Przymus – czyli co odróżnia liberałów od lewicy :)

W Polsce zdominowanej przez konserwatyzm pojęcia takie jak liberalizm i lewicowość wrzucane są do jednego worka z wyjątkową łatwością. Nieraz pisząc swoje artykuły określany byłem przez czytelników mianem „lewaka”, co nawet mi nie specjalnie ubliżało, tyle denerwowało, że ludzie o poglądach konserwatywnych nie potrafią dostrzec różnicy między liberałem a lewakiem, czy – mówiąc grzeczniej – lewicowcem. A różnice są tak diametralne, że aż dziwi, że trzeba je artykułować. Jaki koń w końcu jest, każdy widzi – pisał autor pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej ks. Benedykt Chmielowski. A jaki jest współczesny liberał i lewicowiec? Aby odpowiedzieć na to pytanie należy zbadać ich podejście do kwestii przymusu.

 

Stosunek liberalizmu do przymusu

Słownik języka polskiej PWN przymus definiuje, jako presję wywieraną na kogoś lub okoliczność zmuszającą kogoś do czegoś. Posługując się tym samym słownikiem PWN, liberalizm jest definiowany, jako kierunek polityczny opowiadający się za zagwarantowaniem wolności jednostki. I w kontekście należy to jeszcze raz, dobitnie powtórzyć, że rdzeniem liberalizmu jest wolność jednostki, która z zasady wyklucza stosowanie przymusu! Liberałowie naturalnie uznają, że w pewnych sytuacjach przymus jest niezbędny – np. przymus stosowania prawa. Lewica i liberalizm będą się jednak znacząco różnić w ocenie tego, co jest w rzeczywistości „niezbędne”.

Liberałowie na pewno zgodzą się, że uzasadnione jest przymusowe ściąganie podatków na obronność kraju, sądownictwo, administrację, czy obiekty użyteczności publicznej. Te wszystkie sfery życia, które są naprawdę publiczne, tzn. z których korzysta lub potencjalnie może korzystać każdy obywatel, zdaniem liberałów powinny być finansowane z podatków, czyli z pieniędzy nas wszystkich. Jest to założenie tyle ideologiczne, co przede wszystkim wynikające z logiki. Są sfery działalności państwa takie jak opieka zdrowotna dla najbiedniejszych czy pomoc społeczna dla dzieci lub osób niepełnosprawnych, które z pewnością również dla wielu liberałów okazałyby się na tyle istotne, że zgodziliby się na przymus płacenia podatków na te sektory.

Wiele innych dziedzin, którymi dzisiaj zajmuje się państwo i na które pozyskuje pieniądze pod przymusem i siłą, nie znajduje jednak poparcia wśród liberałów i dlatego postulują oni, aby państwo się z nich wycofało poprzez obniżenie swojej opresji podatkowej (która z założenia jest zła, gdyż podatki ściągane są przy użyciu przemocy państwa wobec obywateli). Podatki powinny być obniżone do wysokości, która byłaby akceptowana społecznie, czyli np. każdy płaciłby taki sam podatek, bo w takim samym stopniu partycypuje w korzyściach płynących z bezpieczeństwa, które państwo zapewnia poprzez egzekwowanie prawa. Naturalnie, aby taki pomysł wprowadzić należałoby użyć pewnej formy przymusu, jakim jest prawo. Jest to jednak tylko pozorny przymus, gdyż de facto obniżenie podatków nikogo nie obliguje do mniejszej pomocy ludziom biednym czy wykluczonym – daje po prostu wybór, czyli wolność, która jest podstawową wartością dla liberałów. Ci (lewicowcy), którzy chcieliby większej „sprawiedliwości społecznej” nadal mogliby przekazywać pieniądze na państwo. Teraz robili by to jednak dobrowolnie i – co najważniejsze – z własnych pieniędzy.

Lewica i przymus

Na lewicy powszechnie panuje pogląd, że „życie w kieszeni sąsiada” jest ucieleśnienie sprawiedliwości społeczne – inaczej mówiąc, że należy podwyższać podatki bogatym i przekazywać te środki biednym. Taki stosunek do przymusu jest nie do zaakceptowania przez liberałów. Tak samo jak lewica jesteśmy przekonani, że mamy 100% racji i że wszyscy na około błądzą jak dzieci we mgle, ale nigdy (a przynajmniej nie intencjonalnie) nie będziemy „na siłę” przekonywać innych, aby przyjęli nasze pomysły za powszechnie obowiązujące (mamy również tą przewagę, że wiele naszych pomysłów nie wymaga stosowania przymusu a wręcz przeciwnie wymaga pogłębiania wolności). Dlatego tak gloryfikujemy wolny rynek, który jest najbardziej pozbawioną przymusu formą ludzkiej działalności, jaką wymyślił człowiek (jeśli w ogóle można mówić, że człowieka wymyślił wolny rynek bo skłaniałbym się raczej do twierdzenia, że jest on po prostu naturalnym stanem rzeczy).

Lewica, chociaż się do tego nie przyzna, w swojej ideologii stosuje przymus. Po to jest jej potrzebne silne państwo i biurokracja, aby wprowadzać swoje pomysły na społeczeństwo, gdyż na wolnym rynku, czyli bez przymusu, nie ma na nie miejsca lub wystarczająco wielu chętnych. Sam cel stosowania przymusu jest tutaj drugorzędny. Może to być zabieranie ludziom pieniędzy w postaci nadmiernych podatków na cel szczytny (pomaganie biednym), albo i nie (finansowanie kultury). Cel jednak nie zmienia faktu, że aby go osiągnąć lewica musi używać przymusu państwowego.

W tym kontekście szafowanie przez lewicę terminem „solidarność społeczna” może dziwić, gdyż przymus przecież nie ma nic wspólnego z solidarnością a więcej z przemocą. To właśnie liberałowie mają pełne prawo, aby głosić takie hasła, gdyż oni również chcą pomagać innym obywatelom tyle, że na zasadach nieskrępowanej solidarności, wynikającej z dobroci serca, a nie z decyzji administracyjnej urzędnika.

Nie ma przymusu w stosowaniu przymusu

Stosunek liberałów do przymusu będzie zawsze negatywny i dlatego będziemy starali się go ograniczać do minimum. Tym bardziej, że w naszym przekonaniu, jest on w większości niepotrzebny. Być może dzisiaj, kiedy państwo zabiera i wydaje miliardy złotych na różne szczytne, socjalne cele pomysł wycofania się państwa z „subsydiowania” tych dziedzin wydaje się skrajny. Ale tak nie jest. Gdyby państwo „zrobiło miejsce” dla obywateli i dało im wolną wolę w wydawania własnych pieniędzy, to ci z pewnością dobrowolnie pokryliby przynajmniej cześć z obecnych wydatków państwa (wzmocnione zostałoby społeczeństwo obywatelskie i organizacje pozarządowe). A że obywatele nie pokryliby ich wszystkich, to też prawda. Z tym, że jako prosty liberał, kim jestem, aby mówić im, na co mają wydawać własny majątek? Mam ich do tego przymusić?

?

Liberałowie. Działanie w sferze myśli i programów :)

Przed dwudziestu laty odbyło się w Gdańsku historyczne spotkanie. Wygłaszane na nim referaty nie wspominały o polskich imponderabiliach. Mówiły o kondycji nowych spółek, o przekształceniach własnościowych, nowej klasie przedsiębiorców, o wolności, jaką daje posiadanie własnej firmy. A w Polsce jeszcze panował komunizm.

1988 to był dziwny rok. Wprawdzie nie pokazywały się znaki na niebie, jak w powieści Sienkiewicza, ptactwo nie zrywało się z ziemi, a za ptactwem nie ciągnęły tatarskie czambuły, ale nie brakowało sygnałów, świadczących o tym, że zbliża się koniec komunizmu, a Polska znajduje się w jednym z najważniejszych w swej historii punkcie zwrotnym. Dwukrotnie – w maju i sierpniu wybuchały strajki w Stoczni Gdańskiej i rozlewały się szeroko po całej Polsce. Bunty same wygasały, a tu i ówdzie były pacyfikowane przez ZOMO z brutalnością nie mniejszą niż w stanie wojennym. Po drugiej fali strajków rozpoczęły się dyskretne negocjacje między opozycją i rządzącą PZPR. Pierwszy raz pojawił się termin „okrągły stół”, który miał oznaczać porozumienie między rządzącą partią, a opozycją. W gazetach rosła liczba ingerencji cenzury, zaznaczanych przez redakcje. Nie dlatego, że cenzura stała się ostrzejsza, lecz z powodu większej odwagi gazet. Ingerencje zdarzały się głównie przy tekstach, jawnie krytykujących rządzącą partię, struktury siłowe państwa i sojuszników ze Wschodu, którzy właśnie wchodzili w trzeci rok „pierestrojki”. Cenzura niemal zupełnie zaprzestała ingerencji w teksty, dotyczące gospodarki. Prowadzona w środowiskach opozycji dyskusja, dotycząca przyszłych reform gospodarczych przeniosła się więc z prasy podziemnej do wychodzącej oficjalnie – „Tygodnika Powszechnego”, „Ładu”, „Przeglądu Katolickiego”, a także kilku tygodników partyjnego koncernu RSW P-K-R, coraz chętniej zapraszających na swe łamy publicystów z drugiej strony barykady. Czołówki partyjnych gazet mówiły o uchwałach kolejnych plenów KC i partyjnych konferencji, ale wewnątrz gazet było miejsce na dyskusje o przyszłym kształcie Polski, która w coraz mniejszym stopniu uwzględniała kierowniczą rolę PZPR. Na ulicach zomowcy pałowali kolejne manifestacje, ale nikt już nie rozbijał zebrań, na których spotykali się ludzie, którzy chcieli uprawiać politykę, całkowicie niezależną od PZPR. Informacje o tych zebraniach były czasami zdejmowane, a czasami przepuszczane przez cenzurę – co było jakąś beznadziejną próbą sterowania niezależnym ruchem przez władze. W grudniu cenzura nie przepuściła informacji o tym, że w Gdańsku odbył się Kongres Liberałów.

Gdańska sesja

Uczestnicy kongresu, który odbył się dokładnie przed dziesięciu laty, nie mieli świadomości, że biorą udział w spotkaniu historycznym, a sama nazwa zebrania wejdzie w wolnej już Polsce do obiegu publicznego. Zebranie trwało przez dwa dni 10 i 11 grudnia w siedzibie Gdańskiego Towarzystwa Naukowego. Organizatorem była grupa, skupiona wokół nieregularnie wydawanego kwartalnika „Przegląd Polityczny”, wychodzącego od 1983 roku. W spotkaniu uczestniczyło około 100 gości z Gdńska, Krakowa, Warszawy, Wrocławia, Kielc, Poznania, Torunia i Lublina, reprezentujących środowiska liberalne i towarzystwa gospodarcze, które jak grzyby po deszczu powstawały w drugiej połowie lat 80. Część środowisk liberalnych działała od jakiegoś czasu legalnie w formie stowarzyszeń, niektórym rejestracji odmówiono, jeszcze inne o rejestrację się nie starały, uznając że polityczne zmiany w Polsce pójdą wkrótce tak daleko, że poddawanie się procedurze rejestracyjnej nie ma większego sensu. Na gdańskiej sesji byli ludzie, którzy uważali się za naukowców i chcieli dyskutować o wkładzie liberalizmu w historię ludzkich idei. Byli politycy, przekonani o konieczności tworzenia partii liberalnej. Byli działacze społeczni, entuzjaści inicjatyw lokalnych i wolnej przedsiębiorczości. Losy uczestników gdańskiego kongresu potoczyły się różnie. Jeden z nich został później premierem, kilku ministrami, prezydentami miast, członkami zarządów banków. Kilku przedsiębiorców po paru latach zbankrutowało. Niektórzy uczestnicy w latach 90. przestali przyznawać się do jakichkolwiek związków z liberalizmem.

Podczas trzech sesji gdańszczanie wygłosili kilka referatów. Donald Tusk mówił o prawie do polityki, Lech Mażewski proponował nową konstytucję, Janusz Lewandowski i Jan Szomburg uznawali przemiany własnościowe za niezbędny próg, który muszą przekroczyć polskie reformy, Jan Krzysztof Bielecki i Jan Majewski analizowali nową przedsiębiorczość, jeszcze inni mówili o polityce regionalnej i lokalnych społecznościach. Większość tych tematów stała się wkrótce kanonem polskich liberałów, a później w latach 90. przedmiotem gorącej dyskusji całej polskiej klasy politycznej. W Polsce wagę tych tematów pierwsi odkryli liberałowie. Kongres stał się miejscem, wygłaszania wielu proroczych zdań. Tusk (wówczas młody naukowiec, poza Gdańskiem niemal w ogóle nieznany) mówił: „Otwarta pozostaje kwestia, czy liberałowie powinni poprzestać na podpowiadaniu, oświecaniu, ekspertyzie, czy też dążyć do bycia podmiotem politycznych przemian”. Dylematu tego liberałowie nie rozwiązali do końca. Gdy już weszli do politycznego obiegu mieli opinię partii eksperckiej (przynajmniej dopóki nie przylgnęła do nich etykietka „aferałów”), której znaczenie wykracza poza 5-7 procentowy udział w elektoracie. Ten sam problem ma dziś liberał Leszek Balcerowicz (wówczas w Gdańsku nieobecny), którego pozycja w Polskim życiu publicznym nie do końca jest związana z pozycją Unii Wolności.

Gdański kongres nie przekształcił się w partię, ale nazwa spodobała się wszystkim. W lutym następnego roku część uczestników grudniowego spotkania złożyła wniosek o rejestrację Gdańskiego Towarzystwa Społeczno – Gospodarczego „Kongres Liberalny”. Podobnych towarzystw istniało już wówczas w Polsce kilkanaście. Najbardziej znanymi były: Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze (ostatecznie zarejestrowane przez władze pod nazwą Towarzystwo Gospodarcze w Warszawie). Gdy w rok później środowiska liberalne dojrzały do utworzenia partii nadały jej nazwę, która nie nawiązywała do żadnej innej, istniejącej wcześniej w Polsce, a za to wiązała się historycznie z gdańskim spotkaniem. I tak powstał Kongres Liberalno – Demokratyczny. Tylko część uczestników grudniowego kongresu stała się później członkami KL-D. Własną drogą poszli liberałowie Janusza Korwina-Mikke. Do liberalizmu nie dał się przekonać zaprzyjaźniony ze wszystkimi gdańskimi politykami konserwatysta Aleksander Hall i działacz ludowy Gabriel Janowski – w końcu lat 80. jeden z założycieli Warszawskiego Towarzystwa Gospodarczego. Działacze Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego (z Tadeuszem Syryjczykiem na czele) znaleźli się wkrótce w Unii Demokratycznej i połączyli się z innymi liberałami dopiero w Unii Wolności.

Poza układem współrzędnych

Polityka, która wykraczała poza działanie w PZPR kształtowała się w PRL na dwóch osiach. Obie określają tytuły książek: Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog” i Andrzeja Micewskiego „Współrządzić, czy nie kłamać”. Pierwsza oś rozciągała się pomiędzy Kościołem, który w PRL zachował niezależność i duże wpływy, a środowiskami, które odeszły od marksizmu w wydaniu partii komunistycznej i odkrywał
y możliwości zawarcia kompromisu, a nawet sojuszu z Kościołem. Polityków, poruszających się po tej osi można było określać w zależności od tego, w jakiej odległości pozostawali od jednego bądź drugiego bieguna. Bieguny drugiej osi wyznaczali ugodowcy (ci, którzy chcieli „współrządzić”) i nieprzejednani (dla których imperatywem było „nie kłamać”). Ten układ współrzędnych wyznaczał ramy dla spraw, rozważanych w okresie PRL przez niezależnych od władzy polityków. Siłą rzeczy ważny był stosunek do Kościoła, który dla „lewicy” stanowił problem delikatny, a dla środowisk, które szukały schronienia w katolicyzmie był racją ich bycia. Zarówno dla ugodowców, jak i dla radykałów punktem wyjścia było istnienie realnego państwa komunistycznego i społeczeństwa, zorganizowanego przez to państwo. Jedni chcieli system reformować, inni obalać. W tym układzie współrzędnych polityka oznaczała stosunek do rządzącej partii komunistycznej. W społeczeństwie najważniejsi byli robotnicy, którzy wielokrotnie pokazali swą siłę i doprowadzili do zmiany ekip rządzących. Układ współrzędnych wymuszał stawianie wielu pytań, które przez lata były najistotniejsze dla niezależnych od komunistów polityków – jak zmusić władze, by dały więcej swobód obywatelskich, jak pokierować robotnikami, by groźba ich buntu stanowiła nacisk na władze, a jednocześnie bunt nie doprowadził do wzrostu represji, w jaki sposób układać stosunki z Kościołem, który uwikłany był we własną grę z komunistami, a jego zapleczem były nieoświecone masy, jak tworzyć zalążki niezależnego społeczeństwa, gdy komunistyczne państwo jest pracodawcą niemal wszystkich? To były realne pytania w realnym socjalizmie, ale u kresu jego funkcjonowania przestały wystarczać.

Liberałowie w tym układzie współrzędnych w ogóle się nie mieścili. Byli intelektualnymi radykałami, a niektórzy z nich (jak Janusz Korwin-Mikke) legalistami. Podkreślali swą areligijność, jak większość środowiska gdańskiego lub wielki szacunek dla Kościoła, jak Mirosław Dzielski. Do zrywu robotniczego mieli stosunek sentymentalny, jak Donald Tusk, lub niechętny, jak działacze warszawskiej „Akcji Gospodarczej”. Były zatem sprawy, które mogły liberałów dzielić. Nic też dziwnego, że polscy liberałowie od początku rozbici byli na kilka grup. W miarę upływu czasu zakres pól potencjalnych konfliktów raczej się zwiększał niż zmniejszał. Ale nie w tym dziwnym roku 1988, liberałowie bez trudu odnajdywali wspólny język.

Wnieśli do ogólnopolskiej dyskusji politycznej kilka tematów, które okazały się dla Polski ważne, a których nie proponowano przedtem. Co więcej, liberałowie przedstawili pewne rozwiązania, które wówczas, w końcu lat 80. wydawały się zupełnie utopijne, a które po kilku latach wszyscy uznali za oczywiste. Ta „utopijność” sprawiała, że liberałów można było uznać w końcu lat 80. za najbardziej radykalnych antykomunistów. Proponowali bowiem całkowitą destrukcję materialnych podstaw komunizmu i powrót do głównego nurtu rozwoju współczesnej cywilizacji, w oparciu o rynek. Radykalizm tych postulatów sprawiał, że liberałowie byli „niekompatybilni”. Z trudem włączali się do dyskusji, na tematy nurtujące inne grupy polityczne. Łatwo to dostrzec, przeglądając niezależną prasę z tamtego okresu. Ot przykład, jeden z wielu. Ryszard Bugaj, uznany autorytet ekonomiczny w środowiskach opozycji solidarnościowej w tekście, opublikowanym 13 listopada 1988 w „Tygodniku Powszechnym”: „Kształt i warunki polskiej przebudowy” koncentruje się wyłącznie na warunkach kompromisu z władzą komunistyczną. Pisze: „Można więc sądzić, że modernizacja polskiego realnego socjalizmu stanie się faktem i zaowocuje wyższą sprawnością funkcjonowania systemu społeczno – ekonomicznego tylko wtedy, gdy zakwestionowany zostanie monocentryczny ład ustrojowy, a zarazem program zmian odzwierciedlał będzie realny układ sił politycznych”. W tekście Bugaja, wbrew tytułowi, ani słowa o tym, jak wyglądać ma kształt nowego ustroju. Tymczasem dla liberałów ten kształt był sprawą najważniejszą.

Liberalne zasady

Liberalne „tematy” to własność, przedsiębiorczość, rynek. Społeczeństwo obywatelskie, o którym marzyli liberałowie miało opierać się na tych filarach. Wolność, która dla liberałów jest wartością najważniejszą, była czymś innym niż dla polityków poruszających się w dotychczasowym układzie współrzędnych. Była wolnością podejmowania działań gospodarczych, dysponowania ich owocami, ubezpieczoną przez prawo do własności. Liberałowie jeszcze jednym różnili się od większości uprawiających w latach 80. niezależną od komunistów politykę. Nie nawiązywali do historycznych nurtów, wywodzących się z okresu przedwojennego lub z emigracji. Nie byli piłsudczykami, ani spadkobiercami myśli Dmowskiego, nie czuli więzi z żadną przedwojenną partią polityczną. Za to chętniej niż inni szukali wzorów za granicą. Niekwestionowanymi idolami wśród zagranicznych polityków był Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Nie tyle z powodu ich antykomunizmu, lecz dlatego, że starali się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii przeprowadzić „liberalną kontrrewolucję”.

Liberałowie czytali inne książki, niemodne wśród pozostałych grup politycznych. Wśród ważnych autorów byli: Ferdynand Zweig, Raymond Aron, Fridrich von Hayek, niemieccy ordoliberałowie.

Zasady polskiego liberalizmu wyłożył Dariusz Filar w „Przeglądzie Politycznym z 1988 roku. W artykule: „Być liberałem” pisał: „Pomni na tragedię narodów, zmiażdżonych duchowo hasłem równości liberałowie wybierają wolność, ją ogłaszają swoją zasadą naczelną (…) Wszelkie decyzje i tym bardziej wszelka władza, wyrastające z ryku stanowiących większość tłumów są skażone tyranią (…) Wstręt liberałów do przemocy sprawia, że nie mogą oni upatrywać środka do osiągania celów społecznych, gospodarczych i politycznych w rewolucji (…) Zorganizowanie ekonomicznej działalności społeczeństwa w taki sposób, by sprzyjała wolności należy do najistotniejszych spośród celów, jakie wytyczają sobie liberałowie. Dlatego dążymy do gospodarki o powszechnym prawie i równie powszechnych możliwościach bycia właścicielem”.

Środowiska liberalne tworzyły się w wielu miastach i regionach. To ukształtowane w Warszawie było ważne, ale tylko jako jedno z wielu. Stąd w polskim liberalizmie tak ważne były sprawy lokalne. Liberałowie byli patriotami Gdańska, Krakowa, Śląska, Wrocławia, Kielc, Lublina i oczywiście Warszawy. „Najbardziej podstawowym poziomem uczestnictwa w życiu publicznym jest samorządność lokalna” – mówił na gdańskim kongresie Lech Mażewski. „W dobrym systemie politycznym potrzebne są liczne szczeble władzy, samodzielne względem władzy centralnej”.

Liberalizm, „Solidarność”, Kościół

To, że polscy liberałowie nie szukali inspiracji w nauce społecznej Kościoła i nie szukali dla siebie w Kościele schronienia nie oznacza, że nie dostrzegali potęgi i znaczenia tej instytucji. Tyle że duża część środowiska gdańskiego była religijnie indyferentna i nawiązywanie do wartości religijnych byłoby nieszczere. A nieszczerość, gesty na pokaz, po to by iść z prądem nie były wówczas w modzie. Gdy w roku 1989 powstawał Kongres Liberalno – Demokratyczny i opracowywano jego założenia programowe,
kilku delegatów zaproponowało wpisanie wartości chrześcijańskich jako podstawowych dla liberałów. Zaprotestował Janusz Lewandowski, mówiąc: „Jeżeli wartości chrześcijańskie oznaczają Dekalog, to rzecz jasna wszyscy je uznajemy. Dlaczego jednak warto to specjalnie podkreślać. Na Dekalog powołują się wszyscy bo jest on oczywistością. Ale w założeniach programowych musimy pisać o tym, co nas różni od innych ugrupowań”.

W referacie, wygłoszonym na konferencji: „Chrześcijaństwo i demokracja” Lewandowski poszedł jeszcze dalej: „Wartości chrześcijańskie, abstrakcyjnie ujęte nie mają wiele wspólnego z codzienną porcją problemów i dylematów, które trzeba rozwiązać na każdym kroku reformy. Natomiast praktyka polskiej reformy krzyżuje się na co dzień z funkcjonowaniem tysięcy plebanii, rozsianych po wsiach i miastach. I tu jest źródło mego sceptycyzmu co do roli Kościoła i tradycyjnej polskiej religijności w zadomowieniu rynkowych instytucji i wzorów zachowań w naszym kraju. Nic tu nie pomoże odmienianie wartości chrześcijańskich przez wszystkie przypadki, co chętnie czynią konserwatyści i chadecy”.

Inną wrażliwość reprezentowali liberałowie krakowscy, których lider Mirosław Dzielski pisał we wrześniu 1988 roku w „Ładzie”: „Myśl społeczna Jana Pawła II nie jest dla nas liberałów łatwym orzechem do zgryzienia. Jest ona wykładana innym językiem niż ten, do którego wychowani na lekturach wolnego rynku jesteśmy przyzwyczajeni (…) Liberałowie, krytykujący Jana Pawła II są zwolennikami gospodarki rynkowej. Ale czy system gospodarki rynkowej długo utrzyma się, jeżeli nie będą przestrzegane prawa, gwarantujące jego stabilność? Jeżeli nadmierna żądza zysku, nie powściągana normami moralnymi pchnie kapitalistów, czy związki zawodowe do walki politycznej o wzrost własnych materialnych korzyści (…) Papież z pewnością nie jest liberałem, ale nie przeszkadza nam być liberałami w wolnościowym rozumieniu tego słowa”. Mirosław Dzielski zmarł w roku 1990. Dziś do jego dorobku nawiązują polscy liberałowie i konserwatyści, na co dzień toczący ze sobą ideologiczną walkę.

Różnica między Dzielskim i Lewandowskim polegała na tym, że pierwszy był wybitnym filozofem, drugi pragmatykiem i ekonomistą, który w miarę swego rozwoju intelektualnego przejawiał coraz większą niechęć do ideologii. W historii myśli chrześcijańskiej Lewandowski najbardziej cenił niemiecckich ordoliberałów, którzy podpowiedzieli chadekowi Ludwigowi Erhardowi, jak przeprowadzić liberalne reformy gospodarcze.

Działacze Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego, podobnie jak „gdańszczanie” zaczęli od doradzania „Solidarności”. Tadeusz Syryjczyk był nawet szefem regionu małopolskiego podziemnego związku, Mirosław Dzielski przewodniczył na Zjeździe w Oliwii we wrześniu 1981 roku jednej z sesji. Jeszcze za czasów pierwszej „Solidarności” wraz z inżynierem Marianem Kanią opracował program restrukturyzacji Huty im. Lenina w oparciu o prywatne spółki (z udziałem robotników) i spółdzielnie. W latach 80. zajął się propagowaniem pracy organicznej. Jej filozofię przedstawił w pracy „Odrodzenie ducha, budowa wolności”. Elementem tej budowy miało być Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe, które powstało równolegle z Towarzystwem Warszawskim. O różnicach między obu Dzielski pisał tak: „Zasadnicza różnica polega na silnym akcentowaniu przez Towarzystwo Krakowskie spraw o znaczeniu lokalnym i regionalnym. Krakowskie Towarzystwo jest bardziej ugodowe politycznie i bardziej radykalne cywilizacyjnie”.

Ugodowość polityczna krakusów polegała między innymi na próbie (bezskutecznej) wzięcia udziału w wyborach samorządowych, organizowanych przez komunistów oraz podjęcia współpracy z prezydentem Krakowa dla zrealizowania pomysłu stworzenia w tym regionie specjalnej strefy ekonomicznej. Dzielski w jednym z artykułów, opublikowanych w 1988 roku w „Ładzie” proponował, by opozycja zagwarantowała komunistom „złote spadochrony”, czyli gwarancje bezpieczeństwa osobistego i materialnego po zmianie systemu. Środowisko krakowskie, choć obecne na kongresie w grudniu 1988 roku, nie wzięło udziału w tworzeniu przyszłego KL-D. A szkoda, bo wejście krakusów wzbogaciłoby intelektualnie nową partię, wnosząc do niej inny niż gdański, czy warszawski typ wrażliwości. Jak potoczyłyby się sprawy, gdyby żył Mirosław Dzielski?

Tymczasem system trwał i wcale nie było pewne, czy upadnie za rok, czy za lat dziesięć. Ten drugi termin wydawał się bardziej realny. W czasie strajków w maju i sierpniu 1988 liberałowie gdańscy udzielali robotnikom wsparcia, na co zżymał się Janusz Korwin-Mikke, mówiąc, że gdańszczanie są liberałami na pół etatu, a na drugiej połowie pracują jako związkowcy. Miał wiele racji. Donald Tusk swój reportaż ze strajku, wydrukowany w „Przeglądzie Politycznym” zakończył słowami: „Lauda wraca – to wrażenie wielu obecnych. Płaczę jak wtedy, gdy pierwszy raz czytałem Potop. Ostatni z nas nikną w Kościele, kiedy milkną dzwony na wieży. Wygraliśmy? Coś na pewno”.

Decydują przedsiębiorcy

Liberałowie zafascynowani byli dynamiką polskich przedsiębiorców. Tymczasem dla innych ugrupowań politycznych, którym bliski był etos polskiej inteligencji, przedsiębiorczość była zjawiskiem moralnie niejednoznacznym. Co innego robotnicy, nawet chłopi, no i oczywiście inteligencja, rozczarowana marksizmem i popierająca opozycję. Ale przedsiębiorcy?

Tymczasem dla liberałów przedsiębiorcy byli zalążkiem nowej klasy średniej, a praca we własnej firmie dawała wolność od państwowego pracodawcy. Janusz Lewandowski w referacie, wygłoszonym w roku 1987 podczas spotkania na temat nowej przedsiębiorczości, mówił: „Fenomen gdańskiej przedsiębiorczości wziął się z poszukiwania życiowej niszy, gdzie nie działa konformizujące ciśnienie właściwe zakładom państwowym (…) Oblicze socjologiczne tego fenomenu gospodarczego jest bardzo interesujące. Dzisiejsi liderzy nowych spółdzielni i spółek biorą się z pokolenia wodzonego na pokuszenie w epoce Gierka, oczyszczonego poprzez „Solidarność” i represjonowanego w stanie wojennym. Dla wielu z nich, pełniących wcześniej z sukcesami rolę dziennikarza, czy nauczyciela akademickiego, zwrot ku roli biznesmena był niejako wymuszony, z założenia przejściowy. Był alternatywą emigracji zewnętrznej i formą emigracji wewnętrznej (…) Młodzież nie naznaczona wcześniejszą rolą zawodową wchodzi w nowe przedsiębiorstwa bez kompleksów. Wiele nowopowstałych firm jest jej dziełem. Poszerzenie spektrum wyborów życiowych jest prawdziwą szansą dla tego pokolenia straconych szans”. Jan Krzysztof Bielecki na gdańskim kongresie przedstawiał fachową analizę prywatnej przedsiębiorczości w województwie gdańskim. „Powstanie nowych przedsiębiorstw pozwoliło już obecnie na znaczne zwiększenie kadry sprawnych, rzutkich menedżerów” – mówił. „Odpływ fachowców z przedsiębiorstw państwowych i brak dopływu młodych, dynamicznych pracowników już obecnie zmusił wiele z nich do rewizji dotychczasowej polityki kadrowej. Istnieją realne możliwości zmiany polityki gospodarczej, polegające na wspieraniu nowych przedsiębiorstw i tworzeniu konkurencji dla niesprawnych przedsiębiorstw państwowych”.

Rolę prywatnej przedsiębiorczości dostrzegano, rzecz jasna nie tylko w Gdańsku. Przedsiębiorczością zafascynowani byli działacze Krakowsk
iego Towarzystwa Przemysłowego (środowiska, określanego czasami jako „chrześcijańscy liberałowie”). Jego lider Mirosław Dzielski zastanawiał się w czerwcu 1988 roku w „Ładzie” jaki kształt przybierze przyszły kapitalizm w Polsce (rządziła wciąż PZPR). Przedstawiał dwie drogi. Albo będzie to system skorumpowany, w którym dominować będą nieformalne powiązania przedsiębiorców z władzą i biurokracją, albo polska przedsiębiorczość obroni się przed naciskiem władz. W tym drugim przypadku kapitalizm rozwijać się będzie jak należy. „Demagogia w polityce będzie umiarkowana, ponieważ szeroka i ustabilizowana klasa średnia mało na nią wrażliwa spełniać będzie rolę politycznego stabilizatora”.

Katolicki Uniwersytet Lubelski zorganizował w kwietniu 1987 roku konferencję o sektorze prywatnym, która zakończyła się uchwaleniem Karty prywatnego przedsiębiorcy. KUL stał się zresztą na kilka lat ośrodkiem wolnorynkowej myśli ekonomicznej. Wielką rolę w tworzeniu tego ośrodka odegrał profesor Stefan Kurowski oraz doktor Tomasz Gruszecki – w końcu lat 80. jeden z najbardziej twórczych publicystów ekonomicznych. Rząd z sobie wiadomych względów postanowił rozpropagować fakt uchwalenia Karty. Kierujący rządowym CBOS pułkownik Kwiatkowski (wpływowy doradca Wojciecha Jaruzelskiego) wspomniał o niej w artykule opublikowanym w czerwcu 1988 roku w „Polityce”. Pisał w nim: „W przekonaniu ludzi przy obecnym stanie rozwiązań – nazwijmy je motywacyjnymi – w gospodarce państwowej nie ma warunków albo też zwyczajnie nie opłaca się wykazywać przedsiębiorczością, innowacyjnością i podobnymi zaletami (…) Ci przedsiębiorczy, innowacyjni o „złotych rączkach” i głowie na karku zaczęli uciekać do sektora prywatnego”. Komunistyczna władza była, jak zawsze, niekonsekwentna. Zachęcała do przedsiębiorczości, ale podejrzliwie patrzyła na powstawanie towarzystw gospodarczych, które chciały stać się polityczną reprezentacją nowej klasy średniej. Najbardziej znane perypetie z zarejestrowaniem miało Towarzystwo Gospodarcze w Warszawie. W styczniu 1987 roku ponad stuosobowa grupa – wśród której znajdowali się przedsiębiorcy, rolnicy, przedstawiciele wolnych zawodów, a także politycy, myślący o zagospodarowaniu tej grupy – zebrała się w auli SGGW w Warszawie, udzielając poparcia idei utworzenia Towarzystwa Gospodarczego w Warszawie. Ostatecznie Towarzystwo powstało na kolejnym zebraniu, tj. 4 września 1987 roku. Jego pierwowzorem była założona 17 września 1981 roku Narodowa Federacja na Rzecz Wolnej Gospodarki. Władze, zachęcające wówczas do podejmowania samodzielnych działań gospodarczych nie miały nic przeciwko powstawaniu regionalnych towarzystw gospodarczych. Jednak tym razem odmówiły rejestracji. Władze słusznie podejrzewały, że Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze zamierza przekształcić się w reprezentację ogólnopolską kilku istniejących już towarzystw.

W wolnej Polsce ruch towarzystw gospodarczych nie odegrał już większej roli. Na jego czele przez jakiś czas stał Lesław Paga – pierwszy prezes Komisji Papierów Wartościowych, wcześniej działacz towarzystwa lubelskiego. Tymczasem władze, wciąż blokując działania polityczne opozycji, zdecydowały się na ucieczkę do przodu. Na jesieni 1988 roku rząd Rakowskiego przedstawił ustawę o działalności gospodarczej (uchwaloną przez Sejm w grudniu), dopuszczającą pełną swobodę tworzenia firm. To już nie były reformy. Zaczynała się budowa nowego ustroju.

Budowanie na własności

System socjalistyczny reformował się nieustannie. Właściwie nie było w PRL dwóch lat, w których obowiązywałyby te same zasady gospodarowania. W prace nad „socjalistyczną reformą” angażowali się także ludzie opozycji. W latach 80. główne reformy szły w kierunku tworzenia samodzielnego i samorządnego przedsiębiorstwa państwowego. Na tym polu możliwe było porozumienie pomiędzy komunistyczną władzą i większością solidarnościowej opozycji. Porozumienie musiałoby określać, rzecz jasna zakres kompetencji „centrum” i pozycję samorządów. To było trudne, ale nie niemożliwe. Idea samorządnego przedsiębiorstwa państwowego urzekała na początku lat 80. wielu niezależnie myślących ekonomistów. Tymczasem w miarę jak komunizm słabł państwowe przedsiębiorstwa stawały się coraz bardziej samodzielne (bo „centrum” było słabe) oraz samorządne. Można było poznać wszystkie wady i zalety tego rozwiązania. Te pierwsze przeważały. Ekonomiści – samorządowcy szybko pozbywali się złudzeń, stając się liberałami. Tę drogę przeszedł między innymi Leszek Balcerowicz (w roku 1981 autor programu gospodarczego, w którym silnie została określona pozycja państwowo – samorządowego przedsiębiorstwa) i Marek Dąbrowski. Środowisko gdańskie zafascynowane było nie samorządami, ale prywatną przedsiębiorczością, a zatem własnością. Liberałowie byli przekonani, że w gospodarce konieczne jest przekroczenie rubikonu, którym będzie nadanie społeczeństwu prawa do własności. Jak napisał Janusz Lewandowski w 1988 roku w „Przeglądzie Politycznym”: „W ramach ogólniejszych przewartościowań zmienia się na naszych oczach słownik ekonomiczny. Szereg pojęć zapładniających wizje reformatorskie z roku 1956 a nawet 1980 trafiło już do lamusa. W to miejsce tylnymi drzwiami wprowadza się do debaty publicznej takie pojęcia jak rynek kapitałowy, akcje i obligacje, czy prawa własności. (…) Poruszanie się na dotychczasowej osi reformy nie przybliża nas do gospodarki, w której reprezentowane są interesy własności. Przemiana środków trwałych w kapitał nie nastąpi bez domknięcia i transferowalności praw własności, bez wykreowania na głównej arenie gospodarczej nowych podmiotów gry ekonomicznej, specjalizujących się we własności, zainteresowanych maksymalizacją dochodów od kapitału i sprawujących z tego punktu widzenia kontrolę nad operacjami menedżerów (…) Rewitalizacja sektora państwowego poprzez wprowadzenie nowych form dysponowania kapitałem państwa ma swoje wyraźne, nieprzekraczalne granice. Naturalny rozkład etatyzmu byłby z kolei procesem zbyt długotrwałym. Dlatego potrzebny jest akt eutanazji: szeroko zakrojona parcelacja majątku państwowego”.

Liberałowie uznali sprawę prywatyzacji za jedną z najważniejszych dla nowego ładu społeczno – gospodarczego. W październiku 1988 roku w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsza SGH) odbyła się sesja naukowa, przygotowana przez profesora Janusza Beksiaka na której kilku ekonomistów wówczas trzydziestoparoletnich, przedstawiło pomysły radykalnych reform polskiej gospodarki. Dwóch gdańskich naukowców Janusz Lewandowski i Jan Szomburg zaprezentowało pomysł na prywatyzację przy pomocy specjalnie emitowanych bonów. W ten sposób gdańszczanie zamierzali doprowadzić do rozproszenia własności państwowej, omijając najtrudniejszą rafę, jaką był niski poziom oszczędności Polaków. W ciągu kilku lat pomysł gdańskich liberałów został wykorzystany, z różnym zresztą skutkiem w większości krajów wychodzących z komunizmu, a w Polsce stał się wizytówką środowiska.

Jakie reformy?

Komunizm się kończył, a główny nurt opozycji nie był programowo przygotowany do zmian. Wszyscy wiedzieli, czego nie chcą, ale znacznie trudniej było sprecyzować potrzeby. Dotyczyło to w szczególności obszaru gospodarki, która przeżywała prawdziwy kataklizm. Rozpaczliwe próby utrzymania dawnego systemu gospodarczego, reglamentowania środków produkcji i części towaró
w rynkowych, na które obowiązywały urzędowe ceny, a jednocześnie wprowadzanie tylnymi drzwiami elementów rynkowych powodowało, że chaos narastał z dnia na dzień. W grudniu, 1988 roku, na tydzień przed gdańskim kongresem w Warszawie zawiązała się grupa, która przyjęła nazwę „Akcja Gospodarcza”. W jej skład wchodzili przede wszystkim działacze Towarzystwa Gospodarczego w Warszawie (miedzy innymi Aleksander Paszyński, Andrzej Machalski, Andrzej Sadowski, Tomasz Gruszecki, Bolesław Banaszkiewicz, Jerzy Dietl). Na gdańskim kongresie byli przedstawiciele „Akcji” (późniejszego warszawskiego środowiska liberałów). Następnie odbyły się kolejne spotkania w czasie których doszło do porozumienia. Środowisko „Akcji Gospodarczej” i gdańszczanie stanowili trzon Kongresu Liberalno – Demokratycznego, który ostatecznie powstał w czerwcu 1990 roku.

Na przełomie roku 1988 i 1989, a więc na kilka miesięcy przez „okrągłym stołem”, „Akcja Gospodarcza” opublikowała kilka dokumentów, przedstawiających propozycje radykalnych reform gospodarczych, znacznie wykraczających poza ramy ustroju komunistycznego. Proponowano między innymi zniesienie wszelkiej reglamentacji i uwolnienie cen, w tym także cen żywności i płodów rolnych, zrównanie praw wszystkich sektorów w zakresie dostępu do środków produkcji, kredytów i przepisów podatkowych, zniesienie monopolu państwa na handel zagraniczny i wprowadzenie jednolitego, rynkowego kursu wymiany złotego, ustalenie stóp procentowych na poziomie rynkowym, tłumienie inflacji przez odpowiednią politykę monetarną, jednakowe traktowanie polskiego i zagranicznego kapitału.

Krótko mówiąc, „Akcja Gospodarcza” proponowała reformy, które po roku zaczął wprowadzać rząd Tadeusza Mazowieckiego. Tymczasem w lutym 1989 roku rozpoczęły się rozmowy „okrągłego stołu”, podczas których także mówiono o reformach gospodarczych. Tyle, że pomysły były zupełnie inne. Szefem strony solidarnościowej przy stoliku, zajmującym się reformą gospodarczą był profesor Witold Trzeciakowski, ale ton nadawał Ryszard Bugaj i kilku ekonomistów, związanych z Instytutem Polityki Społecznej. Stronie rządowej przewodniczył Władysław Baka, a w delegacji byli także: Grzegorz Kołodko, Andrzej Olechowski, Marcin Święcicki, Mieczysław Wilczek. Po obu stronach było kilku liberałów (to znaczy ekonomistów, reprezentujących liberalne poglądy: Beksiak, Olechowski, Paszyński), ale nie odegrali oni większej roli. Ton nadawała opcja związkowa (solidarnościowa i OPZZ-owska), samorządowa, socjalna. Do rozmów z władzami komunistycznymi przystąpiono bez jakiejkolwiek wizji programu reform gospodarczych, które „Solidarność” chciała przeprowadzić, bez uzgodnienia podstawowych pojęć. Wymowny jest wywiad, który podczas obrad ukazał się w „Życiu Gospodarczym” z Ryszardem Bugajem.

Pytanie: „Czy ważniejsze jest stłumienie inflacji, czy osiągnięcie równowagi?”

Bugaj: „Opcja, wynikająca z rozstrzygnięcia tego dylematu nie musi być opcją jednoznacznie przesądzającą.”

Pytanie: „Urynkowienie cen żywności jest najkrótszą drogą do osiągnięcia globalnej równowagi na rynku konsumpcyjnym.”

Bugaj: „Nie sądzę, by był pan w stanie tezę tę przekonująco uzasadnić (…) Taka końska kuracja to niezawodny sposób na wywołanie społecznego gniewu”.

Dla liberałów z „Akcji Gospodarczej”, której działaczy (poza Paszyńskim) nie zaproszono do „okrągłego stołu”, było jasne, że „końska kuracja” jest tym, czego gospodarka potrzebuje. Tymczasem eksperci związkowi szukali środków przeciwbólowych. Morfiną miała być indeksacja. Uzgodniono, że odbywać się będzie raz na kwartał i obejmie – obligatoryjnie – wszystkie zakłady pracy. Indeksacja miała chronić przed skutkami inflacji, ale sama uniemożliwiała walkę z nią. Rząd Mazowieckiego musiał się w Sejmie natrudzić, by zapisy o indeksacji zostały wycofane. Nowy ład ekonomiczny, ustalony przy „okrągłym stole” miał polegać na rozwoju samorządności i partycypacji pracowniczej, ograniczeniu planowania centralnego, lepszej selekcji kadr kierowniczych. Owszem, były też zapisy o równoważeniu budżetu państwa, o rozwoju rynku kapitałowego – na ogół wpisywane przez liberałów rządowych.

Skąd się wziął Balcerowicz

Przed paroma tygodniami miałem okazję lecieć samolotem w towarzystwie członka Biura Politycznego z końca PRL. Skorzystałem z okazji i zapytałem: „Kiedy postanowiliście oddać władzę? Czy to, co się wydarzyło w roku 1989 było zgodnie z planem, czy też wymknęło się wam z rąk?” „Dla mnie najciekawszym pytaniem jest – skąd się wziął Balcerowicz” – odpowiedział dygnitarz. „Przecież nasze rozmowy, przy „okrągłym stole” wcale nie zapowiadały podjęcia tak radykalnych reform.”

Leszek Balcerowicz nie był na gdańskim kongresie, nie angażował się w działania polityczne. Pamiętam spotaknie z nim w pierwszych miesiącach 1989 roku. Balcerowicz szukał mieszkania profesora Stefana Kurowskiego, ja właśnie z niego wyszedłem. Wiedziałem, że jest wybitnym ekonomistą, że ma liberalne poglądy. Właśnie wróciłem z Gdańska. „Chyba wkrótce powstanie liberalna partia” – powiedziałem. „Byłem w jednej partii i na całe życie wyleczyłem się z polityki” – odrzekł bez zainteresowania. Pół roku później został wicepremierem, jakby nie było – politykiem.

Balcerowicz należą do środowiska młodych (30-40 letnich) ekonomistów, pracujących nad reformą gospodarczą, wykraczającą poza ramy ustrojowe. Ideologia go nie interesowała, ale siłą rzeczy znał ekonomistów ze środowiska gdańskich liberałów. Nie był członkiem Kongresu Liberalno – Demokratycznego, ale popierał Kongres w wyborach w roku 1991, a później zachęcał do połączenia z Unią Demokratyczną.

W 1989 roku po powstaniu rządu Mazowieckiego politycy OKP szybko zorientowali się, że „Solidarność” nie dysponuje zwartym programem reform gospodarczych, mogącym zapewnić stabilizację i rozwój. W sierpniu 1989 roku program gospodarczy dla OKP zaczął opracowywać zespół pod kierunkiem profesora Janusza Beksiaka. Jego zespół (podobnie jak późniejszy program Balcerowicza) uzyskał wsparcie z niespodziewanej strony – Jacka Kuronia, który rozumiał, że gospodarka wymaga „końskiej kuracji”. Program Beksiaka był liberalny i częściowo wykorzystany został przez zespół wicepremiera Balcerowicza. Sam Balcerowicz na początku stanowił pewną niewiadomą. Nie stała za nim żadna grupa polityczna, czy choćby zwarte środowisko towarzyskie. Szybko okazało się, że ma wielką wiedzę ekonomiczną, a przede wszystkim charakter, konieczny, dla przeprowadzenia reform, które wykraczały poza horyzont myślowy większości ówczesnych polityków. Autorski program Balcerowicza uwzględniał większość postulatów środowisk liberalnych. Powstały warunki dla rozwoju wolnej przedsiębiorczości, złoty stał się wymienialny, rozpoczęła się prywatyzacja.

W latach 80. liberałowie proponowali rozwiązania, które zdecydowanie wykraczały poza status quo władzy komunistycznej, ale które także naruszały interesy silnych grup społecznych, dominujących w ówczesnej Polsce – związków zawodowych, lobby przemysłu państwowego, nomenklaturowego kapitału. Wydawało się wówczas
, że rozwiązania liberalne nie mają żadnych szans na to, by były zrealizowane, gdyż przeciw nim opowiada się zarówno władza komunistyczna, jak i solidarnościowa opozycja. Kompromis między nimi zawarty przy „okrągłym stole”, odrzucał liberalne pomysły. Liberałowie w Polsce nie stworzyli silnego ruchu społecznego. Działali głównie w sferze myśli i programów. Ta droga okazała się nadspodziewanie skuteczna.

Ja i My-Naród, czyli jak się rusyfikujemy :)

 

I otóż mamy przed sobą dwie szale wagi; na jednej –

gram, na drugiej – tona, na jednej – „ja”, na drugiej – „My”,

Państwo Jedyne. I wszystko jest jasne: w zupełności na jedno

wychodzi, czy zgodzimy się, że „ja” może mieć jakieś tam

„prawa” wobec Państwa, czy też założymy, że gram mógłby

zrównoważyć tonę. Dlatego właśnie podział: dla tony – prawa,

dla grama – obowiązki; i naturalna droga od nicestwa do wielkości:

zapomnieć, że jesteś – gramem, poczuć się milionową cząstką tony…

 

Eugeniusz Zamiatin, MY (1920, przełożył Adam Pomorski)

 

Gdy 15 listopada 1989 roku Lech Wałęsa rozpoczął swoje wystąpienie w Kongresie USA słowami „My, Naród” i Jacek Kalabiński przekazał je po angielsku jako „We the People”, słowa, od których rozpoczyna się amerykańska Konstytucja, kongresmeni zgotowali Wałęsie owację. Czy jednak myśleli wówczas o tym samym? Czy „My, Naród” przewodniczącego Solidarności z Matką Boską w klapie to rzeczywiście „We the People” Amerykanów? O jakim „narodzie” mogli myśleć wieloetniczni mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, gdy w latach 80. XVIII wieku ratyfikowali swoją Konstytucję? Co prawda Myśli o filozofii dziejów Herdera, dające podstawy romantycznemu pojmowaniu „narodu etnicznego” i nacjonalizmowi powstały w tym samym okresie, jednak to nie myśl niemiecka, a liberalna, oświeceniowa, obywatelska myśl francuska ukształtowała światopogląd twórców tej Konstytucji, zaś jego symbolem stała się podarowana sto lat później Amerykanom przez Francuzów „Wolność Opromieniająca Świat”, czyli Statua Wolności. Kto miał być wolny? – Każdy człowiek, każdy obywatel. Czyli „We, the People of the United States” to „My, ludzie [obywatele] Stanów Zjednoczonych”, wszyscy razem i każdy z osobna. Takie pojmowanie „narodu” dopiero w 1997 roku zaproponowali nam twórcy naszej obecnej Konstytucji: „My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”, niezależnie od pochodzenia etnicznego, „narodowości”, wyznania. Dzisiaj Wałęsa, będąc w opozycji, zapewne akceptuje takie postrzeganie „narodu polskiego”, w odróżnieniu od ideologów PISu, którzy w swoim nacjonalistycznym projekcie ustawy zasadniczej wykreślili słowa „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”. W 1989 roku Wałęsa nie posiadał jeszcze „świadomości obywatelskiej”. Przypuszczam, że podobnie jak większości Polaków, przez ponad dwa stulecia walczących o niepodległość swojej ojczyzny, bliższe mu było romantyczne pojmowanie „narodu” jako etnosu. Wolnym od sowieckiego komunizmu stać się miał „naród polski”, a nie każdy obywatel z osobna.

Na początku lat 90. liberalnej inteligencji wydawało się, że Polacy pojęli istotę i wartość zachodniego godnego Ja. Józef Tischner w Etyce solidarności mówił wówczas o solidarności jako idei i ruchu etycznym. Prawdziwa solidarność dla niego – to solidarność sumień. „Z ludźmi bez sumienia można jechać w jednym pociągu, siedzieć przy stole podczas kolacji, czytać książki – to jednak nie jest jeszcze solidarność. Nie każde ‘my’, nie każde ‘razem’ jest już solidarnością […] Ja jestem z tobą, ty jesteś ze mną, jesteśmy razem dla niego. My – dla niego”, jednak wszystko zaczyna się od Ja. My jest wtórne. My – to Ja i Ty w dialogu.

Formułując etykę solidarności, Tischner zakładał, że wróg nie jest jej potrzebny. Po dziesięciu latach, gdy rozpoczęła się polsko-polska wojna nacjonalistów z liberałami, zdał sobie sprawę z popełnionego błędu: „Trzeba jasno powiedzieć: etos solidarności nie jest już zdolny ogarnąć i rozświetlić wszystkich rysujących się konfliktów. Bo cóż mówił ten etos? Mówił, że mamy być razem, że powinniśmy działać bez przemocy, że etyka ma stać ponad polityką. To wszystko było jasne, gdy był wróg, który działał lub miał pokusę działać przeciwnie. Gdy wróg zniknął, nasze ‘razem’ rozlało się. […] Stragan komunizmu rozleciał się. Ale tłum przed straganem jeszcze stoi. Co zrobić, aby ten tłum stał się społeczeństwem czującym swoją godność narodową? Zrobiono już w tym kierunku wiele. Ale coś trzeba jeszcze zrobić. Trzeba powrócić do najprostszego doświadczenia – do poszanowania Człowieka”.

Niestety, polskie „wolnoć, Tomku, w swoim domku” i „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” nie sprzyjają „poszanowaniu Człowieka” innego. Udało się, co prawda, stworzyć liberalną Konstytucję, ale nie zdarzyło się, by na pierwszych zajęciach o „narodzie”, które prowadziłem na politologii przez dwa dziesięciolecia, ktoś ze studentów odpowiedział mi na pytanie, jak nasza Konstytucja definiuje „naród polski”. Ani rządząca lewica, ani liberałowie PO nie zadbali o to, by „tłum przed straganem” wychować na obywateli świadomych wartości, na których zbudowano europejską Wspólnotę. Dopiero zamach rządzącej prawicy na Konstytucję obudził liberałów i swe demonstracje zaczęli rozpoczynać od czytania przez megafony jej Preambuły. „Tłum” jednak ich nie słuchał. Nie uświadomiono mu, że Powszechna deklaracja praw człowieka, będąca fundamentem Wspólnoty, mówi o prawach każdego człowieka, bez wyjątku, a nie o prawach tego czy innego „narodu”, że wszystkie prawa UE należą ci się nie dlatego, że jesteś tej czy innej „narodowości”, a dlatego, że jesteś obywatelem Wspólnoty. Polski indywidualizm jest egoistyczny i jednocześnie nacjonalistyczny. Dzięki niemu, co prawda, nie udało się w Polsce stworzyć kołchozów, ale również, jak do tej pory, społeczeństwa obywatelskiego obejmującego cały „naród”.

W Rosji sprawa jest bardziej skomplikowana. Po pierwsze dlatego, że jest to kraj wielonarodowy, jak USA. Po drugie, w odróżnieniu od USA, kraju emigrantów, z własnej woli poszukujących lepszego życia, wielu mieszkańców Rosji stało się poddanymi tego państwa wbrew swojej woli. Po trzecie, kategorie „narodu” i „narodowości” zaczerpnęli Rosjanie (jak i Polacy) nie z obywatelskiej Francji, a z niemieckiego romantyzmu. Po czwarte i chyba najważniejsze, Rosję różni od Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych stosunek do indywidualizmu i kolektywizmu (bez różnicy jak go będziemy określać: narodem, klasą czy soborowością-powszechnością). Rosyjskie My tworzyły pokolenia. Aleksy Chomiakow w latach 40. XIX wieku, przeciwstawiając swój ideał rzeczywistości zachodniemu postrzeganiu świata, pisał: „Europejczycy […] nie akceptują niczego prawdziwie wspólnotowego, gdyż nie chcą na krok ustąpić z prawa do osobistej samowoli”. Cała walka o „narodowość”, rozpoczęta w myśli rosyjskiej w epoce romantyzmu, doprowadziła w końcu do pełnego zniewolenia jednostki w My-narodzie sowieckim. Gdy Jewgienij Zamiatin tworzył swoją antyutopię, sowieckie My było jeszcze w powijakach, lecz „poszukiwacz Boga” Maksym Gorki już głosił myśl, iż wszystkie nieszczęścia świata zaczęły się od tego, że „pierwsza ludzka osobowość oderwała się od cudotwórczej siły narodu […] i skuliła się ze strachu przed swoją samotnością i bezsilnością […] Ja jest najgorszym wrogiem człowieka”. I komunizm zniszczył tego „wroga”, by stało się jak w Katechizmie rewolucjonisty Siergieja Nieczajewa: „Rewolucjonista – to człowiek stracony. Nie ma własnych interesów, spraw, uczuć, przywiązania, własności, nawet nazwiska”.

Ideę solidarnego, komunitarnego My próbowali Rosjanom wpoić członkowie Narodowego Związku Pracy Rosyjskich Solidarystów, działającego od 1930 roku na emigracji, starając się połączyć zachodni personalizm z rosyjskim kolektywizmem. Wychodzili z założenia, że człowiek swoją wiedzę, kulturę, umiejętności zawdzięcza innym. Personalizm jakoby przemilcza ten fakt, kolektywizm go narzuca, rosyjski solidaryzm natomiast stara się go zgłębić, widząc w solidarności nie wtórny mechanizm czy narzędzie, lecz pierwotną podstawę bytu społecznego, w którym nie sposób oderwać jednostkowe Ja od My. My było więc dla nich pierwotne, Ja – wtórne.

Dzisiaj Wiktor Jerofiejew w Encyklopedii duszy rosyjskiej diagnozuje:

Próżno myśleć, jakoby nasze „my” składało się ze zbioru „ja”, będących wartością dla siebie samych. Rosyjskie „ja” nie jest pierwiastkiem przystosowanym do samodzielnego życia, przebywa wyłącznie w molekule rodzinnej. Stąd nie „ja” kształtuje ideę „my”; to „my” przemawia i manifestuje. „My” płodzi wyrodne „ja” jak drobne kartofle. Wszystkie siły rosyjskiej pisowni są po stronie „my” i ile by w rozwój „ja” wkładano literackiej udręki, na nic się to zda, gdyż brak rezerw gramatycznych. Podświadome „my-kanie” Płatonowa i pełne sprzeciwu „ja-kanie” Nabokowa niech będzie przykładem różnicy potencjałów. Na „my” można ujadać jak Zamiatin, z „my” można się śmiać jak Olesza, jednak „my” ma samodzierżawną jakość o imieniu „narod”. […] Słowo „narod” zabetonowało naród na wieki.

W swoim programie politycznym Rosja na przełomie tysiącleci (1999) Putin w pełni zaakceptował przeciwstawienie zachodniego Ja rosyjskiemu My. Indywidualizm i wartości liberalne – mówi – mają tradycję historyczną w USA i w Anglii, w Rosji natomiast dominuje kolektywizm, „głęboko zakorzeniły się tu paternalistyczne nastroje” i nie jednostka, а„państwo, jego instytucje i struktury odgrywają szczególnie ważną rolę w życiu kraju i narodu”. To samo powtórzył w czerwcu 2013 roku na spotkaniu z korespondentami telekanału Russia Today, przeciwstawiając Rosjan Amerykanom: „U podstaw świadomości amerykańskiej leży idea indywidualistyczna. U podstaw rosyjskiej – kolektywistyczna”.

Putin ma rację. Cała historia cywilizacji Zachodu, od epoki Oświecenia do dnia dzisiejszego, jest dążeniem do wyzwolenia każdej jednostki, każdego Ja, czego nie można powiedzieć o tradycji rosyjskiej, a ostatnio również o „rusyfikującej się”, „narodowej” ideologii polskiego rządu. W 2014 roku Rosyjskie Ministerstwo Kultury przedstawiło „Podstawy państwowej polityki kulturalnej”. Naczelna teza tego dokumentu: „Rosja to nie Europa”. Stąd wniosek: „zachowanie wspólnego kodu kulturowego wymaga rezygnacji z państwowego wpierania projektów kulturalnych, narzucających społeczeństwu obce wartości”. Czy nie taką samą politykę realizują dziś polscy ministrowie i prawicowi ideolodzy? Minister Edukacji i Nauki twierdzi, że w Europie doszliśmy do poziomu „gorszego niż Związek Radziecki i komunizm” a „Unia Europejska jest tworem niepraworządnym” i o tym chce nauczać w szkołach. Dla prezydenta Polski UE – to „wyimaginowana wspólnota, z której dla nas niewiele wynika”. „Autorytatywny” poseł Marek Suski przekonuje, że „Polska nielegalna walczyła w czasie II wojny światowej z jednym okupantem, walczyła z okupantem sowieckim, będziemy walczyć z okupantem brukselskim”.

W społeczeństwie obywatelskim, które stara się stworzyć Wspólnota europejska, „narodowość”, jak i wyznanie, orientacja seksualna, upodobanie do piwa, wina czy wódki, jest osobistą cechą jednostki. Dlatego w rzeczywistości, w której podstawową wartością są prawa człowieka, niezależnie od jego pochodzenia, światopoglądu i „tożsamości”, granice państwowe są zbędne, jednak koniec historii nacjonalizmów jeszcze nie nastąpił, mit „narodowości” zatruwa stosunki międzyludzkie i przywraca granice. Dlatego nie szybko polską Konstytucję otworzą słowa „My – obywatele Rzeczypospolitej”, rosyjską „My – obywatele Federacji Rosyjskiej” a europejską, jeśli kiedykolwiek uda się taką stworzyć, „My obywatele Unii Europejskiej”.

Co w TTrawie piszczy :)

Setki książek (o artykułach na łamach „Liberté!” nie wspominając!) napisano o pogłębiającym się kryzysie liberalnej demokracji, jego przyczynach i możliwych sposobach terapii oraz o przygnębiającym paśmie politycznych sukcesów populistów, faszystów i zwykłych świrów. Okazuje się, że niepotrzebnie! Jak wyszperał Jakub Krupa, sprawa jest dawno wyjaśniona, a jej finał ustalony. Można się rozejść i czekać na rok 2139.

Z matematyki żadne z nas orły, ale obecnie warjatów winno być na świecie około 1:50. To jeszcze niewiele, ale problem polega na tym, że prawie wszyscy są aktywni na polskim politycznym Twitterze, gdzie stosunek ten wynosi raczej 1:4. Niekiedy ujawniają się jednak i wtedy na przykład proponują rozwiązanie problemu zmian klimatycznych „rozjebaniem świata” (nam, liberalnym naiwniakom, wydawało się dotąd, że walka ze zmianami klimatu ma „rozjebaniu” zapobiec – fundamentalny błąd, jak widać).

Polski rząd nie ma rewolucyjnych wizji ani możliwości i choć skrytych zwolenników podpalania świata w partii rządzącej na pewno nie brakuje, to jednak skupia się na „rozjebaniu” niewielkiego skrawka Republiki Czeskiej przy pomocy odkrywki w Turowie. Czechom się to jednak, o dziwo, nie spodobało i wybuchła wiadoma awantura, w którą zaangażowano instytucje unijne. Od tego czasu toczą się polsko-czeskie negocjacje i rozmowy. Premier Morawiecki, co prawda, już miesiąc temu ogłosił polski sukces tych negocjacji, ale on też już rok temu pokonał koronawirusa i zakończył pandemię, więc instynktownie podejrzewamy, że na okrągło bredzi. I – ta-da!!! – w tym miesiącu dostaliśmy potwierdzenie. Czesi nie tylko na Euro 2020 poradzili sobie lepiej od nas.

Na szczęście Czechów za wejście na ścieżkę wojenną z „przedmurzem chrześcijaństwa”/„Chrystusem narodów” spotkała kara Boska. Czesi powinni zrozumieć, że „rozjebanie” niedużej części ich kraju przez kopalnię w Turowie to małe piwo i się uspokoić. Bo czyż nie ta myśl nasunęła się błyskotliwemu redaktorowi Karnowskiemu? Czyż nie właśnie ta?!

My, liberałki i liberałowie, jesteśmy okropnymi ludźmi. Codziennie, najpóźniej w naszej czwartej godzinie pracy, czyli około ósmej rano, narzekamy na lenistwo młodego, lewicowego pokolenia. Młoda lewica protestuje:

Można naturalnie odpowiedzieć, że nasz liberalny problem nie polega na tym, że ludzie w swoim miejscu pracy narzekają (niejednokrotnie przecież słusznie) na niskie płace, niebezpieczne warunki, śmieciówki i łamanie praw pracowniczych. Nasz liberalny problem polega na tym, że młoda lewica na niskie płace, niebezpieczne warunki, śmieciówki i łamanie praw pracowniczych najczęściej narzeka przy vege smalcu, chai latte i smoothie z kalarepy w hipsterskim lofcie lub w szlafroku i kapciach binge-watchingując Netflixa w środę o 11 przed południem. Rozumiemy jednak, że skoro ktoś planuje w imię pomocy ubogim za chwilę (za tydzień, miesiąc, rok, dekadę?) „rozjebać świat”, to musi kumulować energię. Zresztą, odpowiedzieć młodej lewicy można szybciej, łatwiej, przyjemniej i bez ryzyka repliki.

Wacku77, oddajemy Ci głos:

Na polskim politycznym Twitterze najfajniejsza jest Pegi @Niespodzianka_. Oto kolejny dowód:

W tym miesiącu nie sposób pominąć wątku podpisania przez Najważniejszego Polaka Prezesa Jarosława Kaczyńskiego wspólnej deklaracji ideowej z barwną paletą różnorakich liderów partii politycznych krajów UE (barwność tej palety nie jest jednak oczywiście – zgrozo, zgrozo! – tęczowa, a raczej sięga od jasnego brązu po brąz ciemny, po drodze zahaczając o barwy brunatne i bordowe) na temat przyszłości Europy. Wyłania się z niej przyszłość dość zbieżna z marzeniami Aleksandra Dugina, naczelnego ideologa Kremla. Nic dziwnego, zasadniczo każdy z przyszłych partnerów Prezesa ma już focie z Wową, niczym kandydaci Solidarności w 1989 r. z Wałęsą. Prezes na swoje zdjęcie jeszcze czeka, jeszcze się waha, albo może już je ma, ale w szufladzie?

…okay, tutaj jacyś warjaci, ale już nie pamiętamy, jak to chcieliśmy komentować, na pewno jest w tym

seks…

A na koniec pytanie miesiąca! Twitter nie pozwala zaznaczyć wszystkich trzech opcji, co w tym przypadku bardzo bardzo boli.

warjatów selekcjonował @piotr_beniuszys

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Miliony indywidualnych wyborów :)

Naiwnością jest nieporuszalne trwanie na stanowisku, okopanie się na pozycji, niedostrzeganie/nie branie pod uwagę zmian i rozwoju, czy w końcu zamknięcie się w jednej, określonej retoryce… widzimy na co dzień. Naiwnością jest również zakładać, że coś – w tym władza – dana jest raz na zawsze. Naiwnością wielką… i to wcale nie po jednej z politycznych stron.

„Liberalizm ma zawsze dwie twarze – powiada John Gray – Z jednej strony tolerancja jest poszukiwaniem idealnej formy życia. Z drugiej – jest poszukiwaniem warunków umożliwiających pokojową koegzystencję odmiennych sposobów życia”. Proste. Piękne. Prawdziwe. Owa odmienność sposobów życia, swoboda obrania takiej czy innej drogi, naszej religii lub jej braku, wrażliwości naszego sumienia/zmysłu etycznego, decyzji dotyczącej tego z kim i w jaki sposób (w wymiarze prywatnym, ale też wspólnotowym/społecznym) spędzamy nasze dni i noce; wyboru czy trwać w zastanym świecie czy na różne sposoby szturmować jego faktyczne/fizyczne/wyobrażone/mentalne granice, tak by czynić go lepszym…

To zadanie jakie stawiamy przed sobą. Nie tylko jako liberałowie. Po prostu jako myślący i czujący ludzie. Nie ma tu jednak mowy o jakimś racjonalnym konsensusie, który pozwalałby nam zdefiniować ów idealny/najlepszy sposób życia. Taki najpewniej nie istnieje, bo – podobnie jak w leibniziańskim „świecie najlepszym z możliwych” obecne było zło – świat nasz pełen jest ułomności, zacietrzewienia, nadmiernej pewności czy zwykłej głupoty, która nie pozwala na realizowanie nazbyt śmiałych projektów (nawet tych myślowych).

Dalej jednak, naiwnością wielką byłoby twierdzić, iż w dobie różnorodności realna jest idealizacja sposobu życia. Ujednolicenie na poziomie innym niż obranie kursu na negatywne i pozytywne wolności. Równać nas próbowano już wielokrotnie, co – niezależnie od dobrej czy złej w tej kwestii wiary – w ostatecznym rozrachunku rodziło rozmaite utopie, za którymi przychodziły ich wykrzywione dzieci, śniące o unifikacji w ramach tego czy innego autorytarnego systemu.

To z kolei rodziło nienawiść i przemoc, czego najlepsze dowody mieliśmy niedawno, w prawicowych głosach podczas przesyconej mową nienawiści kampanii prezydenckiej, albo kilka dni temu, gdy na warszawskich ulicach przemocą demonstrowano stosunek władz państwowych do różnorodności i odmienności. Do ludzi. Do współobywateli.

Tymczasem wobec różnorodności… zmienił się (ba, wciąż się zmienia) status quo. Nie wystarcza już (a szkoda), określona choćby przez Isaiaha Berlina postawa liberalnej moralności, której istotą jest równość wolności, „nietraktowanie innych tak, jak nie chciałbym być przez nich traktowany; spłacenie długu tym, którym zawdzięczam moją wolność, pomyślność lub wykształcenie; sprawiedliwość w jej najprostszym i najpowszedniejszym znaczeniu”.

Pojemniejsza jest formuła klasycznego liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Tylko… wytłumacz to tym, co rzucają się z pięściami na ludzi, trzymających w ręku białe róże na znak protestu i solidarności, na ludzi niosących w dłoniach tęczę, wielowymiarowy wszak symbol nadziei. Dziś „zadaniem, które otrzymujemy w spadku, jest przemodelowanie liberalnej tolerancji, aby wskazywała drogę poszukiwania modus vivendi w bardziej zróżnicowanym świecie” (znów Gray). W świecie tak bardzo otwartym, a z drugiej strony tak przerażająco barykadującym się na pozycjach „narodowych”.

Bez tego otwarcia ani rusz. Bo świat jest piękny w swym bogactwie poglądów, postaw, kultur, wyborów, religii, sposobów życia. I nic innego, jak właśnie ten świat dyktuje nam nowe otwarcia, nową ciekawość, nowe życia, których istnienia/nadejścia być może wypatrywaliśmy, ale nawet nie śmieliśmy się ich nadejścia spodziewać. A jak wielką naiwnością jest nieporuszalne trwanie na stanowisku, okopanie się na pozycji, niedostrzeganie/nie branie pod uwagę zmian i rozwoju, czy w końcu zamknięcie się w jednej, określonej retoryce… widzimy na co dzień. Naiwnością jest również zakładać, że coś – w tym władza – dana jest raz na zawsze. Naiwnością wielką… i to wcale nie po jednej z politycznych stron.

***

Starożytni powiadali „Si vis pacem, para bellum” („Chcesz pokoju, gotuj się do wojny”), a wiedza zaczerpnięta z ich mądrości towarzyszy nam do dziś. A przynajmniej być tak powinno. I nie mówię wcale o wielkich, militarnych zbrojeniach, ale o wchodzeniu w sytuację potencjalnie konfliktogenną; sytuację, która wymagać może od nas stosownego oręża – dziś częściej politycznego czy (marzenie) merytorycznego – pozwalającego na utrzymanie pokoju/spokoju, na umocnienie się na własnych pozycjach czy wreszcie na zdobycie kolejnych przyczółków, przybliżających nas do upragnionego celu. Do szeroko rozumianej wygranej. Również dla zwycięstwa wolności.

Tu politykę „robią jednostki”. Jednostki obeznane ze strategią, być może w pamięci mające (nietracące na aktualności) zdanie Clausewitza, który napominał, iż wojna jest kontynuacją polityki, prowadzoną innymi środkami („Der Krieg ist nichts anderes als die Fortsetzung der Politik mit anderen Mitteln”). Jednostki świadome mają przewagę. Nic w tym zresztą dziwnego, bo o owej strategii, bez najmniejszych przeszkód przenoszonej do polityki, uczymy się od zarania dziejów.

Co więcej, jak wprost zauważa Michael Walzer, dziś formułę Clausewitza z powodzeniem odwracamy, wskazując, iż to polityka stanowi kontynuację wojny, jednak taką, którą prowadzimy pokojowymi metodami/środkami/narzędziami. Te zaś – jeśli wierzyć politycznym czarodziejom – niewiele się różnią od pouczeń, jakie znajdujemy w Sztuce wojny Sun Tzu, traktacie pokazującym zasady strategii i taktyki skuteczne nie tylko w sytuacji toczącej się wojny, ale także w interesach, życiu prywatnym czy w końcu… w polityce. I tak od 2,5 tysięcy lat…

I znów naiwnością jest nie dostrzegać możliwości przeniesienia owych zasad 1:1, traktować je z przymrużeniem oka, jako „popularną książeczkę dostępną wszak dla każdego” czy pozycję z korporacyjnej biblioteczki. Naiwnością jest pomijać to, na czym zjadły zęby pokolenia strategów. Naiwnością jest również wybiórcze traktowanie tych czy innych systemów/zestawów rad, skoro… jakby na to nie patrzyć, działają.

Naiwnością – również w powyższym kontekście – jest szaleństwo kategoryzacji, okraszone „własnymi, słusznymi poglądami na wszystko”. Pcha nas ono w zgubną pewność, że oto pozjadawszy wszystkie rozumy i pootwierawszy drzwi do wszelkich tajemnic… na wieki wieków sprawować będziemy rząd dusz. A tu łatwo się przeliczyć. „Kto zna wroga i zna siebie, temu nic nie grozi, choćby w stu bitwach” – powiada Sun Tzu.

Na tym jednak nie koniec, bo na owym znawstwie, na pewności takiego rozpoznania wielu powinęła się noga. I znów prywatne, lokalne polityczne podwórko pokazuje, że zabetonowanie w wiedzy o sobie i przeciwniku (niekoniecznie określanym mianem wroga) ładuje nas w nie lada tarapaty. Bo oto w pewności swej wiedzy tracimy z oczu rozumienie. Tracimy prawdziwego człowieka. Tracimy szansę na wiedzę o jego autentycznych problemach, bolączkach, potrzebach, niedostatkach, a także radościach. Tracimy także dostęp do niego, bo sami staliśmy się odlegli – myślowo, a czasem i językowo. Tyle rozprawiamy o indywidualizmie, znaczeniu jednostki, jej prawach, że… w tych wszystkich rozważaniach nierozważnie straciliśmy ją z oczu.

Czasem, znów naiwnie (albo po prostu głupio) nie dostrzegamy ewolucji drugiej strony, lub też grupy w jakimś sensie niedocenianej lub spisanej na polityczną stratę. Błąd ten popełnił niedawno obóz rządzący z góry zakładając, że młodzi (wśród wyborców najmłodsi) na wybory nie pójdą, albo oddadzą swój głos (i serce) Konfederacji. Tymczasem nastąpiło przebudzenie, którego (znów, by owi młodzi nie padli łupem obozu władzy) nie wolno zmarnować. Przebudzenie owo dotyczy wartości, a także wolności, które to „nowe pokolenie” odkrywa i odzyskuje na własny sposób. Pobrzmiewa w nim, przywoływana już klasyczna formuła o granicach wolności drugiego człowieka, ale… jest w nim coś więcej.

Owo „więcej” pociąga za sobą wieszczoną przez wielu, a naszym podwórku przez Marcina Króla, konieczność zmian w demokracji liberalnej. Coś musimy przebudować, ale najpierw wypadałoby coś odzyskać, i to odzyskać wielowymiarowo. Bo zanim zaczniemy meblować się od nowa warto odnaleźć idei i wartości, jakie przyświecały naszym początkom. Idee, które rozświetlały nam świat, a które stały się dziś zakładnikami.

Zaczynając od wolności – tych „od” i tych „do”, szczególnie dziś, gdy z lękiem przypatrujemy się powracającemu strachowi, gdy goni nas widmo ograniczeń, represji czy ucisku. Wolności, którymi – za Benjaminem Constantem – cieszymy się jako nowożytni, oddający uprawnienia polityczne w cudze ręce, by sferze prywatnej zabezpieczyć się przed narzuceniem światopoglądu, wiary, sposoby życia czy wartości. To należy do nas, nie do państwa. Tu wybór wolności jako wartości nadrzędnej nie jest tylko domeną nas, którzy określamy siebie mianem liberałów.

Nie na tym jednak koniec. Bo idąc dalej, by wyzbyć się owej wiodącej ku głupocie naiwności, musimy pytać: Jaka wspólnota? (nawet jeśli limitowana). Jakie są w niej pęknięcia? Jakie mamy o niej wyobrażenia? Ile z tych marzeń dzielimy z innymi, w realizowaniu których z nich jesteśmy w stanie podjąć współpracę. Współpracę na jak najszerszą skalę. Tak, by zachowując wolność zabezpieczyć się przed zawłaszczeniem//przeinaczeniem innych, a może i tej wartości. W niej również objawia się, ale i za jej pośrednictwem zabezpiecza się przywoływana na początku różnorodność. A „we współczesnym świecie – jak powiada Francis Fukuyama – różnorodność – związana z rasą, przynależnością etniczną, religią, płcią, orientacją seksualną i tym podobne – jest zarówno faktem, jak i wartością”. Jest czymś dobrym. Koniecznym. Nieuniknionym. Podstawowym.

Bez tej wiedzy – bez wolności, wartości, rozumienia własnej tożsamości, bez strategii, bez świadomości kim jest przeciwnik i kim jesteśmy my sami… będziemy jak te naiwne dzieci, jak błądzący we mgle. I choć w mocy utrzymują się przywołane na początku myśli Johna Graya, dziś liberalizm ma więcej niż dwie twarze. Ma ich miliony. A każda manifestuje się w indywidualnym wyborze, w mojej i Twojej wolności. I w decyzji by nie dać go sobie odebrać.

Jaka jest przyszłość polskiego liberalizmu? [Ankieta Liberté!] – Bartłomiej Sienkiewicz :)

Zapytaliśmy przedstawicieli środowiska Liberté! i osoby, którym bliskie są idee liberalizmu o ocenę międzynarodowej i polskiej sytuacji polityczno-społecznej oraz ich wizję przyszłości. Oto odpowiedzi Bartłomieja Sienkiewicza.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Jaka powinna być przyszłość polityczno-partyjnej reprezentacji liberalnych idei w Polsce? Czy powinno się znaleźć miejsce dla niezależnej partii liberalnej, czy raczej dla liberalnego skrzydła w większej strukturze? Czy skazanie się na kompromisy koalicyjne nie pozbawia idei liberalnych potencjału oddziaływania na społeczeństwo?

Problemem jest raczej brak jakiejkolwiek reprezentacji liberalizmu w Polsce. Nie trzeba głębokiej analizy wystąpień PO, żeby dostrzec zanik języka liberalnego. Przede wszystkim w rozumieniu liberalizmu jako najgłębszego projektu nowoczesności skupionego na ludzkiej wolności, prawie do wyboru, ochronie równości i powszechności tego wyboru. Zanik tej warstwy emancypacyjnej i przełożenie tego na „techniczną” walkę polityczną z rządzącą prawicą spycha nieuchronnie partię mającą korzenie liberalne na pozycję nieokreśloną ideowo w trosce o poszerzenie spektrum wyborców. Tymczasem ta bezideowość jest złudzeniem pragmatyczności: ludzie potrzebują w niepewnych czasach, w jakich przyszło nam żyć, wyraźnej busoli, atakowani co rusz nachalną propagandą o „końcu liberalizmu” i jego rzekomych przewinach, konfrontowani na co dzień z wyrazistym przesłaniem narodowo- -prawicowym. Tylko odważne mówienie o liberalizmie i demokracji liberalnej jako zestawie idei, które pozwoliły wyzwolić człowieka z kondycji podległości stanowej, gospodarczej czy religijnej, mogą dać nadzieję na przyszłość, a tym samym wygraną w walce o uznanie większości. Z tej perspektywy wybór zaczyna się od gotowości „podłączenia do liberalnego prądu” opinii publicznej i nacisku na istniejące byty polityczne, by tę wersję swojego istnienia przyjęły jako oczywiste ideowe przesłanie. Dopiero fiasko tej działalności wymusza inny wybór.

Nie mogę się zgodzić na perspektywę, w której kompromisy niezbędne do politycznego działania mają być przeszkodą, a alternatywą jest „czystość środowiska” jako osobnego bytu. Skończyłoby się to ideową obawą o utrzymanie ideowości. Liberałowie mieliby sami się pilnować w niewielkim gronie, czy ktoś czasem nie zmienia zdania? Ekskluzywność jest poza tym przeciwieństwem „możliwości odziaływania na społeczeństwo”. Przestrogą jest tu partia Razem, która z lewicowości utworzyła sekciarstwo stosowane, ponosząc zupełne fiasko w kontakcie ze społeczeństwem i wyborcami. Przestrzegał przed takim rodzajem liberalizmu Mark Lilla, nawet jeśli jego diagnoza była adresowana do bardziej lewicowych – z naszej perspektywy – niż liberalnych środowisk w USA. Propozycja liberalna nie może także operować językiem sprowadzającym się wyłącznie do kwestii gospodarczych, bo w finale kończy się jak liberalizm à la Petru, dla wąskiego zakresu wyborców.

Odnowienie narracji liberalnej musi się odwoływać do polskich tradycji myślenia wolnościowego, do przynależności cywilizacyjnej i wciąż żywego smoka paternalizmu postfeudalnego w Polsce, za którym często stoi projekt odbierania ludziom wolności w imię własnej władzy (PiS).

W reakcji na globalny kryzys 2008 roku wzmocniła się narracja antyliberalna gospodarczo. Jaka jest pożądana reakcja liberałów na tę nową rzeczywistość? Czy ewolucja myśli liberalnej powinna iść w kierunku „zmiękczania” postulatów wolnorynkowych i uwzględnienia oczekiwań dużej części społeczeństwa związanych z potrzebą bezpieczeństwa socjalnego?

W tej sprawi stoję blisko Tony’ego Judta oraz jego wizji przekształceń społecznych i gospodarczych w Europie. W złożonym procesie zawierania kompromisów socjaldemokraci, chadecy i liberałowie wypracowali w powojennej Europie drogę niekrępującą wolności gospodarczych, różnorodną, zapobiegającą nadmiernym podziałom społecznym. Europa stała się jednym z filarów światowego rozwoju gospodarczego i nowych technologii. Pamięta się o politycznym podmiocie, który zapewnił tryumf wolności, czyli klasie średniej, ale i umiejętnie dba o najsłabszych. Szok roku 2008 (i to, co do niego doprowadziło) trwa do dziś i być może nadal jeszcze będzie napędzał populizmy wszelkiej maści właśnie dlatego, że uderzał w stabilność owego podmiotu politycznego będącego bazą społeczną wszelkich projektów liberalno-emancypacyjnych. Strach przed upadkiem i zubożeniem od tego czasu nie osłabł. Niemniej sądzę, że stoimy przed dwoma niebezpieczeństwami, jakie niosą za sobą skrajności: libertarianizmem i populizmem lewicowym, realizowanym przez prawicę. Oba skrzydła są wrogami liberalizmu i oba czerpią siłę z tego samego – opisanego wcześniej – źródła. Libertarianizm jest niczym innym jak darwinizmem społecznym, a populistyczna obietnica wspólnotowości skrywa czystej wody autorytaryzm. Wyjściem z tego nie jest tylko odrzucenie i przeciwstawienie się obu, ale wypracowanie nowego kompromisu pozwalającego na zaspokojenie potrzeb klasy średniej, aspirującej, ochrona najsłabszych w imię stabilności społecznej i pilnowanie wzrostu gospodarczego opartego na zachowaniu elementarnych zasad konkurencji. Jednym z najsilniejszych obciążeń liberalizmu jest utożsamienie go z neoklasycznym modelem ekonomii, traktowanym jak Fukuyamowski „koniec historii”, jako jedyną i ostateczną szkołę myślenia ekonomicznego. Po roku 2008 tego typu myślenia liberałowie bronić nie mogą, gdyż prowadzi do takiego rozminięcia się z oczekiwaniami społecznymi, że skutek może być tylko jeden: trwała marginalizacja. A to oznacza także koniec drogi wolności człowieka, różnorodności wyboru i jego prawnych gwarancji. Warto przypomnieć, że w 1945 roku Zachód pokonał faszyzm gigantycznym wysiłkiem i kosztem wielu ofiar, a znalazł się w sytuacji zagrożenia komunizmem z jego atrakcyjną ofertą emancypacji poprzez totalitaryzm. I jedno, i drugie zostało pokonane. Nie ma więc powodu, by stracić wiarę, że i tym razem liberalizm może przepłynąć między Scyllą i Charybdą libertianizmu i prawicowo- -lewicowego populizmu. Warunkiem tego jest jednak powrót do korzeni: liberalizm nie jest szkołą ekonomiczną, jest troską o rozumną wolność, i potrafi się dostosować do okoliczności. W tym tkwiła zawsze jego siła – wystarczy przeczytać filipiki Žižka ze wstępu do Rewolucji u bram Lenina – zarzut obłaskawiania rzeczywistości brzmi tam jako główne oskarżenie przeciw liberalizmowi. Słuszność tego zarzutu jest potwierdzeniem tej drogi.

Liberałowie i lewica mają w Polsce szerokie możliwości współdziałania. Obejmuje ono nie tylko tradycyjne pola zbieżności poglądów w zakresie praw różnego rodzaju mniejszości, praw obywatelskich czy obyczajowych przemian społeczeństwa, ale także obrony ustroju państwa prawa. Tymczasem część lewicy uwypukla swoją niechęć wobec liberałów, winiąc ich za zły stan Trzeciej Rzeczpospolitej czy za obrót spraw po roku 2015. Jak na te postawy powinni odpowiadać liberałowie?

To istotnie problem – bo wydawałoby się, że wobec ofensywy prawicy w każdym segmencie życia społecznego i politycznego oba obozy powinny się do siebie zbliżyć. Dzieje się inaczej. Od 2015 roku zdarzało mi się pisać o tym dla „Krytyki Politycznej” – zawsze bez skutku. Nowa Lewica jest w moim przekonaniu zdeterminowana, by na trupie liberalizmu wyrosnąć jako główny przeciwnik prawicy w Polsce, a argument, że na gruzowisku po zniszczeniu liberalizmu nie będzie miejsca na żadną formę istnienia lewicy i jej postulatów – zupełnie do tych środowisk nie trafia i wręcz budzi ich wściekłość. Na to nakłada się problem sporu międzypokoleniowego. Dla nowej lewicy przedstawiciele liberalizmu o pokolenie starsi są nie do przyjęcia, także dzięki paternalistycznemu językowi. Widać było to wyraźnie w wypadku sporów o nieobecność młodego pokolenia w protestach ulicznych, gdzie przedstawiciele pokolenia Solidarności formułowali zarzuty o obojętność na działania PiS-u zabierające wszystkim wolność. Odpowiedzi były brutalne i sprowadzały się do jednego: „W świecie, który wy nam urządziliście, nie mamy szans, żeby się tym zająć, bo walczymy o przeżycie każdego dnia”. Ten splot uraz, przesadzonych z obu stron, buduje dodatkowy podział. Jak zwykle w takich wypadkach wyjściem okaże się polityka. Bo tylko na jej gruncie można wypracować porozumienie bądź określić wyraźne rozbieżności. A to z kolei wymaga obecności lewicy w polityce innej niż na marginesach – świadczą o tym choćby wyniki ostatnich wyborów samorządowych w Polsce. Tak długo, jak lewica stanowi margines, nie mogę się przejąć tym konfliktem, bo w istocie nie ma partnera do rozmowy. Nie jest nim także SLD (z przyczyn zbyt oczywistych, by o nich pisać). Zmiana może nastąpić tylko wtedy, gdy Robert Biedroń odniesie sukces i będzie musiał z tej perspektywy jakoś określić się wobec reszty sceny politycznej. Określić się nie tylko politycznie, lecz także bardziej konkretnie w sensie ideowym, niż to czyni teraz w kampanii, zadowalając się ogólnikami typu „partia progresywna”. Wtedy dopiero będziemy mieli sprawdzian rzeczywistej intencji lewicy w Polsce. Póki to nie nastąpi, nie widzę – piszę to z przykrością – konieczności odpowiadania lewicy na cokolwiek.

W Polsce przemiany religijności zachodzą dość powoli, ale uwikłanie Kościoła w świat polityki postępuje. Jaki powinien być stosunek liberałów do roli religii w życiu społecznym? Jakie modus vivendi polskiego państwa z hierarchami Kościoła katolickiego jest osiągalne i pożądane?

Tu nie ma kompromisu. Kościół, wbrew swojemu powołaniu i wbrew większości społeczeństwa, stanął po stronie odbierania ludziom wolności i żądania ograniczenia wolności sumień. Kościół zdradził wolność w Polsce – jak to się stało i dlaczego, to bardzo obszerny temat. W moim przekonaniu jedynym rozwiązaniem jest ograniczenie działań Kościoła w sposób, który nie narusza swobody praktyk religijnych, ale wytycza obszar, w którym Kościół nie może sobie uzurpować żadnych praw w stosunku do sfery świeckiej. W finale oznacza to wycofanie się państwa z finasowania Kościoła, odzyskanie świeckości szkoły, przegląd konkordatu pod kątem jego utrzymania lub nie. Ale także egzekwowanie prawa chroniącego ofiary Kościoła (pedofilia) i nakładającego odpowiednie rozwiązania z zewnątrz na organizację kościelną. Jako chrześcijanin pragnę dodać, że Kościół w Polsce – o czym świadczą niektóre jego zachowania – przemienia się zdumiewająco szybko w organizację postchrześcijańską, omalże pogańską. Ale to już inna historia i inny ból. Wielu liberalnych polityków europejskich ze zgrozą obserwuje sytuację w Polsce i na Węgrzech, w efekcie postulując marginalizację tych państw w modelu „Europy kilku prędkości”. Z drugiej strony ich wizje są szansą na pomyślność projektu europejskiego w XXI wieku. Jaka powinna być postawa polskich liberałów wobec tych projektów reform, jeśli ich realizacja może osłabić pozycję Polski w UE? Wspomóc wszystkimi siłami odsunięcie PiS-u od władzy. Cała reszta jest w tym temacie jedynie teoretyzowaniem.

Kultura jest dzisiaj znowu ważnym ogniwem światopoglądowego formowania społeczeństw. Jaka powinna być rola liberałów w kształtowaniu współczesnej kultury? 

Zawsze była, co nie znaczy, że zawsze o tym pamiętaliśmy. Ale nie ma czegoś takiego jak „kultura liberalna” (oprócz środowiska wokół czasopisma, rzecz jasna). Kultura liberalna to po prosu wolność tworzenia bez ograniczeń prawnych czy społecznych. I na straży tej wolności ma stać liberał, nie próbując wykorzystać kultury do własnego kulturkampfu, wspomagając ją tam, gdzie się da, i czyniąc to w przekonaniu, że jest najwyższym powołaniem człowieka, zwieńczeniem jego możliwości indywidualnych i cywilizacyjnych. To oznacza, że po pierwsze, należy zawsze stać po stronie twórców i odbiorców kultury, których prawa do niej są ograniczane, nawet jeśli wydźwięk ich dzieł jest zwrócony przeciw nam (np. lewicowy teatr zaangażowany politycznie). Powinniśmy być wszędzie tam, gdzie władze państwowe czy samorządowe próbują tę wolność tworzenia ograniczać, powinniśmy być tam z protestem, mocnym nazwaniem rzeczy po imieniu. Po drugie, należy wspierać kulturę, dbać o jej powszechność, zapewniać finansowanie ze środków publicznych. Nie można bowiem udawać, że między państwem a kulturą ma być żelazna kurtyna i mają działać wyłącznie prawa rynku. Sztuka podlega prawom rynku, ale jej trwanie nie może się opierać wyłącznie na nich. Inaczej zawęża się jej spektrum, a tym samym ogranicza się wolność jej tworzenia i krąg odbiorców.

Gdy PiS przegra :)

Batalia o kontrolę nad Sejmem i Senatem następnej kadencji zaczyna się rysować na horyzoncie. Już za niewiele ponad rok Polki i Polacy zdecydują o tym, czy PiS będzie rządzić przez drugą kadencję. Pogarszające się pod rządami tej partii relacje Warszawy z większością państw Unii Europejskiej, przeobrażenia UE w strukturę o tzw. dwóch prędkościach oraz sytuacja mechanizmów państwa prawa w Polsce to czynniki decydujące o tym, że wybór, którego dokonamy jesienią 2019 roku, będzie brzemienny w skutki o wiele bardziej, aniżeli w przypadku przeciętnych wyborów parlamentarnych.

Scenariusze pisane na wypadek reelekcji partii Jarosława Kaczyńskiego są alarmistyczne. Trudno jednoznacznie orzec, czy słusznie – wszak znaczna część alarmistycznych ostrzeżeń przed konsekwencjami działań podejmowanych przez PiS od roku 2015,na dzień dzisiejszy wydaje się jednak przesadzona. Niezależnie od tego, mimo że obecne sondaże nie dają zazwyczaj opozycji zbyt wielkich powodów do optymizmu (a zatem kreślenie scenariusza porażki PiS-u w 2019 roku jest dzieleniem skóry na żwawym raczej niedźwiedziu), warto się zastanowić nad scenariuszami alternatywnego toku wypadków. To znaczy sytuacji przejęcia pod koniec 2019 roku większości w Sejmie przez grupę partii opozycyjnych: Koalicję Obywatelską i jej ewentualnych sojuszników.

Nasze opcje

Pozostańmy na płaszczyźnie teoretycznej. Istnieją w gruncie rzeczy trzy możliwe drogi postępowania dla hipotetycznie zwycięskiej opozycji po roku 2019. Po pierwsze, opcja tzw. „dorżnięcia watahy”. Oznaczałoby to, ogólnie rzecz ujmując, przyjęcie wobec pokonanego przeciwnika politycznego podobnej strategii do działań PiS-u w ostatnich 30 miesiącach. Bezpardonowe przejęcie mediów publicznych, usunięcie wszystkich działaczy PiS-u z instytucji oraz spółek Skarbu Państwa, w tym także ich znajomych, protegowanych czy krewnych. Zaprzężenie kontrolowanej przez nowego ministra sprawiedliwości prokuratury do intensywnych działań śledczych w poszukiwaniu jakichkolwiek nieprawidłowości prawnych sprokurowanych przez PiS-owską władzę. Sprawy sądowe, aresztowania, pociągnięcie do konsekwencji co najmniej politycznych autorów deliktów konstytucyjnych. Agresywna kampania medialna zorientowana na całkowite zniszczenie przeciwnika w oczach opinii publicznej, czyli zepchnięcie polskiej prawicy do tak głębokiej defensywy, że uzna ona za konieczne całkowite przeoranie swoich partyjnych i nieformalnych struktur. Nękanie projektów społeczno-medialnych związanych z PiS-em w celu pozbawienia ich możliwości realnego funkcjonowania. Sportową analogią jest tutaj nokaut.

Po drugie, podejście podobne do tego, które zaproponował Donald Tusk po zwycięstwie wyborczym w 2007 roku. Ta strategia oznacza rezygnację z nokautu i najbardziej dotkliwych retorsji za doświadczenia obecnie trwającej kadencji i utrzymanie środowiska PiS-u przy życiu, pod warunkiem dokonania w nim trwałych szkód, które na dłuższy czas uniemożliwią mu odzyskanie władzy (tym razem być może przez dłużej niż dwie kadencje). Wówczas działania nowej władzy przeciwko pokonanym miałyby charakter kilku punktowych ciosów i najprawdopodobniej byłyby zorientowane na swoistą „dekapitację” tej partii. Zapewne celem byłoby skompromitowanie kilku postaci z jej szeregów, które postrzegane są jako najbardziej radykalne zagrożenie dla ustroju polskiego państwa, a mają na koncie działania stawiające ich poza ramami prawa. Do celów na pewno należeliby Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński, a także – ze względu na funkcję zwornika całego środowiska – sam Jarosław Kaczyński. Niemniej elementem strategii byłoby utrzymanie PiS-u na poziomie pewnego potencjału i pozostawienie niektórych przedstawicieli tego środowiska na swoich pozycjach w instytucjach w celu używania ich jako „straszaka” do mobilizacji wyborczej własnego elektoratu i do odpierania presji ze strony alternatywnych, nowych podmiotów politycznych w centrum i na lewicy. Dokładnie tego rodzaju myślenie było fundamentem strategii PO w latach 2007–2015. Sportową analogią jest tutaj wygrywanie z osłabionym przeciwnikiem kolejnych rund na punkty.

Po trzecie w końcu, złożenie pokonanej prawicy oferty stopniowego wygaszania gwałtownego od wielu lat konfliktu politycznego w Polsce. Fundamentem tej strategii byłaby rezygnacja z najbardziej dotkliwych retorsji w zamian za przeprowadzenie przez PiS realnej reformy wewnątrzśrodowiskowej, której osią byłoby wyłączenie z polityki działaczy zorientowanych na podsycanie emocji i nienawiści politycznej, a oddanie sterów partii w ręce ludzi zorientowanych na merytoryczne prace nad rozwojem kraju w duchu konserwatyzmu osadzonego w modelu państwa prawa, trójpodziału władzy i szacunku dla instytucjonalnej ciągłości państwa. Obniżenie temperatury sporu politycznego, przejście od ataków personalnych do krytyki konkretnych rozwiązań i przywrócenie polskiej polityce dawno zapomnianych standardów debaty publicznej. W gruncie rzeczy byłaby to strategia podobna do tej wybranej przez środowisko Solidarności po roku 1989 wobec ludzi PZPR-u i SLD, która co prawda też zaowocowała wieloma negatywnymi skutkami, jednak na płaszczyźnie spraw fundamentalnych spowodowała, że SLD nie zawrócił z kursu na integrację z NATO i UE po przejęciu władzy w kraju. Celem tej strategii w przyszłości byłoby przede wszystkim zejście Polski z drogi coraz gwałtowniejszego konfliktu politycznego, ceną zaś rezygnacja z niekiedy słusznego i sprawiedliwego ukarania ludzi PiS-u za przekroczenia prawa i uprawnień. Elementem tego scenariusza byłyby ponadto zmiany w prawie wprowadzonym w obecnej kadencji, ponownie ograniczające wszechwładzę polityków rządowych. Sportową analogią jest tutaj rezygnacja z boksu jako dyscypliny narodowej na rzecz szachów lub brydża.

Okoliczności wyboru

Na wybór strategii nowej władzy wpływ będzie miało bardzo wiele okoliczności. Jednak w warunkach demokracji czynnikiem najważniejszym powinno być to, co w języku niemieckiej politologii określa się jako Wählerauftrag. W wolnym tłumaczeniu oznacza to „zadanie od wyborców”, a więc rzetelne odczytanie przez zwycięskich polityków woli popierających ich wyborców co do wyboru drogi postępowania w danej sprawie. Kluczowe jest zatem pytanie o to, jakie nastroje będą dominować w społeczeństwie w momencie, gdy PiS zakończy swoją pierwszą kadencję rządów i – hipotetycznie – przegra reelekcję.

Czy będzie to wręcz naga furia wyborców przeciwko globalnie ujętemu całokształtowi „dobrej zmiany” i dojmujące pragnienie obywateli, aby do gołej ziemi wyplenić polityczne pozostałości dorobku lat 2015–2019? Czy będzie temu towarzyszyć – co byłoby logiczne – druzgocąca klęska PiS-u wyrażona w wyniku wyborczym (może nawet utrata przez tę partię możliwości zablokowania zmian w Konstytucji RP)? Taki wynik otwierałby teoretycznie drogę do opcji „dorzynania watahy”.

A może PiS przegra wyraźnie, ale nastroje społeczne będą inne? Czy będzie dominować zmęczenie temperaturą sporów podczas kadencji PiS-u i chęć wyciszenia emocji politycznych, które zrodziły KOD, Obywateli RP i Czarny Protest, a które „dorzynanie watahy” niewątpliwie musiałoby podtrzymać? Ludzie mogą chcieć – bez obaw o los własnego państwa – znowu „zapomnieć” o polityce i wrócić do przysłowiowego grillowania karkówki w dniach wcześniej poświęcanych na obronę niezależności sądów. Takie nastroje chciał odczytać Tusk 11 lat temu i wybrał politykę „ciepłej wody w kranie”, a ludzi prawicy pozostawił przez pewien czas na czele CBA i TVP. Takie nastroje mogą skłonić nową większość do ponownego sięgnięcia po taką strategię.

W końcu wynik wyborczy może być bliski remisu. Nie będzie wystawienia jednoznacznie negatywnej oceny dorobkowi rządów PiS-u. Obywatele co prawda dadzą nowej większości mandat do przywrócenia państwa prawa i demokracji liberalnej, gdyż jednak to opozycja zyska większość, ale zażyczą sobie zachowania niektórych zmian przez PiS wprowadzonych (najpewniej socjalnych). Poza tym wynik bliski fifty-fifty będzie wołaniem zagregowanego społeczeństwa o podjęcie przez polityków próby nawiązania ponadpartyjnego dialogu i zmiany modelu przeżywania sporu politycznego, a wobec zwycięzców o rezygnację z pragnienia zemsty, a więc o wspaniałomyślność.

Płaszczyzna materialna

Poczyniwszy powyższe uwagi co do ramowych warunków wyboru strategii postępowania przez ewentualną większość złożoną z obecnej opozycji, warto nakreślić własne preferencje i wskazać najbardziej optymalne w naszym rozumieniu kierunki działań. W tym celu należy wprowadzić dodatkowo jedno niezwykle istotne rozróżnienie na dwa obszary funkcjonowania. Zupełnie bowiem innym problemem jest obranie strategii działania wobec ustaw i kształtu instytucji, jaki pozostanie jako spuścizna po czterech latach rządów prawicy, a innym wybór metod działania w odniesieniu do ludzi, którzy obecnie sprawują władzę i w taki, a nie inny sposób stosują i zmieniają prawo, wykorzystują instytucje i wyznaczają swoje zakresy kompetencji władczych. Spójrzmy w pierwszej kolejności na aspekt spuścizny ustawowo-instytucjonalnej.

W odniesieniu do znakomitej większości głośnych aktów prawnych przeprowadzonych przez PiS w obecnej kadencji należy preferować opcję „dorżnięcia watahy”, czyli celem opozycji po przejęciu władzy w 2019 roku powinien być szeroko zakrojony legislacyjny backlash o liberalno-demokratycznym profilu ideowym. Na tej płaszczyźnie należy się bezwzględnie wystrzegać podejścia kojarzonego ze strategią Tuska po roku 2007. Zarówno doświadczenie lat pierwszych rządów PiS-u (w latach 2005–2007), jak i obecnej kadencji pokazuje, że polska prawica nie ma w swojej obecnej formule absolutnie żadnych oporów, aby ustawami i rozporządzeniami zmieniać rzeczywistość w kierunku konserwatywnych wartości, a w odniesieniu do ustroju państwa w kierunku demokracji plebiscytowej i nieliberalnej, gdzie wola większości jest władna brutalnie ograniczać prawa mniejszości. Nieroztropnie byłoby sądzić, że w wypadku ponownego przejęcia władzy w Polsce przez prawicę, np. za 10 lat, jej strategia będzie zasadniczo odmienna.

Dlatego liberalnemu centrum, częściowo wspieranemu przez lewicę, nie wolno pozostawić przy życiu artefaktów PiS-owskiej legislacji z lat obecnych. Poniechanie zmian w ustawach i przeforsowania rozwiązań liberalnych oznaczałoby utrwalenie się (także w odbiorze społecznym i mentalności Polaków) rozwiązań konserwatywnych jako swoistego „naturalnego porządku rzeczy”. Na długi czas osadziłoby benchmarki debaty publicznej dotyczącej poszczególnych kwestii na pozycjach dla prawicy korzystnych. Kontrola polityków nad prokuraturą zostałaby uznana za rzecz zwyczajną, wliczanie oceny z religii do średniej ucznia za normalność, a utrudniony dostęp do antykoncepcji ze względu na rozszerzone rozumienie klauzuli sumienia za coś, z czym trzeba się pogodzić. Szarpnięcie w tych i wielu podobnych sporach benchmarków w kierunku liberalnym ma na celu nie tylko zmianę rzeczywistości zaraz po uchwaleniu nowych ustaw, lecz także utrudnienie w przyszłości ponownie rządzącej prawicy wprowadzenia zmian jeszcze dalej idących (np. prawa prokuratora generalnego do samodzielnego decydowania o aresztowaniach, obowiązku katechezy katolickiej dla wszystkich uczniów i całkowitej delegalizacji antykoncepcji). Przed tymi zadaniami nowa większość nie mogłaby się w żadnym razie uchylić. Przykładem skutków takiego zaniechania jest kształt programu nauczania przedmiotu wychowanie do życia w rodzinie w polskich szkołach. Ukształtowany niezwykle konserwatywnie jeszcze w okresie rządów AWS-u, stawał się coraz bardziej konserwatywny w okresie obu rządów PiS-u, a rządy SLD i PO nie uznały za stosowne skutecznie zareagować.

Zainicjowane przez PiS zmiany w kraju generują wiele zagrożeń dla wolności obywateli. Przyszła potencjalna większość liberalno-demokratyczna stanie zatem przed wyzwaniem dokonania gruntownych zmian w bardzo wielu obszarach, m.in. w kwestiach ustrojowych (niezależność sądów, wybór składu Trybunału Konstytucyjnego, z prawidłowym wyborem jego prezesa, wybór składu Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa, niezależność prokuratury, procedury postępowania karnego i uprawnieniach prokuratorów, system edukacji, zwłaszcza w zakresie programów nauczania niektórych przedmiotów, tzw. polityka historyczna, ustawa o uprawnieniach służb specjalnych zwłaszcza w odniesieniu do problemu inwigilacji obywateli, wolności zgromadzeń, swobody mediów i likwidacji jednostronnego przechyłu propagandowego w mediach publicznych, swoboda działania organizacji pozarządowych, obrót ziemią rolną), sprawach obyczajowych (dostępność antykoncepcji, in vitro, związki partnerskie i małżeństwa dla wszystkich, ostrożna liberalizacja ustawy o aborcji według modelu niemieckiego, uwolnienie instytucji kultury od cenzorskich zapędów polityków). W raize uzyskania przez dzisiejszą opozycję większości konstytucyjnej powinna zostać uchwalona nowa ustawa zasadnicza. Obecna Konstytucja RP, która jest oczywiście warta obrony w sytuacji ataku na nią ze strony dzisiejszej władzy, ujawniła swój niedostateczny charakter w zakresie ochrony systemu państwa prawa przed pazernością pragnących władzy arbitralnej polityków. Nowa konstytucja winna stworzyć – w miejsce systemu równoważenia się wpływów różnych ośrodków władzy, często wkraczających sobie nawzajem w nieczytelny sposób w zakresy kompetencyjne – system checks and balances, który będzie nie do obejścia przez polityków, nawet przy zastosowaniu najbardziej wyrafinowanych wygibasów interpretacyjnych i językowych.
Istotnym pytaniem będzie oczywiście ustalenie momentu wprowadzenia samoograniczających się z punktu widzenia nowej większości zmian w ustawach uchwalonych przez PiS. Kluczowym problemem będzie pytanie o to, kiedy pozbawić ministra sprawiedliwości jego obecnych szerokich kompetencji. Odpowiedź będzie uzależniona od dokonanego wyboru strategii działania nowej władzy na płaszczyźnie personalnej, a więc w odniesieniu do ewentualnych retorsji względem działaczy PiS-u mających na koncie określone przewiny.

Płaszczyzna personalna

Trudnym dylematem, już z moralnego punktu widzenia, jest pytanie o wyciągnięcie konsekwencji wobec obecnych liderów PiS-u po utracie władzy przez tę partię. Podstawowym źródłem moralnej rozterki w tym wypadku jest postać Jarosława Kaczyńskiego. Chyba nikt w Polsce nie ma wątpliwości, że polityk ten jest ostatecznym decydentem w środowisku PiS-u i żadna z najbardziej doniosłych politycznie decyzji od jesieni 2015 roku nie zapadła z inicjatywy kogo innego, a tym bardziej nie wbrew jego prezesa. Stawia to oczywiście szefa PiS-u w pozycji osoby najbardziej odpowiedzialnej za wszystkie zdarzenia, w tym te, które noszą znamiona deliktów konstytucyjnych, nadużyć władzy, a także przestępstw urzędniczych. Wszystkie one oczywiście muszą być najpierw udowodnione, a żadne postępowanie w tych sprawach nie zostanie uruchomione w okresie trwania rządów PiS-u. Gdyby jednak PiS przegrał w roku 2019, a uwolniona spod nadzoru Ziobry prokuratura nawet udowodniła szereg przypadków złamania prawa, to Kaczyński – szeregowy poseł na Sejm RP – formalnie nie ponosi odpowiedzialności za żadne z tych naruszeń. Ewentualna przewidziana odpowiednimi kodeksami kara może spaść więc jedynie na posłusznych wykonawców jego dyspozycji, którzy w latach 2015–2019 zajmowali stanowiska państwowe i ponoszą w związku z tym sprecyzowaną odpowiedzialność. W kontekście najbardziej jaskrawych deliktów konstytucyjnych związanych z zainstalowaniem w Trybunale Konstytucyjnym trzech osób niebędących jego sędziami, wymienia się prezydenta Andrzeja Dudę, ówczesną premier Beatę Szydło i jej urzędniczkę Beatę Kempę jako osoby najbardziej zagrożone potencjalnymi postępowaniami karnymi. Szereg dalszych nieprawidłowości może zostać udowodniony także w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych, wojska oraz w związku z wycięciem Puszczy Białowieskiej, co czyni Zbigniewa Ziobrę, Mariusza Kamińskiego, Antoniego Macierewicza oraz Jana Szyszkę kolejnymi kandydatami, których można będzie postawić w stan oskarżenia (razem z niektórymi współpracownikami i zastępcami). Pytanie o celowość surowego ukarania tych osób jest jednak niebagatelne. Na gruncie rozterki moralnej nadaje się ono tylko do indywidualnego rozstrzygania. Zupełnie inaczej ma się sprawa na gruncie legalizmu. Tutaj rzetelna ocena czynów i ukaranie ich przewidzianymi w przepisach karami jest poza dyskusją. Problemem jednak jest pogłębiająca się dwoistość polskiego systemu prawnego, która powoduje, że coraz częściej jedna część Polski uznaje za obowiązujące inne wyroki i ustawy niż druga część Polski. W takiej sytuacji prawo jako takie traci walor bezstronnej instancji rozstrzygającej.

Ze strategicznego punktu widzenia nieco łatwiej jest roztrząsać ten dylemat jako czysto polityczny. Bardzo istotną zmienną, dzisiaj przecież nieznaną, będzie stosunek społeczeństwa do liderów PiS-u po hipotetycznej porażce tej partii. Ten aspekt już zasygnalizowano. Sprowadza się on do pytania, czy przegrani wyborów poniosą klęskę i zostaną skompromitowani do cna. Jeśli tak, to wybór będzie pomiędzy opcją „dorżnięcia watahy” a opcją wygaszenia sporu. Jeśli kompromitacja PiS-u byłaby głęboka, to niebezpieczeństwo, że środowisko to rychło wróci do władzy, byłoby niewielkie, a jeszcze mniejsze byłoby prawdopodobieństwo, że w wypadku powrotu orientowałoby się ono na taki sam model działania jak w latach 2015–2019. Można oceniać, że byłaby to dobra okazja, aby zamiast kopać leżącego wyciągnąć do niego rękę i zaoferować udział we wspólnej budowie Polski, pod warunkiem ostatecznego porzucenia myśli o działaniach niekonstytucyjnych.

Strategia taka byłaby natomiast dużo bardziej ryzykowna, a wręcz naiwna, gdyby środowisko prawicy z przegranych wyborów wyszło relatywnie mocne z dużymi szansami na powrót do władzy już po czterech latach. Wówczas także nadzieje na ich rezygnację z praktykowanej obecnie agresywnej formuły politycznej byłyby płonne. W takich okolicznościach strategia „dorżnięcia watahy” w postaci ukarania części liderów tej partii, którzy ewidentnie złamali prawo, byłaby zapewne konieczna, tak aby do społeczeństwa dotarł sygnał, że naruszenia konstytucji i nadużycia władzy nie są błahostką, a państwo nie pozwala swoim prawem i instytucjami pomiatać. Ponadto część najbardziej niebezpiecznych dla ustroju polityków mogłaby zostać wykluczona z życia publicznego wyrokiem na dłuższy czas. Przykład Silvia Berlusconiego i spadku poparcia dla jego partii po podobnym wyroku pokazuje, że wyborcy jednak wyciągają wnioski i konsekwencje wobec skazanych polityków, nawet gdy byli oni wcześniej bożyszczami tłumów.
Podejmując polityczną decyzję co do kar dla poprzedników u władzy, nowa większość musiałaby rozpatrzyć cały szereg dylematów.

1. Politycy PiS-u wieloma różnymi ustawami usiłowali poszerzyć zakres dość dowolnego sprawowania władzy przez ludzi dzierżących w Polsce władzę wykonawczą. Likwidowali przepisy pozwalające pociągać do odpowiedzialności nawet za niektóre nielegalne działania (np. prokuratorów), gdy następowało to w imię mglistego „dobra wyższego”. Radykalnie ograniczyli suwerenność parlamentu, skasowali niemal wszystkie prerogatywy opozycji, zamachnęli się na niezależność władzy sądowniczej. Gdy fortuna się odwróci i znajdą się po drugiej stronie, czy nie powinni ponieść kary, a wręcz poczuć na własnej skórze bólu związanego z przynależnością do mniejszości, nad którą ktoś jej wrogi sprawuje arbitralne rządy?

2. PiS usiłuje stworzyć warunki, w których będzie mógł zatrzymać w Polsce proces wyborczy. Przejmuje kontrolę nad Sądem Najwyższym, wyznacza bliskich sobie komisarzy wyborczych, planuje zmiany granic okręgów i manipuluje zasadami przeliczania głosów na mandaty. Niepokój budzą nowe regulacje działania komisji wyborczych. Czy strach przed poniesieniem kary za bilans rządów nie pchnie PiS-u do próby zafałszowania wyników wyborów albo odmowy uznania niekorzystnego wyniku przez obsadzony własnymi ludźmi Sąd Najwyższy? Oznaczałoby to zamach na demokrację. Czy jeśli ceną za uniknięcie tego już najbardziej skrajnego scenariusza jest rezygnacja z kar dla ludzi PiS-u i swoista amnestia, to nie warto ceny tej zapłacić w imię uniknięcia ultymatywnego kryzysu politycznego w kraju (niechybne zamieszki, niebezpieczeństwo dla życia zwykłych obywateli)? Ale z drugiej strony: jeśli szczerze się obawiamy, że kierownictwo PiS-u mogłoby po takie środki sięgnąć, to czy właśnie z tego powodu nie powinniśmy – w imię ratowania demokracji – usunąć tych ludzi z życia publicznego?

3. Rezygnacja ze stawiania ludzi PiS-u przed sądami lub Trybunałem Stanu pozwoliłaby nowej większości skupić się na zmianach ustawowych, o których wcześniej była mowa. Zmiany w PiS-owskich ustawach, tak samo jak procesy polityków, wzbudzą wiele społecznych emocji. Tymczasem wytrzymałość społeczeństwa na nadmiar emocji ma swoje granice. Gdyby nowa większość musiała dokonać wyboru pomiędzy tymi dwoma zamierzeniami, to niewątpliwie priorytet powinien zostać nadany zmianom ustaw. Z drugiej strony w wypadku szerokiej zgody na pociągnięcie polityków prawicy do odpowiedzialności, każdy taki proces zwiększałby poparcie dla nowej większości, które mogłaby ona pożytkować na podejmowanie nie zawsze popularnych zmian ustawowych (np. ograniczenie programu Rodzina 500 plus tylko do rodzin funkcjonujących poniżej pewnego progu dochodowego).

4. Czy kary hipotetycznie orzeczone przez sądy przeciwko politykom PiS-u nie zostaną przez nich i sporą część społeczeństwa zakwestionowane jako ukartowane? To scenariusz wysoce prawdopodobny, którego uniknąć można tylko w razie wcześniejszej doszczętnej kompromitacji tego środowiska. W innym wypadku wyroki takie tylko jeszcze bardziej niż dotąd podsycą wrogie emocje, wygenerują nowe źródło poczucia krzywdy i dadzą kolejny impuls dla żądzy zemsty. Gdyby prawica powróciła do władzy, wyroki zostaną metodą faktów dokonanych po prostu zatarte, a skazani z dnia na dzień wrócą na stanowiska polityczne, aby realizować osobistą zemstę.

5. W końcu być może najistotniejszy dylemat do rozważania tutaj. Z politycznego (nie legalistycznego) punktu widzenia rozstrzygające o ukaraniu polityków obecnej władzy przez nową powinno być pytanie o to, jaki w rzeczywistości będzie ów bilans rządów 2015–2019. Do tej chwili, a piszę to w lipcu 2018 roku, PiS zdemontował w polskim systemie prawnym mnóstwo kluczowych bezpieczników i stworzył sobie teoretycznie możliwości do zastosowania wobec swoich przeciwników i krytyków różnorakich sankcji. Jeśli zmiany w SN zostaną przeprowadzone, a sądy powszechne ostatecznie spacyfikowane, to rzeczywiście ludzie będą mogli trafiać w Polsce do więzień decyzją Jarosława Kaczyńskiego, a „mniejsze ryby” nawet decyzją Zbigniewa Ziobry. Przeciwnicy rządu zareagują wtedy zapewne gwałtowniej niż dotąd, a sytuacja może się wymknąć spod kontroli. Pytanie więc brzmi, ile i jakie krzywdy spowoduje PiS do wyborów w roku 2019? Czy będą przypadki więźniów politycznych, zrujnowane kariery, zszargane życiorysy, rozbite rodziny? Czy ludzie będą zastraszani przez tzw. nieznanych sprawców? Czy może nawet poleje się krew, wybuchną zamieszki albo nastąpią polityczne mordy na zlecenie władzy? W niektórych krajach Europy Wschodniej, bardzo blisko nas, takie rzeczy się w końcu zdarzają. Czy też może jednak – miejmy taką nadzieję – skończy się tylko na strachu, obawach i alarmistycznych ostrzeżeniach, które są zasadne, nawet jeśli okażą się na wyrost. Może po prostu Jarosław Kaczyński nie jest człowiekiem, który chciałby, aby jakiegokolwiek Polaka spotkała któraś z tych najstraszniejszych rzeczy wyżej wymienionych? Chciałbym w to wierzyć. Jeśli rzeczywiście nikomu nic złego się nie stanie, a w dodatku PiS uzna przegraną w wyborach i odda władzę, może wówczas lepiej byłoby wyciągnąć do niego rękę zamiast postawić przed sądem? Temu pytaniu pozwolę w tym miejscu wybrzmieć bez udzielania publicznie własnej odpowiedzi.

Przytulić PiS, gdy przegra?

W wywiadzie udzielonym rok temu „Kulturze Liberalnej” sympatyzujący z PiS-em publicysta Piotr Zaremba starał się nakreślić przyczyny, dla których trwający od 2015 roku projekt rządów PiS-u jest tak bezkompromisowy i radykalny. Na pierwsze miejsce wysuwa on tezę, że prawica w Polsce w zasadzie od 1989 roku żyje w poczuciu krzywdy, której głównym ogniwem jest delegitymizowanie jej prawa do sprawowania rządów. Głębokie przeoranie systemu i ustroju kraju to z jednej strony zemsta za tę trwającą ćwierćwiecze deprywację, a z drugiej strony „trwałe zabezpieczenie się przed delegitymizacją”. Ta ostatnia myśl ma częściowo znaczenie środowiskowe, a częściowo ideologiczne. W tym drugim ujęciu pobrzmiewa tutaj strach polskiej prawicy przed światem XXI wieku, zwłaszcza ową „zlaicyzowaną i libertyńską Europą”, z której Polska po roku 1989 przejęła już tak wiele i tylko ta tradycyjna moralność, ukształtowana przez katolicyzm, wsobność, nieufność wobec świata, opór wobec tolerancji oraz przedkładanie wspólnotowego kształtowania moralności nad formułę wyborów indywidualnych pozostaje jeszcze konserwatyście do obrony. Polska prawica przesuwa benchmarki ku konserwatyzmowi, bo widzi skutki liberalnych sukcesów w tej dziedzinie w innych krajach: lider torysów popierający małżeństwa dla wszystkich, ponad połowa frakcji CDU głosująca za tym samym, hiszpańscy ludowcy rezygnujący ze zmiany liberalnej ustawy o aborcji, a nawet Donald Trump znajdujący ciepłe słowa dla obywateli LGBT i skrajnie prawicowe partie w Holandii, ostro walczące z islamską imigracją, ale w imię ochrony praw kobiet, gejów i libertyńskiego ducha życia, który w Holandii stał się życiem tradycyjnym.

Czy istnieje zatem jakakolwiek szansa, że opcja wyjścia do polskiej prawicy z ofertą obniżenia temperatury sporu ma szanse powodzenia? Jeśli nastawiamy się na ustawowy backlash liberalny, to trudno być optymistą. Na pewno nieco łatwiej byłoby zażegnać obawy prawicy do legitymizacji ich środowiska oraz ich przekonań jako żywotnych i uprawnionych elementów palety poglądów w polskim życiu publicznym. Rezygnacja z retorsji wobec liderów PiS-u mogłaby być pierwszym krokiem. Liberałowie często miewają tendencję do tego, aby z przekąsem kwitować niektóre jaskrawo konserwatywne poglądy jako wstecznictwo, niedzisiejszość, a nawet aberrację. To trochę odruch bezwarunkowy, który znać będzie też i niejeden konserwatysta (niech przywoła np. swoje własne reakcje na poglądy osób, które serio sugerują przywrócenie monarchii we współczesnej Polsce i równocześnie zgłaszają swoje kandydatury na króla). Liberałowie powinni sobie uświadomić stan psychiki polskiej prawicy i wyjść im naprzeciw. Bez fałszywej uprzejmości – to jasne, że liberałowie chcą, aby duch nowoczesnej Europy zadomowił się w Polsce, i o to dalej będą toczyć spór. Jednak spór ten może w przyszłości przebiegać bez naigrywania, wyśmiewania i stukania się w czoło. Niechaj liberałowie dbają o obecność konserwatywnego głosu w polskiej debacie, potrafią go dowartościować, nawet będąc w opozycji wobec niego, uwzględnić potrzebę konserwatystów, aby w związku ze swoimi przekonaniami cieszyć się swoistym prestiżem społecznym. To wygrywających spór o wartości społeczno-etyczne, także w Polsce, liberałów nie będzie kosztować zbyt wiele. Być może efektem stanie się to, że tak podkreślająca cnoty ludu polskiego prawica porzuci myśl o tym, aby poglądy i wybory tego ludu kontrolować poprzez usłużne sądy, media i służby aparatu przymusu i zamiast tego posłucha werdyktów ludu. I jeśli partię szachów o dusze Polek i Polaków przegra, to uzna ten wynik i podejmie się misji wyhamowywania niektórych aspektów zmian, które uzna za szczególnie niekorzystne.

Rządzi PiS, bo polskie państwo jest słabe :)

Sukces PiS-u to przede wszystkim odpowiedź na codzienność borykania się przysłowiowego „przeciętnego Polaka” z nieskutecznym i niezwykle słabym państwem polskim.

Klasycy myśli liberalnej byli zgodni co do tego, że państwo jest swoistą koniecznością instytucjonalną. Nie proponowali jego likwidacji. Nie budowali utopijnych wizji bezpaństwowej szczęśliwości, zdając sobie sprawę z doniosłości funkcji przez państwo realizowanych. Zamiast nieziszczalnych rojeń proponowali realistyczną konstrukcję państwa, które później nazwano minimalnym, zaś ich etatystyczni polemiści pogardliwie określili mianem nocnego stróża.

Liberalni klasycy przyjmowali jednak przede wszystkim perspektywę funkcjonalistyczną – państwo powinno być skuteczne w realizacji tych zadań, które mu przeznaczono; państwo ma działać efektywnie w tych obszarach, w których uznano konieczność jego ingerencji czy też interwencji. 

Po 1989 r. część polskich środowisk liberalnych bezrefleksyjnie przejęła antypaństwową – czy też antyetatystyczną – retorykę myślicieli z kręgu Austriackiej Szkoły Ekonomii. Zapomniano jednakże, że dwudziestowieczny neoliberalizm nie może być interpretowany w oderwaniu od tradycji europejskiej myśli liberalnej, zaś liberalne rozwiązania i propozycje nie powinny być traktowane jako przejaw ideologicznego determinizmu czy technokratyzmu.

Dwudziestowieczne koncepty państwa minimalnego konstruowane były w oparciu o obserwacje amerykańskiego czy zachodnioeuropejskich ustrojów, czyli w środowisku dojrzałych demokracji bądź państw o przynajmniej głębokich demokratycznych tradycjach, w środowiskach budowanego od pokoleń społeczeństwa obywatelskiego, a przede wszystkim w realiach silnie zakorzenionej świadomościowo i mocno osadzonej instytucjonalnie państwowości. 

Tymczasem po demontażu systemu komunistycznego w Polsce w pierwszej kolejności należało odtworzyć polską państwowość, czyli przede wszystkim zbudować nowe instytucje, które zerwałyby związek z komunistycznym reżimem, a również symbolicznie stałyby się elementem budowy nowej Polski. Mistyka nocnego stróża, jaką już w początkach lat dziewięćdziesiątych dało się słyszeć ze strony niektórych przedstawicieli środowisk liberalnych, była tyleż nieracjonalna i niezgodna z liberalną tradycją, co w efekcie karkołomna.

Zamiast skupić się na odtwarzaniu państwa, przywracaniu jego instytucjom właściwych im funkcji, a tym samym sprawienia, by jego mechanizmy okazały się skuteczne, podjęto się zadania minimalizacji zakresu państwowej obecności. Wybrano państwo minimalne – przynajmniej jako swoistą wizję dążeń – zaś zapomniano o państwie skutecznym. 

Sukces Prawa i Sprawiedliwości z 2015 r. to nie tylko efekt dobrze przeprowadzonych kampanii wyborczych oraz karnawału obietnic socjalnych (choć oczywiście jedno i drugie miało ogromne znaczenie), to nie tylko skutek miernych rządów pseudoliberalnych elit, które zajęły się raczej „pudrowaniem” niedoskonałości polskich instytucji aniżeli ich naprawianiem.

Sukces PiS-u to przede wszystkim odpowiedź na codzienność borykania się przysłowiowego „przeciętnego Polaka” z nieskutecznym i niezwykle słabym państwem polskim.

I bynajmniej nie zamierzam godzić się na powierzchowne utożsamianie siły państwa z jego podatkową opresją czy rozbuchanymi uprawnieniami świata służb specjalnych. Siła państwa musi być mierzona skutecznością działania jego instytucji, tej zaś w Polsce po 1989 r. zbudować się nie udało. Powiem więcej: przedstawiciele polskich elit rządzących nigdy nie podjęli się zadania zbudowania silnego – a tym samym skutecznego – państwa.

Polskie elity polityczne uwierzyły, że wystarczy zmienić nazwę państwa i założyć orłowi koronę, aby państwo uzyskało międzynarodową podmiotowość. Uwierzyły, że wystarczy zmienić szyldy na budynkach sądów, uchwalić nowe kodeksy czy też ustawy albo też znieść karę śmierci, aby wymiar sprawiedliwości uzyskał realnie atrybut sprawiedliwości. Uwierzyły, że upowszechniwszy edukację wyższą uczyni się Polaków ludźmi lepiej wyedukowanymi, a polskie uniwersytety trafią tym samym do czołówki uniwersytetów światowych. Uwierzyły, że decentralizując państwo stworzy się aktywne społeczeństwo obywatelskie, a tegoż „przeciętnego Polaka” zachęci się do zaangażowania w losy swojej gminy czy powiatu.

Może gdyby przedstawiciele polskich elit rządzących częściej czytali książki – także klasyków liberalnej myśli politycznej – wówczas zrozumieliby, że budowa państwa to działanie wieloletnie – ba! wielopokoleniowe! – i zarazem kompleksowe. Dowiedzieliby się również, że nie wystarczy skopiować kilku zachodnioeuropejskich rozwiązań instytucjonalnych, by uzyskać sprawnie działające instytucje. Instytucje bowiem zawsze funkcjonują w określonym środowisku także społecznym, nie zaś wyłącznie prawnym czy ustrojowym.

Polscy liberałowie, którym zależy rzeczywiście na zbudowaniu liberalnego państwa, powinni porzucić mistykę państwa minimalnego i zanim spróbują wcielać w życie idee Hayeka i Friedmana, lepiej żeby trochę poczytali Locke’a, Smitha i Milla.

W pierwszej kolejności należy odtworzyć państwo – rozumiane jako konglomerat instytucji powiązanych ze sobą i działających wspólnie, realizujących solidarnie te same zadania. Nie da się tego zrobić bez uprzednio przeprowadzonego uczciwego i rzetelnego audytu, który wskazałby te z aktualnie istniejących instytucji, które swoich funkcji nie spełniają.

A przecież nie bez powodu takie określenia, jak „państwo teoretyczne”, „państwo z tektury”, „kamieni kupa” czy „państwo ze styropianu” zrodziły się w środowiskach bynajmniej nie związanych z Prawem i Sprawiedliwością czy ruchem Pawła Kukiza – trudno więc uznawać je wyłącznie za przejaw politycznego populizmu czy też antysystemowej demagogii. Coś więcej musi być na rzeczy!

Dopiero odtworzenie państwa na poziomie funkcjonalnym pozwoliłoby odbudować je na poziomie wspólnotowo-symbolicznym. Polska polityka ostatniego niemalże trzydziestolecia jednoznacznie wskazuje, że wspólnota polityczna nie została uformowana. Plemienność – czy wręcz „dwuplemienność” – polskiej polityki zdominowała nasz polityczny dyskurs i jednocześnie odciągnęła uwagę społeczeństwa od tego, co istotne, skupiając ją na marnej próby politycznym teatrzyku. Teatrzyk ten odgrywali już „postsolidarnościowcy” i „postkomuniści”, zwolennicy „Polski solidarnej” czy „Polski liberalnej”, dziś odgrywają go „zjednoczonoprawicowcy” i „zjednoczonoopozycjoniści”.

Jałowość sporu politycznego ostatniego dziesięciolecia wskazuje, że plemienna dychotomiczność retoryczna, która stała się ekwiwalentem dla realnego politycznego sporu typowego dla dojrzałej formy demokracji skonsolidowanej, uniemożliwia zbudowanie fundamentów polskiego myślenia wspólnotowego. Brak tym samym stabilnego i zarazem wspólnego trzonu aksjologicznego – swoistej wspólnoty wartości – podzielanego przez wszystkie istotne siły polityczne. Liberalna racjonalność domagałaby się zatem w pierwszej kolejności zadbania o ten czynnik, później zaś poszukiwania dróg ideologiczno-politycznej przebudowy państwa. 

Dopiero na bazie wspólnej politycznej aksjologii oraz ogólnie przynajmniej zdefiniowanej politycznej wspólnoty możliwe będzie przekształcanie struktur państwa w duchu liberalnych reform ustrojowych czy systemowych. Kształtowanie katalogu takich liberalnych reform trzeba jednak zacząć od precyzyjnego wskazania tych obszarów, w których państwo jest potrzebne bądź wręcz konieczne.

Nie można tutaj jednakowoż polegać w zupełności na lekturze myślicieli liberalnych tradycji klasycznej czy choćby tych, którzy zręby swojej myśli tworzyli w drugiej połowie XX wieku. Pamiętać trzeba, że zjawiska globalizacyjne, cyfryzacja wszystkich niemalże sfer życia, przejawy wszechobecnej dyfuzji kulturowej, internacjonalizacja dotychczasowych zadań państwa, a także internalizacja przez państwa narodowe norm prawnych międzynarodowych bądź mających swój rodowód w legislacji krajów trzecich sprawiły, że państwo XXI wieku jest już tworem radykalnie odmiennym. Państwo współczesne powinno więc realizować szereg funkcji, których nie realizowało wcześniej, zaś mogłoby wycofać się z szeregu obszarów, w których nadal jest obecne.

Współcześni liberałowie – także liberałowie polscy – stają więc przed nie lada ciężkim zadaniem, jakim jest zdefiniowanie koniecznego obszaru ingerencji państwa w poszczególne sektory życia społecznego. Liberałowie polscy mają jednakże zadanie jeszcze trudniejsze: muszą bowiem w pierwszej kolejności odbudować państwo, później – wespół z innymi środowiskami politycznymi – zatroszczyć się o uformowanie rzeczywistej wspólnoty państwowej, finalnie zaś dopiero zaproponować liberalną wizję przeobrażeń i uzyskać dla tej wizji społeczną legitymację. 

Zadanie to wymaga również, aby dokonać rzetelnej ewaluacji pierwszego trzydziestolecia polskiej suwerenności.

Przy czym w analizie tej należy przeprowadzić swoiste epoché – redukcję fenomenologiczną, której zasadniczym trzonem powinno być odcięcie się emocjonalne od postaci i wydarzeń, a także dorobku i błędów, stanowiących dzieło ojców i współtwórców III Rzeczypospolitej. Niestety takiego metodycznego cięcia nie są w stanie dokonać ci, którzy w kreowaniu III Rzeczypospolitej brali udział. Ich osobisty stosunek do dorobku III RP nie pozwoli im uzyskać wymaganego dystansu. W tejże redukcji fenomenologicznej należy przyjrzeć się naszemu państwu niczym przedmiotowi poddawanemu audytowi zewnętrznemu, przy czym w pewnym sensie audyt ów musi mieć charakter historyczny. 

Nie mam żadnych wątpliwości, że jedynie środowiska liberalne – z natury swej umiarkowane, skłonne do racjonalności, zdolne do dialogu i przekonane o konieczności odrzucenia wszelkich form rewolucji – będą w stanie przeprowadzić oraz czuwać nad rzetelnością takiego procesu. Nie mam również najmniejszych wątpliwości, że proces ten, a także kolejne etapy przebudowy państwa w tak zarysowanym liberalnym duchu, trwać będzie dziesiątki lat, zaś jego zasadnicze etapy dokonywać się będą w głowach, mentalności i przede wszystkim świecie wartości wszystkich Polaków.

Nie należy zatem łudzić się, że istnieje inna – lepsza – recepta na prawdziwą zmianę. Tym samym mówienie o „Polsce po PiS-ie” oraz „Polsce przed PiS-em”, „Polsce po Platformie” i „Polsce sprzed Platformy”, stanowić może jedynie swoistą metaforę, która jednakowoż powinna nas prowadzić do próby wypracowania dialogu na temat polskiej wspólnoty politycznej oraz jej kształtu, nie zaś na temat Polski wyrwanej jednej czy drugiej sile politycznej. 

Polityka historyczna czasu dobrej zmiany :)

Tekst w skróconej wersji ukazał się w XXVII numerze Liberté! „Twój biznes – Polska”. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Jesteśmy od paru lat bombardowani tym pojęciem, a ma ono liczne mankamenty. Z reguły zubaża, kanalizuje myśl o historii na kilku-kilkunastu zagadnieniach, dryfuje w kierunku propagandy. Zamiast zachęcać obywateli do intelektualnego wzmożenia, najczęściej schlebia czasowym gustom i podbudowuje pustą, bezrefleksyjną dumę. Wbrew pozorom nie sprzyja patriotyzmowi, bo mutyluje go i pozbawia głębi. W dodatku najczęściej okazuje się nieefektywna.

Jesteśmy jednak zmuszeni konfrontować się z popularnością tego pojęcia i, nim politycy zdadzą sobie sprawę z potrzeby głębszego myślenia o historii, trzeba mierzyć się ze skutkami i rozważać konsekwencje. Obóz obecnie polską rządzący politykę historyczną afirmuje, bierze na swoje sztandary i próbuje jej używać jako narzędzia sprawowania władzy. Nic w tym dziwnego, bo to i osprzęt, wydawałoby się, nader użyteczny dla realizacji programu, a i historia jest dla ekipy dobrej zmiany bezsprzecznie istotna w kontekście programu i własnego umiejscowienia się na scenie politycznej.

Opis polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości et consortes nastręcza trudności. Co należy traktować jako jej podstawy i sposoby wyrażania? Czy enuncjacje naukowe, programowe i publicystyczne, czy wypowiedzi polityków? Czy większe znaczenie mają deklaracje spokojnych intelektualistów z obrzeży, czy okrzyki harcowników polityki? Jeśli polityka historyczna jest tym czym jest, a więc przekazem historii realizowanym przez polityków i odbieranym przez społeczeństwo, trzeba zaczerpnąć z każdego z elementów i z konieczności dokonać selekcji z każdej z grup, pamiętając przy tym o ich niejednakowym społecznym posłuchu.

Cechy konstytutywne

Krótka generalna charakterystyka niesie w sobie niebezpieczeństwo przesadnych uogólnień, ale pewne cechy można wskazać bez ryzyka błędu. Pierwszą, rzecz pewnie oczywista, jest polonocentryzm w sensie skupienia się zasadniczo na historii Polski. To naturalne, jako że mówimy o polskim rządzie, a ten powinien szczególnie interesować się przeszłością krajową, jest to jednak skupienie specyficzne. Jednolita opowieść o naszej historii ma dla PiS konkretny charakter, często rozumiany jako unikatowy. Historia kraju pojmowana przeważnie jako dzieje narodu, z kontekstowymi ledwie ekskursami – tam gdzie warto to podkreślać – do wielokulturowości z epok dawniejszych, jest punktem odniesienia do całości historii, a motywy są wybierane selektywnie i tylko tam, gdzie wydają się potrzebne. Pomysły pisowskiego koalicjanta z lat 2005–2007 na rozdzielenie w edukacji szkolnej historii Polski i powszechnej wpisywały się w tę logikę.

Pod względem rozłożenia akcentów, zarówno w upamiętnianiu jak i edukacji, wyraźnie widać skupienie na martyrologii. Upamiętnianie ofiar jest, jak wspomniałem wyżej, rzeczą zasadną i potrzebną, ale szerokie wspominanie zaszłości ma tutaj jeszcze inne, polityczne znaczenie. Wpisuje się w ogólną wizję Polski krzywdzonej i porzuconej, od czego wygodnie jest snuć paralele do bieżącej polityki. Większe zainteresowanie historią najnowszą przekaz taki niewątpliwie ułatwia. Sama instytucja Instytutu Pamięci Narodowej w obecnym jego ustawowym kształcie daje w polityce pamięci prymat ostatnim dekadom nad wcześniejszymi okresami, a żadna inna istniejąca czy powoływana państwowa agenda, nie licząc autonomicznie przecież jak dotąd działających uniwersytetów, nie może równać się z IPN siłą oddziaływania i stopniem państwowego poparcia.

Z martyrologizmu i specyficznie pojmowanej wizji dziejowej wynika pobrzmiewający tu i ówdzie, nieraz dość dosadnie – co nie znaczy, że całkowicie serio brany – tembr mesjanistyczny. Polska strzegąca święcie swojej tożsamości w obliczu mniemanego upadku Europy, Polska przywołująca do porządku zepsuty świat zachodni i przypominająca mu o jego chrzcie, Polska jako przedmurze i bojownik za wszystkich, Polska jako dziejowy depozytariusz wolności nauczający zbłądzonych, minister niczym Karol Młot spod Poitiers – nie trzeba cytatów, by wychwycić te motywy w wystąpieniach czołowych polityków.

To że polityka historyczna dobrej zmiany bywa prosta i jednostronna wynika z samych niedomagań pojęcia jako takiego i nie wymaga szerszego komentarza. Ze znacznie głębszych przesłanek wynika jednak to, że jest ona rewizjonistyczna, a więc przepisująca narracje historii według politycznej woli środowiska. Widać tu potrzebę odreagowania tych, którzy czuli się w dotychczasowych dziejach najnowszych pomijani i marginalizowani, widać chęć wskazania własnej racji w meandrach polityki. Dlatego najgruntowniejszemu przepisaniu podlega historia ostatnich dekad, i stąd problem momentu wybicia się Polski na niepodległość po upadku komunizmu, kwestia oceny dwudziestu sześciu lat wolności, stąd intensywność propagowania własnych wersji i własnych bohaterów, aż po znaczki, medale i monety okolicznościowe. Wydarzenia i postaci niepasujące do tego obrazu mają zostać wymiecione, spostponowane albo odwetowo zmarginalizowane.

Jest to też fragment szerszego programu politycznego, w którym poprzednia, skażona i niezasługująca na szacunek forma ustrojowa ma zostać zastąpiona nową, inną formą. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa, pisał w 2011 r. prof. Andrzej Zybertowicz (naszdziennik.pl 23 IV 2011), i choć teraz politycy umiejętnie unikają ośmieszonego w latach 2005–2007 pojęcia, program przebudowy realizuje się znacznie szerzej niż kiedykolwiek. Przepisuje symbole, tworzy Estado Novo. W takim ujęciu rzutuje, i musi rzutować, na historię, a polityka historyczna musi odzwierciedlać racje jej autorów. Jeśli okres 1989–2015 określi się jako postkomunizm, a rozwiązania i instytucje funkcjonujące w tym czasie napiętnuje, często bez cienia słuszności (jak w przypadku SN czy TK), wówczas łatwiej jest je pozbawić autorytetu i usunąć w imię własnej wizji.

Publiczna opowieść o historii ma też charakter oczyszczający, choć nie w katartycznym znaczeniu – ma odsądzić od polskiej wspólnoty narodowej jakiekolwiek zarzuty o niewłaściwe czy złe postępowanie w przeszłości. To w pewnej mierze reakcja na propozycje przepracowania polskich grzechów historycznych, na okrzyczaną i wszędzie tropioną pedagogikę wstydu, po części wyolbrzymiony strach przed antypolskimi narracjami spoza kraju, a także deklarowana chęć przywrócenia poczucia narodowej przynależności tej części społeczeństwa, która przywiązania do własnej tożsamości, zdaniem protagonistów IV RP, nie odczuwa. Obie strategie są jednak z gruntu błędne i duszą się w miazmatach fałszywej dychotomii. Gdyby zapytano o sprawę przytomnego historyka, powiedziałby, że nie ma takiej grupy etnicznej czy kulturowej, trwającej poprzez dzieje, która nie miałaby immanentnie wpisanych w historię i zdarzeń budzących podziw, i przynoszących ujmę, a kompleksowej narracji tożsamościowej nie da się opierać na żadnym z tych elementów. Z żadnego z nich nie można bowiem wyprowadzać wniosków uogólniających i na nich zasadzać swojego postrzegania wspólnoty. Politycy partii rządzącej nie dostrzegają tej prawidłowości, bo sami antropologizują narody i sprowadzają na nie i ich pojedynczych przedstawicieli odpowiedzialność zbiorową (‘nie pozwolimy się pouczać wnukom naszych prześladowców’, powiadają). Trudno, by było inaczej, skoro to z tego środowiska wobec własnych nawet rodaków formułowano takie etykiety jak genetyczny patriotyzm czy skażenie genem zdrady. Komiczny lęk przed przyznaniem przez min. Annę Zalewską, że pogromu kieleckiego dopuścili się Polacy, wynika właśnie z tej zależności. Zwyczajnie nie przychodzi jej do głowy, że mordercy z Kielc nie sprowadzają odpowiedzialności na wszystkich dzisiejszych współziomków. Ten standard trzeba by jednak stosować konsekwentnie i wobec innych zbiorowości, i tu zaczyna się problem.

Z powyższymi wiąże się kolejna cecha – własna, pisowska wersja historii na użytek publiczny jest tożsamościowa w tym sensie, że przypisuje swój własny obóz do precyzyjnie wyznaczonej, właściwej tradycji historycznej, ukazującej prawy i postępujący słusznie obóz patriotyczny (bądź niepodległościowy). Prawidłowość ta przebija z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ale też np. z przemówienia afirmującego konstytucję 3 maja, wygłoszonego przez Andrzeja Dudę w toku tegorocznych uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Podobnie czyni intelektualne zaplecze (vide Jan Filip Staniłko, Zagadka konstytucji 3 maja, Polska Wielki Projekt, 2013). Blok rządzący jawi się jako kontynuacja dobrych sił, zjednoczonych ku odbudowie Polski, a wszyscy oponenci są kontynuatorami obozu zdrady narodowej i magnatów, którzy – w sferze werbalnej walcząc o zachowanie odwiecznych wolności – w praktyce czynnie wspierali obce i wrogie nam mocarstwa, a co najmniej stali po stronie dawnej systemowej słabości.

Paralela trzeciomajowa niesie w sobie jeszcze jedną przydatną cechę, w której władza szuka usprawiedliwienia dla siebie samej. Tryb przyjęcia ustawy zasadniczej z 1791 r. przy całym, ujmijmy to w ten sposób, braku proceduralnej ortodoksji, mógłby bowiem potencjalnie usprawiedliwiać dzisiejsze naruszenia prawa w imię wprowadzania wyśnionego nowego ładu. Historia nie znosi jednak anachronicznych porównań i, choćby nawet tego dobra zmiana nie dostrzegała, czyny, za które możemy sławić wielkich reformatorów trzeciomajowych z końca XVIII w., nie przenoszą się automatycznie na delikty naruszenia ładu konstytucyjnego w niepodległym państwie i nie przydają racji kroczącemu maślanemu autogolpe. Żonglowanie w przemówieniach dawnymi ideami, z celowym zresztą pomijaniem ich oświeceniowości i racjonalistycznego pochodzenia, nie skryje poza wszystkim faktu, że pierwsza polska konstytucja w artykule VIII, w pierwszym jego akapicie, jasno podkreślała niezależność władzy sądowniczej od prawodawczej, króla i magistratury.

Podpisanie się pod patriotów przeszłości prowadzone jest dalej przez okres zaborczej nocy, II Rzplitej i czasy komunizmu, z zawłaszczeniem sobie podrasowanego etosu Solidarności, z nieomal wyłącznym przypisaniem sobie etosu propaństwowego. Równolegle towarzyszy mu łańcuch zdrajców i odstępców, od czasów saskich aż po dzień dzisiejszy. Nic nie wyraża lepiej tego schematu niż opasły tom Barbary Stanisławczyk, z nadania obecnej władzy przez pewien czas prezesa zarządu Polskiego Radia, Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce (wyd. Fronda, 2015). Opowieść o generacjach zaprzańców i niszczeniu patriotyzmu polskiego wiedzie w niej od czasów przedrozbiorowych aż do komunistów z PRL, liberałów na „ideologach gender” skończywszy. Obsesję genu zdrady widzi się najczęściej w cytowanym nieraz wywiadzie prezesa Kaczyńskiego, ale stwierdzeń w tym duchu padało znacznie więcej: Jest mianowicie w Polsce taka polityczna i intelektualna tradycja, która zbudowana jest na przekonaniu, że będzie najlepiej, jak będzie nami rządził suweren z zewnątrz. Czasami przybiera ona formę zdrady, innym razem politycznej naiwności, innym znowu staje się to próbą załatwienia cudzymi rękami przeciwnika (prof. Ryszard Legutko dla Frondy, 2015).

Jeszcze niedawno próbowano się hamować w tego rodzaju historycznym polaryzowaniu społeczeństwa. Prof. Andrzej Nowak tak pisał w roku 2012: oni – to nie tylko wnuki oprawców z NKWD czy konfidentów z gestapo – tych nie ma tak dużo (a i tacy, bywało, przyjmowali szczerze polskość […]). Owi „oni” to także prawnuki tych, którzy byli w AK czy w BCh, bili się w kampanii wrześniowej – po polskiej stronie. To potomkowie tych, którzy w XIX wieku, albo w II RP, albo w czasie II wojny – z „tutejszych”, z „przybyszów” – stali się Polakami. Zestawienie to jest, co prawda, krzywdzące już na starcie, ale zachuje dozę szacunku dla nieprzekonanych. Podobnie prof. Zybertowicz w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” w 2011 r.: moja rada jest prosta: uczmy się – nawzajem – umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez „Gazetę Wyborczą” nie widzą już swojej Ojczyzny. Mimo poczucia wyższości, mimo nazwania siebie (w domyśle: tylko siebie) obozem patriotycznym, w warstwie deklaratywnej chciano jeszcze przerzucać mosty w kierunku „onych”.

Postawa taka i takie cieniowanie zostały ze sfery publicznej niemal wyeliminowane. Jeśli i dzisiaj trafiają się wśród intelektualistów popierających obóz rządzący głosy chłodzące i racjonalizujące, np. odżegnujące od przyklejania etykiet zdrajców, spotykają się już ze znacznie mniejszym posłuchem. Do dyskursu publicznego nie przebijają się niemal wcale. Przeważył, jak zawsze usprawiedliwiany atakami drugiej strony, stosunek oscylujący między politowaniem i niechęcią a pogardą i nieskrywaną nienawiścią, przy jednoczesnym – to kolejna cecha charakterystyczna – poczuciu prześladowania, poszkodowania, pominięcia.

Jak z wyżej opisanego wynika, polityka historyczna jest funkcją bieżącej polityki wewnętrznej, ma służyć jej celom. Zacytujmy prezydenta Dudę z jego trzeciomajowego, tegorocznego przemówienia na pl. Piłsudskiego: To właśnie dlatego jesteśmy tak dumni z Konstytucji 3 maja, że ona niosła nadzieję budowy silnego, wolnego państwa, że ona niosła głęboką nadzieję suwerenności, niezależności; głęboką nadzieję, że sami poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami, że pokonamy naszych odwiecznych wrogów, że będziemy mogli sami decydować o sobie w naszym kraju. Budowa silnego państwa, aluzje do odwiecznych wrogów, sugestie odzyskiwania podmiotowości, wszystko to równie dobrze można odnieść do teraźniejszych propozycji i diagnoz PiS. Podobnie wyraźnie widać to w felietonie, wygłoszonym przez Krystynę Pawłowicz w tym samym czasie dla radia Maryja i TV Trwam, w którym dokonując przeglądu polskich konstytucji, wychwalała tę z 1791 r., krytykowała marcową (1921) i pozytywnie komentowała kwietniową (1935) jako wzmacniającą egzekutywę. To nie tylko piłsudczykowski sentyment – szkic historyczny służył podkreśleniu konieczności ustanowienia nowej konstytucji dla silnego, sprawnego państwa. Równocześnie, z oczywistych względów, autorka miotała obelgi na obecnie obowiązującą ustawę zasadniczą, obwiniając ją o przypieczętowanie niesuwerenności Polski, zaś jako jej twórców przedstawiała lewicową opozycję i odchodzących właścicieli PRL, w tym osobiście A. Kwaśniewskiego, T. Mazowieckiego, B. Geremka, S. Cioska, a nawet W. Jaruzelskiego (!)1. To tylko przykłady, ale każdy miesiąc przynosi wypowiedzi polityczne i publicystyczne dekorujące bieżącą politykę tak interpretowanymi historycznymi obrazkami.

Co zrozumiałe, ta sama polityka historyczna jest równolegle funkcją polityki zewnętrznej, nawet jeśli stosowaną często li tylko na użytek wewnętrzny. Przejawem jest choćby różny odbiór nasyconych polską historią wystąpień Baracka Obamy i Donalda Trumpa w Warszawie. Najczęściej jednak służy przedstawianiu racji politycznych wobec Unii Europejskiej i poszczególnych jej państw, często stanowiąc odpowiedź na stawiane rządowi polskiemu zarzuty (polskie przedmurze a unijna polityka relokacji migrantów). Dominują przy tym resentymenty i stereotypy, albo wypowiedzi zgoła gimnazjalnego poziomu: klasycznym przykładem jest teza wicemin. Bartosza Kownackiego o Polakach uczących Francuzów jeść widelcem. Z naukowego punktu widzenia trywialna i prymitywna, w dodatku nieprawdziwa, bo – abstrahując od faktografii – co dwory monarsze mówią na temat obyczajów dominujących w dwu wczesnonowożytnych społeczeństwach?, jak w pigułce pokazała sposób reagowania na zadrażnienia w kontaktach zewnętrznych.

O ile można aferę sztućcową traktować jako dykteryjkę, o tyle pobudzanie fobii antyniemieckich ma znacznie poważniejsze konsekwencje i osadzenie tegoż w historii dowodzi kompletnej krótkowzroczności. Ponawiane wysuwanie żądań reparacyjnych i przypominanie niemieckiego nazizmu, traktowane jako narzędzie uprawiania polityki wobec zachodniego sąsiada, nie tylko podważa pozycję Polski na arenie europejskiej, ale otwiera puszkę Pandory, z której mogą wyfrunąć zła nieoczekiwane i nieprzewidziane w skali. Granica zachodnia bez wątpienia nie ulegnie przesunięciu, ale podważanie poprzednich ustaleń (tu kierowanych, zdaje się, w ogóle w niewłaściwym geograficznie kierunku) może nasilić roszczenia i wobec samego państwa polskiego. Nie muszę dodawać, że na bieżącą politykę rządu RFN wobec rządu RP w kontekście stosunków bilateralnych takie judzenie nie będzie i tak miało żadnego wpływu.

Najsilniejszym efektem będzie najpewniej pobudzenie sporej części społeczeństwa do antyniemieckiego nastawienia. Czego oczekiwać w stosunku do jego niedostatecznie wykształconych obywateli, jeśli poszukiwanie wroga i zakamuflowanej opcji niemieckiej jest tak silne wśród prawicowych elit. Atak prof. Bogdana Musiała na badających stosunki polsko-niemieckie prof.prof. Włodzimierza Borodzieja, Krzysztofa Ruchniewicza, Roberta Trabę, Annę Wolff-Powęską, Stanisława Żerkę jest tylko jedną z głośniejszych ostatnio odsłon dramatu. Użyłem tu przykładu niemieckiego, ale podobnie rzecz się ma w stosunku do wschodnich sąsiadów, a podejrzliwość i szukanie krajowej piątej kolumny znajduje ujście np. w kwaśnym stosunku, by nie powiedzieć niechęci, do spuścizny Giedroyciowskiej.

Już zbierając dotychczas określone aspekty, można dostrzec, że takie stosowanie historii ujętej w politykę ma charakter propagandowy i zideologizowany. Nie ma więc waloru uniwersalizmu, który mógłby łączyć ponad środowiskami. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej – nęcą autorzy idei kongresów Polska Wielki Projekt, ale trudno by przekonali do swojej wersji takiej opowieści kogokolwiek poza sobą i własnym elektoratem. Można domyślać się, że dopiero po wykuciu nowych elit intelektualnych, tak bardzo wyczekiwanych, i w domyśle lepszych, czystszych niż obecne, taka unilateralna wersja przeszłości Polski mogłaby zostać przyjęta bez zastrzeżeń. Tak jak bowiem nie zmienia się konstytucji, gdy społeczeństwo spolaryzowane jest i zwarte w stanie zwanym przez Greków antycznych stásis, tak trudno, by skrajnie subiektywna i antagonistyczna wizja mogła być przyjęta przez ogół społeczeństwa czy choćby miłośników historii.

Idąc dalej, skoro polityka historyczna obecnych rządzących chce nadawać ton, sekując inne narracje, jest redukcjonistyczna, skoro ma bardziej związywać z władzą, jest lojalistyczna, skoro ma być elementem wychowania patriotycznego (bardziej niż obywatelskiego), to jest też pedagogiczna. To element szczególnie trudny, bo łatwo o zniechęcanie czy ideologizację, a jeśli w rezultacie mielibyśmy np. gloryfikować pozytywne aspekty wojny jako areny wykuwania charakterów (cytując krytycznych recenzentów wystawy w Muzeum II Wojny Światowej), to bodaj byśmy takiej edukacji nie mieli. Dodajmy jeszcze, że inżynieria historyczna władzy jest wtórna, chce bowiem kopiować wzorce, które udały się gdzie indziej, acz często przy zbiegu zupełnie innych czynników, a często też zupełnie na innym poziomie finansowania polityki pamięci czy działań propagandowych. Pragnienie biernego kopiowania, pisania polskiej „Gry o tron” i polskiego „Wspaniałego stulecia” może niektórych przekona w ostatecznym rozrachunku, ale i ze względów finansowych, i twórczych może przynieść opłakane rezultaty. Albo raczej drwinę i brak zainteresowania.

Nade wszystko zaś hictorical policy PiS jest kadrowa, a jednym z jej nieodłącznych etapów jest wymiana kadr na lojalne w instytucjach historycznych bezpośrednio podporządkowanych władzy ogólnokrajowej. Jedną z przyczyn jest nieufność, inną potrzeba zagospodarowania środowiska, najważniejszą zabezpieczenie prezentowania i realizacji zamierzonych celów. Bezliku przykładów dostarcza IPN, szczególnie dojmującym ostatnio jest Muzeum II Wojny Światowej. W ciągu procesu nie wahano się nawet usuwać historyków o niekwestionowanym autorytecie czy ludzi związanych z dawnym podziemiem solidarnościowym.

Nie da się też ukryć kolejnej cechy – klerykalnego ujęcia narracji w stopniu większym niż tylko zasadnie oddającym rolę Kościoła w poszczególnych stuleciach polskich dziejów. Instytucjonalna obrona chrześcijaństwa, katolicyzmu i Kościoła jest jednym z aksjomatów pisowskiej idei Polski, co na historię rzutować musi. Odpowiada to mentalności polityków i zapotrzebowaniu instytucji stanowiącej bazę znacznego kawałka elektoratu, pomaga w polityce bieżącej, uświęca swoisty konserwatyzm, buduje korzystne poczucie zagrożenia zwierające szeregi. Tiara i korona spotykają się, bo ocena historii chętnie wyrażana przez przedstawicieli episkopatu (abp Marek Jędraszewski) bywa bliźniacza w stosunku do wersji rządzących. Narzucenie wszystkim obyw

atelom rygoryzmu i zapobieżenie zmianom społecznym pod dyktando subiektywnie wyprowadzanych „wartości chrześcijańskich” jest znacznie łatwiejsze, gdy się je wesprze kontekstem dziejowym, a nieprzekonanych można – niczym w tytule książki B. Stanisławczyk – postawić w rzędzie odstępców i niszczycieli tradycji. Nawet tych, którym obecność katolicyzmu w polskim krajobrazie kulturowym nie przeszkadza, a jedynie piętnują nakładanie ogółowi karbów katolickiej moralności bądź ingerencje Kościoła w politykę. Miesięcznice smoleńskie pojmowane jako uroczystości religijne, ideologizacja obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I, celebrowanie przez rzędy ministrów świąt ośrodka toruńskiego to koraliki tego samego różańca. Pod względem historycznym szczególnie rzuca się w oczy zestawienie w okolicznościowej uchwale sejmowej z 13 IV 2016 r. dat 966, 1683 i 1920 (dwie ostatnie z wymienionych wskazywał także prez. Duda 3 V 2017 r.).

Inne przejawy bywają iście kuriozalne. W uchwale z 7 IV tego roku Sejm RP stwierdzał: W 2017 r. przypada 100. rocznica objawień fatimskich. W swoim orędziu Matka Boża objawiła największe wydarzenia XX w., a jego przesłanie jest nadal aktualne. W sposób niezwykle dramatyczny, poprzez przekazanie trzyczęściowej tajemnicy oraz spektakularny cud słońca, Matka Boża przypomniała ewangeliczną prawdę… itd. Rolę Kościoła eksponują publicyści: Ojcami konstytucji [sc. 3 maja] byli jakobini w sutannach, oświeceni księża, trzymający pieczę nad nowoczesną edukacją, której konstytucyjną głową był prymas. Pokazuje to, że kościół jest tradycyjnie polską instytucją, która z powodzeniem służy nowoczesnej wolności jako polskiej sprawie narodowej (Jan Filip Staniłko, op. cit.).

Sojusz polityczny z częścią polskich biskupów i znacznym gronem polskiego duchowieństwa parafialnego ma reperkusje nie tylko praktyczne, ujęte z jednej strony w opór przeciwko naruszaniu konstytucyjnej zasady przyjaznego rozdziału i zniechęcenie do polityki w prezbiterium, a z drugiej np. w ręczne sterowanie alokacją funduszy na historyczne badania naukowe przez min. Gowina czy przyznawanie znacznych sum publicznych inicjatywom o. Rydzyka. W przestrzeni intelektualnej i historiograficznej prowadzi do podejrzliwości w stosunku do innych wyznań, w czym uszczerbia rzeczywistą polską tradycję wielowyznaniowości, czy do nieufności do dziedzictwa laickiego i ateistycznego, zawartego w kulturze polskiej. Razi nieufność czy wręcz niechęć wobec m.in. reformacji, dostrzegalna w powstających pracach zaprzyjaźnionych z prawicą autorów (Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, 2017), bądź w obrażających inteligencję wypowiedziach senatorów, odmawiających ostatecznie uczczenia rocznicy 1517 r. Paradoksalnie obecny stan rzeczy wyrządza największą krzywdę Kościołowi – rozmywa rzeczywiste zasługi, antagonizuje, nie sprzyja koncyliacyjnemu klimatowi intelektualnemu. W długiej perspektywie obróci się przeciwko temu, co miano chronić. Z czasem sojusz z władzą i ograniczenia przeminą tak, jak przeminęła Irlandia Eamona De Valery. Pozostanie niesmak.

Słabością historical policy obecnej władzy jest jej niejednolitość i wewnętrzna sprzeczność. Rozmywanie i własne definiowanie pojęć w sposób niezrozumiały, nieumiejętność racjonalnego odniesienia się do przeszłości, są codziennością. Czy hołdować tożsamości etnicznej genealogicznej, czy akceptować też autoidentyfikację z polskością? Czy premiować publicznie nurt intelektualny i doceniać historyczne znawstwo, czy dalej podniecać nurt antyintelektualny w imię podejrzliwości względem elit? Element uszlachetniający (racjonalistyczny) tylko składa się dodatkowo na tę niejednoznaczność – część potencjalnie rozsądnych w innym klimacie publicznym decyzji min.min. Glińskiego czy Gowina – projekty neutralne albo godne pochwały, nie są władne zmienić ogólnej wymowy. Nie są nawet chyba traktowane poważnie jako część zasadnicza polityki historycznej.

Podobnie bezgłośnie, jak kamienie rzucane w studnie, na takim ogólniejszym tle przepadają uchwały historyczne sejmu VIII kadencji. Choć są szerokie i całkiem zróżnicowane – bo obok pamięci o Romualdzie Traugutcie, ufetowania trzechsetnej rocznicy koronacji Czarnej Madonny czy upamiętnienia ks. Franciszka Blachnickiego można znaleźć i proklamowanie roku Josepha Conrada, i wspomnienie maharadży Nawanagaru, i uczczenie powstania KOR, i upamiętnienie Tadeusza Mazowieckiego, Ludwika Zamenhofa, Ireny Sendlerowej, i nawet ogłoszenie 2018 roku Rokiem Praw Kobiet przy jednoczesnym upamiętnieniu pierwszych polskich parlamentarzystek. Kontekst przyjmowania części z tych dokumentów i narracja publiczna w polityce czy publicystyce czyni jednak przynajmniej część z nich aktami pustymi czy nierzeczywistymi. Jakie ma znaczenie uczczenie Andrzeja Wajdy na piśmie, gdy prezes partii rządzącej wychodzi z sali na czas odczytania dokumentu, a (euro)posłowie nie stronią od cierpkich komentarzy?

Jak inaczej niż jako wewnętrzną niezgodność traktować to, że przy propagowaniu martyrologizmu z jednej strony, prof. Pawłowi Machcewiczowi jednocześnie nagania się uskutecznianie martyrologizmu w wystawie stałej Muzeum II WŚ? Jak inaczej traktować pisowski stosunek do żołnierzy wyklętych? Pominięcie działań poprzednich władz, w tym zwłaszcza prez. Komorowskiego można zinterpretować łatwo, bo chodzi o przypisanie wyłącznie sobie patriotyzmu historycznego. Szczególne wenerowanie żołnierzy walczących z komunistycznym aparatem terroru naturalnie też. Ale jak przy jasno wytyczonym aksjomacie patriotyzmu zrozumieć uporczywą niechęć obozu władzy uświadomienia sobie, że do jednej kategorii wkłada się tu i czci bez różnicy nieposzlakowanej pamięci bohaterów narodowych oraz ludzi podejmujących trudne i czasem błędne decyzje w uwikłaniu w matnię historii ze zwykłymi przestępcami pospołu? I dodatkowy niuans sprzeczności: jeśli, jak głoszą emitowane z rządowego przykazu srebrne dziesięciozłotówki NBP, niezłomni Zachowali się jak trzeba, w jakim to świetle stawia większość żołnierzy AK, którzy podporządkowali się ostatniemu rozkazowi gen. Okulickiego z 19 I 1945 r., a potem w części także stali się ofiarami okrutnych represji doby stalinowskiej? Zachwianie proporcji jest ostatnio coraz bardziej wyraźne, a młodzi Polacy, instygowani do kultu wyklętych, nie są nawet w stanie podać nazwisk komendantów głównych AK.

Bliższa zrazu tradycji sanacyjnej, coraz częściej elita PiS miota się w dialektyce postpiłsudczykowsko-postendeckiej, ulegając częściowo własnej uproszczonej wizji historii, ale i zapędzając się coraz dalej w pobłażliwości i puszczaniu oka do polskich nacjonalistów najmłodszego pokolenia. W miarę popularyzacji wśród tek i biretów klasyfikacji typu lewactwo, postępuje równolegle rehabilitacja przez część środowiska, uwidocznia się tolerowanie w przestrzeni państwowej i sakralnej. A i w samej warstwie językowej kusi niedające się obronić redefiniowanie, oswajanie pojęcia (Patriotyzm – miłość do swej Ojczyzny. Nacjonalizm – miłość i szacunek dla swego Narodu, Wspólnoty. Ale umiłowanie swego Narodu połączone z nienawiścią do innych narodów, to szowinizm. Jestem patriotką, jestem nacjonalistką w podanym znaczeniu, zwłaszcza popieram nacjonalizm gospodarczy. Nie jestem szowinistką, chociaż pamiętam historyczne relacje mojej Ojczyzny z innymi państwami i narodami zwłaszcza sąsiednimi. – Krystyna Pawłowicz2). Czy chodzi tylko o dostrzeżenie w nacjonalistach, eufemistycznie nazywanych „środowiskami narodowymi” poszerzającej się niszy elektoratu z pokrewnymi zainteresowaniami, obawami, wrogami? Polityka historyczna PiS nie jest, sama w sobie, nacjonalistyczna, co nie znaczy, że lekceważy skutki przesunięcia równowagi światopoglądowej w prawą stronę, które to ugrupowanie w swej historii i archeologii samo kiedyś inicjowało.

Isaiah Berlin napisał pod koniec lat 70. XX w. w znanym eseju, że zadanie rany zbiorowym uczuciom (świadomości) społeczeństwa, bądź przynajmniej jego duchowych przywódców jest, obok przesłanek samoidentyfikacji, pierwszym warunkiem narodzin tego, co określał mianem nacjonalizmu i definiował za pomocą dalszych elementów3. Nie bez kozery na frazę tę powołał się ostatnio Ramachandra Guha w swojej monumentalnej historii politycznej niepodległych Indii w kontekście niedawnego rozkwitu ruchu nacjonalistycznego i zdominowania sceny politycznej przez Indyjską Partię Ludową (BJP)4. Jest to wszak definicja uniwersalna, a nie li tylko europejska, mimo zmiennych czynników. Sęk w tym, że to co Berlin nazywał nationalism, w zależności od przymieszek pejoratywnych w różnych proporcjach uzupełniających wskazane przez niego czynniki wyjściowe, takich jak ksenofobia, szowinizm, niechęć, lekceważenie jednostki, poczucie niezrozumienia, kompleks wyższości czy wyjątkowości na tle okolicznym, antagonizm, mogą owocować zarówno patriotyzmem, jak i nacjonalizmem w polskim rozumieniu terminów. Nie muszę dodawać, że zarówno poczucie samoidentyfikacji, jak i krzywdy jest silne zarówno w środowisku, jak i w gronie jego przewodników – to rany narodowe, osiemnasto-dwudziestowieczne, i rany własne, ze smoleńską na czele. Nie wnikam na ile i przez kogo są rzeczywiście odczuwane, a na ile instrumentalnie wykorzystywane; to nieistotne i trudne do zbadania w tym samym stopniu, co określenie, na ile August przywiązany był do republiki rzymskiej. Towarzyszy im konstatacja braku patriotyzmu reszty społeczeństwa, Nowakowych „onych”. W efekcie jednak, droga do obu postaw jest otwarta, i czy przeważy patriotyzm czy nacjonalizm, zależy to jedynie od przywódców i oczekiwań ich elektoratu. Te są zmienne i skłaniają ucha coraz częściej ku krzykom prawicowych radykałów.

Zwornik

Elementem wiążącym wszystkie wymienione wyżej cechy, źródłem słabości i siły polityki historycznej czasu dobrej zmiany jej nieprofesjonalność, i to w obu sensach słowa. W pierwszym, jest tak samo nieprofesjonalna, jak był wymiar sprawiedliwości w klasycznej demokracji ateńskiej – ton nadaje jej nie warstwa profesjonalistów, operujących precyzyjnym językiem i planujących równie precyzyjne posunięcia, a czynnik obywatelski. Mimo wcale poważnego zaplecza intelektualnego dominacja polityków nad intelektualistami w wyrażaniu i formułowaniu oraz codziennej realizacji agendy historycznej jest stała i dojmująca. Powoduje niejednolitość i rozjeżdżanie się kwadrygi, nadaje charakter konfrontacyjny, a nie dyskursywny. Ma wymierne skutki polityczne, jest to np. polityka drażnienia wschodnich sąsiadów mimo mądrych porad zaplecza, sugerującego wykorzystanie momentu dziejowego odsunięcia się granic Rosji na wschód. Wobec politycznego i historycznego antagonizowania Litwy czy zwłaszcza Ukrainy nie udaje się wpłynąć na szerszą skalę na przepracowanie przez te kraje nierozliczonych tematów, budzi się nieufność, i w niczym nie pomogą nawet mądre posunięcia w rodzaju uchwały sejmowej z 9 XII 2015 r. upamiętniającej ofiary wielkiego ukraińskiego głodu 1932/1933 – pozostają po prostu bez echa w zgoła odmiennym kontekście.

Czynnik profesjonalny (naukowy) sam, zdaje się, ustąpił pola i oddał do dyspozycji politykom, dostosowując nawet język wypowiedzi do stosowanego na agorze publicznej żargonu. Wystąpienia Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kongregacji nauczycieli uczelnianych o propisowskich zapatrywaniach, biernie powtarzają nie tylko argumenty, ale i inwektywy rzucane w przestrzeń przez parlamentarzystów (np. oświadczenie nt. ustaw o sądownictwie powiela polityczną frazeologię – padają określenia typu dziedzictwo postkomunistyczne, totalna opozycja). Grono to bezwarunkowo popiera właściwe każde działania rządu, zarówno te, o których zasadności można by dyskutować, jak i te, które w sposób oczywisty do obrony się nie nadają. Dominuje język napastliwości przy jednoczesnym wysokim C ocen moralnych i deklarowanego oburzenia bądź admiracji. Obecne i dawne enuncjacje prof.prof. Ryszarda Legutki czy Zbigniewa Raua to też smutny przejaw wyostrzenia stanowisk.

Cytowana przeze mnie wypowiedź prof. Nowaka z 2012 r. – choć już była niezwykle konfrontacyjna, bo na jednej szali kładła tysiąclecie polskich dziejów, a na drugiej Tuska i Palikota, zjednoczonych w idei porzucenia polskości (Ale już po 23 latach trzeciej niepodległości wybili się na niepodległość – od krzyża, od Smoleńska, od  Polski) – nie nadaje dziś tonu narracji, ustępując ostrzejszym wycieczkom właśnie dlatego, że przeważyli politycy. Przy obecnym poziomie tej części elity politycznej grono dissidentes in opinionem to już nie „oni”, a zdradzieckie mordy, kanalie, najgorszy sort skażony genem zdrady, oczadzeni, ubeckie wdowy, komunistyczne upiory i pożyteczni idioci. Tak pewnie być musiało, bo do elektoratu lepiej niż tomy historii Polski prof. Nowaka przemówi, więcej dróg autoidentyfikacji i redut do obrony wskaże jeden facebookowy miniwykład Krystyny Pawłowicz. Ot, taki na przykład, opisujący protestujących wobec miesięcznicy: To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… (11 VI 2017, wpis publiczny). Równie przekonywające są najwyraźniej szopki Marcina Wolskiego.

Drugi sens nieprofesjonalności, wynikający z pierwszego, jest bliższy potocznemu i dotyczy zwyczajnie braku profesjonalizmu w działaniach, czerpiąc z nieoczytania, braku koordynacji, wielkich oczekiwań i niewielkich umiejętności realizacji. To dlatego telenowela o Kazimierzu Wielkim już na starcie brzmi groteskowo, co smuci tym bardziej, że tradycje polskiego serialu historycznego są godne podtrzymania i potencjalnie mogą ożywiać zainteresowanie historią. To stąd potknięcia merytoryczne, np. Beata Szydło czytająca o Katyniu w przedwojennych książkach i Andrzej Duda widzący, jak tłum wnosi 3 V 1791 r. Stanisława Augusta na rękach do katedry warszawskiej. O ile w zamysłach (znów Andrzej Nowak): By bronić naszej kultury – trzeba tworzyć porywające dzieła i umieć dotrzeć z nimi – pod zaczadzone dymem „ponowoczesności” czaszki. By takie dzieła powstawały – Polska znów stać się musi wielką ideą, najambitniejszym zadaniem, najważniejszym sporem, jak była w czasach Kadłubka i Kochanowskiego, Mickiewicza i Chopina, Malczewskiego i Wyspiańskiego, a nawet jeszcze Herberta i Miłosza, o tyle w rezultacie kiepskie produkcje, podstawy programowe pisane na kolanie i usunięcie Miłosza z listy lektur szkolnych.

Ryszard Legutko konstatował kilka lat temu wtórność i pasywność umysłową elity intelektualnej III RP, uwikłanej jego zdaniem w postkomunizm i układy wewnątrzgrupowe, i biernie tylko recypującej zjawiska, ideologie i systemy pojęciowe, niezdolnej nawet do twórczego opisania zastanego stanu rzeczy – ale druga strona barykady nie przedstawia się wiele lepiej od przedłożonej diagnozy5. Smucić powinna niechęć do pogłębionej lektury dziedzictwa intelektualnego Polski albo awersja do sporej części polskiej kultury, zradzająca spłycenie skomplikowanego, wielogłosowego jej dziedzictwa. Rozmach ustępuje drobnomieszczańskim ciągotom i pruderii, a las pomników nie przesłania lekceważenia dla estetycznego aspektu upamiętnienia.

Ciekawe, w jak wielu historycznych kontekstach nieosadzona jest ta narracja. Gdybym był heroldem pisowskiej polityki historycznej, pewnie bym już dawno cytował pierwszy adres inauguracyjny Abrahama Lincolna (Nasz kraj i jego instytucje należą do ludu, który go zamieszkuje. Jeśli się on zniechęci do istniejącego rządu, może skorzystać z konstytucyjnego prawa do jego poprawy, bądź z rewolucyjnego prawa, by go rozwiązać lub obalić, 4 IV 1861). Gdybym miał z kolei wówczas przeciw takiej deklaracji protestować, pewnie bym odmówił władzy obu praw ze względu na brak wystarczającej społecznej aprobaty – ale nie odmówiłbym celnej próby apologii z samych trzewi demokracji.

Przez oba składniki nieprofesjonalności całość jawi się jako zgoła nieracjonalna. Przez to, a nie przecież przez oddziaływanie najgorszego sortu poza granicami RP, jest niezrozumiała dla postronnych. Jak nie jest co do zasady nacjonalistyczna, tak i nie jest antysemicka – nikt przytomny nie zarzuciłby antysemityzmu żadnemu z braci Kaczyńskich – niemniej rezultaty przez sposób wykonania i poglądy części wykonawców zdają się przemawiać za odwrotnością. Widać to nawet w propagandzie rządowej telewizji, bo jak inaczej zrozumieć dyskusję wprowadzającą do projekcji „Idy” w TYP, w którym pada stwierdzenie, że film przedstawia żydowski punkt widzenia.

Zagranicą bywa racjonalizowana i tłumaczona – jest przecież fenomenem zaskakującym i z gruntu dla Zachodu niezrozumiałym krajowy obrót spraw politycznych. W niedawnym krótkim eseju o współczesnej niemieckiej tożsamości prof. Stefan Berger ukazywał toporną politykę historyczną braci Kaczyńskich, z ich ustawicznym szkalowaniem niemieckich polityków jako nazistów lub będących pod wpływem nazistów jako jedynie najwidoczniejszy z przejawów obaw przed odrodzeniem niemieckiego nacjonalizmu, które we wschodniej Europie, jako znacznie bardziej doświadczonej przez III Rzeszę niż Zachód, są wciąż dalekie od zaniku, przy niedostrzeganiu wysiłków podjętych Niemców dla zmierzenia się z własną, okrutną historią6. Z polskiej perspektywy bardziej jednak poza takie obawy wyziera amalgamat bieżącej polityki, atawistycznych niechęci i chęci wykazania wyższości moralnej, często w powiązaniu z zamiarem schlebiania własnemu elektoratowi. Przy takim sposobie postępowania trudno spodziewać się spójnej racji stanu, mimo wyjściowej wizji, kreślonej przez braci Kaczyńskich, zaostrzanej i modyfikowanej stopniowo po 2010 r. System acta diurna polegający na biernym powtarzaniu przez elitę partyjną przekazów dnia wychodzących od przywódcy partii, takiej spójności zapewnić nie może, z wyżej wymienionych powodów. Drugim czynnikiem decydującym jest nerwowa i równie nieracjonalna reaktywność na bodźce zewnętrzne, w tym głównie reakcje urzędników Unii Europejskiej i polityków poszczególnych europejskich państw na wydarzenia krajowe.

Brak racjonalizmu przejawia się w kwestiach praktycznych, w tym pomysłach wydatkowania znacznych funduszy publicznych. Czy lepiej brnąć w fantasmagorię odbudowy zamków kazimierzowskich czy zwiększyć fundusze na odzyskiwanie zagrabionych dóbr kultury. Drugie jest mniej spektakularne, a wymaga wielkich pieniędzy na wykup, negocjacje, ale przede wszystkim doposażenie i zwiększenie potencjału osobowego zespołu śledzącego międzynarodowy rynek sztuki i tropiący losy zabytków zaginionych. Środki na naukę i kulturę nie są nieograniczone, a casus Hotelu Lambert powinien być przestrogą dla wszystkich ministeriów kultury, i to nie tylko w kontekście zakupu kolekcji ks.ks. Czartoryskich.

Co dalej?

Dobra zmiana prędzej czy później utraci władzę, a wtedy trzeba będzie odnieść się do obszaru historii w polityce. Przestrzegam przed całkowitym wywróceniem stolika, a tym bardziej przed okazaniem historii braku zainteresowania, gwoli rewanżu. Unikając błędów poprzednich ekip dzieje ojczyste trzeba szanować nie tylko deklaratywnie, a jedynie politykę historyczną, wąską i wadliwą przez wymienione wyżej cechy, zastąpić szerszym i mądrzejszym, bardziej kompleksowym spojrzeniem. Nie do wyobrażenia jest odrzucenie politycznego, historycznego czy kulturowego dziedzictwa I, II i III Rzplitej. Trudno nie doceniać i nie podkreślać faktu, że polska wspólnota narodowa i nasze państwo wielokrotnie właściwie cudem wychodziło z historycznych opresji i gardłowych niebezpieczeństw. W inspirowaniu przez państwo wielkich przedsięwzięć historiopisarskich czy popularyzatorskich nie ma niczego złego, takie wysiłki muszą być jednak podejmowane i realizowane w neutralnym, otwartym klimacie intelektualnym, a nie w konflikcie, wykluczeniu i narzucaniu jednostronnej, pruderyjnej wizji historii. Fatalne decyzje kadrowe trzeba będzie odwrócić, propagandę w mediach anihilować, ale instytucje, z IPN włącznie, powinny pozostać, a tylko dążyć do szerokiego, pozapolitycznego działania. Nie jest tak, że nie należy budować Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce czy lubelskiego muzeum kresowego – rzecz w tym, jak zostaną zaprezentowane i wyłożone treści muzealne.

Istnieje wyraźna konieczność ucieczki od dychotomii pedagogiki wstydu i pedagogiki tromtadracji-skrzywdzenia w kierunku szerokiej wiedzy o historii – Polski i świata (nie tylko Europy). Droga do kultywowania własnej tożsamości idzie nie przez propagandę historyczną czy poczucie wyjątkowości, ale przez obszerną wiedzę o dziejach własnych i własnej kulturze. Tylko i wyłącznie. Trzeba dla dobra nowoczesnego, otwartego, nieksenofobicznego patriotyzmu szanować naturalną atencję dla własnej historii i wręcz naprawiać i budować polską tożsamość, ale ukazywać jej konteksty historyczne w sposób jak najdalszy od nacjonalizmu czy jednostronności wizji. Nie miejsce tutaj na dawanie szczegółowych recept, ale chcę przypomnieć, że to m.in. lekceważenie edukacji humanistycznej przyczyniło się wzrostu postaw szowinistycznych i narastania radykalizmu. Wielka baza kształcenia istnieje, bo osiągnięcia polskiej historiografii i humanistyki – w tym w ostatnich 27 latach – są znaczące, trzeba tylko z nich zacząć korzystać i szerzej popularyzować.

Wbrew temu co się wydaje prawicy i lewicy polskiej, nasze społeczeństwo zostało odcięte przez XIX i XX w. od znakomitej większości dawnych tradycji i nie jest dzisiaj ani prostym sukcesorem dworu i folwarku, ani chałupy i czworaków – a to pozwala złączyć całą dawną i niedawną historię w narracje nieantagonizujące współczesnych Polaków przeciwko dawnym. Podobnie nie ma przeszkód, by prowadzić do pogodzenia naszych przeświadczeń o historii z litewskimi, białoruskimi i ukraińskimi, nawet jeśli jesteśmy na wstępnych stadiach długiego i kłopotliwego procesu, do którego niektórzy z naszych partnerów są jeszcze gorzej niż my przygotowani i nastawieni. Pierwsze ważne kroki zostały już wykonane, teraz dobrozmianowa rewolucja część z tych osiągnięć podeptała, co nie znaczy, że w lepszych okolicznościach do posuwania sprawy naprzód nie będzie można wrócić, przy jednoczesnym pamiętaniu o polskim dziedzictwie na Wschodzie. W każdym razie niewykorzystanie unikatowej szansy, w której Ukraina pierwszy raz od dawna w tej skali spogląda ku Zachodowi, byłoby więcej niż tylko nieopatrznością.

Tylko nas historia obchodzi – pisał w 2012 r. Andrzej Nowak, i w oczywisty sposób nie dostrzegał, czy też dostrzegać nie chciał, jak bardzo polska historia i polska kultura zajmuje patriotów nieakceptujących projektu IV RP, ludzi, z których można by ułożyć mozaikę od radykalnej lewicy po chadecką z ducha prawicę a nawet monarchistów. Polifoniczną wizję historii Polski trzeba ochronić, ale jej wagę podkreślać po to, by obóz obecnie polską rządzący nie mógł w przyszłości dalej przypisywać sobie takiego ekskluzywizmu. Przede wszystkim jednak trzeba to czynić dla niej samej, a i po to, by w zbiorowej świadomości nauki nie zastępowała pseudonauka, teorie spiskowe i Wielka Lechia. Niech mądra polityka pamięci, swoboda dyskursu, szacunek dla akademii, szeroki rozwój historiografii od polskiej egiptologii po badania historii współczesnej i mądra popularyzacja pozwolą nam kiedyś zapomnieć o polityce historycznej smutnego czasu dobrej zmiany.

1 „Myśląc, ojczyzna”, www.youtube.com/watch?v=_dqWuZfsVz8&feature=youtu.be
2 Jestem nacjonalistką, nie jestem szowinistką…, wpolityce.pl, 29 IV 2017.
3 I. Berlin, Nationalism: past neglect and present power, [in:] Against the Current. Essays in the History of Ideas, ed. H. Hardy, 2Princeton-Oxford 2013, s. 437–438.
4 B. Guha, India after Gandhi: the History of the World’s Largest Democracy, 2London 2017, s. 751–752.
5 R. Legutko, Esej o duszy polskiej, 12008, 22012.

6 S. Berger, Germany: The many mutations of a belated nation, [in:] Histories of Nations: How Their Identities Were Forged, ed. P. Furtado, London 2017, s. 247.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję