STRATEGIA LIZBOŃSKA. Czyli jak (czy) Europejskie Marzenie goni „American Dream”? :)

Strategia Lizbońska została przyjęta przez Radę Europejską w 2000 roku w Lizbonie. Celem programu było zdynamizowanie gospodarki Unii Europejskiej, co de facto oznaczało, że Bruksela stawiała sobie za cel prześcignięcie Stanów Zjednoczonych. Kryzys finansowy odwrócił do góry nogami idealistyczne postrzeganie gospodarki USA, która jak się okazało, nie była tak dynamiczna i nie rozwijała się tak szybko jak wmawiała to społeczeństwu ekipa Busha. Gospodarka Waszyngtonu oparta była na glinianych nogach baniek spekulacyjnych (internetowa, giełdowa, nieruchomości), kredytów hipotecznych i konsumpcji. Pomimo tego, że American Dream, do którego dążyła Europa, nie okazał się tak doskonały, UE musi nadal wdrażać i rozliczać Strategię Lizbońską, gdyż do wielu standardów nakreślonych przez USA jeszcze nam daleko.

W 2007 roku Rada Europejska (RE) dała państwom członkowskim rok, na wprowadzenie ułatwień w zakładaniu firmy – proces ten miał umożliwiać założenie firmy w jednym miejscu. W 2008 roku tylko 9 państw nie wdrożyło tego zalecenia – wśród nich Polska, która jednak na skutek nowelizacji w 2009 roku ustawy o swobodzie działalności gospodarczej (jedno okienko), również spełnia to kryterium. Ponadto RE chciała, aby proces zakładania własnego biznesu trwał tylko tydzień – obecnie ten warunek jest spełniany tylko w 6 państwach UE – Belgia, Dania, Estonia, Francja, Portugalia oraz Węgry.

Postępy są widoczne. W 2008 roku aż w 19 krajach UE (bez Rumunii i Bułgarii) zmniejszył się koszty zakładania działalności gospodarczej. Największego rozwój dokonała Grecja, która jednak nadal (obok Polski i Hiszpanii) jest na ostatnich miejscach w klasyfikacji swobody zakładania działalności gospodarczej. Widoczny postęp odnotowano również w Słowenii, gdzie czas rejestracji skrócił się z 60 do 19 dni. Z raportu Banku Światowego – Doing Buisness 2008 – wynika, że w Polsce nie odnotowano niemal żadnych postępów. W 2007 roku na założenie firmy czekało się tyle samo co w 2008, to jest 31 dni. Przypomnijmy, że średnia unijna obecnie wynosi 17 dni a w USA trwa to zaledwie 6 dni.

UE wypada lepiej jeśli porównamy dostępność do kredytów. W Europie od 2007 roku jest łatwiejszy dostęp do kredytów niż zza oceanem. Biorąc poprawkę na to, że amerykańska gospodarka „sztucznie” rozwijała się dzięki kredytom hipotecznym (na skutek bańki na rynku nieruchomości), kraje UE miałyby dużą szansę jeszcze szybciej zakopać różnice do Waszyngtonu. Niestety, w wyniku kryzysu finansowego powstałego na skutek załamanie się gospodarki USA, dostępność do kapitału zmniejszyła się na całym świecie.

Mizernie wygląda kwestia rejestracji własności nieruchomości w UE. W Polsce potrzeba na to aż 197 dni i ustępujemy w tej klasyfikacji tylko Słowenii gdzie czeka się na to 395 dni. Za to koszty rejestracji aktu własności są u nas najniższe w UE i wynoszą 0,5% wartości nieruchomości. Niestety Europa wypada wyjątkowo blado w porównaniu do Stanów Zjednoczonych, gdyż w UE średnio trwa to 61 dni (wobec 66 w 2007 roku) a w USA tylko 12 dni.

Rozwój USA w dużej mierze był oparty na systemie podatkowym. Pomimo tego, że jak niektórzy twierdzą dla gospodarki jest to krótkotrwały bodziec (ulgi są zazwyczaj szybko konsumowane), wielu ekonomistów uważa, że ma on swój wpływ na całą gospodarkę, aktywność oraz przedsiębiorczość społeczeństwa. Osobiście podzielam ten drugi pogląd. Tłumaczy to tzw. model Edwarda Prescotta – laureata nagrody Nobla z dziedziny ekonomii w 2004 roku. Wg niego wzrost gospodarczy jest połączeniem kapitału, wydajności i pracy. Ten ostatni czynnik jest kształtowany przez system podatkowy, który w USA zabiera o wiele mniej dochodów niż np. we Francji, przez co Amerykanie pracują znacznie dłużej niż Francuzi (gdzie do niedawna obowiązywał 35-godzinny tydzień pracy).

W USA podatki pochłaniają trochę ponad 40% dochodów – podobnie jak w Polsce, chociaż w porównaniu do 2007 roku ten stan się pogorszył. Średnia Unijna – 46% – pokazuje, że wspólnota goni USA w tej statystyce. Jednak nadal w niektórych krajach podatki zżerają 65-75% dochodu obywateli. Na załatwienie formalności podatkowych w UE trzeba poświecić 253 godziny, w USA 187. Rekordzistą w UE jest Luksemburg, gdzie trwa to tylko 59 godzin. Trendem ogólnoświatowym jest obniżanie podatku dla przedsiębiorstw (CIT). W UE w latach 1999-2008 podatek ten spadł z 34,8% do 23,2%.

W dyskusji nad Strategią Lizbońską często podkreśla się słabość sądownictwa gospodarczego w UE. Jest to duże uproszczenie, bo kraje członkowskie różnią się niezmiernie w tej dziedzinie. Na Litwie trwa to średnio 210 dni a w Słowenii 1350 dni. W Polsce trwa to 830 dni. Średnia unijna to 540 a w USA 300 dni.

Podtytuł artykułu jest niemal w całości wzięty z książki Jeremiego Rifkina – „Europejskie marzenie. Jak europejska wizja przyszłości zaćmiewa American Dream”. Autor wydanej w 2005 roku książki już wtedy wieszczył, że najbliższe dekady będą czasem „Europejskiego Marzenia”, które uosabia UE. Ten pogląd, wtedy dość oryginalny, dzisiaj staje się coraz powszechniejszy. Jednak nie zmienia to faktu, że postęp we wdrażaniu strategii rozwoju na lata 2000-2010 jest zbyt wolny. Jeśli Europa i UE chcą rzeczywiście prześcignąć Stany Zjednoczone w rozwoju gospodarczym (liczonym wg PKB, gdyż wg innych wskaźników od dawna deklasują rywala) to niezbędna jest również intensyfikacja projektów w rodzaju EIT (we Wrocławiu EIT+) i dofinansowanie europejskich placówek akademickich.

Wnioski płynące z raportów Banku Światowego pokazują, że poszczególne kraje UE, już od lat osiągnęły poziom łatwości w prowadzeniu działalności gospodarczej, który panuje w USA a niektóre nawet go prześcignęły. Niestety na skutek dużej przewagi gospodarczej Waszyngtonu po II Wojnie Światowej (ciągle procentującej) i wielkiego zróżnicowania UE – Polska ma trzykrotnie mniejsze PKB per capita od niektórych krajów Unii – cała wspólnota nadal wygląda blado w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi. Wydaje się, że intensyfikacja procesu wdrażania Strategii Lizbońskiej, może być najlepszą receptą na walkę z kryzysem gospodarczym.

źródła: Paying Taxes 2009 – The Global Picture, Doing Business 2008, PISM – Raport z Wykonania Strategii Lizbońskiej 2008.

Model szwedzki "Od wersji pierwotnej do modelu okrojonego" :)

Szwedzki model: wiara i wiedza

Dyskusje na temat modelu szwedzkiego są znacznie utrudnione przez dwa czynniki, zupełnie różnej proweniencji. Po pierwsze, liczni dyskutanci o różnych ideologicznych preferencjach mają do tego modelu stosunek emocjonalny. Po drugie, najczęściej niewiele o tym modelu wiedzą. Spróbuję więc krótko wyjaśnić, skąd biorą się reakcje na jego krytykę.

Intelektualne fascynacje lewicy ponosiły w latach 80. porażkę za porażką. Najpierw Chiny komunistyczne porzuciły lewacki ekstremizm, a ich przywódcy stwierdzili, że „nieważne, czy kot jest czarny, czy biały; ważne, czy dobrze łowi myszy”. I uznali, że bez rynku zostawać będą coraz bardziej w tyle za szybko rozwijającymi się sąsiadami. Potem komunizm upadł ostatecznie w Europie. Marksowsko-leninowska ortodoksja też więc powędrowała na śmietnik historii. „Różowa pantera” upadku komunizmu w Sowietach, Michaił Gorbaczow, stwierdził w tych warunkach, że jego zdaniem Związek Sowiecki powinien wybrać model szwedzki.

Jeśli do powyższego dodać (dość ograniczone) cięcia fiskalne w Europie Zachodniej w latach 80. jako próbę zapobieżenia „eurosklerozie”, można zrozumieć emocjonalne przywiązanie lewicowych intelektualistów (w tym i ekonomistów) do jednego z ostatnich, o ile nie w ogóle ostatniego już lewicowego ołtarzyka, przed którym można było okazywać swą niewzruszoną wiarę w (jakąś) socjalistyczną drogę do społeczno-ekonomicznego postępu.

Wiemy jednak, że między wiarą a wiedzą istnieje ogromna różnica. Gorbaczow i jego naśladowcy (nie brakowało ich też w Polsce w początkach transformacji) mogli sobie wyrażać życzenia, by stać się Szwecją, ale było to zwykłe „chciejstwo”. O realiach w tym względzie pisał w 2006 roku lewicowy emigrant z Chile mieszkający w Szwecji, Mauricio Rojas. Gigantyczny wzrost „socjalu” od lat 60. do końca lat 80. XX wieku w Szwecji był poprzedzony okresem liberalnej, wolnorynkowej gospodarki od liberalnych reform 1864 roku do wielkiego kryzysu lat 30. XX wieku.

W tym okresie gospodarka szwedzka rosła najszybciej na świecie. „Ci, którzy rekomendują zastosowanie >szwedzkiego modelu< w krajach, które nie przeszły podobnych zmian instytucjonalnych, oferują swoim ziomkom ułudę” – pisał prof. Rojas w swej książce Sweden after the Swedish Model [2005].

Dodam od siebie, że wierzący w państwo opiekuńcze nie zauważyli jak gdyby, że w wyniku kryzysu wczesnych lat 90. udział wydatków publicznych w Szwecji spadł o 14 pkt. proc PKB! Było to znacznie więcej niż w jakimkolwiek innym kraju zachodnim. Prawda, że z patologicznego poziomu 70% PKB w 1993 roku do i tak bardzo wysokiego poziomu 54% PKB w 2001 roku, ale dla Szwedów był to niewątpliwy szok.

Wreszcie, niewiedza o istocie szwedzkiego modelu jest bardziej zasadnicza. Nie znając historii, Szwedzi widzą tylko redystrybucję przez „socjal”. Nie dostrzegają bowiem, że szwedzki eksperyment XX wieku, podobnie jak eksperyment sowiecki, był eksperymentem ekonomicznym (nie tylko podatkowym), a także eksperymentem społecznym. Ambicje socjaldemokratów nie ograniczały się do radykalnego zmniejszania różnic w podziale dochodów. Podobnie jak elity sowieckie potrzebowały swojego homo sovieticus, aby skutecznie budować komunizm, tak elity socjaldemokratyczne potrzebowały „inżynierii społecznej”, by uszczęśliwić – prawda, że innymi metodami, ale też ograniczając wolność i prywatność – nazwijmy go przez analogię homo svedensis.

Darwinowska ewolucja modelu szwedzkiego

Szwedzki model – ten, o którym myślał (czy raczej: roił) Gorbaczow – był modelem dwoistym. Po pierwsze, był modelem zmian ekonomicznych. Oczywiście, najbardziej spektakularnym elementem była ekspansja funkcji państwa opiekuńczego, wymagająca rosnącej redystrybucji. I rzeczywiście od połowy lat 60. do wczesnych lat 90. XX wieku udział wydatków publicznych wzrósł z około 30% PKB do około 70% PKB.

Ambicje egalitarystyczne nie ograniczały się jednak do rosnącego opodatkowania i rosnącej redystrybucji. Socjaldemokraci interweniowali też w strukturę płac, dążąc do zmniejszenia różnic w poziomie płac między osobami o różnym poziomie kwalifikacji. W okresie 1968-81 premia za kwalifikacje osób mających 12 lat kształcenia w stosunku do osób mających tylko 9 lat kształcenia zmniejszyła się o połowę, a premia za wyższe studia w stosunku do osób mających za sobą 12 lat kształcenia zmniejszyła się aż o 3/4.

Ponieważ jednak te egalitarystyczne interwencje miały miejsce w okresie, w którym rolę dźwigni wzrostu gospodarczego przejmowały gałęzie przemysłu charakteryzujące się przedsiębiorczością, innowacyjnością i indywidualizacją (customization), nietrudno sobie wyobrazić, jak negatywny miało to efekt na zmiany strukturalne w kierunku ekspansji takich właśnie gałęzi przemysłu. Oczekiwania, że w warunkach malejących bodźców do podnoszenia kwalifikacji Szwedzi wzmogą swoje wysiłki, aby zwiększać kapitał ludzki, były oczywistym absurdem.

„Majsterkowanie” przy gospodarce z perspektywy egalitarystycznych preferencji dotknęło także tzw. politykę przemysłową. Zakładała ona „racjonalizację” struktury produkcji poprzez ingerencję w poziom płac w poszczególnych gałęziach wytwórczości. Był to przykład typowej mentalności majsterkowicza: zastępowanie naturalnych procesów rynkowych regulacjami, wymuszającymi określone zachowania.

Presja w kierunku jednakowego tempa wzrostu płac w poszczególnych sektorach doprowadziła rzeczywiście do większego niż w innych krajach rozwiniętych spadku produkcji i zatrudnienia w gałęziach przemysłu lekkiego o niższych płacach. Natomiast – z racji braku bodźców dla pracodawców i pracobiorców (o czym wyżej) – nie doprowadziła do zwiększenia zatrudnienia w sektorach nowoczesnych. Sektor przemysłu po prostu zmniejszył się w wymiarze absolutnym i nigdy już nie odzyskał swej relatywnej pozycji w szwedzkiej gospodarce.

Ale, jak stwierdziłem wyżej, ambicje szwedzkich socjaldemokratów sięgały poza gospodarkę. Model szwedzki był też modelem zmian społecznych. Ideolodzy socjaldemokracji, Gunnar i Alva Myrdalowie wytyczali kierunek już w latach 30. w swojej książce z 1934 roku o kryzysie ludnościowym: „Najważniejszym zadaniem polityki społecznej jest. organizacja i sterowanie narodową konsumpcją (sic!) według innych reguł niż tak zwany wolny wybór w konsumpcji. W przyszłości nie będzie społecznie obojętne, co ludzie robią ze swoimi pieniędzmi: jakie standardy mieszkaniowe utrzymują, jaką żywność i odzież kupują. Przyszłe trendy faworyzują społeczno-polityczną organizację i kontrolę nie tylko podziału dochodów.”. Na marginesie: to właśnie przed takimi demokratycznymi socjalistami przestrzegał w swojej książce z 1945 roku Droga do poddaństwa (Road to Serfdom) Friedrich von Hayek!

I rzeczywiście, taki właśnie – też „naukowy”, jak marksowski – socjalizm wprowadzano, w szczególności, od lat 60. w Szwecji. Wspomniany chilijski emigrant, z rodziny zwolenników rządów obalonego w 1973 roku prezydenta Allende, pisze w cytowanej już książce, że gdy przybył rok później do Szwecji, było nie do pojęcia, żeby obywatel miał tam coś do powiedzenia w sprawie tego, do którego przedszkola, czy do której szkoły miałoby chodzić jego dziecko. Jak w komunizmie, nie było też prywatnych szkół i przedszkoli.

Konsekwencje takiego podejścia były w sferze społeczno-politycznej oczywiste. Wszystko musiało być pod polityczną kontrolą państwa. Metody wychowania i kształcenia musiały być jednakowe, podręczniki także. Stąd np. zakaz tworzenia prywatnych przedszkoli; przecież mogłyby wpajać dzieciom jakieś „antywspólnotowe” i antyegalitarystyczne idee. Powstały sektor opiekuńczy rzeczywiście rozdzielał rosnącą paletę świadczeń, ale według tego samego modelu, znanego z pewnego typu odzieży: one size fits all. Był on całkowicie „impregnowany” na jednostkowe preferencje.

Paleta i wysokość rozmaitych świadczeń rzeczywiście rosła przez szereg lat. Dopiero lata 80. ubiegłego stulecia zaczęły sygnalizować początek końca szwedzkiego modelu w wersji fundamentalnej, czyli takiego, jaki opisuję do tej pory. Przyczyny tej zmiany były zróżnicowane. Zewnętrzne, w postaci sygnalizowanej już zmiany motoru rozwoju z branż opartych na ekonomii skali na rzecz branż bazujących na przedsiębiorczości, innowacyjności i indywidualizacji produkcji. Ale i wewnętrzne, w postaci słabej zdolności szwedzkiej gospodarki dostosowywania się do zmienionych warunków dynamiki gospodarczej i konkurencji na rynkach światowych. Brak silnych bodźców do zwiększania podaży pracy, do zarabiania, oszczędzania i inwestowania, spowodował silne spowolnienie zmian strukturalnych. W latach 80., jak 20-30 lat wcześniej, chlubą szwedzkiej gospodarki były Ericsson, Volvo, Saab, ASEA, stocznie i hutnictwo stali jakościowych. Poza Ericssonem wszystkie te firmy były wytwórcami tradycyjnych kapitałochłonnych branż przemysłu ciężkiego. Intensywny interwencjonizm państwa spowolnił przemiany strukturalne. Jeden Ericsson (wyprowadzający się stopniowo ze Szwecji) czy subsydiowani przez państwo producenci samolotów wojskowych nie czynią jednak wiosny

W efekcie oddziaływania wszystkich antybodźców, przedstawionych powyżej oraz innych, relatywna konkurencyjność Szwecji stopniowo słabła. Szwedzki przemysł przetwórczy skurczył się dramatycznie i już w latach 70. był najmniejszy w relacji do PKB ze wszystkich krajów zachodnioeuropejskich. Tak już zresztą zostało: w latach 1976-94 przyrost produkcji przemysłowej wynosił 1/3 średniej dla całego obszaru OECD!

I tu właśnie zaczęły się schody, wedle powiedzenia znanego przedwojennego kawalerzysty. Kiedy gospodarka wchodzi w fazę ostrej recesji, a taka zdarzyła się Szwedom przygniecionym podatkami (w przededniu tej recesji, w 1989 roku, udział podatków w PKB wyniósł 56,2%), dochody spadają, a wydatki – głównie sztywne – pozostają takie same. Recesja lat 1990-94 zredukowała zatrudnienie o pół miliona (10% siły roboczej kraju) i zwiększyła deficyt budżetowy do poziomu znanego Zachodowi z ostatnich lat: 12,6% PKB.

I wtedy szwedzcy socjaldemokraci stanęli przed iście darwinowskim dylematem: zaadaptować się do zmieniających się warunków lub zginąć, jak dinozaury. Większość ogromnych cięć w wydatkach socjalnych (łącznie 14% PKB!!) dokonała rządząca krótko liberalno-konserwatywna opozycja, ale socjaldemokraci musieli podjąć decyzję, czy zaakceptować po zwycięstwie wyborczym okrojony „socjal”, czy też wojować z wiatrakami.

Okrojony model szwedzki 2.0, czyli albo państwo-niańka, albo „socjal”

Ale okrojony do „zaledwie” 55-60% PKB udział wydatków publicznych to nie był koniec dylematu protagonistów szwedzkiego modelu. Musieli oni podjąć decyzję w jednej jeszcze fundamentalnej kwestii. Zwracałem uwagę, że model szwedzki miał ambicje dokonania zmian nie tylko ekonomicznych, ale też głęboko idącej inżynierii społecznej.

Tymczasem lata 80-90 XX wieku to okres triumfów ekonomii instytucjonalnej, okres badań nad instytucjami sprzyjającymi i szkodzącymi wzrostowi zamożności, międzynarodowych porównań poziomu przeregulowania i wolności ekonomicznej. Do świadomości rządzącej na ogół w Szwecji i innych krajach skandynawskich socjaldemokracji dotarło, że nie można w dłuższym okresie zapewnić wyższego poziomu efektywności gospodarki bez radykalnego zmniejszenia zakresu regulacji, zwłaszcza w gospodarce, ale także w otoczeniu gospodarki. A bez wzrostu efektywności w wyniku deregulacji i wzrostu wolności nie da się utrzymać ukochanego socjalu. I tak też uczynili.

W rankingach wolności ekonomicznej, obok krajów anglosaskich i ich azjatyckich wychowanków (Hong Kong, Singapur), kraje skandynawskie znajdują się w czołowej dwudziestce. W rankingu Heritage Foundation i „Wall Street Journal” w 2007 roku Szwecja zajęła 21. miejsce, mając za sobą z krajów skandynawskich tylko Norwegię, a przed sobą wszystkie kraje kultury anglosaskiej i m.in. Szwajcarię, Holandię, Belgię i Niemcy. Ponad 30 lat wcześniej, w 1975 roku, Szwecja znajdowała się w piątej dziesiątce objętych porównaniami krajów w rankingu Instytutu Frazera z Vancouver (nie było jeszcze wówczas indeksu HF-WSJ) i jej miejsce niewiele zmieniło się nawet w okresie wielkich cięć wydatków publicznych we wczesnych latach 90. Średnia dla lat 1993-95 dała Szwecji nadal odległą 47. lokatę.

Postęp był więc wyraźny. Trzeba było okroić ambicje państwa-niańki (a właściwie surowej, nieczułej na potrzeby jednostek, ochmistrzyni). Nie wystarczyło bowiem dać więcej swobody przedsiębiorcom. Ludziom trzeba było oddać ich prawo do swobody wyboru. I w sporym zakresie prawo to zostało im oddane. Voucher szkolny pozwala rodzicom wysłać dziecko do dowolnej szkoły, państwowej lub prywatnej (tych ostatnich powstało bardzo wiele po zmianach). To zaś spowodowało konkurencję – czego w ogromnej większości tak nie lubią nauczyciele – ale też i poprawę jakości kształcenia podstawowego i średniego.

Suwerenność konsumenta pojawiła się też – w pewnym stopniu – w zakresie ochrony zdrowia. Zmiany w systemie emerytalnym stworzyły redystrybucyjny pierwszy filar, ale każdy pracujący otrzymał prawo do inwestowania 2,5% poborów brutto w celu uzupełnienia w przyszłości podstawowej emerytury.

Tego rodzaju zmiany dały niewątpliwie zastrzyk energii gospodarce szwedzkiej. Poprawa pozycji w rankingach wolności ekonomicznej to potwierdzenie skuteczności zmian. Zauważalne, nieco wyższe tempo wzrostu PKB gospodarki szwedzkiej niż gospodarek kontynentalnej Zachodniej Europy sygnalizowało efekty wzrostowe zmian instytucjonalnych.

Czy okrojony szwedzki model sprawdzi się w dłuższym okresie?

Odpowiedź, zdaniem moim, jest raczej przecząca ze względu na nieusuwalne wady ekonomiczne każdego przerostu „socjalu”. Ogromne wydatki socjalne (a „socjal” w Szwecji znów podniósł się o kilka punktów procentowych i wynosi ok. 60% PKB), wymagają bowiem nieuchronnie ogromnych podatków. I jeśli przeciętnie zarabiający Szwed, nawet po liberalizujących reformach z połowy lat 90., płaci średnio ponad 55% stawki podatku do dochodów indywidualnych, to konsekwencje tego stanu rzeczy są wielorakie – i wszystkie negatywne.

Pierwszą i niezwykle ważną konsekwencją jest trwały uwiąd przedsiębiorczości. Wzorzec powstawania nowych firm jest wszędzie dość zbliżony. Są to oszczędności własne i rodziny, plus pomieszczenie na rozpoczęcie produkcji dóbr czy usług (przysłowiowa firma w garażu). Garaże, oczywiście, Szwedzi mają, ale znacznie gorzej sprawa wygląda z oszczędnościami. Przy takich stawkach podatkowych możliwość oszczędzania jest niewielka, a skłonność do oszczędzania jeszcze mniejsza (bo świadomość czekającego „socjalu” od kołyski po grób dodatkowo zniechęca do oszczędzania!).

Tabela 1

Poziom przedsiębiorczości w wybranych krajach w latach 2000-04

(mierzony „ogólnym wskaźnikiem nowej przedsiębiorczości” a

na 100 mieszkańców kraju)

Kraj/Rok 2000 2002 2004 2007 2009
USA Australia Nowa Zelandia Wielka Brytania Francja Niemcy Włochy Belgia Hiszpania Dania Finlandia Szwecja Polska Węgry 16,6 15,2 6,9 5,6 7,5 7,3 4,8 6,9 7,2 8,1 6,7 10,0a 11,4a 10,5 8,7 14,0 5,4 3,2 5,2 5,9 3,0 4,6 6,5 4,6 4,0 4,4 6,6 11,3 13,4 14,7 6,3 6,0 4,5 4,3 3,5 5,2 5,3 4,4 3,7 8,8 4,3 9,6 … … 5,5 3,2 … 5,0 3,2 7,6 5,4 6,9 4,2 … 6,9 8,0 … … 5,7 4,3 4,1 3,7 3,5 5,1 3,6 5,2 … … 9,1

a Wskaźnik tworzy liczba „raczkujących” przedsiębiorców, które są w trakcie otwierania

firmy oraz tych, które rozpoczęły działalność gospodarczą nie później niż 42 miesiące przed

przeprowadzeniem ankiety.

… Brak danych.

Źródło: Global Entrepreneurship Monitor: 2004 Executive Report, London-Boston 2005.

Sama deregulacja tutaj wiele nie pomoże, czego najlepszym dowodem są raporty Global Entrepreneurship Monitor z lat 2000-09. Wynika z nich wyraźnie, że poziom przedsiębiorczości Szwedów jest dość niski (patrz Tab.1). Jak widać w tabeli, poziom przedsiębiorczości, mierzony liczbą nowych przedsiębiorców na 100 mieszkańców, nie tylko jest niższy niż np. w krajach anglosaskich, ale także wykazuje tendencję spadkową (właściwie we wszystkich krajach skandynawskich i krajach „starej” Unii, nie tylko w Szwecji).

A przecież słaba dynamika przedsiębiorczości to nie jedyny negatywny efekt tak horrendalnie wysokich podatków. Podstawą rozwoju gospodarki są oszczędności, a te są w Szwecji, kraju wysokiego „socjalu”, niskie. Ktoś mógłby zaooponować i powiedzieć, że w dobie globalnych rynków finansowych dobre pomysły mogą zostać sfinansowane z zagranicznych oszczędności. Tyle że kraje o wysokich podatkach odstraszają obcy kapitał. I to raczej Szwedzi inwestują u nas, niż np. Amerykanie u Szwedów.

Emigrują też całe firmy. Po żadnej fuzji międzynarodowej siedzibą główną połączonej firmy nie stał się Sztokholm czy inne miasto szwedzkie. A nawet jeśli siedziba główna czysto szwedzkiej firmy pozostaje w Szwecji, to ważne działy, wymagające dobrze opłacanych fachowców przenosi się tam, gdzie podatki są niższe, jak np. cały kilkusetosobowy dział finansowy firmy Ericsson, który przeniesiono do Wielkiej Brytanii.

Szwecja jest też – z tych samych, podatkowych powodów – krajem odpływu netto kapitału ludzkiego. Co bardziej przedsiębiorczy Szwedzi (np. co trzeci, co czwarty inżynier) emigrują z kraju na stałe. Nie chcą pogodzić się z faktem, że płace realne netto w ich kraju nie wzrosły od 1975 roku!

Badania naukowe też nie przyspieszą wzrostu PKB

(bo ten zależy od czegoś innego…)

Nieudaczna Strategia Lizbońska zaleca krajom Unii, by zwiększały wydatki na B+R do poziomu 3% PKB, pokazując właśnie Szwecję (czy Finlandię) jako model w tym zakresie. Tyle tylko że jest to model chybiony. Socjaldemokratyczni „postępowcy” nie bardzo rozumieją, że postęp techniczno-organizacyjny nie zależy od ilości wydanych pieniędzy na prace badawcze i rozwojowe, lecz od struktury bodźców zachęcających do innowacyjności, czyli przekuwania pomysłów w produkty, usługi i procesy produkcyjne.

Podobny poziom rozwoju gospodarczego, mierzony PKB per capita można osiągnąć przy bardzo różnym poziomie wydatków na B+R. Irlandia wydaje na badania niemalże trzy razy mniej niż Szwecja, a mimo to osiągnęła poziom rozwoju Szwecji.

Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, większą niż w Szwecji część wydatków stanowią w Irlandii wydatki firm, a nie wydatki państwa, które z reguły mają znacznie mniejszy wpływ na innowacyjność. Ponadto, o czym pisałem, Szwecja i inne kraje skandynawskie mają jeszcze jeden problem, mianowicie spłaszczoną strukturę dochodów. Premia za wiedzę i umiejętności, czyli relacja różnicy dochodu do różnicy lat edukacji, jest tam najniższa w Europie – i szerzej: najniższa wśród krajów OECD. W rezultacie skandynawskiej urawniłowki słabnie bowiem (jak w komunizmie!) zainteresowanie podnoszeniem kwalifikacji. W tych warunkach nawet owe 4% PKB wydatkowane przez Szwecję na B + R w niewielkim stopniu przyczynia się wzrostu udziału produkcji high-tech w szwedzkim przemyśle.

Szwedzi są na ogół nadal konkurencyjni w tych samych gałęziach, w których byli 20, 30, czy 40 lat wcześniej. Np. prof. Claes Eklund oceniał, iż mimo starań szwedzkim firmom – z niewielkimi wyjątkami – nie udało się spenetrować sektorów wysokiej technologii. Szwedzka gospodarka znajduje się więc w zagrożonej pozycji z punktu widzenia konkurencyjności. Szwecja konkuruje często na rynku światowym – pisał Eklund – w segmentach niskiej i średniej technologii, co powoduje, że jest ona narażona na rosnącą konkurencję kosztową ze strony krajów mniej zamożnych. Ostatnie przejęcia Volvo i Saaba przez chińskie koncerny są tego kolejnym sygnałem.

Zamiast konkluzji, czyli dlaczego Pomperipossa nie napisała już ani jednej książki?

W odróżnieniu od lewicujących poszukiwaczy zaginionej arki (socjalnego) przymierza, wnikliwi obserwatorzy nie wykazują optymizmu, jeśli idzie o przyszłość szwedzkiego czy w ogóle skandynawskiego modelu. Sławna autorka powieści dla dzieci, Astrid Lindgren, wielce krytyczna wobec ekonomicznych i społecznych konsekwencji szwedzkiego modelu, napisała kiedyś pouczający esej o Pomperipossie.

Otóż Pomperipossa w nieodległej przeszłości pisała wiele książek, czytanych przez dzieci na całym świecie. Ale Pomperipossie zabierano coraz więcej owoców jej pracy, a jednocześnie zwiększano rozmaite zasiłki i inne formy pomocy państwa. W rezultacie, jak w bajce, Pomperipossa żyła długo i szczęśliwie z zasiłków społecznych, ale nie chciało się już jej poświęcać czasu na pisanie książek. Czytelnicy będą teraz łatwiej mogli ocenić, co czeka Szwedów i innych idących tą drogą w przyszłości: owoce rzekomej elastyczności czy „efekt Pomperipossy”.

Koalicyjny impas :)

W połowie kadencji rządu Donalda Tuska trwa publiczna ocena jego dorobku. To dobry znak dla podwyższania standardów funkcjonowania demokracji. Przedwyborcze zapowiedzi należy traktować bowiem jako propozycję kontraktu z wyborcami. Wyborca wybiera dostawcę dóbr publicznych, ale potem musi mieć możność sprawdzenia, czy oferta odpowiada obietnicom. Zbiera przesłanki do oceny skuteczności i wiarygodności premiera i jego ekipy przed kolejnym wyborem. Oczywiście jak przy każdej realizacji planów, bierze się pod uwagę zarówno uwarunkowania zewnętrzne wynikłe w trakcie ich wdrażania, jak i porównanie z innymi dostępnymi na politycznym rynku opcjami.

Przedwyborcze zapowiedzi PO są realizowane wybiórczo i dobrze wiadomo, dlaczego. Po pierwsze, mamy rząd koalicyjny PO-PSL, co jak wiadomo wymaga kompromisów na etapie i programowania, i wykonania. Koalicjant blokuje niedogodne mu reformy, np. KRUS-u czy wprowadzenia podatku dochodowego dla wsi, a także prywatyzację tzw. „strategicznych przedsiębiorstw” czy służby zdrowia. Po drugie, podobnie działa prezydent, który wetował ustawy zdrowotne czy emerytalne. Wreszcie po trzecie, dążenie do wyboru prezydenta z PO powoduje zaniechania rządu w zdecydowanym podejmowaniu różnych niezbędnych ale niepopularnych kroków, jak np. podwyższenia wieku emerytalnego.

Tam, gdzie powyższe ograniczenia nie występują, jest pewien postęp, ale zawsze z jakimś „ale”. Ograniczono zakres wcześniejszych emerytur za cenę kosztownych rekompensat dla tracących przywileje nauczycieli. Zidentyfikowano sześć tysięcy barier dla przedsiębiorczości, ale usunięto zaledwie niewielką ich cząstkę. Minister infrastruktury pod groźbą dymisji, której powszechnie się domagano, wreszcie doprowadził do końca najważniejsze przetargi na budowę autostrad i sieci dróg ekspresowych, ale w wielu innych sprawach, jak np. prywatyzacja przewoźników kolejowych, przekazanie portów lotniczych samorządom, rozwój sieci szerokopasmowego Internetu, postęp jest żaden albo bardzo umiarkowany.

PO zawsze przywiązywała dużą rolę do prywatyzacji. Na etapie programu rządowego wyłączono z tego przedsiębiorstwa „strategiczne”, np. kopalnie miedzi, rafinerie, porty, itp., a i tak w 2009 roku plan prywatyzacji będzie wykonany zaledwie w połowie. Doszło natomiast do ugody z Eureko, do czego nie było w stanie doprowadzić kilka poprzednich koalicji. Pewne kompetencje wojewodów przekazano samorządom wojewódzkim. Poprawia się stopień wykorzystania środków unijnych. Według szacunków BCC Polska wykorzystała 99,8% funduszy strukturalnych na lata 2004-2006, co stawia nas w czołówce wśród krajów unijnych. Gorzej według BCC wygląda sytuacja Funduszu Spójności, który finansuje duże projekty infrastrukturalne: transportowe i środowiskowe. Na jego pełne wykorzystanie mamy jednakże czas do końca 2010 roku.

Powiodło się także rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego mimo prezydenckiego veta.

W porównaniu z kadencją PIS-owskiego rządu, kiedy budowę autostrad, prywatyzację i reformy emerytalne całkowicie zamrożono, a w sprawach stoczni czy sporu z Eureko doszło do pogorszenia sytuacji, jest więc wyraźny postęp. W porównaniu z programem PO, w którym zapowiedziano naprawę finansów publicznych, podatek liniowy, stopniowe zmniejszenie deficytu budżetowego i wprowadzenie euro – jest duży niedosyt.

Do ograniczeń wewnętrznych trzeba dodać te zewnętrzne, czyli światowy kryzys finansowy, który we wszystkich krajach doprowadził do pogorszenia równowagi finansów publicznych: dochody bowiem raptownie spadły, wydatki ograniczano z opóźnieniem, a w wielu krajach powiększano je o rozmaite pakiety stymulacyjne. Tym samym powszechnie zwiększyły się deficyty finansów publicznych i zadłużenia sektora publicznego. Polski rząd szczęśliwie nie przyłączył się do gorączki stymulujących gospodarkę zabiegów, mimo chóru naciskających nań populistów, bo i pola manewru właściwie nie miał, a pewne kroki „stymulujące” gospodarkę, np. obniżkę stawek podatku od dochodów osobistych i składek rentowych, podjęto tuż przed kryzysem. Niemal wszystkie kraje Unii, z wyjątkiem Polski i paru mniejszych państw, wprowadziły środki stymulujące zakupy nowych samochodów. Polscy producenci niewątpliwie na tym skorzystali i utrzymali przedkryzysowy poziom produkcji.

W sumie obraz dokonań rządu w polityce gospodarczej jest mieszany. Można się zastanawiać, czy byłoby lepiej, aby PO przedstawiała projekty reform, które zapowiedziała, ale dla których nie ma większości i w ten sposób odium niereformowania przerzuca na koalicjanta i prezydenta, czy też lepiej, aby nie pokazywała swej bezsilności. To tylko sprawa taktyki. Ważniejsze wydaje się pytanie: czym grozi brak istotnych kroków mających na celu naprawę finansów publicznych?

Skutki braku naprawy finansów publicznych

Główny skutek to obniżenie tempa wzrostu gospodarczego w porównaniu z tempem możliwym. Wszystkie wstrzymywane reformy mają swój wkład w hamowanie rozwoju gospodarczego. Wysoki deficyt finansów publicznych wymaga od państwa pożyczania i powoduje, iż dostępne oszczędności krajowe nie służą kredytowaniu inwestycji przedsiębiorstw i budownictwu mieszkaniowemu, ale finansowaniu bieżących wydatków państwa. Niski wiek emerytalny i najniższe w UE wskaźniki zatrudnienia ludności w wieku produkcyjnym oznaczają niski dochód narodowy, bo coraz mniej ludzi pracuje. Przeciążenie pracujących składkami i podatkami na rzecz niepracujących zmniejsza motywację do pracy, zachęca do emigracji bądź ucieczki w szarą strefę i wreszcie ogranicza środki zostające na inwestycje. W efekcie powoduje też obniżenie tempa wzrostu gospodarczego. Kolejnym efektem braku reform finansowych jest dominacja wydatków sztywnych w budżecie. Są to najczęściej różnego rodzaju ustawowe zobowiązania, m.in. do transferów socjalnych, co powoduje, że permanentnie brakuje środków na inne cele: naukę, szkolnictwo, kulturę, drogi, policję i sądownictwo, czyli w sumie na inwestycje w jakość kapitału ludzkiego i obsługę społeczeństwa i gospodarki.

Skutki kryzysu finansów publicznych trwają. Zadłużenie wymagać będzie obsługi, a więc podwyższenia podatków lub dalszego ograniczenia wydatków. Obciążenie budżetu obsługą zadłużenia – w 2004 roku wynosiło aż 14,5 % dochodów budżetu i stale rośnie – przekracza roczne wydatki na naukę, szkolnictwo wyższe, kulturę i zdrowie razem wzięte.

Oddala się euro

Kiedy w 2000 roku kierowałem zespołem przygotowującym pierwszy rządowy raport o kosztach i korzyściach wynikających z integracji europejskiej, pisaliśmy w nim o możliwości przyjęcia euro w 2-3 lata po wejściu do UE, czyli od 2007 roku. Premier Tusk na Forum Ekonomicznym w Krynicy w 2008 roku zapowiedział wejście do obszaru euro w 2011 roku. Teraz najwcześniejsza możliwa data to 2015. Staniemy się do tego czasu enklawą wśród unijnych państw strefy euro. A to oznacza wyższe stopy procentowe, wyższe ryzyko kursowe, mniejszy dopływ kapitału do Polski, trudniejsze i bardziej ryzykowne warunki handlu z partnerami ze strefy euro, czyli najważniejszymi partnerami handlowymi Polski. Chwilowe korzyści dla eksporterów z tytułu dewaluacji złotego w trakcie kryzysu finansowego, co byłoby oczywiście niemożliwe, gdybyśmy już byli w strefie euro, nie równoważą w moim przekonaniu powyższych zalet przyjęcia euro. Bezpodstawne są obawy o skok cen po wejściu euro. Warto zaznaczyć, że w krajach, które przeszły na euro, dodatkowe tempo wzrostu cen z tego powodu szacuje się na 0,3%, przy czym faktyczne tempo z reguły spadło w porównaniu z poprzednimi latami z powodu różnych innych czynników hamujących wzrost cen akurat w tym czasie. Trzeba natomiast podkreślić potrzebę starannej analizy optymalnego kursu przejścia na euro, aby nie powtórzyć błędu Słowacji, która przyjęła zbyt mocną koronę w relacji do euro w momencie zmiany waluty.

Co nie ruszy bez reformy finansów

W Polsce dochodzenie roszczeń gospodarczych w sądach trwa średnio 1000 dni i jest najdłuższe spośród kilkudziesięciu zbadanych krajów. Tylko budżet może dofinansować wymiar sprawiedliwości, aby wspierał, a nie hamował rozwój przedsiębiorczości.

Brak środków na naukę spycha polską gospodarkę do roli czysto odtwórczej, niekorzystającej z owoców współtworzenia postępu technicznego, powoduje ponadto emigrację ludzi utalentowanych. Europa ma się rozwijać w oparciu o naukę. Strategia Lizbońska postuluje, aby wydawać 3% PKB na badania do 2010 roku. Tymczasem udział w PKB wydatków na naukę w Polsce spadł do 0,5% i jest wyższy tylko od albańskiego. W 2010 roku sytuacja się pogorszy. W skierowanym do Sejmu projekcie budżetu na rok 2010 wydatki przewidziane dla działu nauka wyniosą ok 4,2 mld zł, natomiast na informatyzację wydane zostanie ok. 37 mln zł. Na komputeryzację szkół – drugi rok z rzędu – 0 złotych. „Tym samym – jak stwierdza się w opinii BCC – rząd pobije absolutny rekord, notując kolejny raz najniższe nakłady na informatyzację szkół od 15 lat. Łącznie suma ta stanowi 1,3% wydatków budżetu państwa. Przy zakładanym poziomie PKB w wysokości 1350,2 mld zł, wydatki na naukę to niespełna 0,3% PKB. Wobec polskiego 1 mld euro rocznie, Niemcy wydają na badania i rozwój ok. 62 mld euro, Hiszpania 16 mld, a około trzy razy mniejsze Czechy – blisko 2 mld euro”.

Szkolnictwo wyższe jest permanentnie niedofinansowane, szczególnie dotkliwie brakuje młodej kadry naukowej, bo jej zarobki są wyjątkowo niekonkurencyjne. Konstytucja blokuje wprowadzenie większego zakresu odpłatności za studia, (np. wraz z kredytem, który byłby spłacany tylko wtedy, jeśli inwestycja by się opłaciła, czyli jeśli zarobki osoby z wyższym wykształceniem osiągnęłyby odpowiedni poziom – rozwiązanie Tony’ego Blaira). Pozostaje budżet państwa, jako główne źródło wsparcia mogącego powstrzymać emigrację talentów naukowych i technicznych z Polski.

Od 1 listopada 2009 roku zasiłki rodzinne podniesiono o 40% (kwotowo z 68 zł do 98 zł), zamrażając do 2012 roku progi dochodowe, stanowiące podstawę do uzyskania świadczeń. Wynoszą one obecnie 583 zł na osobę w rodzinie z dzieckiem niepełnosprawnym oraz 504 zł na osobę w rodzinie. Jak ocenia BCC „propozycje resortu pracy dotyczące podwyższenia progów dochodowych (odpowiednio do 624 zł i 539 zł) – nie zostały uwzględnione. Jest to nie do zaakceptowania z uwagi na wzrost kosztów utrzymania oraz inflację, szczególnie uderzające w rodziny najsłabsze. Efektem takiej sytuacji będzie – na co wskazywaliśmy w poprzednim raporcie – spadek liczby uprawnionych dzieci (w latach 2004-2009 około 2,3 mln)”.

W zakresie infrastruktury teleinformatycznej umożliwiającej szerokopasmowy dostęp do Internetu Polska zajmuje jedno z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej. Zaledwie niecałe 10% Polaków ma dostęp do szerokopasmowego Internetu. Średnia dla krajów OECD wynosi około 22%, zaś w wielu krajach – takich jak Holandia czy Dania – przekracza 35%.

Kosztowny koalicjant

O potrzebie naprawy finansów publicznych mówi się w Polsce od dawna. W 2000 roku psuciem finansów publicznych przez nieformalną koalicję sejmową złożoną z opozycji i fragmentu obozu rządowego, która zawiązała się wówczas w Sejmie, uzasadniał Leszek Balcerowicz wyjście Unii Wolności z rządu. W rok później AWS-owski minister finansów Jarosław Bauc postraszył rynki czarną prognozą 80-miliardowej dziury budżetowej. Jesienią 2003 roku Jerzy Hausner przedstawił Program Uporządkowania i Ograniczenia Wydatków Publicznych, który pozostał na papierze, bo jedyna partia, która go popierała (Partia Demokratyczna), znajdowała się poza Sejmem. Premier Belka, a potem rząd PIS-u, zapowiedział kotwicę budżetową w postaci deficytu budżetowego nie większego niż 30 mld zł. W 2009 roku deficyt jawny sięgnie 56 mld złotych. Interesujący program Państwo dla Obywateli – Plan Rządzenia 2005-2009 zawierający propozycje naprawy finansów przedstawili Jan Rokita i Stefan Kawalec w grudniu 2005, ale, jak wiadomo, realizowany był program premiera z Gorzowa, a nie z Krakowa. Od 2007 roku rządzi koalicja PO w koalicji z PSL. Koalicjant, co było nietrudno przewidzieć, okazał się głównym hamulcowym naprawy finansów państwa.

Koalicja z PSL-em (na razie innej możliwości realnie nie ma, a poza tym poparcie PSL-u może mieć kluczowe znaczenie w rozstrzygnięciu drugiej tury wyborów prezydenckich) jest niezwykle kosztowna dla społeczeństwa, z czego opinia publiczna coraz bardziej zaczyna sobie zdawać sprawę. Jeśli włókniarka, pielęgniarka i rencista płacą podatek dochodowy, to również rolnik powinien płacić, jeśli ma dochód netto i wyczerpał kwoty wolne na dzieci itp. Co więcej, rolnicy stanowią największą grupę producentów, którzy dochody czerpią nie tylko z rynku, czyli tego ile konsumenci gotowi są im za ich wytwory zapłacić, ale dodatkowo kilkadziesiąt procent z dopłat unijnych sfinansowanych z podatków, które obywatele UE na nich płacą.

W całej Unii dotacje dla rolników wlicza się do bazy podatkowej, od której rolnikom oblicza się podatek. Jedynie w Polsce rolnictwo nie płaci podatku dochodowego. W sprawie KRUS-u, którego ponad 90% środków pochodzi z dotacji budżetu państwa, gdyż sami rolnicy, w tym najbogatsi, płacą jedynie symboliczne składki, słów oburzenia brak. Ostatnio jeden z liderów PSL-u otwarcie i cynicznie zapowiedział, iż PSL nie pozwoli podnieść składki na KRUS nawet o złotówkę, dopóki dochody rolników nie osiągną średniej krajowej. Wypada czekać, aż również pielęgniarki, nauczyciele, policjanci i żołnierze, włókniarki i kolejarze odmówią płacenia składek emerytalnych dopóki dochody ich profesji nie osiągną średniej krajowej.

Do rubryki „koszty koalicji z PSL” trzeba dodać kilka dalszych pozycji. PSL swego czasu nie zgodził się, aby w ustawie o PGR-ach bądź ustawie reprywatyzacyjnej wpisać, iż ziemie popegeerowskie mogą być wykorzystane jako rekompensaty dla właścicieli pozbawionych własności przez władze PRL. W ten sposób nomenklatura PSL-owska pozbyła się konkurencji w dostępie do niedrogich zasobów ziemi rolniczej. Ciężar zaś takich rekompensat spadł całkowicie na budżet. Unijne środki na rozwój wsi w znikomym stopniu idą na tworzenie pozarolniczych miejsc pracy dla bezrobotnych na wsi, ale w pierwszej kolejności przeznaczane są na obsługę wielkich gospodarstw. Koszty koalicji z PSL-em obciążają budżet państwa dziesiątkami miliardów złotych. Podatek rolny i gruntowy są degresyjne w praktyce: im mniejszy dochód, tym większą część trzeba oddać fiskusowi. Uderza to w szczególnie w wielodzietne rodziny gospodarujące w małych i średnich gospodarstwach. Jesteśmy wyczuleni na konflikt interesów i skandalem jest zabranie przez posła głosu w sprawie, która dotyczyć może jego biznesowych interesów. Tej zasady nikt nie stosuje do bogatych posłów-rolników, którzy kontrolują nie tylko komisję rolnictwa i wsi w Sejmie, ale w wielu innych komisjach pilnują skutecznie swych interesów, często sprzecznych z interesem konsumentów, podatników i biedoty wiejskiej. Dopóki PSL jest w koalicji, żadnej poważnej naprawy finansów publicznych nie będzie, nawet kiedy Tusk zostanie już prezydentem i groźba veta prezydenckiego będzie oddalona.

Procedury przymusowe

Kolejne budżety są więc budżetami przetrwania, deficyt budżetu zamiata się pod dywan, czyli przerzuca na deficyty instytucji zasilanych z budżetu: funduszy emerytalnych, służby zdrowia, samorządów lokalnych, funduszy pracy. W prasie pierwszy raz od lat pojawiają się obawy o wystąpienie zaległości z wypłatami należnych poborów czy emerytur.

Tym niemniej z powodu kryzysu i braku reform finansowych wpadliśmy z powrotem w unijną procedurę ograniczenia nadmiernego deficytu, z której wyszliśmy tuż przed kryzysem. Szczęście w nieszczęściu, iż z powodu kryzysu połowa krajów UE znalazła się w tej samej sytuacji. Musimy przedstawiać okresowo program konwergencji, czyli zbliżenia naszych wskaźników do rygorów Paktu Stabilności i Wzrostu. Droga do ewentualnych sankcji unijnych za brak postępów w naprawie finansów jest jednakże bardzo odległa.

Bardziej prawdopodobna jest natomiast groźba przekroczeniu kolejnego wewnętrznego progu ostrożnościowego, tj. relacji 55% długu publicznego do PKB i konieczność zastosowania przewidzianych ustawą o finansach publicznych środków naprawczych: zamrożenia płac w sektorze publicznym, ograniczenie indeksacji rent i emerytur do wskaźnika inflacji i przedstawienia Sejmowi planu sanacji finansów, a w szczególności obniżenia powyższej relacji. Może to się zdarzyć już w 2010 lub 2011 roku. Według oficjalnych przymiarek relacja długu publicznego do PKB w 2010 roku wyniesie 54%. Wystarczy osłabienie złotego czy tąpnięcie w napływie podatków, aby przekroczyć krytyczny próg. Trwają więc debaty nie tyle nad naprawą finansów, ile nad znalezieniem księgowego sposobu oddalenia na jakiś czas powyższej groźby. Chodzi o to, aby inaczej liczyć dług i nie wliczać doń środków pożyczonych przez budżet od OFE. Byłoby to sprzeczne z istotą OFE, które nie są częścią sektora publicznego, mają swoje zobowiązania wobec przyszłych emerytów i pieniądze pożyczone przez budżet od OFE muszą być OFE zwrócone tak samo jak każdemu innemu. Tym niemniej wysuwany jest argument, iż w krajach, które nie przeprowadziły reformy emerytalnej, nie ma odrębnego OFE, zobowiązania państwa wobec przyszłych emerytów spoczywają na budżecie państwa i nikt tych zobowiązań nie liczy do formalnego długu publicznego, choć faktycznie tego rodzaju dług istnieje. Polska te zobowiązania wydzieliła, gromadzi na nie środki i dlatego chwilowe sięgnięcie po te środki przez budżet liczy się jako pożyczka i powiększa dług.

Wymuszony przez konstytucję program sanacji politycznie kompromitowałby rząd. Poza tym z PSL-em w koalicji program naprawy znów ciąłby po nauce, sądach, szkołach, pomocy socjalnej lub podwyższał podatki i składki wszystkim tylko nie rolnikom. Cywilizacyjne i rozwojowe koszty takich działań byłyby poważne.

Co dalej?

Nagromadził się potężny pakiet zaległych reform niezbędnych do pogoni za czołówką europejską. Przypomnijmy najważniejsze: dokończenie prywatyzacji; podwyższenie wieku emerytalnego; rozszerzenie powszechnego systemu emerytalnego na młodych rolników i stopniowe wygaszenie KRUS-u, wprowadzenie powszechnego podatku dochodowego dla rolników; objęcie powszechnym systemem emerytalnym górników i resortów siłowych, podniesienie płac w policji i sądownictwie; wprowadzenie rodzinnego podatku katastralnego, wejście do strefy euro; wprowadzenie podatku liniowego ze znaczącymi kwotami wolnymi od podatku na każdego utrzymywanego; kilkukrotne zwiększenie nakładów na naukę, szkolnictwo wyższe, programy stypendialne; reforma finansowa i własnościowa służby zdrowia; ujednolicenie stawek VAT-u z jednoczesnym zwiększeniem zasiłków dla uboższych rodzin. Jest to program na miarę reform rządu Mazowieckiego i Balcerowicza. Wydaje się, iż w najbliższej przyszłości jedyną szansę na jego realizację daje wygrana PO w wyborach prezydenckich i zdobycie przez tę partię większości w parlamencie. Potrzebny będzie gabinet, który byłby w stanie takie reformy przeprowadzić i przywódcy polityczni, którzy chcieliby przekonać społeczeństwo do trudnych, ale owocnych reform.

Dogonić USA :)

„Wielkie nadzieje” i „Zagubiona autostrada”, czyli o tym, dlaczego europejskie uniwersytety „pozostają w tyle” za amerykańskimi

„Take nothing on its looks; take everything on evidence. There’s no better rule.”

Charles Dickens, Great Expectations

Mój znajomy z Izraela zapytał mnie który uniwersytet powinien wybrać. Amerykański, europejski czy może japoński. Bez chwili zastanowienia odradziłam ostatni z nich. Nie miałam wątpliwości, że powinien wybrać amerykański. Zapytał, który z nich dokładnie, oczywiście odpowiedziałam, że Harvard. Chociaż nie jestem entuzjastką Stanów Zjednoczonych, będę broniła swojego stanowiska, że amerykańskie uniwersytety są najlepsze na świecie, a europejskie niestety pozostają sporo w tyle. Nie muszę nawet szukać wielu argumentów potwierdzających moją tezę, bowiem fakty mówią same za siebie. Nawet w obliczu kryzysu gospodarczego.

Niewątpliwe USA odgrywają wiodącą rolę wśród światowych gospodarek. Można obecnie skrytykować takie stwierdzenie, mając na uwadze ostatnie zawirowania ekonomiczne. Jednak mimo tego zjawiska, śmiem nadal twierdzić, że Stany są potęgą nie tylko ekonomiczną, ale również polityczną i naukową. Biorą udział w podejmowaniu strategicznych decyzji wpływających na losy świata. Czasem odnoszę wrażenie, że mieszkańcy Starego Kontynentu odczuwają kompleksy wobec giganta zza oceanu i starają się dotrzymać mu kroku. Jednak często łapią zadyszkę. Doskonałą egzemplifikacją, jak sądzę, może być (a raczej miała być) Strategia Lizbońska, opracowana przez Unię Europejską. Dokument ten zakładał, że do 2010 roku Unia Europejska stanie się wiodącą gospodarką światową. Cel ten miał zostać osiągnięty między innymi poprzez budowanie społeczeństwa opartego na wiedzy Obecnie nie możemy się łudzić, że cel ten zostanie osiągnięty w założonym wcześniej czasie. Działania wpisane w Strategię mają sprawić, że lepiej zostanie wykorzystany potencjał krajów Unii Europejskiej: pracy, wiedzy, kapitału etc. Amerykańskie uczelnie zajmują pierwsze miejsca w światowych rankingach uniwersytetów. Wśród uniwersytetów europejskich wiodące pozostają dwa ośrodki znajdujące się na Wyspach Brytyjskich: Oksford i Cambridge. Inne kraje europejskie zaczynają wprowadzać w obszarze szkolnictwa wyższego różnego rodzaju rozwiązania, które mają na celu zwiększenie konkurencyjności w stosunku do Stanów Zjednoczonych.

Ivy League i amerykańska dominacja

Każdego roku Uniwersytet w Szanghaju publikuje światową listę najlepszych uniwersytetów, pod nazwą Academic Ranking of World Universities (zobacz: www.arwu.org). Od 2003 roku pierwsze miejsce nieprzerwanie zajmuje Uniwersytet Harvarda. Jednak, jeśli przyjrzymy się pierwszej setce znajdujących się na liście uniwersytetów, zauważymy, że w większości przeważają amerykańskie.

W 2003 roku pierwsze pięć miejsc zajmowały kolejno: Uniwersytet Harvarda, Uniwersytet Satnforda, Kalifornijski Instytut Technologiczny, Uniwersytet Berkeley. Na piątym miejscu pojawia się uniwersytet w Cambridge. Kolejne trzy miejsca zajmują odpowiednio Massachusetts Institute of Technology (MIT), Uniwersytet Princeton oraz Yale. Na dziewiątym miejscu znajduje się drugi europejski uniwersytet – w Oksfordzie. Pierwszą dziesiątkę zamyka Columbia University. W kolejnej dziesiątce znalazły się ponownie dwa ośrodki akademickie w Wielkiej Brytanii i Uniwersytet w Tokio. W pierwszej trzydziestce znalazł się Instytut Technologiczny w Zurychu.

W 2004 roku sytuacja wyglądała podobnie, z tym, że na trzecim miejscu znalazł się Uniwersytet w Cambridge, a na ósmym w Oksfordzie. Zatem w pierwszej dziesiątce ponownie znalazły się uniwersytety amerykańskie i dwa brytyjskie. W pierwszej dwudziestce nie było żadnego uniwersytetu europejskiego, jedynie azjatycki – Todai (Uniwersytet w Tokio). W pierwszej trzydziestce znalazł się jeden uniwersytet kanadyjski oraz Instytut Technologiczny w Zurychu. W pierwszej czterdziestce jeden uniwersytet kanadyjski oraz Uniwersytet w Utrechcie. Dopiero w pierwszej pięćdziesiątce pojawiają się kolejno Uniwersytet w Paryżu (Université Pierre et Marie Curie, 41), Techniczny Uniwersytet w Monachium (45), Karoliński Instytut w Sztokholmie (46), Uniwersytet w Edynburgu (47), Uniwersytet Południowy w Paryżu (Université Paris-Sud 11, 48). Większa liczba uniwersytetów europejskich pojawia się dopiero od pięćdziesiątego miejsca, w których większości stanowią uniwersytety niemieckie.

Rok 2005 to zmiana na miejscu drugim, które zajął Uniwersytet w Cambridge, do dziewiątego znajdują się amerykańskie uniwersytety; pierwszą dziesiątkę zamyka Uniwersytet w Oksfordzie. Kolejna dziesiątka składa się z samych amerykańskich uniwersytetów, zamyka ją Uniwersytet w Tokio. Na dwudziestym siódmym miejscu znalazł się ponownie Instytut Technologiczny w Zurychu, na czterdziestym pierwszym Uniwersytet w Utrechcie, na czterdziestym szóstym Université Pierre et Marie Curie w Paryżu oraz na czterdziestym siódmym Uniwersytet w Edynburgu. Podobnie, jak w poprzednich latach europejskie uniwersytety pojawiają się częściej od miejsca pięćdziesiątego.

Pierwsza dziesiątka w 2006 roku przedstawia się identycznie, jak w 2005, podobnie jak kolejna. Na dwudziestym trzecim miejscu pojawia się Imperial College London oraz na dwudziestym szóstym University College London, a na dwudziestym siódmym miejscu kolejny raz znalazł się Instytut Technologiczny w Zurychu. Do pięćdziesiątego miejsca znajdują się uniwersytety, które pojawiały się w poprzednich latach, pierwszą pięćdziesiątkę zamyka Uniwersytet w Manchesterze.

W roku 2007 na czwarte miejsce spadł Uniwersytet w Cambridge, a pierwszą dziesiątkę zamknął Uniwersytet w Oksfordzie. Pozostałe osiem uniwersytetów stanowiły ośrodki amerykańskie. W drugiej dziesiątce znajdują się znów uniwersytety pochodzące ze starego kontynentu, zamyka ją Uniwersytet w Tokio. Kolejne miejsca wyglądają podobnie jak w roku poprzednim.

Podsumowując: na pięćdziesiąt najlepszych uniwersytetów światowych, prawie czterdzieści znajduje się w Stanach Zjednoczonych. Poza Oxbridge (nazwa powszechnie używana dla Uniwersytetów w Oksfordzie i Cambridge), w pierwszej dwudziestce nie ma żadnego europejskiego uniwersytetu. Odpowiedź na pytanie, dlaczego dominują jedynie amerykańskie uniwersytety jest złożona. Poszukiwanie jej można rozpatrywać w dwóch aspektach: ekonomicznym i socjologicznym.

It’s up to you

Metafora amerykańskiego snu jest powszechnie znana i używana, jeśli mamy na myśli szybkie osiągnięcie sukcesu. Ci, którzy oglądali film Woodego Allen’a „Drobne cwaniaczki”, na pewno pamiętają, w jak prosty i banalny sposób żona głównego bohatera bardzo szybko znalazła się w nowojorskiej „high society”. Podobnie jak w tym filmie, tak i w życiu, w społeczeństwie amerykańskim można szybko awansować w strukturze społecznej, jednak tak samo szybko można zostać zdegradowanym. Teoria socjologiczna zaproponowana przez Ralpha Turnera tłu
maczy, dlaczego w niektórych społeczeństwach łatwiej jest wzbić się ku górze, a w innych trudniej. Turner wyróżnił dwa typy ruchliwości społecznej: konkurencyjną i sponsorowaną. Pierwsza z nich jest charakterystyczna dla społeczeństw takich jak Stany Zjednoczone, druga z kolei dla Wielkiej Brytanii. W systemie ruchliwości konkurencyjnej mamy do czynienia z „otwartą rywalizacją”. Przyjmuje się, że każda jednostka ma równe szanse w osiągnięciu sukcesu życiowego. Społeczeństwo popiera takie cechy jak: przedsiębiorczość, inicjatywę, wytrwałość, przebiegłość, chęć podejmowania ryzyka. Status członka elity uzyskuje się na drodze owej rywalizacji, nikt nie ma wpływu na „rozdanie społecznych nagród” (więcej na ten temat w publikacji Zbyszko Melosika Edukacja uniwersytecka i stratyfikacja społeczna, [w:] Edukacja i stratyfikacja społeczna, red. T. Gmerek, Wolumin, Poznań 2003). Z kolei w społeczeństwach charakteryzujących się sponsorowaną indukcją do elit, znalezienie się w elicie nie zależy od wysiłku jednostki, lecz od jej członków, którzy nadają statusy społeczne „w zależności od jakości kandydatów”. Społeczeństwo kontroluje „masy” poprzez, jak podaje Z. Melosik, „obniżanie ich samooceny, tak, aby uważały się za relatywnie niekompetentne”.

Teoria ta nadal wydaje się wpisywać w praktyki społeczne zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Wielkiej Brytanii oraz innych krajów europejskich.

Kolejnym istotnym aspektem z omawianej perspektywy jest socjalizacja w społeczeństwie amerykańskim. Amerykanie charakteryzują się silnym poczuciem odrębności własnej tożsamości i indywidualnością. Od dzieciństwa dzieci uczone są dokonywania wyborów, realizacji własnych potrzeb, podejmowania ryzyka. Młodzi amerykanie wykazują silne poczucie niezależności, są tolerancyjni i otwarci na zmiany. Wierzą, że wszystko zależy od nich („it’s up to you”). Większość Amerykanów uważa, że ich życie nie jest zdeterminowane jakimiś zewnętrznymi czynnikami, podczas gdy Europejczycy są przekonani o ich istnieniu. W konsekwencji młodzi amerykanie nie boją się wyzwań, postrzegają świat jako dobry, szybko stają się samodzielni, wierzą we własne siły i możliwości. Amerykanie wierzą również, że życie jest jednym wielkim wyścigiem, w którym wygrywają najlepsi.

W tym kontekście warto odwołać się do idei wysuniętej między innymi przez Roberta Mertona. Twierdził on, że „sukces lub porażka zależą całkowicie od cech własnych człowieka – kto odnosi porażkę, ten sam jest sobie winien, nieudacznik (self – unmade man) jest bowiem następstwem pojęcia „self-made man”. Porażka zatem w opinii Mertona stanowi podwójną klęskę „widoczną z powodu nienadążania za wyścigiem o sukces i wewnętrzną, oznaczającą brak zdolności i wytrwałości moralnej, niezbędnych do osiągnięcia powodzenia”. Omawiany teoretyk zauważa przy tym, że „w takim właśnie układzie kulturowym groźba porażki motywuje znaczną liczbę ludzi do użycia metod, które zapowiadają <> poza prawem czy obyczajami”.

Elastyczność organizacji podstawą sukcesu

Druga różnica dotyczy także warunków socjoekonomicznych. Stany Zjednoczone są globalnym hegemonem, który kładzie nacisk na takie idee jak wolny rynek, demokracja, prawa człowieka etc. Niektórzy obserwatorzy mogą stwierdzić, iż potęga USA oraz doskonałość tamtejszych uniwersytetów są konsekwencją ich szybkiego rozwoju gospodarczego. Jednym z czynników je wyróżniających jest sposób finansowania. Nie mają jednego sponsora, jednego nadzorującego ministra, nie działają według narodowego planu ani nie podlegają rządowym regulacjom. Amerykańskie uniwersytety są zdecentralizowane, niezależne, pluralistyczne, dzięki czemu łatwo przystosowują się do zmian, są kreatywne i szybko reagują na pojawiające się możliwości.

Elastyczność wewnętrznej organizacji uniwersytetów kultywuje ducha przedsiębiorczości. Podstawową jednostką organizacyjną jest department nie będący domeną jednego profesora. Stanowi on zespół kolegialny, który zarządzany jest w duchu demokratycznym. Przewodniczący jest wybierany spośród grona kolegialnego, jako primus inter pares, zwykle na trzy lub pięć lat. System ten ma swoje wady, jak choćby brak kontynuacji lub silnego przywództwa, jednak pozytywną jego stroną jest elastyczność i wspieranie ducha przedsiębiorczości wszystkich członków jednostki organizacyjnej.

Silna pozycja amerykańskich uniwersytetów nie byłaby możliwa, gdyby nie wprowadzenie konkurencji pomiędzy nimi. Długa tradycja wspierania uniwersytetu przez absolwentów, otwartość na współpracę z prywatnymi przedsiębiorcami, oraz fundacjami, wszystko to pozwala uczelniom na swobodny rozwój.

Uniwersytety amerykańskie są zarządzane w sposób korporacyjny. Za przykład posłuży najlepszy z najlepszych: Harvard. Posiada on najstarszą korporację w Stanach Zjednoczonych: President and Fellows of Harvard, potocznie znana jako Harvard Corporation. Składa się z siedmiu członków i teoretycznie może podjąć ostateczną decyzję we wszystkich kwestiach dotyczących Uniwersytetu. Drugim organem zarządzającym jest The Board of Overseers (Rada Nadzorcza), której członkowie wybierani są przez absolwentów (alumni). Zadaniem rady jest nadzorowanie działalności korporacji.

W 1980 roku amerykański Kongres przyjął akt Bayh-Dole, zezwalający uniwersytetom na większą swobodę patentowania odkryć, które finansowane były ze środków publicznych. Federalna i państwowa legislacja pozwoliła na różnego rodzaju współpracę między uniwersytetami a światem biznesu, co w konsekwencji sprawiło, że owoce pracy akademickiej mogą być przełożone na nowy produkt. Firmy w zamian za pomoc w badaniach naukowych otrzymały ulgi podatkowe.

Doskonałość wymaga różnorodności

Koszty kształcenia w Stanach Zjednoczonych na studiach czteroletnich, niewiele różnią się między sektorem prywatnym a publicznym. Osoby studiujące na uczelniach państwowych mogą ubiegać się o wsparcie finansowe w postaci pożyczek czy grantów od państwa. Z kolei studenci uczelni prywatnych, jeśli są zdolni i umotywowani, otrzymują wsparcie finansowe z uczelni. Najlepszym uniwersytetom, takim jak Harvard, zależy na wybitnych studentach, dlatego są w stanie pokryć koszty ich kształcenia. W związku z tym, około trzy czwarte studentów płaci znacznie mniej niż wynosi cena rynkowa. W ten sposób najlepsze uniwersytety wypełniają bardzo dobrze swoją misję; dostarczają edukacji na najwyższym poziomie tym wszystkim, którzy najwięcej z niej skorzystają (są najzdolniejsi, najbardziej umotywowani), bez względu na ich finansową sytuację.

Pieniądze mogą zniekształcać obraz programu kształcenia, ale z drugiej strony, dzięki nim studenci mają lepsze warunki do nauki, a co najważniejsze, dają one możliwość pomocy finansowej tym, których nie stać na pełne opłacenie czesnego. I tak oto przewodniczący Harvardu Summers, powiedział : „doskonałość wymaga różnorodności”, co oznaczało, iż studenci z rodzin o niższych przychodach, nie powinni zostać wykluczeni z możliwości studiowania na Harvardzie. Najważniejszą cechą
takiego podejścia jest pokazanie rodzinom o średnim i niskim przychodzie, że Harvard jest otwarty dla ich dzieci. Podejście rynkowe spotkało się z krytyką. Coraz częściej bowiem działa on w oparciu o mechanizmy rynkowe, dając studentom, to „czego pragną”.

Harvard jest też najbogatszym Uniwersytetem w Stanach Zjednoczonych, może więc zapewnić najlepsze stypendia swoim studentom. Tym samym, jak podaje na swych łamach magazyn Forbes, absolwenci Harvardu, jak i innych wchodzących w Ivy League, w przyszłości stają się milionerami.

W tym kontekście warto się zastanowić, skąd amerykańskie uniwersytety biorą środki finansowe. Po pierwsze: z opłat za czesne; jednak nie są one aż tak znaczące. Bardziej lukratywne są wszelkie dodatkowe programy kształcenia. Szacuje się, że na Harvardzie mniej więcej osiemnaście tysięcy osób studiuje w trybie dziennym, podczas gdy trzydzieści tysięcy korzysta z innych form kształcenia, za które pobierane są dodatkowe opłaty. Wiele międzynarodowych przedsiębiorstw „zamawia” specjalne programy kształcenia dla swoich pracowników. Najbardziej dochodowe są programy kształcenia z zakresu zarządzania lub marketingu, oferowane zwłaszcza dla kadry zarządzającej.

Środki finansowe pochodzą również ze sponsoringu drużyn sportowych. Uniwersytet „walczy” o jak najlepszych sportowców, nawet kosztem ich punktów, które są zaniżone (punkty gwarantujące przyjęcie na dany uniwersytet). Działa to w dwie strony, bowiem sportowcy nie wybierają danej uczelni ze względu na program kształcenia, ale na możliwości sportowego rozwoju, a ta z kolei posiadając najlepszą drużynę, otrzymuje więcej pieniędzy.

Szkoły wyższe współpracują z prywatnymi przedsiębiorstwami w obszarze badań naukowych, dlatego też największe korporacje inwestują w „najlepsze” uczelnie.

I wreszcie uniwersytety otrzymują pieniądze od swoich absolwentów. Jest to długoletnia tradycja, dzięki której absolwenci fundują biblioteki, budynki, sprzęt, etc.

W kierunku europejskiej „Ivy Leauge”

Głównym problemem społeczeństwa europejskiego jest niechęć do elit. W Wielkiej Brytanii na przykład, podobnie jak w innych krajach europejskich, „elitarność” poddawana jest licznym atakom. Warto jednak podkreślić, iż „elitarność intelektualna” jest często mylona z „elitarnością” społeczną, dlatego „stare” uniwersytety (Oksford i Cambridge) w Wielkiej Brytanii są krytykowane. Mogą się one obronić przed atakami ze strony obywateli, wybierając tych kandydatów, którzy najlepiej wykorzystają zdobyte kwalifikacje na rzecz rozwoju całego społeczeństwa.

Uniwersytety w Europie Zachodniej po drugiej wojnie światowej postawiły na egalitaryzm. W większości krajów odrzucano podejście budowania elitarnych instytucji. Wyjątkiem jest Wielka Brytania, a zwłaszcza dwa jej uniwersytety: Cambridge i Oksford. Peter Scott podkreśla, że wzrost zarówno liczby osób studiujących, jak i instytucji kształcących na poziomie wyższym, nastąpił w obrębie „nowych” uczelni, a dokładniej dawnych politechnik. Oxbridge czy uniwersytet w Londynie w znacznie mniejszym stopniu miały udział w ekspansji szkolnictwa wyższego.

Jednak politycy brytyjscy związani zwłaszcza z Laburzystami, byli przeciwni wzmacnianiu elitarnych instytucji. Głosili hasła „równych szans” dla wszystkich, stworzyli system szkół publicznych, które miały na celu wyrównanie szans dzieci pochodzących z rodzin nieuprzywilejowanych. Dzisiaj wielu obserwatorów i badaczy brytyjskich zauważa, że te działania są „białym kłamstwem”. W poprzednim numerze „Liberte!” pisałam między innymi o krytyce szkół publicznych w Zjednoczonym Królestwie.

Unia Europejska, jak i poszczególne państwa członkowskie, starają się stworzyć ośrodki badawcze, które będą wpisywać się w ideę społeczeństwa opartego na wiedzy. Stąd też obok Siódmego Programu Ramowego, zaproponowano inicjatywę wybudowania Europejskiego Instytutu Technologicznego (EIT). Struktura Instytutu ma być rozproszona, tworząc sieć naukową. Proces budowy EIT znajduje się na razie w fazie konceptualizacji. Wiadomo już, że instytut będzie kształcił na poziomie studiów doktoranckich. Odróżniającą cechą od uniwersytetów ma być współpraca z ośrodkami biznesu. Instytut ma powstać na wzór Massachusetts Institute of Technology (MIT). W dokumencie opracowanym w marcu 2007 roku przez Parlament Europejski, znajduje się wszechstronna analiza słabych stron europejskich uczelni. Jednak, jak się okazuje, wiele mniejszych europejskich krajów oraz Niemcy w obrębie sektora uniwersyteckiego wprowadzają innowacje tak samo lub nawet lepiej . Raport odwołuje się do wielu wskaźników, które pokazują znaczący potencjał uniwersytetów europejskich. Ich konkurencyjność w stosunku do Stanów Zjednoczonych może się zwiększyć, jeśli lepiej wykorzysta się współpracę uczelni w obszarze badań i rozwoju. Największą słabością Europy, według przywołanego raportu, jest ograniczona zdolność do wykorzystywania w gospodarce wytworzonej wiedzy. Poza tym, brakuje tradycji współpracy między przedsiębiorstwami a instytucjami szkolnictwa wyższego oraz nagród za „doskonałość”.

Poszczególne kraje członkowskie Unii Europejskiej również starają się poprzez promowanie innowacji, wprowadzić zmiany w obrębie szkolnictwa wyższego .Jak sądzę, doskonałą egzemplifikacją może być „Inicjatywa Doskonałości” wprowadzona w Republice Federalnej Niemiec. Jej głównym celem jest wspieranie i promowanie uniwersytetów, które prowadzą innowacyjne badania oraz utrzymują wysoką jakość kształcenia, dzięki czemu możliwe będzie wzmocnienie środowisk naukowych oraz podniesienie prestiżu niemieckich uczelni na arenie międzynarodowej. Ogłoszono konkurs (sic!), w ramach którego co roku wyłaniane są uniwersytety, spełniające postawione wcześniej kryteria. Każdy ze „zwycięskich” uniwersytetów otrzymuje tytuł „elitarnej” instytucji oraz wsparcie finansowe. Według niemieckich ekspertów, inicjatywa ta miałaby w przyszłości doprowadzić do wyłonienia dziesięciu najlepszych uniwersytetów, które będą znajdować się na szczycie hierarchii, na niższych jej szczeblach uplasują się te, które nie spełnią konkursowych wymogów  – w przyszłości będą miały one niewielkie szanse na awans do „pierwszej ligi”.

Warto również podkreślić, iż „inicjatywa doskonałości” jest inicjatywą rządową, co zrywa z zasadą niezależności uniwersytetu od państwa. Czasopismo Nature w 2006 roku wyraża wątpliwość, czy wybór elitarnych uniwersytetów będzie uczciwy, oparty na zasługach czy raczej znaczenie odgrywać będą decyzje polityczne.

Płatna znaczy silniejsza

Coraz częściej europejskie kraje wprowadzają prawo umożliwiające uniwersytetom pobieranie czesnego za studia uniwersyteckie na wszystkich poziomach. I tak oto dla przykładu, w 2004 roku The Oxford Center for Higher Education Policy Studies oraz The Ulanov Partnership oszacowało ile „kosztuje” nauka w Oksfordzie, porównując ją z edukacją na amerykańskich uniwersytetach, takich jak Harvard, Princetown czy Barkley. Okazało się, że Oksford potrzebuje rocznie dodatkowo okoł
o 150 milionów funtów, jeśli pragnie konkurować z innymi światowymi uczelniami wyższymi. Jak zauważa D. Palfreyman, wzrost opłat za studia wydaje się być niewystarczający. W tym samym raporcie zwraca się uwagę na fakt, że istnieje duże ryzyko, iż studenci oraz nauczyciele akademiccy będą wyjeżdżać na amerykańskie uniwersytety.

Podobnie sytuacja przedstawia się w Republice Federalnej Niemiec. Po drugiej wojnie światowej traktowała ona każdą instytucję kształcenia wyższego w równy sposób, dlatego też nie udało się stworzyć elitarnej jednostki. Jako badacz zajmujący się obszarem szkolnictwa wyższego muszę wyrazić wątpliwość, że uda się im wprowadzić te same zasady wolnorynkowe jakie obowiązują w Stanach Zjednoczonych. Niemcy są krajem bardzo przywiązanym do ideologii socjaldemokratycznej, promującej „równość szans.” Przypomnę, że kiedy w 2004 roku zaproponowano wprowadzenie odpłatności za studia, spotkało się z dużym niezadowoleniem społecznym. Żacy w wielu niemieckich miastach zorganizowali protesty, m.in. nago biegli po ulicach miasta miasta, co miało oznaczać, że zostali „ogołoceni”. Jednak od 2005 roku istnieje możliwość pokrywania części kosztów kształcenia przez studentów. Decyzję o wysokości opłaty podejmują rządy landowe, na przykład w Badenii-Witenberdze wynosi ona 500 euro za semestr.

W poszukiwaniu własnej drogi

Mój znajomy z Izraela otrzymał stypendium na Uniwersytecie Harvarda. W ostatnim e-mailu do mnie napisał, że Europa umiera.

Ja uważam, że to nie do końca tak. Europa być może zgubiła drogę (a właściwie autostradę) w tworzeniu elitarnych uczelni. Jednak ciągle mam nadzieje. Wielkie nadzieje. Wierzę, że nie pozostaną one jedynie na etapie marzeń, ale przekształcą się w osiągalne cele. Wielokrotnie przywoływałam przykład Uniwersytetu w Harvardzie. Stoję na stanowisku, że mógłby on być drogowskazem dla tych europejskich. Jest w końcu gwiazdą, a zadaniem gwiazd jest bycie drogowskazem dla zbłąkanych wędrowców. Jednak droga, którą przebył Harvard, by osiągnąć swoją doskonałość przebiegała w odmiennych niż europejskie warunkach.. Nasz kontynent na przestrzeni czterystu ostatnich lat niszczony był przez liczne wojny, które z całą pewnością odbiły się nie tylko na gospodarce, ale także na edukacji. Harvard tworzyli dżentelmeni z Cambridge i Oksfordu, to oni walczyli z autochtonami, to oni prowadzili podboje, przywożąc tanią siłę roboczą w postaci niewolników. Tak tworzył się amerykański sen. Dopiero w latach sześćdziesiątych zaczęli spłacać dług wobec osób czarnoskórych i innych mniejszości etnicznych, które zostały zniewolone.Tak tworzył się amerykański sen – dlatego nie można bezkrytycznie się nim zachwycać i próbować przenieść kapitalizm amerykański na grunt europejski. Niemniej jednak w niektórych aspektach możemy się wiele od Stanów Zjednoczonych nauczyć.

Siłą europejskich uczelni jest tradycja, umiejętność debaty o kształt rzeczywistości, zachowanie niezależności oraz nie uleganie naciskom. W „pogoni” za doskonałością i wielu próbom dorównania amerykańskim uniwersytetom, nie mogą zapomnieć o bogactwie, który posiadają – o tradycji. Posiadając poglądy liberalne, akurat w tej kwestii muszę wykazać się odrobiną konserwatyzmu. Jednak obrona tej tradycji nie może zmierzać do zakonserwowania szkolnictwa wyższego. Samobójstwem byłoby niedostrzeganie konkurencji i brak umiejętności reagowania na zmiany. Pogodzenie tradycji z nowoczesnością wymaga bardzo dużego wysiłku. Zasłanianie się jedynie nią, może okazać się chybionym pomysłem.

Uniwersytety takie, jak Harvard, Cambridge czy Oksford wyznaczają ścieżkę, którą podążają pozostałe uniwersytety. Europejskie mogą uczyć się od amerykańskich, zwłaszcza w zakresie administrowania, finansowania oraz współpracy z obszarem biznesu. Jednakże wprowadzając nowoczesne technologie oraz innowacje, wspierając badania naukowe współpracując z sektorem biznesu, uniwersytety nie mogą zapominać o swej naczelnej misji. Aby uniknąć, jak to określił Jose Ortega y Gasset;, kształcenia ludzi „mądro – głupich”, koniecznym wydaje się wprowadzenie równowagi pomiędzy oczekiwaniami społecznymi, presją ze strony rynku a tradycyjnymi wartościami uniwersytetu.

Zarówno Stany Zjednoczone jak i kraje europejskie, kładą silny nacisk na egalitaryzm. Przy czym można dostrzec pewien paradoks. Społeczeństwa europejskiej z jednej strony „obawiają” się elitarności, z drugiej jednak ich działania wzmacniają pozycję klasy wyższej. W konsekwencji mamy do czynienia z „białym kłamstwem”, które można zaobserwować zwłaszcza w społeczeństwie brytyjskim.

Kształcenie uniwersyteckie wymaga bardzo dużych nakładów finansowych. Badacze przedmiotu coraz częściej zwracają uwagę, iż niemożliwym będzie utrzymanie na wysokim poziomie instytucji kształcenia wyższego jedynie ze środków budżetowych. W tym kontekście europejskie uniwersytety muszą szukać innych źródeł finansowania. Jednak wszelkie próby zmian napotykają zarówno na opór społeczeństwa jak i środowiska akademickiego. Przykładem mogą być Niemcy, ale również i Polska. Inicjatywa powołania do życia Europejskiego Instytutu Technologicznego wydaje się być trafna. Jednak nadal niejasne pozostają źródła jego finansowania. Pomysł stworzenia takiego ośrodka niesie za sobą ryzyko nadmiernej ingerencji ze strony rządów, co w konsekwencji może osłabić nowopowołaną instytucję, jak i te już istniejące. Zbyt silna zależność od instytucji rządowych wydaje się być również słabym punktem europejskich uniwersytetów.

Miejmy więc wielkie nadzieje i wybudujmy autostradę, która doprowadzi nas do stworzenia wspaniałych uniwersytetów.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję