Friedrich August von Hayek: Podszeptywacz zorganizowanego, politycznego liberalizmu w Niemczech? :)

Czym jest wolność, co oznacza? Czy jest to wolność od przymusu, od cudzej arbitralności, od państwowej ingerencji w osobiste decyzje życiowe, w sferę prywatną? Czy też wolność oznacza móc rzeczywiście rozwijać się tak, jak każdy inny, niezależnie od rodzinnych, socjalnych, finansowych, seksualnych, narodowych i innych uwarunkowań, a więc wolność do równego stopnia samookreślenia przez uczciwe szanse życiowe, w przypadku wątpliwości także za sprawą wsparcia solidarnej wspólnoty?

Począwszy od wielkich przedstawicieli Oświecenia objaśniających historię, poprzez filozofów takich jak Adam Smith, John Stuart Mill, Alexander von Humboldt, Ralf Dahrendorf i wielu innych, przez stulecia powstał cały regał książek wspaniałych rozpraw na temat liberalizmu. Dostarczają one jeszcze dzisiaj każdemu myślącemu, odczuwającemu i działającemu na liberalny sposób człowiekowi narzędzi do refleksji nad swoimi własnymi (liberalnymi) ideami oraz do sporów z ideami przyjmujących pozycję adwersarzy kolegów partyjnych oraz szczególnie z przedstawicielami politycznej konkurencji. Kto angażuje się na rzecz liberalnej polityki, temu na pewno nie zaszkodzi jeden czy drugi kurs na temat filozoficznego rozwoju liberalizmu. Szczególnie w czasach, gdy za sprawą zniechęcenia partiami i ulotnych zachowań wyborczych polityka staje wobec groźby podporządkowania się determinantom tymczasowo obowiązujących badań demoskopowych i na gorąco artykułowanych, pozornych preferencji wyborczych, zamiast konsekwentnie odwoływać się do swoich podstawowych założeń i przedstawiać bazujące na nich, konkretne propozycje polityczne dla rozwiązania problemów społecznych i kształtowania polityki dla ludzi, fundamenty filozoficzne mają znaczenie większe aniżeli się w pierwszym momencie wydaje.

Z drugiej strony, na pewno nie wolno także, w rezultacie swojej sympatii dla konkretnego filozofa czy konkretnego kierunku myślenia w szerokim nurcie liberalizmu, uczepiać się w sposób nazbyt kurczowy i dogmatyczny takich wskazówek działania. Jednocześnie usprawiedliwianie polityki jawiącej się jako mało liberalna, za pomocą wyeksponowania takich haseł jak: „parlamentarny”, „wewnątrzkoalicyjny”, „wynikający ze strategii starań o władzę”, „polityka ekspercka lub dyktowana realizmem”, albo nawet „bezalternatywny przymus”, przyczyniając się do łatwych samousprawiedliwień parlamentarzystów, zdegenerowało ją. Jednakże zaangażowani politycy Wolnej Partii Demokratycznej nie powinni zmieniać się w Partię Liberałów „Wiernych Biblii”. Decydująca jest interpretacja, także zdrowe wyważenie pomiędzy wewnętrznym politycznym kompasem, pragmatyzmem a poczuciem rzeczywistości i odpowiedzialności.

Nawet jeśli więc konkretna wartość liberalnej filozofii z minionych dziesięcioleci i stuleci wydaje się w pierwszej chwili być zabytkową i być może cierpiącą na niedobór konkretnych, politycznych sugestii działania, to jednak powinniśmy stale być świadomi tego, że liberalizm to coś więcej aniżeli tylko sprawiedliwszy system podatkowy i sprzeciw wobec wielkiego podsłuchowiska.

W jakim jednak stopniu nasze, jako liberałów, polityczne myślenie, wyczucie i działanie rzeczywiście jest ukształtowane przez tych, którzy całe swoje życie zmagali się z fundamentami liberalnego społeczeństwa, stwierdzić jest niezwykle trudno. Podejmując temat pisarstwa laureata Nagrody Nobla Friedricha Augusta von Hayeka – należy zbadać, do jakiego stopnia zgodny jest on z linią niemieckiej partii liberalnej – lub też, odwracając sens relacji: Friedrich August von Hayek – podszeptywacz zorganizowanego politycznego liberalizmu w Niemczech?

O filozofie

Jeśli spojrzymy najpierw na życie ekonomisty i filozofa społecznego, to zauważymy, że podobnie jak większość współczesnych mu filozofów pochodził z dobrze sytuowanych i inspirujących kręgów społecznych. Dorastał w pierwszych dekadach XX wieku w Wiedniu; studia zakończył w młodym wieku dwoma doktoratami – w naukach prawnych oraz nauce o państwie – po czym poznał swojego późniejszego mentora i przyjaciela Ludwiga von Misesa. Był to początek znajomości, która bez wątpienia kształtowała go przez całe życie. Wspólnie założyli oni wkrótce Austriacki Instytut Badania Koniunktury i stali się najbardziej poważanymi przedstawicielami „szkoły austriackiej” w ekonomii. Swoją pierwszą profesurę Hayek objął w 1931 roku – jako pierwszy kierownik katedry bez brytyjskiego obywatelstwa – w słynnej London School of Economics (LSE).

Jego nauki, aktywność i pisarstwo przyniosły mu wkrótce sławę lidera opozycyjnego prądu wobec najbardziej wpływowego ekonomisty epoki: Johna Maynarda Keynesa. Znane i wpływowe Mont Pelerin Society Hayek założył dwa lata po zakończeniu drugiej wojny światowej razem z 35 innymi liberalnymi myślicielami, pośród których znajdowały się sławy takie jak von Mises, Milton Friedman i Karl Popper.

Po długim okresie pracy na Uniwersytecie w Chicago w latach 50., okresie, który po dzień dzisiejszy jest w dużym stopniu odpowiedzialny za określenie prowadzących tam badania i nauczających ekonomistów mianem słynnych Chicago Boys, odwrócił się on plecami do Stanów Zjednoczonych i na krótko przed przejściem na emeryturę powrócił do Europy – decyzja, z której nieprzyjaźni komentatorzy uczynili później zarzut. Tak oto pisał Werner Vontobel w 2005 roku w piśmie „Cicero”:

Hayek mógł otwarcie wyrażać swoje zdanie, ponieważ państwo zapewniało mu bezpieczeństwo. Nie jest przy tym jedynym. Tylko nieliczni ludzie są gotowi na to, aby po prostu złożyć swój los w ręce anonimowych rynków. Chcą raczej bezpieczeństwa socjalnego i aby je osiągnąć, byliby gotowi na utratę sporej części swoich płac. Życie Hayeka jest także w innym, głębszym sensie idealną antytezą względem jego własnej filozofii wolności. Hayek żył przede wszystkim dlatego wolnym, spełnionym i długim życiem, ponieważ podejmował ingerencje. Ponieważ zastanawiał się, w jaki sposób „społeczeństwo może zostać zorganizowane dla możliwe jak największego dobra wszystkich” oraz jak można w przyszłości zapobiec deformacjom w rodzaju komunizmu i narodowego socjalizmu (W. Vontobel, Visionen des Einäugigen, „Cicero”, marzec 2005).

Z tą supozycją można się zgodzić lub nie, w każdym razie jako następca emerytowanego Waltera Euckena wpisał się Hayek także na karty historii „fryburczyków”. W trakcie odbywania gościnnej profesury na Uniwersytecie w Salzburgu otrzymał w 1974 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych. Ironia historii chciała, aby wraz z nim tym samym wyróżnieniem został uhonorowany Gunnar Myrdal, przekonany zwolennik nowoczesnego keynesizmu. 23 marca 1992 roku Friedrich August von Hayek zmarł we Fryburgu.

Wolność jako wartość centralna i wyrosłe z niej siły twórcze

Wolność jest dla Hayeka gwarantem dobrobytu, który dzięki niej jest utrzymywany w ruchu i rozwijany. Tylko za sprawą istnienia indywidualnej wolności – w jego rozumieniu oznaczającej zatem brak przymusu, który byłby wywierany na jednostkę przez innych ludzi, za sprawą wyłaniającego się z niej spontanicznego porządku, cywilizacja staje się możliwa. Skonfrontowany z komunizmem w stylu sowieckim i z narodowym socjalizmem, wzmocniony klęską w postaci kryzysów ekonomicznych lat 70., stawiającej na państwo keynesistowskiej polityki gospodarczej, wyrósł Hayek na prawdziwie pomnikową postać ordoliberalnej
polityki, która nie ograniczała się tylko do polityki gospodarczej. Centralną wartość wolności dostrzegał on w tym, że poprzez wolność jednostki może nastąpić o wiele większy rozwój, który posłuży także całej wspólnocie społecznej, aniżeli kiedykolwiek byłoby w stanie osiągnąć państwo za pomocą planowania, zbierania i dystrybuowania. Postęp cywilizacji poprzez wyrosłe z wolności siły, poprzez mądrość wielu, doprowadził go do fundamentalnego odrzucenia wszelkiej formy państwa dobrobytu. Nawet względem demokracji, która nie zapewnia automatycznie ochrony wolności indywidualnej, żywi obawy i w efekcie przestrzega: „Niedużo nam brakuje, aby świadomie zorganizowane siły społeczeństwa mogły zniszczyć owe spontaniczne siły, które umożliwiają postęp” (F. A. von Hayek, Die Verfassung der Freiheit, 2010, s. 48.). Niebezpieczeństwo poddaństwa, a więc sytuacji, w której ludzie nie dysponują juz żadnym indywidualnym, gospodarczym marginesem podejmowania decyzji, jak i również innych tendencji totalitarnych, postrzegał jako palące i bezpośrednio spowodowane rośnięciem w siłę europejskich państw dobrobytu.

Państwo dobrobytu jako niebezpieczeństwo pełzającego odrodzenia socjalizmu a społeczna gospodarka rynkowa Republiki Federalnej

Friedrich August von Hayek gwałtownie sprzeciwia się celowi sprawiedliwości społecznej, który postrzega jako zaczerpnięty z socjalizmu. Nierówności nie można w życiu uniknąć, ponieważ ludzie wykorzystują szanse w tak zróżnicowany sposób, że siłą rzeczy tą drogą znów odtwarza się nierówność, nawet jeśli wszystkich chce się traktować równo.

Jego bezwarunkowa mowa obrończa na rzecz wolności, jako stojącej przed wszystkim i ponad wszystkim wartości podstawowej, doprowadza go więc także do wypowiedzi jawiącej się z punku widzenia rzeczywistości Republiki Federalnej chyba jako skrajna: „Ponad 10 lat intensywnie zajmowałem się poznaniem znaczenia pojęcia >sprawiedliwość społeczna<. Próba ta się nie powiodła. Co to znaczy być >socjalnym<, tego nikt nie wie. Prawdą jest tylko to, że społeczna gospodarka rynkowa nie jest gospodarką rynkową, socjalne państwo prawa nie jest państwem prawa, socjalne sumienie nie jest sumieniem, społeczna sprawiedliwość nie jest sprawiedliwością - i, obawiam się, także socjalna demokracja nie jest demokracją" (Por. W. Hämmerle, Friedrich August von Hayek: Philosoph der Freiheit, "Wiener Zeitung Online. http://www.wienerzeitung.at/linkmap/personen/hayek.htm).

Ingerencje rządu w postaci przymusu powinny się zatem ograniczać do trzech podstawowych dziedzin: ochrony wolności indywidualnej i własności prywatnej z jednej oraz zapewnienia realizacji wynikających z umów i zobowiązań z drugiej strony. Co brzmi jak państwo-minimum, jest z punktu widzenia stanowiska Hayeka całkowicie przekonujące: kto definiuje wolność jako nieobecność przymusu i chce udostępnić wolnemu rynkowi wszystkie możliwości rozwoju, nie będzie mógł angażować się w nadawanie państwu większej ilości zadań.

Ten zasadniczy sceptycyzm wobec państwowej redystrybucji jest podzielany ze strony większości FDP. Konsekwencje, jakie z tego wyciągamy, wyraźnie dystansują się przy tym od wniosków Hayeka: nie redystrybucja sama przez się jest okropieństwem, tylko jej, wynikająca często z konstrukcyjnych błędów, nieskuteczność i nieefektywność. Ponadto to myśl o ciągle słabnącej świadomości problemu sprawiedliwego wynagrodzenia wysiłku w debacie politycznej wokół sprawiedliwości społecznej jest tym, co zaprząta i niepokoi wielu liberałów w FDP. To jednak w żaden sposób nie stoi w sprzeczności wobec przywiązania FDP do społecznej gospodarki rynkowej, ponieważ:

legitymizacja i atrakcyjność społecznej gospodarki rynkowej były zawsze związane z jej obietnicą awansu społecznego („aby wysiłek się opłacał”). (.) Aktywizacja i kwalifikacje są lepszą alternatywą niż długotrwała alimentacja. Kto chce pilnością, poprzez małe prace na pierwszym rynku pracy, poprawić swoje położenie, ten zasługuje na respekt i uznanie, także w formie państwowego wsparcia (Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010. http://www.liberale.de/Pressemitteilungen/2980c7/index.html?id=13604).

Polepszenie szans życiowych, rosnąca mobilność społeczna, szczególnie uwolnienie z sytuacji braku perspektyw, FDP postrzega jako pilne wyzwanie dla państwa i nie boi się, aby ze swoimi liberalnymi odpowiedziami na nie stanąć naprzeciw żądaniom silniejszej redystrybucji. Zamiast tego umożliwienie każdemu obywatelowi zdobycia wykształcenia i kwalifikacji pozostaje w centrum zainteresowania jako zadanie państwa. Ponadto w mniejszym stopniu niż przed laty ujawniają się opory wobec instytucji opiekuńczych dla dzieci przed osiągnięciem wieku szkolnego, o ile w tym przypadku prywatne podmioty także uzyskają wsparcie, tak jak publiczne, a cel uczciwych szans życiowych dla wszystkich nie zniknie przy tym z oczu:

Na przyszłość potrzebna jest nam zmiana paradygmatu: niemal jedną trzecią wypracowanych przez całą gospodarkę środków przeznaczamy na państwowe świadczenia socjalne. Na oświatę tylko sześć procent. Przez wzgląd na więcej możliwości uczestnictwa i w kontekście opłacalności inwestycji w oświatę musimy zwiększyć nasze wysiłki. (.) Tam, gdzie rodzice nie potrafią dać swoim dzieciom narzędzi potrzebnych do dalszego życia, potrzebujemy instytucji dziennej opieki na dziećmi, które jako centra rodzinne będą troszczyć się nie tylko o dzieci, ale także i o rodziców (Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010.).

W ten sposób widać wyraźnie, że FDP w pewien sposób przyłącza się do ówczesnych i dzisiejszych (także liberalnych) krytyków Hayeka, którzy podkreślają, iż w rzeczywistości warunki startowe dla ludzi w społeczeństwie są, nie z ich winy, nierówne, opierają się na historycznie wyrosłych nierównościach społecznych i asymetriach władzy ekonomicznej i z tego powodu aktywna, państwowa polityka wyrównywania szans, co do zakresu której na pewno można się spierać, nie może być całkowicie odrzucona.

Ekologiczna gospodarka rynkowa młodej FDP

Uprawnione są wątpliwości co do tego, czy Hayek zgodziłby się z wyobrażeniami zwłaszcza młodego pokolenia FDP, nade wszystko Młodych Liberałów, gdyby został on z nimi dzisiaj skonfrontowany. Dzisiejszy młody sekretarz generalny analizuje we wspólnym gościnnym tekście dla „Süddeutsche Zeitung” razem z niemieckim federalnym ministrem środowiska Norbertem Röttgenem wyzwania dla gospodarki rynkowej z ekologicznego punktu widzenia i nie pozostawia wątpliwości:

Odnowienie społecznej gospodarki rynkowej zawiera ochronę naturalnych podstaw życia. Jest to nie tylko kwestia zachowania stworzenia. Także ekologiczno-ekonomiczne koszta (grożące ryzyka środowiskowe) oraz ekologiczno-ekonomiczne szanse (zbyt niemieckich technologii) są nadal niedoceniane. (.) Skoro dobra środowiskowe nie mają ceny, rynki nie mogą funkcjonować efektywnie. W tych okolicznościach dochodzi – często na podstawie wpływów czynn
ików zewnętrznych – do redystrybucji pomiędzy pokoleniami i regionami
( Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010.).

Do jakiego stopnia Hayek był świadom tego rodzaju problemów i sympatyzował z instrumentami rynkowymi, takimi jak podatek Pigou czy system certyfikacyjny dla internalizacji problemów ekologicznych, nie może w tym miejscu być poddane ocenie. Jasne w świetle jego dzieł jest jednak to, że jego zaufanie do rynku, jako w ostatecznym rozrachunku najlepszego środku zaradczego dla rozwiązania niemal wszystkich problemów, było wielokrotnie większe niż polityków odpowiedzialnych dzisiaj za FDP. Cel trwałości wzrostu gospodarczego, który jest dziś do tego stopnia en vogue, że nie schodzi z ust polityków wszystkich barw, także nie uwydatnia się u niego znacząco. Przed pojęciami takimi jak jakościowy wymiar wzrostu, które w dołączonych przez Lindnera i Röttgena propozycjach rozwiązań znajdują swój wyraz, raczej by się bronił. Inaczej nowoczesna FDP:

[D]latego [chcemy] teraz dołączyć ekologicznie kształtujący porządek polityczny, który z ochrony środowiska i oszczędności zasobów czyni interes własny przedsiębiorstw i obywateli. Jest on zorientowany na zasady sprawczości i zapobiegania, co znaczy, że usuwa wpływ czynników zewnętrznych, uwzględnia ekologiczne ryzyka i przygotowuje przykładowo gospodarkę narodową na przyszłe niedobory. Zgodne z rynkową logiką instrumenty i cele polityki ekologicznej wchodzą tutaj na miejsce dobrze pojętego ekologicznego, urzędniczego sterowania szczegółami, tak aby wykorzystać konkurencję w roli motoru innowacji, reduktora kosztów i procesu odkrywczego dla nowych technologii. Rozumiane dotąd zbyt często tylko ilościowo pojęcie wzrostu uzyskuje w ten sposób także wymiar jakościowy. To „oświecone” pojęcie wzrostu jest przewagą w międzynarodowej konkurencji w zakresie atrakcyjności lokalizacji (Ch. Lindner, N. Röttgen, Ordnung schaffen – für eine Soziale Marktwirtschaft mit Zukunftsverantwortung, „Süddeutsche Zeitung” z 26.03.2010.). Rynkowa ekologia może, zwłaszcza zdaniem młodszych przedstawicieli FDP, wzmocnić konkurencyjność za sprawą włączenia nowych rynków wzrostu, podniesienia zdolności innowacyjnych przedsiębiorstw i ich strategicznie istotnej efektywności energetycznej i materiałowej. Tam gdzie Hayek jeszcze ufał, że innowatorzy samodzielnie dostrzegą szanse potencjalnych nowych branży wzrostowych, niemieccy liberałowie nie wykluczają dziś już wszelakiej roli kształtującej ze strony polityki. Wszystko zależy od stopnia i środków, od państwowej kurateli nadal trzymamy się z dala.

Uhonorowanie

Nieuchronnie pojawia się więc na koniec jedno z najistotniejszych pytań liberalizmu: Czym jest wolność, co oznacza? Czy jest to wolność od przymusu, od cudzej arbitralności, od państwowej ingerencji w osobiste decyzje życiowe, w sferę prywatną? Czy też wolność oznacza móc rzeczywiście rozwijać się tak, jak każdy inny, niezależnie od rodzinnych, socjalnych, finansowych, seksualnych, narodowych i innych uwarunkowań, a więc wolność do równego stopnia samookreślenia przez uczciwe szanse życiowe, w przypadku wątpliwości także za sprawą wsparcia solidarnej wspólnoty? Podczas gdy dla Hayeka drugie z podanych pojęć wolności nie istnieje, całkowicie odrzuca on tę, często określaną mianem „pozytywnego wymiaru”, interpretację wolności, tak inni stawiają ją nawet na pierwszym planie w odniesieniu do wymienionego na początku negatywnego pojęcia wolności. Co jednak rozumiemy my, w kręgu liberalnej familii wokół FDP, pod pojęciem wolności? Na początek należy stwierdzić, że także w niej samej można napotkać dużą odmienność najróżniejszych ujęć wolności – i właśnie to na pewno jak najlepiej pasuje do liberalnej partii czy liberalnej organizacji politycznej. W jednej kwestii politycznej można kłaść większy nacisk na dany aspekt, w drugiej na inny. Jasnym jest jednak także: FDP i cały zorganizowany liberalizm w Niemczech znajduje się pod wpływem najróżniejszych liberalnych teoretyków i filozofów. Jedni mogą to powiązać z raczej libertariańskim kursem a la Hayek, Friedman i Nozick, podczas gdy inni identyfikują się szczególnie z Dahrendorfem albo nawet Rawlsem.

Zasadniczy konsens członków FDP nie powinien się jednak ograniczać do prostego poparcia pojedynczych tez wybranych liberalnych myślicieli wagi ciężkiej, powinien się raczej opierać przede wszystkim na wspólnym fundamencie w postaci programu podstawowego. Właśnie celem nowego określenia tej wspólnej bazy wszczęto nowy proces budowy podstawowego programu.

Dokładnie takiej debaty w czasie trwania nowego procesu programotwórczego oczekują zewnętrzni obserwatorzy, chcący oceniać go z politologicznego punktu widzenia. Tak oto Christian von Eichborn z Instytutu Badania Demokracji w Getyndze pisze explicite w odniesieniu do kontrowersji pomiędzy zwolennikami liberalizmu w hayekowskim stylu a socjalliberałami:

FDP stoi dzisiaj (.) przed nowym wydaniem dyskusji, która niebawem będzie już sobie liczyć 250 lat. (.) Ponieważ rozpoznawalne obecnie zamierzenia FDP nie dają się sprowadzić do jednej formy liberalizmu. Tak, żąda się silnego państwa. Nie w celu interwencji, ale jest ono pożądane jako siła porządkująca. Słabe państwo, które daje się porwać do tego, aby ingerować w wolność obywateli i organizować, jest odrzucane. Angielski liberalizm [w znaczeniu liberalizmu w hayekowskim stylu – J.W.], który stoi na stanowisku ochrony przed państwem, uzyska (.) duże wsparcie w FDP. Lecz równocześnie wielu liberałów chce sprawiedliwych szans. W imię tego celu są oni gotowi pozwolić państwu interweniować i wspierać jednostki w szczególny sposób. Krzywdzący wpływ czynników środowiskowych ma zostać ograniczony (Ch. Von Eichborn, Neubauen oder Renovieren. Über die aktuelle Grundsatzdebatte in der FDP. http://www.demokratie-goettingen.de/blog/neubauen-oder-renovieren).

Tak więc na pewno nie jest zbyt dużym ryzykiem, już na początku tej dyskusji, założyć się o to, iż idee Hayeka odegrają w tym wszystkim – w sposób uświadomiony lub też nieświadomy (podświadomy) – rolę nie bez znaczenia. Jemu i jego podejściu nie będzie jednak łatwo. I dobrze. Liberalny dyskurs żyje z kontrowersji. Już przez wzgląd na jego wielki wkład w to, należy się Hayekowi podziękowanie i uhonorowanie.

Tłumaczenie: Piotr Beniuszys

 

Hayek kontra Keynes: zapobiegać kryzysom, czy je zwalczać? :)

Odpowiedź na przedstawione w tytule artykułu pytanie wydaje się być na tyle oczywiste, że wydawać by się mogło, że samo pytanie jest zbędne. Nie jest tak jednak w sytuacji, gdy – podobno – jedynie kilkunastu autorów na świecie (w tym jeden w Polsce) przewidziało wystąpienie ostatniego kryzysu. Debata pomiędzy wspomnianymi w tytule wielkimi ekonomistami XX wieku: Johnem Maynardem Keynesem a Fredrichem Augustem von Hayekiem trwa od dziesięcioleci (zob. np. Liberte!, nr V, 2010) i nie zanosi się na to, by została w najbliższym czasie zakończona.

Wprowadzenie

Keynes urodził się 5 czerwca 1883 r. w Cambridge, zmarł 21 kwietnia 1946 r. w Firle (Wielka Brytania). Hayek urodził się 8 maja 1899 r. w Wiedniu, zmarł 23 marca 1992 r. we Fryburgu Bryzgowijskim (Niemcy). Keynes odszedł z tego świata zanim zaczęto przyznawać Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Gdyby nie to, byłby jednym z głównych kandydatów do pierwszej nagrody (z 1969 r.). Hayek otrzymał ją stosunkowo szybko, w 1974 r., za badania m.in. z zakresu cykli koniunkturalnych. Pierwszy z nich uważany jest za zwolennika interwencjonizmu, drugi – przeciwnie, za zagorzałego jego krytyka. Ekonomia jest bowiem taką dziedziną nauki, w której zdarzało się przyznać Nagrodę Nobla za udowodnienie sprzecznych ze sobą poglądów. Od debaty tych wielkich osobistości ekonomii minęło kilkadziesiąt lat, ale wciąż nie przesądzono, który z nich miał rację. Kwestia sporna ma olbrzymią wagę; obejmuje fundamenty ekonomii teoretycznej i praktyki polityki gospodarczej wielu krajów. W zależności od tego, która grupa ekonomistów ma większą siłę przekonywania, władze gospodarcze podejmują decyzje dotyczące środków o tak dużej wysokości, że sięgają nawet kilku procent PKB. Stąd rację może mieć Mario Rizzo z Uniwersytetu Nowojorskiego, który stwierdził: „Wielka debata [w ekonomii] to wciąż Keynes kontra Hayes. Wszystko inne jest tylko dodatkiem do niej.”

Historyczny kontekst prac Keynesa

Żeby zrozumieć teorię Keynesa należy wrócić do czasów poprzedzających wydanie jego najsłynniejszego dzieła – „Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza”. Już w XIX wieku społeczeństwa niektórych krajów odczuwały bolesne efekty kryzysów finansowych. Co więcej, pojawiały się one nie tylko w pojedynczych krajach, ale w dodatku miały tendencję do rozprzestrzeniania się poza granice państw, obejmując czasami dość daleko oddalone od siebie regiony świata. Na domiar tego, kryzysy te powtarzały się stosunkowo często, nawet co kilka lat. Zaczęto obserwować w ich występowaniu pewne regularności, nazwane później cyklami koniunkturalnymi. W XIX i na początku XX wieku dość mało wiedziano o procesach je wywołujących, a jeszcze mniej – o instrumentach, za pomocą których powinno się z nimi walczyć lub – co ważniejsze – zapobiegać im. Gospodarki kapitalistyczne pozostawione same sobie, bez ingerencji władz, miały naturalną tendencję do cyklicznego pogrążania się w recesjach gospodarczych. Niektóre z nich, zwłaszcza gdy wywołane były kryzysami finansowymi, były dość bolesne dla społeczeństwa. Pamiętajmy, że mówimy o czasach, kiedy nie istniały zasiłki dla bezrobotnych, powszechne ubezpieczenie społeczne, zdrowotne. Buforem, w pewnym stopniu amortyzującym uderzenia kryzysów była międzynarodowa mobilność siły roboczej. Ludność z najbiedniejszych krajów mogła emigrować, szczególnie do Ameryki, gdzie podaż ziemi była duża. Nie istniały na ogół jeszcze bariery administracyjne typu paszporty, wizy, zielone karty, obowiązki meldunkowe itd.

W tamtych czasach najczęściej stosowanym w walce z kryzysem instrumentem polityki gospodarczej były – podobnie jak obecnie – stopy procentowe. W czasach kryzysów XIX i początku XX wieku najczęściej je jednak. podnoszono. Przed latami 30. XX wieku najczęściej jednak działania władz podejmowane w trakcie kryzysów były dość pasywne. Środki, które posiadały w swojej dyspozycji rządy były bardzo ograniczone (stanowiły często najwyżej kilka procent PKB, a nie kilkadziesiąt, jak to jest obecnie), a banki centralne albo jeszcze nie istniały, albo możliwości ich działań również nie były zbyt duże, szczególnie w porównaniu do dzisiejszych standardów.

Jakie zatem było podejście władz do rozwiązywania problemów z kryzysami? Mniej więcej takie, jak wynikało z teorii ekonomicznych, które istniały w tamtych czasach. Zgodnie z nimi, skoro rynek ma naturalną tendencję do powrotu do równowagi, a państwo jest czynnikiem destabilizującym ten proces, władze powinny powstrzymywać się od interwencji czekając, aż rynek sam powróci do właściwego stanu, np. pozbędzie się nierentownych przedsiębiorstw, zwiększając efektywność ogólnogospodarczą. Taką politykę można by dalej prowadzić, gdyby nie zmieniająca się sytuacja społeczno-polityczna oraz wydarzenia początku lat 30. XX wieku.

Początek XX wieku to okres zwiększania się uprawnień demokratycznych społeczeństw. Coraz więcej krajów przechodziło na system demokratyczny. Co to znaczyło dla polityków? W coraz większym stopniu musieli zacząć uwzględniać potrzeby społeczeństwa. Jeśli zatem kraj doświadczany był przez kryzys, rosła presja wyborców na rząd, by przeciwdziałał mu. Do tego należałoby jeszcze dodać rosnącą popularność socjalizmu, który – jak się wydawało jego twórcom i propagatorom – rozwiązywał problemy z występowaniem kryzysów poprzez wprowadzenie centralnego sterowania gospodarką. Taki był kontekst społeczno-polityczny powstania teorii Keynesa.

Jednak bezpośrednią przyczyną powstania teorii były dopiero wydarzenia nazwane Wielkim Kryzysem. Przyjmuje się go datować na lata 1929-1933, choć zaczął się w niektórych krajach nieco później, a jego konsekwencje były odczuwane dłużej, niż do 1933 r. Społeczeństwa wielu krajów były w szoku po długim okresie powojennej prosperity lat 20. XX wieku. Wydawało się, że nie można wyjaśnić wystąpienia tego kryzysu na gruncie istniejącej teorii ekonomicznej. Stąd rządy wielu krajów eksperymentowały prowadząc swoją politykę gospodarczą. Nie miały odpowiedniej podbudowy teoretycznej dla swoich działań. Co więcej, niekiedy podejmowano błędne decyzje, wzajemnie sobie szkodząc (nazwane to zostało polityką zubożenia sąsiada). W odpowiedzi na te wyzwania powstała „Ogólna teoria” Keynesa.

Teoria Keynesa: przyczyny i konsekwencje

Była ona przełomowa, odrzucała obowiązujący przez ponad wiek tzw. klasyczny model ekonomii. Dostarczyła wyjaśnień brakujących ekonomistom i zapewniała wskazania dla prowadzenia polityki gospodarczej. W sytuacji znaczącego spadku produkcji, który występował w okresie Wielkiego Kryzysu, Keynes zaproponował rozwiązanie w postaci zapewnienia dodatkowego popytu. Dzięki niemu byłoby możliwe podniesienie poziomu produkcji i zwalczenie recesji. Jeśli rządu nie było stać na wypełnienie luki w zagregowanym popycie, powinien był zapożyczyć się na ten cel, zwracając pieniądze zebrane z podatków dopiero w okresie pomyślnej koniunktury. Zatem oszczędzanie przestawało być cnotą w okresie kryzysu; wydawanie pieniędzy, nawet jeśli się ich nie miało, stało się uzasadnione. Przedstawiciele szkoły austriackiej głęboko się takim zachowaniom sprzeciwiali argumentując, że politycy zyskali potwierdzenie dla działań, które w systemie demokratycznym lubili podejmować: zwiększać wydatki, a nie szukać oszczędności.

Keynes był również mistrzem autopromocji. Tytuł jego głównego dzieła celowo nawiązywał do ogólnej teorii względności. Podobnie jak Einstein fizykę, Keynes chciał zrewolucjonizować ekonomię. Proponował rozwiązania, które społeczeństwa (i związki zawodowe) zazwyczaj lubiły: podnoszenie płac, zasiłki dla bezrobotnych, tworzenie przez rząd miejsc pracy (poprzez roboty publiczne), dotacje za powstrzymywanie się od produkcji itd. Jak to obrazowo opisała kanadyjska ekonomistka Lorie Tarshis, autorka pierwszego podręcznika keynesowskiego: „To, co dostarczył Keynes, to nadzieja: nadzieja, że dobrobyt może być przywrócony i utrzymany bez pomocy więzień, obozów, egzekucji i bestialskich przesłuchań. W tych latach wielu z nas uważało, że podążając za Keynesem (.) każdy z nas może stać się lekarzem dla całego świata”.

Teoria Keynesa na tyle podobała się władzom, że była stosowana jeszcze po II wojnie światowej, aż do lat 70. XX wieku – do czasów tzw. kryzysów naftowych. Jej wdrażanie uzasadniano również względami politycznymi. Wskazywano nie tylko na potrzebę osłabienia wpływów lewackich w różnych krajach poprzez m.in. wprowadzenie większych osłon socjalnych dla pracowników. Stąd stworzono koncepcję tzw. automatycznych stabilizatorów koniunktury. Pozwalały one na stabilizowanie gospodarki, łagodzenie recesji niejako automatycznie, zanim jeszcze władze zdołają podjąć decyzję. Doszedł do tego jeszcze jeden przykład – Niemiec. Olbrzymie bezrobocie na początku lat 30. doprowadziło do pewnych wypaczeń systemu demokracji. W wyniku powszechnych, demokratycznych wyborów organizowanych w sytuacji rosnącego niezadowolenia społecznego, kiedy ludność z łatwością poddała się retoryce partii o skrajnych poglądach, do władzy doszli narodowi-socjaliści, by następnie. ograniczyć demokrację. Jak bolesne były później tego konsekwencje, wszyscy wiemy. Lekcja Niemiec stała się przestrogą dla elit intelektualnych wielu krajów, że należy w większym stopniu dbać o potrzeby socjalne, zwłaszcza w czasach kryzysów.

Czy zatem można – jak argumentują niektórzy – odrzucić teorię Keynesa? Niekoniecznie. Odpowiadała ona na potrzeby swoich czasów. Dostarczała brakujących ekonomistom wyjaśnień, wskazywała instrumenty polityki gospodarczej, które należałoby zastosować. Czy jednak można twierdzić, że teorię tą należy stosować również współcześnie? Również niekoniecznie. Żyjemy w zupełnie innych warunkach niż 80 lat temu. Prawa ekonomicznie nie funkcjonują w oderwaniu od rzeczywistości, a skoro rzeczywistość się zmienia, to i one ewoluują. Większą rolę obecnie przykłada się do zagadnienia koordynacji polityk gospodarczych i wspólnego wydobywania gospodarki światowej z recesji (unikając w ten sposób wojen walutowych). Ponadto, czasami okazuje się, że to nie rynek sam z siebie „powoduje” kryzysy finansowe i recesje. Niekiedy głównym ich czynnikiem sprawczym są władze. Dochodzi zatem do paradoksu: rządy czasami tak bardzo starają się poprawić ludziom życie, zapobiec występowaniu recesji, że same doprowadzają do ich powstania.

Alternatywa – teoria austriacka

Jedną z wartościowszych alternatywnych teorii ekonomicznych w zakresie kryzysów jest ta, opracowana przez przedstawicieli tzw. austriackiej szkoły ekonomii. Jej podwaliny stworzył Mises, zaś jego najwybitniejszym uczniem był Hayek, który rozwinął teorię swojego nauczyciela (stąd mówi się o tzw. modelu Misesa-Hayeka). Hayek, zanim jeszcze ukazała się „Ogólna teoria” Keynesa, był zdecydowanym przeciwnikiem jego poglądów. Twierdził, że Keynes był „całkowicie w błędzie w swojej pracy naukowej” i poglądu tego nie zmienił do końca swojego życia.

Według Misesa, sfera pieniężna i realna gospodarki są ze sobą nierozerwalnie powiązane. Określa się to mianem nieneutralności pieniądza. Co więcej, to czynniki pieniężne w dużej mierze determinują cykl koniunkturalny i mają konsekwencje dla sfery realnej. Przedstawiciele szkoły austriackiej zakładają również występowanie nieracjonalnych oczekiwań (mówią o „rozsądnych”, czyli celowych oczekiwaniach). Koncentrują się na wywołanych przez zakłócenia pieniężne różnicach między popytem a podażą dóbr konsumpcyjnych i inwestycyjnych, które wywołują przymusowe oszczędności, a w konsekwencji – recesję.

Jak działa ten mechanizm? Wyobraźmy sobie, że dochodzi do zakłóceń pieniężnych, które prowadzą do tego, że przychody z kapitału (określano jako naturalna stopa procentowa) stają się wyższe, niż koszty ich pozyskania, czyli koszty kredytu (nazywane rynkową stopą procentową). Tymi czynnikami zakłócającymi może być np. wzrost podaży pieniądza, wzrost kredytów sektora bankowego. W efekcie rośnie wartość inwestycji, przy czym finansowane one są nie tylko z oszczędności dobrowolnych, ale i przymusowych. Te ostatnie powodowane są ograniczeniem konsumpcji wywołanej spadkiem siły nabywczej pieniądza. To zaś ma miejsce z powodu obniżenia się wartości pieniądza. Następnie dochodzi do wzrostu produkcji, przy czym dotyczy to głównie dóbr inwestycyjnych, a nie konsumpcyjnych, gdyż przedsiębiorstwa wydłużają proces produkcyjny i zamiast koncentrować się na dobrach konsumpcyjnych, zaczynają produkować w większej mierze dobra inwestycyjne. Prowadzi to do sytuacji, kiedy – przy niezmienionych preferencjach konsumentów – popyt na dobra konsumpcyjne będzie większy od ich podaży (będzie rosła podaż dóbr wyższego rzędu). To natomiast wywoła inflację. Dopóki trwa dopływ kredytu do gospodarki, dopóty będą rosły przymusowe oszczędności, a wraz z nimi inwestycje. Jednakże kiedyś stopy procentowe muszą wzrosnąć (inaczej doszłoby nawet do hiperinflacji lub do utraty płynności przez banki). Wtedy część procesów inwestycyjnych zostanie niedokończonych, co doprowadzi do recesji, której towarzyszył będzie wzrost bezrobocia.

Z tej teorii wypływa szereg, ciekawych konstatacji:

  • najlepiej jest zapobiegać recesji jeszcze w trakcie boomu,
  • każde wywołanie sztucznego boomu musi się zakończyć recesją, stąd ważne jest ścisłe kontrolowanie podaży pieniądza i prowadzenie neutralnej polityki pieniężnej (w tym jej odpolitycznienie),
  • im dłużej trwało stymulowanie gospodarki, tym dłuższe będzie występujące później załamanie,
  • im większe były różnice w rynkowych i naturalnych stopach procentowych, tym głębszy będzie późniejszy kryzys,
  • pobudzanie gospodarki w czasie kryzysu poprzez kredyty konsumpcyjne doprowadzi do pogłębienia się nierównowagi stóp procentowych, a w konsekwencji – do jeszcze większych trudności gospodarczych,
  • gospodarka wyjdzie z kryzysu po tym, jak sytuacja na rynku zostanie uspokojona na tyle, by przedsiębiorcy mogli zacząć podejmować decyzje co do kierunków inwestycyjnych,
  • w trakcie kryzysu politycy powinni pozwolić przedsiębiorstwom upadać, by gospodarka możliwie jak najszybciej sama oczyściła się z nieefektywnych jednostek,
  • nie ma wyboru pomiędzy inflacją a bezrobociem; jest wybór pomiędzy niższym bezrobociem teraz lub w dalszej przyszłości.

Szkoła austriacka tłumaczy Wielki Kryzys brakiem dostatecznego nadzoru ze strony Rezerwy Federalnej i utrzymywaniem sztucznie niskich stóp procentowych w gospodarce amerykańskiej w latach 20. XX wieku przez zbyt długi okres. W związku z tym poczyniono wiele chybionych inwestycji (również giełdowych), a te kiedyś musiały zakończyć się załamaniem.

Model Misesa-Hayeka został rozwinięty w czasach, kiedy dość powszechne było oczekiwanie interwencji państwa. Tymczasem przedstawiciele szkoły austriackiej proponowali, by władze nie robiły nic ponad pomaganie firmom w przeprowadzaniu procedury upadłościowej. Nie spotykało się to ze zrozumieniem nie tylko społeczeństw, ale i wielu ekonomistów. Krytykowano również pojęcia „naturalnej” stopy procentowej czy przymusowych oszczędności, a także nie uwzględnienie konsekwencji upadku instytucji finansowych (ograniczających możliwości finansowania inwestycji potrzebnych do powrotu do okresu prosperity). Jednakże mimo tych słabości model ten przeżył swój renesans w pod koniec lat 60. XX wieku, kiedy to narosło przekonanie o porażce modelu Keynesa.

Hayek czy Keynes? Kto miał rację?

Nie można rozstrzygnąć, który z tych wielkich ekonomistów ostatecznie miał rację. Zapewne w jakiejś mierze obydwaj. Już kilka lat po opublikowaniu teorii Keynesa, pojawiły się postulaty połączenia jej z teorią Hayeka. Mimo możliwości uzupełniania się, nie doprowadzono do takiego scalenia. Teoria Hayeka dobrze pokazuje, że stymulowanie gospodarki może się źle dla niej zakończyć. Ewidentnie można to zobrazować przykładem polityki pieniężnej realizowanej szczególnie po 11 września 2001 r. w USA. Obniżenie stóp procentowych do rekordowo niskiego powodu i utrzymywanie ich przez długi czas jest wskazywane jako jedna z głównych przyczyn ostatniego kryzysu finansowego. Rzeczywistość potwierdziła zatem tezę Hayeka o nieneutralności pieniądza, a także możliwość popełniania przez władze błędów w prowadzeniu polityki gospodarczej. Są to argumenty za prowadzeniem ostrożnej polityki makroekonomicznej i ograniczenia zakresu ingerencji władz w gospodarkę.

Czy zatem również w okresie kryzysu należy prowadzić pasywną politykę gospodarczą? Wyobraźmy sobie, co działoby się, gdyby dopuszczono do upadku nie tylko Lehman Brothers, ale i innych wielkich banków? Być może system bankowy wciąż nawet obecnie nie funkcjonowałby poprawnie, zmniejszając szanse wyjścia świata z recesji, która byłaby znacznie głębsza, niż dotychczasowa. Czy politycy dobrze czynili, zwiększając wydatki publiczne na stymulowanie gospodarki? Wydaje się, że jest to już kwestia wyboru politycznego: czy chcemy mieć zdrową, szybko rozwijającą się gospodarkę w przyszłości, czy łagodniejszą recesję obecnie? Jeśli celem władz jest krótki okres (np. ze względu na niskie poparcie społeczne przed wyborami), wtedy interweniują, nawet za cenę wzrostu deficytu budżetowego, zadłużenia kraju i obciążania nim nawet przyszłych pokoleń. Władze dużych krajów mogą to robić licząc, że koszty kryzysu przerzucą na inne państwa (np. poprzez obniżanie kursu swojej waluty dla poprawienia konkurencyjności eksportu, co osłabia możliwości innych krajów do wyjścia ze stagnacji). Jeśli natomiast rządy powstrzymują się od aktywnych działań, gospodarka ma szanse na samooczyszczenie się z nieefektywnych jednostek, dzięki czemu tworzone są solidniejsze fundamenty dla późniejszego wzrostu (o ile nie zostaną one trwale nadwątlone w trakcie kryzysu).

Rządy mogą interweniować przy założeniu, że ich działania będą skuteczne. Jednakże w sytuacji rosnącej współzależności rozwoju krajów (globalizacji), nie jest to takie łatwe. Jeśli cykl koniunkturalny danego kraju w dużej mierze jest kształtowany przez czynniki egzogeniczne, tj. takie, na które władze nie mają wpływu, wtedy interweniowanie nie miałoby większego sensu. Można by podejmować działania antykryzysowe w celu uspokojenia społeczeństwa, dla zapobieżenia pesymizmowi, przez który ludność mogłaby ograniczyć wydatki konsumpcyjne. Jeśli udałoby się przekonać społeczeństwo do nie powstrzymywania się od ograniczenia konsumpcji, do nie zwiększania oszczędności (w tym zakresie Keynes miałby rację), przyczyniłoby się to do ograniczenia skali spowolnienia gospodarczego. Tego typu zabiegi uspokajające mają szanse powodzenia (nawet, jeśli za zapowiedziami nie zawsze podążają rzeczywiste działania) jeśli społeczeństwo ufa kompetencjom władz kraju w sprawach gospodarczych, a opozycja nie jest w stanie przedstawić wiarygodnego, alternatywnego programu. Włącza się wtedy znany w ekonomii mechanizm samospełniającej się przepowiedni.

Tego typu działania wprowadził polski rząd w 2008 r., skutecznie odwracając uwagę opinii publicznej od kwestii zewnętrznych zagrożeń dla wzrostu. Podobnie jak wiele krajów rozwijających się o ograniczonych możliwościach finansowych rząd wybrał prowadzenie polityki gospodarczej raczej w oparciu o doktrynę Hayeka, niż Keynesa. A jeśli już dla dalszego uspokojenia opinii publicznej interweniował, to były to działania na niewielką skalę. Większość krajów rozwiniętych wybrała inne rozwiązanie – interwencjonistyczne, prowadząc do zwiększania długu. Niektóre z krajów zagrożone są wpadnięciem w pułapkę zadłużenia, musząc wydawać na obsługę długu coraz więcej pieniędzy. Gdy jednak nie dostarczy ich wolno rozwijająca się gospodarka i nie będzie już instytucji chętnych do pożyczania pieniędzy na rolowanie długów, być może niektóre z państw będą musiały czasowo zawiesić spłatę długów. Zacznie się kolejna, po początku lat 80. XX wieku, seria kryzysów zadłużeniowych. Stworzy to bardzo nieciekawą podstawę gospodarczą do przejścia przez kolejną recesję gospodarczą, która wystąpi na świecie za kilka lat. Polscy politycy gospodarczy powinni o tych ryzykach pamiętać w kolejnych latach, bo nie ma w gospodarce nic bardziej pewnego, jak podatki i. cykl koniunkturalny, którego nieodłączną częścią są recesje.

P.S.

Młodszym czytelnikom może spodobać się piosenka rapowa porównująca teorie Keynesa i Hayeka w serwisie youtube: http://www.youtube.com/watch?v=whGlF-hjCaI Miłego słuchania!

Ostatnie wybieranie? :)

Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

W wyborach parlamentarnych 2023 r. w Polsce wybór jest prosty. Kto przez te wszystkie lata polskiej III RP narzekał na zbyt dużą liczbę partii, list, programów czy ofert politycznych, ten może w końcu odetchnąć z ulgą. Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

To prawda, opozycja demokratyczna nie wystawiła jednej listy, więc po tej stronie barykady wyborca ma wybór. Jednak gra nie toczy się o układ sił w przyszłej koalicji demokratów, nie o to, czy jej program będzie bardziej w stylu KO, Lewicy czy Trzeciej Drogi. Gra toczy się o to, czy te trzy siły w ogóle uzyskają większość, bo jeśli będą rządzić, to na pewno w trójkę, kompromisowo. A główne zadania takiemu rządowi i tak napisał PiS, bo naprawienie szkód poczynionych w strukturze polskiej państwowości, przezwyciężenie społecznych skutków ingerencji rządu w sferę praw i wolności obywatelskich, odbudowa ledwie zipiącej gospodarki oraz naprawa relacji kraju z sojusznikami w Europie skupią większość mocy przerobowych następców na całe cztery lata, zwłaszcza że pierwsze dwa najpewniej będą w sensie legislacyjnym stracone za sprawą pisowskiego prezydenta i jego weta.

Wybór jest więc prosty, ale jaki i dlaczego? Przespacerujmy się po trzech punktach tego krótkiego poradnika dla liberalnego wyborcy. Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistych, a skończmy na tych najbardziej kontrowersyjnych i trudnych.

1. W takim układzie na pewno zacząć należy od tego, dlaczego głosujemy, aby obalić rząd PiS. Nawet pozostawiając na uboczu wszystkie, niesamowicie liczne przypadki zwyczajnego ordynarnego złodziejstwa uprawianego na polskim państwie przez ludzi tej partii, nawet abstrahując od obłąkańczo bezmyślnej polityki zagranicznej, która zapędziła Polskę w pułapkę, nawet odkładając na moment ponure prognozy co do zamiarów PiS, wśród których mieści się budowa państwa nie tylko autorytarnego i mafijnego, ale i policyjnego i represyjnego wobec przeciwników i obywateli – bilans rządów PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

PiS jest partią antyliberalną dosłownie pod każdym względem. Podzielmy dla ułatwienia klasyczne postulaty liberalizmu na trzy zakresy problemowe: prawno-ustrojowy, społeczno-obyczajowy i gospodarczy. W zakresie prawa i ustroju mamy do czynienia z systematycznym demontażem państwa rządów prawa i zastępowaniem go przez rządy ludzi. Arbitralne rządy ludzi. To zaczyna się od tych wszystkich, tak wiele razy omówionych spraw nielegalnej obsady Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, wielu sądów powszechnych i Krajowej Rady Sądownictwa, lecz na samym dole prowadzi do rzeczywistości, w której prokuratura nigdy nie wszczyna żadnego postępowania w sprawie polityków partii rządzącej, a staje na baczność, gdy działań wobec opozycji domaga się pisowski minister. To widać wtedy, gdy prawicowe marsze i demonstracje są chronione i bezkarne, ale na uczestniczki Strajku Kobiet policja rusza z pałkami teleskopowymi i gazem pieprzowym. Nie sposób tego nie dostrzec, gdy zanika trójpodział władzy, a szef partii rządzącej ma w ręku zarówno większość ustawodawców, jak i całą rządową egzekutywę od premiera, przez służby specjalne, prokuraturę, aż po urzędników w najdrobniejszych agencjach czy fundacjach państwowych, jak i także kluczowych sędziów, prezes Sądu Najwyższego, szefostwo KRS, rzeczników dyscyplinarnych, a prezes Trybunału Konstytucyjnego nie tylko go słucha, ale i gotuje mu obiady. Wszelkie znaczenie prawne tracą także zapisy konstytucji o prawach i swobodach obywatelskich, bo trybunał każdy z nich zawsze interpretuje tak, jak życzy sobie partia władzy. W ten sposób powstaje państwo dokładnie odwrotne aniżeli postulowali Locke, Monteskiusz czy Acton.

Liberalizm społeczno-obyczajowy nie tylko zostaje odrzucony, ale czyni się to wręcz ze wstrętem oraz poczuciem moralnej wyższości. Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi. Pogarda dla jednostki jest widoczna aż nader dosadnie, gdy PiS lekką ręką poświęca życie kobiet umierających na porodówkach, zaszczutego przez TVP syna opozycyjnej posłanki, prezydenta Gdańska, uchodźców uwięzionych na polskiej granicy. Kto nie podziela zasadniczych zrębów aksjologicznych PiS, nie żyje wiarą, tradycją, rodzinnym konserwatyzmem, kto nie zachowuje się w sposób zestandaryzowany i uznany za jedyny właściwy dla Polaka „prawdziwego”, tego prawa nie mogą liczyć na żadną ochronę. PiS broni agresywnej kobiety, która szarpie drugą z pomocą kilku mężczyzn, a nie ich ofiary, bo ta ofiara miała tęczową torbę, a agresorzy byli narodowo-katolickimi aktywistami. W ujęciu tej władzy Kościół nigdy nikomu nie szkodzi, a jeśli ktoś twierdzi, że został przez duchownych skrzywdzony, niechybnie kłamie i zasługuje na karę. Kto należy do mniejszości seksualnych, zasługuje na wykluczenie, niższy status, pogardę i wyśmianie. Kto woła o sprawiedliwość dla żydowskich ofiar polskich szmalcowników, jest zdrajcą i winien utracić prawo głosu na forum publicznym. Każde wychodzenie poza szereg jest zwalczane. Kobiety są zaganiane do swoich „naturalnych ról”, pisanych im przez starszych panów z nadwagą i o owalnych twarzach. Następuje odwrót od „zepsutych wartości zgniłego Zachodu”. Wolność słowa zostaje uznana za zagrożenie, a w publicznych mediach nie ma żadnego miejsca na krytykę rządu czy neutralność prowadzących programy i dyskusje. W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Constant, Mill czy Isaiah Berlin.

W polityce gospodarczej PiS równocześnie wyrzuca na śmietnik dorobek liberalizmu klasycznego, jak i socjalnego. Jego polityka ekonomiczna stanowi wyłącznie funkcję interesów partyjnych. PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych. Gdyby o dobroć serca chodziło, inaczej potraktowałby osoby niepełnosprawne, ich opiekunów czy nauczycieli. Nie zachęca ludzi do pracy, raczej odstrasza od robienia karier, czyniąc z małych i średnich przedsiębiorców zwierzynę łowną krucjaty na rzecz „fiskalnej konsolidacji” państwa. PiS nie zna żadnej dbałości o stan finansów państwa, ale ukrywa swoje zbrodnie na tym polu, wyprowadzając poza formalny budżet kolosalne kwoty długu i oszukuje ludzi, którzy ostatecznie długi te będą musieli spłacać. Prowadzi pozbawioną sensu politykę monetarną i generuje rekordową inflację, bo zadaniem prezesa NBP w jego państwie nie jest dbanie o złotówkę, tylko robienie dobrego wrażenia i rzucanie dowcipasami. Autentycznie daje radę równocześnie mieć wysoką inflację i zerowy wzrost PKB! W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Hayek, Aron czy Popper. Lecz także Keynes nie byłby zachwycony widząc, w jak fatalnym stanie zostawia PiS wszelkie usługi publiczne, jak źle jest w szkołach i szpitalach, jak kuleje transport zbiorowy, jak zła jest sytuacja mieszkaniowa. Te rządy łączą liberałów klasycznych i socjalnych w ich krytyce. Nadają się do natychmiastowej likwidacji.

Oczywiście, partie demokratycznej opozycji są zróżnicowane i mają w swoich szeregach także antyliberałów, przynajmniej jeżeli chodzi o drugi i trzeci zakres problemowy. Pewnym jednak jest, że w porównaniu z rządami PiS ich koalicja, mniej lub bardziej zbliży Polskę ku ideom wolności.

2. Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz. Otóż może to być ostatnia realna szansa na pozbawienie tej partii władzy. W roku 2027 system partyjnej kontroli nad państwem będzie już tak szczelny i rozciągnięty, że wybory nie będą faktycznie wyborami. Podczas gdy pierwszy punkt był więc o kierunku głosowania, ten będzie o mobilizacji do udziału w nim.

Obecne wybory nie będą ani proporcjonalne, ani równe, ani tajne, ani zapewne powszechne. Już teraz wskutek zignorowania konieczności dokonania przesunięć mandatów pomiędzy okręgami są w Polsce miejsca, w których na jednego posła przypada dużo mniej wyborców niż gdzie indziej. Nie ma więc mowy o proporcjonalności czy równości wyborów. PiS odmówił dopasowania rozłożenia mandatów do zmian liczebności ludności w okręgach, ponieważ mógł tak stracić kilka mandatów. Obecnie więc wybory są „skrzywione” pod tę partię. Tajne październikowe wybory nie będą, gdyż równolegle z nimi odbywa się referendum, które opozycja bojkotuje. Jej wyborcy niepobierający kart referendalnych zostaną jako tacy oznaczeni na listach wyborców. Powszechne zaś nie będą, bo PiS stara się wyborcom mieszkającym za granicą utrudnić udział w nich lub nawet odmówić policzenia ich głosów w przypadku zwłoki w pracach komisji. Robi tak, bo i w tej grupie większość wyborców popiera opozycję.

To jednak tylko wstęp do problemów. Już w 2019 i 2020 r. wybory były w znacznej mierze nieuczciwe. Szef sztabu KO był inwigilowany Pegasusem, zaś finansowane z budżetu kilkoma miliardami złotych publiczne media zamieniły swoje rzekomo informacyjne serwisy w długie spoty wyborcze partii władzy. Dodatkowo widać było finansowe zaangażowanie spółek skarbu państwa w kampanię PiS, zwłaszcza poprzez skoordynowaną akcję wpłacania na jej rzecz maksymalnych możliwych sum przez licznych partyjnych nominatów na dobrze płatnych stanowiskach w ich zarządach lub radach nadzorczych.

W tym roku został wykonany dalszy krok. Poprzez wprowadzenie w środek kampanii wyborczej referendum i (czysto teoretycznie) oddzielnej kampanii referendalnej, która nie ma żadnych limitów czy kontroli wydatków, możliwym stało się faktyczne subsydiowanie kampanii PiS dowolnymi kwotami przez spółki skarbu państwa lub napompowane wcześniej przez PiS publicznymi pieniędzmi fundacje. Także z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS. Tzw. dziennikarze mediów publicznych usiłują prowokować wyborców opozycji w trakcie jej spotkań, przeszkadzają politykom opozycji organizować prasowe briefingi, a policja zatrzymuje bezprawnie posłankę opozycji, podczas gdy prezesowi i naczelnym politykom PiS zapewnia obstawę, choć ich spotkania wyborcze nie są elementem pełnienia przez nich rządowych obowiązków.

Po wyborach – oczywiście tylko w przypadku porażki PiS – pojawi się pytanie o akceptację tego wyniku przez obsadzoną przez PiS Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w Sądzie Najwyższym.

W ciągu kolejnych czterech lat PiS ma zamiar przede wszystkim dokonać całkowitej wymiany wszystkich sędziów sądów powszechnych na lojalistów, w dalszym ciągu osłabiać niekontrolowane przez siebie media prywatne, pompować środki finansowe do bliskich sobie instytucji oraz „głodzić” wszystkie pozostałe. Prawdopodobna jest także „korekta” granic okręgów wyborczych, aby dalej zmniejszyć siłę oddziaływania wyborców z największych miast na ogólnopolskie wybory. Zapewne prowadzona będzie także kampania zastraszania zwolenników opozycji, być może połączona z aresztowaniami polityków, dziennikarzy czy internetowych influencerów politycznych. Skutkiem może być doprowadzenie do sytuacji znanej już z Węgier, gdzie opozycja wobec Fideszu posiada tylko teoretyczne szanse na wygraną w wyborach.

Ta świadomość musi być powszechna u wyborców liberalnych. Oczywiście, czarny scenariusz się spełnić nie musi. Ostatnie lata pokazały pewną, niemałą, odporność polskiego społeczeństwa na autorytarne zapędy władzy. Także umiejętności i potencjał intelektualny tych, którzy chcieliby wcielić się w role dyktatorów, okazały się skromne. Jednak w przypadku trzeciej kolejnej kadencji u władzy (to będzie wtedy 12 lat) zmęczenie „materiału” i okrzepnięcie wpływów tej władzy we wszelkich obszarach stanie się na tyle przemożne, że ryzyko utraty przez kolejne wybory charakteru wyborów prawdziwie konkurencyjnych jest kolosalne. To trzeba sobie otwarcie powiedzieć i powtarzać, zwłaszcza tym, którzy wahają się i rozważają absencję wyborczą.

3. Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować. Przede wszystkim warto przed pójściem do lokalu wyborczego przeanalizować najbardziej szczegółowe spośród dostępnych wyniki badań poparcia dla partii w naszym okręgu. W wielu przypadkach rozkład mandatów będzie dość klarowny, ale w niektórych okręgach losy tzw. ostatniego mandatu będą na ostrzu noża. Czasem rozgrywkę o ten mandat będzie toczyć PiS z KO, ale niekiedy szansę na wyrwanie partii władzy jednego posła będzie miała któraś z mniejszych list opozycji. To trzeba wiedzieć, bo głosując w tych wyborach – jak nigdy wcześniej – nie należy się kierować oceną programów czy własnymi sympatiami/antypatiami do polityków różnych partii demokratycznych, a tylko i wyłącznie chłodną matematyką nastawioną na jeden jedyny cel – maksymalną redukcję liczebności klubu PiS w kolejnej kadencji Sejmu.

Innym wątkiem do rozważenia jest wzięcie przez wyborców opozycji zaświadczeń o głosowaniu poza miejscem zamieszkania i udanie się do sąsiedniego okręgu, jeśli a) we własnym partie opozycji nie są obciążone ryzykiem utraty mandatu przy wyjeździe pewnej liczby ich wyborców do okręgu sąsiedniego, b) w okręgu sąsiednim badania wskazują na szanse pozbawienie PiS mandatu na rzecz którejś z list demokratycznych nawet przy dość nieznacznym zwiększeniu się tam liczby głosów padających na tą listę. Wskazówki na ten temat można znaleźć w Internecie (m.in. tutaj: https://wyborcza.pl/7,75398,30203011,pis-odbiera-wyborcom-opozycji-sile-glosu-jak-sie-nie-dac.html).

Ostatnia sprawa, którą chcę podnieść, budzi najwięcej kontrowersji i spotkała się z silną krytyką niektórych (silnie zadeklarowanych w swoich sympatiach po stronie tylko jednej z list opozycji) publicystów, np. Ernesta Skalskiego. O ile żadnej z dwóch mniejszych list opozycji – Lewicy i Trzeciej Drodze – nie przydarzy się na końcowych metrach kampanii jakaś spektakularna i zupełnie niespodziewana katastrofa, wskutek której ich poparcie zjechałoby nie tyle pod próg, co głęboko pod próg, lecz balansowałyby one (lub jedna z nich) krótko przed wyborami na granicy tego progu, to zadaniem odpowiedzialnych i świadomych wyborców liberalnych jest pomóc im ten próg pokonać i ewentualnie przerzucić na nie swoje głosy.

Opozycja demokratyczna może przejąć władzę tylko w koalicji trzyczłonowej. Nie ma dziś żadnych szans, aby większość uzyskała KO tylko z Lewicą lub tylko z Trzecią Drogą. Spadnięcie kogokolwiek z demokratów pod próg oznacza, że tylko (w najlepszym razie) połowa tak straconych mandatów zostanie przejęta przez KO. Reszta powędruje do PiS, jakieś pojedyncze także do Konfederacji. Będzie to więc decydujący cios w marzenia o zmianie i otwarcie drogi do rządów PiS, możliwe, że ze wsparciem Konfederacji lub jej narodowej części.

Każda z partii demokratycznych ma wyborcy liberalnemu coś do zaoferowania. KO jest najbardziej zdeterminowana do odbudowy konstytucyjnego państwa prawa i dysponuje do tego zadania najlepszym zapleczem eksperckim. Ale te zadania popierają w pełni obie partie mniejsze. Podobnie sprawa wygląda w zakresie polityki zagranicznej i europejskiej. Jeśli chodzi o indywidualne prawa jednostki, postulowane przez liberalizm obyczajowy, to najbardziej progresywny i obiecujący program oferuje Lewica, ale KO w ostatnich latach wykonała tutaj także potężny krok w dobrą stronę. Co do polityki gospodarczej, w KO nadal jest silne skrzydło opowiadające się za racjonalną rolą państwa w tych procesach oraz za sanacją finansów publicznych, a wsparcie dla wielu tych idei oferuje Trzecia Droga. Także Lewica opowiada się za redukcją marnotrawienia środków przez państwo i za lepszym finansowaniem usług publicznych, co wyznacza drogę do racjonalnego i dobrego kompromisu socjalliberalnego, który pogodzi liberałów z socjaldemokratami.

Nie przynosi więc wstydu oddać głos na którąkolwiek z trzech demokratycznych list! Ostatnie badania pokazują najczęściej, że Lewica i Trzecia Droga pokonają relatywnie komfortowo swoje progi, odpowiednio 5 i 8%. Wówczas wyborca liberalny ma wybór i może go dokonać zgodnie ze swoimi osobistymi preferencjami.

Gdyby jednak w ostatnim tygodniu wyborczym był widoczny trend zagrażający przetrwaniu którejś z mniejszych list, to powinniśmy się zorganizować. Jeśli jesteśmy małżeństwem, które planuje poprzeć KO, to niech jedno z nas użyczy głosu zagrożonej progiem liście demokratów. Jeśli rodziną z dorosłymi dziećmi, to niech co trzeci, co czwarty z was tego głosu użyczy. Jeszcze lepiej, jeśli jesteście paczką znajomych lub znacie kilka/kilkanaście innych małżeństw o opozycyjnych sympatiach – ustalcie wtedy wspólną strategię i zagłosujcie taktycznie, dzieląc się zadaniami jako wyborcy. Takie działania mogą podjąć także stowarzyszenia i ruchy zrzeszające aktywistów, jak KOD, Ogólnopolski Strajk Kobiet czy Obywatele RP, na jeszcze większą skalę.

Wszyscy demokraci muszą wejść do Sejmu, jeśli PiS ma stracić władzę. Trzymam za was, za siebie i za Polskę kciuki. Piętnastego października czeka nas sądny dzień. Wybory, które niechaj nie będą jednak naszymi ostatnimi wyborami.

Wyimki:

PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

– Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi.

– PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych.

– Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz.

– Z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS.

– Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować.

„Czy starczy nam cierpliwości?” – z prof. Dariuszem Rosatim rozmawia Wojciech Marczewski :)

Wojciech Marczewski: Pomimo tarcz antyinflacyjnych, inflacja przekroczyła 16%. Zna Pan remedium?

Dariusz Rosati: Poważna walka z inflacją musiałaby zakładać zdecydowane i radykalne ograniczenie wydatków budżetowych, ale na to się nie zanosi. Wręcz odwrotnie, dziś mamy masę dodatkowych wydatków głównie w postaci rozmaitych świadczeń transferowych i ulg podatkowych. Gdy na początku tego roku przyszedł szok cenowy, rząd przyjął metodę stosowania „proszków przeciwbólowych” zamiast walki ze źródłami inflacji. To są działania nieskuteczne, bo co prawda obniżki VAT przynoszą pewną ulgę odbiorcom, ale nie likwidują źródeł inflacji. Co więcej, zostawiają sporo pieniędzy w kieszeniach gospodarstw domowych, które trafiają na rynek i potęgują inflację. Do tego dodajmy obniżkę podatków związaną z polskim ładem, dodatek węglowy i osłonowy, 13. i 14. emeryturę, i będziemy mieli skalę dodatkowych wydatków na około 100 miliardów złotych w tym roku. Trudno więc mówić, że rząd na poważnie podchodzi do walki z inflacją.

Wojciech Marczewski: Czas na austerity?

Dariusz Rosati: Inflacja oznacza, że po prostu zbyt wiele pieniędzy jest na rynku w stosunku do podaży dóbr i usług po danych cenach. Dlatego, jeżeli chcemy obniżyć inflację, to musimy zmniejszyć wydatki, ale to nie musi się wiązać z poświęceniami i austerity. My od kilku miesięcy konsekwentnie zgłaszamy propozycję wypuszczenia specjalnych obligacji emitowanych przez NBP, oprocentowanych na poziomie inflacji. To z całą pewnością skłoniłoby wiele osób do ulokowania w nich pieniędzy, które mają w portfelach lub na rachunkach bankowych. Dzięki temu pieniądze byłyby oszczędzane, a nie wydawane, co zmniejszyłoby presję popytową. Niestety ani NBP, ani rząd nie chcą się na to zgodzić. I trudno się dziwić, bo to konkurencja dla obligacji skarbowych. Nie sądzę, że coś z tego wyjdzie.

Wojciech Marczewski: Obligacje obligacjami, ale ostatecznie nie da się uciec od cięcia wydatków. Da się to sprzedać wyborcom?

Dariusz Rosati: Wielokrotnie podkreślaliśmy, że utrzymamy wszystkie transfery, które dał rząd PiS, ale musimy zmienić formułę programów antyinflacyjnych, bo są przeciwskuteczne. One w ogóle nie likwidują przyczyn inflacji, a jedynie łagodzą ból z nią związany, i to przejściowo. To droga donikąd. W ten sposób tylko nakręcamy dalszą inflację i za pół roku będziemy mieli 20%. Te tarcze trzeba skonstruować inaczej. Powiedzmy bardzo wyraźnie — tego typu działania w czasie inflacji mają charakter osłonowy, a nie antyinflacyjny. Jeżeli ma być osłona, to tylko dla tych, którzy tej osłony potrzebują. To po prostu nie jest możliwe, żeby skompensować skutki inflacji i wzrost cen dla wszystkich jak leci. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, żeby obniżki stawek VAT obejmowały ludzi zamożnych, czy gospodarstwa domowe mające po kilka samochodów, czy wielkie domy. To jest wyrzucanie i marnowanie pieniędzy podatników.

Wojciech Marczewski: W tym momencie mamy do czynienia nie tylko z inflacją, ale i spowolnieniem gospodarczym. Nietrudno doszukać się podobieństwa do lat siedemdziesiątych. Jakie mogą być konsekwencje polityczne w wyniku coraz mocniejszego kryzysu gospodarczego?

Dariusz Rosati: Faktycznie, mamy ryzyko recesji, co w połączeniu z inflacją będzie oznaczało, że możemy mieć stagflację — bardzo niebezpieczną i przykrą kombinację obu nieszczęść naraz. To faktycznie jest powtórka z lat siedemdziesiątych, kiedy wstrząs naftowy doprowadził do stagflacji w krajach zachodnich. Dziś znowu wchodzimy w taki okres i rzeczywiście jest niebezpieczeństwo, zwłaszcza w Europie Zachodniej, że recesja spowoduje trudną sytuację społeczną w postaci wzrostu bezrobocia. To może wiązać się ze wzrostem napięć społecznych i renesansem partii populistycznych, które będą oferować rzekomo łatwe sposoby na wyjście z tej trudnej sytuacji. Tutaj nie ma łatwych sposobów i wszyscy muszą dostosować się do nowych warunków. Paliwa już nigdy nie będą takie tanie jak były, dlatego rządzący powinni uświadamiać społeczeństwu, że są to zmiany strukturalne i jedyne wyjście, niestety dopiero na dłuższą metę, to odejście od paliw kopalnych. Niestety musimy się przygotować na pewne ofiary. Trzeba jednak pilnować, żeby najsłabsze grupy społeczne były objęte systemem pomocy.

Wojciech Marczewski: W wyniku kryzysów lat siedemdziesiątych zachód porzucił keynesizm i rozpoczął się neoliberalizm. Dziś również czeka nas zmiana paradygmatu ekonomicznego?

Dariusz Rosati: Przede wszystkim „neoliberalizm” to jest zwykły epitet i karykatura.

Wojciech Marczewski: Powrotu do liberalizmu.

Dariusz Rosati: Tak. To był mainstreamowy kierunek ekonomii polegający na wykorzystaniu sił wolnego rynku, deregulacji, na uwolnieniu i, istotnie, liberalizacji rynków. Natomiast przeciwnicy tego kierunku, zwłaszcza z lewej strony, nazywają to neoliberalizmem. Ale, tak jak powiedziałem, to nie jest termin naukowy. Keynesiści nazywali się keynesistami, monetaryści monetarystami, ale nikt nie nazywał się neoliberałem.

Wojciech Marczewski: Austriacy nazywali się Austriakami.

Dariusz Rosati: Tak, chociaż w tej chwili jest to oczywiście kompletna fikcja i nie wracamy już do Hayeka czy von Misesa. Nie ma o tym mowy. Wydaje mi się, że ten odwrót od skrajnie liberalnych pozycji w polityce zaczął się podczas kryzysu finansowego w 2008. Nie wiem, czy teraz będziemy mieli kontynuację tego trendu, czy wręcz odwrotnie, natomiast nie odkryliśmy nowych rzeczy, więc nie spodziewam się tutaj nowego paradygmatu. Wszystko już wiemy o tym, w jakich dziedzinach zawodzi rynek, a w jakich państwo. Nie uważam też, żebyśmy mieli jakąś szerszą tendencję, żeby wycofywać się z regulacyjnej roli państw, zwłaszcza jeśli mówimy o Europie.

Ba, ja ciągle uważam, że w wielu dziedzinach Europa jest nadal przeregulowana. Jeśli chodzi o prawo pracy, to w wielu krajach to po prostu ogranicza konkurencję, być może ze względów społecznych, ale cierpią na tym firmy, a w konsekwencji i sami pracownicy. W indywidualnych przypadkach mogą być lepiej funkcjonujące instytucje, jak w Skandynawii, gdzie nie ogranicza się inicjatywy i innowacyjności, ale jest wiele krajów z przeregulowanym rynkiem pracy. Możemy tu wskazać Grecję, Włochy czy Francję. To samo tyczy się wszystkich działań osłonowych czy związanych z ochroną bezrobotnych, czy pracowników. To zmniejsza dynamizm gospodarczy i te kraje płacą za to bardzo wysoką cenę. Z kolei w krajach anglosaskich mamy tradycyjnie więcej swobody i wolnego rynku i mniej regulacji, ale takie są preferencje tych społeczeństw. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wybrać sobie inny rząd.

Wojciech Marczewski: Sandersa.

Dariusz Rosati: Tak, albo panią Elizabeth Warren. To są oczywiście skrajne przykłady, ale Europa Zachodnia faktycznie wygląda podobnie. To jest społeczna gospodarka rynkowa, ale, i jest to moja indywidualna opinia, we Francji czy Włoszech mamy jednak nadmierne regulacje.

Wojciech Marczewski: Czyli obejdzie się bez rewolucji?

Dariusz Rosati: Uważam, że nauka ekonomii doskonale ukazuje nam, gdzie są słabe punkty rynku i słabe punkty państwa i nie ma co tutaj wymyślać nowej teorii. Społeczeństwa wybierają między tymi biegunami zgodnie ze swoimi preferencjami. Natomiast większych zmian możemy spodziewać się, jeżeli chodzi o politykę. To wyjdzie w toku wyborów, natomiast z całą pewnością pojawia się znowu przestrzeń dla populizmu. Jak w każdym kryzysie wszędzie tam, gdzie następuje nadepnięcie na odciski ludziom, pojawiają się szarlatani polityczni, którzy obiecują szybkie i proste rozwiania.

Wojciech Marczewski: Jak długo może trwać ten kryzys? W latach siedemdziesiątych kryzysy ciągnęły się przez około siedem lat. Czeka nas podobny los, czy możemy szybciej uporać się z problemami?

Dariusz Rosati: To nie musi trwać siedem lat, nie musi trwać pięć lat, natomiast na pewno najbliższe kilka lat będzie trudne, zwłaszcza dla Europy. Stany Zjednoczone mają alternatywne możliwości uzupełniania paliw i energii, więc są w bardziej komfortowej pozycji. Europa jest w wyjątkowo trudnej sytuacji, ponieważ jest dużym rynkiem praktycznie pozbawionym własnych źródeł paliw i energii, naturalnie poza energią odnawialną. Jednak doprowadzenie do sytuacji, w której znaczna większość naszej energii pochodzi ze źródeł odnawialnych lub z atomu, to jest niestety pieśń przyszłości.

Do tego dochodzi wojna na Wschodzie. To jest źródło dużej niepewności dla Europy, a zwłaszcza flanki wschodniej. Trudno tutaj przepowiadać przyszłość, bo Putin jest kompletnie nieprzewidywalny i operuje według logiki, która jest dla nas zupełnie obca. Nie rozumuje w kategorii korzyści i kosztów powszechnie akceptowanych, tylko jest gotów narzucić własnemu narodowi wielkie ofiary tylko po to, aby podążać za swoim projektem imperialnym. Musimy się więc przygotować na ciężkie kilka lat.

Wojciech Marczewski: Mówiliśmy o potencjalnej zmianie paradygmatu gospodarczego, jednak wydaje się, że wojna zmieniła przede wszystkim paradygmat geopolityczny. Z „It’s the economy, stupid” przenieśliśmy się do świata „It’s the security, stupid”. Czy w sytuacji, w której znowu istotna staje się kwestia bezpieczeństwa, należy spodziewać się powrotu do protekcjonizmu?

Dariusz Rosati: Oczywiście. To jest jeden ze skutków tej wojny — Putin doprowadził do tego, że powracamy do samowystarczalności i kończy się globalizacja, jaką znaliśmy. Do tego wcześniej była pandemia COVID-19. Przede wszystkim zerwane zostały łańcuchy dostaw, które były bardzo optymalne, ponieważ produkowało się w tych miejscach na kuli ziemskiej, gdzie było najtaniej i najszybciej. Wchodzimy więc w nową epokę. Epokę zwiększonej samowystarczalności i protekcjonizmu. Mam jednak nadzieję, że na skalę regionalną, a nie krajową.

Na szczęście mamy Unię Europejską, która stoi na straży jednolitego rynku, bo to jest droga donikąd. Protekcjonizm jest drogą donikąd, bo skłania partnerów do takiej samej reakcji. W ostatecznym rozrachunku wszyscy tracą. Na tym polega osiągnięcie jednolitego rynku, że udało się rozmontować wszelkie bariery handlowe. W związku z tym, jeśli będziemy mieli populistyczne rządy w wielu krajach, a jest takie ryzyko, to instytucjom europejskim może być trudno obronić to, co udało się osiągnąć i nie jest wykluczone, że będą podejmowane działania protekcjonistyczne. Jednak podkreślam jeszcze raz, to jest droga donikąd! To tylko nas osłabi i na dłuższą metę jeszcze bardziej ograniczy wzrost gospodarczy.

Wojciech Marczewski: Przenieśmy się na Wschód. Jak po pół roku ocenia Pan skuteczność sankcji?

Dariusz Rosati: Sankcje działają z całą pewnością. Doprowadziły do spadku rosyjskiego PKB o około 8%, a dopiero się rozpędzają. Putin jedzie jeszcze na rezerwach, ale to oczywiście musi się skończyć. Sankcje zawsze działają dopiero w dłuższym okresie, zwłaszcza w przypadku kraju o tak ogromnych zasobach, jak Rosja. Na kolana można rzucić kraj niemający zasobów, odciąć go od dostawy ropy i koniec. Natomiast w przypadku Rosji sankcje działają wolniej. Co istotne, Putinowi będzie brakowało coraz bardziej nowych technologii. On nie jest w stanie teraz odbudowywać ani potencjału zbrojnego, ani potencjału przemysłowego, jedzie na końcówkach zapasów, kanibalizuje własne samoloty. Ostatnio rozbawiło mnie doniesienie, że Rosja negocjuje dostawy dronów z Iranem. Z Iranem. To jest świadectwo upadku Federacji Rosyjskiej.

Wojciech Marczewski: Wciąż pozostaje problem eksportu surowców. Dzięki wzrostowi cen i zwiększonemu eksportowi do Indii i Chin w maju 2022 Rosja zarabiała na ropie o ponad 250 milionów Euro dziennie więcej niż w maju 2021.

Dariusz Rosati: Owszem, Rosja może sprzedawać ropę do Chin czy Indii, ale nie może sprzedawać gazu, bo nie mają infrastruktury – 80% szło do Europy, i to jest skończone. Nowej infrastruktury nie zbudują, tym bardziej że nie mają niezbędnej technologii. To może trwać rok, trzy, a może i pięć, ale ostatecznie Rosja będzie rzucona na kolana. Oczywiście, pod warunkiem, że Zachodowi starczy wytrwałości.

Wojciech Marczewski: Można przyspieszyć ten proces?

Dariusz Rosati: Zdecydowanie trzeba rozszerzać sankcje. Należę do tych, którzy uważają, że trzeba istotnie ograniczyć wydawanie wiz obywatelom Rosji, oczywiście z wyjątkiem wiz humanitarnych i azylowych, jednak wizy turystyczne czy biznesowe powinny być co do zasady zawieszone. To jest państwo, z którym jesteśmy de facto w stanie wojny, a w czasach wojennych obywateli obcego państwa się internowało. Ja nie mówię, że trzeba internować Rosjan, ale na pewno powinno się ograniczyć ich napływ, żeby na własnej skórze odczuli konsekwencje wspierania reżimu Putina. Jednak to wszystko zadziała dopiero w dłuższym okresie. Liczę na to, że Zachodowi starczy cierpliwość, że populiści nie przeważą, że nie wrócimy do „business as usual” z Rosją.

Wojciech Marczewski: A starczy nam cierpliwości?

Dariusz Rosati: To zależy od postawy największych krajów Unii – Niemiec, Francji i Włoch. Niemcy stanowią w tej chwili najmniejsze ryzyko, bo wprawdzie niezbyt szybko, ale odchodzą od rosyjskiego gazu. To nie wydarzy się jutro, obecny rząd stara się trochę rozłożyć to w czasie, ale decyzja w sprawie gazu jest już podjęta, a dostawy węgla i ropy mają być zakończone jeszcze w tym roku. Pozytywne jest też to, że najprawdopodobniej przedłużą funkcjonowanie kilku ostatnich elektrowni atomowych. Poza tym Niemcy, co prawda w bólach, ale stopniowo odchodzą od pacyfistycznej doktryny w polityce zewnętrznej. Natomiast Francja jest w pewnym paraliżu, jeśli chodzi o politykę zewnętrzną, bo prezydent nie ma większości w parlamencie. Ponadto Francja tradycyjnie była niechętna zaostrzaniu stosunków z Rosją, wolała się dogadywać i często przymykała oko na to, co Rosja wyczynia wokół swoich granic. Włochy są trzecim krajem, który tradycyjnie również jest raczej prorosyjski, ale wiele zależy od tego, jaki będzie rząd. Jeśli wygra pani Meloni z panem Salvinim, to będziemy mieli kolejny problem.

Wojciech Marczewski: Zakładając, że faktycznie starczy nam cierpliwości i Ukraina zachowa niepodległość, pojawia się ogromna szansa dla zachodnich inwestycji w Ukrainie. Czy Polski kapitał ma szanse wejść w Ukrainę, czy raczej zostaniemy na boku, a prym jak zwykle wieść będą Stany, Niemcy czy Francja?

Dariusz Rosati: My mamy dwa atuty. Po pierwsze mamy najlepsze rozeznanie na tym rynku i jesteśmy blisko, więc mamy przewagę na starcie nad firmami francuskimi czy amerykańskimi. Drugim atutem jest to, że choć nie jesteśmy potentatem kapitałowym, to jednak mamy możliwość korzystania ze środków unijnych. Tu Polacy będą mieli przewagę, ze względu na znajomość rynku, istniejące powiązania i know-how. Będziemy mogli w proporcjonalnie większym stopniu korzystać z pieniędzy unijnych, jeśli chodzi o finansowanie naszej ekspansji na Ukrainę. Rzecz jasna nie będziemy numerem jeden, pewnie będą to Niemcy albo USA, ale to nie jest problem. Niech każdy inwestuje! Nie wiemy jednak, czym to się skończy. Mówimy o tym hipotetycznie i z pewnym cynizmem, że będziemy walczyć do ostatniego Ukraińca, ale to jest, szczerze powiem idealna sytuacja, żeby raz na zawsze przetrącić kręgosłup agresywnej Rosji.

Wojciech Marczewski: No właśnie, to nie cynizm, że Ukraińcy przelewają krew, a my dywagujemy o potencjalnych zyskach dla Zachodu?

Dariusz Rosati: Ja nie widzę tu dwuznaczności moralnej, jeśli to będzie w ramach jakiegoś planu odbudowy dla Ukrainy zniszczonej wojną. To, że firmy zachodnie przy tym zarobią jest nieuniknione. Nie ma innego wyjścia. Kapitał prywatny nie pójdzie charytatywnie. Powinniśmy mieć też publiczne inwestycje, pożyczki rządowe, ale ostatecznie ktoś tam musi postawić tę fabrykę czy elektrownię. To muszą robić prywatne firmy i one nie będą dopłacać do interesu, ale warunki do tych inwestycji muszą stworzyć władze publiczne.

Wojciech Marczewski: Nagrodą za przelaną krew powinno być członkostwo w Unii Europejskiej?

Dariusz Rosati: Tak, jestem zwolennikiem Ukrainy w Unii, natomiast przed nimi bardzo długa droga. Unia zrobiła to, co powinna była zrobić – dała perspektywę europejską, dała status kandydata, ale nie można iść na skróty. Nic by z tego nie wyszło, gdybyśmy wpuścili Ukrainę już teraz. To przecież w ogóle nie ma sensu. System prawny jest zupełnie inny, są inne regulacje dotyczące biznesu, o korupcji nie wspominając. Na przykład amerykańskie firmy wyszły z Ukrainy kilka lat temu, bo po prostu nie były w stanie sobie poradzić z korupcją. Niestety, to jest nadal jeden z najbardziej skorumpowanych krajów byłego ZSRR. To paradoks, ale Białoruś na tle Ukrainy jest wzorem praworządności i transparentności. Jednym słowem, to będą wieloletnie przygotowania i nie możemy stwarzać płonnych nadziei, że to się da zrobić z dnia na dzień, nie można oszukiwać Ukraińców. My mówimy uczciwie — każde państwo, które wchodziło do Unii, musiało spełnić warunki. Od nich zależy, kiedy to zrobią.

Wojciech Marczewski: Pan sam reprezentował Unię w Ukrainie.

Dariusz Rosati: Tak, jeszcze za prezydenta Poroszenki byłem szefem delegacji Parlamentu Europejskiego do Ukrainy. Jeździliśmy tam wielokrotnie w latach 2016-2019 i mogę powiedzieć, że to będzie bardzo trudny proces. Ukraińcy oczywiście wszystko nam obiecywali, natomiast potem nic z tego nie wychodziło. Był ogromny opór struktur i grup nacisku. Zazwyczaj mówili, że nie są w stanie przeforsować reform przez swój parlament. Odpowiadałem więc: „No trudno, to nie pójdziemy do przodu”. Są po prostu rzeczy, jak prawo antykorupcyjne czy transparentność, zwłaszcza jeśli chodzi o majątki polityków, które są absolutnie niezbędne. Nie byli w stanie. Dopiero po trzech latach w końcu przyjęli ustawę, i to też okrojoną. Po prostu nie wywiązywali się z tych zobowiązań. Więc to potrwa.

Wojciech Marczewski: Naprzeciw tym problemom wyszedł prezydent Macron, proponując utworzenie Europejskiej Wspólnoty Politycznej. Nie jest to dawanie złudnych nadziei?

Dariusz Rosati: To oczywiście zależy od intencji. Ja uważam, że generalnie idea jest dobra — stwórzmy przestrzeń, w której będziemy mogli z Ukrainą robić pewne rzeczy wspólnie już od dziś, tak jakby była już w Unii. Możemy mieć na przykład wspólną politykę energetyczną, można zwiększyć pomoc finansową, wspomagać ich transformację. Jednak z całą pewnością nie może to być alternatywa do członkostwa. Trzeba uczciwie powiedzieć, że chcemy Ukrainy w Unii, ale muszą wypełnić wszystkie warunki. To zależy od nich.

Wojciech Marczewski: Polska i Polacy niemalże z dnia na dzień stali się bohaterami i wzorem dla całej Europy. Czy poprawa polskiej pozycji na arenie europejskiej będzie trwała?

Dariusz Rosati: Istotnie, kraj, który ze względu na znane problemy, był izolowany w Unii, był swego rodzaju pariasem, nagle znalazł się w centrum uwagi i zachowuje się wręcz wzorowo, jeśli chodzi o pomoc dla uchodźców, wsparcie wojskowe i finansowe. Rząd oczywiście powinien wykorzystać to „okno możliwości”. Gdyby PiS zszedł ze ścieżki konfrontacji w sprawach wymiaru sprawiedliwości, to właściwie wszystko byłoby otwarte, jeśli chodzi o dostęp do środków unijnych. Co więcej, moglibyśmy, tak jak Pan wspomniał, zdecydowanie wzmocnić naszą słabiutką obecnie pozycję, zaczęto by nas słuchać. Ale ja nie wierzę w taką zmianę obecnej władzy. Rząd tak zwanej Zjednoczonej Prawicy nie jest w stanie dokonać nowego otwarcia na Europę i po prostu musi odejść. Niemniej, to stanowi doskonały punkt wyjścia dla przyszłej władzy, która będzie mogła na tym budować, a jednocześnie będzie wiarygodna, demokratyczna i praworządna.

 

Autor zdjęcia: Noah Silliman

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

„Ekonomia obwarzanka. Siedem sposób myślenia o ekonomii w XXI wieku” – recenzja Michała Nowickiego :)

Na wstępie do czegoś się przyznam: jestem szalenie sceptyczny, a wręcz niechętny, z założenia, wszelkim „ekonomicznym bestsellerom”, które pojawiały się i pojawiają w ostatnich dwóch dekadach. Ani Pikkety, ani Varufakis i ich dzieła, do mnie nie przemawiają. Dlatego gdy decydowałem się na zakup „Ekonomii obwarzanka” K.Raworth także byłem mocno sceptyczny. Gdy dr hab. Tomasz Kamiński na Twitterze pisał, że chętnie przeczytałby krytyczną recenzję tej książki, pomyślałem: „super, akurat do niej siadam, więc sobie poużywam na niej w pisemnej recenzji właśnie”. Dlaczego o tym piszę? Bo myślę, że to istotne by umieścić we właściwym kontekście samą, napisaną przeze mnie, ocenę publikacji brytyjskiej ekonomistki.

„Ekonomia obwarzanka” jest książką bardzo dobrą. Bardzo potrzebną. Niezwykle interesującą. Celowo nadużywam przymiotników, gdyż chcę podkreślić, że w mojej opinii, mamy do czynienia z publikacją naprawdę ważną. Postaram się w tej recenzji, w paru słowach, powiedzieć dlaczego.

Warto zacząć od tego, że Kate Raworth „wzięła się za bary” właściwie z całym dorobkiem myśli ekonomicznej, od Adama Smitha do czasów współczesnych. Ba, nie tylko z dorobkiem myśli, ale i sposobem nauczania i myślenia o ekonomii. Trzeba przyznać, że to odważne, a wręcz zuchwałe. W tej warstwie, z perspektywy osoby kształconej na kierunku ekonomicznym w Polsce, mogę pokusić się o, myślę nieco zaskakującą, ocenę, że część zarzutów formułowanych przez autorkę, nie była moim doświadczeniem, jako studenta. Mowa tutaj np. o sposobie patrzenia na kryzys gospodarczy z 2008 roku i pomijania jego znaczenia w dydaktyce ekonomii. Akurat moje studia przypadły na ten czas i moi, polscy, wykładowcy starali się na bieżąco korygować założenia i odnosić się jak najczęściej do tego, co aktualnie się dzieje. To ciekawy kontrast z dogmatycznym podejściem, które Raworth zarzuca czołowym ośrodkom brytyjskim i amerykańskim. Wracając jednak do głównego wątku: w „Ekonomii obwarzanka” zakwestionowane zostają podstawy patrzenia na ekonomię zakorzenione w tej nauce bardzo głęboko. Dostaje się i klasycznym liberałom, i keynesistom, ekonomii behawioralnej, szkole chicagowskiej czy „austriakom” spod znaku Misesa i Hayeka. Jednak nie jest to krytyka na zasadzie „oni błądzili w mroku, ja mam kaganiec oświaty”. Autorka, choć krytyczna, „oddaje cesarzowi, co cesarskie”, momentami zwracając uwagę na błędy w powszechnym mniemaniu, np. o teoriach Adama Smitha. Tym niemniej w ogniu krytyki mamy „niewidzialną rękę rynku”, „homo oeconomicusa”, kult PKB i ciągłego wzrostu gospodarczego, ekonomię środowiska pisaną z perspektywy nadrzędności człowieka nad przyrodą, ekonomię behawioralną z jej krytyką heurystyk. Jeśli coś ważnego pominąłem, to tylko przez obfitość kwestionowanych twierdzeń.

Druga istotna rzecz: w „Ekonomii obwarzanka” mamy do czynienia z niezwykle interdyscyplinarnym podejściem do rozważanych problemów. Raworth korzysta z dorobku wielu naukowców, z różnych dziedzin, by pokazać nowe, inne spojrzenia na dotychczasowe prawidła ekonomii. Jest to, samo w sobie, ciekawe podejście, pokazujące ekonomię jako naukę wplecioną w całe spektrum innych obszarów wiedzy, nie zaś jako nową królową nauk, która instrumentalnie wykorzystuje język matematyki by opisać świat w jedyny, słuszny, sposób. To podejście sprawia, że czytelnikowi, takiemu jak ja, łatwiej jest przyjąć argumentację autorki. Szersze spojrzenie, bez „filtra” ekonomicznego, oraz zderzenie z badaniami prowadzonymi przez specjalistów z poszczególnych dziedzin, o które współczesna ekonomia zahacza, daje nową, wiarygodną, perspektywę. I tak np. krytyka behawiorystów nie opiera się na kwestionowaniu badań Khanemana i Twerskiego, ale na pokazaniu, że wnioski z tych badań stoją w sprzeczności z innymi. Raworth oddaje zasługi ekonomii behawioralnej, która podważa racjonalność „człowieka ekonomicznego”, ale zaraz potem pokazuje badania dowodzące iż opieranie się na heurystykach często bywa skuteczniejsze od skomplikowanych analiz wieloczynnikowych wykluczających błędy poznawcze (badania J.N. Marewskiego i G.Gigerenzera „Heuristic Decision Making in Medicne”). Gdy krytykuje wprowadzenie rynku zamiast działań motywowanych moralnością czy wspólną odpowiedzialnością za otoczenie, również mamy do czynienia z szeregiem badań pokazujących, że mechanizm cen i motywacja płacowa w edukacji, ekologii i innych dziedzinach życia, bywa nie tylko mało skuteczna ale także przynosi odwrotne, niezamierzone efekty.

Następna ważna cecha „Ekonomii obwarzanka” to holistyczny charakter tej koncepcji. Jest to nowe spojrzenie na ekonomię w XXI wieku (jak zresztą głosi podtytuł) i, z pewnością, jest to spojrzenie całościowe. W koncepcji tej znajdziemy zarówno odniesienia do ekonomii w skali mikro, makro jak i elementy o znaczeniu globalnym. Postulowana przez Raworth zmiana dotyczy więc ekonomii jako całości, nie tylko jej poszczególnych elementów. Warto zatem docenić, że autorka ujęła ją w książce liczącej ok. 300 stron (polskie wydanie) a nie w opasłym (wielotomowym?) dziele liczącym ponad tysiąc stron. Mimo tego czytelnik nie ma wrażenia, że poszczególne działy (jest ich siedem, co też ma odzwierciedlenie w podtytule) są tylko muśnięciem problemów w nich zawartych. Każdy z rozdziałów jasno i klarownie opisuje jedno z założeń, którymi są, kolejno: przejście z myślenia o PKB do „obwarzanka” (o którym za chwilę), szersze spojrzenie na gospodarkę, zmiana postrzegania człowieka w ekonomii, zastąpienie „mechanicznej równowagi dynamiczną złożonością”, dążenie do dystrybucji, orientacja na odnawialność i agnostyczne podejście do wzrostu.

Last but not least, tytułowy obwarzanek. Tu naprawdę chylę czoła przed autorką. Raworth swoją koncepcję nazwała od rysunku, który jej wyszedł gdy próbowała ją zilustrować. W polskiej wersji to obwarzanek, może być to też, popularny w Ameryce donut (pączek z dziurką w środku). Zacznę od genezy samego rysunku, bo ona jest kluczowa i zaiste genialna. Autorka stwierdziła, że znaczenie obrazu w ekonomii jest ogromne, czego dowodzi schemat obiegu zamkniętego z „biblii ekonomistów” czyli klasycznej „Ekonomii” P.Samuelsona. Tworząc nową koncepcję myślenia o ekonomii Raworth chciała mieć równie zgrabny i prosty symbol graficzny, który mógłby stać się symbolem. Co więc ten obwarzanek oznacza? Obwarzanek to przestrzeń między dwoma skrajnościami. „Dziurka” w środku to miejsce symbolizujące życie w warunkach „krytycznego niedostatku”, czyli sytuacja w której ludzie nie są w stanie zapewnić sobie zaspokojenia podstawowych potrzeb bytowych na zadawalającym poziomie (ubóstwo, głód, brak dostępu do czystej wody, edukacji, służby zdrowia, etc.). Obszar powyżej górnej granicy obwarzanka (czyli, de facto, wszystko to co obwarzanek otacza) to przestrzeń w której nadużywane są, a więc degenerowane, zasoby planety. Postulat Raworth jest więc bardzo prosty: zmieńmy nasze życie tak, byśmy znajdowali się między tymi dwoma stanami, czyli w obwarzanku właśnie. Zrezygnujmy z kultu PKB, fetyszu ciągłego wzrostu, zacznijmy samoograniczyć się w konsumpcji, zwróćmy większą uwagę na naszą współzależność od siebie wzajemnie, jak i od natury. Dzięki temu unikniemy katastrofy, która jest już widoczna na horyzoncie.

Założenia „Ekonomii obwarzanka” nie są więc, same w sobie, rewolucyjne. Zerwanie z PKB jako miarą dobrobytu czy sukcesu, postulowane jest właściwie od kiego wskaźnik ten istnieje (co ciekawe, postulował to sam jego autor William Petty, który dostrzegł nadużycie w interpretacji swojego dzieła). Homo oeconomicus jest koncepcją dawno skompromitowaną. Konieczność zastopowania antropogenicznego wpływu na klimat i środowisko kwestionują dzisiaj już tylko najbardziej oporne, na wiedzę naukową, umysły. Zatrzymanie pędu konsumpcyjnego i konieczność odejścia od manii posiadania powoli staje się modą. Wyliczanie można kontynuować. Rewolucyjne jest tu złożenie z tego spójnej, przemyślanej koncepcji i wyłożenie jej w sposób prosty i zilustrowany graficznie.

Oczywiście można toczyć spory o jakieś konkretne twierdzenia czy opinie. Ale ja nie widzę w tym sensu. Zawsze byłem zwolennikiem ekonomii niedoktyrnerskiej, wyjścia z baniek oznaczonych etykietami, tej czy innej, szkoły ekonomicznej (mainstreamowej czy heterodoksyjnej). „Ekonomia obwarzanka” to proponuje. Jest w swej naturze pragmatyczna, choć można jej, jak każdej odważnej idei, zarzucić elementy naiwności czy idealizmu. Jest wymagająca, ale jak najbardziej realna do zrealizowania. I jest nam dzisiaj potrzebna.

Naprawdę bardzo chciałbym się do czegoś przyczepić, ale nie potrafię. O Machiavellim Bacon pisał, że pokazuje ludzi takimi, jacy są, a nie jacy być powinni. Raworth pokazuje nam jacy ludzie są i na tej podstawie wskazuje nam, jak powinni się zmienić, żeby w ogóle jeszcze być w dłuższej przyszłości. Do mnie to przemawia.


Fot. Kenny Timmer

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Zew plemienia – manifest latynoamerykańskiego liberała :)

Zew plemienia przypomina liberałom, czego i dlaczego warto bronić, a dla osób o nieliberalnych przekonaniach może być zachętą do ewolucji w kierunku poparcia dla szerokiego zakresu wolności

Z jednej strony zgodnie ze znanym powiedzeniem „tylko krowa nie zmienia poglądów”. Z drugiej strony coraz częściej mówi się dziś w wielu krajach o problemie silnej polaryzacji i o „bańkach” – informacyjnych, społecznych, kulturowych – w których wielu ludzi tkwi, niezainteresowanych tym, co dzieje się na zewnątrz. Stąd tak interesujące są publikacje na temat czynników prowadzących do zmiany poglądów i tego, w jaki sposób można na czyjeś przekonania oddziaływać. Ciekawe są też osobiste historie osób, u których dokonała się ideowa ewolucja. Od opisu takiej przemiany rozpoczyna się najnowsza książka peruwiańskiego pisarza Mario Vargasa Llosy pt. Zew plemienia.

Pisarz, polityk, liberał

Ten laureat Literackiej Nagrody Nobla w 2010 roku jest znany przede wszystkim za sprawą swoich powieści i zapewne przez kontakt z nimi większość czytelników odkrywa Llosę. Ja po raz pierwszy zetknąłem z tym pisarzem dzięki wydanej przy współpracy Forum Obywatelskiego Rozwoju książce Odkrywając wolność. Przeciw zniewoleniu umysłów ze wstępem Leszka Balcerowicza. Na ponad tysiącu stron z tekstami klasyków liberalizmu, takich jak Adam Smith, John Stuart Mill, Friedrich Hayek czy Milton Friedman, znaleźć można esej Mario Vargasa Llosy Liberalizm w nowym tysiącleciu.

Po lekturze tego eseju sięgnąłem po biografię autora, ponieważ nieczęsto spotyka się tak wyrazistych klasycznych liberałów wśród pisarzy. Dzięki temu poznałem Llosę jako polityka, uczestnika wyborów prezydenckich w Peru w 1990 roku. Wygrał wtedy pierwszą turę, ale w drugiej przegrał z Alberto Fujimorim. Wydana w 2018 roku książka Zew plemienia (polski przekład z 2020 roku) pozwala jeszcze bardziej zagłębić się w poglądy autora, a także w jego opisy i interpretacje myśli siedmiu wybitnych filozofów reprezentujących różne odcienie myśli liberalnej.

Mario Vargas Llosa omawia biografie i filozofie siedmiu autorów, którzy pchnęli go w kierunku liberalizmu. Są to: Adam Smith, José Ortega y Gasset, Friedrich Hayek, Karl Popper, Isaiah Berlin, Raymond Aron i Jean François Revel. Llosa był w młodości lewicowcem, marksistą, sympatykiem kubańskiej rewolucji. Dopiero wydarzenia lat sześćdziesiątych XX wieku, w tym obozy koncentracyjne na Kubie czy los radzieckich dysydentów, wywołały u niego przemianę i intelektualny marsz w stronę myśli liberalnej. „Wystarczyło rozejrzeć się wokół siebie, by zrozumieć, że choć zniknęły różnice klasowe związane z majątkiem, nierówności w ZSRR były gigantyczne i dotyczyły zakresu możliwości” – pisze o swoich praktycznych doświadczeniach z komunizmem. Jednocześnie Llosa od wczesnej młodości brzydził się nacjonalizmem jako „zaprzeczeniem kultur, demokracji, racjonalności”.

Poznając liberalne idee wielu wybitnych filozofów, którym poświęcił kolejne rozdziały książki, Llosa był równocześnie obserwatorem porażek socjalizmu i rewolucji – „przy przestrzeganiu zasad legalizmu” – dokonanej przez Margaret Thatcher, którą wraz z Ronaldem Reaganem określa jako mężów stanu. To wtedy jego „lekturami do poduszki” stały się Droga do zniewolenia Hayeka oraz Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie Poppera. Fundamentem przekonań Llosy jest wolność, zarówno gospodarcza, jak i osobista, którą autor książki łączy z ustrojami demokratyczni i sprzeciwem wobec dyktatury.

Wolność zamiast plemienności

Dyktatorzy i autorytarni populiści, jak przekonuje autor, grają na prymitywnej tęsknocie za tradycyjnym światem plemiennym, „gdzie człowiek był jeszcze nieodłączną cząstką wspólnoty, cząstką podporządkowaną wszechpotężnemu szamanowi albo kacykowi”. To właśnie sprzeciwem wobec tego „plemiennego ducha”, źródła nacjonalizmu, fanatyzmu religijnego i największych rzezi w historii, jest liberalny manifest Mario Vargasa Llosy. Tytułowy „zew plemienia” to „przeciąganie owej formy bytowania, w jakiej jednostka, czyniąc się niewolnikiem jakiejś religii, doktryny albo wodza, który przejmie odpowiedzialność za znalezienie rozwiązania dla wszystkich problemów, ucieka od ciernistej drogi wolności i od suwerenności istoty rozumnej”.

Różne odcienie liberalizmu

Każdy z siedmiu rozdziałów poświęcony jest innemu liberałowi. Llosa omawia ich najważniejsze dzieła i poglądy, przeplatając to wątkami biograficznymi i osobistymi doświadczeniami, w tym spotkaniami z niektórymi z nich.

Nie jest przy tym bezkrytyczny wobec osób, które ukształtowały jego własny liberalizm. Sam Mario Vargas Llosa podkreśla, jak ważne jest szerokie rozumienie wolności – od gospodarki, przez wolność słowa, po inne wolności obywatelskie i powiązane z tym otwartość, tolerancję i antynacjonalizm. Dlatego punktuje błędy w poglądach takich osób jak José Ortega y Gasset czy Isaiah Berlin, którzy jako liberałowie nie doceniali tego, jak ważny dla istnienia innych wolności i wolnego społeczeństwa jest liberalizm gospodarczy. 

Powołując się na Adama Smitha, autor książki wyjaśnia, że bez wolności gospodarczej i mocnych gwarancji dla własności prywatnej zagrożone są bliskie Gassetowi demokracja polityczna i wolności obywatelskie. Llosa przytacza poglądy Poppera, który odrzuca „piękne marzenie” o tym, że „gdyby możliwy był socjalizm połączony z wolnością osobistą, nadal byłby socjalistą”. Doświadczenia historyczne pokazują, że takie połączenie nie jest możliwe, a socjalizm prowadzi do opresji jednostek. „Nie ma niekompatybilności między wolnościami politycznymi a bogactwem, między mechanizmami rynku a podniesieniem poziomu życia; wręcz przeciwnie, najwyższy poziom życia osiągnęły państwa, które posiadają demokrację polityczną i stosunkowo wolną gospodarkę” – celnie stwierdził Aron. Jednocześnie Llosa wykorzystuje rozważania niektórych filozofów do krytyki wobec redukowania liberalizmu tylko do polityki gospodarczej.

Liberałowie i ich krytycy

Poza siedmioma głównymi bohaterami pojawiają się też w książce ich ideowi przeciwnicy. W rozdziale o Popperze znajdziemy krytykę Hegla, „intelektualnego oszusta”, który w „w pajęczynie słów, jaką omotał swój system”, ukrył „fundamenty państwa totalitarnego”. W części o Hayeku nie mogło zabraknąć Johna Maynarda Keynesa, który z dużym szacunkiem odniósł się do ważnej dla Llosy książki Hayeka Droga do zniewolenia. Keynes, choć w wielu rzeczach z Hayekiem się nie zgadzał, ocenił publikację słowami: „Moralnie i filozoficznie zgadzam się niemalże ze wszystkim, co Pan mówi, i to nie tylko po prostu się zgadzam, lecz zgadzam się bardzo mocno i szczerze”. Llosa zwraca słusznie uwagę na współczesne wypaczenia myśli Keynesa, która przerodziła się, wbrew intencjom samego twórcy, w „niewzruszony aksjomat socjalistów, socjaldemokratów, konserwatystów, a nawet domniemanych liberałów Starego i Nowego Świata”. Islandzki liberał Hannes Hólmsteinn Gissurarson opowiadał kiedyś, że podczas jednego ze spotkań Hayek miał powiedzieć do entuzjastów jego dorobku – nie nazywajcie się nigdy hayekistami, ponieważ marksiści są gorsi niż Marks, a keynesiści gorsi niż Keynes. 

Nacjonalizm wrogiem wolności 

W wielu rozdziałach przewija się silna krytyka nacjonalizmu jako jednego z najgorszych przejawów plemienności. Llosa przywołuje zapisane w Teorii uczuć moralnych słowa Adama Smitha: „Miłość własnego narodu często skłania nas do patrzenia z najbardziej zjadliwą zazdrością na pomyślność i wzrost potęgi narodu sąsiedniego. […] [To] godny pogardy czynnik niechęci narodowej”. Za Gassetem krytycznie odnosi się też do stymulowanych nacjonalizmem idei separatystycznych. Przypomina, że Popper nazywał nacjonalizm „straszliwą herezją” cywilizacji zachodniej i określał „jako śmiertelnego wroga kultury wolności”.

Powszechna edukacja

Mario Vargas Llosa sporo miejsca poświęca roli edukacji, o której pisali też inni pojawiający się w książce myśliciele, jako narzędzia ułatwiającego budowę liberalnego społeczeństwa i wyrównywania szans. Zwraca jednak uwagę na problemy związane z monopolem państwa w procesie kształcenia i opowiada się, podobnie jak Smith czy Hayek, za konkurencją w edukacji pomiędzy placówkami publicznymi i prywatnymi, w ramach państwowego systemu finansowania, wspominając o idei „bonów oświatowych”, które funkcjonują m.in. w Szwecji.

Świeckie państwo

Z książki wybrzmiewa też entuzjazm wobec świeckiego państwa. Llosa zwraca uwagę, że nawet wierzący Adam Smith popierał konkurencję kościołów różnych wyznań, której skutkiem jest „mniej fanatyzmu i większy duch tolerancji”. Za Gassetem zwraca uwagę na „niekompatybilność pomiędzy myśleniem liberalnym a myśleniem dogmatycznego katolika”, a za Hayekiem podkreśla, że „ani moralne, ani religijne ideały nie uzasadniają przymusu”. Z kolei Aron, który w marksizmie widział świecką religię, zwracał uwagę na podobieństwa pomiędzy świecką i świętą religią, które „usprawiedliwiają wszystkie ofiary, ekscesy i nadużycia w imię raju”.

Pluralizm i wolność słowa

Innymi wartościami bliskimi Llosie i filozofom, którzy go inspirują, są pluralizm i związane z nim tolerancja i wolność słowa. „Tolerancja i pluralizm są, bardziej niż imperatywami moralnymi, praktycznymi koniecznościami do przetrwania ludzi” – czytamy w rozdziale o Berlinie, którego liberalizm „polegał przede wszystkim na praktykowaniu tolerancji, na stałym wysiłku zrozumienia ideologicznego adwersarza”. Sam Berlin pisał, że „nudne jest czytanie sojuszników, ludzi, których punkt widzenia jest zbieżny z naszym. Ciekawsze jest czytanie wroga, tego, który podda próbie solidność naszej obrony”.

Książka Mario Vargasa Llosy pobudza do myślenia i lektury autorów z różnych ideowych „baniek”. Dla pluralizmu fundamentalne znaczenie ma wolność słowa, a jak pisał Ravel, „wielką batalią końca XX wieku, od której zależy wynik wszystkich innych, jest batalia z cenzurą”. Llosa nawiązując do Ravela, pisze, że „kiedy niknie wolność swobodnej wypowiedzi, w łonie jakiegoś społeczeństwa czy instytucji wszystko zaczyna się rozpadać”

Krytyka intelektualistów

W książce dostaje się też intelektualistom. Llosa, podobnie jak Hayek, autor publikacji Intelektualiści a socjalizm, zastanawia się nad fascynacją intelektualistów kolektywizmem i innymi lewicowymi ideami. Także Raymond Aron bronił liberalizmu, demokracji, rynku i kultury zachodniej w czasach, kiedy „gros europejskich intelektualistów dało się omamić syreniemu śpiewowi marksizmu”. Llosa w rozdziale o Popperze wskazuje na intelektualistów, którzy stali za wieloma masowymi mordami, i przywołuje słowa Poppera: „Gdybyśmy zaprzestali szczuć ludzi przeciwko sobie – często w najlepszych zamiarach – już samo to byłoby wielką wygraną”.

W kilku miejscach Llosa odnosi się do kryzysu finansowego z lat 2008–2009. Słusznie zauważa, że był on ciosem dla idei liberalnych. Jednocześnie wyolbrzymia wpływ kapitalizmu i „żądzy zysku” na kryzys, a zdaje się nie widzieć błędnych działań rządów, interwencjonizmu osłabiającego odpowiedzialność za podejmowanie ryzyka (także na rynku finansowym) czy błędów kontrolowanych przez państwa instytucji, takich jak banki centralne, co miało istotny wpływ na wybuch tego kryzysu. Zbyt kategoryczne są też słowa Llosy o tym, że „wielki światowy kryzys finansowy był dramatyczny wyrazem tego upadku Hayekowskich idei i wartości”. Klasyczny liberalizm nie upadł, czego dowodem jest zresztą książka Zew plemienia, a przy tym przedstawia dobre odpowiedzi na problemy i wyzwania XXI wieku.

Liberalna gospodarka i demokracja 

W książce Llosa wyjaśnia swój liberalny stosunek do państwa. Nie jest, jak część liberałów, anarchistą, ale popiera państwo ograniczone, zapewniające „wolność, ład publiczny, poszanowanie prawa i równość szans”. Nawet tam, gdzie państwo powinno być aktywne, może mieć ono prymat, ale nie monopol, a w pozostałych obszarach prymat powinni mieć „obywatele na zasadach wolnej konkurencji”. Za Adamem Smithem krytykuje interwencjonizm i rozrzutność rządzących, „królów i ministrów”, i chce państwa, które interweniuje rzadko i skutecznie. Llosa, który podobnie jak Ravel czy Popper był za młodu socjalistą, przeszedł na stronę wolności i w ramach ewolucji poglądów zrozumiał, że „aby wprowadzić równość, nie ma […] innej rady, niż poświęcić wolność, przyzwolić na przymus, nadzór i wszechwładzę państw prowadzącego działania niwelujące”.

Najnowsza książka Mario Vargasa Llosy to nie tylko dobry przegląd poglądów i najważniejszych publikacji siedmiu wybitnych filozofów i myślicieli, lecz także przypomnienie dorobku liberalizmu. Dlatego warto po nią sięgnąć. Llosa słusznie podsumowuje, że „doktryna liberalna od początku stanowiła jedną z najbardziej  rozwiniętych form kultury demokratycznej i to dzięki niej upowszechniały się w wolnych społeczeństwa prawa człowieka, wolność wypowiedzi, prawa mniejszości seksualnych, religijnych i politycznych, ochrona środowiska i uczestnictwo zwykłego, szarego obywatela w życiu publicznym”.

Klasyczny liberalizm, w którym fundamentalną rolę odgrywa wolność gospodarcza, przyczynił się do wielu realnych, dobrych zmian w coraz bardzie zglobalizowanym świecie. „Byłoby bardzo źle, gdyby w wyniku tej pandemii globalizacja cofnęła się i przywrócilibyśmy granice, których stopniowe znoszenie kosztowało tyle wysiłku” – oceniał niedawno Llosa. Zew plemienia przypomina liberałom, czego i dlaczego warto bronić, a dla osób o nieliberalnych przekonaniach może być zachętą do ewolucji w kierunku poparcia dla szerokiego zakresu wolności. 

Literatura to wszystkie pytania i prawie wszystkie odpowiedzi :)

„Pisanie piórem jest dziewicą, w druku staje się ladacznicą”. W taki niewybredny sposób benedyktyński mnich Filippo de Strata atakował (o zgrozo) lubieżną poezję klasyczną cieszącą się popularnością wśród drukarzy, pragnących zadowolić gusta coraz szerszych rzesz czytelników XV-wiecznej Wenecji. W ciągu 50 lat od druku Biblii Gutenberga powstało więcej książek niż w całym poprzednim tysiącleciu. Potem ich produkcja już tylko rośnie: w latach 1454–1500 wydrukowano ok. 12 mln 600 tys. inkunabułów (ta wczesna postać książki zawdzięcza nazwę łacińskiemu słowu oznaczającemu „kołyskę” lub „powijaki”), co sto lat liczba książek potraja się (Keith Houston „Książka. Najpotężniejszy przedmiot naszych czasów zbadany od deski do deski”, Karakter, Kraków 2017).

W ten sposób książka, jaką znamy dziś, wkracza w historię ludzkości i tworzy fenomen słusznie określony przez McLuhana galaktyką Gutenberga. Od tej pory każde przełomowe wydarzenie w dziejach świata będzie posiadało desygnat w postaci książki. Wystarczy wspomnieć choćby wiek XX, słusznie nazwany wiekiem ideologii, naznaczony „Kapitałem” Karola Marksa (pierwsze wydanie jeszcze w poprzednim stuleciu, 1867 r. ) i „Mein Kampf” Adolfa Hitlera (pierwsze wydanie z 1925 r.).

O ile literacko manifesty komunizmu i nazizmu wypadają dość blado (ani „Kapitał”, ani tym bardziej „Mein Kampf” nie są pisarstwem najwyższych lotów), o tyle ich „skutki”/pokłosie to już lektura wyjątkowej próby. Wystarczy wspomnieć choćby „Dziennik Anny Frank”, „Los utracony”, „Medaliony”, „Archipelag Gułag”, „Inny Świat” i setki innych, czy choćby „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego, genialnie opisane, unikalne polskie doświadczenie opresji obu zbrodniczych totalitaryzmów.

Przywołane tytuły w sposób pełny i przejmujący opisały zagrożenia i konsekwencje wieku ideologii.

Jeśli XX wiek był wiekiem ideologii, to kolejne stulecie, jak dotychczas, z pewnością należy do ekonomii. Czy zatem literatura potrafi opisać zagrożenia, jakie niesie ekonomizacja świata? Jednak analizując ten fenomen nie sięgnę po opis Hayeka, Friedmana czy Keynesa, lecz przytoczę fragmenty skromniejszych, pachnących jeszcze świeżością publikacji: „Dobrze myśli się literaturą” Ryszarda Koziołka oraz „Czego nie można kupić za pieniądze. Moralne granice rynku” Michaela Sandela. Zacznijmy od następującej historii.

Warren Chisum, prawnik z Teksasu, zawzięty przeciwnik programów społecznych wspierających chorych na AIDS, przyznał z dumą, że zainwestował 200 tys. dolarów w zakup polis sześciu ofiar wirusa. W amerykańskim biznesie ubezpieczeniowym szczególnie dynamicznie rozwija się kontrowersyjna usługa, nieoficjalnie nazywana „inwestycją w wiatyk”.

Łaciński rodowód słowa „wiatyk” oznacza środki potrzebne na odbycie podróży. W tym przypadku owa podróż to śmierć. Jak się w nią inwestuje? Otóż wyobraźmy sobie osobę chorą na szczególnie złośliwy nowotwór lub AIDS, która ma ubezpieczenie na życie warte 100 tys. dolarów. Inwestor odkupuje polisę chorego, wpłacając mu połowę sumy, a po jego śmierci odbiera od ubezpieczyciela całą kwotę. Niby wszystko w porządku, bo chory ma na leki i opiekę. Problem moralny polega jednak na tym, że inwestor jest beneficjentem jak najszybszej śmierci ubezpieczonego. Korzyść ekonomiczna rujnuje współczucie i troskę o zdrowie i życie bliźniego.

Spieszę z wyjaśnieniem, co spekulacja na rynku ubezpieczenia ma wspólnego z literaturą. Opis tego bulwersującego procederu pochodzi ze wskazanego powyżej bestsellera „What Money Can’t Buy. The Moral Limits of Markets” filozofa Michaela J. Sandela (pierwsze wydanie 2012 r.). Jej przedmiotem jest właśnie analiza ekonomizacji praktycznie wszystkich sfer życia ludzkiego. Przykładanie kryteriów ekonomicznych do zjawisk, które wydawałyby się dalekie od arkuszy kalkulacyjnych, jest o tyle niepokojące, gdyż współczesna ekonomia to w zasadzie rachunkowość. Nie jest już bowiem częścią filozofii i przedmiotem humanistyki. Jest nauką ścisłą, posługującą się jednym kryterium – liczbami, rachunkiem zysków i strat.

Na marginesie warto też przywołać inną znakomitą publikację pt. „Ekonomia dobra i zła” Tomáša Sedláčka, uświadamiającą czytelnikowi, że mit o Gilgameszu, Pismo Święte, Tora i wiele innych pomnikowych dla ludzkości ksiąg stanowią analizy stosunków ekonomicznych (19 na 33 z przypowieści Jezusa to analizy ekonomiczne, słowo ewangelia oznacza tu „datek”, odpuszczenie grzechów zaś to „darowanie długów”). Obserwacje Sandela zostały opisane i wydane kilka lat temu, natomiast ich związek z literaturą został błyskotliwie przeanalizowany w zbiorze esejów „Dobrze się myśli literaturą” Ryszarda Koziołka (Czarne, 2015 r.), z którego to zbioru pochodzi opis sprzedaży polis na życie. Wstrząsające praktyki ekonomizacji ludzkości Ryszard Koziołek zderzył z polskim arcydziełem literatury, „Lalką” twierdząc, że to, co opisał Sandel, wcześniej zostało po mistrzowsku obnażone przez Bolesława Prusa.

Zacytujmy fragment nieocenionej publikacji „Dobrze się myśli literaturą”: „Chce mnie kupić? Dobrze, niech kupuje! (…) przekona się, że jestem bardzo droga – mówi Izabela Łęcka. Niestety, pani się myli” – mruknąłby pewnie znad książki profesor oburzonych (M. J. Sandel). (…) Genialny Bolesław Prus fenomenalnie pokazał zaawansowane stadium procesu, w którym myślenie ekonomiczne pustoszy bezpowrotnie coraz większe obszary moralności, estetyki, idei . (…) Ile zatem kosztuje Izabela? (….) Kiedy Wokulski w teatrze spogląda na Izabelę po raz pierwszy przez idealizujące okulary romantyzmu, nie widzi kobiety na wystawie matrymonialnego sklepu, ale anioła z „Anhellego” Słowackiego. Prus jednak szybko zakłada mu okulary księgowego krótkowidza i pan Stanisław trzeźwo stwierdza, że aby się do niej zbliżyć, trzeba „nade wszystko mieć dużo pieniędzy” (…) Cena Izabeli jest zdecydowanie niższa, można ją mieć już za około 6 tys. rubli, tyle bowiem warte są weksle Łęckiego. Potwierdza to najemny szpieg – pani Meliton „skup weksli Łęckiego jest arcydziełem (…) Znać kupca!”. Wokulski drze weksle, chcąc dowieść, że w miłości nie jest sknerą, ale na to jest już za późno, bo ekonomia wchłonęła i wymieszała bezpowrotnie afekty i pieniądze, a on sam jest tyleż ofiarą, co beneficjentem rozszerzającej się ekonomizacji świata”.

Przez moment zgódźmy się z tezą, że ekonomia w XXI w. jest najważniejszą dziedziną nauki. Od ekonomistów oczekujemy rozwiązań wszystkich najgorętszych problemów naszych czasów. Od ochrony zdrowia poprzez walkę z terroryzmem po nowe technologie, nierówności społeczne, ekologię, demografię itd. Jeśli tak, to trzeba mieć instrumenty potrzebne do rzeczowej diagnozy i analizy najważniejszych zjawisk.

Wszystkie wskazane problemy wynikają z dysfunkcji stosunków międzyludzkich. Trudno zaprzeczyć, że jako ludzie najważniejsze decyzje podejmujemy pod wpływem emocji, których nie da się wtłoczyć w Excela. Namiętności w sprawach religijnych, narodowych czy wreszcie osobistych determinują nasze życie. Natomiast emocje to już sfera kultury, a szczególnie literatury pięknej. Jak mawiał zapomniany dziś poeta Józef Czechowicz „Sztuka to najwyższy wyraz samouświadomienia ludzkości”. Dlatego trzeba czytać literaturę. Ekonomiści, politycy, prawnicy, lekarze, tak naprawdę wszyscy – jeśli chcecie więcej wiedzieć o istocie człowieczeństwa, sięgajcie po poezję, eseje, tłumaczenia i powieści. Znajdziecie tam wszystkie najważniejsze pytania ludzkości, i prawie wszystkie odpowiedzi.

Post scriptum

Jeśli opisując wiek XX wskazujemy ideologie jako główne zagrożenia, które doprowadziły ludzkość do katastrofy ludobójstwa, tak przejmująco opisane w przywołanej już literaturze, to czytając „Lalkę” wiemy też, czym skończy się ekonomizacja świata początku XXI w. Historia Wokulskiego to przecież całkowita klęska (próba samobójcza, złamane serce, podeptana godność, konieczność ucieczki z kraju).

Na koniec czas na najważniejsze pytania: co czeka ludzkość w kolejnych latach? Jakie tym razem niebezpieczeństwa ciążą nad nami? Czy w literaturze znajdziemy wskazówki? Jedną ciekawszych hipotez stawianych przez noblistę prof. Kanhemana jest wizja ludzkości, której zagraża, uwaga, NUDA. Jest to związane oczywiście z rozwojem technologicznym (cecha charakterystyczna XXI wieku), sztuczną inteligencją, robotyką. Wszystkie podstawowe potrzeby będą zaspokojone. Do rozwiązania pozostanie kwestia tzw. „zabicia czasu”. Albo zdegradujemy się, sięgając po tanie rozrywki, albo podniesiemy poziom naszego człowieczeństwa poprzez rozwój i sięgniemy po kulturę (szczególnie literaturę). Jednak i te dylematy już dawno zostały opisane w literaturze. Wystarczy rozpocząć lekturę…

Krzysztof Dudek – absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego. Podczas studiów, w roku 1987, wstąpił do Niezależnego Zrzeszenia Studentów i działał w nim do zakończenia nauki w 1992 r. Był wiceprzewodniczącym NZS na Uniwersytecie Łódzkim, zasiadał również w krajowych władzach Zrzeszenia. Działał w Pomarańczowej Alternatywie (Galeria Działań Maniakalnych). Jako członek organizacji opozycyjnych był kilkakrotnie zatrzymywany przez milicję i Służbę Bezpieczeństwa. W latach 2006-2010 pełnił urząd radnego Sejmiku Województwa Łódzkiego. Zasiadał w Komisji Kultury, Nauki i Sportu oraz Komisji Rewizyjnej. Jest inicjatorem akcji społecznych: „Pamiętam. Katyń 1940”, „Prawo do kultury”; przewodniczącym kapituły nadawanego przez Prezydenta RP Medalu „Zasłużony dla Polszczyzny”. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, medalem „Za Zasługi dla Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej”, odznaką „Za zasługi dla Miasta Łodzi”, Odznaką Honorową „Za Zasługi dla Związku Sybiraków”. W latach 2007-2016 był dyrektorem Narodowego Centrum Kultury. Od lipca 2016 r. jest dyrektorem naczelnym Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi.

Autor jest jednym z prelegentów tegorocznej edycji Igrzysk Wolności.

Ilustracja: Paul Gustave Doré, „Charon”, ilustracje do „Boskiej Komedii” Dantego, 1861.

Czytać Poppera czy „Harry’ego Pottera”? – rozmowa z prof. Adamem Chmielewskim :)

Wydaje się, że koncepcje Poppera uległy dezaktualizacji. Wiele jego idei tak głęboko jednak weszło w krwioobieg dyskursu naukowego i politycznego, że nawet nie uświadamiamy sobie ich nowatorstwa ani tego, kto jest ich autorem. Skoro więc nadal zdarza nam się myśleć i mówić Popperem, może warto wrócić do jego lektury.

Jedną z książek, o których w ostatnim czasie szeroko się dyskutuje, jest „Capital in the Twenty-First Century” Thomasa Piketty’ego. To przełomowa lektura?

Myślę, że pozycja ta może zmienić sposób postrzegania optymalnej struktury społecznej przez polityków, w których rękach leży odpowiedzialność za przyszłość wielu krajów. Z pewnością też ma szansę przyczynić się do głębszego zrozumienia powagi problemów generowanych przez nierówności ekonomiczne.

Czy jednak politycy będą chcieli posłuchać Piketty’ego? Wydaje się, że większy wpływ na ich decyzje mają spin doctorzy.

Już wcześniej Thomas Piketty wraz z Emmanuelem Saezem pokazali, w jaki sposób można pozyskać ogromne środki na likwidację obszarów nędzy, a tym samym na realizację celów sformułowanych przez Jeffreya Sachsa w jego „Millennium Development Goals”. Obecnie jednak Piketty zrobił coś bez precedensu. Zebrał wiarygodne historyczne dane na temat nierówności ekonomicznych oraz ich skutków dla kształtującej się struktury społecznej. Myślę, że z tej analizy płyną lekcje, których nie będzie można zlekceważyć. Społeczeństwa o większym poziomie równości społecznej rozwijają się stabilniej, społeczeństwa radykalnie nierówne są zaś narażone na wiele zaburzeń i kryzysów. Nawet jeśli praca Piketty’ego nie przyniesie zmian bezpośrednich i natychmiastowych, w dalszej perspektywie jego ustalenia będą miały wpływ na dyskurs publiczny, na zmianę kategorii, za których pomocą ludzie myślą.

Jak do problemu istnienia nierówności społecznych odniósłby się Popper? Czy nie uważał on, że – ze względu na naturę społeczeństwa otwartego – nierówności muszą istnieć i nie warto z nimi walczyć?

Wydawać by się mogło, że jego intelektualna bliskość z przedstawicielem konserwatywnej opcji w filozofii społecznej i ekonomii, tj. Friedrichem Augustem von Hayekiem, a w późnej fazie twórczości z Helmutem Kohlem i niemiecką chadecją, wskazywałaby na to, że rzeczywiście był on skłonny zaakceptować nieuchronność nierówności. Należy jednak pamiętać o młodzieńczych związkach Poppera z ideą socjalizmu, która pozostała mu bliska także później. Wydaje się zatem, że byłby on raczej skłonny zaakceptować nieuchronność zróżnicowania aniżeli nierówności. Kiedy rozmawiałem z nim po raz ostatni, na krótko przed śmiercią, wówczas – nie całkiem przeze mnie sprowokowany – zaczął przekonywać mnie, że wbrew panującemu powszechnie przekonaniu nie jest tak, jakoby pełne zatrudnienie było rzeczą niemożliwą do osiągnięcia. To oczywiście zaskakujące. Wskazuje bowiem, że Popper w 1994 r., u początku tryumfalnego marszu neoliberalizmu, dopuszczał konstruktywistyczną, Keynesowską politykę władz państwowych ingerujących w sferę ekonomii, aby zapewnić ludziom pracę, a tym samym środki do życia. Jest to podejście zupełnie inne od neoliberalizmu Miltona Friedmana czy też neoliberalizmu, który znamy z rodzimej debaty publicznej. Myślę, że egalitaryzm Poppera, który bardzo silnie dawał o sobie znać w jego polemice z Platonem zamieszczonej w „Społeczeństwie otwartym…” pod koniec życia przybrał tę właśnie szczególną postać.

Jednak wydaje się, że próba zlikwidowania nierówności ma charakter utopijny, a przez to walka z nimi może wykraczać poza aprobowane przez Poppera metody inżynierii społecznej.

Pamiętajmy, że Popper odróżnia cząstkową inżynierię społeczną od holistycznej, i choć tę drugą nazywa utopijną, to pierwszą uważa za całkowicie możliwą, dopuszczalną i potrzebną. Sądzę, że pod tym względem Popper ma rację i cząstkowa inżynieria społeczna pozostaje nie tylko nieuchronną, lecz także konieczną opcją w rozwiązywaniu rozmaitych problemów społecznych, również problemu nierówności.

Zajmuję się tym głębiej z racji zainteresowania sprawami miejskimi i uważam, że miasta stanowią znakomity przykład praktycznego działania inżynierii społecznej. Nie holistycznej, ale właśnie cząstkowej, która pozostaje nieusuwalnym elementem kształtowania polityki każdego miasta. Oczywiście, miasta, kształtując swoją politykę, popełniają błędy, jednak dzięki temu, że mogą uczyć się na tego rodzaju potknięciach, nie są to porażki fatalne.

Warto pamiętać, że to właśnie miasta – w których od roku 2007 mieszka ponad połowa ludności – staną się miejscem, gdzie nierówności będą się koncentrowały w coraz większym stopniu. Miasta będą więc musiały rozwiązać owe problemy, stając się zarazem miejscem codziennego stosowania cząstkowej inżynierii społecznej. Trudno powiedzieć, z jakim skutkiem. Pod tym względem jestem realistycznym pesymistą.

Dlaczego realistycznym pesymistą?

Między innymi od Poppera nauczyłem się, że chociaż nie wszyscy możemy zarządzać sprawami publicznymi, to wszyscy mamy prawo, a właściwie obowiązek angażować się w życie publiczne i wyrażać swoje zdanie. Tymczasem mamy obecnie do czynienia z nasilającą się społeczną pasywnością, biernością i zobojętnieniem. Ludzie uważają, że rządy ekspertów rozwiążą za nas wszystkie problemy. Nie czują potrzeby, by samemu interesować się otoczeniem i podejmować próby, by na nie wpływać. Stąd właśnie mój pesymizm.

W czerwcu bieżącego roku minęła 25. rocznica pierwszych częściowo wolnych wyborów. Zastanawia mnie, czy Popper uznałby model polskich przemian za zgodny ze swoją wizją transformacji do społeczeństwa otwartego?

Nie było chyba bardziej znaczącego myśliciela dla polskiej opozycji niż Popper. Jego „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie” oraz „Nędza historycyzmu” ukształtowały myślenie znacznej części polskiej opozycji demokratycznej w stopniu większym niż inni współcześni liberałowie. Wychowałem się w czasach, gdy nazwisko Poppera było powszechnie znane; znali go studenci, znali czytelnicy gazet. Do tej znajomości sam się przyczyniłem.

Jednakże pewien incydent uświadomił mi, że po transformacji z roku 1989 nastąpiła głęboka zmiana nie tylko w rozumieniu roli Poppera dla polskich przemian demokratycznych, lecz także w rozumieniu nowej rzeczywistości oraz osobistych celów jednostek składających się na polskie społeczeństwo. Oto bowiem, przekonany o powszechnej znajomość nazwiska i dzieła Poppera wśród moich studentów, poprosiłem ich, aby w poszukiwaniu inspiracji dla swoich esejów zaliczeniowych przeczytali pewien rozdział „z Poppera”. Po wykładzie podeszła do mnie jedna ze studentek i zapytała, czy mówiłem poważnie. Pytam, o co chodzi. „No, o to – odpowiedziała – że rekomendował nam pan czytanie Pottera. Harry’ego Pottera?”. To był dla mnie znak, że w polskiej świadomości społecznej nastąpiła istotna zmiana: otwartość społeczeństwa zaczęła być traktowana jako oczywistość. Pojawiły się również tendencje do jego ponownego zamykania.

Kiedy to było?

Mniej więcej piętnaście lat temu. Można powiedzieć, że myśl Poppera wykonała swoje zadanie w społeczeństwie polskim i jako już niepotrzebna została zapomniana. Od tego czasu odgrywa w przeważającej mierze rolę historyczną.

Skąd zatem – przy tak dużym znaczeniu Poppera – ostatnie głosy krytyczne padające z ust polskich liberałów, między innymi profesora Marcina Króla, który potępił rolę, jaką neoliberalizm odegrał we wprowadzaniu zmian?

Nie należy zapominać, że zarówno popperowska kategoria społeczeństwa otwartego, jak i jego krytyka historycyzmu, argumenty skierowane przeciw Heglowi, Marksowi i innym historycystom były formułowane z punktu widzenia liberalizmu „zimnowojennego”. Niektórzy wręcz oskarżali Poppera, że publikując „Społeczeństwo otwarte…” zainicjował zimną wojnę na płaszczyźnie ideologicznej. Według niektórych, wskutek owej „zimnowojennej” retoryki, koncepcje Poppera uległy dezaktualizacji. Jest to w znacznej mierze prawda, ponieważ w ogniu ówczesnej walki potrzebne były inne narzędzia – także teoretyczne – niż obecnie. Przykładowo: zarówno w teorii Poppera, jak i u bardziej wyrafinowanego oraz socjaldemokratycznego Rawlsa brakuje kategorii wspólnoty. Tę zaproponowali dopiero komunitarianie w reakcji na uproszczony indywidualizm ówczesnego liberalizmu. Uważam jednak, że nadal z lektury Poppera możemy się sporo nauczyć. Wiele jego idei tak głęboko weszło w krwioobieg dyskursu naukowego i politycznego, że nawet nie uświadamiamy sobie ani ich nowatorstwa, ani tego, że ich autorem był Popper.

Powrócę jednak do pytania o to, jak Popper oceniłbym naszą transformację. Sądzę, że podobnie jak większość krytyków i publicystów wydałby jej ocenę pozytywną pod względem politycznym – ponieważ ona rzeczywiście dała nam to, co najważniejsze dla demokracji, wolność słowa i wolność stowarzyszania się. Myślę jednak, że byłby krytyczny w stosunku do nierówności ekonomicznych, które pojawiły się wskutek transformacji i pozostają większe niż chociażby w Niemczech, do których Popper miał ogromną sympatię. Egalitaryzm, który mocno daje o sobie znać w „Społeczeństwie otwartym…” nie jest ograniczony do wąsko rozumianej sfery politycznej, przełożył się bowiem także na jego myślenie o sprawach ekonomicznych.

Poruszył pan kwestię rządów ekspertów. Wydaje się, że w Polsce idea ta cieszy się niesłabnącą popularnością – najpierw rząd Belki, teraz niedoszły rząd Glińskiego. Do tego dochodzi „polityka ciepłej wody w kranie” Tuska. Czy Popper poparłby tego rodzaju rządy, jako system, w którym władza trafia w ręce „zawodowych” inżynierów społecznych?

Idea rządów ekspertów to próba depolityzacji polityki przez odwołanie się do kategorii eksperta jako osoby mającej obiektywną wiedzę o materii społecznej i ekonomicznej. Ma umożliwić ucieczkę od antagonizmów i politycznego „zideologizowania” rzeczywistości. Do pewnego stopnia rozumiem, o co w niej chodzi: mianowicie o możliwość podejmowania ugruntowanych i uzasadnionych decyzji społecznych i ekonomicznych w oderwaniu od codziennych targów i zatargów partyjnych, które są w stanie sparaliżować każdy rozumny proces. Obserwując życie partyjne w Polsce, nabieram przekonania, że przez ostatnie 25 lat polska polityka jest niczym innym jak tylko zorganizowanym i systemowym marnotrawieniem naszego czasu politycznego. Polska polityka jest może nie tyle brudna i skorumpowana, ile po prostu głupia. To właśnie odstrasza od polityki i buduje poparcie dla idei „rządu ekspertów”.

W świetle powyższego do pewnego stopnia sam byłbym zwolennikiem tzw. rządów ekspertów, mających możliwość nieskrępowanego działania w realizacji postawionych przed nimi celów. Podobnie uważa Jerzy Hausner, który narzeka, że w Polsce nie ma ośrodka myśli strategicznej, którego rekomendacje i wskazania byłyby ponadto respektowane przez polityków. Jednakże na głębszym poziomie rządy ekspertów są same w sobie na wskroś ideologiczne i politycznie niebezpieczne.

Po pierwsze, nie ma działania w sferze społecznej, które nie kierowałoby się jakąś ideą; każda idea natomiast ma swoją ideę przeciwstawną, co naturalnie prowadzi do sporów ideologicznych. Po drugie, nie ma działania w sferze społecznej, które nie powodowałoby konsekwencji politycznych. Po trzecie, ufność w czyjąkolwiek obiektywną i niepodważalną wiedzę stoi w głębokiej sprzeczności z popperowską ideą samozwrotności rozumienia społeczeństwa oraz działań społecznych opartych na tej wiedzy. A zatem nic takiego jak ostateczna prawda o społeczeństwie nie istnieje. Po czwarte, ufność w rzekomą wiedzę ekspertów czy fachowców często oznacza rezygnację z udziału w kształtowaniu celów i sposobów działania społecznego przez jednostki, które takiej wiedzy sami sobie nie przypisują. To prosta droga do autorytaryzmu, tj. do zamknięcia społeczeństwa. Z czymś takim mamy obecnie do czynienia. Nadal wierzę, że jedynym lekarstwem na deficyty demokracji jest większa dawka demokracji, choć być może to wiara coraz bardziej utopijna.

Wydaje się, że drogą do budowania postaw obywatelskich jest odpowiednio zaplanowany proces edukacji. Czy mógłby pan przypomnieć, jak według Poppera powinna wyglądać rola edukacji?

Myślę, że poglądy Poppera na kwestie wychowania i edukacji świetnie ilustruje jego własna metoda nauczania. On był bardzo twórczym nauczycielem. Od ucznia Poppera, Johna Watkinsa, usłyszałem anegdotę o sposobie prowadzenia zajęć przez jednego z bardzo szanowanych profesorów London School of Economics. Profesor ów przed wykładem wyciągał z brustaszy malutką karteczkę, zerkał na nią, wkładał z powrotem i zaczynał mówić. Watkins opowiadał, że pewnego dnia rzeczonemu profesorowi pomyliły się karteczki i zaczął prezentować wykład, który z pewnością nie należał do tego przedmiotu. Po pewnym czasie zrozumiał, że popełnił błąd, sięgnął drugi raz do tej kieszonki, wyciągnął inną karteczkę i rozpoczął wykład od nowa, tym razem ów właściwy.

U Poppera takie rzeczy się nie zdarzały. Przychodził na wykład, formułował jego temat, a następnie wykonywał pracę myślenia na głos. W jego umyśle odbywał się podczas wykładu proces twórczy, dzielił się tym procesem ze studentami, w ten sposób zaś studenci sami byli uczestnikami autentycznego procesu myślenia. Kto dał się w ten proces wciągnąć, współmyślał razem z nim i nie był zaledwie pasywnym odbiorcą treści przygotowanych wcześniej przez wykładowcę.

W Polsce mamy bardzo dobre szkoły, moim zdaniem nasi nauczyciele są bohaterami w swojej pracy, o czym świadczą sukcesy międzynarodowe ich uczniów. Jednak obecny program nie pozwala na krytyczne myślenie, na prowokowanie uczniów do krytycznego myślenia, zadawania pytań. Jest to bowiem trudniejsze, wymaga mniejszych grup uczniowskich, a na to wszystko wciąż nie ma odpowiedniej ilości pieniędzy. Przekłada się to na późniejsze problemy z innowacyjnością. Jej brak jest problemem cywilizacyjnym, przed którym stoi Polska.

A co z rolą państwa w procesie nauczania? Czy nie powinna być ona mniejsza? Niektórzy obawiają się, że obecnie rząd może mieć – między innymi za sprawą jednego wspólnego i darmowego podręcznika – zbyt duży wpływ na umysły młodych ludzi.

Nie przesadzałbym z taką obawą. Myślę, że motywacja do tego, by stworzyć jeden podręcznik, miała charakter egalitarny – by zmniejszyć koszty ponoszone przez rodziców. Mieliśmy kiedyś jeden elementarz Falskiego i to wcale nie oznacza, że wszyscy wówczas nauczani wyszliśmy kompletnie indoktrynowani, choć podręcznik ten nie był pozbawiony wad.

Oczywiście Popper byłby prawdopodobnie przeciwnikiem jednego podręcznika, ale z drugiej strony nie był przeciwnikiem aktywnego zaangażowania państwa w proces edukacji czy zapewniania przez nie prawa do edukacji dla wszystkich. W wypadku otwartego rynku szkolnego nie udało się, mimo działania zespołu ministerialnych recenzentów, uniknąć ideologizacji treści w podręcznikach. Dodatkowo dochodzi tu także do takich patologii jak przekupywanie nauczycieli przez wydawców.

Radykalną odpowiedzią na rzekome zagrożenie ideologizacji procesu nauczania są metody alternatywne wobec państwowego systemu, na przykład nauczanie w domu, które w Polsce – za Stanami Zjednoczonymi – staje się coraz modniejsze. Zwolennikami takiej formy nauczania są przede wszystkim osoby należące do zrzeszeń religijnych. Ja również czasami z niepokojem zastanawiam się, czego moje dziecko będzie uczone w szkole. Kiedy jednak pytam siebie, czy jestem w stanie edukować swoje dziecko lepiej, niż czyni to publiczna szkoła, odpowiedź pozostaje negatywna. Uważam, że trzeba zaufać specjalistom i nie będę się wahał przed posłaniem dziecka do szkoły publicznej.

Popperowi wydawało się, że „zabił” historycyzm, w którym widział głównego wroga demokracji i społeczeństwa otwartego…

Rzeczywiście, Popper sądził, że za sprawą argumentów przedstawionych w „Nędzy historycyzmu” ta doktryna już się nie podniesie. Przypomnijmy, że sformułowany przez niego argument antyhistorycystyczny opiera się na założeniu, że skoro nie możemy przewidzieć kierunku rozwoju naszej wiedzy – tego, co zostanie odkryte jutro, pojutrze, czy w dalszej przyszłości – to nie możemy przewidzieć również samej przyszłości. Konsekwencje odkryć naukowych dla przebiegu historii, rozwoju cywilizacji są zatem nieprzewidywalne. To inna postać argumentu o samozwrotności wiedzy o rzeczywistości i samej rzeczywistości.

Moim zdaniem Popper był pod tym względem zbyt radykalny i optymistyczny. Wielu krytyków, również tych, którzy z sympatią odnosili się do popperowskiej argumentacji, uważa, że jakkolwiek historią nie rządzą żelazne prawa podobne do prawidłowości władających światem przyrodniczym, to mimo wszystko można mówić o pewnych trendach czy tendencjach historycznych, które pozwalają domyślać się wizji przyszłości. Popper uważał, że każde rozumowanie oparte na argumencie indukcjonistycznym jest niedopuszczalne. Kiedy więc wsiada pan do samolotu i liczy na bezpieczny start i bezpieczne lądowanie, ponieważ pański samolot wykonał już w przeszłości tysiące bezpiecznych startów i lądowań, to według Poppera popełnia pan poważny. Indukcja zawodzi, tym samym katastrofa może się przydarzyć bez względu na dotychczasowe sprawne funkcjonowanie maszyny.

Krytycy zwracają jednak uwagę, że filozofia Poppera także częściowo oparta jest – jak w wypadku procedury koroboracji – na ukrytym argumencie indukcjonistycznym.

Uważam, że Popper był zbyt radykalnym antyindukcjonistą, a zarazem nie potrafił przyznać, że jego idea potwierdzania – koroboracji – ma w istocie charakter indukcjonistyczny. Oczywiście, przewidywanie przyszłości w sprawach społecznych czy politycznych jest wyjątkowo trudne. Z całą pewnością jednak istnieją, jak wspomniałem, pewne trendy – choć nie prawa – które można zaobserwować i przewidywać ich ogólne skutki. Te trendy mogą zanikać, przeobrażać się w inne, ale badając je, możemy stawiać pewne ogólnikowe prognozy na temat kierunku rozwoju cywilizacji. Wydaje mi się, że Popper w swoim tępieniu historycyzmu był zbyt ideologiczny. Jego poglądy należałoby więc nieco zrewidować.

Przyjrzyjmy się dwóm szczególnym teoriom historycystycznym: „końcowi historii” i „starciu cywilizacji”. Czy one również stanowią zagrożenie dla społeczeństwa otwartego, skoro odwołują się do idei demokracji?

Jedna i druga jest obdarzona tą cechą, którą Popper krytykował w myśleniu historycystycznym – przekonaniem o nieuchronności tego, co się zdarzy, albo tego, co się już zdarzyło. U Francisa Fukuyamy mamy przekonanie, że zwycięstwo liberalnej demokracji było czymś nieuchronnym. Że ludzkość – po tysiącach lat błądzenia, uwikłania w zbrodnicze ideologie – nagle przyszła do rozumu i odkryła, że liberalna demokracja budowana na wzór dyskusji naukowej jest ostateczną i jedynie słuszną odpowiedzią na wszelkie polityczne problemy i pytania.

To zwalnia z jakiejkolwiek odpowiedzialności pojedynczego człowieka…

Tak. To samo dotyczy idei „starcia cywilizacji”, o której nie mam dobrego zdania. Samuel Huntington, nie całkiem mimowolnie stał się ideologiem przyszłej wojny w Iraku. Wiemy teraz, że ta ideologia i ta wojna skończyła się fatalnie: okazuje się obecnie, że ogromna ofiara ludzkiego życia, zniszczeń materialnych i kosztów ekonomicznych poszła na marne. Konserwatywny neoliberalizm, który w swoim zadufaniu rozpoczął wojnę na Bliskim Wschodzie, poniósł totalną klęskę. To paradoks, ale ów liberalny konserwatyzm posługiwał się, wbrew klasykom konserwatyzmu i liberalizmu, nie tyle cząstkową, ile holistyczną inżynierię społeczną. Najlepiej wyraża to idea „budowania narodu” (nation-building), czego zwolennikami byli ówcześni konserwatyści, w tym Fukuyama. To jest z pewnością sprzeczne z ideami Poppera, który przeciwstawiał się totalitaryzmom opartym na założeniu, że aby uzyskać społeczną szczęśliwość, najpierw należy „oczyścić” zepsute podłoże. Wojna w Iraku zadłużyła Stany Zjednoczone tak bardzo, że zaciągnięte długi będą spłacane przez trzy kolejne pokolenia. Kilka lat później ugrupowanie ISIS zawładnęło jedną trzecią Iraku. Można powiedzieć, że to totalna klęska. Ameryka ponownie wysyła tam wojska.

Huntington później wydał również „Who We Are?”, książkę, którą można uznać za próbę wzbudzenia ideologicznej wojny domowej w samych Stanach Zjednoczonych. Chodziło mianowicie o to, że w USA jest tak dużo napływowej ludności hiszpańskojęzycznej, że język hiszpański stanie się niebawem językiem używanym przez większą część obywateli Stanów Zjednoczonych niż język angielski. Oczywiście, oprócz tego chodziło też o argument ekonomiczny: chicanos zabierają Amerykanom pracę. Z książki tej płyną implikacje, jakoby tradycyjnie zbudowana tożsamość narodowa Amerykanów domagała się skłonienia w stronę bardziej radykalnej polityki antyimigracyjnej. Wskutek tego była przedmiotem bardzo krytycznej reakcji w USA.

Myślę, że głoszenie nieuchronności wojny, jak sugeruje Huntington w „Zderzeniu cywilizacji…”, rzeczywiście może do niej doprowadzić. Wierzę w interwencyjną, sprawczą siłę filozofii; przykład ów pokazuje, że tego rodzaju interwencja nie zawsze musi być pozytywna: filozofowie też są omylni – to kolejna popperowska lekcja. Myślenie ekskluzywistyczne, jakie zademonstrował Huntington, jest zagrożeniem dla społeczeństwa otwartego, które musi być przychylne dla inności i zróżnicowania. Wzywanie do zamykania się na „Obcych” jest przejawem nietolerancji i jedynie pomnaża konflikty, które w przeciwnym razie byłyby do uniknięcia. Zarazem jest fałszywym rozwiązaniem prawdziwych problemów, które tkwią w strukturze społecznej.

A jak wygląda kondycja współczesnego marksizmu, głównego – zdaniem Poppera –wroga społeczeństwa otwartego?

W Polsce kondycja współczesnego marksizmu jest fatalna. Myśl lewicowa, która inspiruje się Marksem, została niemal całkowicie rozbita. Jednakże w innych krajach wygląda to zupełnie inaczej. Marksizm stał się źródłem inspiracji dla zaskakująco rozmaitych nurtów, jak chociażby komunitarian i ulubionego przeze mnie Alasdaira MacIntyre’a, tomisty, człowieka Kościoła, katolika, który bardzo mocno inspiruje się marksizmem i wcale tego mnie ukrywa. Marksizm działa także bardzo silnie na gruncie chrześcijańskiej teologii wyzwolenia. Funkcjonuje też w strukturach uczelni takiej jak Oksford. Myśl Marksa krytycznie kontynuują Terry Eagleton czy Perry Anderson.

Jest to oczywiście inny marksizm, niż ten, który znamy z Polski – zideologizowany, zdogmatyzowany i niezdolny do samorozwoju. Marksa nie można traktować jak bożka, ale nie można też upatrywać w nim wcielenia wszelkiego zła. Jego nacisk na egalitaryzm, krytyka pewnych tendencji kapitalizmu czy nierówności jest wciąż wartościowa i inspirująca. Jeśli pozwolimy mu mówić do nas jako jednemu spośród wielu myślicieli, to możemy się od niego wiele nauczyć.

Jednak Popper zdawał sobie sprawę, że społeczeństwo otwarte może być również zagrożeniem dla siebie samego.

Oczywiście. To dobry moment, by nawiązać do znanego eseju Kołakowskiego „Samozatrucie otwartego społeczeństwa”, w którym wskazał on na niebezpieczeństwa wynikające z otwarcia społeczeństwa na zjawiska, które mu mogą zagrażać. Jeśli społeczeństwo jest zbyt otwarte, wówczas samo z siebie może wyhodować siły, które doprowadzą do jego zamknięcia. Sam Popper analizuje te zagrożenia; pisze mianowicie m.in. o paradoksie demokracji i paradoksie tolerancji. Paradoks demokracji polega na tym, że większość w demokratyczny sposób może wybrać na władcę tyrana, który zniesie demokrację. Zgodnie z paradoksem tolerancji nieograniczone przyzwolenie może doprowadzić do zniesienia tolerancji.

Przy okazji wspomnę, że esej Kołakowskiego posłużył jako wprowadzenie do „Społeczeństwa otwartego…” w jego polskim, podziemnym wydaniu. Odbyło się to bez zgody Poppera i sprawiło, że Popper mocno obraził się na Kołakowskiego. Do końca życia utrzymywał, że Kołakowski go nie zrozumiał.

Popper wspomina również o zagrożeniach płynących ze strony „społeczeństwa abstrakcyjnego”.

Wizja społeczeństwa abstrakcyjnego, jaką Popper snuje pod koniec „Społeczeństwa otwartego…” pozostaje bardzo ciekawa i aktualna. Od pewnego czasu mieszkam w miejscu, które sprawia, że żyję trochę tak, jak pisał Popper: zjeżdżam bezpośrednio windą do garażu, zamykam się w samochodzie, ze światem zewnętrznym komunikuję się za pomocą telefonu i poczty elektronicznej. Postęp technologiczny sprawia, że teraz znacznie łatwiej niż wcześniej możemy się oderwać – abstrahować – od tych aspektów obecności innych ludzi, które nas niekiedy odpychają, zwłaszcza w przepełnionym tramwaju, pociągu czy autobusie. Innymi słowy, w 1945 r. Popper przeczuwał, że w społeczeństwie demokratycznym może dojść do takiego zubożenia relacji międzyludzkich, że będzie ono zasługiwało na miano jedynie abstrakcyjnego.

Wydaje się, że problem ten obecnie jeszcze bardziej się nasila.

Tak, także dzięki najnowszym urządzeniom technologii komunikacyjnych. Powstały one po to, aby ułatwiać nam komunikację z innymi, ale okazuje się, że wiodą do zjawiska wręcz odwrotnego. Mamy bowiem do czynienia ze zjawiskiem interpasywności – sama świadomość, że możemy się skontaktować z innymi za pomocą poczty elektronicznej, Facebooka czy innych narzędzi, sprawia, że przestajemy się z nimi komunikować. Maszyna robi to za nas albo robimy to sami z bardzo niewielkim zaangażowaniem, np. za pomocą kliknięcia „Lubię to!”.

To, co nazywamy mediami społecznościowymi, pozwala nam w istocie demonstrować swoją obecność innym ludziom za pomocą minimalnego wysiłku, za pomocą jednego kliknięcia. Facebook jest właściwie tablicą służącą publikacji oświadczeń, które „znajomi” mogą zobaczyć i skomentować, czego zazwyczaj nie czynią, albowiem są zajęci pisaniem własnych oświadczeń. W ten sposób Facebook i podobne media stają się w istocie mediami antyspołecznymi, ponieważ bycie w relacji z innymi wymaga zazwyczaj większego wysiłku niż przesuwanie palcem po ekranie tabletu. Te media, które izolują nas od bliskości z innymi, redukują do minimum możliwość prawdziwej dyskusji i dialogu, którym zawdzięczamy nasze człowieczeństwo i w których uczestnictwo jest warunkiem jego zachowania.

Czy te zmiany będą miały wpływ na demokrację?

Uczestnictwo w autentycznym dialogu jest też warunkiem autentycznej demokracji. Jego brak jest więc poważnym zagrożeniem. Najbardziej radykalny ideał demokracji sformułował szkocki myśliciel Adam Ferguson. Pisał o demokracji antagonistycznej, która czasem wymaga poświęcenia, nieraz nawet poświęcenia życia, zaangażowania w spór, demonstrację, walkę. Nie był z pewnością takim radykałem jak jakobini, ale był przekonany, że właśnie w tych kłótniach, sporach, burdach, zamieszkach czy w rewolucjach przejawia się autentyczna władza ludu.

Jednak wzrost dobrobytu w ciągu ostatnich 25 lat, chociaż mocno nierówny, doprowadził do tego, że zamknęliśmy się – jak powiedziałby Hegel – w prywatnych duchowych klatkach naszego ogrodu zoologicznego. Każdy z nas siedzi we własnej klatce i pogrąża się w swej prywatności. Minione ćwierćwiecze to proces prywatyzowania społeczeństwa. Zajęci konsumpcją tego, co oferują nam rynek i media masowe, na co stać nas dzięki naszemu zatrudnieniu, chowamy się w prywatności własnego życia, lekceważąc sprawy publiczne. W mniejszym stopniu dotyczy to młodych ludzi, którzy cierpią dzisiaj na poważne problemy wynikające z braku perspektyw życiowych i są całkowicie zabłąkani, ponieważ nikt nie jest w stanie zaoferować im sensownej odpowiedzi na ich fundamentalne i egzystencjalne pytania.

Pewnym przykładem takiego zaangażowania były protesty przeciwko ACTA.

Niech pan zauważy, że w wypadku ACTA władze publiczne chciały przepuścić atak na to, co dla młodych jest szczególnie ważne – darmowy dostęp do muzyki i innych dóbr kultury. Bunt był w tym wypadku oczywiście zrozumiały, ale dotyczył pewnej specyficznej wolności – wolności do zawłaszczania czegoś, co zostało wytworzone przez innych ludzi. Mimo to powszechność protestu przeciwko ACTA wskazuje, że potencjał do buntu istnieje.

Podobna sytuacja zaistniałaby, gdyby ludziom zabrano telewizję: wyszliby na ulice, domagając się jej przywrócenia, by móc z powrotem wrócić do domów i zasiąść przez telewizorami. To świadczy o potędze mediów elektronicznych. Zwłaszcza telewizja znakomicie służy do zarządzania społeczeństwem, budowania jego potrzeb konsumpcyjnych, kształtowania jego sposobów myślenia i tak dalej. A więc mimo że potencjał do buntu tkwi w ludziach, przejawia się on zazwyczaj jedynie w sytuacji zagrożenia status quo, do którego przywykli i który daje im komfort. Potencjał buntu nakierowanego na realizację nowych, alternatywnych wizji życia społecznego niemal nie istnieje.

Popper zaczyna swój szkic idei historycystycznej od krytyki filozofii Heraklita – filozofa, który głosił, że „wszystko płynie”. Dzisiaj – jak diagnozuje Zygmunt Bauman – znów żyjemy w płynnej rzeczywistości. Czy wobec tego należy się spodziewać nasilenia tendencji antydemokratycznych?

Zestawia pan w tym pytaniu dwie, można powiedzieć, nieprawdopodobne postaci, które łączy z sobą coś ważkiego – kategoria płynności. Z jednej strony Heraklit, stojący u początków europejskiej historii intelektualnej, z drugiej strony Zygmunt Bauman, stojący u kresu epoki nowoczesnej, zwiastujący epokę postnowoczesną.

Waga idei Heraklita jest ogromna. Sofiści z klasycznego okresu ateńskiego nie zbudowali własnej ontologii, ponieważ uznali za trafną ideologię Heraklita wraz z jej kategorią płynności. Przyjąwszy ontologię heraklitejską, zajęli się sprawami społecznymi i stali się nauczycielami greckiej demokracji. Ich intelektualna reakcja na nieuchronność praw natury ma w sobie coś z późniejszego ducha protestantyzmu, który w reakcji na wszechmoc bożą nie pogrążył się w kwietyzmie, lecz przyjął aktywistyczną postawę wobec świata. Uznawszy przekonanie Heraklita o nieuchronności praw natury, sofiści nie uznali zarazem, że w świecie społecznym niczego nie da się zmienić. Można powiedzieć, że byli prekursorami cząstkowej inżynierii społecznej. Nie zaakceptowali również Heraklitejskiego antydemokratyzmu. W swoim radykalnym racjonalizmie Heraklit był bowiem przekonany, że większość ludzi jest pozbawiona rozumu, że swoje decyzje podejmują pod wpływem chwilowych upodobań i zwodniczych zmysłów. Dla niego lud to tłum, plebs, ochlos. Sofistów ożywiało przekonanie, które określam mianem egalitaryzmu epistemologicznego.

Później idee Heraklita zyskały potężnego zwolennika w osobie Hegla. Jednak idea płynności jest również wpisana w popperowskie rozumienie nauki, co uwydatnił Joseph Agassi w jego niepublikowanym doktoracie „Science in Flux” oraz John Watkins w „Science and Scepticism”. W wypadku Baumana zaś „płynna rzeczywistość” z całą pewnością uświadamia nam, że to, co uznawaliśmy za trwały grunt, usuwa nam się spod nóg i zmienia. Coraz bardziej we własnym życiu odczuwamy, jak dużo wysiłku nieustannie trzeba wkładać, by pozostać na fali i nie utonąć w morzu przemian. W niektórych przypadkach niechęć do przemian rodzi bunt i pragnienie ucieczki. Popper trafnie opisuje tę reakcję psychologiczną, wskazując na pragnienie „zatrzymania zmiany” (arresting the change). Pragnienie zatrzymania zmiany społecznej przybiera też postać antydemokratycznych czy autorytarnych tendencji wśród osób, które nie radzą sobie z zaakceptowaniem przemian, które nie potrafią się wśród nich odnaleźć. Szukają jakiejś trwałej bazy czy niszy, gdzie mogliby przetrwać niewystawieni na konsekwencje owych przemian. Fundamentalizm religijny czy nacjonalistyczny to nic innego jak tylko próba znalezienia lub odzyskania punktu oparcia, który daje niepodważalną pewność.

Czy zatem rola fundamentalizmów będzie w świecie „płynnej rzeczywistości” wzrastać?

Tendencje antydemokratyczne to dialektyczny produkt płynności, jaka nas ogarnia. Popper ma pod tym względem rację. Jednakże sądzę, że jak Marks sformułował krytykę kapitalizmu, lecz nie sformułował propozycji alternatywnego społeczeństwa socjalistycznego, owego raju, który miałby na nas czekać, tak Popper sformułował dobrą krytykę historycyzmu, lecz nie sformułował odpowiedzi na szereg pytań odnośnie do konsekwencji, które nastąpią, gdy społeczeństwo zamknięte otworzymy.

W jednym z esejów opublikowanym w „The New York Times” Vaclav Havel wskazywał na wiarę opozycjonistów, którzy sądzili, że kiedy przyjdzie upragniona wolność, to ludzie po prostu staną się dobrzy. Okazało się jednak, że zerwanie krępujących kajdan doprowadziło do ujawnienia wszelkiego możliwego występku, który tkwi w człowieku. Obalony reżim wykorzystywał te występki dla swojego funkcjonowania, zarazem je represjonując. Kiedy okowy tego reżimu znikły, to wszystko zło wyszło na jaw w nieskrępowany sposób. Ujawniły się ksenofobie, zawiść i wrogość. Publicznie i bezwstydnie zdemaskowały się te paskudne gęby, które tkwiły w nas samych.

Havel uważał, że zmiana na lepsze będzie wymagała kilku pokoleń edukacji. Czy miał rację? W jego odpowiedzi tkwi przekonanie, że społeczeństwo ma jakąś naturalną tendencję do stabilizowania się i doskonalenia, że społeczeństwa mają w sobie busolę, która wskazuje im kierunek rozwoju. Bauman uważa raczej, że społeczeństwo będzie nieustannie płynne, będzie nieustannie podlegało transformacji nieukierunkowanej na żaden określony cel. W reakcji na te przemiany będą się nieuchronnie ujawniały coraz to nowe, nieprzewidywalne problemy, a tym samym będziemy musieli podejmować się ich rozwiązywania, nie mając pewności co do skuteczności dotychczasowych metod. Czy uda nam się nadążyć za niespodziankami, jakie ujawnią owe dynamiczne przemiany? Pod tym względem jestem bardzo umiarkowanym optymistą.

Czy demokracja i społeczeństwo otwarte przegrają? Na Zachodzie obserwujemy coraz większą fascynację chińskim autorytaryzmem.

Z całą pewnością kapitalizm państwowy, jaki oferują Chiny czy Korea Południowa, może się wydawać atrakcyjną opcją. Nie tylko dla polityków, lecz także dla społeczeństwa. Kapitalizm pozwala nam budować coraz większy dobrobyt. W zamian za bardziej komfortowe życie oddajemy się we władzę systemu, nad którym nie mamy kontroli. Aby przetrwać, nie musimy się angażować w walkę polityczną czy w debatę polityczną, jakiej wymaga od nas idea społeczeństwa otwartego.

Na Zachodzie za fundamentalną uznajemy ideę praw człowieka. Jednak, po pierwsze, nie jest to kategoria niekontrowersyjna; pierwsi krytycy uznawali wszak kategorię praw człowieka za absurd na szczudłach. Po drugie, kategoria praw człowieka zaczęła niedawno służyć światu zachodniemu za narzędzie uzasadniania interwencji wojennych w różnych regionach, co nie przysparza jej zwolenników poza zachodnim kręgiem kulturowym i podważa deklarowaną uniwersalność tej idei. Po trzecie, obecnie, wraz ze zmianami społecznymi, coraz łatwiej zgadzamy się na ich nieprzestrzeganie przez rządy i rezygnujemy z walki o własne prawa.

To zatem kolejny powód do pesymistycznych konkluzji. Tym bardziej że idea społeczeństwa otwartego, jaką formułował Popper w połowie minionego stulecia, dotyczyła społeczeństwa o zupełnie innym kształcie. Zwiększyła się liczba ludności, społeczeństwa stały się bardziej masowe. Nasila się tendencja do odchodzenia od demokracji opartej na modelu partycypacji, tym samym mamy obecnie do czynienia z umacnianiem się modelu zarządzania społeczeństwem, który przypomina zarządzanie tłumem: crowd management. Można więc powiedzieć, że dzisiaj idea społeczeństwa otwartego jest w odwrocie.

Rozmawiał: Tomasz Chabinka

Artykuł ukazał się w XIX numerze kwartalnika Liberté!

Kim jest liberał, który nie kocha wolności? Recenzja wyboru tekstów źródłowych pod redakcją Leszka Balcerowicza „Odkrywając wolność: przeciw zniewoleniu umysłów”. :)

Problemy gospodarcze Zachodu, które rozpoczęły się kilka lat temu, w niebywale interesujący sposób wpłynęły na debatę publiczną na temat roli państwa w gospodarce i zależności pomiędzy nim a obywatelem. Chór lewicowych intelektualistów oraz działaczy jednoznacznie i autorytatywnie orzekł, przy aplauzie większości najważniejszych mediów, że winę za zubożenie części społeczeństwa i problemy finansowe całych państw ponosi bliżej nieokreślony przez nich sposób myślenia i działania zwany neoliberalizmem. To on winien był upadkowi finansów Grecji, utracie przez wielu Amerykanów „swoich” nieruchomości, spadkowi PKB w państwach Unii Europejskiej, ogromnemu bezrobociu wśród hiszpańskiej młodzieży. Opinia publiczna karmiona demagogią wylewającą się z ekranów telewizorów i łam gazet z ochotą przyłączyła się do tego chóru, który zgodnie ze starym powiedzeniem „na złodzieju czapka gore” usiłował konsekwencje własnej nieodpowiedzialności i hołdowania fałszywym paradygmatom zrzucić na barki wspólnego, choć bliżej nieokreślonego wroga. Było to na rękę zwłaszcza tym, którzy ponosili faktyczną odpowiedzialność za krach systemu finansowego i ubóstwo, które dla wielu mieszkańców Zachodu było doświadczeniem zupełnie nowym. Rządy z ochotą zrzuciły winę za swoją rozrzutność i niekompetencję na rynki finansowe, postulując jednocześnie zwiększenie pola własnej ingerencji w procesy ekonomiczne. Narodził się równocześnie spontaniczny ruch oburzonych, pikietujący nie pod Białym Domem, jak być powinno, lecz pod siedzibą nowojorskiej giełdy. Efektem tego społecznego oburzenia były postulaty zwiększenia kontroli nad procesami gospodarczymi i oddanie ich we władanie w ręce kompetentnych biurokratów. Przypominało to sytuację, kiedy to strażacy wezwani do pożaru miast do hydrantów podłączyli swoje węże do dystrybutorów na stacji paliw.

 

by Wikipedia
by Wikipedia

Na własne oczy mogliśmy się zatem przekonać o mechanizmie, który 150 lat temu opisał Frédéric Bastiat w słynnym eseju „Co widać i czego nie widać”. Mało bowiem który zwykły obserwator tytanicznych zmagań światowych rządów z kryzysem wiedział, że to właśnie one, zaślepione socjalistycznymi absurdami, ponoszą pełną i jedyną odpowiedzialność za to, co się stało. Jeśliby szukać bezpośrednich powodów wydarzeń ostatnich lat, cofnąć się musimy aż do czasów rządów Franklina Delano Roosevelta – ikony dzisiejszych lewicowych salonów – kiedy powstała osławiona (choć z dzisiejszej perspektywy lepsze byłoby określenie niesławna) Fannie Mae, a potem do roku 1970 – gdy powołano do życia Freddie Mac. Te znajdujące się pod parasolem rządu federalnego instytucje poprzez udzielenie gwarancji kredytowych bankom uruchomiły proces, który po czasach nieodpowiedzialnej w tym względzie administracji Billa Clintona musiał wcześniej czy później doprowadzić do znanego wszystkim finału. Egalitarne przekonanie, że każdy powinien być właścicielem mieszkania czy domu, sprawiło ostatecznie, że wielu z nich, zamiast żyć skromnie, lecz godnie, zasiliło wielką armię bezdomnych. Kryzys na rynku nieruchomości obnażył równocześnie stan finansów publicznych wielu zachodnich państw, zadłużonych ponad miarę i rozsądek. Nawet John Maynard Keynes byłby zdziwiony, słysząc niektóre propozycje rozwiązania problemów wygenerowanych przez gospodarkę opartą na jego założeniach. Mamy bowiem dzisiaj przed sobą prostą, acz posępną alternatywę. Z jednej strony możemy wybrać powrót do korzeni, które dały Zachodowi ekonomiczną hegemonię i bogactwo jej mieszkańcom, z drugiej strony zaś proponuje się nam model, z którego dumny mógłby być niejeden miłośnik Karola Marksa i Włodzimierza Lenina, a który doprowadzić musi do nieznanego wcześniej zniewolenia jednostek, całych społeczeństw, a w końcu tak upragnionej przez socjalistów równości – tym razem w ubóstwie.

Ten przydługi wstęp wydaje się niezbędny, by móc dokonać rzetelnej oceny publikacji, która ukazała się wysiłkiem Forum Obywatelskiego Rozwoju. „Odkrywając wolność” pod redakcją Leszka Balcerowicza nie jest bowiem tylko kolejną antologią tekstów źródłowych, lecz przede wszystkim niebywale ważnym głosem w dyskusji, która toczy się w naszym kraju, dyskusji, której stawką jest nie tylko ekonomiczna i moralna kondycja obecnego pokolenia, lecz także, jakkolwiek może to brzmieć pompatycznie, los kolejnych pokoleń, które będą musiały zmagać się z konsekwencjami nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej prowadzonej obecnie. Podtytuł książki – „Przeciw zniewoleniu umysłów” – wskazuje równocześnie cel, jaki przyświecał ogromnemu wysiłkowi zmierzającemu do jej wydania. Polskie społeczeństwo padło bowiem ofiarą przeprowadzonej na wielką skalę manipulacji. Jej animatorom udało się je przekonać, że rzeczywistość społeczna i ekonomiczna Trzeciej Rzeczpospolitej jest emanacją liberalnego paradygmatu, że korupcja, nadużycia gospodarcze, samowola władzy, niekompetencja urzędnika, sprzedajni politycy, niewydolne sądy, dyspozycyjna prokuratura, pozbawione moralnych zasad media są owocem kapitalistycznej rewolucji, do której doszło po upadku PRL-u. Wszystkie patologie nowego państwa przypisane zostały „drapieżnemu” kapitalizmowi, a całe pokolenie polityków zrobiło kariery na bohaterskiej walce z gospodarczym liberalizmem, czyli z czymś, czego Polska właściwie nie doświadczyła. Trudno bowiem uznać za liberalne gospodarczo państwo, w którym funkcjonują setki zezwoleń i koncesji, gdzie przedsiębiorca zdany jest na łaskę i niełaskę urzędnika skarbowego, gdzie ogromna większość PKB pozostaje w dyspozycji władzy publicznej, gdzie przedsiębiorąca traktowany jest jak potencjalny przestępca, gdzie system podatkowy zniechęca do pracowitości i przedsiębiorczości, a każdy niemal aspekt życia jest poddany troskliwej kurateli państwa.

Jej akuszerzy, co wydaje się najbardziej perfidne, obrali przy tym niebywale przewrotną taktykę, dokonując semantycznej kradzieży, czyli inwazji na pojęcia. Jeszcze wiek temu nikt nie miał wątpliwości, co oznacza bycie liberałem lub liberalnym politykiem, że liberał kocha wolność, której gwarantem jest własność prywatna i wolny rynek, z którymi łączy się odpowiedzialność za własne czyny, że państwo, choć czasem przydatne, podobne jest do dżina, którego nie wolno nieopatrznie wypuścić z butelki. Równocześnie kolejne fiaska lewicowych eksperymentów sprawiły, że terminy „socjalista”, „socjaldemokrata” coraz bardziej kojarzyły się z szaleńcem próbującym bezskutecznie realizować swoje gnostyckie mrzonki. Stąd wielu z nich, tworząc kolejne projekty naprawy świata i społeczeństwa powszechnej szczęśliwości, sięgać zaczęło w warstwie retorycznej do liberalnych kategorii, a samych siebie określać mianem liberałów. Z czasem liberalny mainstream opanowany został przez liberałów renegatów, intelektualistów – takich jak John Rawls, Bruce Ackerman czy Amartya Sen – którzy nie wahali się poświęcić wolności na ołtarzu równości czy kolejnej postaci sprawiedliwości społecznej. Figura Szekspirowskiego Romea, jako wzoru romantycznego kochanka, jest definiowana poprzez miłość do Julii, tak jak prawdziwego liberała określa afekt, jakim darzy wolność. Kim zatem jest Romeo, który nie kocha Julii, kim jest liberał, który nie kocha wolności? Nie bez powodu więc renesans klasycznego liberalizmu, do którego doszło za sprawą szkoły austriackiej i szkoły chicagowskiej, dokonał się nie pod sztandarem liberalizmu, zawłaszczonego przez lewicę, lecz libertarianizmu i neoliberalizmu.

Recenzowana publikacja ma zatem przede wszystkim ten walor, że stara się porządkować pojęcia poprzez wskazanie, czym jest prawdziwy liberalizm i jakie kategorie definiują ten styl myślenia i uprawiania polityki. Jest to niezbędne dla skuteczności w debacie toczonej w naszym kraju nad obecnością państwa w gospodarce i życiu każdego obywatela. Żaden szanujący się fizyk nie będzie prowadził dyskusji naukowej ze zwolennikiem perpetuum mobile, wolnorynkowcy zmuszeni są tymczasem do polemiki z wyznawcami nawet najbardziej absurdalnych ekonomicznych twierdzeń, wyjątkowo głupie tezy mają bowiem, używając słów Nicolása Gómeza Dávili, wyjątkowo wielu zwolenników. Dyskusja ta nie ma, co ważne, charakteru akademickiego, gdzie nietrudno doprowadzić ad absurdum argumenty interwencjonistów i etatystów. Widownią i sędziami w tym sporze są wyborcy, zwykli ludzie, którym brak odpowiedniego aparatu pojęciowego, którzy reagują emocjonalnie i odruchowo. Dlatego tak ważne jest to, o czym pisał Ludwig von Mises, stworzenie ideologii wolnego rynku, która pozwoli zwykłym ludziom na utożsamienie się z jego ideałami, na dostrzeżenie, że tylko on, połączony z ich pracowitością, zapobiegliwością i przedsiębiorczością pozwoli na ich indywidualny sukces, że tylko wolny rynek stwarza jasne reguły dające szansę na bycie człowiekiem wolnym, a nie zniewolonym klientem Lewiatana, żebrzącym o resztki z jego stołu. Ideologia wolnego rynku ma pokazać, że kapitalizm stwarza możliwości każdemu, by własnym wysiłkiem osiągnąć swoje cele, zaspokoić pragnienia, a równocześnie pomnożyć dobrobyt i zasobność całego społeczeństwa. Antologia pod redakcją Leszka Balcerowicza jest z tego punktu widzenia wkładem w stworzenie w naszym kraju wolnorynkowej ideologii, budowanej od lat przez środowiska takie jak Instytut Misesa czy Centrum im. Adama Smitha. Autorski wykład redaktora antologii na temat tego, czym jest liberalna filozofia polityczna i liberalna ekonomia, został zawarty w obszernym analitycznym wstępie. Jest on interesujący przede wszystkim dlatego, że Leszek Balcerowicz nie jest tylko uczonym, który z wysokości swej katedry dokonuje recenzji otaczającej go rzeczywistości, lecz czynnym i prominentnym uczestnikiem życia publicznego, swego czasu aktywnym politykiem i jednym z autorów polskiej transformacji. Ten empiryczny komponent dorobku autora – niezależnie od tego, czy się z nim zgadzamy, czy nie – pozwala mu na posługiwanie się różnorodną argumentacją z zakresu ekonomii, filozofii politycznej, prawa lub po prostu zdrowego rozsądku. Spełnia więc wszystkie wymogi, jakie postawić należy przed wspomnianą wyżej ideologią wolnego rynku, z którą utożsamić mogą się nie tylko specjaliści. Z pomocą prostych argumentów Leszek Balcerowicz stara się opisać kategorie i procesy porządkujące nasze myślenie o polityce, ekonomii i życiu społecznym. W sposób intuicyjny i przystępny dla każdego czytelnika próbuje, jak sam określa, „rozrzedzić mgłę wieloznaczności, jaka spowija” takie pojęcia jak: wolność, własność, przymus, sprawiedliwość, prawo, władza, państwo.

I właśnie od tego ostatniego rozpoczyna swój wywód. Wydaje się to dla liberała paradoksalne, jeśli jednak pokusimy się o pobieżną choćby obserwację rzeczywistości, to właśnie w opozycji do państwa (rzecz jasna, nie na płaszczyźnie koncepcyjnej) zdefiniowane zostają fundamentalne liberalne kategorie lub, patrząc historycznie, to monarszy absolutyzm dał impuls dla rozwoju zwalczających go koncepcji liberalnych. W analizie problemu państwa został zastosowany pewien zabieg upraszczający. Autor nie dokonuje bowiem gruntownej analizy genezy i istoty państwa, co tak naprawdę nie jest potrzebne, lecz ogranicza się do przeciwstawienia jego dwóch modeli idealnych. Pierwszym jest model Hobbesjański, nie do końca fortunnie, choć w sposób oddziałujący na wyobraźnię utożsamiany z wszechogarniającym państwem totalnym, drugi z Nozickowskim państwem minimum, którego rola jest redukowana do funkcji stricte ochronnych. Są one podstawą kategoryzacji i oceny realnych bytów państwowych z punktu widzenia liberalnej filozofii politycznej, a więc przede wszystkim dialektyki pomiędzy władzą a wolnością. Jak bowiem trafnie zauważa Leszek Balcerowicz, powołując się na Friedricha Hayeka, najbardziej pierwotne i intuicyjne rozumienie wolności odnaleźć można w jej przeciwstawieniu niewolnictwu czy zniewoleniu. Wskazuje równocześnie na powszechny w wieku XX błąd, który zwiódł wielu miłośników wolności na manowce egalitaryzmu, ponieważ utożsamiali oni wolność z możliwościami czy szansami, co ostatecznie doprowadziło do sformułowania postulatów radykalnie sprzecznych z liberalnym credo. Tymczasem najlepszą chyba definicję liberalnej wolności sformułował wspomniany wyżej Hayek, który określił ją jako brak przymusu, czyli niepodleganie arbitralnej woli innych, przy zastrzeżeniu, że granicą wolności jednostki jest analogiczna wolność innych, czyli – jak ujął to Isaiah Berlin – „wolność twojej pięści musi być ograniczona bliskością mojego nosa”. Jest to, wydaje się, lepsza formuła niż zaproponowana przez Leszka Balcerowicza: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Bez dodatkowego bowiem zastrzeżenia prowadzić może ona do wniosku, że nawet obywatele Korei Północnej są w pewnym sensie wolni, bowiem nawet tam znaleźć można aspekty życia, które nie są regulowane przez prawo. Nie można więc utożsamiać wolności, jak czyni to autor, z „domniemaniem wolności”, lecz te dwie reguły traktować łącznie, dodając warunek o charakterze substancjalnym, jak czynią to chociażby Locke, Mill, a ze współczesnych Hayek czy von Mises. Tylko tak możliwe staje się opisanie i zdefiniowanie tego, czym jest najbardziej klasyczna z liberalnych wolności, czyli wolność negatywna. Definicja Leszka Balcerowicza jest prawdziwa tylko w państwie liberalnym.

Jest to tym bardziej istotne, że w dalszej części wstępu autor porusza fundamentalne zagadnienie granic wolności. Na ich początku stawia zawsze obecne w dyskursie filozoficznym i politycznym pytanie o to, „wedle jakiego kryterium należy ustalać zestaw działań zakazywanych przez państwo, czyli jakie kryterium powinno wyznaczać granice wolności”. Absolutnym minimum, jak wskazuje, jest tutaj krzywda innych, która wyznaczać winna zakres swobody jednostki. Jak zauważa jednak, samo pojęcie krzywdy analizowane być może w rozmaitych aspektach i prowadzić do zgoła odmiennych wniosków. Na początku tych rozważań Leszek Balcerowicz odwołuje się do autorytetu Johna Stuarta Milla, który sformułował krytykę godzącego w wolność jednostki paternalizmu. Dla Milla bowiem uzasadnieniem ograniczenia wolności może być jedynie zapobieżenie wyrządzeniu szkody, czyli naruszenie dwóch istotnych interesów innych jednostek – autonomii i bezpieczeństwa. Nie można więc zmusić czy nakazać świadomej i racjonalnej jednostce działań zgodnych z jej interesem, bowiem tylko ona ponosi pełną odpowiedzialność za własne działania i zaniechania. Łączy więc Mill kategorie zawsze obecne w klasycznym liberalizmie, bowiem by wolność nie zamieniła się w lekkomyślną samowolę, zawsze towarzyszyć jej musi odpowiedzialność za indywidualne wybory dokonywane w ramach wolności, jaką dysponuje jednostka. „W tej części – pisał – która dotyczy wyłącznie jego samego, [każdy] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Na marginesie zauważyć jednak należy, że dychotomia wolności i paternalizmu Milla nie jest tak radykalna, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Dopuszczał on bowiem słabszą wersję paternalizmu, gdyż akceptował ingerencję państwa tam, gdzie ignorancja czy inne czynniki wyłączają dokonanie autonomicznego wyboru, lub tam, gdzie działania samej jednostki pozbawić ją mogą autonomiczności. Równocześnie, podkreślając dokonania Milla na polu zdefiniowania liberalnej wolności w sposób konkurencyjny dla wcześniejszych teoretyków liberalizmu, pamiętać należy, że nie był on wzorem wolnorynkowa. Jego afirmacja wolnego rynku nie jest jednoznaczna i bezkrytyczna, a niektóre z jego argumentów służyć mogą doskonale uzasadnieniu głębokiej ingerencji państwa w gospodarkę. Siłą rzeczy ten aspekt jego dorobku nie jest akcentowany przez autora, choć może słuszny wydaje się postulat poczynienia na marginesie stosownego komentarza. Skoro bowiem próbujemy definiować wolność w kategoriach zaproponowanych przez Milla, musimy nie tylko być świadomi tych konsekwencji, które są zgodne z naszymi poglądami, lecz także mieć świadomość możliwości rozmaitych – czasem radykalnie odmiennych od naszych – interpretacji. Chyba że Millowska autonomia ma jedynie walor regulatywny, wtedy nie wypada nie zgodzić się z autorem, że „chcieć szerokiej autonomii i jednocześnie chcieć nie odpowiadać za własne czyny jest niespójne nie tylko moralnie, ale i praktycznie”.

To klasyczne połączenie wolności i odpowiedzialności każe autorowi zastanowić się nad kilkoma przypadkami dyskusyjnymi czy granicznymi. Słodko brzmią w uszach każdego liberała i konserwatysty wywody profesora Balcerowicza na temat absurdalnych i antycywilizacyjnych konsekwencji radykalnego ekologizmu, porównywanego do nowej religii. Profesor wspomina też – szkoda, że tak zdawkowo – o ekonomicznych interesach stojących za tyranizującym dzisiaj społeczeństwa i rządy wielu państw ekologicznym lobby. Nie można jednak podczas lektury rozważań na temat krzywdy, która powinna lub która może uzasadniać ograniczenie wolnościowego paradygmatu, przejść do porządku dziennego nad kilkoma niekonsekwencjami i nie do końca fortunnymi sformułowaniami. Autor twierdzi bowiem, że wolnorynkowa konkurencja „krzywdzi tych, którzy w niej przegrywają”. Oczywiście, porażka nie jest niczym przyjemnym, ale taka jest istota konkurencji w każdej dziedzinie, a trudno przecież nazwać skrzywdzonym sportowca, który przegrał w uczciwej rywalizacji. I właśnie wolny rynek, co często podkreślali Mises i Hayek, stwarza najuczciwsze, znane wszystkim reguły współzawodnictwa. Interwencję państwa w tym kontekście porównać można do sportowca zażywającego niedozwolone środki albo niezgodnie z przepisami sabotującego poczynania konkurentów. Z krzywdą możemy mieć do czynienia tylko tam, gdzie reguły rynku doznają zaburzenia przez wyłączające wolność działania jednej ze stron, arbitralną ingerencję władzy, przyznaje to zresztą sam autor, słusznie widząc w państwie autora antykonkurencyjnych restrykcji. Liberalizm odwołujący się do tradycji klasycznej przyjmuje bowiem proceduralną, a nie teleologiczną koncepcję sprawiedliwości, na której gruncie każdy wynik rynkowej dystrybucji w warunkach wolności i swobody umów jest wynikiem sprawiedliwym (o czym za chwilę). Autor jednak przy okazji zwraca uwagę na inny istotny problem: krzywdę, jakiej doznać mogą członkowie liberalnego społeczeństwa w wyniku konsekwentnie realizowanej wolności słowa i środków masowego przekazu. Leszek Balcerowicz zajmuje tu stanowisko mające długą tradycję w liberalnym dyskursie, bardzo wąsko określając wyjątki od tej generalnej zasady, które opierać się mają na powszechnym konsensusie. Następnie autor przechodzi do najważniejszego chyba fragmentu tej części wstępu dotyczącego ścisłego powiązania wolności oraz własności, które wyraża się w wolności umów.

Prezentuje tutaj Balcerowicz, co nie może dziwić, ortodoksyjne stanowisko, którego źródeł szukać należy u samego zarania filozofii liberalnej. Z samej bowiem natury ludzkiej wynika liberalny postulat swobody treści interakcji, w jakie wchodzą z sobą jednostki w wolnym społeczeństwie, a „poszczególni ludzie są najlepszymi sędziami swoich interesów nie tylko w działaniach, które odnoszą się jedynie do nich samych, ale w stosunkach z innymi ludźmi”. Leszek Balcerowicz zwraca przy tym uwagę na wspomniany wcześniej fenomen określania mianem „kapitalistycznych” państw, gdzie ta fundamentalna dla wolnego rynku i wolności jednostki zasada uległa daleko idącym ograniczeniom. W istocie, na co zwraca uwagę, erozja tej zasady prowadzi nieuchronnie do zmniejszenia zakresu wolności i rozciągnięcia imperium państwa na kolejne obszary w imię takich szczytnych zasad jak: sprawiedliwość społeczna, obrona słabszych, wyrównywanie szans. Wszystkie one, niezależnie od treści i proweniencji, muszą skutkować tym, na co zwracał już uwagę Hayek, a niedawno Nozick – traktowaniem wolnych z natury jednostek jako środków realizacji celów leżących poza nimi i które z reguły wcale im nie służą. Przykładem, który przywołuje w tym miejscu autor, jest państwowa reglamentacja umów o pracę, która w imię ochrony „słabszej strony” powoduje wzmocnienie związków zawodowych, zaburzenie relacji pomiędzy popytem i podażą na rynku pracy, a w ostatecznej konsekwencji skutkuje bezrobociem.

Kwestia swobody umów i wolności osobistej łączona jest przy tym z kolejną ważką problematyką, podnoszoną w dyskusjach na temat relacji jednostka–państwo. Jest nią zakres i podstawa penalizacji niektórych zachowań, z istoty niebędących przyczyną bezpośredniej szkody osób trzecich i wynikających z konsekwentnego zastosowania indywidualizmu. Mówiąc krótko, czy mamy do czynienia z przestępstwem, gdy nie ma ofiary, lub czy prawo dopuszcza konsekwentnie zasadę volenti non fit iniuria. Jest to klasyczne pole sporu pomiędzy liberałami a konserwatystami, który wyraża się w różnicy co do normatywnego ciężaru zasad moralnych. Leszek Balcerowicz nie prezentuje tu dogmatycznego, lecz w najlepszej tradycji szkockiego oświecenia czysto empiryczny i pragmatyczny punkt widzenia. Wskazuje, że moralny purytanizm na płaszczyźnie legislacyjnej przynieść może efekty odwrotne od zamierzonych, z drugiej jednak strony świadom jest tego, że związki wolności, prawa i moralności są materią delikatną, której nie można zamknąć w postaci prostych i łatwych reguł, że ich opisanie zawsze musi nastąpić w odniesieniu do konkretnego przypadku w bardzo określonym społecznym kontekście.

Druga część wstępu poświęcona jest kolejnemu problemowi znajdującemu się w samym centrum rozważań politycznych od samego ich początku. Określenie dialektycznych zależności wolności i równości jest bowiem jednym z kamieni probierczych pozwalających usytuować każdą niemal współczesną doktrynę w określonym miejscu politycznego spektrum. Jak socjalizm i konserwatyzm, tak liberalizm zajmuje w tej kwestii określone stanowisko, które – nieco trywializując – sprowadza się do odpowiedzi na pytanie, czy trawnik może być równocześnie wolny i równo przycięty. Samo postawienie tego trywialnego pytania ilustruje klasyczne liberalne stanowisko wobec problemu relacji wolności i równości. Niestety, słabo pamięta się dzisiaj o fakcie, iż klasyczni liberałowie – zaczynając od Johna Locke’a, Monteskiusza, poprzez Benjamina Constanta, na Herbercie Spencerze kończąc – nie byli entuzjastami równości, że oprócz równości w wolności i formalnej równości wobec prawa każdą jej postać, szczególnie polityczną i ekonomiczną, postrzegali jako zagrożenie dla wolności jednostki. Sama równość wobec prawa wydaje się, co podkreśla autor, wielką zdobyczą liberalizmu, choć pamiętać należy, że jej korzenie tkwią głęboko w chrześcijańskiej refleksji moralnej. Nie ona jednak stanowi dziś przedmiot dyskursu, weszła bowiem w skład zachodniego dziedzictwa prawnego i nie jest podważana przez żadnych liczących się uczestników debaty. Spory natomiast, także wśród samych liberałów, dotyczą równości szans. I w tym miejscu Leszek Balcerowicz prezentuje stanowisko najbliższe duchowi liberalizmu tradycji klasycznej. Różnorodność jednostek, ich talentów, predyspozycji, uzdolnień sprawia, że nie mogą być one ignorowane, jak czyni to lewica, lecz jej konsekwencją jest różnorodność szans realizacji indywidualnych aspiracji. Ta różnorodność jest konieczną konsekwencją zastosowania zasady wolności, a administracyjna, oparta na przymusie ingerencja niszczy Hayekowski ład spontaniczny, dokonując przy okazji redukcji wszystkich unikalnych jednostek do najniższego wspólnego mianownika. I w tym miejscu argument profesora Balcerowicza nie ma charakteru abstrakcyjnych dywagacji, lecz odwołuje się do zdrowego rozsądku i powszechnego doświadczenia. Konkurują tutaj bowiem dwa przeciwstawne paradygmaty. Wedle pierwszego, nazwijmy go publicznym, dostęp do pozycji społecznej kojarzonej z prestiżem i sukcesem określony jest nie przez indywidualne zalety i kompetencje, lecz jest wynikiem arbitralnej decyzji władzy, za którą stoją konkretni ludzie i konkretne interesy. Model wolnorynkowy oparty jest natomiast na konkurencji wolnych jednostek, które osiągają sukces lub ponoszą klęskę w dostępie do pozycji społecznych za sprawą swych kompetencji. W modelu pierwszym konsekwencje nietrafionej decyzji ponoszą wszyscy podatnicy, w drugim – prywatni dysponenci. Wobec tego w interesie wszystkich (z wyjątkiem, oczywiście, ludzi władzy) jest rozszerzenie zasad wolnorynkowych i maksymalne ograniczenie sfery oddziaływania państwa. Przenosząc argument na poziom zupełnie trywialny, nikt dzisiaj nie wierzy, że w konkursach na stanowiska w administracji publicznej czy w przedsiębiorstwach, w których największym udziałowcem jest Skarb Państwa, wygrywają ci, co mają największe kompetencje.

O ile jednak zasada równości szans budzi wśród liberałów ożywione dyskusje i nie zawsze bywa tak ortodoksyjnie rozumiana (vide Rawls), to nie wywołuje większych kontrowersji problem równości własności, która – jak pisze autor – „musi być w konflikcie z szeroką wolnością” i nie jest ważne, czy realizuje się ją w państwie socjalistycznym (w potocznym sensie tego słowa), czy w „państwie dobrobytu”. Rozważania te pozwalają przejść autorowi do analizy wzajemnych relacji pomiędzy liberalną wolnością negatywną a wolnością pozytywną. Nie jest to przeciwstawienie pokrywające się z Berlinowskim argumentem, lecz w sposób jasny i przekonujący pokazuje niekonsekwencje i słabość argumentów tych, którzy z wolności negatywnej wywodzą uprawnienia o charakterze socjalnym, a z nich konieczność redystrybutywnej roli państwa. W sposób właściwy dla klasycznego liberalizmu Leszek Balcerowicz dyskredytuje rozbudowaną socjalną funkcję władzy, wskazując na jej nieefektywność i moralne spustoszenie, które czyni ona w społeczeństwie. Przeciwstawia jej afirmowaną przez liberałów i skuteczną w praktyce dobroczynność prywatną, opartą nie na prawnych nakazach, lecz na moralnych zobowiązaniach wobec innych członków społeczności. To zatem, czego mimo ogromnych nakładów nie może zapewnić państwo, z powodzeniem może być realizowane w ramach społeczeństwa obywatelskiego konkurującego z państwem i w przeciwieństwie do niego gwarantującego jednostkom ogromną sferę autonomii. Autonomii, którą realizować można na płaszczyźnie osobistej, społecznej, politycznej, a w końcu gospodarczej.

Tej ostatniej profesor Balcerowicz poświęca w swej narracji najwięcej miejsca. Dydaktyczny walor jego wywodów polega przede wszystkim na wskazaniu idealnego liberalnego modelu autonomii gospodarczej i zestawieniu go z praktyką polityczną i prawną. Pozwala mu to na pokazanie, w jak ogromnym stopniu w ciągu ostatnich lat posunął się proces ciągłego ograniczania tej autonomii poprzez prawną reglamentację oraz rozwój fiskalizmu. W efekcie, mimo deklaratywnej afirmacji autonomii w państwach zachodnich, jej oblicze jest w niczym niepodobne do tego, jakim cieszyli się dla przykładu Brytyjczycy i Amerykanie jeszcze wiek temu. To rozwodnienie prawa własności sprawia, że trudno, trzymając się klasycznych kategorii, serio traktować państwa zachodnie jako kraje, w których obowiązuje kapitalistyczny paradygmat. Oczywiście, owo rozwodnienie jest niczym wobec teorii i praktyki komunizmu, z założenia negującego własność prywatną, a co za tym idzie wolność gospodarczą, lecz jest przyczynkiem do opisania zjawiska, na które wcześniej zwrócił uwagę Murray Rothbard. Chodzi tu o niebywałe poparcie, jakim interwencjonistyczne, etatystyczne i komunistyczne idee cieszyły się i cieszą wśród zachodnich intelektualistów. Odesłać w tym miejscu należy do rozważań wspomnianego przed chwilą Rothbarda oraz proroka lewicowej rewolucji intelektualnej – Antonia Gramsciego. Sam Leszek Balcerowicz wskazuje na marginesie swego wywodu najważniejszą przyczynę sytuacji, nad którą boleje: „z krytyki kapitalizmu – pisze – można w kapitalizmie nieźle żyć; natomiast nie dało się dobrze żyć z krytyki socjalizmu w socjalizmie”. Obok koniunkturalizmu drugą przyczyną „zniewolenia umysłów” jest fundamentalny błąd o charakterze antropologicznym, o którym za chwilę, oraz niczym nieuzasadniona kariera keynesizmu w powojennym świecie. I w tym miejscu w sukurs obrońcom wolnego rynku idzie doświadczenie. Tylko bowiem ideologiczne zaślepienie, nieznajomość elementarnych praw ekonomii i historii ekonomicznej może stać za przywiązaniem niektórych do fetyszu państwa dobrobytu. Problemy ekonomiczne Unii Europejskiej nie są przecież spowodowane przez nadmiar rynkowej wolności, lecz przekonanie, że to rządy państw – na przekór oczywistemu doświadczeniu – są w stanie zlikwidować wszelkie domniemane niedomagania rynku i zastąpić je swą kuratelą.

Dochodzimy w tym miejscu do problemu, od którego każdy niemal liberalny myśliciel rozpoczynał swą argumentację. Liberalny porządek, tak samo jak wszystkie socjalistyczne projekty doskonałego ładu, jest oparty na pewnej wizji natury ludzkiej. Liberalny punkt widzenia można, zdaniem autora, streścić w postaci kilku fundamentalnych przymiotów ludzkiej natury, których cechą wspólną jest jej zasadnicza niezmienność. Nie jest więc ona, jak chcą lewicowi przeciwnicy liberalizmu, plastycznym, podatnym na obróbkę tworzywem bez żadnych immanentnych właściwości. Z tego błędu antropologicznego wynikają wszystkie inne kontrowersje pomiędzy liberalną i konserwatywną prawicą, a progresywistyczną lewicą. Tak charakterystyczne kategorie klasycznej tradycji politycznej Zachodu, jak: wolność, przekonanie o ograniczonym charakterze władzy, formalne rozumienie równości, sceptycyzm poznawczy oraz afirmacja własności prywatnej są konsekwencją wnikliwej analizy natury ludzkiej dokonanej przez tytanów zachodniej filozofii, od świętego Augustyna począwszy (świetnie, że przy okazji profesor Balcerowicz wskazuje na scholastyczne źródła uzasadnienia wolnego rynku i prywatnej własności). Te wszystkie kategorie wywiedzione zostają bowiem z analizy ładu spontanicznego, tworzonego przez wyposażone w moralne uprawnienia jednostki, które wchodzą z sobą w dobrowolne zależności i interakcje. Interwencja państwa, wszelkie postacie socjalizmu zaburzają lub niszczą ten naturalny mechanizm owocnej współpracy i muszą w konsekwencji doprowadzić do zniewolenia jednostek i całych społeczeństw. Błędne założenie co do natury ludzkiej skutkuje z kolei koniecznością odwołania się do przemocy jako najlepszego i jedynego środka wymuszenia posłuchu i nie jest to wynaturzenie czy błąd, lecz prosta konsekwencja realizacji utopijnych założeń. Uświadomieniu tego mechanizmu służy właśnie recenzowana antologia.

Część źródłowa podzielona jest na kilka sekcji, które przybliżać mają główne zasady liberalnej refleksji i najważniejsze liberalne kategorie. Dotyczą one kolejno: natury ludzkiej i wizji ustroju; państwa, demokracji, wolności; państwa, własności, rynku; państwa socjalnego, społeczeństwa, człowieka; liberalizmu–antyliberalizmu. Opisują zatem najważniejsze obszary zainteresowania liberalnej refleksji i główne pola starcia z lewicowymi ideologiami. Liberalizm oczywiście, jak każdy wielki nurt politycznego myślenia, nie jest jednorodny. Występują w nim rozmaite, czasem opozycyjne wobec siebie tradycje. Lecz takie zestawienie tekstów źródłowych świadczy niewątpliwie o wielkiej żywotności liberalnej argumentacji i zdolności przystosowywania się do zmieniających się okoliczności społecznych. Stąd wśród autorów znajdziemy ojców szkockiego oświecenia – Hume’a i Smitha, teoretyka liberalnego konstytucjonalizmu i zapamiętałego krytyka demokracji – Constanta, utylitarystę Milla, konserwatywnego Alexisa de Tocqueville’a, bezkompromisowego wolnorynkowa Bastiata, jednego z ojców założycieli – Jamesa Madisona, przedstawicieli szkoły austriackiej – von Misesa  i von Hayeka, monetarystę Friedmana, minarchistę Roberta Nozicka, libertarianina Murraya, ale także Llosę, Poppera, Kołakowskiego, Anthony’ego de Jasaya i wielu innych, których pomimo dzielących ich różnic łączy nieskrywana miłość do wolności i wiara, że tylko wolna jednostka może nazwać siebie dumnie człowiekiem. Rzecz jasna, mimo że antologia (bez wstępu) liczy prawie 950 stron, to niemożliwe było oddanie w niej całego bogactwa i dorobku myśli liberalnej, a każdy wybór uznać należy za niepełny. Moim zdaniem brakło w niej jednak kilku autorów, bez których trudno w pełni oddać obraz XX-wiecznego ruchu wolnościowego. Szkoda więc, że nie znajdziemy w antologii tekstów Jaya Alberta Nocka, Rothbarda, Henry’ego Hazlitta, Davida Friedmana czy Hansa-Hermanna Hoppego, którzy w wolnościowym paradygmacie przekraczają liberalny Rubikon, posuwając się do zanegowania instytucji państwa traktowanego jako największa w dziejach organizacja przestępcza. Traktując to jednak jako sugestię dla przyszłej działalności wydawniczej FOR-u, podkreślić należy niebywałą wartość poznawczą recenzowanej antologii. Każdy bowiem, kto pragnie być świadomym uczestnikiem społecznej debaty, kto chciałby odkryć istotę i zasady liberalnej filozofii politycznej oraz gospodarki wolnorynkowej, kto w końcu chce być obywatelem znającym realne alternatywy, powinien po nią sięgnąć. Wierzących bez wątpienia umocni w wierze, błądzącym wyprostuje ścieżki, przeciwnikom każe raz jeszcze przemyśleć swoje argumenty i z pewnością zasieje w nich niejedno ziarno wątpliwości.

prof. nadzw. dr hab. Tomasz Tulejski

Pracownik Katedry Doktryn Polityczno-Prawnych Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego oraz Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Tocqueville’a.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję