Kontrowersyjne trendy w sektorze edukacji zachodu :)

„Młodzi ludzie też mają prawa!” graffiti w centrum Canberry, około 2003

Od lat 1960. Zachód doświadczył fenomenalnego wzrostu liczby studentów szkół średnich i wyższych. Zawołaniem wieku było: „Każdy studiuje! (w szkole wyższej)”. Niewiele czasu upłynęło, aby naturalne prawo zamienności ilości w jakość dało znać o sobie. Kiedy stopy retencji i ukończenia szkół średnich ulegały podwojeniu lub nawet potrojeniu a mniej zdolni i mniej umotywowani studenci zasilili wyższe uczelnie swą obecnością, campusy uniwersyteckie zaczęły kreować własną kulturę. Pogorszeniu jakości studiów towarzyszył wzrost czasu wolnego.

Na przykład proporcja australijskich uczniów szkół średnich, którzy opuścili szkołę w wieku 15 lat spadła z 52% w 1968/69 do 20% w 1989/90 r., natomiast między 1966 i 1992 rokiem odsetek 15-19 latków pracujących na pełnym etacie spadł z 59% do 19%. Już w 1991 roku aż 71,3% uczniów pobierało nauki przez 12 lat – kiedy odsetek ten wynosił zaledwie 34,5% w 1980 roku. Podobne zmiany miały miejsce we wszystkich krajach anglo-saskich i w większości krajów Europy Zachodniej. Mimo, a raczej z powodu,  tych sukcesów, rozwój szkolnictwa średniego i wyższego nie idzie w parze z utrzymaniem jego jakości.

http://www.flickr.com/photos/vectorportal/6109709656/sizes/m/
by Vectorportal

Władze uczelni nie doceniały siły i pomysłowości studentów. Zaczął ustalać się nowy stan równowagi, kiedy marginalni studenci porzucali tradycyjne kierunki studiów i oddawali się studiowaniu kierunków marginalnych i frywolnych, studiowaniu których nawet narzucenie standardów nie przyniosłoby znacznej różnicy.

Ucieczka studentów w sztuczne zróżnicowanie i płytkość, ucieczka w przedmioty bardziej innowacyjne i trudniej definiowalne, jak np zastępowanie fizyki i chemii „naukami o życiu” świadczą o działaniu swoistej odmiany ryzyka moralnego – tj wyborów i działań poniżej oczekiwań społeczeństwa. Innymi słowy, studenci uchylili się od narzuconych standardów poprzez rozpowszechnienie kierunków i przedmiotów marginalnych, w nadziei, że i tak dostaną często subsydiowaną pracę.

Zawodowi edukatorzy wyspecjalizowani w tematyce edukacji dorosłych dostarczyli młodym na srebrnej tacy to co młodzi chcieli słyszeć od najdawniejszych czasów. Młodzi ludzie, zdawszy sobie sprawę, że mają więcej przywilejów niż zazwyczaj, redukowali ciężar względnego przywileju symbolicznymi aktami agresji przeciw ustalonym kanonom nauczania i programom studiów.

W połowie XX wieku, (około 200 lat po J.J. Rousseau – jej wczesnym proroku) miała miejsce swego rodzaju mało widoczna rewolucja na polu edukacji: człowiek jest z natury dobry, a odpowiedzialnym za jego deprawację jest społeczeństwo. Od tego czasu nowoczesna myśl pedagogiczna zaleca oferowanie dzieciom wolności osobistej od najmłodszego wieku. Jednakże zdrowy rozsądek i doświadczenie wieków wskazują na co innego. Skorzystajmy z ćwiczenia logicznego zaproponowanego przez Williama Donohue.

„Aby postawić sprawę bardziej jasno, rozważmy następujący przypadek Franka i Janka. Franek jest pod ścisłą kontrolą starszych – zarówno w domu jak i szkole. Mówi się mu kiedy ma iść do szkoły, jakie ubranie ma nosić, kiedy może rozmawiać w klasie, kiedy uczyć się, kiedy bawić się, kiedy wrócić do domu, kiedy iść spać do łóżka itd. Janek wybiera sam czy i kiedy iść do szkoły, ubiera się w co uważa, robi co mu się podoba w klasie, decyduje sam czy i kiedy się uczyć, wstaje późno i, mówiąc ogólnie, ustanawia swe własne standardy. Który z nich jest bardziej wolny, Franek czy Janek? Jeśli chodzi o brak reguł i ograniczeń – Janek jest bardziej wolny. Spytajmy teraz, który z nich będzie bardziej wolny w wieku lat dwudziestu jeden, Janek czy Franek? Oczywiście, Franek. Ale dlaczego? Ponieważ, kiedy w wieku lat 21 Janek będzie zakładnikiem swych namiętności, jest większa szansa, że Franek rozwinął swe zdolności do poziomu co najmniej zadowalającego, co ułatwia mu wolny wybór opcji jakie dostarcza społeczeństwo. Jego wolność jest funkcją ograniczeń nałożonych na niego kiedy dorastał przez odpowiedzialnych dorosłych. Wolność zatem nie jest anatemą wobec dyscypliny. Wolność jest pochodną dyscypliny”[1].

A zatem wczesna wolność Janka, czyniąc go zakładnikiem swych namiętności, uczyniła go lepszym kandydatem do ‘wykupu’ przez państwo przez system świadczeń i zasiłków dla nie radzących sobie. Dlatego jest rzeczą prawdopodobną, że wysoki stopień ryzyka moralnego, który zawsze istniał w procesie wychowywania młodzieży zostanie zwielokrotniony, jeśli państwo podkreślać będzie prawo do prywatności dzieci i nastolatków, ich potrzebę otwartości na różnorodność stylów życia, etc, zamiast podtrzymywać standardy etyki, nauki i zachowania.

Relatywizacja standardów edukacji młodych generowała m. in. pogardę dla osób uznanych za bohaterów. Stosując rekomendacje Rousseau, wiele pedagogów uczy młodzież bycia zadowolonym z samego siebie i patrzenia na bohaterów przeszłości z litością bądź politowaniem raczej aniżeli z podziwem. Wysokie cnoty idolów przeszłości uważa się za nieprzystające do obecnych czasów, za przestarzałe i nie do naśladowania. A bohaterowie to, oczywiście przykłady podejmowania ryzyka moralnego ze znakiem przeciwnym, ponieważ oferowali więcej społeczeństwu, niż od niego otrzymali. Wielu współczesnych edukatorów to osoby bardzo odważne – ponieważ zwiększają one ryzyko moralne wśród powierzonej sobie młodzieży, zamiast je redukować.

Rozwój szkolnictwa wyższego: kompromis między ilością a jakością

“Niewiele więcej istnieje zagrożeń dla stabilności politycznej niż istnienie proletariatu intelektualnego, który nie znajduje zbytu dla swojej wiedzy.[2]

Chociaż tempo rozwoju szkolnictwa średniego było szybkie, tempo ekspansji szkolnictwa wyższego było jeszcze szybsze. Joseph Schumpeter przepowiedział już w 1942 roku nadchodzącą ekspansję szkolnictwa wyższego, na długo przed jej rzeczywistym skokiem dwie dekady później. Schumpeter rzecze: “Jednym z najważniejszych elementów późniejszych etapów kapitalistycznej cywilizacji jest szybka ekspansja edukacji, a w szczególności, aparatury szkolnictwa wyższego.”[3] Rzeczywiście, dwadzieścia lat później, w rezultacie Raportu Robbins’a z 1963/64 roku dotyczącego szkolnictwa wyższego w Wielkiej Brytanii, liczba uniwersytetów wzrosła dwukrotnie – z 23 do 46. Podobna ekspansja miała miejsce w większości krajów zachodnich.

Rozważmy teraz ogólne, przewidywalne jak i nieprzewidziane konsekwencje bezprecedensowego rozwoju edukacji i szkolnictwa wyższego.

Po pierwsze, po stronie pozytywnej należy zauważyć, że rozwój i upowszechnienie edukacji pogłębiły pulę kapitału ludzkiego, osłabiając w ten sposób wpływ żelaznego prawa ekonomii: prawa malejących przychodów z kapitału fizycznego (ceteris paribus). Jednakże rezultatem tego było zmniejszenie relatywnych przychodów z kapitału ludzkiego.[4]

Po drugie, wydłużony okres edukacji przyjął dodatkową funkcję, to znaczy, funkcję sygnalizowania posiadania pożądanych cech przez pracobiorców takich jak: zdolności, inteligencja, motywacja, wytrwałość i charakter. Nagłe przyspieszenie popytu na miejsca na wyższych uczelniach może być postrzegane jako odzwierciedlenie sygnalizacyjnej funkcji świadectw. Absolwenci wydają się wołać: “Nie jestem po  lewej stronie rozkładu normalnego umiejętności i wytrwałości”. Funkcja sygnalizowania i „prześwietlania” charakterów i dyspozycji przyszłych pracobiorców wykonywana przez szkolnictwo wyższe odgrywa zapewne istotną rolę w selekcji zawodowej i społecznej.

Po trzecie, rozwój usług edukacyjnych spełnia również funkcję „parkowania” tj przechowywania i nadzoru młodzieży, bezrobotnych lub częściowo zatrudnionych. Oczywistą wadą tej funkcji edukacji jest niebezpieczeństwo ‘zapchania’ systemu uczniami, którzy, wbrew ideologii „wkluczania” obniżają poziom nauczania i wywierają niepożądany wpływ na swych kolegów.

Wreszcie, nieprzewidzianą (?), lub lekceważoną konsekwencją ekspansji szkolnictwa wyższego staje się obniżanie standardów, ponieważ mniej predysponowani, mniej zdolni i mniej chętni młodzi ludzie zapisują się na kursy akademickie. W rezultacie, sygnały jakie emitują stopnie naukowe i dyplomy, zawierają coraz więcej ‘hałasu informacyjnego’.

Kolejną funkcją edukacji jest nadawanie statusu studentom i absolwentom, statusu, który można oddzielić od rzeczywistych osiągnięć. Ekspansja szkolnictwa wyższego podniosła koszty społeczne walki o ograniczoną liczbę dóbr pozycyjnych, takich jak wakaty w ministerstwach, prestiżowych instytucjach i menedżmencie wielkich kompanii. Dyplomy wyższych uczelni stały się społecznie akceptowalnymi sposobami klasyfikacji i rankingów socjalnych. Akademicka i poza-akademicka konkurencja ograniczająca liczbę „dóbr pozycyjnych” stała się twardsza, dłuższa, a więc społecznie bardziej kosztowna.

Należy również zauważyć, że od dłuższego czasu w niektórych krajach edukacja wydaje się zamrażać zamiast niwelować różnice między klasami, ponieważ status społeczny i ekonomiczny rodziców uczniów odgrywa jeszcze bardzo ważną rolę. W wielu krajach, mimo propagandy i dotacji państwowych, dzieci pracowników fizycznych rzadko znaleźć można na wyższych uczelniach. Na przykład w Wielkiej Brytanii w 1990 około 80% dzieci zaliczanych do średniej klasy i 14% dzieci robotników studiowało na wyższych uczelniach. “W 1972 roku częściej spotykało się na wyższych uczelniach bystre dzieci ubogich rodziców niż nierozgarnięte dzieci rodziców bogatych. W roku 1992 wszystko się zmieniło”[5]. Innymi słowy, system zdradzał lub zdradza tendencję do wzrostu liczby mniej uzdolnionych studiujących dzieci klas urzędników, menedżerów i wolnych zawodów przed często zdolnymi dziećmi z klas pracowników fizycznych.

Współczesne rządy rozwiniętych krajów kapitalistycznych konkurują ze sobą w odniesieniu do wydatków na wszystkie formy edukacji, w szczególności, szkolnictwa wyższego. Przez długi czas jedynie Szwajcaria była znaczącym wyjątkiem w tym międzynarodowym konkursie. Uzasadnieniem dla tego współzawodnictwa jest silny związek między rozwojem edukacji a wzrostem gospodarczym. Jednak kierunek związku przyczynowego jest trudny do udowodnienia. Czy rozwój edukacji poprzez wzmocnienie kapitału ludzkiego jest przyczyną szybszego wzrostu? Lub, alternatywnie, wzrost gospodarczy powoduje zwiększenie wydatków na edukację ponieważ coraz większą liczbę ludzi stać na poniesienie kosztów nauki. Prawda leży, prawdopodobnie, pośrodku. Jednakże, kiedy coraz więcej młodych ludzi z dyplomami i stopniami naukowymi skłonne jest przyjąć pracę w specjalnościach dalekich od ich wykształcenia i nabytych kwalifikacji, odwrotna przyczynowość – od wzrostu ekonomicznego do ekspansji szkolnictwa wyższego może być bliżej prawdy. Twierdzenie to można wesprzeć dwoma przykładami cytowanymi przez Alison Wolf.[6]

Jeśli wysoko wykwalifikowani pracownicy są dobrze opłacani rozpoczynając pracę lecz podwyżki uposażeń są mniejsze niż wzrost płac ich niewykształconych kolegów (niższe płaca początkowa lecz większe podwyżki), to można by twierdzić, że pracodawcy odpowiednio wynagradzają nowo zatrudnionych absolwentów z dużym oczekiwanym zasobem kapitału ludzkiego. Związek przyczynowy postępowałby zatem od kapitału ludzkiego do wzrostu gospodarczego. Jednak tego rodzaju związek nie został zaobserwowany[7]. W efekcie, absolwenci wyższych uczelni nie są płaceni więcej na wczesnych etapach karier, lecz wynagrodzenia ich zwykle rosną szybciej niż wynagrodzenia mniej wykształconych kolegów.

Analogicznie, jeśli w przypadku gospodarek krajów o najszybciej zawężającej się rencie edukacyjnej (czyli różnicy między płacą ludzi wykształconych i niewykształconych) obserwuje się szybszy wzrost aniżeli w gospodarkach krajów, w których te renty rosną powoli, wówczas można by powiedzieć, że rozszerzona edukacja, poprzez zwiększoną obfitość kapitału ludzkiego spowodowała wzrost gospodarczy. Związek ten jednak też nie został zaobserwowany[8]. Tak więc możliwy wniosek nasuwa się, że w dużej mierze, to wzrost gospodarczy napędza wzrost wydatków na wykształcenie wyższe, a nie na odwrót. Nic więc dziwnego, że, na przykład udział “nadmiernie wykształconych” w Wielkiej Brytanii w 1980 r. został oszacowany na około ¼ całkowitej liczby osób z wykształceniem wyższym[9]. W podobny sposób, niemiecki dowcip pozwala podejrzewać powszechność wykształcenia w specjalizacjach na które nie ma popytu:“największym pracodawcą piekarzy w Niemczech jest linia montażowa BMW”.

Na przekór intuicji, ten dziwny związek pomiędzy edukacją a wzrostem gospodarczym było łatwiej udowodnić w niektórych krajach rozwijających się. Według Banku Światowego w tych krajach ten związek był ujemny[10]. Rosnąca liczba absolwentów szkół wyższych w wielu krajach rozwijających się nie może znaleźć pracy lub zmuszona jest podejmować mało ambitne prace, do wykonywania których nie potrzeba specjalnych kwalifikacji. Absolwenci szkół wyższych w tych krajach znajdują się zatem w sytuacji frustrującej. Środowiska absolwentów szkół wyższych tych krajów stają się wylęgarnią radykalizmu politycznego i religijnego. Przytoczmy ponownie proroczą intuicję Josepha Schumpetera:

“Człowiek, który przeszedł przez wyższą uczelnię łatwo staje się psychicznie niezatrudnialny w zawodach manualnych i nie zawsze jest zatrudnialny w zawodach zgodnych z jego kwalifikacjami. Ci, którzy są bezrobotni, zatrudnieni w sposób niezadawalający lub niezatrudnialni dryfują do zawodów, których standardy są najmniej konkretne. … Zasilają oni zastępy intelektualistów … których liczebność wzrasta nieproporcjonalnie. Wchodzą do tych zawodów w poczuciu niespełnionych nadziei. Niezadowolenie rodzi niechęć …, sprawiedliwe oburzenie na zło kapitalizmu“.[11]

Można spojrzeć jednak na rozbieżność między ambicjami absolwentów a ich realizacją, innymi słowy, między popytem i podażą prestiżowych miejsc pracy z innej perspektywy. Teoria ekonomii twierdzi, że wszelka luka między podażą a popytem na jakikolwiek towar zostanie usunięta poprzez zmianę pieniężnej lub niepieniężnej ceny lub kosztu dobra. Wśród niepieniężnych kosztów dóbr pozycyjnych jest nie tylko akademicka i intelektualna wiarygodność absolwentów starających się o daną pracę, wiarygodność, której brak eliminuje większość przeciętnych. Istnieją także inne koszty, które prewencyjnie wyłączają tych, którzy nie są gotowi ich ponosić. Następujący argument powinien pomóc lepiej zrozumieć charakter tych dodatkowych kosztów.

W wielu krajach stosunek absolwentów wyższych uczelni ubiegających się o etaty w państwowej służbie publicznej do liczby wolnych etatów jest bardzo wysoki. Jest zatem oczywistą rzeczą, że coraz mniej „dóbr pozycyjnych” jest do obsadzenia dla każdorazowego rocznika absolwentów. Ponadto, wartość, a w szczególności koszt alternatywny, każdego dobra pozycyjnego staje się coraz wyższy. Ale “mądrość” nabyta na uczelni nie będzie zmarnowana. Jak zauważył Michael Warby[12], elity absolwentów tworzą “towary klubowe”. Ich wartość polega na wykluczeniu tych, którzy nie są w Klubie elit ustanawiających warunki dyskusji (tak jak Nietykalni w Indiach dodają wartości nie tylko Braminom, lecz, przede wszystkim, nieco wyżej sytuowanym Sudrom). Wykluczenie niemodnych poglądów i osób dodaje wartości członkom Klubu oraz zmniejsza lukę między podażą a popytem na rzadkie pozycyjny stanowiska. Podstawowym sposobem identyfikacji kandydatów do wyłączenia są ich poglądy spoza nurtu poddanego kontroli przez członków Klubu.

Członkostwo w klubie jest określone przez wierność modnym w danym momencie “maskotkom”. Mogą one stanowić: potrzebę pokuty za odrywanie tj „kradzież dzieci rodzicom Aborygenów” z jednej strony i jednoczesnym odrywaniu dzieci od rodziców przetrzymywanych w ośrodkach dla uchodźców w celu zapewnienia im edukacji, potrzeba wsparcia “skromnych” żądań płacowych (A$70.000 rocznie w latach 1990.) Związku Morskiego Australii (MUA), potrzeba obrony praw ofiar globalizacji itp. “Maskotki” te muszą posiadać sens ‘politycznej pobożności’, to znaczy, muszą charakteryzować się „niedouprzywilejowaniem (being underprivileged: typowy oksymoron!) i w ten sposób udzielać wyższości moralnej orędownikom ich interesów. Kiedy wyłączeni outsiderzy zwracają uwagę na długoterminowe, niekorzystne skutki aktualnie modnych poglądów tracą tym samym debatę publiczną. Geniusz takich gier statusu (często subsydiowanych przez państwo) polega na tym, że dobro publiczne otwartej debaty jest konwertowane w prywatne dobro podnoszenia statusu, co jednocześnie zmniejsza dysproporcje między podażą a popytem na dobra pozycyjne, ponieważ część absolwentów wyższych uczelni nie jest skłonna ponosić kosztów ideologicznych członkostwa w Klubie.

Bezwarunkowe podnoszenie poczucia własnej wartości uczniów i manowce polityki edukacji

Postawieniu wolności człowieka młodego przed formowaniem charakteru forsowane jest przez modnych lub egzaltowanych pedagogów i edukatorów dążących do podnoszenia poczucia własnej wartości uczniów. W pewnym sensie, ten nacisk na podnoszenie samooceny można było przewidzieć, ponieważ podwyższanie szacunku dla samego siebie wydaje się być przeciwieństwem mea culpa, która to, będąc integralną częścią starego świata, wychodzi z mody intelektualistów. Mantry post-freudowskich edukatorów: “kocham siebie, jestem panem swojego przeznaczenia”, polecane przez np Emila Coué w latach 1920. jako alternatywa doczekały się popularyzacji. Prostackie hasła reklamowe jak np. “zasługujesz na to!” weszły do zachodnich szkół. Definicja William James’a[13] poczucia własnej wartości jako ilorazu “sukcesu podzielonego przez pretensje” została wzgardzona a podkreślanie poczucia własnej wartości przybiera bezwarunkowy charakter, nie związany z wysiłkiem lub osiągnięciami. W niejednej szkole lub wśród lokalnych edukatorów, podkreślanie własnej wartości przybiera status świętego Graala. Negatywne dowody wpływu wysokiego stopnia samooceny na edukację są często tłumione.

Tymczasem opinia tradycyjna, jak również bardziej oświecona stwierdza, że “zwiększanie poczucia własnej wartości, nie ma wpływu na osiągnięcia na polu nauki, nie ma wpływu na przestępczość, prawie żadnego wpływu na nadużywanie narkotyków … jeśli już, to istnieje odwrotny związek[14]”. Wydaje się, że tylko w przypadku ciężarnych nastolatek udowodniono związek między brakiem poczucia własnej wartości i ciążą. Radzenie sobie w życiu i odporność na niepowodzenia są ważniejsze niż poczucie własnej wartości. W związku z tym, większość programów mających na celu podniesienie poczucia własnej wartości jest, prawdopodobnie, społecznie bezużyteczna lub przynosi skutki odwrotne od zamierzonych. Nadmiar poczucia własnej wartości wydaje się być co najmniej równie niebezpieczny, jak jej niedostatek. Warto zauważyć, że Stalin, Mao i Hitler byli pewni siebie i cenili siebie samych bardzo wysoko, a ostatni z tej trójcy dążył do dalszego umacniania poczucia wartości własnej Niemców przy pomocy rasistowskiej ideologii i kryminalnych metod.


[1]              Donohue, W.A., The New Freedom, Transaction Publishers, New Brunswick, 1990, s. 86.

[2]              Hayek, F., The Constitution of Liberty, 1972/1960, s. 383.

[3]              Schumpeter, J., Capitalism, Socialism, Democracy, 1942.

[4]              Na przykład w latach 1968/69 ‑ 1989/90 dochód australijskich posiadaczy stopni naukowych w stosunku do średnich zarobków spadł z 179% do 130%.

[5]              Wolf, Alison, Does Education Matter?, Penguin Books, 2002, s. 196.

[6]              ibidem.

[7]              Bils. M. & Klenow. P., Does Schooling Cause Growth?, 1998: cytowane w: Wolf, A. op. cit. 2002.

[8]              Wolf, A., op.. cit., 2002.

[9]              ibidem.

[10]             Recenzja  Andrew Norton’a książki Alison Wolf: “Does Education Matter: Myths about Education and Economic Growth”, Policy, Sydney, Summer, 2002-03.

[11]             Schumpeter J., Capitalism, Socialism, Democracy, 1942: 152, 153.

[12]             “The Labeling Game”, Policy, Sydney, [southern] Autumn 2002: 35.

[13]             James, W., The Principles of Psychology, 1890.

[14]             Appleyard, B., The Weekend Australian Magazine, 21-22 September 2002.

System oświaty w Polsce po 20 latach — under construction :)

Niniejszy artykuł opisuje niektóre z najważniejszych zmian w polskim systemie edukacji. Jako że w ciągu ostatnich dwudziestu lat w tej dziedzinie wydarzyło się bardzo dużo, trudno dokonać analizy wszystkich zmian w jednym miejscu.

W 1989 roku miałam osiem lat, byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam, że nagle nie musieliśmy nosić tych okropnych, sztucznych fartuszków. Przestały obowiązywać tarcze z „wygrawerowanym” numerem i nazwą szkoły, z których nas wcześniej skrupulatnie rozliczano. Wprowadzono lekcje religii do szkół, więc nie musieliśmy chodzić już do salki katechetycznej przy kościele, a religia stała się przedmiotem jak każdy inny. Wcześniej zmieniono godło, a obok powieszono krzyże. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie. Pisałam wypracowanie na lekcję historii. W moim domu zawsze było dużo książek historycznych, ale głównie z „tamtego” okresu. Temat pracy dotyczył powstania styczniowego. Bezmyślnie (lub raczej nieświadomie) przepisałam fragmenty, które mi się podobały, a przy okazji były nawiązaniem do marksizmu i leninizmu. Moja mama, jako główny recenzent, pokreśliła mi całą pracę. I powiedziała, że nie muszę już więcej cytować Marksa i Lenina. Moje doświadczenia związane ze zmianą ustroju były więc dramatyczne, całą pracę musiałam przepisać na nowo.

Rok 89 przyniósł zasadniczą zmianę, choć nie od razu dostrzegalną, biorąc pod uwagę zwłaszcza sposób myślenia o edukacji. Przestała być ona obowiązkiem wobec aparatu państwowego, a stała się inwestycją w przyszłość jednostki, społeczeństwa oraz świata.

Reforma 1999

Po 1989 roku szkołom i ich głównym aktorom – uczniom, rodzicom, nauczycielom i dyrektorom (przed 1989 rokiem wymieniłabym ich w odwrotnej kolejności), przyszło funkcjonować i żyć w zupełnie nowej rzeczywistości. W PRL-u nauczyciele i dyrektorzy rozliczali się ze swych obowiązków przed centralnym kontrolerem. Reforma oświaty (pierwsza w 1991 roku) wprowadziła odpowiedzialność tych aktorów. Nagle okazało się, że nauczyciele mogą przebierać i wybierać w podręcznikach, konstruować autorskie programy, dobierać nowe metody nauczania. Jak zauważył Krzysztof Konarzewski, opisując tamte wydarzania: „Reforma wyzwala praktykę nadrzędnych <>, by poddać ją wpływom współistniejących ze sobą ludzi. Przestaje być odbiciem dominującej ideologii, a staje się projektem lokalnym, własnością jednostek i małych społeczności” (K. Konarzewski, Uwagi o polskiej reformie systemu oświaty). Dzięki reformie przeszliśmy od systemu zamkniętego, który odpowiadał gospodarce planowanej centralnie, do tego otwartego, uwzględniającego zasady wolnego rynku i państwa demokratycznego.

Przez dziesięć lat kolejnym rządom wolnej Polski nie udało się wprowadzić w życie kompleksowej reformy systemu oświaty. Reforma szkolnictwa rozpoczęła się dopiero w 1999 roku, ówczesnym ministrem edukacji był Mirosław Hantke. W projekcie reformy zaproponowano nowy system awansowania nauczycieli, wedle którego pensje nauczycieli miały być uzależnione od jakości pracy i kwalifikacji. Zaproponowano również wprowadzenie bonu oświatowego. Przebudowa systemu wyglądała następująco: osiem lat szkoły podstawowej zostało skrócone do sześciu klas, po jej ukończeniu uczniowie mogą kontynuować naukę w trzyletnich gimnazjach. Po gimnazjum mają do wyboru: dwuletnie szkoły zawodowe, trzyletnie licea ogólnokształcące, trzyletnie licea profilowane, czteroletnie technika, dwuletnie uzupełniające licea ogólnokształcące (dla absolwentów szkół zawodowych), trzyletnie technika uzupełniające, szkoły policealne oraz trzyletnie szkoły specjalne. Reforma oświaty powołała do życia Centralną Komisję Egzaminacyjną oraz osiem komisji okręgowych, których celem jest sprawdzanie i ocenianie pracy nauczycieli jak i uczniów.

Nastąpiły również zmiany w finansowaniu oświaty. Prowadzenie większości szkół stało się zadaniem samorządów (wcześniej reforma z 1991 przekazała samorządom terytorialnym przedszkola i szkoły podstawowe). Wówczas zaproponowano rozdział pieniędzy w oparciu o bon oświatowy, jednakże już na samym początku jego implementacji, a mianowicie w 2000 roku, posłużył on samorządowi, a nie rodzicom uczniów. Obecna minister edukacji Katarzyna Hall pragnie powrócić do koncepcji bonów oświatowych. Dziś pieniądze rozdzielane są w oparciu o liczbę klas i zatrudnionych nauczycieli. Wprowadzenie bonów oświatowych spowoduje, że pieniądze będą szły za uczniem, innymi słowy; im więcej uczniów przyciągnie placówka, tym więcej pieniędzy otrzyma. W ten sposób wprowadza się warunki do konkurencji, bowiem to rodzice a nie samorządy będą decydować, która placówka rozwinie się, a która upadnie. Obecnie przedszkola, szkoły podstawowe i gimnazja podlegają administracji gmin, natomiast szkoły ponadgimnazjalne – administracji powiatów. Nadzór pedagogiczny nad szkołami sprawuje bezpośrednio MEN, natomiast jego zadania w terenie wykonują kuratoria oświaty.

Reforma z 1999 roku wprowadziła również pluralizm programowy. Nauczyciel może wybierać wśród programów lub stworzyć własny, o ile mieści się w tzw. podstawie programowej. W ten sposób weszło do systemu nauczanie zintegrowane. Nowe programy nastawione są na odkrywanie świata, a nie na akademickie myślenie, które ograniczało się do zapamiętania i odtwarzania wiadomości. Mirosław Handke rzucił wówczas hasło: „mniej wiedzy, więcej rozumienia świata”. Chodziło m.in. o to, by zamiast abstrakcji matematycznych, uczniowie ćwiczyli umiejętności przydatne w codziennym życiu np. obliczanie procentów, gdyż może to być użyteczne, chociażby w banku (podaję za: K. Konarzewski, Uwagi o polskiej reformie systemu oświaty).

Dość ciekawie prezentowały się wówczas opinie społeczne dotyczące wprowadzenia reformy edukacji. Według sondażu CBOS-u z marca 1999 dwie trzecie Polaków uważało, że należy wprowadzić reformę szkolnictwa, a 44% uznało pierwszeństwo innych spraw. Dla 17% reforma była niepotrzebna, gdy 23% postrzegało ją jako rzecz pilną. 28% respondentów żywiło nadzieję wobec reformy, a 24% miało co do niej obawy (podaję za Anna Paciorek, Bilans osiągnięć i porażek). Warto w tym miejscu nadmienić, że reforma systemu oświaty wprowadzana była równolegle z trzema innymi wielkimi reformami: administracji publicznej, zabezpieczeń społecznych oraz opieki zdrowotnej.

Reforma systemu oświaty wchodziła z opóźnieniem, a i tempo jej realizacji było znacznie wolniejsze niż zakładano wcześniej. Pod koniec grudnia społeczeństwo polskie bardzo negatywnie oceniało realizację reformy i wydaje się, że tamte wydarzenia nadal odbijają się na ocenie jej bilansu.

Skutki i kontrowersje wokół reformy

W 2002 roku po raz pierwszy przeprowadzono test, sprawdzający osiągnięcia uczniów w ostatniej klasie szkoły podstawowej. Celem tego sprawdzianu nie jest selekcja uczniów, a jedynie dostarczenie informacji na temat opanowania materiału z zakresu podstawy programowej. W tym samym roku przeprowadzono po raz pierwszy egzamin gimnazjalny, którego wyniki umieszczane są na świadectwie szkolnym. Wyniki tego egzaminu decydują o przyjęciu do szkół ponadgimnazjalnych.

W 2004 roku rozporządzeniem ministra wprowadzono obowiązkową zerówkę dla sześciolatków. Postuluje się również zwiększenie dostępności do przedszkoli. Liczne badania wskazują, że dzieci, które uczęszczały do przedszkoli, uzyskują lepsze wyniki w szkole. Jednak w praktyce dostęp ten jest ograniczony. Konieczna wydaje się zatem rozbudowa sieci przedszkoli, ale samorządy n
ie zawsze na to stać. Szuka się więc rozwiązań. Warto przywołać chociażby casus podpoznańskiej miejscowości ? Swarzędza. Zbudowano tam publiczne przedszkole z prywatnych funduszy, pochodzących od przedsiębiorców. W tym kontekście cały czas pojawiają się propozycje, aby obniżyć wiek obowiązkowej edukacji. Przy implementacji reformy planowano, aby tym obowiązkiem objąć już pięciolatki, jednak nie udało się wprowadzić w życie tego postulatu z powodu dość powszechnego – braku pieniędzy. W roku 2007/08 do przedszkoli uczęszczało 59,4% dzieci w wieku 3?6 lat (miasta: 75,2%,; wieś: 39,0%), z czego 94% stanowiły sześciolatki w zerówkach, a 47,3% dzieci w wieku od 3?5 lat. Dla porównania w Niemczech odsetek ten dla dzieci w wieku od 3 do 4 lat wynosi 58,6%, z kolei dla dzieci między 4 a 5 rokiem życia 85,8%. Największy odsetek dzieci uczęszczających do przedszkoli jest w Finlandii, wynosi on prawie 100% (opracowano na podstawie danych z EURYDICE).

W kontekście wprowadzanych reform w obrębie systemu oświaty na uwagę zasługuje fakt, że w roku 2006 Ministerstwo Edukacji i Nauki zostało zastąpione Ministerstwem Edukacji Narodowej, a do życia powołano oddzielne Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Największe kontrowersje wzbudzają obecnie gimnazja. Zarówno nauczyciele, jak i rodzice, a pewnie i sami uczniowie, najchętniej by je pozamykali. Gimnazja są krytykowane głównie za niski poziom nauczania. W mojej opinii stanowią one dobre rozwiązanie, są momentem przejścia między podstawówką, w której uczą się dzieci, a dorosłością, czyli liceum. Osobiście pamiętam, kiedy byłam w klasach początkowych w szkole podstawowej i musiałam uczęszczać do tej samej szkoły z 13?15 latkami. Korzystać z tej samej przestrzeni. Różnica wieku była wówczas ogromna, wynosiła bowiem mniej więcej 7 lat. Dariusz Chętkowski na swoim blogu opowiada się za utrzymaniem gimnazjów, pisze on: „Gimnazja przyczyniają się do większego poziomu nauki w liceach. Rodzice już pogodzili się z tym, że dzieci muszą się wyszumieć, więc niech robią to właśnie w wieku gimnazjalnym, a potem biorą się do nauki, zdają maturę i idą na studia. Wiek cielęcy, z którym dawniej borykaliśmy się w końcówce podstawówek i na początku nauki licealnej, teraz przypada na czas pobytu w gimnazjum” (zob. http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=768). Zauważa również, że jeżeli zlikwiduje się gimnazja spadnie poziom nauczania w liceach.

Dla mnie problemem nie są gimnazja, ale brak właściwego systemu szkolnictwa zawodowego. Właściwego, czyli takiego, w którym istotnie uczniowie będą przygotowywać się do przyszłego zawodu, a prestiż tych szkół będzie wyższy niż obecnie. Ostatnie raporty Programów Narodów Zjednoczonych (UNDP) oraz Organizacji Współpracy i Rozwoju Gospodarczego (OECD) wskazują, że polskie szkoły nie przygotowują do pracy. Autorzy raportów wskazują również na słabo rozwinięty system kształcenia zawodowego (Raport UNDP, 2007, Rzeczpospolita 2007). Dlatego w kolejnych latach należy skupić się na ulepszeniu szkolnictwa zawodowego.

Nowa matura – i nowe zmiany

Wprowadzenie nowej matury miało m.in. na celu zlikwidowanie egzaminów wstępnych na uczelnie wyższe i ujednolicenie egzaminu końcowego przy opuszczeniu szkolnictwa średniego. Dzięki nowej maturze, w opinii wielu obserwatorów życia publicznego, pojawiło się podejście zorientowane na rozwiązywanie problemów według klucza odpowiedzi, a nie generowanie własnych kreatywnych rozwiązań. Niewątpliwie zaletą nowego systemu egzaminowania było zniesienie wspomnianych już egzaminów wstępnych, oraz zlikwidowanie „rozprawek” z takich przedmiotów jak biologia, chemia lub fizyka. W zadaniach testowych zaczęto wymagać krótkich wypowiedzi.

W przypadku nauk ścisłych taki sposób sprawdzania osiągnięć uczniów nie powinien budzić wątpliwości. Inaczej jest, gdy w grę wchodzą nauki humanistyczne, a zwłaszcza język polski. Wielu profesorów akademickich zauważa, że nowoprzybyli studenci są pozbawiani zdolności krytycznego, twórczego myślenia, tak bardzo potrzebnego w świecie akademickim. W tym roku po maturach media obiegła informacja, że mają być przywrócone egzaminy na studia. Okazało się to nieprawdą, bowiem według założeń Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego egzamin maturalny będzie nadal obowiązywał przy rekrutacji na studia. Według wstępnych założeń reformy uczelniom da się większą autonomię w zakresie dodatkowych procedur rekrutacyjnych. Dotychczas uczelnie, które pragnęły przeprowadzić dodatkowe sprawdziany kompetencyjne, zobowiązane były uzyskać zgodę od Ministerstwa w sprawie przeprowadzania dodatkowych egzaminów (więcej o propozycjach dotyczących zmian w nowej maturze poniżej).

Mundurkowe szaleństwa jednego z ministrów

5 maja 2006 roku urząd Ministra Edukacji w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza objął Roman Giertych. Jego nominacja spowodowała falę protestów studenckich i uczniowskich. Powstały liczne ruchy przeciw nowemu ministrowi, których hasła brzmiały m.in.: „Giertych musi odejść”, „Giertych. Stop”, „Początek roku – Koniec Giertycha”. Decyzje, które podejmował Roman Giertych budziły równie silne kontrowersje, jak jego osoba. Na początku swego urzędowania odwołał szefa Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli, Mirosława Sielatyckiego. Stracił on swoje stanowisko, ponieważ CODN opublikował podręcznik Rady Europy Kompas. Według Ministra podręcznik ten „promował w szkołach homoseksualizm”. Kompas został przetłumaczony na 19 języków i jest zbiorem warsztatów nt praw człowieka.

Kolejną kontrowersyjną decyzją Ministra Giertycha była „amnestia maturalna”. Objęła ona wszystkich abiturientów, którzy nie zdali matury w 2006 roku. Rzecznik Praw Obywatelskich zaskarżył rozporządzenie do TK, który ten z kolei uznał za niezgodny z konstytucją.

Następny projekt ministra dotyczył obowiązkowych mundurków. Część rodziców i dyrektorów szkół popierała pomysł ministra, inni się mu sprzeciwiali. W kolejnym roku szkolnym (już za czasów minister K. Hall) Sejm zniósł obowiązek „umundurowania”, jednak wiele szkół po zaciągnięciu opinii rodziców i uczniów nie zrezygnowała z niego. Minister Giertych wprowadził również nowy kanon lektur szkolnych. Skreślił m.in. Gombrowicza, Witkacego, Kafkę, Dostojewskiego. Pod naciskiem opinii publicznej oraz Ministra Kultury, Kazimierza Ujazdowskiego, lektury wróciły do kanonu, choć bez Ferdydurke. Roman Giertych miał powiedzieć wówczas na łamach „Naszego Dziennika”: „Zmieniamy lektury, żeby zniknęły książki, które nie pokazują pozytywnego podejścia do wychowania” (podaję za „Gazetą Wyborczą”). W czasie nieformalnego spotkania ministrów edukacji UE w Heidelbergu, Roman Giertych postulował wprowadzenie Wielkiej Karty Praw Narodów, w której miał znaleźć się zapis przeciw aborcji oraz „szerzeniu homoseksualizmu”. Powyższe przykłady nie stanowią wyczerpującego zbioru dokonań ministra Giertycha. Na szczęście jego aktywność w dziedzinie edukacji stanowi zamknięty rozdział.

Nowe propozycje

Od tego roku szkolnego dzieci w wieku sześciu lat będą miały prawo rozpocząć naukę w szkole podstawowej, natomiast młodsze dzieci, według planowanych zmian, mają być objęte edukacją przedszkolną w szerszym stopniu. W związku z tymi zmianami powstały ruchy społeczne w obronie sześciolatków. W tym miejscu pragnę zwrócić uwagę na jeden ważny aspekt: przyjmuje się, że im wcześniej dzieci rozpoczną naukę, tym osiągają lepsze efekty nauczania. Dlatego też w większości krajó
w europejskich dąży się do objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci w wieku 6 lat. Natomiast według wszelkich analiz porównawczych najlepsze wyniki osiągają dzieci z krajów skandynawskich, a zwłaszcza z Finlandii (zob. testy PISA). Wiek rozpoczęcia nauki w tych krajach wynosi siedem lat (w Norwegii obniżono go do 6 roku życia). Projekt zakłada również, że wszystkie pięciolatki będą zobowiązane odbywać roczne przygotowanie przedszkolne. Osobiście uważam, że upowszechnienie edukacji przedszkolnej jest jednym z najlepszych pomysłów ustawodawców. Natomiast dość sceptycznie podchodzę do wprowadzanie wszelkich obowiązków (zob. artykuł w Liberte, O wolności, wyborze i konkurencji w edukacji).

Zmiany dotyczą także programu nauczania. Celem reformy jest dostosowanie kształcenia do wieku uczniów w związku z obniżeniem wieku szkolnego. Chodzi także o podniesienie jakości kształcenia i dostosowanie go do zwiększonej liczby osób, pragnących uzyskać wykształcenie średnie (zob. EURYDICE oraz MEN). Jednym z celów reformy będzie wprowadzenie zapisu, stanowiącego, że liczba dzieci w klasach I?III nie może wynosić więcej niż 25 osób. Dotąd nie istnieje żadna regulacja w tym zakresie. Ważnym elementem zmian będzie wprowadzenie dodatkowych zajęć dla uczniów zdolnych. Jest to niezwykle istotny aspekt, bowiem dzieci utalentowane wymagają tak samo dużo uwagi, jak dzieci mniej utalentowane. Moim zdaniem zdolnym dzieciom należy stwarzać odpowiednie warunki do wykorzystania ich potencjału. Kolejnym ważnym punktem jest obowiązek nauczania dwóch języków obcych w gimnazjach. Od roku szkolnego 2009/2010 planuje się wprowadzenie egzaminu z języka obcego na egzamin gimnazjalny i wreszcie obowiązkowej matematyki na egzamin maturalny. Zmianom mają ulec również zapisy w Karcie Nauczyciela. Postulowany jest wzrost pensji. Nadal obowiązywać będzie pensum w wymiarze 40 godzin, jednak każdy z nauczycieli będzie musiał rejestrować dodatkową godzinę pracy, w ramach której zrealizuje dodatkowe zajęcia z dziećmi.

System oświaty w Polsce w przeciągu ostatnich dwudziestu lat zmienił się całkowicie. Obecnie w dorosłość wchodzi pokolenie, które urodziło się już w wolnym kraju i kształciło w zupełnie nowej szkole. Czy lepszej? W mojej opinii tak, choć ta nowa szkoła pozostanie w procesie ciągłej konstrukcji. Będzie tworzona i dostosowywana do wymagań współczesnego świata. Każda zmiana jest dobra, byleby nie była podszyta ideologią, choć może takie podejście jest naiwne. System szkolnictwa podlega państwu i jest konstruowany zgodnie z jego oczekiwaniami. To, jaka będzie szkoła, zależy od władz. A jaka będzie władza zależy od nas – paradoksalnie edukowanych w szkole przez te władze kształtowanej.

Czy jest co świętować? :)

Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Orędownicy demokratycznych wartości oraz praw człowieka wiedzieli, że tegoroczne wybory są grą o wszystko. Nie dziwi więc, że po wygranych przez demokratyczną opozycję wyborach, pojawił się entuzjazm na skalę niespotykaną w Polsce od 1989 roku. Hasła podczas kampanijnych wieców i profrekwencyjnych marszy, takie jak „Szczęśliwej Polski już czas” czy „Jeszcze będzie przepięknie”, niosły obietnice nie tylko wygranej, ale też nowej rzeczywistości. Gdy ogłoszono wyniki wyborów, będące wyrokiem dla rządów PiS-u, zostały przyjęte przez wielu Polaków z radością. Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Szczęśliwej Polki (jeszcze) nie czas

Niewątpliwie gwoździem do trumny niepodzielnych rządów PiS okazał się wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, a motorem spektakularnej frekwencji wyborczej stały się przede wszystkim kobiety. Ich siłę było widać już w obietnicach wyborczych. Ugrupowania centrum, unikające do tej pory jednoznacznego opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron, zostały w końcu, mniej lub bardziej, zmuszone do zajęcia klarownego stanowiska w światopoglądowych kwestiach, między innymi praw kobiet czy osób LGBT. Donald Tusk, stojący na czele największego ugrupowania politycznego, uwarunkował wpisanie na listy kandydatów poparciem aborcji na żądanie. W dużej mierze jest to zmiana przełomowa, której nikt sobie nie wyobrażał dziesięć lat temu. Wówczas bardziej progresywne postulaty były jedynie kuszeniem, które wobec niemrawej postawy „kuszącego” wywołało rozczarowanie zainteresowanych grup i przyczyniło się ostatecznie do zwycięstwa PiS w 2019 r. 

Nie wszyscy jednak są chętni odpowiedzieć na postulaty kobiet i środowisk LGBT. Liderzy Trzeciej Drogi, choć zapewne widzą przemiany zachodzące w coraz większej części społeczeństwa, dalej chcą utrzymać tradycyjny kurs, aby wygrać poparcie bardziej konserwatywnych wyborców po demokratycznej stronie politycznego spektrum. Stąd propozycja referendum, która zdejmuje z polityków odpowiedzialność za zajęcie stanowiska i daje konserwatywnym demokratom możliwość zagłosowania przeciw. Te nastroje nie są wyrażane wprost, ale są wyczuwalne. Jeszcze nie ostygły urny wyborcze, a Władysław Kosiniak-Kamysz w programie Rada Zet zapowiedział swój sprzeciw przeciwko wpisywaniu „spraw światopoglądowych” w umowę koalicyjną. Istnieje spore ryzyko, że przy wprowadzaniu w życie postulatów związanych z prawami kobiet czy osób LGBT Trzecia Droga może okazać się hamulcowym, torpedującym wysiłki Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Przyszłość pokaże, na ile przedwyborcza mobilizacja, gdzie wiele osób oddało głos na Trzecią Drogę, by ta koalicja dostała się do parlamentu, wynikała z przekonania czy z obawy, że jej brak w parlamencie będzie oznaczał trzecią kadencję PiS. W efekcie ugrupowanie Szymona Hołowni oraz Władysława Kosiniaka-Kamysza odniosło spory sukces, osiągając lepszy wynik i zbierając więcej mandatów niż Lewica. Z perspektywy wprowadzania progresywnych postulatów w życie jest to zdecydowanie zła wiadomość. Ponadto w ciągu miesiąca od wyborów okazało się, że jeden z kandydatów wprowadzonych do Sejmu z list Lewicy, Łukasz Litewka, jest bardziej poglądami zbliżony do Trzeciej Drogi. Biorąc pod uwagę dotychczasowe praktyki Polski 2050, nie da się wykluczyć jego transferu, tak jak w poprzedniej kadencji stało się z Hanną Gill-Piątek. Oczywiście, wśród posłów Trzeciej Drogi znajdują się także osoby bardziej liberalne światopoglądowo, ale istnieje obawa, że powierzone temu ugrupowaniu zaufanie przez wyborców głosujących pragmatycznie może zostać sprzeniewierzone na rzecz ambicji jej politycznych liderów.

Gdyby w koalicji demokratycznej była nawet większa zgodność w tych kwestiach, wprowadzenie praw kobiet czy osób LGBT będzie jednak długim procesem. Posłowie PiS nadal mają bardzo znaczącą reprezentację w sejmie, z opcją dogadania się w poszczególnych wspólnych interesach z Konfederacją. Nawet jeśli ustawy przebiłyby się przez ów mur konserwatystów, trwająca kadencja upolitycznionego prezydenta skończy się dopiero w 2025 roku, więc do tego czasu Andrzej Duda ma możliwość wetowania ustaw sprzecznych z interesem PiS. Samo więc wprowadzenie nowego prawa napotka szereg przeszkód, które w praktyce oznaczają rozłożenie w czasie realizacji obietnic wyborczych na miesiące, albo nawet na lata. W tym wszystkim nie da się pominąć wpływu Kościoła.

Jeszcze będzie kościelnie 

Media od miesięcy przekonują o spadającej liczbie wiernych Kościoła katolickiego w sposób sugerujący, że świecka Polska już za chwilę będzie faktem. Nie będzie, jeszcze przez długi czas. Według spisu powszechnego w ciągu dziesięciu lat odsetek rzymskich katolików zmniejszył się o 16 punktów procentowych. Spadek liczby wiernych z 87% społeczeństwa do 71% jest niewątpliwie bardzo złą wiadomością dla Kościoła i rzeczywiście wskazuje na duże tempo sekularyzacji kraju. Jednocześnie pozostaje faktem, że zdecydowana większość Polaków to katolicy. Jeśli ta tendencja utrzymałaby się na stałym poziomie, to jeszcze w kolejnym spisie przynależność do Kościoła katolickiego deklarowałoby 55% Polaków, czyli wciąż ponad połowa społeczeństwa. W wielu miastach mówi się o masowych rezygnacjach uczniów z religii, ale w mniejszych ośrodkach, reprezentujących większość obywateli naszego kraju, ta zmiana zachodzi powoli albo wcale, a Kościół ma swoje żelazne bastiony. W praktyce oznacza to, ni mniej, ni więcej, że religia będzie jeszcze długo ważnym czynnikiem kształtującym życie codzienne, a przede wszystkim ważną kartą przetargową w świecie polityki.

Nawet gdyby społeczeństwo polskie było w większości zeświecczone, pozycja Kościoła jest zabezpieczona prawnie. Konkordatu regulującego stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim nie da się po prostu wypowiedzieć, ponieważ jego istnienie gwarantuje Konstytucja w artykule 25. Konkordat, jak każdą umowę można renegocjować, ale od pomysłu do realizacji niewątpliwie minie dużo czasu. Kościół ze względu na Konstytucję ma przewagę i jako równorzędna strona umowy nie musi zgadzać się na wprowadzenie proponowanych postulatów. Wystarczy, że nie będzie porozumienia, a wszystko wskazuje na to, że polski Kościół katolicki i jego hierarchowie nie poddadzą się bez walki. List arcybiskupa Stanisława Gądeckiego pouczający papieża Franciszka w sprawie związków jednopłciowych jest najlepszym dowodem tej determinacji.

Świadomi pozycji Kościoła są także politycy. Nie tylko przynależni do PiS czy Konfederacji, ale także ci z opozycji. Trzecia Droga swoją popularność zdobyła w dużej mierze jako opcja dla wierzących demokratów, ponieważ Platforma Obywatelska zrezygnowała z dotychczasowej strategii zadowalania każdego po trochu i opowiedziała się za świeckim państwem. Donald Tusk wie, że nie może przeprowadzić radykalnej antykościelnej rewolucji, dlatego propozycje Koalicji Obywatelskiej, choć postępowe, mogą wydawać się niewystarczające w porównaniu chociażby do postulatów Lewicy, szczycącej się tym, że jako jedyne ugrupowanie polityczne demokratycznej opozycji wprost żąda usunięcia religii ze szkół. Wbrew pozorom jedyna realistyczna droga rozdziału tronu od ołtarza wiedzie małymi krokami. Niechęć do przymusu działa w obie strony. Mentalności społeczeństwa nie da się zmienić ustawą, a ludzie nie lubią być siłą pozbawiani tego, co jest im bliskie właściwie od urodzenia. Czy to się komuś podoba czy nie, wielu nadal uważa katolicyzm za esencję polskości. Zbyt radykalne posunięcia w tej kwestii mogą zmobilizować elektorat przeciwko demokratycznej opozycji, a PiS grający na obrońcę wiary, wyznawanej mimo wszystko przez większość społeczeństwa, tylko na to czeka. Innymi słowy, świeckie państwo to projekt ważny i niezbędny, którego wdrożenie zajmie lata.

Aby jutro były z nas dumne

Pozostaje kwestia przywrócenia praworządności rozmontowanej przez PiS oraz osądzenia wszystkich członków poprzedniego obozu rządzącego, którzy złamali prawo. Choć jest to zadanie prostsze do wykonania niż zmiana ludzkiej mentalności, to też nie do zrealizowania z dnia na dzień. Demokratyczna opozycja zapowiedziała powołanie trzech komisji śledczych do końca grudnia: w sprawie wyborów kopertowych, inwigilacji (tzw. afera Pegasusa) oraz afery wizowej. W przypadku posłów oraz sędziów konieczne będzie uchylenie immunitetu, co musi zostać orzeczone w procesie, a zatem trwa. PiS wykorzystuje i wykorzysta wszystkie zależności i procedury, żeby grać na czas. Dowody są najprawdopodobniej niszczone na masową skalę, a długotrwałe procesy umożliwiające jakiekolwiek skazanie, mogą wywoływać w wyborcach demokratycznej opozycji zniecierpliwienie, a tym samym i niezadowolenie. Zlecenie utworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiego przez Andrzeja Dudę to pierwszy przykład. Opozycję czeka więc trudne zadanie, wymagające skupienia na celach, co będzie wymagało dużej determinacji i zgody. Cały wysiłek demokratycznego elektoratu spoczywa na kruchym lodzie, który może się zapaść, jeśli tylko wybrani politycy stracą z oczu nadrzędne cele, czy to przez walkę o władzę, czy przez wybujałe ambicje.

Co ważniejsze, nie znamy jeszcze dokładnie skali zniszczeń rządów PiS. Nie wiadomo, ile dokładnie pieniędzy ukradziono ani jak bardzo budżet na tym ucierpiał. Leszek Balcerowicz wzbudza kontrowersje krytyką obietnic opozycji, takich jak podwyżki dla nauczycieli jako zbytniej rozrzutności. Niemniej przywracanie państwa obywatelom poprzez wywiązywanie się ze złożonych w czasie kampanii zobowiązań to warunek konieczny na drodze do umocnienia demokracji. Pieniądze jednak nie biorą się z powietrza i oznacza to, że trzeba będzie zabezpieczyć potrzebne kwoty, nawet przez wzrost zadłużenia. Rozpasanie polityków PiS prawdopodobnie zmieni się w lata chude dla Polaków, za które winowajcy będą oskarżać swoich następców. Ludzie, odczuwając pogorszenie dotychczasowej jakości życia mogą ulec takiej narracji, tak jak do dzisiaj wiele osób poszkodowanych w latach 90 obwinia za nagłe bezrobocie oraz niezwykle trudną sytuację wyłącznie przemiany gospodarcze, pomijając komunistyczny ustrój, będący bezpośrednią przyczyną problemów ekonomicznych. Trzeba być świadomym, że polska gospodarka, tak jak system edukacji czy służba zdrowia, zanim będzie mogła ponownie się rozwijać, musi najpierw podnieść się po rządach PiS.

Wybory nie oznaczają nowej rzeczywistości, tylko rozpoczynają zmiany w jej kierunku. Jeszcze może być przepięknie, jednak to będzie długotrwały, żmudny i mozolny proces, zależący w dużej mierze od tego, czy wybrani politycy nie zboczą za jakiś czas z kursu na rzecz politycznych przepychanek. Nadchodzące miesiące i lata to wyzwanie, także dla społeczeństwa. Błędem wolnej Polski była wiara w to, że wraz z upadkiem komunizmu oraz wstąpieniem do Unii Europejskiej polska demokracja stanęła na równi z okrzepłymi systemami demokratycznymi państw Zachodu. Przez trzydzieści lat utrzymywał się status quo. Niereformowana służba zdrowia wraz z system edukacji ulegały stopniowej degradacji, przyspieszonej w ostatnich latach przez PiS. Nie zadbano o to, żeby za zmianą ustrojową oraz otwarciem na świat podążały zmiany polskiego społeczeństwa w kierunku nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego, wolnego od przestarzałych wzorców czy negatywnych wpływów PRL-u. Dodatkowo zabetonowano pozycję Kościoła, opornego jakiemukolwiek postępowi. W efekcie nie tylko nie poszliśmy do przodu, ale też naraziliśmy młodą demokrację na osłabienie i wypaczenia. Prawa kobiet, osób LGBT czy świecki charakter państwa, powszechne na Zachodzie, wejdą w życie dopiero w odległej perspektywie. Szczęśliwa Polska jest możliwa, ale to czy stanie się faktem, zależy od determinacji, aby wytrwać w decyzji, jaką podjęliśmy podczas ostatnich wyborów. Jeśli to się uda, będziemy mogli w końcu świętować z czystym sumieniem.

Otwarta Polska :)

Historia zna niezliczoną ilość paradoksów. Jeden z nich tlił się na naszych oczach od kilku lat, aby zostać ostatecznie przypieczętowany przez wydarzenia ostatniego roku po 24 lutym 2022, za sprawą wojny wydanej przez Rosję Ukrainie. Za jednorodnych rządów prawdopodobnie najbardziej w swojej retoryce anty-imigranckiej partii w historii III RP Polska ostatecznie zmieniła swoje jednonarodowe oblicze i na powrót, na trwałe, stała się państwem wielokulturowym. To generalnie bardzo dobre wieści dla polskiej gospodarki, systemu emerytalnego oraz transformacji polskiego społeczeństwa ku lepszemu korzystaniu z i życiu w zglobalizowanym, zróżnicowanym świecie. Myli się jednak ten, kto sądzi, że transformacja ku społeczeństwu wieloetnicznemu nie będzie rodzić ogromnych wyzwań i napięć, które będą z kolejnymi miesiącami narastać. A polski rząd wydaje się ich nie dostrzegać i być do nich nieprzygotowany.

Po II wojnie światowej Polska opierała się na jednorodnym etnicznie i kulturowo społeczeństwie, które przez pięćdziesiąt lat było zamknięte dla świata zewnętrznego. To państwo zupełnie odmienne od całej polskiej historii zorganizowali Polsce Adolf Hitler i Józef Stalin. Po 1989 roku kraj rozpoczął integrację ze strukturami zachodnimi i otwierał się na wpływy zewnętrzne. Jednak nawet po transformacji, w porównaniu z wieloma społeczeństwami zachodnimi, Polska nadal pozostaje społeczeństwem homogenicznym. Jedyną większą migrację przed minionym rokiem odnotowywano właśnie z Ukrainy, szczególnie po zajęciu Donbasu i Krymu wskutek pierwszego ataku Rosji.

Co więcej, po zderzeniu z bardziej zróżnicowanym światem rozwinęło się w Polsce wiele tendencji ksenofobicznych. Strach przed „innym” stał się ważnym instrumentem społecznej manipulacji – wykorzystywanym i podsycanym przez różne siły polityczne w celu osiągnięcia politycznych korzyści. Dzięki temu zjawisku możliwa była obojętność społeczna wobec migrantów z Południa, brutalnie i nielegalnie przemycanych przez reżim Łukaszenki w pobliże polskiej granicy. Przeciwdziałanie nielegalnemu przemytowi migrantów w celu destabilizacji politycznej to jedno, ale jednocześnie współczucie i próba ratowania ludzi, którzy błąkają się marznąc po okolicznych lasach, to zupełnie inna sprawa – oba te aspekty powinny być wystarczająco uwzględnione w polityce państwa. Tego zdecydowanie zabrakło, a przyzwolenie społeczne wobec tej sytuacji było co najmniej niepokojące.

Sytuacja Polski zmieniła się diametralnie po rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Polska otworzyła swoje granice dla milionów Ukraińców, starając się zapewnić bezpieczną przystań, otwierając systemy opieki zdrowotnej i edukacji. Strategia wobec wojny w Ukrainie zostanie prawdopodobnie zapamiętana jako najważniejsza, najbardziej doniosła, pozytywna decyzja, jaka została podjęta przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w ciągu swoich dwóch kadencji sprawowania władzy. I na marginesie należy pozostawić kwestię, że została podjęta pod oczywista presją USA.

Według danych Straży Granicznej od 24 lutego 2022 do 5 lutego 2023 granicę z Ukrainą przekroczyło 9.513 mln uchodźców. Jednocześnie sytuacja na polskiej granicy z Białorusią jest tragiczna, około 200 osób z Bliskiego Wschodu pozostaje zaginionymi wskutek podjęcia próby przekroczenia granicy – podała niedawno Grupa Granica.

W rezultacie jednorodna struktura Polski znacznie się zmieniła i raczej nie wróci już do stanu sprzed agresji rosyjskiej, gdyż niezależnie od wyniku wojny w Ukrainie wielu ludzi ze Wschodu pozostanie w Polsce. 42% wszystkich uchodźców wojennych z Ukrainy deklaruje, że nie wróci do ojczyzny.

Jednocześnie struktura demograficzna Polski jest, jak wiadomo, bardzo niekorzystna – społeczeństwo się gwałtowanie starzeje, liczba emerytów będzie rosła, nabrzmiewa problem braku pracowników w wielu branżach. W 2050 roku sto osób zdolnych do pracy będzie musiało utrzymać sześćdziesięcioro emerytów. To dwa razy więcej niż obecnie. Perspektywy emerytalne pokolenia boomu demograficznego z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku wyglądają szczególnie źle. System musi się zmienić albo emerytury spadną o połowę. Chyba że liczymy na wzrost wydajności o sto procent[1] . Migracja do Polski jest w zasadzie jedynym rozwiązaniem – nie tylko ze względów geopolitycznych, pomocy uchodźcom wojennym, ale także z powodów ekonomicznych.

Osobiście też nie wierzę w przepowiadaną wielokrotnie rewolucję technologiczną, w której ludzi w pracy zastąpią roboty i będziemy potrzebować mniej rąk do pracy. To nieracjonalny, niesprawdzony empirycznie argument powtarzany ze strachu przed postępem od czasu rewolucji przemysłowej, kiedy ludzie mieli zostać pozbawieni pracy przez maszynę parową czy maszyny do tkania. Doświadczenie postępu technicznego pokazuje co innego – wciąż potrzebujemy więcej rąk do pracy tylko że w nowych zawodach i specjalizacjach. Potrzebujemy więc migracji.

Tymczasem jednolite tło historyczne polskiego społeczeństwa po II wojnie, z jego ksenofobicznymi tendencjami czy niechęcią do obcych, nie zanikło w świetle ostatnich wydarzeń. Integracja mniejszości ukraińskiej i innych mniejszości będzie procesem trudnym i momentami bolesnym, który może obudzić wiele demonów niechęci i dyskryminacji, zwłaszcza w obliczu rosnącego zmęczenia opinii publicznej wojną.

Dlatego tak ważna, w każdym wymiarze: zarówno humanitarnym, stabilności społecznej, jak i w wymiarze ekonomicznym, będzie próba złagodzenia wyzwań towarzyszących tym procesom. Najwyższy czas na zorganizowanie przez państwo świadomej polityki migracyjnej i integracyjnej w dziedzinach edukacji, służby zdrowia czy pomocy społecznej. W przyszłości polityka migracyjna powinna też uwzględniać potrzeby polskiej gospodarki i szczególnie poszukiwane zawody. Niezbędna jest też stała praca na rzecz trwałej przemiany serc i umysłów społeczeństwa polskiego, na rzecz uczynienia naszego kraju bardziej otwartym i gościnnym dla migrantów i uchodźców z Ukrainy i innych części świata. Gwałtownie potrzebujemy tego zarówno dziś, jak i w perspektywie długoterminowej.

[1] https://www.money.pl/emerytury/system-emerytalny-tego-nie-wytrzyma-60-emerytow-na-100-pracujacych-za-trzydziesci-lat-6451016414075009a.html

Arogancja ostentacyjna :)

Politolodzy są zgodni, że politycy, a zwłaszcza ci, którzy są u władzy, muszą podlegać kulturowym wymogom zawartym we wzorcu osoby zaufania publicznego. Taką osobą jest ktoś, kto rozumie, że esencją polityki nie jest walka o władzę i wpływy, ani dysponowanie środkami przymusu, przydzielanie lub odbieranie dóbr czy określanie i ograniczanie czyichś praw i obowiązków, ale kluczowe potrzeby społeczne wymagające zaspokojenia i problemy społeczne wymagające rozwiązania. Polityk, który ma tego świadomość łatwo zaakceptuje wzory kulturowe, które są nieodłącznym elementem politycznego profesjonalizmu. Bez przyswojenia sobie tego kodu kulturowego w postaci określonych norm moralnych, obyczajowych i prakseologicznych, mamy do czynienia nie z polityką, ale z politykierstwem uprawianym nie w ramach służby społecznej tylko w celu zaspokojenia osobistych ambicji, interesu swojego środowiska lub realizacji swojego ideologicznego projektu. Jakie zatem są owe, najczęściej w tradycji anglosaskiego parlamentaryzmu przytaczane, kanony profesjonalnego polityka?

Jeśli chodzi o normy moralne, to na plan pierwszy wysuwany jest obiektywizm w ocenie postaw ludzi i zjawisk społecznych. Nie wolno w tych ocenach stosować podwójnych miar, w zależności od tego czy ocena dotyczy własnego środowiska, czy przeciwników politycznych. Polityk powinien kierować się zasadami etyki uniwersalnej, a nie partykularnej, w której dobre jest to, co służy mojej partii. Drugą normą moralną jest zasada, aby nie atakować ludzi tylko ich poglądy. Chodzi też o to, aby nigdy nie odmawiać swoim przeciwnikom dobrych intencji. Hunter Biden – syn obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych – wspomina w swojej autobiografii, jak jego ojciec w początkowym okresie swojej pracy w Senacie, po tym jak zbyt ostro skrytykował wystąpienie zatwardziałego konserwatysty, został pouczony przez Mike’a Mansfielda, lidera większości Senatu, że można kwestionować sądy innych senatorów, ale nigdy nie powinno się kwestionować ich motywacji. Wreszcie trzecią normą moralną jest unikanie manipulacji, która zawsze polega na przedmiotowym traktowaniu ludzi i fałszowaniu rzeczywistości. Makiawelizm rozumiany jako umiejętność walki o własną pozycję w dworskich intrygach i prowokacjach medialnych nie jest cechą profesjonalnego polityka, ale zwykłego cynika, który bezceremonialnie nadużywa zaufania zarówno swoich zwolenników, jak i społecznego zaufania do określonych idei.

Do norm obyczajowych profesjonalnego polityka należy zaliczyć pokorę w samoocenie, która pozwala na właściwy stosunek do krytyki i własnych błędów. Taka postawa otwartości na zdanie innych znacznie poszerza możliwości współpracy i znajdowania lepszych rozwiązań aniżeli uparte obstawanie przy własnym stanowisku. W szczególności unikać należy jednoznacznego dezawuowania pomysłów i inicjatyw ustawodawczych politycznej konkurencji, które ucina dyskusję. Elastyczność jest w polityce ważniejsza niż konsekwencja, którą Oskar Wilde nazwał ostatnią deską ratunku dla ludzi pozbawionych wyobraźni. Otóż czego jak czego, ale wyobraźni polityk z pewnością potrzebuje. Norma ta wiąże się także z poczuciem odpowiedzialności i gotowością poddawania się społecznej kontroli i ocenie, zaś w przypadku postawionych zarzutów – z honorowym zawieszeniem swojej funkcji do czasu rozstrzygnięcia sprawy. Drugą typową dla profesjonalistów normą obyczajową jest zachowanie chłodnego dystansu wobec fałszywych oskarżeń, prowokacji i niesprawiedliwych brutalnych ataków. Polityk powinien umieć trzymać emocje na wodzy i nie dawać się wyprowadzić z równowagi. Twierdzenie, że polityk powinien być odporny na ataki i mieć grubą skórę jest bardzo trafne pod warunkiem, że jest jednocześnie człowiekiem otwartym i odpowiedzialnym.

Normy prakseologiczne, czyli podstawowe „reguły sztuki”, odnoszą się wprost do politycznego profesjonalizmu. Jest ich niewątpliwie dużo, ale warto zwrócić uwagę przynajmniej na trzy. Pierwszą jest zasada, aby korzystać z prawa do milczenia, czyli nie wypowiadać się w sprawach, których się nie zna. Polityk powinien pamiętać, że chociaż mowa jest srebrem, to milczenie jest złotem. Nie powinien zatem udawać, że zna się na wszystkim i w każdej sprawie ma wyrobiony pogląd. Lekceważenie tej zasady może się okazać dla polityka kompromitujące albo zmusić go do przyjęcia zobowiązań, z których nie będzie w stanie się wywiązać. Drugą normą jest niekwestionowanie układu politycznego, w którym się uczestniczy. Można oczywiście krytykować jego niektóre cechy i dążyć do ich zmiany, ale jego podstawowych zasad trzeba przestrzegać. Nie można przyjmować postawy „jestem za, a zarazem przeciw”. Kiedy dany układ politykowi nie odpowiada, powinien z niego wystąpić i – ewentualnie – podjąć otwartą walkę o jego zmianę wraz z innymi siłami, które są temu układowi niechętne. Wreszcie trzecią normą prakseologiczną jest ścisłe przestrzeganie wymagań danej roli, funkcji czy zajmowanego stanowiska. Każda wypowiedź, decyzja czy reakcja na cudze działanie, która jest niezgodna, a niekiedy sprzeczna z pełnioną rolą w systemie politycznym, świadczy nie tylko o braku profesjonalizmu, ale podważa zaufanie do całego systemu, w którym można działać niezgodnie z przyjętymi zasadami.

Jeśli dzisiaj te normy moralne, obyczajowe i prakseologiczne wydają się naiwne i przestarzałe, to świadczy to wyłącznie o demoralizacji społecznej, jaka się dokonała w sprawie stosunku do polityki. Powszechnie się bowiem przyjmuje, że polityka jest walką o władzę, natomiast nie bierze się pod uwagę, co ma być celem tej władzy. Dlatego za dobrych polityków uważa się tych, którzy są w tej walce skuteczni, niezależnie od metod, które w niej stosują. Tak dochodzą do władzy socjopaci i psychopaci, cynicy i narcyzy, ideologiczni maniacy i manipulanci, jeśli uda im się uwieść wyborców swoim wyglądem bądź emocjonalną narracją. Aby się przed nimi bronić, warto pozostać wiernym etyce deontologicznej, skupionej na moralnej ocenie środków użytych w walce o władzę, a nie epatować się ich skutecznością.

W ocenie polityków rządzących Polską od uzyskania pełnej niepodległości w 1989 roku, pomińmy kwestię ich merytorycznego przygotowania do pełnionych funkcji, ocenę ich programów i trafności podejmowanych decyzji. Pomińmy także łamanie prawa i delikty konstytucyjne, będące specjalnością obecnie rządzącej ekipy Zjednoczonej Prawicy. Wielokrotnie była już o tym mowa. Skupmy się tylko na kulturowym aspekcie politycznego profesjonalizmu. Z tego punktu widzenia najmniej zastrzeżeń, moim zdaniem, można mieć do pierwszego w wolnej Polsce rządu Tadeusza Mazowieckiego. Później było tylko gorzej, ale nigdy tak źle, jak za rządów Zjednoczonej Prawicy po 2015 roku. Nacjonalistyczno-klerykalna prawica pod przywództwem Prawa i Sprawiedliwości wprowadziła formę uprawiania polityki, którą można określić mianem ostentacyjnej arogancji. Jest to forma wymierzona w tradycyjną kulturę polityczną, której jest przeciwieństwem. Politycy Zjednoczonej Prawicy, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, hołdują etyce teleologicznej, w której cel, jakim jest zaściankowość Polski w opozycji do cywilizacji zachodniej, usprawiedliwiać ma stosowane metody postępowania. Arogancja ostentacyjna polega na jawnym, wręcz nachalnym prezentowaniu pewności siebie w połączeniu z lekceważeniem innych. Taką właśnie strategię opartą na bezczelności, bezwzględności i zadufaniu, PiS i jego koalicjanci bezwstydnie stosują wobec swoich przeciwników politycznych. Celem tej strategii jest z jednej strony chełpliwa demonstracja władzy („wszystko możemy i co nam kto zrobi”), a z drugiej – dojmująca chęć upokorzenia przeciwników, odegrania się za wszystkie rzeczywiste czy wyimaginowane oznaki lekceważenia z ich strony w przeszłości.

Przyczyną arogancji jest najczęściej poczucie wyższości wynikające z przewagi wiedzy, możliwości wpływu lub statusu materialnego, czemu towarzyszy brak kultury osobistej. Kiedy jednak arogancja staje się ostentacyjna, wówczas jej przyczyną jest kompleks niższości, który w ten sposób chce się ukryć i unieważnić. Długotrwałe przebywanie w opozycji, szybka utrata władzy po jej uzyskaniu w 2005 roku, przegrana walka o prezydenturę w 2010 roku – wszystko to było frustrujące dla Jarosława Kaczyńskiego i jego akolitów. Narastał żal z powodu niedocenienia i konieczności godzenia się z porażką, a jednocześnie nienawiść do elity ówczesnej władzy i chęć jej pognębienia. Jeśli do tego dodać czynniki charakterologiczne, jak upór, zaślepienie i uprzedzenia, to łatwo zrozumieć dlaczego konkurent polityczny zaczyna być traktowany jak wróg, którego nie wystarczy pokonać, ale trzeba jeszcze upokorzyć, aby sycić się poczuciem tryumfu. To motyw wynikający z zawiści, że elity intelektualne, profesjonaliści i przedsiębiorcy są w większości zwolennikami ugrupowań liberalnych i lewicowych.

Kiedy więc wreszcie zdobyło się władzę, trzeba pokazać wykształciuchom, kto jest naprawdę lepszy. Obsesyjne próby Kaczyńskiego dzielenia Polaków na pierwszy i drugi sort, na patriotów i zdrajców, na panów i chamstwo, mają na celu zasadniczą zmianę hierarchii autorytetów ukształtowanej w poprzednich latach. Na czoło tej hierarchii PiS lansuje ludzi pokroju Edka z Mrożkowego „Tanga”. Edkami są nie tylko patriotyczni kibole z Marszu Niepodległości i zwołani przez Kaczyńskiego obrońcy Kościoła. Twarz Edka ma poseł Dominik Tarczyński, który ma ochotę pobić w Sejmie posła opozycji i który w pociągu znęca się nad Adamem Michnikiem, usiłując go bezskutecznie wyprowadzić z równowagi. Twarz Edka ma Krystyna Pawłowicz, która na każdym kroku obraża przeciwników politycznych, a flagę unijną nazywa szmatą. Twarz Edka ma sam Kaczyński, kiedy posłów opozycji nazywa „zdradzieckimi mordami”. Twarz Edka mają wszyscy posłowie Zjednoczonej Prawicy, którzy przyczyniają się do zastąpienia w Polsce demokracji autorytaryzmem.

Zjednoczona Prawica ostentacyjnie łamie zasadę obiektywizmu, stosując bezczelnie podwójne standardy.  Z wielu takich przypadków wystarczy podać tylko kilka przykładów. Szczególnie aktywny jest w tym wypadku Zbigniew Ziobro i podlegli mu prokuratorzy. Są oni nadzwyczaj gorliwi w wszczynaniu dochodzeń, gdy zachodzi obawa obrażenia uczuć religijnych lub obrazy majestatu członków rządu, a zarazem nadzwyczaj opieszali, gdy chodzi o ekscesy narodowców, których ofiarą padają ludzie LGBT lub przeciwnicy władzy. Ziobro do końca walczył o uniewinnienie drukarza z Łodzi, który odmówił drukowania banneru dla organizacji LGBT, a jednocześnie jego prokuratura nie dostrzegła znamion przestępstwa w zorganizowaniu happeningu, na którym symbolicznie wieszano europosłów opozycji. Prokurator Generalny nie ma żadnych hamulców, gdy trzeba bronić tych ze swojego obozu, którzy dopuścili się przestępstw. Robi to otwarcie i nie widzi powodu, aby się z tego tłumaczyć. W sporze Kaczyńskiego z austriackim biznesmenem, w którym oskarżonym był Kaczyński, na wielokrotne grillowanie przesłuchaniami naraził się składający skargę biznesmen, podczas gdy Kaczyńskiego zostawiono w spokoju. Zjednoczona Prawica zmieniła w parlamencie przepisy, by śledczy w 2016 roku pod pretekstem  uzupełnienia materiału dowodowego mogli wycofać z sądu akt oskarżenia wobec Obajtka, który wkradł się w łaski prezesa PiS-u. W tym samym czasie nie ustawano w próbach powiązania Donalda Tuska z aferą Amber Gold, do czego powołano nawet komisję śledczą. Tymczasem afery SKOK-ów i Getbacku, w których uczestniczyli prominentni politycy PiS-u umiejętnie wyciszono. Oskarżenie subsydiarne fundacji Watchdog Polska pod adresem Tadeusza Rydzyka o ukrywanie sposobu wydatkowania publicznych pieniędzy, spotkało się z zakrojoną na szeroką skalę akcją obronną, w której uczestniczyli: prokurator generalny i jego podwładni, pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska, która skierowała do Trybunału Konstytucyjnego zapytanie o konstytucyjność obowiązku tłumaczenia się redemptorystów z wydatkowania pieniędzy, wreszcie prezes TK Julia Przyłębska, która stanęła na wysokości zadania, wydając oświadczenie, że oczywiście jest to niekonstytucyjne. W tej sytuacji w stan oskarżenia mogą być postawieni Watchdog i sędzina, która zadecydowała o kontynuowaniu procesu. Przesłanie władzy jest oczywiste: nie próbujcie atakować naszych ludzi. Wyroki sądów powszechnych mogą nie być wykonywane, jeśli godzą w interes władzy i jej ludzi. Beata Szydło, jako premier, nie skierowała do publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego, a prezes Nawacki nie przywrócił do pracy sędziego Juszczyszyna, mimo wyroku Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.

Również policja wykazuje wielką aktywność w ściganiu wszystkiego, co niemiłe władzy, choć w pełni zgodne z konstytucyjnymi prawami. Zatrzymuje więc kobietę stojącą samotnie przed budynkiem radiowej Trójki z napisem niechętnym PiS-owi, czy brutalnie atakuje strajkujące kobiety pod pozorem przestrzegania obostrzeń epidemicznych, podczas gdy trzyma się z daleka, gdy kibice Legii protestują pod zamkniętym dla nich stadionem. Ściga się ludzi nie noszących maseczek w miejscu publicznym, ale dla Kaczyńskiego i jego świty robi się wyjątek. Zamyka się cmentarze, ale dla Kaczyńskiego jest on otwarty.

W Sejmie, korzystając z większości, Zjednoczona Prawica bezwstydnie ucieka się do reasumpcji głosowań, jeśli są dla niej niepomyślne, a jest szansa ściągnięcia nieobecnych posłów. Równie bezwstydnie koalicja ta wynagradza swoich zwolenników, przeznaczając dziesięciokrotnie więcej pieniędzy dla samorządów, w których władzę pełnią jej przedstawiciele. Kryterium „naszości” jest jedyne przy dokonywaniu tego niesprawiedliwego podziału publicznych środków, z czym rząd się nie kryje i podobnie jak Rydzyk, nie zamierza się z tego tłumaczyć.

Co się tyczy norm obyczajowych, to Jarosław Kaczyński znalazł prosty sposób na odegranie się na intelektualnych elitach. Otóż przed 2015 rokiem przywiązywano duże znaczenie do roli instytucji demokratycznych, takich jak Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, Sąd Najwyższy czy Naczelny Sąd Administracyjny. Dlatego zawsze delegowano do tych instytucji uznane autorytety naukowe. Nie wyobrażano sobie, aby ich członkiem mógł zostać ktoś bez bogatego dorobku zawodowego czy naukowego. Kaczyński, przejmując te instytucje z pogwałceniem prawa, nie odmówił sobie przyjemności upokorzenia przy okazji zwolenników liberalnej demokracji, którzy do tych instytucji przywiązują ogromne znaczenie. Delegując do Trybunału Konstytucyjnego znaną z wulgarności i braku kultury Krystynę Pawłowicz oraz znienawidzonego przez opozycję za arogancki i ignorancki zarazem stosunek do konstytucji Stanisława Piotrowicza, spektakularnie zdezawuował znaczenie tej instytucji. Aby jeszcze bardziej zagrać elitom na nosie, na czele Trybunału postawił mgr Julię Przyłębską, sędzinę o słabym dorobku zawodowym. Po raz pierwszy w historii III RP prezesem TK nie został profesor prawa. W podobny sposób zdezawuowano znaczenie Krajowej Rady Sądownictwa, w której skład, także z pogwałceniem konstytucji, weszli wyłącznie ludzie posłuszni politycznym interesom Zjednoczonej Prawicy. Ostatnim wyczynem tej neo-KRS było mianowanie Łukasza Piebiaka, usuniętego z Ministerstwa Sprawiedliwości za kompromitujący udział w grupie hejterskiej, na sędziego Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jakby tego wszystkiego było mało, na ministra Nauki, Edukacji i Szkolnictwa Wyższego powołano Przemysława Czarnka z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, naukowca o słabym dorobku, ale znanego ze swoich obskuranckich, homofobicznych i mizoginicznych poglądów. Zrobiono to zapewne tylko po to, aby rozjuszyć środowiska liberalne i czerpać z tego satysfakcję.

W sprawach obyczajowych Kaczyński zasłynął również z tego, że nie zwykł za cokolwiek przepraszać i przyznawać się do błędu. Skorzystał z tej zasady Ryszard Terlecki, było nie było wicemarszałek Sejmu, który po napisaniu obraźliwego postu na Twitterze o liderce białoruskiej opozycji Cichanouskiej za to, że przyjęła zaproszenie Trzaskowskiego, nie tylko nie przeprosił, ale twardo podtrzymał swoje stanowisko, które podważa czystość intencji polskiego rządu w sprawie Białorusi. Oczywiście partyjni koledzy solidarnie stanęli w jego obronie.

Ostentacyjna arogancja obecnej władzy widoczna jest również w podejściu do podstawowych zasad rządzenia państwem. Zjednoczona Prawica nie potrafi wkomponować się w system polityczny zarówno w kraju, jak i w relacjach międzynarodowych. Jej politycy uparcie twierdzą, że bronią demokracji, nie przestrzegając zarazem jej podstawowych zasad. Twierdzą oni także, iż są zwolennikami uczestnictwa w Unii Europejskiej, a jednocześnie nie respektują wyroków TSUE i ETPC. Polska pod ich rządami jest państwem, które najczęściej stwarza problemy na unijnym forum. Jak pogodzić chęć uczestnictwa w europejskiej wspólnocie z obraźliwymi epitetami na jej temat ze strony najważniejszych polskich polityków? Prezydent Duda nazywa publicznie UE wyimaginowaną wspólnotą, premier Morawiecki deprecjonuje korzyści z przynależności do Unii, minister Czarnek zarzuca jej niepraworządność, a minister Ziobro – wtrącanie się w wewnętrzne sprawy Polski. Zjednoczona Prawica jest więc za UE, a zarazem przeciw niej. Przy takiej postawie trudno liczyć na sukcesy w polityce międzynarodowej.

Ważna w polityce prakseologiczna zasada nie wychodzenia z roli i postępowania zgodnie z organicznymi funkcjami zajmowanego stanowiska często jest łamana przez aroganckich polityków Zjednoczonej Prawicy. Zaraz na początku urzędowania prezydent Duda znacznie sobie poszerzył prawo łaski, ułaskawiając Mariusza Kamińskiego skazanego nieprawomocnym wyrokiem, a więc zgodnie z polskim prawem jeszcze niewinnego. Przerywając proces karny, prezydent nie tylko przekroczył swoje uprawnienia, ale stworzył niebezpieczny precedens przyznawania niektórym osobom klauzuli bezkarności. Przyznając się publicznie do osobistej decyzji w sprawie wyborów kopertowych, Jarosław Kaczyński nie tylko zdradził fikcję rządowego systemu władzy, ale broniąc w ten sposób premiera Morawieckiego, wyrządził mu niedźwiedzią przysługę obnażając jego rzeczywistą rolę wykonawcy poleceń partyjnego lidera. Wreszcie Zbigniew Ziobro zapewniając, że skierowane do prokuratury przez prezesa NIK-u zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez premiera i trzech ministrów jest niesłuszne, sprzeniewierzył się podstawowej zasadzie prawnej, aby nie ferować wyroków przed rozpoznaniem sprawy. Takie oświadczenie w ustach Ministra Sprawiedliwości-Prokuratora Generalnego nie może być inaczej odebrane jak sugestia dla prokuratury, aby wniosek prezesa NIK-u oddaliła. W państwie prawa takie postępowanie jest nie do przyjęcia. Dla aroganckiego ministra, który na podstawie własnej woli politycznej często kogoś z góry obwinia, jak mecenasa Giertycha czy sędzinę Morawiec, albo z góry uniewinnia, jak wspomnianego drukarza z Łodzi czy Obajtka, nie ma to żadnego znaczenia.

Ostentacyjna arogancja polityków to nie tylko świadectwo braku kultury politycznej, które może razić zwolenników koncyliacyjnego sposobu rządzenia. Jest to przede wszystkim zjawisko groźne dla życia społecznego i państwa jako podmiotu polityki zagranicznej. Zagrożenie dla życia społecznego polega na tym, że taka postawa ludzi władzy sprzyja konfliktom społecznym, powstawaniu podziałów i rozbudzaniu negatywnych emocji. Jest to przykład zachęcający do brutalizacji życia społecznego, przesuwania granic dopuszczalnych zachowań i braku szacunku dla prawa i zasad przyzwoitości. W rezultacie utrwala się przekonanie, że w polityce najważniejsza jest skuteczność i wszystko musi być jej podporządkowane. W tych warunkach demokracja liberalna jawi się jako naiwny fantazmat. Jeśli zaś chodzi o politykę zagraniczną, to ten konfrontacyjny sposób jej uprawiania wyklucza jakąkolwiek sensowną współpracę międzynarodową, mnoży niepotrzebne konflikty i w efekcie skazuje kraj na polityczną i gospodarczą izolację.

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

IW 2020: „Nieludzki ustrój” – spotkanie autorskie z Markiem Migalskim :)

Magda Melnyk: Na Igrzyskach Wolności mówimy nieustannie o kryzysie demokracji liberalnej, sam wydajesz się tym procesem bardzo zaniepokojony, ponieważ w najnowszej książce – „Nieludzkim ustroju”, wydanym przez wydawnictwo Liberté! –twierdzisz, że nie chcesz być biologiem obserwującym rybki w akwarium, ponieważ jesteś w nim zanurzony po same uszy. Jak zatem widzisz sytuację w Polsce i dlaczego ona tak bardzo cię boli? 

Marek Migalski: Po pierwsze, bardzo dziękuję za zaproszenie i za współpracę w wydaniu książki. Rzeczywiście, jako badacz zjawisk społecznych nie mogę udawać, że jestem poza tymi zjawiskami. Zwłaszcza że ów kryzys demokracji liberalnej, o którym wspomniałaś, po prostu dotyka mnie na co dzień. To znaczy moim szefem, czyli Ministrem Edukacji i Nauki, jest ktoś, kto nigdy nie powinien zostać kuratorem edukacji w nowosądeckim, z całym szacunkiem dla mieszkańców nowosądecczyzny. To, co widziałem na ulicach w ostatnie dni, a także reakcje władzy – to pokazuje, że tkwię w tym akwarium nie po uszy, ale właściwie po czubek głowy i w jakimś sensie ta książka jest próbą odpowiedzi, dlaczego znaleźliśmy się w tym akwarium, dlaczego nas ta woda zalewa, jakie są tego przyczyny. Podczas pisania książki próbowałem wykorzystać wiedzę, którą posiadłem w przeciągu ostatnich kilku lat, studiując właśnie prymatologię, neurobiologię, kognitywistykę i myślę, że dlatego ta książka, te moje odpowiedzi mogą być warte zainteresowania – ponieważ są odmienne, od tych, które słyszymy na co dzień czy w studiach telewizyjnych od politologów i socjologów, czy też te, które znajdujemy w poważniejszych książkach i publikacjach naukowych. Taka perspektywa jest jednak w Polsce wciąż unikalna. Na zachodzie politologia, socjologia przepracowały tę rewolucję poznawczą – jeśli tak można powiedzieć w naukach biologicznych – i wykorzystują te narzędzia. W Polsce natomiast widoczny jest poważny opór w kwestii zajmowania się tym, jak na nasze wybory polityczne wpływają geny, mózg czy gospodarka hormonalna. Ja próbowałem jakoś to zgłębić.

Magda Melnyk: Już w książce „Mgła, emocje, paradoksy” ukazywałeś całą przestrzeń emocji, które stoją za naszymi decyzjami politycznymi. Wydaje się, że kierujemy się racjonalnymi argumentami, ale koniec końców chodzi o emocje, na które bardzo umiejętnie potrafią wpływać politycy – w dużym uproszczeniu. I oczywiście ta ostatnia książka, w której – wydaje mi się – stawiasz mocną tezę, że demokracja liberalna nie jest zgodna z naturą człowieka. Czy mógłbyś najpierw odnieść do swoich wcześniejszych pozycji książkowych?

Marek Migalski: Jest dokładnie tak, jak powiedziałaś. Zarówno w „Budowaniu narodu”, jak i w „Mgle” piszę o prymacie emocji nad sferą racjo, czyli czymś, co umykało przez długi czas analitykom politycznym dlatego, że odwoływaliśmy się do sfery racjonalności, rozmawialiśmy o faktach, o datach, o danych… dziś jednak wiemy już, że dla większości wyborców jest to po prostu czarna magia. Jako gatunek homo sapiens trwamy od pięćdziesięciu tysięcy lat, a matematyka została wynaleziona cztery, pięć tysięcy lat temu i przez większość ludzi nie została przyswojona. Mogę naszym odbiorcom zaproponować eksperyment (przypomnij, żebym pod koniec naszej rozmowy dał rozwiązanie). Spróbujcie państwo zrozumieć, jak bardzo nie rozumiemy matematyki. Tego testu nie zdaje 70% studentów amerykańskich uczelni. Proszę sobie wyobrazić, że mamy kij bejsbolowy oraz piłeczkę bejsbolową. Zestaw ten kosztuje dolara i dziesięć centów. Różnica w cenie między kijem a piłeczką to równo dolar. Pytanie jest takie, ile kosztuje piłeczka bejsbolowa? To banalne, ale jednocześnie 70% z państwa nie będzie w stanie odpowiedzieć na postawione pytanie.

Potrafimy kierować i kierujemy się emocjami w naszym w życiu – przecież nie wychodzimy za kogoś za mąż albo nie wiążemy się z kimś, dlatego że obliczyliśmy, że z tą osobą będziemy mieli na przykład największy współczynnik dzietności. W większości naszych decyzji życiowych kierujemy się emocjami i nie widzę powodu, dlaczego emocje polityczne miałyby zostać wyłączone z tego mechanizmu i, mówiąc szczerze, ta rewolucja w naukach biologicznych w ciągu ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat dokładnie to udowodniła. Ja zaś tylko aplikuję do polskiej rzeczywistości politycznej ten prymat emocji nad sferą racjonalności. I druga rzecz, na którą zwróciłaś uwagę, to fakt, że populiści – którzy rzeczywiście pojawiają się wśród moich zainteresowań, ponieważ żyjemy w państwie, w którym populiści zwyciężają od co najmniej pięciu lat – wykorzystują różne wartości i emocje, a jedną z nich jest nacjonalizm lub – mówiąc nawet bardziej brutalnie – patriotyzm. Celują tym samym w bardzo zakorzenione potrzeby, takie jak potrzeba wspólnotowości, grupowości, tego, żeby być częścią czegoś większego. Uważam, że liberałowie (o czym, jak rozumiem, będziemy rozmawiać) bez zrozumienia, że ludzie mają takie potrzeby przynależności grupowej i bez obsłużenia tych emocji, będą zawsze przegrywać. Zawsze będzie ktoś taki, jak Kaczyński, Orban, Putin czy Trump, który powie, że „ja, w związku z tym, iż jesteście wyizolowani, że liberałowie was porzucili, zostawili na pastwę losu, kazali samotnie wiosłować, obsłużę wasze zaniedbane. Zdecyduję o pewnych rzeczach za was, ale wszystkim wam dam to poczucie, że jesteście częścią dużej wspólnoty, wielkiego narodu Lechitów, wielkiej Ameryki, która ma znowu być great, wielkiej Wszechrusi czy Królestwa Węgierskiego”, bo (mówiąc bardzo brutalnie) ludzie tego potrzebują. Więc tak, rzeczywiście przez ostatnie kilka lat próbuję to zrozumieć i mówić o tym, aplikując do tego procesu narzędzia, które w Polsce są traktowane, jako podejrzane, być może zbyt materialne, biologiczne.

Magda Melnyk: W „Nieludzkim ustroju” twoja główna teza mówi, że nie jest to do końca ustrój szyty na miarę człowieka. Chciałbym spytać: dlaczego? Jak wygląda ta natura ludzka i dlaczego nie jest kompatybilna z demokracją liberalną? W książce stwierdzasz, że demokracja liberalna to bardzo krótkotrwały twór, pewien kaprys, który wydarzył się w historii i być może odchodzi do lamusa…

Marek Migalski: W jakimś sensie odpowiedź na twoje drugie pytanie jest odpowiedzią na pierwsze. Mamy taką skłonność do myślenia o demokracji w kategoriach setek, a nawet tysięcy, lat – mówimy przecież o demokracji antycznej, greckiej, rzymskiej, mówimy o elementach demokracji, na przykład w plemionach słowiańskich czy germańskich. To wszystko prawda, ale nie była to demokracja liberalna. Ja stawiam taką tezę – może dosyć radykalną – że w liberalnej demokracji duża część ludzkości żyje przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Przypomnijmy jednak, że przed pięćdziesięciu laty w Stanach Zjednoczonych ludność afroamerykańska nie miała takich samych praw – osobne autobusy, szkoły, segregacja rasowa. Po II wojnie światowej w wielu krajach, nie tylko nie dopuszczano do małżeństw homoseksualnych, ale homoseksualizm był po prostu karany. Klasyczny przykład – Alan Turing, czyli jeden z najważniejszych ludzi w rozwoju sztucznej inteligencji robotyki, rewolucji informacyjnej, który popełnił samobójstwo dlatego, że w późnych latach 40. i chyba początku lat 50., został przymusowo skierowany na leczenie homoseksualizmu i w wyniku tej „terapii” – tutaj oczywiście poważny cudzysłów – popełnił samobójstwo. A to oznacza, że żyjemy w świecie, o którym mówimy jako o liberalnej demokracji – z trójpodziałem władzy, praworządnością, prawami kobiet, mniejszości seksualnych i religijnych – przez ostatnie pół wieku. Dlaczego zatem demokracja liberalna pojawiła się dopiero w okresie ostatniego półwiecza? Dlatego, że była sprzeczna z naturą ludzką. To, czego liberalna demokracja wymaga od ludzi, jest sprzeczne z tą naturą ludzką, jaką obnażyły nauki biologiczne w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Mam tu na myśli przede wszystkim te kwestie, o których mówiliśmy – że liberalna demokracja wymaga namysłu i racjonalności, my natomiast, o czym już mówiliśmy, jesteśmy emocjonalni. Liberalna demokracja zakłada umiłowanie wolności indywidualizmu, a ja próbuję udowodnić, że nauki biologiczne pokazują nas przede wszystkim jako miłośników grupy ludności. Liberalna demokracja zakłada nasze umiłowanie, czy nawet rozmiłowanie się w inności, w rozmaitości, w tolerancji. Nasza natura, jak pokazały badania czy nauki biologiczne, mówi raczej, że jesteśmy wrodzy inności, odmienności, obcemu, dlatego że ewolucyjnie się to opłacało. Przez tysiące, a nawet miliony lat podejrzliwość wobec obcego, wobec czegoś innego, odmiennego, była absolutnie uzasadniona biologicznie i wszystko to pokazuje, że to, na czym oparta jest liberalna demokracja, w jakimś sensie zaprzecza temu, w jaki sposób ludzkość od 2,5 miliona lat funkcjonowała i działała. Jeśli do tego weźmiemy jeszcze naszą przedludzką historię, bo przecież my mamy swoich przodków, to zobaczymy, jak bardzo wymagania liberalnej demokracji – to żebyśmy się uśmiechali do obcego, żebyśmy widzieli w inaczej myślącym, inaczej wyglądającym, inaczej mówiącym kogoś, kogo witamy z radością, żebyśmy się rozmiłowywali w naszym indywidualizmie i w takiej indywidualnej wolności i żebyśmy wreszcie myśleli racjonalnie na danych, na faktach – stoi w poważnej sprzeczności z tym, kim naprawdę jesteśmy. Z naszą naturą ludzką – tu użyłem tego ryzykownego terminu, choć jest to bardzo filozoficzny spór, a ja jestem tylko skromnym politologiem. Musiałem jednak wejść też w tę sferę, to znaczy odpowiedzieć na pytanie, co jest naturą ludzką. Ja założyłem, że naturą ludzką jest właśnie to, co ukazały nam badania biologiczne ostatnich kilkudziesięciu lat, rewolucja w posługiwaniu się specjalnym rezonansem magnetycznym, rewolucja genetyczna, rewolucja w biologii, chemii, neurobiologii, w memetyce – to rzeczy, które odkrywamy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, a które w zupełnie innym świetle pokazują nam człowieka.

Magda Melnyk: Wszystko, o czym mówisz bardzo mnie smuci. Wydawało mi się, że demokracja liberalna to taki proces, który dopiero się rozkręca i nabiera pary. To znaczy, ponieważ, tak jak mówiłeś, o demokracji liberalnej, o której jako współcześni obywatele możemy mówić od ostatnich 50 lat, widzę ją jako proces, który cały czas się dokonuje. W pewnym momencie jako obywatleki dołączyły do niego kobiety, później – w zależności od państwa – osoby czarnoskóre i tak dalej, i tak dalej… Jest to więc pewien proces, który nigdy nie jest zamknięty. Dzisiaj mamy debatę na temat pełni praw dla osób nieheteronormatywnych, dla praw zwierząt, dla poszanowania środowiska naturalnego, czyli wszystkie te punkty, które powinny zaistnieć, aby demokracja liberalna w naszym odczuciu – współczesnego obywatela – była pełna. W Polsce debata ta szczególnie odrodziła się obecnie: protesty, które przeszły przez ulicę polskich miast dotyczyły nie tylko praw kobiet, ale także osób nieheteronormatywnych. Uczestniczyły w tych protestach także osoby, które na co dzień walczą o prawa zwierząt, o klimat, a jednak coś wydarzyło się w plus-minus ostatniej dekadzie coś, przez co świat zaczął cofać. Proces, który mnie osobiście wydawał się te 10 lat temu naturalny, nagle zaczął być kwestionowany w coraz większej ilości krajów: Filipiny, później Stany Zjednoczone z Trumpem, Węgry, Polska, a lista ta zaczyna się niepokojąco wydłużać. Wczoraj podczas Igrzysk Wolności Ann Applebaum powiedziała, że od pewnego czasu obserwuje powstanie międzynarodówki osób, które odrzucają naukę, odrzucają fakty. Być może to jest w jakiś sposób powiązane?

Marek Migalski: Dokładnie tak. Ja też żyłem w takim paradygmacie postępu – to znaczy miałem wrażenie, że idziemy od świata gorszego do świata lepszego, że ten zakres swobód i wolności rozszerza się, że coraz więcej osób chce tych swobód i wolności. Coś się jednak załamało. Nie możemy udawać, że tego nie widzimy, ponieważ przykłady, o których wspomniałaś, pokazują, że w tych demokratycznych krajach, które uważały się za kolebkę demokracji, spora część ludzi jest antynaukowa, że woli wierzyć Edycie Górniak niż naukowcom w sprawach na przykład epidemii, że chce się na kimś zemścić – Timothy Snyder używa sformułowania „sadopopulizm”, zgodnie z którym jedna strona odczuwa satysfakcję z tego, że druga cierpi. Moim zdaniem jest to fantastyczny przykład tego, jak działa Putin. Snyder mówi o Putinie i Trumpie, ale przecież w Polsce duża część tego, co PIS dostarcza swoim wyborcom to cierpienie tych, których atakuje. Słynne hasło „Słychać wycie? Znakomicie!”, które bardzo często pojawia się na forach pisowskich, to zadawanie cierpienia – na razie psychicznego, ale być może za chwilę również fizycznego – swoim przeciwnikom politycznym, co zresztą moim zdaniem wiąże się z naszą naturą zwierzęcą właśnie. Żyłem zatem w paradygmacie, o którym powiedziałaś, ale zaczął on się załamywać. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego. Być może moje odpowiedzi nie są pełne, nie są całościowe, być może są jeszcze inne, ale mam nadzieję, że moje nie są nieprawdziwe. To znaczy okazało się, że właśnie dzięki demokratyzacji środków przekazu treści, które 10, 20, 30 lat temu były na marginesie, bo były na ten margines spychane przez media, które mogły kontrolować, czy Janusz Korwin-Mikke pojawi się w przestrzeni publicznej czy też nie, czy jacyś faszyści z Białegostoku się pojawią, czy też nie, okazało się że dzisiaj nie masz żadnych progów. Wszystko zdemokratyzowało. Edyta Górniak ma dzisiaj takie samo prawo do głoszenia swoich głupot na temat koronawirusa, jak najwybitniejsi immunolodzy czy wirusolodzy, a wyborcy decydują, co jest prawdą, a co nie. Kiedyś po prostu te głupoty nie przebiły się przez sito mainstreamowych mediów. Miało to oczywiście swoje złe strony – trzeba tu powiedzieć też o tym, że pewna część poglądów była niedopuszczona dlatego, że po prostu taka była umowa na przykład między szefami głównych gazet czy stacji telewizyjnych. Zaszły zmiany, ale płacimy za nie pewną cenę. Dzisiaj to jest tak, że każdy może zgłosić swoją głupotę, może założyć kanał na YouTubie, głosić absurdalne tezy, mieć swoich profesorów, którzy tam przyjdą i potwierdzą to swoim „autorytetem”, a ludzie się gubią, dlatego że nie mamy zdolności do rozpoznawania prawdy od razu. Dla naszego mózgu fałsz i prawda w przestrzeni wirtualnej jest mniej więcej tak samo wartościowa, a specjaliści od social mediów mówią o tym, że fake newsy i nieprawdziwe informacje rozprzestrzeniają się tam 7 czy 8 razy bardziej niż prawda. Mamy problemy z rozróżnianiem tego, co jest prawdą, a co nie, chociażby dlatego, że po prostu bardzo się śpieszymy. I to stawia przed nami pytania, które zawarte były w twoim pytaniu. Tak, to się załamuje. W moim przekonaniu załamuje się dlatego, że ta współczesna technologia i po prostu współczesny świat pozwalają nam być takimi, jakimi byliśmy przez miliony lat, że skończył się ten konsens liberalny, który kształtował rzeczywistość polityczną po drugiej wojnie światowej wtedy, kiedy była jeszcze trauma drugiej wojny światowej, kiedy ludzie zdawali sobie sprawę, co może spotkać nas momencie, w którym pozwolimy pohasać naszej naturze. To wspomnienie odchodzi. Dzisiejsza młodzież kompletnie nie rozumie, czym jest wojna. Dla nich to prawdopodobnie fantastyczna przygoda, gdzie będzie można rzucać kamieniami w przeciwnika, a później się sfotografować i wrzucić coś na Insta, i myślę, że to jest między innymi powód, dla którego widzimy tę falę załamania. Ja oczywiście nie jestem w stanie określić, w jakim kierunku pójdziemy dalej. Nie jestem deterministą historycznym – ani nie uważam, że musiało się dziać tak, jak się działo, czyli że zmierzaliśmy w większości świata do końca historii i do rozprzestrzeniania się liberalnej demokracji, bo nie ma takiej konieczności dziejowej. I nie uważam, żeby była konieczność dziejowa, że za 20 lat po prostu całkowicie popadniemy w jakiś neotrybalizm i po prostu znajdziemy się w faszystowskich czy w nazistowskich Niemczech. Pod koniec książki jest taki rozdział, który ja nazwałam „Remedia”, gdzie mówię o tym, jak liberałowie mogą się bronić. Nawiązując do Twojego pierwszego pytania: czy jestem w tym akwarium? Nie chcę być w nim zanurzony, nie chcę się w nim utopić. Dlatego ten smutek, który wyraziłaś na początku naszej rozmowy jest oczywiście uzasadniony, ale on nie musi się zakończyć tym, że musimy się poddać i powiedzieć: „no, jeśli to jest natura ludzka, to nie możemy nic z tej sprawie zrobić”. Używam takiego sformułowania, że fizycznie podobno bąk nie może latać (bo ma za małą powierzchnię skrzydeł w stosunku do ciężaru ciała), ale lata. I liberalna demokracja też teoretycznie jest sprzeczna z naturą ludzką, jest tym „nieludzkim ustrojem”, ale funkcjonowała przecież przez pięćdziesiąt lat, na dużej części globu ziemskiego. Wobec tego, to nie tak, że jesteśmy na coś skazani. To czy będziemy w przyszłości żyli w liberalnej demokracji, czy też nie, jest po prostu uzależnione od nas, ludzi. Jeśli pozwolimy tym populistom hasać na naszej wolności, na naszej naturze, wówczas tak – przegramy, obudzimy się za dwadzieścia lat w dobrze urządzonej III Rzeszy, ale może też być tak, że wykorzystując narzędzia, które o których piszę, czyli nauki biologiczne, obronimy jednak liberalną demokrację.

Magda Melnyk: Wczoraj Timothy Garton Ash powiedział, że liberałowie przegrywają dziś, ponieważ zaniedbali temat budowania wspólnoty i jest to kwestia, którą musimy nadrobić dzisiaj. Czy uważasz, że to właśnie jedno z tych lekarstw, które mogłyby uratować demokrację liberalną?

Marek Migalski: Absolutnie tak. Cała nasza ewolucja ludzka i przedludzka była skupiona na byciu częścią grupy. Swój genotyp przekazały tylko te osobniki, które nie były wyrzucone ze stada, które z nim współpracowały. Za możliwość bycia w stadzie byliśmy w stanie zapłacić bardzo dużo – poprzez zabijanie innych osobników, poprzez poświęcenie własnego życia, dlatego że natura tak pokazała, że osobniki wydalone ze stada, nie podporządkowujące się regułom panującym w nim, po prostu były skazane na wymarcie, czyli nie przekazywały genotypu. Mówiąc krótko: i ty, i ja, i wszyscy nasi widzowie są potomkami tych, którzy świetnie adoptowali się w grupie i robili bardzo dużo, żeby w tej grupie być, dlatego my też jesteśmy „grupolubni” (termin Haidta). Po prostu lubimy być w grupie, lubimy być częścią grupy, lubimy być akceptowani. Wspólnotowość jest po prostu tym, czego większość z nas bardzo pragnie…

Magda Melnyk: A czy protesty, które obserwowaliśmy dwa, trzy tygodnie temu w Polsce mogą okazać się pierwszym krokiem do zbudowania nowej wspólnoty w Polsce, która być może mogłoby powstać na zasadach dyktowanych przez nowe pokolenie?

Marek Migalski: Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Miałem natomiast poczucie, że dla dużej części uczestników, a zwłaszcza uczestniczek, tych protestów to było wydarzenie formacyjne. Nie wiem, czy jest to początek wielkiego ruchu, rewolucji, czy końca rządów w Polsce. Ale to było coś. Już parę miesięcy temu przestałem komentować politykę, ponieważ uważam, że polityka na trzy lata się zapakowała i wyjechała z Polski, a nagle okazało się, że przed tymi kilkoma tygodniami polityka wyszła na ulice.  Pomyślałem: „kurczę, to jednak jest coś”. I ta wspólnotowość tam była! Ciekawe zresztą, że organizatorki tych marszów rozumiały, iż ludzie potrzebują wspólnoty. Że to nie ma być indywidualny protest, że ludzie chcą się spotkać, chcą być ze sobą – i to jest droga, którą liberałowie powinni podążać. Powinni zrozumieć, że ludzie nie chcą, żeby im powiedziano „radźcie sobie, wybierajcie indywidualne kariery”, tylko „bądźmy częścią grupy” – to może być grupa liberalna. Ja uważam zresztą, że patriotyzmu nie wolno oddawać populistom. Książka, której nie wymieniłaś, czyli „Naród urojony”, również wydany przez Liberte!, był przecież o tym, że patriotyzm jest najpoważniejszą identyfikacją. Ludzie uczeni tego, że są przede wszystkim członkami pewnych nacji, narodów i przecież nie ma byłoby nic złego w kształceniu ludzi na członków wspólnoty liberalnej, wspólnoty wolnościowej, więc tak – oczywiście te identyfikację są istotne. Czy protesty na ulicach były początkiem tego? Tego nie wiem.

Magda Melnyk: Maria Peszek powiedziała wczoraj, że bardzo ją te protesty ucieszyły, ponieważ po raz pierwszy odrzucony został patriotyzm oznaczający cierpienie na rzecz inteligentnej ironii, takiej z bardzo pozytywnym przekazem. Analizując sam język tych transparentów i haseł, wydaje się, że następuje pewna zmiana w narracji, prawda?

Marek Migalski: Absolutnie, napisałem zresztą o tym tekst. Moje ulubione hasło, zresztą dlatego ulubione, bo wymyślone przez moich studentów, brzmi: „PIS działa gorzej niż USOS” – rozumieją je tylko studenci, ale uważam, że to bardzo zabawne. Tego typu transparenty pokazywały, że protesty znalazły własny język i własną tożsamość, dlatego że nie trzeba naśladować siermiężności strony przeciwnej. Ja zresztą uważałem, że w pewnym momencie te hasła „precz z Kaczorem, dyktatorem”, po prostu nie działają. Natomiast tutaj ci ludzie znaleźli własną drogę, własny język do reprezentacji, do ekspresji i do budowania wspólnoty. I była to inaczej zbudowana wspólnota. Nie jestem oczywiście specjalistą od marketingu i od tego typu „hokusów-pokusów”. Widziałem tę spontaniczność. To zresztą zła informacja dla władzy, dlatego że nie widzieliśmy tam grup związkowców czy działaczy partyjnych, zwiezionych autobusami z wręczonymi im plakatami – to był po prostu spontaniczny protest i, proszę też zwróć uwagę, emocjonalny – a od emocji właśnie w naszej rozmowie wyszliśmy. Tam było po prostu bardzo dużo emocji i to zarówno negatywnych, jak i pozytywnych. Co zresztą jest potrzebne, dlatego że w naszej – znowu – ewolucyjnej drodze, byliśmy bardziej nastawieni na bodźce, a negatywny bodziec mógł oznaczać zagrożenie. W związku z tym w oglądzie rzeczywistości jesteśmy bardziej nastawieni na negatywne informacje i szybciej je wychwytujemy, ponieważ one też ratowały naszym przodkom życie. Z tego samego powodu media są przepełnione przede wszystkim negatywnymi informacjami – bo one bardziej przyciągają uwagę. I tak działo się od co najmniej dwóch i pół miliona lat, chociaż oczywiście jeszcze wtedy nie było Internetu i telewizji.

Magda Melnyk: Mamy w Polsce wielkie zapotrzebowanie na zmianę, na liberalizację kwestii społecznych. Natomiast partie opozycyjne nadal pozostają głuche na te żądania ze strony społeczeństwa. Czy jest szansa na to, żeby przez następne trzy lata coś się w tej sprawie zmieniło? Dziś rano, podczas otwarcia drugiego dnia Igrzysk, mieliśmy spotkanie z Borysem Budką, który unikał odpowiedzi na temat stanowiska w sprawie aborcji… Czy jest zatem szansa na to, żeby ktoś wziął nasze żądanie na sztandary? Czy ja, jako liberałka, będę musiała głosować na lewicę? Bo jest to w tym momencie dla mnie jedyna możliwość…

Marek Migalski: Mam radę i będzie to rada optymistyczna. Zaczęliśmy od pesymizmu, ale mam wrażenie, że zmierzamy w końcu tej rozmowy do jakiegoś optymizmu. Otóż Borys Budka zachował się bardzo racjonalnie, dlatego że po prostu część wyborców, duża część wyborów Koalicji Obywatelskiej nie chce tego, co było wyrażone na ulicach. Mówiąc bardzo krótko, jeśli na ulicach, ale po prostu w świadomości społecznej, te postulaty, o których mówisz i które są tobie bliskie, będą bardziej rozpowszechnione, to Borys Budka będzie również bardziej chętny do tego, żeby je głosić. Większość inteligentnych polityków jest pragmatykami, mało wśród nich ideologów, co jest zresztą pocieszające – ja wolę cyników niż ideologów, bo z tymi pierwszymi można się po prostu lepiej dogadać. Jeśli takie środowiska, jak Liberté! będą prowadzić swoją pracę, tak jak prowadzą, czyli skutecznie i będzie oddziaływać na nastroje społeczne, będzie zmieniać poglądy Polaków, to odpowiedź partii politycznych będzie natychmiastowa i zgodna z tymi oczekiwaniami. Natomiast partie polityczne, zwłaszcza te, które chcą być masowe, które chcą uzyskać powyżej 30% poparcia społecznego, muszą uwzględniać poglądy większości Polaków. Świadomość Polaków się zmienia – choćby kiedy patrzymy na ich poglądy w sprawie aborcji, praw zwierząt, które mnie są akurat bardzo bliskie, czy postulatów feministycznych, widzimy ogromną zmianę ciągu ostatnich dwudziestu lat i to raczej w tym kierunku, w jakim chcielibyśmy zmierzać. Jeśli ten trend się utrzyma, pomimo moich negatywnych wieści przenoszonych w książkach, to po prostu za dwa lata Borys Budka zaproszony tutaj, wykrzyknienie, że o to na nasze sztandar wciągamy dokładnie to, czego Błażej Lenkowski w swoim wywiadzie nie mógł od niego wyciągnąć dzisiaj rano. To jest po prostu najlepsza droga. Oni nie zmienią swojego poglądu, jeśli nie będą widzieć poważnej zmiany społecznej, oni odpowiedzą na tę zmianę.

Magda Melnyk: Chciałabym zakończyć optymistycznym akcentem, bo musimy optymistycznie kończyć te spotkania na temat demokracji liberalnej! W Stanach wygrał Biden i to nas bardzo pocieszyło…

Marek Migalski: Mnie nie, ja zresztą to – przepraszam, że ci przerwę – napisałem dwa albo trzy tygodnie temu, że jako obywatel, jako liberał, oczywiście życzę porażki Trumpowi, ale dla mnie, jako autora „Nieludzkiego ustroju”, najlepiej byłoby gdyby Trump wygrał, bo wtedy po prostu wszyscy rzucili się do tej książki, szukając tam klucza! Powiem tylko tyle, że to nie oznacza, że nie należy tej książki kupować, jednak pamiętajmy – te siedemdziesiąt milionów ludzi głosowało na Trumpa, ani Trump nie zniknie, bo być może za cztery lata wystartuje, ani trumpiści nie znikną. Trzeba przyjąć to, że w takich krajach jak Polska, właściwie w większości krajów, populiści, albo zamordyści, albo po prostu parafaszyści, bo to też czasami trzeba używać takiego sformułowania, stanowią mniej więcej połowę ludzi, czasami więcej, czasami mniej, ale to są miliony ludzi na całym świecie – również w liberalnych demokracjach.

Magda Melnyk: To frapujący problem, dla mnie wygrana Bidena jest słodko-gorzka. Wiem, że za nią stoi ogromny sukces wyborczy w urnach Trumpa. On przecież dostał więcej głosów niż Obama, wygrywając prezydenturę i boję się tego, o czym też mówiłeś dzisiaj podczas naszej rozmowy – że skończył się taki czas, kiedy media, telewizja, prasa miały jakiś taki pakt, a w tym momencie mogą produkować na ten rynek treści, które nie mają nic wspólnego z prawdą.

Marek Migalski: Wiąże się to z pracą naszego mózgu, który jest raczej leniwy. Zajmuje mniej więcej 2% masy naszego ciała, zużywa około 20% energii, więc jak nie musi myśleć, to woli tego nie robić i każdy z nas lubi tylko te wiadomości, które potwierdzają jego rozumowanie – lubimy te piosenki, które już znamy, jak mówił inżynier Mamoń. A to oznacza, że są media, które obsługują wyłącznie swoich fanatyków, media nazywające się tożsamościowymi. W nich nie znajdziesz informacji, które mogłyby wchodzić w sprzeczność z tym, czego ci ludzie oczekują, czego chcą, a to pokazuje, że zaczynamy mijać, że ta druga strona jest dla nas niewidzialna. W pisowskich mediach po prostu nie ma żadnych informacji, które byłyby krytyczne wobec PIS-u i ci ludzie nigdy nie dowiedzą się, wobec tego nie będą też w stanie zrozumieć tych, którzy są wobec PIS-u krytyczni. Żeby była jasność, po drugiej stronie też panuje taka moda, że obsługujemy tylko te emocje, które są antypisowskie, a to bardzo niebezpieczne – to pokazuje swego rodzaju neotrybalizm, neoplemienność. Już się nie tylko nie widzimy, ale zaczynamy się nienawidzić i w ogóle odmawiać sobie człowieczeństwa.

Magda Melnyk: Powracając do twojej książki i do lekarstw, które miały spowodować, że demokracja liberalna mogłaby się wzmocnić, a odsetek osób głosujących w Stanach na Trumpa i u nas na PIS mógłby się zmniejszyć – czy mógłbyś nam kilka takich lekarstw zaserwować?

Marek Migalski: Mamy więc, jak rozumiem trzy minuty na to, jak uratować liberalną demokrację! O paru rzeczach mówiłem, to kwestia edukacji. Trzeba też po prostu wygrywać wybory i wprowadzać tam prodemokratyczne, obywatelskie programy. Kolejna rzecz to kwestia kultury – na szczęście jest tak, że wśród twórców, ludzi kultury, poglądy liberalno-demokratyczne są przeważające, tak samo, jak na uniwersytetach wśród pracowników. To enklawy, z których warto prowadzić kontratak wobec zamordyzmu i populizmu, z którym mamy do czynienia. Ja proponuję, nie wiem, czy o tym mówić, bo to najbardziej kontrowersyjna część tych remediów, ale powiem – powinniśmy, jako liberalni demokraci, się rozmnażać. Powinniśmy płodzić małych liberalnych demokratków. Dlaczego? Otóż większa dzietność jest w rodzinach o niższym statusie materialnym i o niższym statusie wykształcenia. Czy to jest groźne? Tylko w jednym aspekcie – mianowicie wiemy z badań socjologicznych i politologicznych, że ludzie o niższym wykształceniu i o niższych dochodach mają bardziej autorytarne poglądy, są w nich mniej demokratyczni. A to oznacza, że coraz więcej dzieci wychowuje się w środowisku, w którym panują memy antydemokratyczne, tym dzieciakom przekazywane są w domach mniej demokratyczne poglądy. Ja jeszcze się nie rozmnożyłem, ale do naszych widzów o liberalno-demokratycznych poglądach – rozmnażajcie się! To też jest droga do rozpowszechniania prodemokratycznych memów. Jest jeszcze oczywiście kilka powodów, ale mam nadzieję, że ludzie sięgną do tej książki i zobaczą, w jaki sposób można uratować liberalną demokrację za pomocą mniej skomplikowanych rzeczy niż płodzenie małych liberalnych demokratów.

Magda Melnyk: Mamy jeszcze ten moment, by powiedzieć o kiju i piłeczce.

Marek Migalski: Powtórzmy więc: jeśli cały zestaw kosztował dolara i dziesięć, a cała różnica między piłeczką a kijem to było równo dolar, to po prostu piłeczka kosztuje pięć centów. To jest absolutnie banalne, jeśli piłeczka kosztuje pięć centów, to kij musi kosztować dolara i pięć centów, wobec tego cały zestaw kosztuje dolara i dziesięć centów. Co jest banalne, jak się usłyszy, ale wierzcie mi, może jak będziemy mieli odsłuchy to zobaczymy, jaki był procent tych, którzy to zgadli. Ale naprawdę, jak ja to daje studentom, to u mnie na zajęciach też 70% to nie jest w stanie w ciągu pięciu minut tego rozwiązać. To pokazuje, że po prostu mamy problem z matematyką. Polityk zaczynający debatę z populistą, cytując dane, fakty, już przegrywa. Trzeba mówić tak, żeby ludzie rozumieli, trzeba odwoływać się do emocji, trzeba wykorzystywać te narzędzia, którymi posługują się populiści, chcący odbierać nam wolność, do tego, żeby korzystając z tych narzędzi, dawać ludziom wolność.

Magda Melnyk: Nasze spotkanie niestety dobiega już końca. Chyba udało nam się rozpracować, jak uratować demokracja liberalną i możemy spokojnie zakończyć spotkanie. Przypominam, że w sklepie Liberté! czeka na państwa najnowsza książka profesora Marka Migalskiego „Nieludzki ustrój”, ale także wcześniejsze jego książki, czyli „Budowanie narodu”, „Mgła, emocje i paradoksy” i zachęcam do zakupu wszystkich tych trzech pozycji książkowych. Dziękujemy państwu za uwagę.

Marek Migalski: Bardzo dziękuję państwu, bardzo dziękuję tobie za udział. Mam nadzieję, że było to pożyteczne, a teraz idźcie i rozmnażajcie się.


Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest TUTAJ.

Transkrypcja: Stanisław Roszczyk

Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne wyjaśniają kryzys demokracji liberalnej oraz wskazują sposoby jej obrony

Liberalna demokracja stoi w sprzeczności z naturą ludzką taką, jaką ujrzeliśmy dzięki rewolucji w naukach biologicznych ostatnich kilku dekad. Dokonania kognitywistyki, neurobiologii czy prymatologii ukazały nasz gatunek jako preferujący wartości i zachowania w znacznej mierze wrogie temu, czego wymagał ustrój, w którym obywatele Europy Zachodniej żyli po 1945, a Polacy po 1989 roku. Stąd kryzys liberalnej demokracji widoczny obecnie na całym świecie. Oto główna teza książki Marka Migalskiego. 

Autor nie ogranicza się jednak tylko do jej udowodnienia – pokazuje również jak to się stało, że system ów jednak pojawił się na świecie i nieźle sobie przez pewien czas radził. W przystępny i przyjazny dla Czytelnika sposób tłumaczy mechanizmy sukcesów liberalnej demokracji, ale także przyczyny jej obecnego kryzysu. Co być może najważniejsze – proponuje sposoby jej obrony. To lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się polityką, a w szczególności dla zwolenników „nieludzkiego ustroju”. 

Książka dostępna w sklepie Liberté! 

 

O tempora, o mores! – z prof. Wojciechem Sadurskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Chodzi za mną od jakiegoś czasu… „Jak długo Katylino będziesz nadużywać naszej cierpliwości? Jak długo w swoim szaleństwie będziesz naigrywał są z nas? Do jakich granic będziesz chełpił się swoim zuchwalstwem?” Tak zaczyna się pierwsza mowa Cycerona przeciwko Katylinie. Gdybyśmy chcieli przełożyć to jeden do jeden do tego, co się dzieje dzisiaj, do pełzającego autorytaryzmu, do czasów, które nastały w Polsce, to w zasadzie pasuje. Smutna konstatacja. Jak w takiej sytuacji nie krzyczeć „O tempora, o mores!”?

 
Wojciech Sadurski: Wiele lat temu musiałem nauczyć się tych słów na pamięć, po łacinie. To pierwsze zdanie – „Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?” – zapamiętam do końca życia. To jest taka klamra z moją młodością. Oczywiście to, co się dzieje w Polsce, wystawia naszą – demokratów, liberałów – cierpliwość na wielką próbę. Ale wystawiana jest ona na wielką próbę już od końca roku 2015. Nie mamy do czynienia z rzeczami przełomowymi, chyba że weźmiemy pod uwagę kwestie, które po czasie okazują się jedynie  epizodyczne, jak ostatnie wydarzenia w Warszawie. Rozmawiamy przecież w dzień po strasznych zamieszkach. Sprowokowanych przez władzę, ale wywołanych przez chuliganerię. Natomiast ten proces zaskakiwana nas kolejnymi, wydawałoby się, szaleństwami władzy trwa od – powiedziałbym – listopada 2015. Takim pierwszym, skandalicznym krokiem, za którym poszły kolejne, była dawno zapomniana uchwała sejmu nowej kadencji, uznająca wybór piątki sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wybranych przez sejm poprzedniej kadencji, za niezgodny z prawem. W związku z tym władza „otworzyła” pięć nowych wakatów w Trybunale Konstytucyjnym. Warto się na chwilkę zatrzymać nad znaczeniem tego zdarzenia. Dla nie-prawnika to brzmi wręcz groteskowo, aby nad tym drzeć szaty: wydaje się to drobiazg, niewarty zapisania w księdze Wielkiej Historii. Ale to był pierwszy taki przypadek bezczelności, takiego ostentacyjnego łamania konstytucji. Przy czym w kwestii tego łamania konstytucji my –  pozwolę sobie użyć w pierwszej osoby liczby mnogiej, bo myślę, że większość naszych czytelników zaliczy się do liberalnych demokratów – mamy sobie dużo do zarzucenia. Przy okazji całkowicie legalnego i dokonanego lege artis wyboru trzech nowych sędziów, na zasadzie takiego drobnego cwaniactwa przepchnięto dwóch dodatkowych. Wakaty dla nich otwierały się dosłownie parę tygodni później, ale już podczas kadencji nowego sejmu. Czyli tym bezprawnym, ale małym w sumie cwaniactwem ułatwiono PiS-owi dokonanie wielkiego skoku na Trybunał Konstytucyjny.

 Wrócę do tej uchwały sejmu. Konstytucja bardzo jasno określa, kto wybiera sędziów Trybunału Konstytucyjnego, ewentualnie ten wybór może jeszcze ocenić sam Trybunał Konstytucyjny, sprawdzając czy został on dokonany zgodnie z prawem – na przykład czy zostały zastosowane prawidłowe procedury. Natomiast idea, żeby sejm podejmował  rezolucje na jakikolwiek temat dotyczący wcześniejszego aktu prawnego, tak bardzo sformalizowanego jak wybór sędziów, jest absurdalna. To trochę tak, jakby – ze względu na to że mają większość –  zadecydowali, że wtorek jest czwartkiem, albo, że zima jest latem. To ma mniej więcej podobne znaczenie. Od tego wszystko się zaczęło. Wcześniej były jakieś drobne przekręty, niezręczne i niepotrzebne wystąpienia prezydenta Andrzeja Dudy, ale to były drobiazgi. Sejm przyjął wspomnianą uchwałę, a dalej… to już poszło. Zrobiła się prawdziwa kawalkada bezprawia, którą zapisuję, czasem w sposób bardzo pedantyczny i być może nudziarski, w mojej książce. Gdzieś to trzeba było ująć w całości. Okrężną drogą wracam do pytania o to, jak długo nasza cierpliwość będzie przez tego zbiorowego Katylinę wystawiana na próby. Powiem tak – to się działo już tyle lat, pięć czy nawet sześć, i może potrwać jeszcze długo. Dlaczego? Bo mamy oto do czynienia z pewną normalizacją nienormalności. 

To prawda. Ale sami do takiej normalizacji dopuściliśmy. Po raz kolejny powinniśmy się bić w piersi i szukać drogi wyjścia, wyplątania się z tego stanu. Tylko… jak to zrobić?

I prawdą jest, że to my sami – ci porządni, liberalni demokraci – do tego dopuściliśmy i nawet przyczyniliśmy się. Może powinniśmy bić się w piersi, może sypać głowy popiołem, może powtarzać „Byliśmy głupi”, jak zrobił to mój znakomity kolega Marcin Król. Ale na dłuższą metę jest to mało estetyczne, a co gorsza – nieprzydatne. Bo jak już się pójdzie do tej Canossy, to naprawdę ciekawe pytanie brzmi: jak z niej jak najprędzej wyjść w jakimś ciekawszym kierunku?

Uchwalenie tej uchwały było niczym otwarcie puszki Pandory. Wystarczyła chwila, a pod postacią tego jednego aktu „wyleciały na nas” wszelkie zagrożenia, których skala nie mieściła nam się wówczas w głowach.

Tak. Bo wtedy zostało pokazane społeczeństwu coś, czego wcześniej nie robiono, to znaczy, że można bez żadnego udawania, bez kostiumu niby-legalności, w sposób bezczelny złamać konstytucję. Oczywiście konstytucję na drobne sposoby łamano wielokrotnie wcześniej. Nie tylko w Polsce, ale także w innych państwach demokratycznych, ale to były drobiazgi. Natomiast tutaj mieliśmy do czynienia z czymś, co jest fundamentalne, dotyczącego wrogiego przejęcia organu konstytucyjnego. Władza pokazała, że „ponieważ mamy większość, to możemy wszystko; wszystko nam wolno”. A demokracja ma to do siebie, że zwycięzcom wolno dużo, ale nie za dużo. Że musi się powstrzymywać przed zagarnięciem wszystkiego choćby po to, by utrzymać system, w którym jego dzisiejszy rywal, a przyszły zwycięzca wyborczy, nie będzie też miał wszystkiego. No, ale później się okazało, że zwycięzcy z 2015 roku mogą znacznie więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.

I nie cofają się. Zdobywają kolejne przyczółki. Raz przesunięta granica zostaje utwierdzona w nowym miejscu, nawet jeśli ktoś próbowałby to oprotestować czy walczyć o przywrócenie status quo ante.

Tak, oczywiście.

Można powiedzieć, że właśnie w taki sposób rządzący nas testują, wystawiają naszą cierpliwość na próbę. Raz za razem. W jakimś sensie podobnie zadziałał Victor Orbán. Tyle że on, testując „granice wytrzymałości” Unii Europejskiej, potrafił się cofnąć wiedząc, że nie może posunąć się dalej, bo takie działanie będzie miało bardzo – mówiąc eufemicznie – nieprzyjemne konsekwencje. Oczywiście „odpuszczał” przeważnie to, na czym tak naprawdę mu nie zależało. U nas tego cofnięcia się nie ma, ba, nie było go nigdy.

Orbán cofał się w stosunku do Unii Europejskiej wyłącznie w sposób cyniczny i strategiczny. Ale to wynika z dwóch przyczyn: po pierwsze jest dużo sprytniejszy liderem niż polscy liderzy, w szczególności Jarosław Kaczyński, którego geniusz strategiczny jest bardzo mocno przeszacowany. A po drugie dlatego, że Orbán ma dużo silniejsze poparcie społeczne. On wie, że może sobie na to pozwolić. Społeczeństwo odczytuje jego grę i cały czas uważa, że Orbán jest „swój”, a jak z czegoś rezygnuje, to tylko tak gra. Przecież on ma potężną większość w wyborach. Opozycja jest kompletnie rozproszkowana i to zarówno opozycja na prawicy, jak i na lewicy, a zatem nie ma zdolności koalicyjnych możliwych do postawienia tamy wobec Orbána. A zatem on wie, że jeżeli dokona takich gestów, które mogą się wydawać gestami koncyliacyjnymi, to tak naprawdę puszcza oko do społeczeństwa. To jest przecież gra w stylu „Ja muszę tak mówić, ale jestem przecież wasz, z krwi i kości”. Nasi tego nie mają. Zjednoczona Prawica nie ma tego, o czym marzy każdy autorytarysta – aby większość społeczeństwa była przekonana, że ten autokrata jest po ich stronie i jak robi rzeczy dziwne, to trzeba pamiętać, że robi to dla prostych, zwykłych ludzi, a nie dla siebie.

To podprowadza tak naprawdę pod pytanie o samo społeczeństwo. Chcę abyśmy porozmawiali o społeczeństwie czy narodzie, o demokracji, wyznaczając sobie swego rodzaju mapę. Wspomnieliśmy zamieszki przy okazji tak zwanego Marszu Niepodległości. Tego nie robią jacyś „obcy”. W tle majaczy cały czas społeczeństwo, czy mówiąc bardzo szeroko, lud. Pamiętam takie zdanie z Myśli nieuczesanych Leca: „Kiedy lud nie ma głosu, poznaje się to nawet przy odśpiewaniu hymnu”.

[Śmiech]

Mam wrażenie, że był taki moment, gdy ów lud stracił ów głos. Przynajmniej w metaforycznym sensie. Bo przyszedł taki moment, gdy w tym „śpiewaniu hymnu”, w bardzo szeroko rozumianym mówieniu o naszym patriotyzmie, ale także o narodzie, coś stracono. Najpierw pojawiły się nieczystości, później fałszywe nuty, a w końcu zgubiono takt, rytm, pomylono słowa… I tak dalej. 

Mam duże etyczne problemy z tego typu dyskursem, bo wydaje mi się, że z punktu widzenia, nazwijmy to, demokracji formalnej, ten lud ma głos. Jestem przekonany, przypominam moim przyjaciółkom i moim przyjaciołom będącym po mojej stronie, że jednak więcej ludzi głosowało na nich, niż na nas. I to w wyborach w miarę wolnych. Aczkolwiek tylko do pewnego stopnia uczciwych, bo totalnie zakłóconych indoktrynacją i propagandą mediów publicznych. Ale na ile to wpłynęło na wynik wyborów? Tak czy inaczej bardzo dużo ludzi, niemal tyle samo, głosowało na nich, jak i na nas. Bardzo duży dylemat mają dzisiaj też Demokraci w Stanach Zjednoczonych, kiedy widzą, że różnica głosów oddanych na Donalda Trumpa – po czterech latach absolutnych wybryków i ekscesów, kiedy zrzucił maskę i pokazał tę swoją prawdziwą naturę – i na Joe Bidena, jest naprawdę niewielka. Na Trumpa zagłosowały 73 miliony ludzi. To nie jest tak, że oni wszyscy są ogłupiali.

W każdym razie nam nie wolno tego przyjąć. I tu jest potężny dylemat, powiedziałbym już nie poznawczy, ale moralny dylemat wszelkich demokratów, w sytuacji, w której demokratycznie do władzy dochodzą autokraci. Dlatego, że my musimy mówić naszym współobywatelom, wyborcom tamtej strony, nie tylko, że naszym zdaniem popełniają błąd, bo to normalne. Bo w demokracji zawsze ludzie głosujący inaczej uważają, że inni ludzie zrobili błąd. Tak działa demokracja. Ale nasz stosunek do nich nie wyraża się krytyką ich błędów, ale potępieniem moralnym – to znaczy powiedzeniem: „Wy dokonaliście wyboru, który jest moralnie zły, bo odciągacie Polskę od demokracji”. Tu mamy potężny dylemat jak to zwerbalizować bez popadania w arogancję i skrajny paternalizm. Arogancję, wyrażającą się w sformułowaniu: „Nawet jak nas jest mniej, to mamy rację”. Oczywiście, że mamy rację, ale nie mamy możliwości narzucenia tej racji reszcie. I paternalizm, czy protekcjonizm mówiąc generalnie, który mówi, że wy nie wiecie, co jest dla was dobre; nie wiecie, co jest dobre dla społeczeństwa jako całości. Oczywiście, w społeczeństwie jest zawsze normalna niezgoda dotycząca kryteriów dobra wspólnego. Ale my mówimy wyborcom autokratów: wy nawet nie wiecie, co jest dla was dobre. Krótko mówiąc, uważamy ich nie tylko za moralnie, ale także intelektualnie za niższych. Tymczasem nie wolno nam popadać w taki dyskurs, bo w takim momencie od razu wszystko tracimy.

Zgoda. Podobnie przecież było w USA, gdzie można było usłyszeć słowa lekceważenia, a nawet wprost wyrażanej pogardy w stosunku do tak zwanych rednecks. Tymczasem, pamiętam jak dziś, jak w dniu zaprzysiężenia Trumpa siedziałam w typowym teksańskim barze, przysłuchując się rozmowom dotyczącym właśnie owej pogardy, ale też nadziei, jakiej ci mężczyźni dopatrywali się w jego prezydenturze. I tak poszli zagłosować. My również bardzo dużo przegraliśmy ignorując całe grupy ludzi, które zagłosowały na PiS, całe regiony kraju, którym bliżej do narracji polskiej prawicy. A to nie jest tak, że ci ludzie nie rozumieją, czym jest wolność. Pytanie, czy przez te nieco ponad 30 lat wolnej Polski, myśmy w tej naszej wolności nie skarleli? Mówię tutaj o karleniu moralnym, które wielu tłumaczy sobie faktem, że cóż, kiedy obcujemy z karłami to deformuje nasz kręgosłup. Czy my możemy sobie pozwolić na deformowanie tego naszego kręgosłupa? Bo to, że daliśmy się w debacie, dyskusji ściągnąć do danego poziomu – czy to nie świadczy bardziej o naszych brakach moralnych? O naszych niedostatkach, które wnosimy do demokracji?

Tutaj jest szalenie trudno generalizować, ludzie są bardzo różni, każdy powinien mówić za siebie. Ja jestem optymistą. Nie sądzę abyśmy skarleli, a wręcz przeciwnie. Myślę, to może brzmi dziwnie, po tym roku 2015 aż do teraz, że polskie społeczeństwo pokazało także piękne cechy, pokazało oczywiście haniebne i paskudne, ale pokazało też bardzo piękne. Także w demokracji, której bardzo szybko dosięgło. Badanie opinii publicznej, prowadzone przez Eurobarometr do roku 2015, pokazało, że poziom internalizacji norm demokratycznych w Polsce był stosunkowo wysoki, że nie musieliśmy się specjalnie tego wstydzić. Moim zdaniem, to „skarlenie” nie wynika z organicznych cech polskiego społeczeństwa, a głównie z przywództwa. Wynika z tego, że polskie instytucje polityczne nie wydobywają z ludzi tego, co w nich najlepsze, ale to, co jest najgorsze. Nie, dlatego nie sądzę, że skarleliśmy. Często się mówi – to jest zdanie Masaryka po Pierwszej Wojnie, kiedy Czechosłowacja stała się państwem niezależnym i demokratycznym – że mamy demokrację, ale problem polega na tym, że nie mamy jeszcze demokratów. Mnie się wydaje, że w Polsce mamy na szczęście sytuację odwrotną. Mamy demokratów, mamy dużo demokratów, ale nie mamy demokracji, nie mamy już instytucji demokratycznych. Nie wiem, czy to jest jakieś profesjonalne zboczenie socjologiczne, a może politologiczne, że my nie doceniamy tego sprzężenia zwrotnego, wpływu instytucji i przywództwa na poglądy ludzi. Najbardziej szokującym tego przejawem jest stosunek społeczeństwa do uchodźców i imigrantów, który na początku roku 2015 spełniał pewne elementarne normy społeczeństwa tolerancyjnego i otwartego. Później, w wyniku wściekłej i paskudnej kampanii PiS-u i osobiście Jarosława Kaczyńskiego, wsparcie dla idei otwarcia Polski, przynajmniej dla małej grupy uchodźców będących w najgorszej sytuacji, radykalnie spadło. W tej chwili jesteśmy społeczeństwem generalnie dość paskudnym, jeżeli chodzi o stosunek do pomocy dla uchodźców. Ale myślę, że w niewielkim stopniu wynika to z jakichś zakorzenionych poglądów i stereotypów. Raczej jedne stereotypy czy jedne obawy zostały sprytnie wydobyte przez klasę polityczną. Mamy po prostu fatalne przywództwo. Prościutko mówiąc: ludzi mamy dobrych, ale fatalnych przywódców.

Z tymi przywódcami mieliśmy w różnych momentach większego czy mniejszego pecha. Spójrzmy na 1989 rok – o co chodziło Polakom? Polacy szukali wolności i sprawiedliwości. I nawet jeżeli myślimy o demokracji w wersji minimum, czyli wolne wybory i prawa obywatelskie. Są te cztery wyznaczniki, które stanowią podstawę dla klasyfikacji poziomu demokracji w danym kraju. Tymczasem coraz trudniej mówić o Polsce używając terminów demokracja liberalna, jeżeli chcemy ją rozumieć poprawnie. Wskazujemy na demokrację zagrożoną czy „nieliberalną” (jakkolwiek już samo to pojęcie jest wewnętrznie sprzeczne). Adam Bodnar, podczas swojego sierpniowego wystąpienia w Senacie, mówił, że mamy do czynienia z ustrojem hybrydowym. Ale można też mówić o „nowym despotyzmie” czy „pragmatycznym autorytaryzmie”… Czy to jest jakiś kierunek?

Rzeczywiście mamy do czynienia z niebywałym rozkwitem rozmaitych określeń dla tych dziwnych ustrojów, które obecnie wydają się dominować, które ani są nie są pełną demokracją, ani absolutnym despotyzmem, takim tradycyjnym, opresyjnym niezmiernie. Każdy ma jakiś swój ulubiony termin. Freedom House używa innych terminów, politolodzy używają innych, ale musimy znaleźć jakiś określenie dla tego nowego zwierzęcia. Bo to nowe zwierzę jest systemem wywodzącym się z demokracji, a raczej z demokratycznej decyzji, z demokratycznego wyboru, które często zachowuje demokratyczne wybory w miarę nienaruszone. Mówię o „demokratystach z wyboru”, by zachować celową dwuznaczność tego określenia: są „z wyboru”, bo nikt im tego z zewnątrz nie narzucił, żaden ZSRR czy UE, ale też wywodzą się „z wyboru” dokonanego przez elektorat. To się stało w Polsce. Nie chcę tutaj przesadzić i nie chcę powiedzieć, że to były wybory całkowicie uczciwe, ale nie były w sposób oczywisty sfingowane czy zafałszowane. Czyli mamy wybory i nie mamy masowego łamania praw człowieka. Dysydenci polityczni nie siedzą więzieniach, czołgi nie kontrolują miast, ludzie mogą wjeżdżać i wyjeżdżać, jeżeli mają pieniądze i jak nie ma zagrożenia pandemicznego i tak dalej i tak dalej. Czyli mamy do czynienia z jakąś hybrydą. Pod tym względem Adam Bodnar ma rację, ale powiedzieć, że coś jest hybrydowe, to znaczy tylko, że jest w nim coś jednego i trochę drugiego – to dużo nie wyjaśnia. 

Moim zdaniem najbardziej zbliżone do rzeczywistości jest określenie autorytaryzmu populistycznego. Element populistyczny akcentuje to, że jest to system autorytarny, który stara się podobać ludziom, który stara się dać ludziom jak najwięcej elementów hedonizmu, że nie ma nic wspólnego z ascezą, charakterystyczną np. dla „realnego socjalizmu”. O tym właśnie pisze John Keane w swoim Nowym despotyzmie, który nie wymaga koniecznie, aby ludzie go kochali, ale lubi być lubiany i robi dużo w tym kierunku. Z drugiej strony nie jest to już demokracja, dlatego, że w mojej prywatnej definicji demokracji mieszczą się cztery elementy: wolne wybory, prawa i wolności obywatelskie, rzeczywisty podział władz i rządy prawa. Te dwa ostatnie elementy są absolutnie fundamentalne. Dlaczego? Ponieważ podział władzy, rozproszenie władzy oznacza, że władza nie może być skoncentrowana w jednych rękach – wiemy, że to nieuchronnie prowadzi do despotyzmu. Rządy prawa oznaczają natomiast, że istnieją pewne reguły gry, które ograniczają władzę, a nie na odwrót, że władza może sobie te reguły gry kształtować. W Polsce nie mamy już do czynienia z tymi dwoma ostatnimi elementami. Mamy więc do czynienia z pewną hybrydą. Problem z hybrydami polega na tym, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że one są ze swojej istoty niestabilne, albo że muszą iść w jednym kierunku albo w drugim kierunku. W swojej ostatniej książce Adam Przeworski mówi, że kryzys demokracji polega na tym, że to nie może długo trwać, że to musi albo wrócić do poprzedniego stanu, albo musi przejść do konńkryzyskretnego despotyzmu. A mnie się wydaje, że problem z tą hybrydą jest taki, że ona może być bardzo stabilna. To może być system, który będzie trwał. Nie mamy już do czynienia z systemem „okresu transformacji”, jak to mówiliśmy po 1989 roku, że idzie od A do B. Teraz idziemy od A, czuli od etapu gdzie mieliśmy nieźle skonsolidowaną demokrację, ale nie wiemy, czym jest B. Jesteśmy gdzieś zawieszeni, możemy być zawieszeni bardzo długo.

To jest przerażająca prawda. Gdy wrócimy do Keane’a, to warto powiedzieć, iż mówi on o tak zwanym ustroju pseudodemokratycznym, gdzie system władzy jest opanowany przez przywódców, którzy dopracowali sztukę manipulowania ludźmi. O tej pierwszej manipulacji pisze już Alexis de Toqueville. Powiada on, iż „demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. Ma słuszność, prawda? 

Tak, oczywiście.

A przecież to się dzieje w Polsce. Mamy 500+, mamy trzynastą emeryturę, różnego rodzaju dopłaty etc. Zastanawiam tylko, czy jest jakiś moment, w którym to się wyczerpuje, kiedy te socjały/pomysły na tego rodzaju „finansowe zachęty” się wyczerpią i ludzie przestana już im wierzyć. Czy rządzący są w stanie odłożyć tą chwilę ad calendas graecas?

Akurat tego nie są w stanie przeciągać ad calendas graecas. Zagrywka populistyczna władzy PiS-u, a teraz Zjednoczonej Prawicy, polegała na tym, żeby dać ludziom dobra, które powodują natychmiastową satysfakcję, a jednocześnie, których produkcja nie wymaga specjalnych umiejętności ze strony władzy. To jest w pewnym sensie zafałszowanie pojęcia dóbr publicznych.  Bardzo łatwo jest dać ludziom pieniądze, tutaj nie jest wymagana jakaś specjalna wiedza fachowa, nie jest wymagana koordynacja działań w sferze ogólnospołecznej. Jednocześnie satysfakcja jest natychmiastowa. Problem polega na tym, że ta natychmiastowa satysfakcja nie daje się utrzymać w sposób stabilny i prowadzi do zaprzeczenia tej pierwotnej obietnicy. Pierwotna obietnica władzy, która stoi za obecną polityką socjalną, w szczególności 500+, jest taka, że należy ludziom ułatwić dostęp do dóbr, od których byli odsunięci, a jednocześnie umożliwić im swobodną decyzję, w jaki sposób chcą hierarchizować swoje priorytety konsumpcyjne. Czy chcą wyjechać na wakacje z dziećmi, czy raczej wysłać je do lepszej szkoły i tak dalej. To jest forma prywatyzacji dóbr, które powinny być dobrami publicznymi, szczególnie oświaty, opieki medycznej i opieki społecznej, na przykład dla seniorów. Dlatego, że te wszystkie pieniądze, które zostały oddane – ja to mówię bez żadnej pogardliwości i nie nazywam tego rozdawnictwem i tak dalej, bo ludzie dostali pieniądze, które im się bardzo przydały – te pieniądze wydane na te zasiłki oznaczają, że nie zostały stworzone ekwiwalentne dobra publiczne, czyli bardzo dobre publiczne szkoły czy szpitale czy ośrodki dla seniorów. Ludzie dostali gotówkę, żeby iść na rynek prywatny i te wszystkie dobra sobie kupować. Oczywista jest konsekwencja tego, czyli następuje dewaluacja tego pieniądza. I nie chodzi mi tylko o efekt inflacyjny, ale o to, że w rywalizacji o świetną szkołę prywatną dla swojego dziecka, zawsze bardzo bogaty człowiek wygra z tym, dla którego jedynym źródłem tego marginalnego wzrostu bogactwa jest 500+. To samo w rywalizacji o bardzo dobrą, prywatną opiekę medyczną, jak trzeba w tym celu załatwić sobie wyjazd za granicę i tak dalej. 

Nastąpiła prywatyzacja, a nie upublicznienie tych dóbr. Ale taka prywatyzacja, która sprawia, że pieniądze będą miały coraz mniejszą wartość nie tylko ze względu na naturalną inflację, ale z tego względu, że jako środek tych przyrzeczonych celów będą one stanowiły dla beneficjentów bardzo niewielki, coraz słabszy atut w konkurencji z prywatnymi środkami ludzi dużo zamożniejszych. Więc mamy do czynienia z prywatyzacją i pogłębieniem nierówności, a nie wzrostem jakiejś równości. W związku z tym ja bym powiedział, że to jest jakieś okrutne oszustwo ze strony PiS, to jest po prostu nie do utrzymania – ten system, który oni stworzyli. Nie dlatego, że jest tak drogi, ale dlatego, że wypiera system publiczny, na który nie ma środków i pcha ludzi do systemu prywatnego, gdzie najbiedniejsi przegrają bez względu na ich 500+…

Z jednej strony mówimy o dostępie do dóbr i tu się absolutnie zgadzam. Tyle, że często ci, którzy są beneficjentami tego systemu, w ogóle nie biorą tego rodzaju rzeczy/czynników pod uwagę. PiS dał im coś jeszcze, a mianowicie swego rodzaju dostęp do dumy. Istotną stała się na powrót opowieść o narodzie. Co tylko się da, jest dziś w Polsce narodowe, czy unarodowione. To już stało się rodzajem gwary. W tej nowomowie  słowo „naród” stało się kluczem, który ma otwierać wszystkie drzwi. Jeśli coś jest godne, dobre, właściwe, bezpieczne, godne zaufania, przyjazne… Nawet kwarantanna ma być „narodowa”, bo w jakimś sensie wspólna, doświadczana wedle państwowego schematu.  Chyba nigdy nie mieliśmy takiego „narodowego” ujęcia, które równocześnie z tym źródłowo „narodowym”, takim pierwotnym, naprawdę ma niewiele wspólnego.

Absolutna racja. Pomijając kwestie ekonomiczne, PiS dał ludziom pewien typ dumy, pewien typ dumy z ich tożsamości. Ale jest to duma w rozumieniu negatywnym, duma z wykluczania, duma z możliwości gnębienia innych. Najlepszym przykładem tego jest duma z powiedzenia „nie” uchodźcom. Bardzo ładnie opisał to Maciej Gdula w swojej słynnej książeczce o „Miastku”, gdzie to pokazuje, pomijając tłumaczenia ekonomiczne, które na przykład mówią, ze zwolennikami PiS-u nie są ludzie najbiedniejsi w stratyfikacji ekonomicznej. To raczej ci, co patrzą na tych najbiedniejszych z niechęcią i uważają, że to są leniuchy. Stronnicy PiS-u już się czegoś dorobili, ale ciągle się boją, że mogą to stracić, a jednocześnie przymierzają się do bycia klasą średnią. Okazują wzgardę ludziom od siebie biedniejszym. Ale abstrahując od tego, analizując źródła poparcia dla PiS-u Maciej Gdula znalazł właśnie to poczucie wyższości i poczucie dumy. Że jestem pod tyloma względami lepszy. Życie daje mi po głowie, to prawda, ale mogę powiedzieć „nie” ludziom ode mnie „gorszym”. Gorszym, bo mają ciemną skórę; gorszym, bo mają inną religię, której ja nie cenię; gorszym, bo znaleźli się straszliwej sytuacji przymusu i żebrzą o naszą wspaniałomyślność i hojność. A my możemy powiedzieć: „nie”. Oni mogą czerpać dumę nawet z wulgarnych zachowań wobec właściciela budki z kebabem.

Można czerpać dumę z tej niechęci – jednocześnie kupuję i obrażam właściciela kebaba, bo wiem, że nie może mi odpowiedzieć pięknym za nadobne, bo jego sytuacja życiowa i obywatelska, finansowa, powoduje, że jest na prekaryjnej, na bardzo słabej pozycji. Gdy widzimy całą ideologię i retorykę PiS-u, to polega ona na budowaniu dumy z negacji wobec innych: albo że jesteśmy od nich lepsi, albo bo stale jesteśmy zagrożeni jakąś agresją ze strony innych. A jak pojawiają się kłopoty, to w retoryce prawicy natychmiast pojawiają się Niemcy, nawet obecnie, w tych dniach. A oni przecież kompletnie nie mają nic wspólnego z tym, co się u nas teraz dzieje. Ja czytam czasem te najgłupsze rozmaite portale, ale także wypowiedzi polityków prawicy. I nagle znów jest mowa o tym, że Niemcy chcą nas skolonizować. Dziś! Nagle! Dlaczego? To jest odwoływanie się do takiego negatywnego poczucia dumy, połączenia buty z mizerią. Połączenia wyższości z tym, że jesteśmy stale zagrożeni, bo „oni” są silniejsi od nas, ale moralnie gorsi… I stale chcą nam coś odebrać. Gdzieś w tle jest taka narodowość zbastardyzowana. Ja na przykład jestem dumny z tego, że jestem Polakiem, z tego, że znam język polski, że znam literaturę. Chociaż spędzam większość czasu poza Polską, przez moich kolegów, koleżanki chcę być odbierany jako Polak, bo mam coś ciekawego do powiedzenia, mogę wnieść jakieś perspektywy, których oni czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Australii nie mają. Jestem z tego dumny. Ale to nie wynika z potrzeby wyższości, ale z poczucia pewnej tożsamości, która nie jest udziałem innych. Nie jest ona ani lepsza, ani gorsza. PiS natomiast wciąż żeruje na narodzie, czy patriotyzmie, wykluczającym, wyższościowym, a jednak stale przerażonym zagrożeniem ze strony innych.

W tej tożsamości łączą się nie tylko rzeczy związane bezpośrednio z Polską – z literaturą, z historią, z tradycją – ale my również inkorporujemy to, co jest na zewnątrz. To też coraz mocniej i wyraźniej stanowi osnowę naszej tożsamości. Uczymy się różnorodności, też życia w różnorodności, coraz bardziej się na nią otwierając. I – co by nie mówili rządzący – tego się nie da uniknąć. I dobrze.

Społeczeństwa europejskie po II wojnie światowej poczuły na własnej skórze, że rozmaite tożsamości nie są grą o sumie zerowej. Może być synergia, ale mogą też się rzeczywiście wykluczać. Szkot może uważać, że nie jest Szkotem, ale Europejczykiem. Ale to jest rzadkość. Przecież Portugalczycy, bardzo dumni ze swojej tożsamości, czy Grecy, nie stracili jej wstępując do Unii Europejskiej. Możemy mieć tożsamości lokujące się na różnych poziomach, może być dumna, radosna tożsamość lokalna, regionalna czy narodowa, europejska. Ale to zupełnie nie przemawia do obecnej elity władzy, ponieważ oni uważają, że to jest gra o sumie zerowej, że jeżeli jest troszeczkę więcej tożsamości europejskiej, to będziemy mieli mniej tożsamości polskiej. Ale na czym w ogóle to ma polegać? Jeżeli będziemy mieli bardziej zintegrowaną politycznie Unię Europejską, to czy z tego powodu będzie mniej podręczników języka polskiego? Będzie mniejsze zainteresowanie historią Polski, bo wyprze ją historia europejska?

Raczej nie będzie ich mniej, ale z pewnością staną się bogatsze, niejako z konieczności będą musiały uwzględnić szczerszą perspektywę, spoglądać poza własne podwórko. Ale z drugiej strony, są tacy, co najbardziej bali się, że ktoś im zabierze – jakkolwiek kuriozalnie to brzmi – schabowe i bigos…

[Śmiech] No właśnie. Zabiorą bigos i kotlety. Ale może to by się akurat przydało…

Rzecz w tym, że gdy pytam o tego rodzaju rzeczy moich studentów – a są to młodzi ludzie pochodzący raczej z mniejszych ośrodków, reprezentujący bardzo różne środowiska i opinie – to, o zgrozo, ujawniają się takie obawy. Z naszej perspektywy wydają się one dość absurdalne, ale pamiętajmy, że ktoś tym ludziom o tym powiedział, ktoś ich o tym przekonał. I to pokutuje jako opowieść o odbieraniu „tożsamości narodowej”, jakby to było coś, co po prostu można komuś zabrać. 

Oczywiście, ale to są idiotyzmy. To są takie mity miejskie, o tym, że Unia Europejska kontroluje zakrzywienie banana i tak dalej.

Prawda, ale te mity miejskie niestety mają ogromną siłę przyciągania. 

No tak, ale to jest pewna głupota. Bo przecież ci ludzie, nawet najbardziej patriotyczni, jednak jeżdżą po Europie, bo nieraz taniej jest wyjechać na wakacje do Hiszpanii, czy Włoch niż do drogiego kurortu polskiego. Jeżdżą z zainteresowaniem, niektórzy tam pracują. Czy naprawdę ktokolwiek, kto ma oczy i uszy, może powiedzieć, że Holendrzy stali się mniej holenderscy od wejścia do Unii Europejskiej? Albo czy Włosi są mniej włoscy? Czy na przykład Włosi przestali się interesować operami Verdiego, bo już są w Unii Europejskiej? Albo czy Caravaggio jest dla nich mniej ważny, bo ważniejszy stał się Rembrandt? To są takie idiotyzmy, takie bzdury. Przecież jeżeli mówimy o tożsamości, a nie o wyimaginowanym niebezpieczeństwie wynikającym z integracji europejskiej, to tkwi ona przede wszystkim w kulturze. Języku, kulturze, religii. W żaden sposób to, że instytucje europejskie zaczną np. koordynować politykę zagraniczną w obszarze europejskim, albo pilnować praworządności w państwach członkowskich, nie ma najmniejszego związku ze zjawiskami tożsamości kulturowej. Ale tego typu demagogia ma jakiś wpływ na ludzi. To jest tragedia.

Mam też wrażenie, że tego typu demagogia kształtuje kolejne pokolenia. Aż chciałoby się zakrzyknąć wprost: „Edukacja, edukacja głupcze!” To tej edukacji, na właściwym poziomie, o odpowiedniej zawartości merytorycznej ciągle nam brakuje. Jak przyglądam się pomysłom kolejnego odpowiedzialnego za nią ministra, gdy słyszę, jakie to planuje reformy, to włos mi się na głowie jeży. To część problemu. Ale jest i to, co pisał Zygmunt Bauman, a mianowicie, że demokratyczna polityka nie przetrwa zbyt długo w obliczu bierności obywateli, wynikającej z politycznej ignorancji i politycznej obojętności. Zastanawiam się, czy rozdawania dóbr bez zastanawiania się, tworzenie „ładnego pudełka z dumą narodową” bez zastanawiania się, czym tak naprawdę ona jest… czy to wszystko nas nie hamuje, jako wspólnoty? Czy to nie jest opowieść o głupocie, która nas gna w sidła ignorancji i obojętności? Bo jeżeli tak, to co dzisiaj trzeba zrobić, abyśmy nie byli obojętni? Mam takie wrażenie, że jeszcze trochę i my sięgniemy tego dna. A jeśli tak, to miejmy nadzieję, że coś pęknie, że się od niego odbijemy, a nie utkniemy zaplątani w muł i wodorosty. 

Nie popadajmy tutaj w skrajny pesymizm. Nie sądzę, że dla utrzymania demokracji jest niezbędny stały, wysoki poziom aktywności społecznej. Oczywiście ja ją lubię, chciałbym aby jej poziom był wysoki, aby była wysoka frekwencja wyborcza, aby ludzie często i gęsto dyskutowali, aby udział ludzi w partiach politycznych – członkostwo – było większe niż to, które aktualnie jest, bo u nas jest jedno z najniższych w Europie. Ale nie sądzę, aby była taka prawidłowość, że demokrację trwają tam, gdzie utrzymywany jest stały poziom aktywności, że coś się gotuje, że coś się dzieje. Demokracja jest właściwie ustrojem letnim, jest ustrojem, który nie wzbudza wielkich emocji, a zatem także nie opiera się na wielkich emocjach. Najlepszym stanem demokracji jest taki, gdzie stawka ludzkich decyzji, ludzkich wyborów nie jest ani bardzo wielka, ani minimalna. Jeżeli ta stawka jest bardzo wielka, jeżeli od naszych działań zależy „być albo nie być” naszego narodu, społeczeństwa, państwa, to nas to pcha do rewolucji. A rewolucja jest sprzeczna z demokracją. 

Czasem rewolucja jest ważna i potrzebna, ale jako metoda zmiany politycznej nie ma charakteru demokratycznego. Z drugiej strony, na drugim końcu tego spectrum, jeżeli stawka jest bardzo, bardzo niewielka, bo decydujemy w następnych wyborach, czy podatek taki i owaki będzie o jakiś procent wyższy czy niższy, a tak naprawdę nic się nie zmieni ważnego, bez względu na to jak za głosujemy, to też jest złe dla demokracji, bo ludzie przestają się interesować republiką – czyli działaniem publicznym. Dla dobra publicznego. Cokolwiek zrobię, będzie jak jest. Albo tak źle jak jest, albo tak dobrze jak jest. Ale nic ode mnie nie zależy. A demokracja wymaga, abyśmy byli w tej sferze środkowej, kiedy od naszych działań i wyborów zależy sporo, ale nie bardzo dużo. Dlatego uważam, że korelacją tego, co powiedziałem, jest, że demokracja wcale nie wymaga – użyję popularnego słowa – wzmożenia. Demokracja wymaga pewnego uważnego zainteresowania. Ale zainteresowania, które nie ma charakteru stałego podniecenia. To bardzo dobrze, jeżeli są ludzie z misją, ludzie w stanie wzmożenia i podniecenia. Oni są dla polityki ważni, ponieważ kształtują świadomość, są pewnymi modelami i punktami odniesienia. Kształtują pewien poziom działalności publicznej. Ale nie chciałbym, aby wszyscy obywatele tacy byli. Wtedy mielibyśmy do czynienia z sytuacją właściwie przed przed-rewolucyjną.

Innymi słowy, ta nasza demokracja… Demokracja potrzebuje spokoju – po prostu.

Tak, ale demokracja potrzebuje także demokratów, a mam wrażenie, że w Polsce mamy do czynienia już z bardzo dużą bazą demokratów. Na czym polega świadomość demokratyczna? Świadomość demokratyczna po pierwsze wymaga pewnej dozy altruizmu – to znaczy, że wszystko, co robię publicznie, nie jest wyłącznie podyktowane moim interesem indywidualnym, a przynajmniej potrafię rozdzielić w mojej głowie interes indywidualny od tego, co jest dobre dla kraju. Myślę, że ludzie są w stanie tego dokonać, nawet jeśli w końcu w ich życiu praktycznym interes indywidualny wygrywa. Po drugie wymaga tego, abym wierzył w to, że istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, która nie jest tylko grą interesów i takim stałym targiem, albo grą siły. Dlatego, że wymaga pewnego stopnia bezstronności… co nie jest czymś zupełnie naturalnym, z tym się nie rodzimy. Tego się musimy nauczyć. Po trzecie wymaga pewnego stopnia tolerancji, ale znów, tolerancja jest umiejętnością, której trzeba się nauczyć pokonując pewne naturalne pokusy i odruchy. Bo naturalną pokusą człowieka skonfrontowanego z człowiekiem innym pod jakimś względem, jest albo zniszczyć, albo zakazać. Ale uczymy się, że nie, nie na tym polega życie w społeczeństwie, że wyeliminujemy wszystkich, którzy nie są tacy jak my. To wymaga pewnej tolerancji. A na koniec, demokratyczna świadomość wymaga uznania pewnej wiedzy, nazwijmy to technicznej. Wymaga to pewnej wiedzy eksperckiej, której nikt z nas nie ma w pełni, ale mamy gotowość i przyzwyczajenie, by słuchać ekspertów. Bo ja na przykład nie wiem, jakie byłyby konsekwencje przyjęcia euro w Polsce. Jako dobry demokrata, muszę przyznać swym współobywatelom, że ja się na tym nie znam, nie jestem ekonomistą, nie robiłem badań i tak dalej – to ja oprę się na ludziach, którzy są dla mnie autorytetami z jakiegoś powodu – bo wiem, że oni wiedzą, bo śledziłem ich wypowiedzi, ludzi znających się na rzeczy. To nie znaczy, że ja jakoś abdykuję moje prawo wyboru, bo podtrzymuję prawo wyboru moich autorytetów, ale potrafię się na nich zdać. No i te cztery cechy które wymieniłem, to są cechy moim zdaniem demokratycznej świadomości. W moim przekonaniu, w społeczeństwie polskim mamy ludzi niosących w sobie te cechy i jest ich dużo więcej niż na przykład w społeczeństwie amerykańskim, które pod pewnymi względami kocham, bo uwielbiam np. dobre uniwersytety amerykańskie, ale pod wieloma względami ono mnie przeraża i oburza. Dlatego, że tam każdy z tych czterech elementów występuje w niewielkim stopniu. Więc nie bądźmy pesymistami, jeżeli chodzi o poziom świadomości demokratycznej. Podtrzymuję tezę, że mamy demokratów bez demokracji w Polsce. Naszym problemem jest przywrócić instytucje demokratyczne, a w mniejszym stopniu działać na świadomość ludzi i utyskiwać, że ludzie nie wiedzą na czym ta demokracja polega.

Mogłabym powiedzieć, że w zasadzie musimy budzić naszych demokratów, pokazywać i zachęcać ich do tego, czym jest demokracja i wtedy nie będziemy musieli krzyczeć „O tempora, o mores!”

Oczywiście, nie będziemy też musieli zastanawiać się nad oddziaływaniem zbiorowego Katyliny, dlatego, że ta cierpliwość nie będzie już narażona na takie próby. Chciałbym jeszcze słowo powiedzieć o tym Katylinie. Metaforycznym oczywiście. Nasza cierpliwość jest niestety, a może „stety”, przymiotem bardzo rozciągliwym i bardzo elastycznym. Jest stwierdzone i w socjologii, i w psychologii społecznej, że ludzie skonfrontowani z kolejnymi strasznymi wiadomościami, gdy każdy dzień przynosi jakieś nowe szaleństwo władzy, albo nową patologię społeczną, po jakimś czasie ludzie wyłączają tą świadomość. Nie z głupoty, nie ze strachu, ale wszyscy mamy pewien ograniczony potencjał absorbowania złych wiadomości. O tym bardzo pięknie pisał w 1993 roku Daniel Patrick Moynihan, socjolog, który był też amerykańskim senatorem ze stanu Nowy Jork.

Moynihan pisał w czasie straszliwego kryzysu przestępczości zwłaszcza w Nowym Jorku. Zauważył zjawisko polegające na tym, że wiadomości o jakimś kolejnym strasznym morderstwie, gwałcie czy napadzie i tak dalej, które przynosi codzienna prasa i polityka stanowa, są tam jakoś minimalizowanie albo bagatelizowane, że ludzie potrafią jakby to rozbroić i znormalizować. To jest także teoria dysonansu poznawczego. Jeżeli świat jest nieustannie zły dla nas, a my przecież nie możemy żyć przekonaniu, że świat jest straszny, bo mamy tylko jedno życie i lepszego nie będziemy mieli, to musimy sobie ten świat na nowo opowiedzieć i zdefiniować, by nie cierpieć bez końca z tą świadomością. Tak więc myślimy, że to, co wczoraj opisał brukowiec, jakieś straszne morderstwo, to jest przesada, może tego nie było, może piszą to tylko, aby sprzedawać gazetę i tak dalej. Czyli mamy tendencję do rozbrajania w swoim umyśle kolejnych strasznych wiadomości. Nie chcę nadużywać słowa straszne, ale to, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce od końca 2015 roku, od punktu który ja symbolicznie zaczynam tą bezprawną uchwałą sejmu, poprzez wszystkie kolejne rzeczy, poprzez przypisanie prokuratury do Ministerstwa Sprawiedliwości, poprzez przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, przez przejęcie Sądu Najwyższego, przez zmianę formuły Krajowej Rady Sądownictwa i zmianę systemu obsadzania służby cywilnej i tak dalej i tak dalej… Ta lista jest potwornie długa. I to są rzeczy straszne. To wszystko jest w tej mojej książce. Ale tak to się właśnie działo. Wszyscy mieliśmy tendencję do pewnego bagatelizowania tego zjawiska. Nie da się żyć w stanie, kiedy każdy kolejny dzień przynosi coś jeszcze gorszego. Kupujemy retorykę PiS-owską, że w innych krajach jest podobnie, a przecież to są kraje demokratyczne. We Francji tak wybierają sędziów, a w Niemczech również, a z kolei w Hiszpanii jest tak. Politycy polskiej prawicy coś zawsze znajdą na świecie, coś z wybranym takim malutkim elementem, malutką śrubką, która przypomina naszą śrubkę, którą oni właśnie wprowadzili. No i mówię, że ta śrubka którą oni właśnie wprowadzili, jest w całym instrumencie, który jest w całości patologiczny, a taka sama śrubka z kolei w tej Francji czy w Niemczech czy Hiszpanii jest jakoś neutralizowana przez resztę. 

W mojej książce używam metafory wirusa. Jest coś takiego, że w zdrowym ciele wirus zostaje rozbrojony i może nawet być korzystny, może wzmocnić system immunologiczny. Czyli jeżeli jest coś podejrzanego w systemie sądowym, na przykład w Kanadzie, gdzie sędziów powołuje rząd, to jest to rozbrajane przez inne elementy tego organizmu. Tam jest oczywiście inna kultura polityczna, która zapewnia, że sędziowie muszą być najwyższej jakości, oraz że muszą być zróżnicowani ze względu na płeć, na prowincje, z jakich się wywodzą etc. Te niepisane normy neutralizują potencjalnie niebezpieczny przepis o powoływaniu sędziów. Natomiast u nas wirus w ciele już chorym, może być tym, co powoduje śmierć. Może mieć skutek śmiertelny dla całego organizmu – tak jest u nas. Dlatego nie mamy demokracji.

Zastanawiam się, czy musimy skończyć aż tak smutną konstatacją?

Konstatacja jest smutna, że nie mamy demokracji, ale poprzednia konstatacja była miła, że mamy demokratów. I wszystko zależy od instytucji. Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie musimy budować nowych ludzi. Nie jesteśmy w sytuacji tego zdesperowanego Masaryka, który mówił smutno „Mamy wreszcie demokrację, ale teraz zacznijmy szukać sobie demokratów”. To jest trudne, przecież trwa całe pokolenia. A my mamy demokratów, ale nie mamy instytucji demokratycznych. Ale to akurat będzie można zmienić w miarę szybko.

I tego będziemy się trzymać.


 Wojciech Sadurski „Polski kryzys konstytucyjny”

Książka stanowi zaktualizowane i przygotowane dla polskiego czytelnika wydanie „Poland’s Constitutional Breakdown” (Oxford University Press, 2018), pierwszej na świecie przekrojowej analizy procesu demontażu konstytucyjnego państwa prawa w Polsce po 2015 roku przez rząd Zjednoczonej Prawicy.

W dziewięciu rozdziałach autor, profesor na Uniwersytecie w Sydney oraz Uniwersytecie Warszawskim, przedstawia  przebieg tego procesu w odniesieniu do Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, sądów powszechnych i prokuratury, innych instytucji demokracji liberalnej, takich jak media i organizacje społeczne, a także praw i wolności jednostek, zwłaszcza wolności słowa, zgromadzeń i prawa do prywatności oraz praw mniejszości.

Osobny rozdział poświęca europejskiemu wymiarowi polskich problemów z praworządnością oraz reakcji na nie instytucji Unii Europejskiej i Rady Europy, w tym zwłaszcza Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Do zanalizowania tych zjawisk i procesów wykorzystuje instrumentarium i aktualny dorobek nauk prawnych i politycznych. Stawia tezę i przekonująco argumentuje, że w Polsce mamy do czynienia z populistyczną, przeciw-konstytucyjną erozją demokracji liberalnej.

Oprócz analitycznego rygoru, zaletą książki jest wartka narracja i żwawy język. Zainteresuje nie tylko prawniczki, politologów, polityczki, dyplomatów, analityków i dziennikarki. To pozycja obowiązkowa dla każdej osoby zainteresowanej współczesnymi przeobrażeniami demokracji i życia politycznego w Polsce, Europie, na świecie. I dla wszystkich konstytucyjnych patriotek i patriotów.

Książka dostępna tutaj: https://sklep.liberte.pl/product/wojciech-sadurski-konstytucyjny-kryzys-polski/

 

Widmo uwspółcześnienia polskiej szkoły. Edukacja wobec wyzwań dnia dzisiejszego :)

Są takie sfery funkcjonowania polskiej szkoły, w których zaniedbania należy expressis verbis określić mianem grzechów wołających o pomstę do nieba.

Choć wszystkie kalendarze bezlitośnie pokazują, że znajdujemy się w roku 2020, to jednak polska szkoła nadal nie znalazła się w XXI wieku. Choć wszyscy jej uczniowie, a także pewna część nauczycieli, jak najbardziej w XXI wieku dobrze są już osadzeni, to jednak szkoła nadal tkwi głęboko w wieku XX, a niektórzy powiedzieliby wręcz, że w XIX. Uwspółcześnienie polskiej szkoły jest już od kilkudziesięciu lat tematem debat, jednakże przede wszystkim debaty te toczą się między specjalistami od edukacji, w zaciszach uniwersyteckich gabinetów bądź na łamach wydawanych przez organizacje pozarządowe pism, rzadziej zaś między politykami i samorządowcami. Uwspółcześnienie polskiej szkoły to wyzwanie, ale przede wszystkim to konieczność.

Wymiary uwspółcześnienia

Problemy polskiej szkoły można by wymieniać bardzo długo. Długo też można by mówić o tych sferach jej funkcjonowania, które wymagają uwspółcześnienia, czyli po prostu dostosowania działalności instytucji edukacyjnych do wyzwań dnia dzisiejszego. Nie chodzi jednakże o to, żeby kolejny już raz toczyć krokodyle łzy nad polskim systemem edukacyjnym, ani tym bardziej jeszcze jeden raz znęcać się nad tym czy tamtym ministrem edukacji narodowej. Są jednakże takie sfery funkcjonowania polskiej szkoły, w których zaniedbania należy expressis verbis określić mianem grzechów wołających o pomstę do nieba. Trzy są takie obszary, których przebudowanie wydaje się z perspektywy dnia dzisiejszego koniecznością, a zamykanie oczu na te problemy stanowi dowód totalnej ignorancji kolejnych ekip rządzących Polską. Te trzy obszary to: anachroniczna podstawa programowa, brak edukacji seksualnej i iluzja pomocy psychologiczno-pedagogicznej. 

Anachroniczna podstawa programowa

W pierwszej kolejności należałoby w sposób poważny, merytoryczny i metodyczny zastanowić się, czego w ogóle polski uczeń powinien się w szkole uczyć, jakie umiejętności powinna w nim kształtować szkoła oraz jakie kompetencje społeczne powinien posiąść po jej opuszczeniu. Pamiętać trzeba, że szkoła odgrywa ogromną rolę w życiu dzieci i młodzieży. Bardzo często życie szkolne stanowi dla młodych ludzi rekompensatę braku rodziców w domu oraz ich ograniczonych kompetencji wychowawczych i społecznych. Szkoła ponadto jest ostatnim bastionem, który wymusza na dzieciach i młodzieży odrywanie – choćby na jakiś czas – oczu i uwagi od smartfonów, tabletów i komputerów. Szkoła jest więc środowiskiem, w którym młodzi żyją i uczą się żyć. Nie można unikać odpowiedzi na pytanie o to, czego uczyć się powinni, a wydaje się, że odpowiedzi na to pytanie powinniśmy szukać w świecie współczesnym, nie zaś w starych, zakurzonych książkach.

Pytania tego nie stawiają sobie polskie władze oświatowe i pytania tego nie stawiają sobie również przedstawiciele elit politycznych. Ostatnie reformy edukacji – w szczególności zaś ostatnia z reform – niestety nie znajdowały odpowiedzi na to pytanie. Obawiam się również, że pytania tego w ogóle sobie nie stawiano. Oczywiście oficjalnie wszyscy kolejni ministrowie edukacji narodowej wskazywali na konieczność budowy szkoły nowoczesnej, szkoły XXI wieku, szkoły cyfrowej i elektronicznej, szkoły naszych marzeń. W rzeczywistości jednak podstawy programowe nie nadążają za współczesnością. Szczególnie zaś podstawy programowe aktualnie obowiązujące w polskiej szkole zdają się być przynajmniej krokiem wstecz w stosunku do poprzednio obowiązujących. Zupełnie pomijam zamieszanie związane z całym procesem przygotowywania tych podstaw programowych, ukrywania nazwisk jej autorów, braku konsultacji społecznych i transparentności całych przygotowań. Kluczowe jednakże jest to, że aktualna podstawa programowa jest anachronizmem, który bylibyśmy w stanie zaakceptować w latach 50. czy 60. XX wieku.

Pierwszym krokiem w kierunku uwspółcześnienia polskiej szkoły musiałoby być sformułowanie szerokiego zespołu specjalistów, ekspertów, społeczników, działaczy społecznych, przedstawicieli organizacji pozarządowych, samorządowców i obywateli, którym leży na sercu los polskiej edukacji. Zadaniem takiego zespołu powinno być wyznaczenie, czego szkoła powinna uczyć młodych ludzi, jakie kształtować w nich umiejętności i jaki promować system wartości. W dalszym etapie poszczególne zespoły specjalistów powinny przełożyć to na konkretne przedmiotowe pakiety składające się na podstawę programową. Gremia te powinny przede wszystkim kierować się dążeniem do skrócenia podstawy programowej – w stosunku do dzisiejszej – oraz uogólnienia jej zapisów, aby dać większe możliwości autorom podręczników i programów nauczania, a także samym nauczycielom, szersze możliwości w kształtowaniu procesu edukacyjnego. Ponadto uwspółcześniona podstawa programowa powinna stawiać nacisk na sferę umiejętności ważnych dla funkcjonowania we współczesnym świecie, zaś ograniczać do minimum zakres akademickiej wiedzy wymaganej od ucznia. Ważne też, aby dać szkołom możliwość utrwalenia zdobytej wiedzy i umiejętności, wypróbowania ich w praktyce, a tym samym uczynienia ich operatywnymi. 

Brak edukacji seksualnej 

W polskiej szkole nie istnieje coś takiego, jak edukacja seksualna. Opowieści niektórych środowisk fundamentalistyczno-konserwatywnych o biegających po szkołach edukatorów, którzy wyłapują rozchwianych emocjonalnie młodych ludzi, aby podstępem podać im tabletkę na zmianę płci, należy włożyć między bajki. I bynajmniej nie są to bajki dla grzecznych dzieci. Dyskurs prawicowych fundamentalistów dotyczący edukacji seksualnej stanowi namacalny dowód, iż taki rodzaj edukacji jest w Polsce potrzebny, a ludzie ci najwidoczniej sami wykazują się brakami w rzetelnej wiedzy w zakresie ludzkiej seksualności. Biegający po osiedlach potwór dżender został zastąpiony ideologią LGBT czy też – mówiąc językiem profesora nauk teologicznych – tęczową zarazą. Natomiast pewni dorośli i podobno wykształceni panowie całkiem serio i oficjalnie zachęcają osoby nieheteronormatywne do podjęcia się terapii, w wyniku której osoby te miałyby powrócić do swojej rzekomo utraconej heteronormalności. A wszystko to dzieje się w drugim dwudziestoleciu XXI wieku, kiedy to wszelkie organy i instytucje medyczne – zdawałoby się – rozumieją, czym jest tożsamość seksualna i orientacja seksualna, a lekarzy uczy się w oparciu o rzetelną wiedzę naukową. 

Czy prawica, czy lewica – żadna z sił politycznych rządzących Polską po 1989 r. nie podjęła się dzieła, jakim powinna być rzetelna edukacja seksualna, dzięki której polskie dzieci zostałyby ochronione przed psychicznymi problemami związanymi z tożsamością czy orientacją seksualną, molestowaniem seksualnym i innymi formami przemocy seksualnej, przedwczesnymi i nieplanowanymi ciążami, ryzykowanym współżyciem seksualnym i bezmyślną inicjacją seksualną. Polska prawica usiłuje sprowadzić edukację seksualną wyłącznie do tematów związanych z legalizacją związków partnerskich oraz równością małżeńską bądź z problemem aborcji. Tymczasem wiedza o seksualności dotyczy szeregu innych spraw, z którymi borykają się młodzi Polacy i młode Polki. Uruchomiony z politycznych pobudek „straszak LGBT” zupełnie usuwa z wyobraźni zbiorowej przekonanie o konieczności uczenia młodych ludzi wrażliwości w sprawach intymnych, umiejętności radzenia sobie z kompleksami, tolerancji względem inności, właściwego postrzegania pornografii i ochrony przed jej skutkami, a także przygotowania do odpowiedzialnego współżycia seksualnego. 

Polska prawica w toku wdrażania gimnazjalnej reformy edukacyjnej usunęła ze szkół wychowanie seksualne. Wprowadzono wówczas przedmiot o nazwie wychowanie do życia w rodzinie, w ramach którego powinno się również realizować treści dotyczące seksualności człowieka. Tymczasem przedmiot ten nie uzyskał rangi przedmiotu obowiązkowego, wobec czego rodzice mogą podjąć decyzję o nieuczęszczaniu na niego przez młodego człowieka. Ponadto swoistą formą zakłamania określić trzeba samą nazwę tego przedmiotu, która cechuje się wybitnie konserwatywnym osadzeniem. Bo przecież nie wszyscy ludzie decydują się na założenie rodziny. Bo przecież nie dla wszystkich rodzina jest najważniejszym punktem odniesienia. No i przecież stosunkowo rzadko pierwsze doświadczenia seksualne młodych ludzi prowadzą ich do założenia rodziny. Sama formuła wychowania do życia w rodzinie stanowi typowe dla polskiej prawicy przeświadczenie, że najdoskonalszą formą walki z problemami społecznymi, jest ich przemilczanie. Trzeba jednak wreszcie z tym skończyć! Uwspółcześnienie polskiej szkoły wymaga, aby został wprowadzony przedmiot o nazwie edukacja seksualna, który byłby obowiązkowy dla wszystkich uczniów, a prowadzący go nauczyciele byliby solidnie wykształceni na bazie nauk medycznych, psychologii i biologii, nie zaś na wydziałach kształcących teologów. 

Iluzja pomocy psychologiczno-pedagogicznej

Okazuje się, że także pomoc psychologiczno-pedagogiczna, stanowiąca element działania polskiego systemu edukacji i wychowania, domaga się uwspółcześnienia. W tym przypadku jednakże brakowi wyobraźni polskich decydentów towarzyszy nieustannie chroniczny brak środków finansowych. Ów brak wyobraźni ponownie – jak w przypadku edukacji seksualnej – wynika z totalnie nieracjonalnego przeświadczenia o tym, że omijanie problemów psychologicznych młodzieży szerokim łukiem, sprawi, że problemy te albo same znikną, albo same się zaleczą. Brak w polskich szkołach prawdziwej pomocy psychologicznej. Wciąż w większości polskich szkół w ogóle nie ma etatu psychologa, zaś tam, gdzie taki etat stworzono, jeden psycholog ma za zadanie otoczyć opieką psychologiczną kilkuset uczniów. W większości polskich szkół pomoc psychologiczno-pedagogiczna jest zadaniem szkolnych pedagogów, którzy obarczeni zostali tak szerokim katalogiem zadań i obowiązków, że istotną część ich czasu pracy zajmuje obsługa biurokratyczno-administracyjna, czyli po prostu wytwarzanie dokumentacji, która zazwyczaj ma służyć jako swoiste zabezpieczenie dla szkoły, że dokonano wszelkich możliwych czynności, mających na celu zapewnienie odpowiedniej pomocy młodzieży z problemami. 

Młodzież we współczesnej szkole boryka się z szeregiem problemów, które są charakterystyczne dla czasów, w których żyjemy. Nie zawsze rodzice czy dziadkowie będą w stanie udzielić właściwej pomocy, również nie zawsze pomocy tej będzie potrafił udzielić nauczyciel czy wychowawca. Biorąc zaś pod uwagę postępujące starzenie się przeciętnego nauczyciela, należy spodziewać się, że za jakiś czas typowy belfer nie będzie już równolatkiem rodzica, ale okaże się raczej rówieśnikiem dziadka czy babci. Szkolni psychologowie powinni stanowić zatem rezerwuar profesjonalnej pomocy, jaka zostałaby udzielona młodemu człowiekowi, który będzie miał problem w uzyskaniu takiej pomocy w swoim najbliższym środowisku. Psychologowie stanowić powinni również pierwszych doradców starzejących się nauczycieli i wychowawców. Ponadto pamiętać trzeba, że pewne czynności w sposób zupełnie profesjonalny będzie w stanie przeprowadzić wyłącznie psycholog i nie powinno się nawet oczekiwać ich wykonania od szkolnego pedagoga. 

Wobec narastającej skali problemów, z jakimi borykają się młodzi ludzie, a które to problemy w większości przypadków mają związek z zachodzącymi procesami cywilizacyjnymi, żadnego społeczeństwa zwyczajnie nie stać na to, aby kwestie związane ze świadczeniem rzetelnej i profesjonalnej pomocy psychologiczno-pedagogicznej były ignorowane. Pomoc pedagogiczno-psychologiczna w każdej polskiej szkole to forma prewencji – powinniśmy próbować w ten sposób zapobiegać pogłębianiu się problemów młodych ludzi, uczyć ich radzenia sobie z nimi, a w razie potrzeby również kierować do odpowiedniego specjalisty. Dalsze ignorowanie tej sfery funkcjonowania środowiska szkolnego stanowi gigantyczny koszt dla państwa, a także dla całego naszego społeczeństwa, w przyszłości. To bowiem nie tylko wzrastająca skala samobójstw wśród młodzieży, ale również nieustannie powiększająca się liczba zachorowań na depresje, nerwice i różnego rodzaju fobie, które w coraz większym stopniu paraliżują aktywne uczestnictwo jednostki w życiu społecznym. Uwspółcześnienie pomocy psychologiczno-pedagogicznej wymaga więc i więcej wyobraźni, i zwiększenia środków. 

Widmo uwspółcześnienia

Jak widzimy więc, polska szkoła jest ślepa na problemy polskich dzieci i młodzieży. Polska szkoła w coraz mniejszym stopniu przygotowuje młodych ludzi do efektywnego funkcjonowania w realiach społeczno-gospodarczych: nie przekazuje najnowszej i jednocześnie rzeczywiście przydatnej wiedzy; nie kształci umiejętności, z których absolwenci systemu szkolnictwa robiliby odpowiedni użytek; nie do końca wywiązuje się również z zadań związanych z kształtowaniem odpowiednich kompetencji i wychowania do wartości. Polska szkoła tkwi głęboko w XX wieku, dlatego nie widzi problemów młodych Polek i Polaków, a kiedy już problemy te dostrzeże, wówczas stara się nazwać je przy pomocy tworzących pozór bezpieczeństwa eufemizmów. Takim sposobem mamy w Polsce zamiast powszechnych i obowiązkowych zajęć wychowania seksualnego – nieobowiązkowe wychowanie do życia w rodzinie. Zamiast rozmowy o problemach, z którymi rzeczywiście borykają się młodzi ludzie, zarówno w sieci, jak i w realu – mamy przeludnione klasy, przeładowaną podstawę programową, przepracowanych pedagogów szkolnych, podstarzałych wychowawców i biurokratyczny przesyt, który każdej kolejnej ekipie rządzącej poprawia humor i utwierdza ją w przekonaniu, że jest dobrze, więc jutro na pewno będzie jeszcze lepiej. Widma uwspółcześnienia polskiej szkoły wyglądać powinniśmy wszyscy, jednakże – nie miejmy złudzeń – tego widma nadal nie widać. 

W uścisku konserwatyzmów, czyli od konserwatyzmu Kaczyńskiego do konserwatyzmu Tuska :)

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują.

Kiedy w roku 2005 wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydentem Polski został dotychczasowy prezydent Warszawy Lech Kaczyński, nikt nie miał świadomości, że ukształtowany wówczas układ polityczny utrzyma się kolejne piętnaście lat. Gorący spór między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską, którego pierwszą odsłonę ujrzeliśmy w kampaniach wyborczych 2005 roku, sztabowcy PiS-u zgrabnie dookreślili retorycznie jako konflikt między Polską solidarną a Polską liberalną. Już wówczas dało się dostrzec, że w istocie jest to spór między dwiema wersjami konserwatyzmu: narodowym konserwatyzmem socjalnym a konserwatyzmem liberalno-modernizacyjnym. 

Czy rządzą nami konserwatyści?

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują. Również przed 2005 r., czyli zanim jeszcze sformułował się drugi system partyjny III Rzeczypospolitej, to właśnie konserwatyści dominowali w politycznym uniwersum, choć część z nich – mam na myśli czołówkę Sojuszu Lewicy Demokratycznej – ów konserwatyzm zawzięcie skrywała, a jego ewentualne przejawy uzasadniała konserwatywnymi postawami polskiego społeczeństwa. Także pierwszy system partyjny III RP zdominowany był przez wartości i programy konserwatywne. Partia postkomunistyczna, stanowiąca centralny element tego systemu, oficjalnie deklarowała się jako ugrupowanie lewicowe i zdarzało jej się podejmować – choć z rzadka – inicjatywy typowe dla klasycznej lewicy. Zwykle jednak SLD podporządkowywał się konserwatywnemu mainstreamowi programowo-politycznemu, a także godził się na symboliczny prymat typowych dla myślenia konserwatywnego wartości.

Drugi system partyjny – tzw. duopol Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości – stanowi jakość samą w sobie. Oba ugrupowania ukształtowały się na bazie dominujących w ruchu „Solidarności” środowisk bliskich konserwatyzmowi i chrześcijańskiej demokracji, w pewnym zaś stopniu nawiązujących do ideologii liberalnej. Na poziomie tożsamościowym obie partie deklarowały swoje przywiązanie do prawicowej identyfikacji, choć z biegiem lat Platforma Obywatelska w coraz większym stopniu rozbudowywała frakcję centro-lewicową. Jednakże równolegle w partii tej dokonywał się proces ideowo-programowego zubożenia. Uzasadniano to niekiedy przekonaniem o potrzebie politycznego pragmatyzmu, wiarą w moc wyzbytej wątków aksjologicznych centrowości, a także postawą euroentuzjastyczną, stanowiącą bodajże jedyny doktrynalny element spajający wszystkie frakcję na tę partię się składające. Tymczasem na poziomie decyzyjnym Platforma Obywatelska pozostała ugrupowaniem konserwatywnym, zarówno w kwestiach społecznych, jak też gospodarczych. Swoboda przepływu personalnego między PiS-em a Platformą stanowi namacalny dowód spoistości tożsamościowo-ideologicznej obu ugrupowań.

Platforma Obywatelska w momencie jej powstania zdefiniowana została jako partia konserwatywno-liberalna. Tzw. trzej tenorzy – Andrzej Olechowski, Donald Tusk i Maciej Płażyński, czyli ojcowie założyciele PO – deklarowali się jako liberałowie gospodarczy (to deklarowano expressis verbis) i zarazem konserwatyści światopoglądowi (w tym wymiarze deklaracje oficjalne były albo niespójne, albo formułowane z pewną li tylko nieśmiałością). Konserwatyzm Platformy od początku był jednakże konserwatyzmem europejskim i nadawano mu wymiar nowoczesny. Powoływano się na europejskie tradycje liberalnej demokracji czy też takie wartości, jak idea praw człowieka z szerokim katalogiem wolności jednostki czy tolerancji na czele. Tymczasem w wymiarze pragmatycznym stroniono od kontrowersyjnych zmian o charakterze społeczno-światopoglądowym, sferę obyczajową uznając deklaratywnie za „kwestię prywatną”. Tym samym wszelkie dyskusje w ramach Platformy Obywatelskiej na temat aborcji, stosunków państwa z Kościołem katolickim, związków partnerskich czy edukacji seksualnej gaszone były w zarodku bądź finalizowano je teatralnym wzruszeniem rękoma. Najodważniejsze liberalne projekty – od pomysłu finansowania in vitro czy regulacji związanych z dostępem do tzw. tabletki „dzień po” – w samej Platformie wywoływały daleko idący sprzeciw i należy je uznać za awangardę liberalizmu obyczajowego. Podejrzewam, że niejeden ideowy liberał integralny posiada na swoim twardym dysku wykazy głosowań posłów Platformy Obywatelskiej nad projektami wprowadzającymi rejestrowane związki partnerskie, które są kwintesencją jej konserwatyzmu postaw.

Prawo i Sprawiedliwość przyjęło odmienną wersję konserwatyzmu. Można go określić mianem konserwatyzmu narodowego czy wręcz narodowo-katolickiego, któremu nadano wymiar socjalny czy solidarystyczny. Bynajmniej ten ostatni wątek nie jest rzadki w środowiskach konserwatywnych czy narodowo-katolickich, a typowa dla prawicy wiara w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku” w ostatnim trzydziestoleciu przestała być elementem niewzruszonym. Niezależnie od socjalno-solidarystycznych predylekcji Prawa i Sprawiedliwości w kwestiach gospodarczych, tożsamość ideowo-symboliczna tego ugrupowania zakorzeniona jest głęboko w tradycjonalizmie społecznym oraz nacjonalizmie, przejawiającym się nie tylko na poziomie symboliczno-językowym, ale również w polityce zagranicznej. Czynnikom tym nadano tak istotną rangę, że porównywanie PiS-u do przedwojennego PPS-u, jakiego dokonywali niektórzy znani i aktywni w social mediach publicyści, należy włożyć między bajki. Kontrowersyjne czy wręcz żenujące wypowiedzi niektórych działaczy Prawa i Sprawiedliwości – w tym również prezydenta Andrzeja Dudy – w sprawach osób nieheteronormatywnych wskazują również na ludowy czy też populistyczny charakter przyjętego modelu konserwatyzmu. Pewnie w odniesieniu do tych konkretnych nienawistnych wypowiedzi, których nie warto nawet w tym miejscu przytaczać, trzeba by wręcz mówić o prymitywnej czy nawet ksenofobicznej wersji tego konserwatyzmu. Pewien jego wymiar wyszedł na jaw w trakcie dyskusji wokół kryzysu uchodźczego i planowanego kilka lat temu mechanizmu relokacji uchodźców.

Zdaję sobie sprawę, że postawiona teza o duopolu dwóch konserwatyzmów, na których opiera się drugi system partyjny III RP, może się niektórym wydawać kontrowersyjna. Zachęcam jednak niedowiarków, aby przeanalizować dorobek legislacyjny obu partii politycznych właśnie w kontekście idei i wartości typowych dla konserwatyzmu, a także tych, które utożsamiamy z liberalizmem czy socjaldemokracją. Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż konserwatyzm przejawiać się musi niewyłącznie w wymiarze polityczno-programowym, ale również w sferze szeroko rozumianych postaw politycznych, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku do zmiany społecznej. Ów wymiar metapolityczny skłoniłby nas wręcz do innej konkluzji – niewątpliwie obrazoburczej dla niektórych „obrońców demokracji” czy też „publicystów walczących z dyktaturą Kaczyńskiego” – a mianowicie takiej, że to Platforma Obywatelska była jednakże bardziej skłonna od Prawa i Sprawiedliwości do przyjmowania postaw zachowawczych względem ustroju, systemu politycznego czy instytucji państwa. To Prawo i Sprawiedliwość – od początku swojego istnienia – opowiadało się za radykalną przebudową instytucjonalną czy wręcz za „obaleniem ładu pookrągłostołowego”. Tak, trudno taki metapolityczny rewolucjonizm utożsamiać z ideologią konserwatywną. Pamiętać jednak trzeba, że punktem odniesienia dla polskich partii politycznych tworzących się po roku 1989 była Polska Rzeczpospolita Ludowa, autorytarny czy wręcz totalitarny reżim oraz gospodarka centralnie planowana. 

Dlaczego dwa konserwatyzmy?

Jak to zatem możliwe, że od piętnastu lat rządzą Polską wymieniające się u sterów rządów dwie partie konserwatywne? Jak to możliwe, że w uprzednich piętnastu latach nawet zadeklarowani socjaldemokraci niemalże pod rękę spacerowali z biskupami a zwlekanie z ratyfikacją konkordatu stanowiło wyżyny socjaldemokratycznej identyfikacji? Jak wytłumaczyć to, że Polacy przez trzydzieści lat demokracji głosowali za ugrupowaniami bądź jednoznacznie konserwatywnymi, bądź za takimi, które swoją lewicowość czy liberalizm chowały do plecaka nie tylko na czas kampanii wyborczej? Co musiałoby się wydarzyć, aby progresywne partie polityczne – lewicowe bądź integralnie liberalne – zdobywały znaczące poparcie społeczne właśnie ze względu na swoją lewicowo-liberalną agendę, nie zaś dzięki unikaniu tematów kontrowersyjnych i jednoznacznych deklaracji ideowych?

Oczywiście odpowiedź narzucająca się wręcz – jak już wspominano powyżej – skłania nas do powrotu do tego, co przed 1989 rokiem, a zatem do poprzedniego systemu politycznego. Polska Ludowa była krajem zinstytucjonalizowanego ateizmu państwowego, a zatem Kościół katolicki stanowił podmiot jednoznacznie uznawany za wrogi państwu i ustrojowi. Wszelkie formy krytyki Kościoła katolickiego i religijności jako takiej przez pierwsze dekady III RP przywoływały wspomnienia antykościelnych działań aparatu państwa komunistycznego. Takim sposobem Kościół katolicki – religia i religijność również – znalazł się pod swoistym parasolem ochronnym, a wszelkie przejawy „kościołosceptycyzmu” czy wręcz zdeklarowanego antyklerykalizmu porównywano do represji czasów PRL. Ochrona Kościoła katolickiego i nauczania religii w szkołach stały się jednym z fundamentów światopoglądu konserwatywnego nie tylko większości Polaków, ale przede wszystkim polskich elit politycznych, szczególnie tych nowych, pookrągłostołowych. Paradoksem jest to, iż ów parasol ochronny, jaki uzyskał w III RP Kościół katolicki, stał się niestety główną przyczyną braku transparentności działań kościoła zinstytucjonalizowanego w sprawach społecznie istotnych, jak chociażby rozwiązywanie skandali pedofilskich czy też zarządzanie i rozporządzanie nieruchomościami odzyskanymi przez Kościół katolicki bądź uzyskanymi w ramach rekompensaty. 

Konserwatyzmy mają się w Polsce nieźle także dlatego, że zdecydowaną większość obywateli pierwszych dekad III RP stanowili ludzie wychowani jednakże w komunistycznych czasach. Pomimo deklaracji komunistycznych ideologów aparat państwa, jakim była Polska Ludowa, kształcił i wychowywał w duchu swoiście pojmowanego nacjonalizmu, ksenofobii przejawiającej się w wielu różnorodnych wymiarach, zamkniętości ideologicznej i światopoglądowej. Liberalne prawo aborcyjne w czasach PRL nie szło w parze z tolerancją względem różnych stylów życia. Państwo formowało społeczeństwo zuniformizowane, bierne, uległe i zastraszone. Polska po 1989 r. stała się areną gwałtownej, ale jednak późnej – niewątpliwie spóźnionej – modernizacji. Przemiany świadomości społecznej spowalniała także monolityczność etniczna i religijna społeczeństwa polskiego, sprawiająca, że tolerancja dla odmienności – przynajmniej przez pierwsze piętnastolecie, czyli do momentu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej – była raczej abstrakcyjnym celem niż codzienną postawą prospołeczną. Nie dziwi zatem, że szermowanie przez narodowych konserwatystów hasłami pobudzającymi i legitymizującymi niechęć do cudzoziemców – uchodźców, Niemców czy „ruskich” – bądź osób nieheteronormatywnych niejednokrotnie okazywało i wciąż okazuje się skuteczne. Seksualizujący dzieci potwór dżender, krwiożercza ideologia elgiebetyzmu czy też zarażający nas tropikalnymi chorobami uchodźcy-islamiści stały się figurami, które wrosły w ten lokalny ludowo-populistyczny konserwatyzm, głoszony przez kreujących się na wytrwałych pielgrzymów do Jasnej Góry czy też rzekomych kontynuatorów nauczania Jana Pawła II. 

Wreszcie po półwieczu rządów lewicy – przynajmniej nominalnie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stanowiła ucieleśnienie lewicowości (ten temat jednak w tym miejscu pozostawimy) i kontynuatorkę tradycji Polskiej Partii Komunistycznej oraz Polskiej Partii Socjalistycznej – lewicowość stała się czymś podejrzanym. Lewica kojarzyła się z PZPR i będącym jej prawnym kontynuatorem Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Lewica kojarzyła się z komunizmem, nie tylko w jego wymiarze ideologiczno-doktrynalnym, ale przede wszystkim w odniesieniu do wszelkich atrybutów totalitaryzmu komunistycznego. Dziś jeszcze wystarczy otworzyć Twittera i przejrzeć wpisy rzekomo liberalnych publicystów, z których wylewają się nieposkromione siłami rozumu konkluzje, w których socjaldemokracja czy też interwencjonizm państwowy utożsamia się z komunizmem, totalitaryzmem czy wręcz monopartyjnością. Trudno prowadzić jakiekolwiek merytoryczne dyskusje również z wieloma obrońcami państwa minimalnego, którzy zupełnie zapominają o tym etapie rozwoju państw zachodnioeuropejskich czy nawet Stanów Zjednoczonych po II wojnie światowej, kiedy to etatyzm i aktywność państwa w szeregu polityk publicznych stanowiły codzienność, a tym samym narzędzie wypracowywania dobrobytu społecznego. Tego typu narracja obecna jest dziś zarówno wśród konserwatystów narodowych – niezależnie od tego, że oficjalnie deklarują oni budowę polskiego modelu państwa dobrobytu (sic!) – jak również w jeszcze większym stopniu wśród tych rzekomo „fajniejszych”: nowoczesnych, europejskich, praworządnych. Paradoksalnie to ci drudzy właśnie straszyli lewicowych posłów koalicją z nacjonalistami z Konfederacji. 

Czy jesteśmy skazani na Polskę konserwatystów?

Obserwacja polskiej sceny politycznej w całej erze III RP pewnie wielu liberałów integralnych, a tym bardziej przedstawicieli lewicy kulturowej, skłaniać może do nastrojów kapitulanckich. Nie powinno nas zatem dziwić, że część lewicowych elit politycznych szuka bezpiecznej przystani w okręcie dowodzonym przez tych „fajniejszych” konserwatystów. Nie powinno nas także dziwić, że lewicowo-liberalny elektorat od lat daje się uwieść tej proeuropejskiej części polskich elit konserwatywnych. Co dziwne, elektorat ten nie oczekuje od naszych eurokonserwatystów niczego ponad to, żeby zagwarantować sobie mniejsze stężenie tych „gorszych” konserwatystów, nacjonalistycznych, eurosceptycznych i populistycznych. Nie dziwi także fakt, iż elektorat ten zdaje się być usatysfakcjonowany biegłą angielszczyzną czy francuszczyzną kandydata, a nie oczekuje od niego jasnych deklaracji w zakresie postępowych reform społecznych. Niestety ów konserwatywny duopol – wspierany notabene przez ludowo-konserwatywną partię zawiasową, jaką jest Polskie Stronnictwo Ludowe, a w ostatnich miesiącach uzupełniony przez systematycznie wzrastającą nacjonalistyczno-libertariańską Konfederację – wciąż zdaje się być mocny i jeszcze nic nie zwiastuje, że zamieni się w kruszywo. 

Nie należy mieć jednak szczególnych złudzeń co do kierunku przemian społecznych, jakie zachodzą we współczesnej Europie, a także we współczesnej Polsce. Badania opinii społecznej wskazują, że Polacy stają się coraz bardziej liberalni w kwestiach obyczajowych. Polki coraz odważniej i dobitniej domagają się liberalizacji prawa do aborcji. Mniejszości seksualne wreszcie będą miały możliwość formalizowania swoich relacji poprzez zawarcie związków partnerskich. Proces społecznej liberalizacji obyczajowej idzie w parzę z laicyzacją społeczeństwa. Myślę, że najwięcej w tym temacie mają do powiedzenia księża katoliccy, jeśli tylko instytucjonalna presja pozwoliłaby im rozmawiać o problemach współczesnego Kościoła. Wszystko wskazuje na to, że czas liberalnej rewolucji obyczajowej zbliża się nieuchronnie. Konserwatywna dominacja na polskiej scenie politycznej zdaje się być jednak zapowiedzią liberalno-lewicowej rewolucji społeczno-obyczajowej, która nastąpi nagle i niespodziewanie, która mieć będzie twarz zapaterowską i której obce będą wszelkie formy poszukiwania „trzeciej drogi”. Nie uda nam się wyrwać z dialektycznego uścisku konieczności, choć nikt rozsądny nie będzie w stanie przewidzieć, kiedy ów rewolucyjny moment nadejdzie. Można siąść w kawiarni i sącząc sojowe latte przyglądać się „byciu ku dekonstrukcji” polskiego porządku ideologiczno-partyjnego. Można też zakasać rękawy i przegrupowywać siły, będąc w ciągłej gotowości. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję