Obecność obowiązkowa – o znaczeniu polskiego kontyngentu w Afganistanie :)

Doradca ministra Klicha Rafał Szymczak polemizuje z Kacprem Rękawkiem, który w XIII numerze Liberté! skrytykował sposób zaangażowania polskich wojsk w Afganistanie pisząc o syndromie Asteriksa – „zamykanie swoich sił w bazach i rzadkie wyściubianie nosa poza ich obręb”

Ze zdziwieniem bardziej niż irytacją przeczytałem tekst „Syndrom Asteriksa” Kacpra Rękawka. Jedyną bowiem zaletą porównania, na którym został on ufundowany jest zgrabne brzmienie. Z adekwatnością retorycznej konstrukcji, szczególnie do rzeczywistości afgańskiej, jest już bowiem nieco gorzej. A rozumiem, że nie wprawka erystyczna była zamiarem autora.

Nie bardzo wiem kogo autor chce obsadzić w roli „Rzymian” siedzących w obozach (NATO? Amerykanów? Polaków?), ponieważ do żadnych oddziałów nie da się zastosować opisu „oglądający kraj z murów obronnych”. Szczególnie od czasu objęcia dowództwa przez McChrystala, rok temu. Wyjątek można ewentualnie poczynić dla kontyngentów z nałożonymi ograniczeniami narodowymi (caveat’ami) np. niemieckiego, złośliwie przez Polaków nazywanych „kontyngentami refleksyjnymi”. Zasadniczo strategia NATO w Afganistanie polega na zwiększaniu bezpieczeństwa mieszkańców, bezpośrednim zwalczaniu bojowników, przyspieszeniu szkolenia afgańskich armii, policji i administracji oraz odbudowie infrastruktury. I nie da rady tego robić „przez wizjery pojazdów”. W przypadku polskich oddziałów oznacza to co najmniej kilkanaście wyjść z baz dziennie na patrole (czasem piesze), z transportem pomocy humanitarnej i spotkania z lokalnymi władzami oraz oczywiście na akcje „kinetyczne” (przejęcia składów materiałów wybuchowych, reakcje na ataki i zatrzymania rebeliantów).

Trudno też znaleźć w Afganistanie „Galów”, solidarnie od dzieci do starców walczących z „agresorem”. Przeciwnikami koalicji nie są mieszkańcy Afganistanu (2/3 z nich popiera obecność NATO), lecz grupy bojowników różnej proweniencji – od przemytników, przez producentów narkotyków i niektórych przywódców lokalnych klanów, aż do rzeczywistych talibów. W Ghazni z Polakami walczy około 700 bojowników (na blisko milion mieszkańców prowincji).

Obawiam się zatem, że mamy do czynienia z sytuacją, gdy autorowi znajomość rzeczy nie mąci jasności spojrzenia. Problem polega wszakże na tym, że pan Rękawek nie jest wyjątkiem wśród osób wypowiadający się na temat misji afgańskiej. A w konsekwencji debata jeżeli się toczy, to obok zasadniczych problemów związanych z tą operacją.

Odpowiedzialność Zachodu

Zacznijmy od samego Afganistanu. Obecna, bardzo trudna sytuacja w tym kraju jest w sposób dość oczywisty zawiniona przez świat zachodni, w szczególności przez Amerykanów. Zachód dwukrotnie pozostawił Afganistan sam sobie. Po raz pierwszy, gdy wyszli stamtąd Rosjanie i mudżahedini przestali być potrzebni w wielkiej grze z Sowietami, a zniszczony przez 10 letnią, okrutną wojnę domową kraj wpadł w łapy talibów. A drugi raz, gdy Amerykanie, po wypędzeniu talibów weszli do Iraku i nie zostawili w Afganistanie wystarczających sił dla zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom i stabilności władzy. Co więcej, strategie wojskowe realizowane w tym kraju, były delikatnie ujmując mało roztropne. Oparcie działań wojskowych o ataki sił specjalnych bądź naloty musiało przynieść straty wśród ludności cywilnej, a w konsekwencji wzrost poparcia dla bojowników walczących z NATO. Dopiero to, co robi obecnie McChrystal, także dzięki decyzji Obamy o zwiększeniu sił w Afganistanie, daje realną szansę na pokonanie „talibów”. Widać to zarówno po sukcesie operacji w Mardżak, jak i po, toutes proportions gardées, osiągnięciach naszych oddziałów w Ghazni. Czy to oznacza, że możemy się już pakować? Nie, ponieważ zasadniczą niewiadomą jest to, czy Afgańczyzy będą w stanie sami skutecznie rządzić swoim krajem i zapewniać bezpieczeństwo obywatelom. A właściwie nie jest to niewiadomą, bo wiadomo, że dziś by sobie nie poradzili. I doprowadzenie do zmiany tej sytuacji jest najtrudniejszym wyzwaniem dla koalicji. Z tego powodu poza powiększeniem kontyngentu wojskowego, co już przynosi przejęcie inicjatywy z rąk rebeliantów, Amerykanie znacznie zwiększają zaangażowanie cywilów i oddziałów wsparcia, co ma przynieść przyspieszenie szkolenia wojska, policji i administracji. I tego samego oczekują od sojuszników. Mimo tego zwiększenia całkiem prawdopodobne jest, że po wyjściu NATO państwo w Afganistanie wpadnie w kolejny wir wojny domowej. Także dlatego, że ostatnie 30 lat przyniosło wymordowanie elit, zniszczenie infrastruktury i zapaść edukacyjną. Jednocześnie jest to społeczeństwo o minimalnych doświadczeniach demokratycznych, o czym warto pamiętać dyskutując o fałszowaniu wyborów w Afganistanie (którego dopuszczały się wszystkie strony). Doświadczenia demokratyczne Afgańczyków są mniej więcej takie jak mieli Brytyjczycy w momencie przyjęcia Magna Carta. Wyobraźmy sobie zatem jak wyglądałyby wybory na Wyspie, gdyby w 1220 roku wylądowali tam kosmici, odsunęli od władzy Plantagenetów i ogłosili, że teraz króla będziemy wybierali w wyborach powszechnych. Z takiego punktu widzenia egzamin z demokracji w 2009 Afgańczycy zdali celująco. Głównie dlatego, że po kilkudziesięciu latach wojen chcą wreszcie stabilizacji i spokoju.

Może jednak Zachód powinien dać sobie spokój z Afganistanem i nie próbować ustanawiać tam stabilnego państwa? Zapominając o względach moralnych, w erze globalizacji jest kilka całkiem praktycznych powodów, dla których warto próbować. Po pierwsze, upadłe państwo w Afganistanie oznacza bezpośrednie zagrożenie dla Europy – zgodnie z danymi MI5 praktycznie wszystkie zamachy terrorystyczne planowane w Wielkiej Brytanii w ostatnich latach były przygotowywane w Afganistanie, a 80% opiatów przemycanych do Europy jest tam produkowanych (w czasie rządów talibów ich produkcja wzrosła dwukrotnie). Po drugie, istnieją też dobre powody polityczne. Wycofanie się dzisiaj oznaczałoby klęskę NATO i mogłoby podziałać zachęcająco na siły wrogo do świata zachodniego nastawione. I last but not least – warto pamiętać jak społeczeństwo amerykańskie traktuje wojnę afgańską. Amerykanie bardzo dobrze pamiętają, że zamachy 11. września zostały przygotowane w Afganistanie. Zatem mówimy o wojnie w wyniku ataku na terytorium USA. Dla Amerykanów wojna afgańska jest nie tylko sprawą honoru, ale i zapewnienia bezpieczeństwa na przyszłość i pewnie dlatego 55% z nich poparło decyzję Obamy o wysłaniu dodatkowych oddziałów do Afganistanu. Wprawdzie sojusznicy nie zostali wezwani w formule Artykułu 5., ale Obama w swoim przemówieniu artykuł ten przywołał. Mamy do czynienia z operacją na podstawie rezolucji ONZ, ale de facto dla NATO realizowaną w wyniku wezwania sojusznika (nie bez znaczenia jest to, że mówimy o największym sojuszniku). Przegrana w Afganistanie, ujmując rzecz eufemistycznie, na pewno nie wpłynie pozytywnie na spójność i siłę odstraszania sojuszu. I na pewno obniży znaczenia Art. 5 Traktatu.

Polskie interesy w Afganistanie

I tu jest dobre miejsce na kilka uwag na temat tego dlaczego tam jesteśmy. Jeżeli liczymy, że NATO ma stanowić dziś i w przyszłości gwarancję naszej niepodległości, to nie bardzo mamy inne wyjście niż inwestować w jego spójność i wiarygodność (czyli także w sukces operacji afgańskiej). I nie jest to kwestia nadgorliwości wobec Amerykanów, ale bardziej wzmocnienia NATO i naszej w nim opozycji. Postulowane przez pana Rękawka ograniczenie naszej obecności do oddziałów specjalnych i wywiadu (faktycznie ocenianych przez sojuszników bardzo dobrze) byłoby przyjęte jako rejterada i zdecydowanie osłabiłoby naszą pozycję w NATO. Szczególnie dzisiaj, gdy NATO zwiększa liczebność oddziałów w efekcie „wezwania z pola walki”. Po drugie, upadłe państwo w Afganistanie stanowić będzie realne zagrożenie dla Europy, nie tylko terrorystyczne. Po trzecie wreszcie, nikt tego głośno nie mówi, ale obecność polskich oddziałów w operacji afgańskiej w takim wymiarze, jak obecnie oznacza podniesienie kompetencji dowódców i żołnierzy oraz sprawdzenie sprzętu i wyposażenia. Także w zakresie współdziałania z sojusznikami. Nie ma cienia wątpliwości, że po Afganistanie będziemy mieli dużo sprawniejszą i lepiej wyszkoloną armię.

Polskie społeczeństwo i elity słusznie czują się wystrychnięte na dudka przez G.W. Busha przy okazji interwencji w Iraku. Zatem dzisiaj wobec wojny afgańskiej elity zachowują daleko posuniętą powściągliwość i ambiwalencję, a opinia publiczna jednoznacznie opowiada się przeciw wysłaniu tam polskich żołnierzy. Traktujemy obecność polskich oddziałów w Afganistanie jak „śmierdzące jajo” w debacie publicznej, a temat ten powraca jedynie, gdy giną żołnierze. Nie rozmawiamy o tym, dlaczego tam jesteśmy, jaki jest bilans potencjalnych zysków i strat. Jakie są, zakorzenione w tradycji i historii afgańskiej, przyczyny sytuacji w tym kraju i jak Afganistan się zmienia (jak chociażby to, że 6 milionów dzieci, także dziewczynek, zaczęło się uczyć w szkołach). Jakie są sukcesy i porażki naszych oddziałów. Kładziemy zasłonę milczenia przez którą przebijają się tylko newsy o śmierci żołnierza, co w konsekwencji zwiększa i tak wysoką dezaprobatę dla udziału polskich wojsk w misji afgańskiej. I koło się zamyka. W konsekwencji dochodzi do dość absurdalnych sytuacji, gdy wojskowi deklarują, że celem misji jest zapewnienie bezpieczeństwa polskim żołnierzom. To tak jakby dowódca policji powiedział, że w walce z mafią chodzi o to, żeby nie ginęli policjanci. Oczywiście obowiązkiem państwa przy wysyłaniu żołnierzy na taką misję jest zapewnienie sprzętu potrzebnego dla bezpiecznego jej wykonywania, a dowódców takie dowodzenie, aby nie zwiększać ryzyka strat. Nota bene, nasi dowódcy są na tyle dobrze oceniani, że pod polską komendę wejdzie niedługo batalion amerykański.

Ale klimat, który panuje w Polsce utrudnia żołnierzom skuteczne wykonywanie zadań w Afganistanie. Co więcej, stanowi trudną do przekroczenia barierę w realizacji zadania dziś najważniejszego – wysyłania tam specjalistów cywilnych, którzy pomogą stanąć na nogi afgańskiej administracji i odbudować kraj. Nikt tego głośno w tym momencie nie powie, ale ryzyko, że NATO przegra militarnie konflikt w Afganistanie jest dziś bardzo małe. Ogromna jest za to szansa, że wysiłek ten zostanie zaprzepaszczony, bo zanim stamtąd wyjdziemy nie pomożemy Afgańczykom stworzyć stabilnego państwa.

Syndrom Asteriksa :)

Osadę Galów, w której zamieszkał Asteriks otaczały cztery warowne obozy rzymskich legionistów. Legioniści rzadko opuszczali swoje fortece, gdyż bali natknąć się na opitych napojem magicznym, który dawał im nadludzką siłę, Galów. Krotko mówiąc, cała służba każdej kolejnej zmiany sprowadzała się do czekania na zluzowanie. Tak powstał „syndrom Asteriksa”.

Minęło ponad dwa tysiące lat, „syndrom Asteriksa” ma się świetnie, a my możemy go zaobserwować w naszym kraju. Też mamy żołnierzy siedzących w warownych obozach, lecz nie na północy Galii – Francji, ale we wschodnim Afganistanie, którzy oglądają ten kraj z przysłowiowych murów obronnych swoich fortec i z wizjerów, i okien wszystkich środków transportu kołowego, którymi poruszają się po okolicy. Co ciekawe, to nie oni jednak są głównym symptomem tego syndromu w Polsce. Ten syndrom przeżera bowiem cały polski proces decyzyjny związany z naszym zaangażowaniem (i jego skalą) w Afganistanie.

„Syndrom Asteriksa” to na wskroś defensywny koncept polegający na wysyłaniu żołnierzy na kolejną już misję pokojową i/lub stabilizacyjną przy jednoczesnym ignorowaniu tego, że faktycznie oddelegowuje się ich na wojnę bez możliwości jej prowadzenia i uczestniczenia chociażby w zakrojonej na szeroką skalę i niekoniecznie sprowadzającej się do operacji kinetycznych „walce z powstańcami” (counterinsurgency-COIN) w Afganistanie. To pomysł na zamykanie swoich sił w bazach i rzadkie wyściubianie nosa poza ich obręb, jeżeli już to w dużych, zaplanowanych z rozmachem i krótkotrwałych operacjach typu „Orle Pióro”, które można odpowiednio reklamować w mediach. To sugerowanie zdezorientowanemu społeczeństwu, że taka właśnie polska obecność na różnych misjach to część jakiegoś większego planu, strategii, koncepcji czy doktryny bezpieczeństwa narodowego. W praktyce, to faktyczne „odbębnianie” bezpieczeństwa narodowego, bo sprowadzanie go do wysyłania obwarowanych różnego rodzaju ograniczeniami kontyngentów do dalekich zakątków świata. Tam owe kontyngenty stają się wyrazicielami pragnienia polskiego państwa do doczekania zluzowania, tzn. czasu kiedy ktoś inny, najczęściej Stany Zjednoczone, podejmą decyzje, określą dalsze kierunki rozwoju konkretnej misji i swoje w niej priorytety, do których Polska będzie się starała dostosować. W międzyczasie wytrwa w swoich warownych obozach, na swoich dobrze okopanych politycznych pozycjach i zbytnio nie narazi się ani Galom (Talibom), ani Rzymowi (Waszyngtonowi).

Nic nie zapowiada, że Polska ma zamiar wyleczyć się z „syndromu Asteriksa”, bo wysyła właśnie do Azji kolejne setki żołnierzy, których obecność w prowincji Ghazni ma być wyrazem zwiększonego zaangażowania naszego kraju w Afganistanie. Zaangażowanie to właśnie większa, bardziej widoczna obecność na misji, przeliczana w ilości żołnierzy wchodzących w skład kolejnych polskich kontyngentów. Krótko mówiąc, polskie zaangażowanie definiuje się nie poprzez pytania rozpoczynające się od słów „jak” i „co”, ale „ile” bądź może raczej „ilu”. To wyraz szalenie prostej logiki, która zdaje się napędzać polską strategię bezpieczeństwa narodowego – im więcej jesteśmy „zaangażowani” (tzn. wyślemy więcej żołnierzy) w różne misje pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, tym bardziej będziemy doceniani i wiarygodni jako północnoatlantyccy sojusznicy. Tym samym, Polski kontyngent w Ghazni, a zwłaszcza jego postawa, działania, oddanie i profesjonalizm mają zapewnić naszemu państwu uznanie i punkty u głównej siły sprawczej NATO czyli Stanów Zjednoczonych. To następnie przełoży się np. na więcej Patriotów na terenie naszego kraju, tzn. wzmocni naszą pozycję przetargową dotyczącą spraw o znaczeniu dla nas strategicznym, a dla Stanów Zjednoczonych już niekoniecznie. Zawstydzeni w świetle tego rozumowania Amerykanie przyznają, że Polska to ważny i „specjalny sojusznik”, zreorganizują swoją politykę dot. naszego regionu Europy a przede wszystkim Rosji pod wpływem czy może niejako pod dyktando Warszawy. Koło się zamknie, a nasza ostatnio coraz bardziej krytykowana obecność w Ghazni nabierze nowego sensu i znaczenia. Co było do udowodnienia.

Tymczasem rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Nie wystarczy dosyłać kolejnych żołnierzy i budować im kolejne warowne obozy, po czym zgodnie z „syndromem Asteriksa” zabraniać uczestniczyć w toczącej się w Afganistanie wojnie. Nie można tylko czekać na decyzje Amerykanów – trzeba mieć własną strategie afgańską, która pod koniec roku 2009 podobno była w końcu w finalnych fazach przygotowania. Nie wystarczy jednak obarczać przygotowaniem i wprowadzeniem jej w życie samego tylko ministerstwa obrony narodowej. Jeśli bowiem decydujemy się na wysłanie na drugi koniec świata ponad dwa i pół tysiąca uzbrojonych i wyszkolonych za nasze pieniądze rodaków, którzy są instrumentem polskiej polityki zagranicznej, to musimy mieć zaaprobowany na poziomie całego rządu i wszystkich ministerstw plan dot. naszej obecności, polityki i działań w prowincji Ghazni. Plan, w którym swoją rolę do odegrania miałyby nie tylko resorty ministrów Klicha i Sikorskiego ale także Pawlaka, Sawickiego, Rostowskiego itd. W skrócie, musimy mieć zintegrowany z nową amerykańską strategią plan kolonizacji bez kolonistów, w którym jasno zostałby wyłożony sens polskiej obecności w Ghazni i jej cele krótko-, średnio- i długoterminowe.

Możemy też inaczej próbować zwalczyć „syndrom Asteriksa”, bo jeśli uznamy, że dalszy pobyt w Ghazni i tak „znaczący” udział polskich wojsk w składzie International Security Assistance Force (ISAF) jest bezcelowy, to niezwłocznie musimy drastycznie zredukować obecność liczbową w tym kraju, a zwiększyć obecność jakościową. Przez obecność jakościową rozumiem tu podtrzymywanie i rozwijanie współdziałania polskich sił specjalnych ze swoimi amerykańskimi i brytyjskimi odpowiednikami na terenie Afganistanu oraz dalsze inwestycje w działalność wywiadowczą, zarówno cywilną jak i wojskową, na terenie Azji Środkowej i Południowej oraz Bliskiego Wschodu. Takie działania wcale nie doprowadziłyby do osłabienia naszej wagi w koalicji państw tworzących ISAF, w NATO oraz w niestety urojonym przez naszych polityków bilateralnym i specjalnym sojuszu z USA, który nie zależy ani trochę od tego, ilu „szwejów” wyślemy do Ghazni. „Szwejów” nie z braku szacunku dla polskich żołnierzy, ale dlatego że faktycznie wysyłamy ich do służby garnizonowej w ekstremalnych warunkach, a tacy sojusznicy są Amerykanom nieco mniej potrzebni niż nam się wydaje. Wolą tych nieco bardziej słownych, działających może na mniejszą skalę, ale oferujących jednocześnie więcej i lepiej.

Nadszedł najwyższy czas, by w końcu zrozumieć, że słowa ministra Klicha o traktowaniu Polski przez Stany Zjednoczone na równi z Egiptem i Pakistanem to jedna z najbardziej nietrafionych wypowiedzi w historii Polski po 1989 r. Nie tylko dlatego, że nie chcemy być ani Egiptem ani Pakistanem, bo nie mamy im czego zazdrościć, ale też dlatego, że nie możemy próbować równać się z kluczowymi sojusznikami Stanów Zjednoczonych z regionów o strategicznym dla tego kraju znaczeniu. Warto uzmysłowić sobie, że Polska to dla Stanów Zjednoczonych nie partner strategiczny, może nawet nie istotny sojusznik, ale obiecujący, aczkolwiek niewiele na ten moment wciąż znaczący, regionalny partner, którego interesy dość często nie pokrywają się z tymi, o które gra Waszyngton.

Sprawa jest prosta – to tylko amerykań
skie interesy, nic osobistego i pora sobie to uzmysłowić. Moglibyśmy się z Afganistanu zabrać w te pędy, ale możemy też spróbować wycisnąć z pobytu w tym kraju określone korzyści. Tak, korzyści, bo doprawdy ciężko dostrzec jakieś polskie interesy, które wymagałyby przedłużającej i ilościowo obciążającej polskiej obecności w tym kraju. Zostawmy na moment honorowanie zobowiązań sojuszniczych, których nikt inny i tak w stosunku do nas nie dotrzyma, czy troskę o bezpieczeństwo i pomyślność Afganistanu. Nasze potencjalne korzyści to pogłębianie i kontynuowanie współpracy między polskimi siłami specjalnymi a ich amerykańskimi i brytyjskimi odpowiednikami oraz rozbudowa siatki wywiadowczej w strategicznym regionie świata, Azji Środkowej i Południowej oraz także na Bliskim Wschodzie. To są dobra, które możemy uzyskać i w przyszłości wymieniać barterowo na dobra związane z naszymi strategicznymi interesami w bliskim sąsiedztwie Polski. Za ponad dwa i pół tysiąca żołnierzy z kraju z „syndromem Asteriksa” w prowincji Ghazni nie dostaniemy nic.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję