(nie)planownie rodziny w Japonii: kontrowersje wokół tabletek antykoncepcyjnych i aborcji :)

Ostatnio ku mojemu zaskoczeniu przeczytałam kilka artykułów na temat kontroli urodzeń w Japonii. Na uwagę zasługują dwie kwestie: małe rozpowszechnienie i popularność tabletek antykoncepcyjnych i jeden z największych odsetków zabiegów aborcyjnych na świecie.
Aborcja została zalegalizowana w Japonii w 1949 roku, czyli wcześniej niż w innych krajach zachodnich, wyjątkiem mogą być m.in. Niemcy i Szwecja, które dopuszczały aborcję przed drugą wojną światową (przykładowo Anglia i Szkocja wprowadziły prawo aborcyjne w 1967 roku, Stany Zjednoczone w 1973, Francja 1975 roku). Przesłanką do wprowadzenia tego prawa w Japonii, były obawy przed powojennym baby-boomem, który był postrzegany jako zagrożenie dla rozwoju gospodarki. Do 1996 roku prawo działało zgodnie z ruchem eugenicznym, a zatem kobieta kwalifikowała się do zabiegu aborcyjnego, jeśli ona lub jej partner byli genetycznie obciążeni chorobami psychicznymi lub fizycznymi. Przerywanie ciąży w Japonii jest społecznie akceptowane do takiego stopnia, iż stanowi ono jedną z najczęstszych form (nie)planowania rodziny. Aczkolwiek, według japońskiego prawa karnego, aborcja jest nielegalna – w sensie na życzenie (należy zauważyć, iż w Japonii żadna kobieta ani lekarz nie zostali oskarżeni o przerwanie ciąży). Jednak ustawa daje kobiecie możliwość przerwania ciąży, jeśli jest ona wynikiem gwałtu, zagraża jej życiu i zdrowiu, płód wykazuje wady genetyczne oraz gdy kobieta jest w trudnej sytuacji ekonomiczno-społecznej. I ten ostatni zapis sprawia, że aborcja mimo, iż jest zakazana, staje się szeroko dostępna. Przykładowo można usunąć ciążę, jeśli jest skutkiem zdrady małżeńskiej lub jest efektem nieskutecznej antykoncepcji. Co ciekawe, tabletki antykoncepcyjne zostały prawnie zatwierdzone w 1999 roku, a ich stosowanie nie jest tak powszechne jak w innych zachodnich krajach. Natomiast tabletka wczesnoporonna jest zakazana, i raczej nie zostanie wprowadzona do legalnego obiegu w najbliżej przyszłości.
W Japonii liczba aborcji, według różnych źródeł, wynosi od 40-50 na 1000 kobiet w wieku reprodukcyjnym, aczkolwiek obserwuje się jej spadek od lat 50’. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych wskaźnik ten wynosi 19.4 na 1000 kobiet w wieku od 15-44 roku życia (według Guttmacher Institute), a w Anglii i Walii 18.2 na 1000 kobiet w tejże grupie wiekowej (według danych rządowych), w krajach Skandynawskich około 17/1000, w Niemczech 12/1000. Japonki między 20 a 24 rokiem życia najczęściej decydują się na aborcję, rocznie w tej grupie wiekowej przeprowadza się około 62 500 zabiegów, z kolei wśród kobiet powyżej 40 roku życia około 18 600. Badania przeprowadzone wśród młodych Japonek pokazują, że najczęstszą przyczyną aborcji jest fakt, iż para, która spodziewa się dziecka nie jest małżeństwem, drugą przyczyną były problemy finansowe. Tutaj pojawia się kolejny paradoks, bowiem za zabieg trzeba zapłacić, a ceny te nie są niskie (zabieg jest bezpłatny, jeśli lekarz stwierdzi zagrożenie dla życia kobiety). Z kolei Ministerstwo Zdrowia, co najbardziej interesujące, wskazuje, iż coraz większa liczba aborcji powiązana jest ze zwiększeniem dostępności i stosowania tabletek antykoncepcyjnych, które są nieskuteczne. Gdzie jest zatem logika?
Najczęstsza formą antykoncepcji wśród małżeństw japońskich jest stosowanie prezerwatyw (deklarację taką złożyło 80% zamężnych kobiet w badaniu przeprowadzonym przez Ministerstwo Zdrowia w 2008 roku). Jedynie 2.2% używa tabletek antykoncepcyjnych, 16.7% przyznaje się do stosunku przerywanego, a 3.6% do naturalnych metod. Inne dane wskazują z kolei, że stosowanie tabletek antykoncepcyjnych staje się coraz bardziej powszechne wśród Japonek, jednak nadal bardzo niskie jeśli porównamy z innymi krajami zachodnimi.
Okazuje się, że rząd odwlekał wprowadzenie do legalnego obrotu tabletek antykoncepcyjnych, ze względu na lobby ze środowiska lekarskiego, dla którego aborcje są dochodowym interesem. Lobby to wskazywało na liczne skutki uboczne stosowania doustnych środków antykoncepcyjnych. Dodatkowo obawiano się, że zalegalizowanie pigułek, przyczyni się do spadku używania prezerwatyw, a w konsekwencji wzrośnie liczba zakażeń HIV. Kolejny argument używany przez przeciwników doustnych środków antykoncepcyjnych dotyczył zwiększenia rozwiązłości seksualnej wśród niezamężnych kobiet. Jednak w 1999 roku, głównie pod naciskiem międzynarodowej opinii publicznej, Japonia wprowadziła do obiegu doustne środki antykoncepcyjne, jednak z uwagi na przekonanie o licznych skutkach ubocznych, wprowadzono jedynie te z małą ilością hormonów. Niektórzy utrzymują jednak, że legalizacja tabletek antykoncepcyjnych musiała zostać wprowadzona, bowiem rok wcześniej zalegalizowano Viagrę. Okazuje się również, iż w przypadku tego leku nie było żadnych dyskusji o skutkach ubocznych. Utrzymuje się przy tym, iż łatwiej było zalegalizować Viagrę, bowiem w większości w parlamencie japońskim zasiadają starsi mężczyźni. Japonki nadal są przekonane, że doustne środki antykoncepcyjne są niezdrowe. Dodatkowo mała popularność tych środków jest wzmacniana przez ustawowy obowiązek przeprowadzania dodatków, odpłatnych testów medycznych wśród tych kobiet, które je zażywają. Okazuje się, że wśród tego niskiego odsetka kobiet, które zażywają doustne środki antykoncepcyjne, 60% z nich obawia się ubocznych skutków. Niektórzy zauważają, iż młode kobiety zażywające tabletki antykoncepcyjne narażone są na społeczną stygmatyzację. Jeśli bowiem kobieta używa tabletek może być podejrzewana o rozwiązłość seksualną. Co więcej w potocznym myśleniu, lepsza jest aborcja niż zażywanie pigułek (!).
Na uwagę zasługuje fakt, że w większość zachodnich krajów aborcja była czy też nadal jest tematem tabu ze względu na konotacje religijne, tak w Japonii aspekt religii w odniesieniu do tego problemu w ogóle nie występuje. Aborcja według sintoizmu nie jest traktowana w kategorii grzechu, czy morderstwa, czyn ten zostaje wyłącznie powiązany z sumieniem osoby wykonującej lub poddającej się aborcji. W niektórych kręgach aborcja jest postrzegana jako niemoralna, bowiem osoba, która się jej poddaje musiała prowadzić rozwiązłe życie. Dodatkowo w społeczeństwie japońskim istnieje przekonanie, że wizyta niezamężnej kobiety u ginekologa połączona jest z jej rozwiązłym życiem seksualnym, dlatego wiele z nich nie odwiedza specjalisty, do czasu wyjścia za mąż.
Według wielu obserwatorów i przeciwników aborcji, najważniejszą kwestią w planowaniu i kontroli urodzeń jest zwiększenie wiedzy wśród ludzi na temat środków antykoncepcyjnych. Jednak długoletnia kampania ze strony agencji rządowych dotycząca negatywnych skutków zażywania pigułek nadal przynosi negatywne efekty. Na początku tego roku Noda Seiko, polityk z Liberalnej Demokratycznej Partii zaapelowała o wprowadzenie zaostrzeń do prawa aborcyjnego, argumentując, iż zatrzyma to spadek liczby urodzeń. Jej wypowiedź spotkała się z ogromną falą krytyki.
Należy podkreślić, iż w debacie na temat kontroli urodzeń w Japonii są nieobecne argumenty religijne. W tych okolicznościach warto zauważyć, iż czasem religia może pomóc. Podobnie, jak prawo. Różne dane statystyczne wskazują, że najmniejszy odsetek aborcji jest w krajach, w których jest ona zalegalizowana, doustne środki antykoncepcyjne są refundowane lub częściowo refundowane, a także w szkołach publicznych młodzież uczęszcza na zajęcia z wychowania seksualnego. Interesującym mogą być dane, które wskazują, że najniższy odsetek legalnych aborcji jest w krajach Europy Zachodniej i Skandynawii, natomiast najwyższy w Rosji. Dodatkowo różnego rodzaju raporty wskazują na wysoki odsetek nielegalnych aborcji w tych krajach, w których jest ona zakazana, w tych zestawieniach na wysokich pozycjach pojawia się Polska. Niezwykle trudnym byłoby zrobienie raportu pokazującego, ile nielegalnych aborcji odbywa się w Polsce każdego roku oraz sprawdzenie, ile na tym lekarze (w sposób nielegalny) zarabiają. Dlaczego nikt nie spojrzy na dane statystyczne, które są jednoznaczne – im więcej wolności, tym więcej odpowiedzialności, czyli ten „zepsuty” zachód ma najniższy odsetek aborcji na świecie. Im więcej straszenia, tym mniej racjonalnych wyborów. Religia powinna umacniać duchowo, a edukacja powinna służyć rozwojowi racjonalnego i krytycznego myślenia. Natomiast instytucje państwowe powinny być przede wszystkim racjonalne.

Korzystałam z: cbsnews.com; japantimes.co.jp; Tokyo.angloinfo.com; japandailypress.com oraz who.int

Polska 2030: Biedni i głupi :)

Według umiarkowanych zwolenników obecnego rządu powstanie raportu Polska 2030 świadczy o jego potencjale reformatorskim, który nie jest wykorzystywany ze względu – tu interpretacje się różnią – na obstrukcję stosowaną przez Lecha Kaczyńskiego lub na obawy Donalda Tuska, że pochopne próby reformatorskie pozbawią go szansy na prezydenturę, której objęcie jest warunkiem rzeczywistej przebudowy państwa. Umiarkowani krytycy odpowiadają, że potencjał reformatorski rządu nie wykracza poza przygotowanie raportu, który ma czysto propagandowe znaczenie. Dodają, że kwestie politycznie ryzykowne – zarządzanie służbą zdrowia, dopłaty do rolniczych ubezpieczeń społecznych, polityka imigracyjna – zostały w raporcie pominięte lub wspomniane bardzo oględnie. Polska 2030 jest według nich listkiem figowym dryfującego rządu, który chce uspokoić popierających go dotychczas wykształciuchów, że myśli o przyszłości kraju oraz że jest lepszy od poprzedników – rząd PiS porównywalnego dokumentu przecież nie wyprodukował.

 

Ciekawe ilu obrońców i krytyków raportu zadało sobie trud, żeby go przeczytać. Wydaje się, że raczej niewielu. W przeciwnym razie laurki dla ministra Michała Boniego, który stanowi intelektualne zaplecze Donalda Tuska, opatrzone byłyby pewnymi zastrzeżeniami, a krytyka raportu nie skupiałaby się na tym, że ma on małą szansę przełożyć się na konkretne działania. Nawet przy największej determinacji premiera szansy takiej nie ma bowiem w ogóle – z tej prostej przyczyny, że konkretów jest w raporcie jak na lekarstwo.

Publikacja przygotowana przez Zespół Doradców Strategicznych Prezesa Rady Ministrów to w gruncie rzeczy literature review – przegląd opracowań OECD, prywatnych firm doradczych oraz Komisji Europejskiej, zasadniczo pozbawiony tego, co w świecie nauk społecznych przyjęło się nazywać „wartością dodaną” i, jak na dokument mający przygotować działania rządu w następnych dwóch dekadach, wyjątkowo wyprany z perspektywicznych analiz. Trafne obserwacje i słuszne wnioski (czasem tak słuszne, że graniczące z komunałami) przeplatają się w nim z leseferystycznymi dogmatami, ryzykownymi hipotezami, a nieraz z ordynarnymi stereotypami. Hermetyczny język wtórnych tekstów naukowych miesza się z jeszcze mniej zrozumiałym językiem biurokracji, a wszystko opakowane jest w pozornie tylko przystępną formułę przywołującą na myśl prospekt giełdowy. Całość zredagowano pobieżnie, o czym świadczą zabawne lapsusy (na stronie 23 autorzy z dumą oznajmiają, że „po 45 latach stagnacji i tracenia dystansu względem Europy Zachodniej, Polska zaczyna stopniowo go odrabiać”) oraz liczne i pozbawione wzajemnych odniesień powtórzenia. Na obronę raportu można jednak powiedzieć, że jego poszczególne części – każdy rozdział pisany był przez inny zespół autorów – prezentują różny poziom i nie wszystko można po prostu wyśmiać.

*

Społeczeństwo starzejące się

Z uznaniem wypada się odnieść na przykład do tego, że autorzy raportu wielokrotnie wspominają o zagrożeniach dla ekonomicznej i społecznej stabilności Polski, jakie wynikają z jej struktury demograficznej. W latach 70., 80. i 90. XX wieku polskie społeczeństwo było jak na europejskie warunki młode – liczba ludności w wieku produkcyjnym, urodzonej w dużej części w latach 50., była wysoka w porównaniu z liczbą osób starszych. W ostatnich latach pokolenie powojennego wyżu demograficznego zaczęło jednak przechodzić na emerytury (często dużo wcześniej niż w przewidzianym ustawą wieku 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn) i dotychczas korzystna struktura wiekowa stała się obciążeniem. Jeżeli proces opuszczania rynku pracy przez baby boomers nie zostanie spowolniony, polska gospodarka zacznie się dusić – liczba emerytów będzie szybko rosnąć, podczas gdy liczba ludności w wieku produkcyjnym zacznie spadać (na rynek pracy wszedł właśnie rocznik 1983, we wszystkich kolejnych latach, aż do 2004, rodziło się coraz mniej Polaków). Jeżeli emigracja do bardziej zamożnych krajów UE pozostanie atrakcyjną opcją dla najmłodszych pracowników, sytuacja okaże się jeszcze trudniejsza.

Niestety, przedstawione przez rządowych analityków propozycje, jak sobie poradzić z powyższym wyzwaniem, nie wydają się wystarczające. Ograniczenie możliwości przechodzenia na wcześniejszą emeryturę może poprawić sytuację w perspektywie 3 – 5 lat, a podniesienie wieku emerytalnego (rządowe propozycje, nie wspomniane w raporcie, mówią o 67 latach dla obu płci) – do roku 2022. Jednak nawet jeśli wszystkie te zapowiedzi zostaną zrealizowane, w roku 2030 na emeryturze będzie cały powojenny wyż demograficzny (należy się przy tym spodziewać, że pokolenie to okaże się bardziej długowieczne od poprzednich), a najstarsze roczniki potencjalnego przyszłego wyżu, (który podobno właśnie się zaczyna, ale który i tak będzie prawdopodobnie mniej liczny od wyżu powojennego i wyżu lat 80.) nie wejdą jeszcze na rynek pracy. Oznacza to, że w latach 20. XXI wieku polska gospodarka odczuwać będzie znaczący niedobór siły roboczej, a jedynym rozwiązaniem problemu będzie otwarcie się na imigrantów. Świadomość tego faktu z kilkunastoletnim wyprzedzeniem daje możliwość spokojnego i systematycznego opracowania programu imigracyjnego, który pozwoliłby przybyszom skutecznie zintegrować się z polskim społeczeństwem. Niestety, autorom raportu Polska 2030 brakuje najwidoczniej odwagi i wyobraźni, by podjąć ten wątek. Jedyna wzmianka dotycząca napływu migrantów odnosi się do spodziewanego podziału polskich miast na złe i dobre dzielnice, który ma z niego wynikać (strona 295). Wygląda więc na to, że polski rząd nie chce się niczego nauczyć na cudzych błędach i z góry zakłada, że imigracja do Polski będzie mieć takie samo oblicze, jak w Zachodniej Europie – doraźne zapełnienie luki w podaży nisko kwalifikowanych rąk do pracy, a następnie trwałe, dziedziczone przez pokolenia, wykluczenie w złych dzielnicach.

Rynek pracy

Dość interesujące są zawarte w raporcie rozważania na temat rynku pracy i rozwarstwienia społecznego. Niezbyt uzasadnione – zwłaszcza w zestawieniu – wydają się jednak stwierdzenia, że wynagrodzenia w Polsce nie są wystarczająco elastyczne, co „obniża ogólną zdolność gospodarki do realokacji w odpowiedzi na pojawiające się w niej sygnały ekonomiczne” (strona 37), oraz, że „włączenie Polski do UGiW pozwoliłoby na uzyskanie znacznych korzyści w skali makro” (strona 38). Pierwsza teza, oznaczająca w praktyce tyle, że w obliczu spadających zysków polscy przedsiębiorcy wolą zwolnić pracowników, niż obniżyć ich wynagrodzenia jest dość dyskusyjna, jeśli wziąć pod uwagę niższy od spodziewanego wzrost bezrobocia w wyniku obecnego kryzysu. Co do tezy drugiej, to należy pamiętać, że „sygnały ekonomiczne pojawiające się w polskiej gospodarce” zawsze przychodzą z zewnątrz jako zwiększony lub zmniejszony zagraniczny popyt na polskie produkty. W warunkach płynnego kursu walutowego dostosowanie płac do tych sygnałów następuje automatycznie – wyrażone w euro wzrosły one w ciągu roku poprzedzającego wybuch kryzysu finansowego o połowę, by następnie wrócić do poprzedniego poziomu. Wejście do Unii Gospodarczej i Walutowej pod tym akurat względem byłoby ryzykowne – automatyczny mechanizm dostosowania przestałby działać, a nawyk przedsiębiorców, że lepiej jest zwolnić część załogi, niż wszystkim zmniejszyć płace, doprowadziłoby do wzrostu bezrobocia. Alternatywą byłaby „wewnętrzna dewaluacja” w stylu tej, jaką ostatnio przeprowadzono na Łotwie – rząd, który za priorytet postawił sobie utrzymanie sztywnego kursu łata w stosunku do euro obniżył o kilkanaście procent pensje w sektorze publicznym, dając tym samym wzór do naśladowania firmom prywatnym i wysyłając znaczący bodziec deflacyjny. Nie cały 18-procentowy spadek łotewskiego PKB wynikł z tej decyzji, ale trudno przypuszczać, by bez tych procyklicznych działań rządu był on mniejszy.

O wiele bardziej rozsądne i przemyślane wydają się pomysły ze 113 strony raportu, gdzie autorzy zauważają, iż punktem odniesienia dla płacy minimalnej – oraz, dodajmy, szeregu innych instrumentów polityki społecznej i gospodarczej – powinna być nie średnia, lecz mediana zarobków (tzn. płaca, powyżej której zarabia dokładnie połowa pracujących). W przekonujący sposób argumentują także (strona 95), że próby zapobiegania procesowi różnicowania się płac za pomocą progresji podatkowej przyniosą więcej szkody niż pożytku, ponieważ będą zmniejszać bodźce do podnoszenia kwalifikacji, tym samym obniżając globalną produktywność. Interesujące – choć smutne – są uwagi na temat Urzędów Pracy, które „powinny być motywowane do obejmowania programami aktywizacyjnymi osób w najtrudniejszej sytuacji: bez kwalifikacji, starszych, długotrwale bezrobotnych lub niepełnosprawnych” (strona 115) – obecnie bowiem szkolą i wysyłają na staże przede wszystkim osoby młode i wykształcone, które tego nie potrzebują (strona 110). Rozsądne wydaje się również zalecenie uelastycznienia regulacji dotyczących czasu pracy i wprowadzenia jego indywidualnej ewidencji, jak również poparcie dla koncepcji telepracy i pracy w niepełnym wymiarze godzin (strony 113-114).

Wyzwanie, jakim jest zapewnienie Polsce odpowiedniej podaży pracy w następnym 20-leciu, nie ogranicza się, oczywiście, do rozwiązania problemu młodych emerytów. Autorzy raportu zdają sobie sprawę z potrzeby zwiększania legalnej aktywności zawodowej Polaków (m.in. strona 84), ale nie maja pomysłu, jak do tego doprowadzić. Zamiast rozwiązań, w raporcie Polska 2030 pojawia się tylko dyżurny slogan UPR z lat 90. – wszystkiemu winien jest „rozbudowany system transferów społecznych, które skłaniają raczej do bierności” (strona 273). Jest to teza bardzo dyskusyjna, bo w porównaniu z innymi krajami (m.in. z Irlandią, która mimo doświadczonej katastrofy gospodarczej pozostała dla wielu, w tym autorów raportu, wzorem do naśladowania) polskie zasiłki nie są wysokie. Jednocześnie wystarczy rzut oka na otaczającą nas rzeczywistość, by spostrzec, że wielu rencistów i bezrobotnych pracuje na czarno. Wystarczy też – zamiast mechanicznie powtarzać tezy żywcem wyjęte z ust XIX-wiecznym konserwatystom – spytać się ich, czemu tak robią. Otóż, zasiłki (niewysokie i w wielu przypadkach tylko czasowe) nie są głównym powodem. Tym, co zniechęca Polaków do dawania i podejmowania legalnej pracy, są z jednej strony wyjątkowo drogie ubezpieczenia społeczne (tzn. wysokie koszta legalizacji), a z drugiej naiwna próba „uszczelnienia” systemu publicznej opieki zdrowotnej, która przysługiwać ma tylko legalnym pracownikom i zarejestrowanym bezrobotnym. Ta rzekomo rynkowa struktura ubezpieczeń społecznych (rzekomo, bo ZUS i NFZ nie mają konkurencji) wprost zachęca do pracy na czarno, a oszczędności z niej płynące (wysokie składki ZUS mają pokrywać potencjalne świadczenia, niepowszechny charakter NFZ ma eliminować „gapowiczów”) są iluzoryczne. Koniec końców, do całego systemu i tak trzeba dopłacać. Skoro tak, to być może warto byłoby się zastanowić nad finansowaniem pierwszego filaru emerytur i podstawowej opieki medycznej wprost z budżetu. Wiążąca się z tym podwyżka podatków nie musiałaby być wcale znacząca, jeśli wziąć pod uwagę ograniczenie kosztów administracyjnych i, w średnim okresie, powiększenie się bazy podatkowej.

Energetyka i środowisko

Kolejną sprawą dla Polski w nadchodzących dekadach kluczową jest energetyka i związana z nią ochrona środowiska. Rozdział raportu poświęcony tym kwestiom jest jednym z lepszych, choć uderza fakt, iż rząd nie dysponuje własnymi źródłami informacji, korzystając z danych pochodzących od często nieobiektywnych podmiotów (np. prognoza zapotrzebowania na gaz ziemny oparta jest na wyliczeniach PGNiG, a więc przedsiębiorstwa, które jest żywotnie zainteresowane tym, by było ono jak najwyższe – strona 196). Ze stwierdzeniem, że wytwarzanie oraz sprzedaż energii powinny rządzić się wyłącznie zasadami rynku, „natomiast w oczywisty sposób dziedziny przesyłu (sieci i terminale) oraz magazynowania, czyli kwestie unikalnej energetycznej struktury strategicznej powinny podlegać nadzorowi i regulacji państwa,” (strona 168) wypada się tylko zgodzić, choć rodzą się natychmiast pytania o to, w jaki sposób wycenione zostaną zewnętrzne koszta wytwarzania energii (externalities), które trzeba wziąć pod uwagę w rynkowych kalkulacjach, i czy polski rynek energii okaże się wystarczająco duży, by promować innowacje.

Interesujące są wyliczenia dotyczące prognozowanego zużycia energii, które – mimo energooszczędnych samochodów i żarówek oraz niższej niż obecna liczba ludności – będzie w roku 2030 o 6 do 30 proc. wyższe niż w 2010. Autorzy raportu mają rację, podkreślając potrzebę dokończenia procesu liberalizacji rynku (m.in. strona 179). Chodzi tu nie tylko o swobodę wyboru dystrybutora energii przez indywidualnych konsumentów, lecz także o relacje między dystrybutorami a producentami – między innymi o to, by licytacje organizowane były przez tych pierwszych (to znaczy, by producenci proponowali dystrybutorom jak najniższe ceny, po których byliby skłonni dostarczyć energię). Niestety, również tym razem raport nie wchodzi w szczegóły i konkretne rozwiązania, wcale nie odkrywcze, muszą być dopowiedziane przez autora niniejszej recenzji.

Z rozdziału poświęconego energii i ochronie środowiska warto także zapamiętać ostrzeżenia dotyczące gospodarki wodnej: „Polska zajmuje 22. miejsce w Europie z zasobami 1700m3/rok na jednego mieszkańca (a w roku suchym 1450m3/rok) – czytamy na stronie 171 – 20% obszaru kraju notuje roczne opady poniżej 500 mm, co czyni je jednymi z najbardziej suchych na kontynencie… melioracja zniszczyła możliwości naturalnej retencji wody… wodochłonność polskiego przemysłu jest przy tym 2 – 3 razy większa niż na zachodzie Europy”.

Wiedza i gospodarka

Kolejny rozdział („Gospodarka oparta na wiedzy i rozwój kapitału intelektualnego”) dotyka równie ważnego zagadnienia, lecz jest, niestety, w równym stopniu ilustracją problemu, co jego analizą. Autorzy nie radzą sobie bowiem nawet ze zdefiniowaniem, czym chcą się zajmować. Ich zdaniem kapitał intelektualny to „ogół niematerialnych aktywów ludzi, przedsiębiorstw, społeczności, regionów i instytucji, które odpowiednio wykorzystane mogą być źródłem obecnego i przyszłego dobrostanu kraju” (strona 206). Raport schodzi więc do poziomu chlewu i obory (słowa „dobrostan” używa się z reguły w odniesieniu do zwierząt domowych i gospodarskich), a rozumienie słowa „intelekt” przez Zespół Doradców Strategicznych Kancelarii Prezesa Rady Ministrów okazuje się co najmniej osobliwe. Za przejaw intelektu uznać bowiem należy, według rządowej definicji, miedzy innymi gotowość pchania taczek przez 14 godzin na dobę – bez wątpienia niematerialne aktywum, które może być źródłem, jeśli nie przyszłego dobrobytu, to co najmniej obecnego dobrostanu.

Oprócz absurdalnej definicji kapitału intelektualnego rozdział poświęcony „gospodarce opartej na wiedzy” zawiera jednak również wartościowe obserwacje. Przede wszystkim – tę o pochodzeniu społecznym jako czynniku determinującym ostateczny poziom uzyskanego wykształcenia (strona 230). W Polsce wpływ ten jest silniejszy niż w większości państw OECD. Oznacza to, że w porównaniu z mieszkańcami najbardziej rozwiniętych krajów świata, najbardziej uzdolnieni Polacy nie są wcale najlepiej wykształceni. W konsekwencji zasoby intelektualne kraju nie są wykorzystywane w sposób optymalny, co w oczywisty sposób obniża jego konkurencyjność. Krokiem w stronę rozwiązania tego problemu ma być reforma systemu finansowania uczelni wyższych i sposobu, w jaki są zarządzane. Propozycje – ich precyzja to w raporcie Polska 2030 zasługująca na pochwałę rzadkość – obejmują „odejście od założenia darmowych studiów przy równoczesnym wprowadzeniu kredytu studenckiego lub bonu edukacyjnego, który zniesie obecne nierówności w dostępie do edukacji wyższej” oraz nowy sposób wyboru rektorów – „zastąpienie procedur demokratycznych przyczyniających się częstokroć do zachowania status quo przez procedury merytokratyczne – otwarte, międzynarodowe konkursy” (strona 218).

Kwestie lokalne

Rozdział Solidarność i spójność regionalna jest niezbyt przekonującą próbą wyciągnięcia optymistycznych wniosków ze złowróżbnych przesłanek. Zarówno dotychczasowe doświadczenia, jak i przygotowane dla całej Unii Europejskiej prognozy wskazują, że w szybkim tempie bogacić się będzie tylko sześć polskich aglomeracji – Warszawa, Łódź, Poznań, Wrocław, Górny Śląsk i Kraków – połączonych z Europą zachodnią autostradami A2 i A4. Reszta kraju liczyć może co najwyżej na rozwój ekoturystyki i transfery pieniężne od osób, które zdecydują się wyjechać za pracą do polskich lub europejskich metropolii. Autorzy raportu starają się tymczasem zakląć rzeczywistość, powtarzając, że wszystkie polskie regiony mogą wykorzystać swoją szansę rozwojową. Biorąc pod uwagę, jak często podkreślają, iż należy zapobiegać pogłębianiu się różnic między głównymi miastami a prowincją, niezbyt zresztą sami chyba w to wierzą – a co więcej nie mają żadnego pomysłu, w jaki sposób rząd mógłby tego dokonać. „Polaryzacja rozwoju” wydaje się więc nieuchronna, tym bardziej, że mozolna budowa autostrad i modernizacja trakcji kolejowej prowadzą co prawda do poprawy połączeń między największymi ośrodkami, ale tylko w umiarkowanym stopniu zwiększają dostępność miast powiatowych i mniejszych stolic wojewódzkich.

Dobrą ilustracją tego procesu są semestralne zmiany rozkładów jazdy kolei – połączeń między Warszawą a Krakowem czy Gdańskiem przybywa, podczas gdy podróż z Kielc do Opola (to tylko dwie trzecie dystansu dzielącego Kraków od Warszawy) staje się coraz trudniejsza. Jak czytamy w raporcie, od roku 1990 udział kolei w ogóle przewozów pasażerskich spadł o 60 proc., a transportu publicznego (kolej i autobusy) – o połowę. W obliczu globalizacji możliwość przemieszczania się ma coraz większe znaczenie dla realizacji indywidualnych planów życiowych, lecz w Polsce staje się przywilejem. Upadek prowincjonalnego transportu publicznego prowadzi do zmniejszania się równości szans polskich obywateli: mieszkańcy metropolii mogą korzystać z rentownych połączeń kolejowych, których przybywa, oraz z rosnącej oferty coraz relatywnie tańszych przewozów lotniczych. Prowincjusze mają zaś coraz mniej opcji poza własnym samochodem, co oznacza, że przestrzenny aspekt rozwarstwienia zostaje dodatkowo wzmocniony przez majątkowe rozwarstwienie samej prowincji.

(Na marginesie, mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem niedoskonałości rynku – w sytuacji, gdy część pasażerów przesiada się do własnych samochodów, rentowność połączeń spada i niektóre z nich są likwidowane. Transport zbiorowy staje się mniej atrakcyjny i kolejni pasażerowie decydują się na podróż własnym samochodem. Po pewnym czasie przestaje to być kwestia wyboru: mogą albo jechać samochodem – co jest droższe, a przy zatłoczonych drogach wcale nie szybsze niż koleją – albo zostać w domu. W rezultacie ogólna użyteczność spada, a koszta rosną, mimo iż działanie rynku powinno w teorii dać dokładnie odwrotny efekt. Nawet najbardziej liberalny rząd może w tej sytuacji z czystym sumieniem wspomóc naprawę systemu publicznej komunikacji – tyle tylko, że naprawa taka powinna wykraczać poza podział kolei na czyste, szybkie i rentowne InterCity oraz brudną, powolną i deficytową resztę.)

Polskie metropolie są co prawda uprzywilejowane w stosunku do prowincji, lecz przegrywają w konkurencji międzynarodowej. Według autorów raportu jednym z powodów jest niska jakość przestrzeni publicznej (strona 254), degradowanej przez typowe dla krajów trzeciego świata zamknięte nowobogackie osiedla. Brak wizji i słabość procedur, które prowadzą do tej degradacji są także, według autorów raportu, główną przyczyną powolnego tempa realizacji strategicznych inwestycji infrastrukturalnych. Warszawa dysponuje wystarczającymi środkami, by wybudować zarówno Most Północny, jak i oczyszczalnię Czajka II – jednak, jak się ostatnio dowiadujemy, obydwie inwestycje będą opóźnione, bo jeden zespół miejskich planistów ulokował przęsła mostu dokładnie w tym samym miejscu, w którym ich koledzy zaprojektowali główny kolektor ścieków pod dnem Wisły.

*

Słabości państwa, słabości raportu

Najciekawszym (bo oryginalnym, a nie wtórnym) fragmentem raportu jest rozdział 9, Sprawne państwo. Dowiadujemy się z niego (strona 311), jak bardzo absurdalny jest polski proces prawodawczo-regulacyjny: zaczyna się nie od precyzyjnego określenia problemu, który wymaga rozwiązania, lecz od wyznaczenia organu mającego się zająć uregulowaniem danej dziedziny życia (autorzy nie mówią niestety, w oparciu o jakie kryteria wskazuje się tę dziedzinę). W dalszych krokach dokonuje się jedynie powierzchownej oceny skutków regulacji, a tego, czy nie istnieją alternatywne sposoby osiągnięcia zamierzonego celu, oraz czy proponowana regulacja jest spójna i możliwa do wdrożenia, nie bada się nawet pro forma (bo i jak, skoro nie wiadomo, czy nowe prawo jest w ogóle potrzebne). Potem jest jeszcze gorzej: „szybkie zazwyczaj tempo prac oraz ich niedopracowana organizacja skutkują powstawaniem prawa w dużej ilości i o niskiej jakości (czego dowodem są m.in. liczne korekty ustaw i problemy interpretacyjne)”.

Powyższa diagnoza – oparta na porównaniu polskiej praktyki z zaleceniami OECD – jest równie smutna, co trafna. Jeszcze smutniejsze jest jednak to, że dokładnie te same obserwacje poczynić można w odniesieniu do samego raportu Polska 2030. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak w przypadku nieefektywnych i niepotrzebnych regulacji, bodźcem dla jego powstania było polecenie dla Zespołu Doradców Strategicznych premiera, a nie chęć rozwiązania konkretnych problemów. Tylko w ten sposób wyjaśnić można fakt, że w założeniu strategiczny dokument zawiera dużo ogólników i często niespójnych opisów polskich bolączek, a mało analiz przyczyn zaistniałej sytuacji i jeszcze mniej rekomendacji, jak można ją zmienić.

Drugie podobieństwo do zwyrodniałego systemu legislacyjnego to wspomniana już wtórność i poleganie na obcych źródłach zamiast na własnych obserwacjach i hipotezach. (Przykładem bezrefleksyjnego cytowania może być chociażby podana na stronie 9 informacja, że w roku 2007 200 milionów migrantów przesłało swoim rodzinom 340 miliardów dolarów – nie wiadomo jednak, ile wyniosły transfery do Polski, ani od jakiej liczby polskich emigrantów pochodziły.) W rezultacie raport jest równie nieżyciowy, co wiele polskich przepisów skopiowanych z rozwiązań zagranicznych, które powstały w specyficznych i niewystępujących w Polsce warunkach.

To, co stanowi podstawę chemii czy fizyki – zasada powtarzalności eksperymentu i przewidywalności jego skutków – nie ma zastosowania w naukach społecznych. Gotowych recept na przezwyciężenie polskiego zacofania próżno byłoby więc szukać u uznanych nawet autorów. Warunki, w jakich Polska zmaga się ze swoimi wyzwaniami rozwojowymi są bezprecedensowe i równie bezprecedensowe muszą być pomysły, jak im sprostać. To dlatego tak ważnym – a w Polsce z reguły zaniedbywanym – elementem dobrego procesu tworzenia przepisów jest zbieranie opinii i pomysłów osób bezpośrednio nimi zainteresowanych. Niestety, również pod tym względem – to trzecia analogia – raport przypomina złe ustawy: trudno jest w nim odnaleźć ślad jakichkolwiek konsultacji z obywatelami, bez względu na to, czy miałyby one dotyczyć rynku pracy, czy też niedoboru wody.

Czwartą słabością wspólną dla raportu Polska 2030i „praw o niskiej jakości” jest „szybkie tempo prac oraz ich niedopracowana organizacja”. W rezultacie dokument opatrzony zdjęciem i autografem premiera roi się od błędów stylistycznych („współczesna klasa kreatywna to swoista cyganeria, ludzie różnych zawodów: inżynierowie, informatycy, nauczyciele, fotografowie, doradcy, organizatorzy życia publicznego” -strona 8), redaktorskich („z dużą pewnością” zamiast „z dużym prawdopodobieństwem” – strona 17), a czasami sprawia wręcz wrażenie, jakby nie przeszedł przez korektę („tyś.” jako skrót od „tysiąc”, „CO2″zamiast „CO2”, liczne mapy i grafy nieprzetłumaczone z angielskiego). To są oczywiście szczegóły – ale szczegóły niezwykle irytujące w raporcie przedstawianym jako główne intelektualne osiągnięcie rządu.

Wreszcie – to piąte i ostatnie niechlubne podobieństwo – formalizm. Jego głównym przejawem w raporcie jest maniera prezentacji wszystkich stojących przed Polską wyzwań jako „dylematów”. Pomysł jest interesujący (warto przypomnieć wyborcom, że zasoby są ograniczone, a każda, nawet najlepsza decyzja pociągać może nieprzyjemne konsekwencje), ale niezbyt dobrze pasuje do opracowania, w którym przedstawiono jedynie status quo i co najwyżej po jednym scenariuszu zmiany. W rezultacie wszystkie „dylematy” sprowadzają się do pytania w stylu „chcecie być mądrzy i bogaci czy biedni i głupi?”. Niestety, biorąc pod uwagę jakość odpowiedzi zawartych w raporcie, nawet takie postawienie sprawy nie gwarantuje happy endu.

Czy kryzys coś zmieni? Społeczne znaczenie recesji w życiu Brytyjczyków. :)

Minęła niedawno pierwsza rocznica upadku Lehman Brothers. Wieść o bankructwie amerykańskiego giganta inwestycyjnego ze 158-letnią historią wpędziła w panikę najbardziej zuchwałych inwestorów giełdowych. Bank ten zdołał przetrwać wszystkie najgorsze kryzysy gospodarcze łącznie z Wielką Depresją okresu międzywojennego. Tym razem nie dał rady. W chłodny wrześniowy poranek 2008 roku Lehman Brothers ogłosił bankructwo i „oficjalnie” rozpoczął najgłębszą recesję kapitalistycznego świata od lat 30. poprzedniego stulecia.

Od tamtego dnia zdołaliśmy już nieco ochłonąć z fali bankructw, doniesień o spadkach na giełdzie i czarnych wizji na temat stanu gospodarek. Zdjęcia finansistów na Wall Street czy w londyńskim City trzymających się za głowę lub z rezygnacją patrzących w ekrany monitorów na długo zostaną w pamięci. Dzień po dniu media informowały o stratach i upadkach spółek wartych astronomiczne pieniądze. Słyszeliśmy o utracie kwot trudnych do wyobrażenia dla przeciętnego zjadacza chleba, niewprowadzonego w tajniki giełdowych spekulacji, gdzie handluje się rzeczami niepojętymi – długami, które nigdy nie zostaną spłacone czy kursami spółek w przyszłości.

Rzecz jasna przez cały ten rok powiedziano o kryzysie tak dużo, że wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do nowego języka pełnego krachów, zawrotnych strat i niewyobrażalnych pieniędzy. W pewien sposób zdołaliśmy trochę recesję oswoić, zacząć z żyć z nią za pan brat – słowem – przyzwyczaić się. I nagle, jakby za sprawą magicznej różdżki, pojawiają się pierwsze jaskółki na niebie wróżące, zakończenie recesji. Zjawisko, które miało być lub jest „najgłębszym kryzysem zachodniego świata od ponad 100 lat” nagle w zaskakujący sposób okazuje się, przynajmniej w ostatnich doniesieniach medialnych, nie być takie ponure. Tymczasem, zanim oficjalnie ktoś ogłosi „koniec recesji” (realny czy medialny, trudno powiedzieć), a język kryzysu zostanie zastąpiony językiem „odbudowy i rozwoju”, warto przyjrzeć się, w jaki sposób doświadczenie kryzysu wpłynęło na egzystencję zwykłych ludzi. Tu, na tym poziomie lokalnej brytyjskiej ulicy kryzys miał przez ten rok nieco inne oblicze. Było ono zapewne mniej spektakularne, mniej obecne na pierwszych stronach gazet, ale za to realnie wpływające na świadomość, styl życia i wybory ludzi. Dziś trudno jeszcze do końca przewidzieć skutki kryzysu, ale pojawiają się głosy, że zmiany społeczne będą miały charakter długofalowy. Nawet jeśli ktoś zaraz „oficjalnie” ogłosi wyjście gospodarek z recesji, warto przyjrzeć się temu, jakie zmiany „realnie” następują w społeczeństwie.

Co właściwe stało się w Wielkiej Brytanii?

Aby w pełni zrozumieć społeczne znaczenie kryzysu na Wyspach, warto na wstępnie uświadomić sobie wyjątkowy kontekst sytuacji, w której się zdarzył. Od początku lat 90. gospodarka brytyjska (i szerzej zachodnia) przeżywała czas nieprzerwanej prosperity. Przeciętna rodzina brytyjska od ponad dekady, z roku na rok miała się coraz lepiej. Obliczono, że w latach 1995 – 2005 zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie zwiększyli o jedna trzecią swoje realne dochody. Oznacza to, że czas prosperity był tak długi, że zdołało dorosnąć całe pokolenie Brytyjczyków, dla którego wzrost gospodarczy i nieskrępowana konsumpcja były sprawami oczywistymi. Dobra dostępne w poprzednich dekadach tylko dla niektórych – towary luksusowe, egzotyczne wakacje, drogie samochody, nowoczesne gadżety – stały się nagle szeroko dostępne. Klasa średnia nigdy wcześniej nie miała się tak dobrze i na tak wiele nie mogła sobie pozwolić. Coraz mniej liczna klasa robotnicza natomiast z powodzeniem mogła aspirować do stylu życia klasy średniej. Pojedyncze głosy od wielu lat ostrzegały, że balon niczym nieskrępowanej konsumpcji pęknie, ale kwoty w portfelu i nastroje mówiły co innego. Zwłaszcza, że życie na kredyt stało się nie tyle wyjątkiem, co powszechną normą. Sąsiedzi kupują nowy samochód? Nas też stać na nowy samochód (na kredyt). Rodzina Jonesów (odpowiednik naszych Kowalskich) jedzie na Karaiby? To my wybierzmy się w podróż dookoła świata.

W środku tego cudownego życia, gdzie większość ludzi miała się coraz lepiej i na coraz więcej mogła sobie pozwolić nagle „ktoś” zakręcił kurek. Balon pękł. Nastąpił krach. Banki przestały udzielać kredytów. Ludzie zaczęli tracić pracę. Indeks optymizmu konsumentów z dnia na dzień spadł na łeb na szyję do najniższego poziomu w swojej historii sprzed 1985 roku.

Charakterystyczną cechą tego kryzysu jest, że dotyczy on w poważnym stopniu klasy średniej. Dziś również białe kołnierzyki mają powody do zmartwienia. Bezrobocie dotknęło cały świat korporacyjny – ludzi z różnych branż, często z niezłymi pensjami i wielkimi kredytami na drogie mieszkania. Kryzys dotknął również tych, którzy wcześniej byli „skazani na sukces” – młodych, wykształconych, dopiero wchodzących na rynek pracy. Jeszcze szumiały w uszach słowa poprzedniego premiera, Tony’ego Blaira o edukacji, która miała być kluczem do dobrego życia, a tu nagle, pierwszy raz od lat – na absolwentów nie czeka praca. Zdobycie stażu w dobrej firmie w Londynie w te wakacje było wielkim powodem do dumy dla magistrów z dobrych uczelni.

Jednocześnie to właśnie białe kołnierzyki mają prawo do przekonania, że „ktoś” niesłusznie ich ukarał recesją. Brytyjczycy z klasy średniej maja powody do przekonania, że koniec końców to właśnie oni ciężko pracowali na swój sukces, budując przy okazji rozwój gospodarczy kraju. Dziś czują się ukarani za błędy, które nie oni popełnili. Panuje przekonanie, że winę za chciwość wąskiego grona bankowców nagle ponoszą wszyscy. W kilkanaście minut po tym, jak Lehman ogłosił bankructwo z siedziby firmy w Dokach Świętej Katarzyny zaczęły wyłaniać się sznury postaci z pudełkami w dłoniach. News z pierwszych stron gazet stał się katastrofą ludzką dla tysięcy ludzi i ich rodzin w przeciągu kilkunastu minut. Mieli prawo uważać, że nie zrobili niczego złego.

Czy tu znajdzie zmiana?

Recesja ekonomiczna, jak każdy kryzys, ma swoje charakterystyczne fazy i wywołuje różne emocje. Najpierw pojawia się szok, potem zaprzeczenie, wreszcie złość i desperacja. W samym środku szoku recesyjnego na witrynie jednego ze sklepów we wschodnim Londynie pojawił się wielki szyld z napisem – „F**k you recession”. Kiedy pierwsze emocje opadną, kryzys staje się początkiem zmiany. Im większy kryzys, tym większa i głębsza zmiana społeczna. Kryzys przyspiesza też zmianę.

Patrząc na dane o tym, jak Brytyjczycy radzą sobie z życiem, z recesją wydaje się, że zmiana wychodzi poza typowe dla w tej sytuacji „zaciskanie” pasa. Ludzie zaczęli ograniczać wydatki, ale nie poprzestali na tym. Można przypuszczać, że kryzys podważył dosyć podstawowe elementy krajobrazu Brytyjczyków – poczucie bezpieczeństwa, kontroli nad własnym życiem i przewidywalności rozwoju indywidualnej sytuacji życiowej. Choć Brytyjczycy przeżywają kryzys zgodnie z wojennym mottem „keep calm and carry on” – bez paniki, z dystansem i poczuciem humoru – wydaje się, że kryzys podważył wiele z dotychczasowych przekonań. Na razie trudno mówić o nowym systemie wartości, pojawiają się jednak nowe trendy, nowe recesyjne mody, nowe sposoby zachowania, które podważają lub przynajmniej reinterpretują dotychczasowy sposób życia. Obserwujemy też próbę twórczego przetworzenia recesji w „coś” wartościowego. Recesja zmusza do postawienia pytań szerszych niż te o stan indywidualnych finansów. Sprawia ona, że Brytyjczycy próbują na nowo definiować stare jak świat pytanie o to, czym właściwie jest dobre życie. Pojawiają się wątpliwości, czy na pewno w życiu chodzi tylko o niepohamowaną konsumpcję wszystkiego, co w danym momencie jest „na topie”.

Krach kredytowy pozwolił więc wyrwać się z koła konsumpcji napędzanej rywalizacją o to, żeby dorównać państwu Jones. Nagle okazuje się, że ludzie odetchnęli z ulgą. Zniknęła presja. Nie wstyd po przyjściu do pracy w poniedziałek powiedzieć, że siedziało się w weekend w domu i nie było w restauracji. Można swobodnie przyznać się do tego, że sweter nie jest nowy, a wyciągnięty z samego dołu szafy. Nawet w prestiżowych firmach można śmiało przynieść kanapki do pracy i nie ukrywać się z oszczędzaniem, a raczej nim afiszować. Niepewna sytuacja na rynku pracy sprawia, że ludzie bardziej realistycznie zaczynają patrzeć na relacje między karierą a życiem prywatnym. Ci, którzy zostali wyrzuceni z pracy, odkrywają na nowo uroki najprostszych rzeczy. Pojawiła się cała seria żartobliwych artykułów o tym, w jaki sposób radzić sobie w życiu po utracie pracy. Prasa rozpisuje się o „nowym stylu życia” i lepszej równowadze. Brytyjczycy zaczynają dostrzegać pewne pozytywne elementy płynące z kryzysu lub przynajmniej umieć z niego wyciągać konstruktywne wnioski. Nie bez znaczenia jest tu tradycyjny anglosaski pragmatyzm i umiejętność przystosowania się do trudnych sytuacji.

Powrót rodzinnych wartości

Pierwszym z przykładów zmieniających się trendów jest powracający po długim czasie „baby boom”. Brytyjczycy znów chętnie się rozmnażają. Od 2008 rośnie liczba urodzin i jest wyższa niż kiedykolwiek po 1973 roku . Rzecz jasna, wzrost liczby urodzin w czasie kryzysu nie jest zjawiskiem nowym (vide stan wojenny w Polsce), ale „baby boom” wydaje się być szansą na lepsze rozłożenie balansu życiowego. Eksperci w tutejszych mediach ostrzegają, ze odwlekanie decyzji o potomstwie nie oznacza, ze biologia również jest w stanie zaczekać. Paradoksalnie, recesja daje szansę na odwrócenie takiej sytuacji. Kobiety podchodzą do założenia rodziny w tym momencie bardzo praktycznie. Recesja to czas niepewności na rynku pracy – ciąża w pewnym sensie wydaje się być dobrym wyjściem z niepewnej sytuacji. Kryzys gospodarczy oznacza zamrożenie ścieżek awansu, podwyżek i wszystkich korzystnych zmian w życiu pracownika. „Kryzysowa” ciąża wypcha zatem kobiety z ich ścieżki kariery „mniej” niż znalezienie się poza rynkiem pracy w czasie boomu gospodarczego. W czasie, kiedy gospodarka hula, nawet kilka miesięcy urlopu macierzyńskiego może oznaczać straty, bo inni idą szybko do przodu.

Recesja sprawia, że do łask wraca dom i wszystkie zapomniane przyjemności z nim związane. Brytyjczycy zaczęli spędzać w domach więcej czasu – nawet jeśli remonty i myślenie o nowych mieszkaniach odłożyli na później. Na fali recesji wraca moda na gotowanie w domu. Dzięki postaciom takim jak Jamie Olivier ludzie uczą się gotowania od podstaw po latach stołowania się na mieście lub kupowania „gotowców”. Ludzie znów spotykają się u siebie w domach. Sklepy odnotowały gigantyczny wzrost sprzedaży jedzenia imprezowego. Chodzi nie tylko o proste oszczędzanie, ale przewartościowanie pewnych przyzwyczajeń. Ludzie robią wiele, żeby uniknąć poczucia, że „nagle stali się biedni”. Zmiana nie jest radykalna. Pomysłem na nie jest więc „gotowiec” z Tesco zamiast wizyty w restauracji. Restauracja zostaje zastąpiona zakupami na targu czy w przyjemnych delikatesach Waitrose, których sieć odnotowała historyczne zyski. Ludzie starają się przeorganizować własne gospodarstwo domowe na bardziej wydajne. Nie rezygnują ze swojego stylu życia, ale podchodzą do niego w sposób bardziej wymagający i twórczy.

Dom staje się też na powrót ważnym miejscem zabawy rodzinnej. Rośnie rynek tzw. rozrywki domowej. Brytyjczycy coraz częściej zostają w domu, żeby obejrzeć film zamiast pójść do kina. Gry komputerowe i telewizyjne odnotowują rekordowe wzrosty sprzedaży. Recesja sprawia, że ludzie w ogóle spędzają więcej czasu w gronie swojej rodziny i robią wspólnie więcej rzeczy. Ilość darmowych rodzinnych atrakcji w Londynie w te wakacje była w stanie sprostać nawet najbardziej wymagającym gustom.

Po raz pierwszy od długiego czasu wielu Brytyjczyków postanowiło spędzić wakacje w domu. Tak zwane staycations stały się jednym z ulubionych tematów wakacyjnych brytyjskiej prasy. W skrócie, staycations oznaczają, że po latach spędzania lata w ciepłych krajach przypominasz sobie o tym, że wakacje właściwie można spędzić „u siebie” – we własnym domu lub we własnym kraju. Tego lata miliony Brytyjczyków postanowiło przypomnieć sobie o urokach brytyjskiego lata i tutejszej riwiery z zapachami smażonej ryby i wesołych miasteczek. Znów pojawiła się cała masa przewodników, artykułów i programów pokazujących jedną z najbardziej egzotycznych kryzysowych wypraw – wakacje we własnym kraju.

Samowystarczalność jest trendy

Równolegle do odkrywania na nowo dobrodziejstw domowych pieleszy Brytyjczycy, po latach zlecania innym najprostszych form „obsługi” samych siebie innym, przypominają sobie zalety samowystarczalnego i twórczego życia. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy słowo resourceful, które można przetłumaczyć jako „samowystarczalny”, zrobiło niesamowitą karierę. Opisuje ono zaradność życiową, pełną pomysłowości, oszczędności i odpowiedzialności za siebie i innych. Bycie człowiekiem, który żyje życiem „samowystarczalnym” stało się cechą pożądaną, podziwianą i nagradzaną społecznie. Obserwujemy więc trend do brania prostych czynności życiowych we własne ręce. Dotyczy to zarówno samodzielnego wykonywania, tworzenia czy też załatwiania spraw dookoła siebie.

Wraca do łask samodzielne majsterkowanie w domu. Narzędzia służące do najprostszych zadań domowych odnotowały kilkuset procentowe wzrosty sprzedaży . „Time Out” – jeden z najbardziej lifestylowych londyńskich magazynów przeznaczył niedawno cala sekcję tematowi DIY – Do it yourself, czyli „zrób to sam”. W poradniku można było znaleźć praktyczne wskazówki dotyczące najprostszych spraw – jak przykręcić obrazek, wywiercić czy załatać dziurę oraz tych całkiem skomplikowanych jak wymiana uszczelki w łazience, naprawienie złamanego łóżka czy zepsutego piecyka elektrycznego. Może jeszcze za wcześnie na hasło „cały naród młotki w garść”, ale Brytyjczycy odzyskują pomału umiejętności robienia rzeczy, które wcześniej cedowali na innych.

Nowy „samowystarczalny” styl życia można obserwować również w wielkim powrocie działki. Ogrodnictwo to kolejna z kategorii, która odnotowała gigantyczne zyski. Staromodne hobby wróciło do łask. Prawie 40 proc. Brytyjczyków sadzi zioła i warzywa w swoich ogródkach i na swoich działkach lub ma zamiar rozpocząć taką działalność . Ludzie odkrywają na nowo satysfakcję, jaką daje pielęgnowanie, jedzenie własnych produktów i praca na ziemi. Wydaje się, że mamy do czynienia z wielkim powrotem do prostych tradycyjnych przyjemności życiowych, które dają poczucie długotrwałej satysfakcji. Są też zwyczajnie pożyteczne. Ludzie chcą czuć się bardziej odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale też za otocznie, w którym mieszkają. Zwracają coraz większą uwagą na tak zwaną „etyczna konsumpcję”. Domagają się wiedzy o tym, skąd pochodzą produkty, których używają i jak zostały wyprodukowane. Na początku bardzo zaskakiwało mnie czytanie informacji na opakowaniu o ilości dwutlenku węgla, który został wyemitowany przy okazji produkcji danego przedmiotu. Badania pokazują, że Brytyjczycy przejmują się takimi sprawami. Każdy może sprawdzić swój indywidualny „ślad węglowy”, obliczając czy jego gospodarstwo domowe jest wielkim balastem dla środowiska naturalnego.

W ślad za modą na samowystarczalne życie, które bierze pod uwagę koszty dla środowiska podąża również moda ubraniowa. Pojawiają się sklepy, gdzie można kupić ekologiczne ubrania wyprodukowane w trosce o naturę. Ekologiczny minimalizm staje się zjawiskiem kultowym. „Guardian” pisał niedawno o pierwszej giełdzie wymiany odzieży. Można sprawić sobie zupełnie nowe ubrania, wymieniając swoje własne, które przestały nam się podobać lub pasować. Zyskuje w ten sposób nasza kieszeń i nasze morale. Boom przeżywają londyńskie second-handy, zwłaszcza te, które sprzedają ubrania w stylu retro. Tworzy się nowy retro chick, a trend ten nazywany jest tez tutaj recessionistas, czyli trendem recesyjnym. Jego podstawą jest założenie, że nie warto i nie trzeba kupować nic nowego. Najlepiej „wykombinować”, przerabiając to, co mamy w szafie, łącząc różne rzeczy, mieszając dodatki, ewentualnie kupić coś używanego. Po raz pierwszy liczy się bardziej pomysłowość niż metka i zasobność portfela.

Być znaczy uczestniczyć

Badania Demosu, jednego z najbardziej wpływowych think-tanków pokazują, że Brytyjczycy tęsknią za wspólnotą i ponownym zakotwiczeniem w społeczności. Po latach kultury indywidualistycznej, będącej spuścizną zarówno thatcheryzmu jak i ery Blaira, powstało przekonanie, że przestrzeń między jednostką, a państwem jest pusta. Ludzie domagają się więcej poczucia „my” i gotowi są poskromić własne „ja”, byle nie stawiać czoła nowej sytuacji samotnie. Badania podkreślają nostalgię za czasami, gdzie sąsiedzi się znali, ludzie żyli bardziej razem i wspólnie działali . Ludzie zaczynają sobie przypominać o wspólnotach dających poczucie bezpieczeństwa, zakorzenienia i przynależności. Jeszcze niedawno triumfowały instytucje oferujące „trzecią przestrzeń” – miejsca, gdzie można czuć się „jak w domu”, a jednocześnie w nim nie być. Chodziło o to, żeby móc być wśród innych, ale jednocześnie nie musieć się wdawać w interakcję. Kultowym przykładem marki budującej na idei „trzeciej przestrzeni” był Starbucks, zawsze tłumna sieć kafejek, która musiała zlikwidować wiele ze swoich lokali. Kryzys sprawił, że cała idea „trzeciej przestrzeni” straciła na znaczeniu. Ludzie chcą być prawdziwie razem – w domu z rodziną lub we wspólnocie. Rzecz jasna w dobie facebooka i twittera nowoczesna „wspólnota” wychodzi poza tradycyjne ramy. Mamy raczej do czynienia z powstawaniem nowego typu wspólnot, które w przeciwieństwie do tradycyjnych, nie muszą być oparte ani na związkach terytorialnych jak społeczność lokalna ani na wspólnym interesie, jak kiedyś związki zawodowe. Dzisiejsze wspólnoty bardzo często bazują na najprostszych instynktach potrzeby bycia razem, uczestnictwa i wspólnego doświadczania. „Życie jest po to, żeby się dzielić” woła jeden z operatorów telefonii komórkowej i na to wezwanie na Trafalgar Square pojawiają się tysiące ludzi, pragnąc wspólnie przeżyć coś interesującego. Ludzie znów potrzebują bycia razem, wspólnych doświadczeń, żeby poczuć się u siebie.

Nowy kontrakt społeczny

Czy zatem z postrecesyjnego krajobrazu wyłania się nowy ład społeczny? Patrząc na opisane powyżej zjawiska, istotnie wydaje się, że mamy do czynienia ze zmianą w sposobach myślenia i zachowania. Brytyjczycy na nowo definiują relacje między pracą a życiem prywatnym. Na powrót zaczynają cenić wartości rodzinne i widzą potrzebę przynależności i zakotwiczenia w szerszej społeczności. Równocześnie wiele rzeczy robią w inny sposób – inaczej patrzą na konsumpcję, inaczej definiują luksus, co innego jest dziś prestiżowe. Posiadanie „więcej” dla wielu przestało znaczyć „lepiej”. Pojawiają się mody, które nie są oparte na konsumpcji, znaczenia nabrała idea samowystarczalności. Zjawiska te wydają się interesujące, bo wychodzą poza prostą potrzebę zaciskania pasa typową dla czasów recesji. Pojawiają się nawet głosy mówiące o nowym kontrakcie społecznym wyłaniającym się z postrecesyjnego krajobrazu. Bazowałby on na idei, że życie służy przede wszystkim życiu („life is for living) – doświadczaniu, uczestniczeniu, działaniu z innymi. Nowy sposób życia, bazując na wcześniej przytoczonych tendencjach, odrzucałby przedrecesyjną nadmierną koncentrację na konsumpcji. Potrzebę działania na rzecz „wspólnego dobra” czyniłby filarem ludzkiej egzystencji. W sercu takiego ładu leżałoby więc postrecesyjne przewartościowanie indywidualistycznego egoizmu i wzrost bardziej kolektywnych, wspólnotowych postaw.

Sama koncepcja „nowego ładu społecznego” brzmi bardzo odważnie. Nie będzie przesadą nazwanie jej nową utopią. Utopie czasem są potrzebne społeczeństwom – wyznaczają kierunek aspiracji i przynajmniej pośrednio nakreślają pole działania. Nie należy się więc spodziewać, że nagle wszyscy porzucą myślenie o zaspokajaniu własnych potrzeb i oddadzą się wspólnej budowie lepszego świata. Można też sprawę zupełnie zmarginalizować uznając, że myślenie o „dobrze wspólnym” i ponadjednostkowych sprawach jest charakterystyczną cechą społeczeństw postkapitalistycznych, gdzie brzuchy są pełne i indywidualne ambicje w dużej mierze zaspokojone. Obecne trendy pozwalają jednak dawać nadzieję, że nawet, jeśli wkrótce Brytyjczycy odetchną z ulgą i przestaną zaciskać pasa – doświadczenie recesji zweryfikuje na dłużej ich perspektywę, pozwoli im patrzeć na życie w bardziej wielowymiarowy sposób i czerpać z niego więcej satysfakcji. Czas pokaże na ile długofalowe będą powyższe zmiany. Jeśli okazuje się, że nawet w ciężkiej sytuacji radość z życia polega nie na posiadaniu, a na dzieleniu się i radzeniu sobie w trudnej sytuacji – to być może warto to doświadczenie zachować nawet na dobre czasy. I dzielić się nim z innymi krajami .

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję