Matki+: na plusie czy na minusie? Wywiad z prof. Markiem Górą :)

Z prof. Markiem Górą rozmawia Agnieszka Kożańska

Agnieszka Kożańska: Od niedawna mamy ustawę o emeryturach matczynych. Jak ocenia Pan tę propozycję pod kątem zasadności, możliwości realizacji, w perspektywie całego systemu zabezpieczenia społecznego, a także jej konsekwencji dla budżetu państwa?

Prof. Marek Góra: Tu nie chodzi tylko o budżet, chodzi o ludzi. Budżet jest jedynie narzędziem. Pamiętajmy przy tym, że propozycja dotyczy systemu emerytalnego, nie zaś całego systemu ubezpieczeń społecznych. System emerytalny został w ich zakresie wydzielony w 1999 roku.

Był pan współtwórcą tych reform, prawda?

Tak. Od tego właśnie zaczęliśmy. System działa już od 20 lat i sprawuje się całkiem dobrze. Było w tym czasie parę ingerencji, niektóre bardzo niedobre, ale z punktu widzenia ludzi żadna z nich nie zmieniła jego zasadniczego sposobu funkcjonowania. I dobrze.

Istotą wspomnianych zmian była ochrona dochodów pokolenia pracującego. Wbrew intuicyjnemu przeświadczeniu system emerytalny jest dla pokolenia pracującego, a nie dla emerytów.  Zasadnicze jest utrzymanie balansu pomiędzy finansowaniem konsumpcji ludzi w wieku starczym (nota bene, o taki właśnie wiek powinno w emeryturach chodzić), a obciążeniem pokolenia pracującego (pracowników i przedsiębiorców). Bo to jedyne źródło środków, które mogą być przeznaczone na finansowanie emerytur. Dotyczy to każdego typu systemu.

W efekcie, im więcej obiecamy ludziom w wieku podeszłym, tym mniej pozostanie na opłacenie tych, którzy tworzą PKB.

Czy matkom, które rodzą i wychowują przyszłych podatników, nie należą się z tego względu jakieś przywileje?

Przywileje nie należą się nikomu. Potrzebne jest natomiast mądre wsparcie tych, którzy takowego wymagają. Wsparcie matek dobrze nam się kojarzy. Co ważne można wskazać, że wychowywanie większej liczby dzieci może ograniczać funkcjonowanie na rynku pracy, co z kolei oznacza mniejsze środki odłożone przez kobiety na emeryturę.

Są dwa sposoby złagodzenia tego problemu. Oba funkcjonują w ramach systemu emerytalnego od 1999 roku. Pierwszy to opłacanie przez pracujące społeczeństwo (za pośrednictwem budżetu) składek za matki na urlopach macierzyńskich i rodzicielskich. Można oczywiście dyskutować o ich wysokości oraz okresie przez jaki są płacone. Drugi to dopłacanie przez pracujące społeczeństwo do emerytury osób, które nie uzbierały środków na poziomie uznanym za minimalny. W tym przypadku trzeba jednak (kobieta) spełnić wymóg 25 lat uczestniczenia w systemie emerytalnym.

Projekt „emerytur matczynych” sprowadza się do zniesienia tego wymogu stażowego dla matek co najmniej czworga dzieci. Czy to pomysł dobry, czy nie, to faktycznie dyskusyjne,  ale wiele szumu medialnego, jaki wytworzył się wokół tego projektu ma charakter wybitnie PR-owy. Po prostu złagodzenie jednego z wymogów uprawnienia do uzyskanie dopłaty do emerytury minimalnej „sprzedaje” się gorzej niż „wprowadzenie” emerytur dla matek.

Tak czy inaczej to rozwiązanie, które będzie nas kosztować. Politycy starają się stworzyć wrażenie, że to oni finansują ten koszt. To oczywiście nieprawda. Finansujemy go my, pracujący Polacy. Dlatego tym bardziej, przy pełnym uznaniu celu, jakiemu ma służyć, należy zapytać, czy jest to rozwiązanie najlepiej służące temu celowi, a nie tylko propagandzie wyborczej i celom ideologicznym.

Są matki, które z proponowanych emerytur skorzystają już teraz.

Tak, ale to cel doraźny, niemający niczego wspólnego z systemem emerytalnym.

Widzę cztery cele wprowadzenia tego rozwiązania. Pierwszy to oczywiście wsparcie kobiet już dziś w wieku emerytalnym, które urodziły przynajmniej czworo dzieci. To raczej specyficzny rodzaj pomocy społecznej. Nie powinniśmy go mylić z systemem emerytalnym. Drugi cel ma charakter wyborczy. Ma to się ludziom dobrze kojarzyć. Trzeci, to zachęta do rodzenia dzieci, co akurat pozbawione jest uzasadnienia. Czwarty cel jest ideologiczny: chodzi o propagowanie konserwatywnego modelu rodziny, w którym kobiety są wypychane z rynku pracy i mają „siedzieć” w domu.  

Tylko czy emerytury matczyne faktycznie mogą wywrzeć na to jakikolwiek wpływ?

Myśląc o wsparciu dla matek można to widzieć na dwa różne sposoby. Pierwszy to finansowanie różnych form wsparcia dochodowego pozwalającego matkom wycofać się z aktywnego życia zawodowego. Drugim sposobem jest sfinansowanie matkom (rodzinom) różnego rodzaju wydatków na usługi okołorodzinne, pozwalające im skutecznie łączyć rodzicielstwo z pracą.

Obietnica zawarta w projekcie emerytur matczynych nie zadziała w żadnym ze wskazanych przypadków. Wynika to z bardzo długiego okresu między wiekiem (nawet późnym) rodzenia dzieci, a wiekiem przejścia na emeryturę. To około dwóch dziesięcioleci lub więcej. W takiej perspektywie nie wkalkulowuje się w swoje decyzje, szczególnie tak fundamentalne jak rodzenie dzieci, odległych obietnic politycznych.

Mam bardzo sceptyczny stosunek do emerytur matczynych, tym niemniej nie należy go łączyć z brakiem poparcia dla wspierania matek wielodzietnych. Jestem wobec nich pełen szacunku i sądzę, że należy rozważyć dla nich jakieś dobre, systemowe, rozwiązanie. Trzeba to jednak zrobić uczciwe, przy okazji nie robiąc ludziom wody z mózgu. Pamiętając o tym, że zawsze jest coś za coś. Może byłoby lepiej, gdyby więcej zainwestować właśnie w  te dzieci: w dobrą szkołę, z dobrze opłacanymi nauczycielami, w odpowiednio finansowaną ochronę zdrowia, czy ogólnie w szersze możliwości rozwoju ich kapitału ludzkiego.

Takiej refleksji brakuje?

To chyba nie tyle brak samej refleksji, ale raczej świadome promowanie konserwatywnego modelu rodziny, w którym matka nie pracuje i zostaje z dziećmi. Raz, że jest to z definicji matka, a nie ojciec, a dwa, że marginalizuje się znaczenie opieki instytucjonalnej typu przedszkola. Są poważne badania jasno pokazujące bardzo istotną rolę przedszkola dla kształtowania bazowego kapitału ludzkiego dzieci. Dotyczy to przede wszystkim dzieci z mniej zamożnych rodzin. Nic oczywiście nie zastąpi rodzicielskiej miłości i zainteresowania, ale dla rozwoju dziecka przedszkole stanowi istotne uzupełnienie. Program Matka+ i jemu podobne to przykład wyraźnie konserwatywnego myślenia, w którym te przedszkola są mniej ważne, a dziećmi mają zajmować się matki. A politycy już o te matki jakoś w przyszłości zadbają. Albo i nie.

23.11.2009 WARSZAWA
MAREK GORA PORTRET WARSZAWA
FOT. DAWID PARUS / POLSKAPRESSE

Zacznie lepszym modelem niż siedzenie dzieci w domu ze zdezaktywizowaną mamą jest sytuacja, w której matka mogłaby łączyć te dwie funkcje, przy dużym wsparciu instytucjonalnym, zarówno na poziomie lokalnym, jak i państwowym. To dotyczy także ojców. Moim marzeniem jest na przykład, by każde dziecko w Polsce miało za rogiem dobrze wyposażone przedszkole, prowadzone przez kompetentny i przyzwoicie opłacony personel, w którym dzieci są także żywione, do którego może chodzić bez konieczności płacenia za nie, i do którego dziecko nie musi być specjalnie dowożone. A to kosztuje. I jeśli wydamy pieniądze na inne rzeczy, to na takie przedszkola już nie wystarczy. Teraz powinno paść pytanie co jest ważniejsze. To oczywiście szersza kwestia dotycząca nie tylko i nie przede wszystkim programu Matka+.

Zatem propozycja ta nie wprowadza żadnych zmian systemowych. Do tego pojawiają się zarzuty, że emerytury matczyne utrwalą tylko strukturalną biedę tych kobiet. Wysokość proponowanych świadczeń jest przecież na granicy nędzy. Oznacza to zatem trzymanie tych kobiet na swego rodzaju smyczy.

Gdyby to rozwiązanie okazało się skuteczną zachętą do pozostania kobiet poza rynkiem pracy, to okazałoby się to dla nich pułapką. W zamian za niepewną obietnicę dotyczącą tego, co będzie z kilka dziesięcioleci, skazałyby się na niższy poziom życia dzisiaj (bo nie zarabiają) i niskie świadczenia w przyszłości.  

A dodatkowo nie będzie można do tego skromnego świadczenia dorabiać. Pojawiają się także obawy co do zasad ustalania możliwości otrzymywania świadczenia, co do kryteriów oceny na ile rzeczywisty podział obowiązków w rodzinie odpowiadał modelowej sytuacji przyjęcia na siebie ciężaru wychowania dzieci przez matkę.

Gorzej. Jest to pośrednie nakłanianie, by mężczyzna tego udziału w wychowaniu dzieci nie miał.

A co z matkami, które mają mniej niż czwórkę dzieci i godzą tę rolę z życiem zawodowym?

Warto tutaj spojrzeć na przykład Francji i Niemiec. Francuzki rodzą dzieci, a Niemki nie. Kraje tak bardzo podobne pod względem rozwoju instytucjonalnego, podobne pod względem ogólnego poziomu dobrobytu, mają zupełnie inne zachowania demograficzne. Otóż Francuzki dysponują kulturowym wzorcem i instytucjonalnym wsparciem, by łączyć role rodzicielskie i zawodowe. Niemki natomiast jeszcze do niedawna operowały w schemacie 3K: Kinder, Küche, Kirche. Chcąc się z niego wyłamać, po prostu nie rodzą dzieci, żeby nie zostać wypchnięte z rynku pracy. W tym samym czasie Francuzka nie boi się rodzić dzieci, bo wie, że nie odbędzie się to kosztem jej życia zawodowego. Skutki widzimy w zestawieniu francuskich i niemieckich wskaźników dzietności.

Pod tym względem jesteśmy bardzo niemieccy Tak instytucje, jak i ogólne nastawienie społeczne.

Jestem zdecydowanym zwolennikiem tego, by wspierać ludzi w trakcie ich życia zawodowego, zamiast obiecywać im gruszki na wierzbie w zamian za wycofanie się z niego.

Robert Biedroń zaproponował właśnie emeryturę dla każdego, gwarantowaną po osiągnięciu wieku emerytalnego. Co o tym myśleć?

Taka propozycja pojawia się co jakiś czas, i z lewa, i z prawa. Oceniam ją jako rozwiązanie zdecydowanie niedobre. Przerzuca ono bowiem finansowanie emerytur z oszczędności na podatki. A podatki są pod tym względem znacznie gorsze. Lepiej jest oszczędzać.

Tak jak mówiłem na początku, obecny system emerytalny ma na celu ochronę dochodów młodych. Narzędziem tej ochrony było właśnie zastąpienie finansowania podatkowego (poprzedni, zlikwidowany w 1999 r. system) finansowaniem oszczędnościowym (obecny system). Naświetlenie istoty mechanizmu wymagałoby szerszego wywodu ekonomicznego. Ograniczmy się zatem do stwierdzenia, że uczestnictwo w systemie zostało zindywidualizowane (nie mylić z prywatyzacją) i każdy dostanie z systemu tyle, ile do niego włożył, plus procent.

1600 złotych dla każdego – brzmi to jednak pięknie.

Jest kilka fundamentalnych defektów takich propozycji. Po pierwsze to, co byłoby przez ludzi oczekiwane, jest zdecydowanie powyżej tego, co jest finansowalne. Na tym  generalnie polega ułomność wszelkich programów typu dochodu gwarantowanego. Ten pomysł nie ma po prostu jak się zrealizować. Nie ma co wspominać o tym, że wymagałoby bolszewickiego zabrania już nabytych praw emerytalnych (stanu indywidualnych kont). Ile bowiem miałby dostać ktoś, kogo emerytura obliczona na podstawie zakumulowanego kapitału wynosiłaby na przykład 1700 zł?

Takie podejście skutecznie niszczy wszelkie motywacje by samemu o siebie zadbać. Do dyskusji włączyliby się teraz pewnie zwolennicy dochodu podstawowego, bo przecież w tym duchu postawiona jest propozycja Biedronia. Bez wątpienia jest to jednak marnotrawstwo, bo świadczenie należałoby się również tym, którzy go w ogóle nie potrzebują.

Ale największym wyzwaniem, przed którym stoimy w kontekście naszych dochodów emerytalnych, jest wydłużenie okresu aktywności ekonomicznej. Pomysł Biedronia zaciemnia tę perspektywę – to defekt trzeci, w moim rozumieniu najważniejszy.

Pamiętajmy, że systemy emerytalne tworzone były w czasie, gdy ludzie średnio nie dożywali pięćdziesiątki. Wiek emerytalny na poziomie najpierw 70, a później 65 lat został wymyślony w XIX wieku. Gdybyśmy mieli to przenieść na dzisiejsze czasy, zaktualizowany wiek emerytalny należałoby ustawić na jakieś 90, a co najmniej 80+ lat. Gdyby takie „biedroniowe” 1600 zł (finansowane podatkowo) nawiązywało do tej tradycji i dotyczyło osób powiedzmy 85+, to mogłoby być niezłym rozwiązaniem szczególnie w kontekście rosnącej potrzeby bezpośredniego finansowania przez ludzi starych usług opiekuńczych. W takim przypadku warto byłoby też wrócić do dawnej nazwy „renta starcza” na określenie takiego, potrzebnego społecznie świadczenia. Natomiast przy wieku emerytalnym nawet 70 lat system emerytalny jest po prostu systemem alokacji dochodu w cyklu życia, czyli zindywidualizowanym systemem oszczędnościowo-ubezpieczeniowym – takim jaki mamy w Polsce. Emerytura nie jest po to, żeby ją mieć wtedy, kiedy nie jesteśmy jeszcze starcami. Pamiętajmy, że sami za nią płacimy pomniejszeniem naszych dochodów netto w młodości. Jest potrzebna wtedy, gdy wymagamy wsparcia, bo jesteśmy niedołężni. Jednakże obietnica renty starczej nie jest politycznie nośna. Ale emerytura dla wszystkich niezależnie od czegokolwiek lepiej się wyborczo „sprzedaje”. Gdy mamy zagwarantowaną emeryturę stosunkowo wcześnie, tracimy motywację do zwiększania, a przynajmniej do podtrzymywania swojego kapitału ludzkiego. Jednak nieuchronnie w nieodległej przyszłości będziemy pracować dużo dłużej niż dzisiaj. Wiek lat 50-ciu będzie niemal środkiem kariery zawodowej.

Żeby móc dłużej pracować, trzeba dostosowywać swoje kwalifikacje do zmieniających się potrzeb rynku pracy. Nie wystarczy mieć kwalifikacje wysokie. One muszą być komuś potrzebne, a nie przeterminowane. Trzeba też zadbać o swoje zdrowie. Ono w ogromnym stopniu zależy od nas samych. Dbałość o wyprzedzające dostosowywanie kwalifikacji oraz dbałość o zachowanie zdrowia wymaga wysiłku. Jeżeli ma się perspektywę w miarę nieodległego czasowo uzyskania jakiegoś świadczenia, to nawet jeśli ono nie jest wysokie motywacja spada. Skutkiem tego spada także nasz ludzki kapitał, a co za tym idzie zatrudnialność. Gdy się więc okaże, że pracować dłużej jednak trzeba – a okaże się – to będzie ciężko. Podobny efekt do niewprowadzalnego w praktyce „biedroniowego” ma niestety nie tak dawne obniżenie minimalnego wieku emerytalnego. Jego skutkiem, poza doraźnym kosztem fiskalnym, będzie wpędzenie w biedę wielu przechodzących na emeryturę za szybko, a tych, którzy już nie będą mogli przechodzić na emeryturę w tak absurdalnie niskim wieku – a to nastąpi szybciej niż może wydawać – uczyni trudno zatrudnialnymi na skutek zaniedbania przez nich myślenia o sobie jako o aktywnych zawodowo w wieku 60/65+.

Przed wyborami politycy obiecują różne rzeczy. Prawdziwym nieszczęściem jest jednak, gdy później rzeczywiście to realizują, bo to jest bardzo kosztowne dla społeczeństwa.

Mamy w obiegu jeszcze jeden projekt – pracownicze plany kapitałowe, czyli dobrowolny, w pełni prywatny system długoterminowego oszczędzania, współfinansowany przez pracodawców, samych pracowników oraz przez państwo. Jak pan go ocenia?

To rozwiązanie nie jest warte dziesiątej części szumu, który wokół niego się odbywa. Wielkiego pożytku z PPK nie będzie. Jeżeli, to dla lepiej sytuowanych Polaków. Będzie natomiast koszt dla społeczeństwa. Środki, którymi rząd dofinansuje to rozwiązanie, będą i tak pochodzić z naszych podatków. To te same pieniądze, którymi nie dofinansuje się ochrony zdrowia, czy edukacji. Z PPK skorzystają ludzie lepiej sytuowani, a zapłacą za to wszyscy.

Wszystkie trzy krótko omówione rozwiązania są ciekawostkami, ale mają raczej charakter gadżetów politycznych niż narzędzi rozwiązywania poważnych problemów społecznych.

Dziękuję za rozmowę.

Ilustracje: Olga Łabendowicz

Potrzebna nam świadomość słabości naszego państwa – rozmowa Piotra Beniuszysa z prof. Rafałem Matyją :)

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

W swojej książce „Wyjście awaryjne: o zmianie wyobraźni politycznej” pisze pan o potrzebie stworzenia w Polsce nowej doktryny państwowej, która stałaby się etosem obywatelskim redefiniowanego „narodu politycznego”. Doktryna ta miałaby uchronić mieszkańców naszego kraju przed dalszym pogłębianiem podziałów i w konsekwencji przed trwałym rozpadem wspólnoty społecznej. Co przede może się stać z realną treścią tej doktryny, tak aby mogła się ona okazać wspólnym mianownikiem dla zwaśnionych stron?

Ten fundament doktryny dotyczy rozumienia narodu, przynajmniej w warstwie pojmowania go jako przestrzeni polityki i państwa, jako wspólnoty obywateli. Tak zresztą mówi o tym Konstytucja RP – że narodem są wszyscy obywatele Rzeczpospolitej. Jest to istotne na kilku polach. Pierwsze pole – być może najmniej oczywiste, dlatego od niego zacznę – to przekonanie, że nie można nikogo, bez absolutnie potwierdzonych faktów, wykluczać ze wspólnoty, nazywając „zdrajcą” lub „agentem obcych sił”. Dotyczy to przede wszystkim zachowania władz publicznych, w tym także posłów. Drugim polem jest podejście do mniejszości narodowych, uznanie ich prawa do istnienia i do artykulacji własnych aspiracji kulturowych. Niekoniecznie politycznych, jako że polskie prawo przewiduje w zasadzie tylko jeden tego rodzaju przywilej – zwolnienie z obowiązku osiągnięcia 5-proc. progu w wyborach do Sejmu. I przy tym można pozostać. Trzecim polem, w nawiązaniu do tych mniejszości etnicznych, jest zaś operowanie wolnym od mitu jednolitości kulturowej pojęciem narodu w polityce państwa – tak historycznej, jak i edukacyjnej. Mamy różne doświadczenia historyczne. Polityka ta powinna uznawać różnorodność doświadczeń ludzi, którzy żyją na terytorium Polski, a także uwzględniać głos, który w pewnym sensie „idzie z murów”. Nie wszystkie miasta w Polsce mają polską zabudowę i były budowane przez Polaków. Jest to fakt oczywisty i trzeba się z nim pogodzić. Nasze państwo nie powinno zachowywać się jak PRL i polemizować z faktami, tylko znaleźć sposób oswojenia tego stanu. Ale ten aspekt jest może najmniej ważny – te dwie poprzednie kwestie, które dotyczą ludzi, podniósłbym do rangi priorytetu. Ta ostatnia jest o tyle istotna, że pokazuje złożoność dziedzictwa kulturowego. Nawet jeśli doświadczenie narodu polskiego z okresu bez własnego państwa nadało mu pewien bardzo silny kod kulturowy, to jednak współczesne państwo powinno podchodzić do niego w sposób powściągliwy. Model z czasów walki o niepodległość nie powinien służyć dzisiaj jako model polskiego obywatelstwa.

Obserwując dotychczasową tendencję nieustannego nasilania się wzajemnej wrogości polsko-polskiej, co najmniej od roku 2010, jeśli nie od 2005, trzeba zadać pytanie, na ile realne jest znalezienie „wyjścia awaryjnego” w perspektywie najbliższych lat?

„Wyjście awaryjne” to stwierdzenie, że problemem nie jest tylko aktualny układ władzy. Problemem jest brak silnych i sprawnych instytucji państwowych oraz brak szerokiej świadomości i więzi obywatelskiej. „Wyjście awaryjne” to zatem proces długotrwały. Gdybyśmy byli optymistami co do tego, jak się będą toczyć sprawy polityczne, że partie będą zmieniać swój sposób postępowania i pragmatyzować się w sensie większej dbałości o zasoby państwa, to „wyjście awaryjne” nie byłoby potrzebne. Ja jednak sądzę, że ta walka nie osłabnie, niezależnie od tego, kto będzie rządził. Ona będzie bardzo niebezpieczna dla państwa. Może się też zdarzyć, że „wyjście awaryjne” będzie potrzebne jako reakcja na pewien kryzys. Można go sobie dzisiaj dość łatwo – w ramach political fiction – wyobrazić, choćby w formie próby wywołania zamętu przez Rosję, np. w sferze informacyjnej poprzez fake newsy albo poprzez „nakręcenie” atmosfery wrogości. To nie musi się zdarzyć, ale jeśli jednak się zdarzy, to „wyjście awaryjne” jest po to, abyśmy się wzajemnie nie pozabijali…

Zewrzemy szeregi?

Bardzo trudno mi to sobie wyobrazić. Niełatwo wskazać potencjalnego mediatora. I ciężko sobie wyobrazić wolę rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Grzegorzem Schetyną w momencie, gdy stanie się coś, co któraś z partii uzna za skandal.

Czy polskie partie są reformowalne? Czy ich życie wewnętrzne może wyglądać inaczej w dobie profesjonalizacji marketingowej polityki, telewizji informacyjnych nadających przez całą dobę i dominacji mediów społecznościowych? W Polsce dodatkowo te procesy napędza ta totalna wojna pomiędzy partiami.

Odpowiem żartobliwie. W czasach, kiedy ja studiowałem, modne było pytanie, czy socjalizm jest reformowalny. Jak się okazało, był nie tyle reformowalny, ile można go było zamienić na coś zupełnie innego. W gruncie rzeczy wszystko jest reformowalne. Należy uciekać od fatalizmu socjologicznego, który głosi, że skoro jest, jak jest, to tak być musi. Partie w Polsce są reformowalne na dwa sposoby. Pierwszy polega na zmianie reguł wewnątrz którejś z dużych partii, a drugi – na stworzeniu poważnej oferty alternatywnej wobec najsilniejszych, opartej na innych zasadach wewnętrznych. O to bardzo trudno, bo obie duże partie – PiS i PO – jednak bardzo silnie dominują i są lepiej aniżeli partie mniejsze przygotowane do tego formatu konfliktu. Ale nic nie trwa wiecznie. Nie takie partie schodziły ze sceny. Pamiętam początek rządów Leszka Millera, kiedy mówiono, że to władza na  at, a skończyło się w zasadzie po trzech.

Jakie czarne scenariusze mogą się ziścić w Polsce w związku z dyletantyzmem naszej klasy politycznej?

Najpoważniejszy czarny scenariusz to słabnięcie zasobów państwa kadencja po kadencji, czyli niemożność odwołania się do wspólnych punktów odniesienia, słabnięcie administracji jako struktury w miarę niezależnej od partii politycznych. Obecnie wchodzimy w etap, w którym zależne od polityków będą nawet sądy. Bardzo trudno jest sobie wyobrazić jakiś manewr, który po hipotetycznym zwycięstwie PO lub bloku anty-PiS-owskiego zostanie przez PiS uznany za prawomocny. Weszliśmy na ścieżkę „naprawy” instytucji poprzez ich upartyjnianie. Zawrócenie z niej będzie bardzo trudne.

Zaistnieje pewna dwoistość, brak politycznych warunków dla postrzegania systemu prawnego w Polsce jako zjawiska jednolitego.

Wierzę, że istnieje jeszcze jakaś możliwość, aby przywrócić spójność, restytuować system rządów prawa, przywrócić pozycję Trybunału Konstytucyjnego.

Czy konieczne będzie prawne cofnięcie się do listopada 2015?

Nie wiem, czy aż tak. Nie jestem konstytucjonalistą, ale może mogą się pojawić dobre pomysły rozwiązania tego problemu. To znaczy pomysły uznające nielegalność pewnych kroków, ale także stwarzające sytuację, w której orzeczenia Trybunału nie będą kwestionowane. Czym innym jest sprawa obsady władz sądów powszechnych. Sprowadzenie naprawy do kolejnych zmian personalnych odwracających to, co zrobił minister Zbigniew Ziobro, nie rozwiązuje problemu. To może być trwały uszczerbek. I jeśli pan pyta o czarny scenariusz, to jeden z nich zakłada wieloletnie gnicie instytucji. Ale w historii zdarza się też, że nie spodziewanie pojawia się twarde „sprawdzam”. Łatwo można sobie wyobrazić, że Rosja zbada naszą zdolność do wyjścia z kryzysu polegającego na zamęcie informacyjnym lub na różnych implozjach wewnętrznych. Zawsze zalecam, nawet jeśli jest to trochę sztuczne, aby się przyjrzeć, jak wyglądał nasz wiek XVIII. To było długie gnicie państwa, które skończyło się tym, że w momencie pojawienia się konieczności udzielenia odpowiedzi zbrojnej w obronie jego granic można było zdać się tylko na improwizację. Ale to sprawdzenie siły państwa może mieć też inny wymiar – np. zdolności do reakcji na kryzys ekonomiczny. Warto o tym myśleć zawczasu.

Chciałbym zapytać o zmianę pokoleniową. Wymienia ją pan wśród czynników potencjalnie budujących optymizm.

Nie, wśród czynników zmiany. Bardzo wiele osób zarzuca mi, że to młode pokolenie wcale nie jest lepsze, że może nawet być gorsze. Ja nie stawiam tezy, że jest lepsze; jestem wręcz zdania, że tego nie można zmierzyć. Z pewnością jest to czynnik zmiany. Z mojego punktu widzenia ta zmiana jest bardzo ważna, ponieważ ona może uruchomić zupełnie nieawaryjne wyjście z obecnego duopolu poprzez zakwestionowanie go przez młode pokolenie, które już nie może się w nim odnaleźć. Jeśli żadna z tych partii nie będzie miała realnych pomysłów, jak wciągnąć do gry trzydziestoparolatków, a nawet – w dzisiejszych realiach też funkcjonujących jako ludzie młodzi – czterdziestoparolatków, którzy nie są wystarczająco reprezentowani w polityce, to może znajdzie się jakiś polityczny beniaminek, który mocno „pociągnie” kwestie pokoleniowe. I to jeśli chodzi nie tylko o hasła i projekty polityczne, lecz także sposób formułowania przekazu oraz inną autentyczność. [Taką ofertę formułuje na łamach „Liberté!” Robert Biedroń – zob. s. ??? – przyp. red.]. Elity PO i PiS teoretycznie nie są bardzo skostniałe – one w zasadzie rządzą dopiero od kilkunastu lat – ale jednak mam wrażenie, że proces starzenia się tych elit jest bardzo wyraźny. Nie ma wymiany pokoleniowej.

Odejście od wartości liberalno-demokratycznych i zachwianie modelem państwa prawa powoduje, że elity zachodnioeuropejskie zaczynają – jak do lat 90. – postrzegać Polskę i Węgry jako obszar jednak kulturowo obcy, a przynajmniej istotnie odmienny od trzonu Zachodu. Czy polityka obecnego rządu nie przekreśla szans na pomyślne obchodzenie się z własną półperyferyjnością i nie skazuje nas na utknięcie w groźnym zawieszeniu pomiędzy zachodnimi aspiracjami umysłu a rosyjskopodobnymi odruchami ducha?

Z ostatnią myślą się w ogóle nie zgadzam. Oczywiście, my nadal mamy pewien kłopot z tym, że po drugiej wojnie światowej nie byliśmy państwem demokratycznym, a i w okresie międzywojennym mieliśmy z recepcją tradycji demokratycznej spore problemy. Gdyby jednak nie triumf nazizmu w Niemczech czy faszyzmu we Włoszech, to chybabym to zdanie przyjął. Do pierwszej wojny światowej w wielu krajach Europy Zachodniej kultura liberalno-demokratyczna rzeczywiście się rozwijała. Ale potem nastąpił regres. Tak że gdyby Donald Trump nie wygrał w Stanach Zjednoczonych wyborów prezydenckich, byłoby panu łatwiej argumentować. Tymczasem część kryzysu, którego obecnie doświadczamy, jest związana z kryzysem modelu politycznego Zachodu, określanego mianem modelu liberalno-demokratycznego, czyli demokracji z bardzo wyraźną przewagą elit. To rozczarowanie do elit w niektórych krajach Zachodu objawia się nawet jeszcze bardziej niż w Polsce, wystarczy spojrzeć na Włochy. Nie wiem, czy obecnie zamieniłbym się z Włochami na partie polityczne. Raczej nie. Polska scena polityczna mi się bardzo nie podoba, ale tam nie jest lepiej.

Opisywanie polskiej sytuacji jako swoistego rodzaju niedorozwoju jest bardzo złe. Szczególnie gdy czynimy to, opowiadając o Polsce innym. Owszem, my mamy taki problem, ale on się może pojawić w różnych krajach, niekoniecznie tylko w krajach dawnego bloku sowieckiego. Opozycja i jej kręgi opiniotwórcze powinny za granicę przekazywać, że z problemem tym usiłujemy sobie poradzić, ograniczyć jego złe skutki. Ten opis polskiej rzeczywistości powinien być rzetelny. To nie oznacza, że w relacjach międzynarodowych trzeba bronić PiS-u za wszelką cenę, ale należy rzetelnie opisywać detale. Opis Polski jako „chorego człowieka Europy” będzie skutkował także w przyszłości, gdy zmienią się rządy. Europa Zachodnia będzie się temu przyglądała jako zawinionemu przez nas kryzysowi, co będzie sprzyjać umacnianiu się pewnych nawyków paternalistycznych. Nie lubię używania w tym kontekście słów takich jak „neokolonializm”, bo to aż tak daleko nie idzie. Ale jest to swoisty paternalizm i nie powinniśmy Europy Zachodniej w nim utwierdzać, a zwłaszcza nie powinniśmy podpowiadać wątków porównujących Polskę do Rosji Putina. Jednak czujemy, że jest to zupełnie coś innego. Oczywiście wewnątrz, w kraju można sobie budować te czarne scenariusze i dmuchać na zimne. To jest inna sprawa.

Ja nawet w latach 80. uważałem, że opozycja powinna była nie tyle wzmacniać opór Zachodu, żądać sankcji i tym podobnych, ile stawiać wymagania respektowania praw obywatela i stosować pewnego rodzaju presję pozytywną, nazywając rzeczy po imieniu, ale nie ulegając przesadzie.

A poza tym jest argument pragmatyczny, który liderzy opozycji pewnie rozumieją. Jeżeli dzisiaj będziemy utwierdzać Zachód w sensowności sankcji budżetowych, to najprawdopodobniej uderzy to już w te rządy, które nie będą PiS-owskie. A nawet jeżeli rządy będą jeszcze PiS-owskie, to sankcje uderzą też w samorządy, które nie będą. Nie ma więc takiego polskiego interesu, który sprawia, że należy mobilizować opinię zachodnią. To nie są czasy niewoli, to nawet nie jest czas stanu wojennego.

Oczywiście nie należy też kłamać o sytuacji w kraju. Ja to w książce piszę bardzo wyraźnie: Unia Europejska to nie jest zagranica. Nie można jej traktować jak obcego dworu ani jako wroga. Najlepsze jest zatem mówienie prawdy. Mówienie, iż taki jest stan rzeczy, tego się obawiamy, ale nie wnioskowanie o wzmocnienie krytyki.

Bardzo ciekawym przykładem takiej właśnie rzetelności był artykuł Karoliny Wigury w „The Guardian”, to dobry wzór.

Mam wrażenie, że w Polsce nadal pod pojęciem „wolności” większość ludzi rozumie posiadanie własnego suwerennego państwa. To zaś oznacza, że dla nich prześladowanie obywatela przez państwo nie ogranicza jego wolności tak długo, jak państwem rządzą rodacy. W narracji historycznej naturalnie „bojownikami o wolność” są męczennicy „sprawy polskiej”, a nie rzecznicy emancypacji praw różnych grup społecznych. Czy tak ukształtowany naród może w ogóle zbudować nowoczesne państwo na miarę XXI wieku? Czy nie jest potrzebne głębokie przeobrażenie mentalności?

Nie wiem, czy akurat mentalności. Ja wolę pojęcie „wyobraźni”, a mentalność jest troszeczkę czymś innym. Na przykład znam ludzi, którzy są – jeśli chodzi o przekonania – zdeklarowanymi ideowymi liberałami, ale za grosz nie mają liberalnej mentalności, są osobowościami autorytarnymi, nie respektują praw innych. Nie mentalność jest istotą problemu, ale zgadzam się co do tego, że słowo „wolność” jest rozumiane w kontekście wolności narodu. Mamy kłopot z respektowaniem praw innych, gdy chodzi o relacje przedsiębiorca–pracownik albo przedsiębiorca–kontrahent czy w relacjach sąsiedzkich. Wolność jednostkowa jest w Polsce niedoceniana. Bardzo często w dyskusjach dostrzegam brak szacunku dla czyichś poglądów, dla czyjejś odmienności, a nawet można powiedzieć – dziwactwa. To jest coś, co brytyjska kultura postrzega wręcz jak rzecz wartościową, że ktoś jest „trochę dziwakiem”, jest inny niż my, ale dzięki temu wnosi coś do debaty. To należy chronić, a w Polsce w wielu instytucjach, od mediów, po wyższe uczelnie panuje myślenie stadne, które bardzo źle znosi zdania odrębne i tę wolność na podstawowym poziomie. Zatem zgodziłbym się z panem, że w Polsce istnieje problem wolności i na poziomie relacji obywatel–państwo, i na poziomie relacji obywatel–instytucja, i pomiędzy obywatelami. Myślę jednak, że to ma szansę się zmienić, ponieważ mimo wszystko młode pokolenie ma więcej nawyków wolnościowych niż starsze, nawet jeśli nie ma pamięci pewnych struktur niewoli.

Przejdźmy do kwestii tzw. symetrystów. Mam wrażenie, że w swojej książce odnosi się pan raczej pozytywnie do postulatów…

…chociaż nie do samego słowa.

Tak, do postulatów stawianych przez lewicowców młodego pokolenia, takich jak Rafał Woś i Grzegorz Sroczyński. Czy jednak ich połajanki pod adresem liberalizmu można uznać za jakąkolwiek tożsamościową lub intelektualną nową jakość? Mam wrażenie, że postulat rozbudowy socjalnych funkcji państwa to jednak niezwykle stara melodia, a jej nucenie po roku 2008 przez wspomnianych autorów jest takim samym kopiowaniem zachodniej mody intelektualnej, jak głoszenie neoliberalizmu w roku 1989. Tylko moda na Zachodzie akurat teraz inna.

Zacznijmy od tego, na co zwrócił pan uwagę jeszcze w poprzednim pytaniu. Ja myślę, że to są jednak zachowania bardzo jednostkowe ludzi, którzy głoszą te poglądy wbrew swoim środowiskom. Dlatego uważam, że należy ich ze wszech miar chronić. Dla liberalizmu ci ludzie są do pewnego stopnia cenni, bo wymuszają – nawet jeśli nie uznaje się prawomocności ich sądów – pewne odpowiedzi. To nie są połajanki. Ja bardzo często słuchałem wywiadów prowadzonych przez Sroczyńskiego z różnymi przedstawicielami myśli liberalnej i ekonomii neoliberalnej. To nie jest intencjonalne ośmieszanie, tylko próba postawienia pytań i przetestowanie, czy ci ludzie potrafią na nie odpowiedzieć, pod wpływem faktów zmieniać argumentację, pod wpływem argumentów zmieniać swoje poglądy. To są bardzo pożyteczne testy dla doktryny liberalnej, nie zawsze zdawane. To nie jest dominująca propozycja – widzi pan, udało się wymienić w zasadzie dwie osoby i chyba nikogo więcej byśmy nie dodali, jeśli chodzi o publicystykę. Ja te rzeczy cenię, tak samo jak cenię różnych singli w polskiej polityce. Dla przykładu Tomasza Gabisia, który określa się jako postkonserwatysta. Bardzo potrzebny głos, żałuję, że nieobecny w żaden sposób w mainstreamie. A warto takich ludzi słuchać. Podobnie Bronisław Łagowski, człowiek znajdujący się pomiędzy ideologią konserwatywną a pewną sympatią wobec środowisk postkomunistycznych.

Tacy ludzie są nam w debacie potrzebni. Ja ani u Wosia, ani u Sroczyńskiego nie dostrzegam takich chwytów jak argumenty ad personam, grzebania komukolwiek w życiorysach, pokazywania jakichś dziwnych uwikłań. Ich polemika jest bardzo niewygodna dla liberałów, ale nawet patrząc na to, co pan zadeklarował, cieszyłbym się, że tacy ludzie istnieją, gdyż żadna doktryna – ani liberalna, ani konserwatywna, ani lewicowa – nie czuje się dobrze w warunkach dominacji, gdy nie ma polemistów. Tymczasem im lepsi polemiści, tym lepiej dla danej doktryny. Dla liberała z przekonań to raczej dobrze, że takie głosy są. Także ludzie z PO mogliby skorzystać z tego, co oni mówią, gdyż musieliby wymyślić lepsze odpowiedzi, idąc do wyborów następnym razem, aby zwyciężyć. Wydaje mi się, że to jest możliwe.

Wielu autorów sugeruje, że powrót do racjonalności politycznej sprzed 2015 roku jest niemożliwy. To samo czytam już od prawie 10 lat o paradygmacie polityki społeczno-gospodarczej w skali światowej. Lata lecą, a nowego paradygmatu jednak nie widać. Raczej wytracanie impetu lub upupianie „rewolucji” przez takie postacie jak Donald Trump. Dlaczego polscy wyborcy po 4 lub 8 latach obserwowania kolejnych afer obecnej władzy nie mieliby po prostu oddać sterów głównej partii opozycji, która jak dotąd raczej nie prezentuje niczego z gruntu odmiennego od praktyki lat 2007–2015?

Platforma Obywatelska na pewno może wrócić do władzy. Nie sądzę jednak, że będzie w stanie rządzić po staremu. Pewne sposoby komunikacji już nie są możliwe, nasze społeczeństwo się zmienia, wymieniają się roczniki. Poza tym rządy PiS+u zakwestionowały przy okazji Rodziny 500 plus, że istnieje jakaś racjonalność, która nie pozwala tego typu świadczeń wypłacać. Dzisiaj będzie bardzo trudno przekonać ludzi, że trzeba zrezygnować z tego programu, bo wraca Jacek Rostowski. Inaczej jest z systemem emerytalnym. Tutaj nie znam dobrego rozwiązania i jestem fatalistą ze szkoły premiera Waldemara Pawlaka. Uważam, że strategia rządzących, która polega na odsuwaniu problemów w czasie, wymusi na nas w efekcie zachowania w rodzaju „ratuj się, kto może”. A co, jeśli nastąpi taki kryzys finansów publicznych połączony z kryzysem systemu emerytalnego, że będziemy musieli myśleć już nawet nie w kategoriach „wyjścia awaryjnego”, ale zdefiniowania zobowiązań państwa na nowo. Obniżając wiek emerytalny, PiS podwyższył to ryzyko. Ja bym się starał to ryzyko obniżać, ale rozumiem też, że byłoby to obniżanie ryzyka wbrew rozstrzygnięciom demokratycznym. Gdyby bowiem w tej sprawie zarządzono referendum, to rozwiązanie PiS-owskie prawdopodobnie zdobyłoby większość.

Dlatego bardzo ciężko jest rządzić w takim państwie. Z tego powodu ja – co wiele osób przegapiło – zaczynam w książce od wywodu, w którym tłumaczę trochę Donalda Tuska, Jarosława Kaczyńskiego i następnych rządzących. Mianowicie od diagnozy, iż państwo jest słabsze, niż się nam wydaje. To znaczy, że są pod nie podłożone miny – na przykład emerytalna, ale też cywilizacyjna, związane z modelem edukacji i rynkiem pracy – które mogą wysadzić jego zdolność do normalnego funkcjonowania. Część polityków unika jednak tej konstatacji o słabym państwie i zamiast tego kupuje czas. PiS kupił trochę czasu. I kupił go także dla trwania całego systemu, czego moim zdaniem wielu jego krytyków nie dostrzega albo nie docenia. Nie biorą oni pod uwagę, że ewentualne cztery lata dalszych rządów PO sprawiłyby, że poziom społecznej aprobaty dla reakcji rewolucyjnej, w sensie rewolucji socjalnej, byłby silniejszy. PiS te aspiracje w pewnym sensie wytłumił, pokazując, że sam jest bardzo socjalny, ale nie zmieniając przy tym zasadniczych reguł gry rynkowej.

Zatrzymał marsz partii Razem.

Może zatrzymał krok partii Razem, jakim byłoby wejście do Sejmu, a ten marsz – jeśli mówimy o marszu ku władzy – z różnych powodów w najbliższym czasie nie byłby możliwy. To jest bowiem kwestia osadzenia programu lewicowego nie w systemie oczekiwań socjalnych, ale w szerszym systemie wartości. Ja uważam, że może przyjść taki moment kryzysu politycznego, że rozwiązania proponowane przez partię Razem będą traktowane jako cywilizowane „wyjście awaryjne”. Nie wiemy jednak, jaka ta partia będzie u władzy. Na ten temat nie chcę fantazjować. Jeszcze nie widziałem partii politycznej, która wchodzi do Sejmu, zaczyna rządzić i nadal jest wtedy wierna temu, co mówiła przed wejściem do systemu. To są jednak dwie różne rzeczywistości. Jak zobaczymy partię Razem choćby w jednej koalicji sejmikowej, to wtedy będzie nam się o niej lepiej rozmawiało, będziemy wtedy mieli jakiś materiał.
A poza tym każdy system ma swoje straszaki. Ja bym bardzo nie chciał, aby polski system, jako straszaka, wybrał sobie partię Razem. Jeśli miałbym wybierać, to jako ten straszak lepszy jest PiS, bo postawy, które dzisiaj reprezentuje, bardziej zagrażają temu, co nazywam narodem politycznym i porządkiem aksjologicznym, na którym się wspiera państwo. W partii Razem tego nie widzę. Pamiętam, że Adrian Zandberg jako jedyny zaczął swoje słynne przemówienie w studiu telewizyjnym od tego, że Polska potrzebuje solidnego państwa, a nie państwa z tektury, a takie państwo musi kosztować. Bez względu na to, czy pan jest liberałem ostrym czy nieostrym, to z tym musi się pan zgodzić. To znaczy z tym, że państwo, które miałoby spełnić te oczekiwania, które Polacy wobec niego mają, nie może tego zrobić bez wpływów z podatków. Oczywiście możemy na to odpowiedzieć, że nie lubimy takiego państwa. Ale Zandberg powiedział rzecz, którą Mateusz Morawiecki, Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk chcą trochę oszukać. W tym sensie mówię, że Razem może się okazać cywilizowanym wyjściem, gdyż to, co oni mówią, jest prostą prawdą. Inna sprawa, czy oni będą wierni tej prawdzie po wejściu do realnej polityki. Dlatego dziś nie postrzegam ich jako zagrożenia, ale jako słowo prawdy o warunkach naprawy państwa. Tak samo jak przez długi czas pewne rzeczy prawdziwe mówili – ale w latach 90., bo dziś nie jest to już godne uwagi – ludzie skupieni wokół Janusza Korwin-Mikkego. Wskazywali wtedy na proste mechanizmy demokracji i rządzenia. Wydaje mi się, że dziś musimy wyjść z pewnego stanu zakłamania, jeśli chodzi o siłę polskiego państwa, w który wprowadziły nas partie rządzące.

Chcę, by ostatnie pytanie dotyczyło kwestii międzynarodowych. Pana postulat, aby do polskiego imaginarium proeuropejskości włączyć aspekt strategiczny i bezpieczeństwa, jest mi bliski. Ale na dzień dzisiejszy polska prawica jedynego protektora upatruje w USA, a wobec Niemiec odczuwa biologiczną wręcz nieufność. Trudno sobie wyobrazić, aby powiązanie bezpieczeństwa państwa z partnerami w Europie Zachodniej mogło się więc stać elementem tego wspólnego mianownika polskiego „narodu politycznego”. Jak te bariery przezwyciężyć? Czy polska prawica może porzucić germanofobię?

Ta germanofobia jest, jak powiedział minister Jacek Czaputowicz, trochę na użytek wewnętrzny. Oznacza to, że pewne kwestie, na przykład reparacje wojenne, rozstrzygamy jako temat wewnętrzny. Gdyby problem leżał tylko po stronie złudzeń polskiej prawicy, to byłbym optymistą. Jeżeli mówimy o sprawach bezpieczeństwa, to nie tylko z punktu widzenia Polaków, ale wszystkich Europejczyków istotne jest, czy UE postrzega się jako coś, co zwiększa ryzyko, czy też coś, co zwiększa poczucie bezpieczeństwa. Otóż wydaje mi się, że z różnych powodów – m.in. z powodu kryzysu imigracyjnego, kryzysu euro, losów Grecji – UE stała się czynnikiem, który w potocznym odczuciu wielu Europejczyków zwiększa poczucie ryzyka. Politycy UE nie mają ani argumentów retorycznych, ani politycznych, ani po prostu faktów w ręku, aby móc powiedzieć: „Zobaczcie, to jest jedyna gwarancja bezpieczeństwa”. Moim zdaniem geneza, ta najgłębsza geneza antropologiczna państwa polega na tym, że jeżeli ono gwarantuje bezpieczeństwo, to jest uznane, nawet jeśli czasem bywa uznane jako zło konieczne. Tak właśnie Polacy robili w PRL-u. W wielu momentach uznawali, że co prawda to państwo nie jest nasze, ale jakoś tam gwarantuje bezpieczeństwo militarne; ludzie osiedlający się na ziemiach zachodnich mieli poczucie, że państwo to daje im szansę pozostania we Wrocławiu, a bez niego tego by nie było. To samo dotyczy na fundamentalnym poziomie Unii Europejskiej. Wydaje mi się, że w swojej książce poszedłem bardzo daleko w deklaracji tego, jak pojmuję UE. W pewnym sensie jako drugą, równoległą ojczyznę, niesprzeczną z Polską. Ale aby z tego uczynić pewną doktrynę legitymizacyjną, aby Polacy uznali: „Tak, jestem Polakiem i zarazem – równolegle, bez kolizji – obywatelem Unii Europejskiej”, to UE musi się bardzo zmienić. Musi dostarczyć twardych argumentów, że nie jest instytucją zwiększającą ryzyko dla jej obywateli. Być może to będzie trudne, może jest to projekt polityczny wymagający równej odwagi i niosący ze sobą równy poziom niepewności, jak ten pierwszy krok, czyli Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Ale jeśli myślimy o UE poważnie i czujemy się jej obywatelami, to od sprawy szeroko rozumianego bezpieczeństwa musimy zacząć.

Źródło zdjęcia: youtube.com

Chilijski system emerytalny – raport Fundacji FOR :)

Publikujemy wstęp do raportu „System emerytalny w Chile” autorstwa Leszka Balcerowicza.

Z wielkim zadowoleniem oddaję w ręce czytelników opracowanie Pawła Wieprzowskiego nt. reformy systemu emerytalnego w Chile. Czynię to z dwóch głównych powodów: po pierwsze reforma ta, wprowadzona w 1980 r., była jedną z największych innowacji w sferze państwa socjalnego i gospodarki, zyskała szerokie uznanie w fachowych kryzysach i stała się wzorem dla wielu krajów.

Po drugie – mimo to, podlegała ona, zwłaszcza w ostatnich latach, nierzetelnej, często kłamliwej krytyce, która jednakże w Chile nie zatriumfowała. Jej agresywne próbki prezentowano w Polsce przy demontażu II filaru naszej reformy emerytalnej, który stał się znany pod hasłem OFE. Dbałość o prawdę wymaga zwykle walki z nieprawdą. To – oprócz starannej analizy istoty oraz sposobu wprowadzenia chilijskiej reformy, robi w niniejszym opracowaniu Paweł
Wieprzowski.

Są dwa zasadnicze rodzaje systemów emerytalnych: repartycyjne i kapitałowe (które dzielą się z kolei na dobrowolne i obowiązkowe). W pierwszym przypadku osoby legalnie pracujące płacą specjalny podatek, nazywany myląco „składką” na sfinansowanie emerytur ludzi już nie pracujących. A jeśli pieniędzy ze składek nie starcza, to dokłada się z innych podatków. W drugim przypadku składki – tu to słowo ma uzasadnienie, są inwestowane w rozmaite
instrumenty finansowe, a zgromadzony w ten sposób kapitał, daje środki utrzymania od momentu przejścia danej osoby na emeryturę. Wprowadzenie systemów repartycyjnych wiąże się zwykle z nazwiskiem Bismarcka, który chciał pobić niemieckich socjalistów ich własną bronią. Systemy te – w odróżnieniu od kapitałowych – są podatne na upolitycznienie w postaci rozdawania przywilejów emerytalnych rozmaitym grupom, zwiększania indeksacji emerytur, czy obniżania wieku emerytalnego. Wszystko to podmywa stabilność finansów publicznych, którego częścią są systemy repartycyjne. Sądzę, że stosunek do tego systemu jest jedną z miar odpowiedzialności poszczególnych partii politycznych wobec własnego społeczeństwa.

Systemy kapitałowe nie tylko są odporne na upolitycznienie, ale i mogą także – m.in. poprzez wzrost stopy oszczędności – przyczyniać się do wzrostu gospodarki, która jest jedynym krajowym źródłem poprawy materialnych warunków życia dla wszystkich, pracujących i nie pracujących. Tak stało się w Chile po 1980 r.

Autor opisuje w jak dramatycznej sytuacji znajdował się w Chile system repartycyjny w 1980 r. W ciągu poprzednich 20 lat liczba osób płacących „składki” spadła z 10.8 do 2.2. System praktycznie zbankrutował, ale wiele obiecywał. Podobną sytuację mieliśmy w Polsce w 1998 r. – przed wprowadzeniem naszej reformy emerytalnej. Owe nierealistyczne obietnice dawane przez bankrutujący system emerytalny, stały się w obu przypadkach podstawą do głupiej lub cynicznej krytyki systemów zreformowanych (zarzucono im zbyt niskie stopy zastąpienia).

W opracowaniu Pawła Wieprzowskiego znajdziemy klarowną charakterystykę obowiązkowego systemu emerytalnego w Chile, sposoby przejścia od bankrutującego systemu repartycyjnego do kapitałowego i wreszcie – analizę imponujących wyników gospodarczych, jakie temu krajowi dał ów nowy system.

Mimo wielkiego sukcesu reformy emerytalnej w Chile, stała się ona obiektem ataków z kręgów nazywanych „lewicowymi”. Nasiliły się one po zwycięstwie w wyborach prezydenckich Michelle Bachelet, która sama tak się identyfikowała. W 2014 powołała ona specjalną komisję, w skład której weszli ekonomiści, politolodzy, prawnicy z Chile i zza granicy. P. Wieprzowski słusznie odnotowuje, że zabrakło w jej szeregach m.in. José Piñery – twórcy
chilijskiej reformy i Martina Feldsteina z USA, jednego z największych światowych autorytetów w dziedzinie systemów emerytalnych i finansów publicznych. Za to udziałem w komisji zaszczycono Leokadię Oręziak, profesor SGH, słynną z agresywnych antykapitalistycznych ataków na OFE w Polsce.

Komisja nie naruszyła podstaw systemu emerytalnego wprowadzonego w 1988 r. L. Oręziak jako jedyna głosowała w jej ramach za likwidacją tego systemu, poprzez jego zastąpienie systemem repartycyjnym.

Michelle Bachelet zakończyła swoją kadencję z popularnością około 15%. Jej następcą został liberalny polityk S. Piñera, uzyskując 54,6% głosów i od marca 2018 jest on prezydentem Chile. Kraj ten obronił się przed atakiem populizmu.

Paweł Wieprzowski jest wybitnym znawcą reformy emerytalnej w Chile. Napisał on i obronił na ten temat doktorat, oparty na starannej analizie światowej, fachowej literatury. Gorąco polecam jego opracowanie dla FOR.

Zachęcamy do zapoznania się z całym raportem „System emerytalny w Chile”.

Profesorowie na studia! :)

Grupa polskich ekonomistów z Bogusławem Grabowskim i Leokadią Oręziak na czele napisała list otwarty w sprawie OFE, z którego wynika, że „koszt” OFE wyniósł 280 miliardów złotych. Mamy tu prosty przykład nierozróżniania najprostszych pojęć ekonomicznych, o których uczy się już na pierwszym roku studiów. Pojęciami tymi są „wydatek” i „koszt”.

Portal „Gazety Wyborczej” kilka dni temu doniósł, że grupa polskich ekonomistów, w większości profesorów, pod przewodnictwem byłego członka RPP Bogusława Grabowskiego i niezawodnej profesor Leokadii Oręziak napisała list, w którym przekonuje, że reforma OFE w kształcie proponowanym przez rząd jest konieczna i potrzebna. Używając starych chwytów erystycznych określają oni jako oczywiste i powszechnie akceptowane stwierdzenia, które nie są ani oczywiste, ani akceptowane.

Na przykład stwierdzenie:
„Nie da się podważyć faktu, że gdyby nie system OFE, dług publiczny byłby o 17,5 pkt proc. PKB niższy, a Polska miałaby dziś wiarygodność porównywalną do Czech. Ten system, dając pozory oszczędności, w rzeczywistości jest zaszytym w system emerytalny mechanizmem generowania długu. Jeśli nie zreformujemy systemu OFE w ciągu najbliższych 10 lat, Polsce może grozić bankructwo.”

Otóż to stwierdzenie da się bardzo łatwo podważyć. Dług publiczny bez OFE wcale nie byłby o 17,5% PKB niższy. Tylko pewne ograniczone miary długu publicznego, od których odchodzi statystyka w UE pokazałyby taki spadek. Te szersze uwzględniające dług ukryty według definicji UE ani by drgnęły, co zresztą przyznają w swym opracowaniu nawet ekonomiści zgromadzeni w Radzie Gospodarczej przy Premierze. Dlatego OFE nie jest mechanizmem generowania długu. Zaś bankructwo po zlikwidowaniu OFE przyjdzie znacznie szybciej bo system emerytalny nie udźwignie tego dodatkowego obciążenia w przyszłości.

Nie wchodźmy jednak tak daleko w analizę tekstu i skupmy się na innym stwierdzeniu:

„Nawet najwięksi obrońcy tego systemu nie zaprzeczą jednemu faktowi. Ten system generuje koszty. I to ogromne koszty. W ciągu ostatnich 15 lat wyniosły one aż 280 mld złotych.”

Drodzy państwo profesorowie – każdy system generuje koszty i nikt temu nie zaprzeczy. Natomiast bardzo proszę o ujawnienie źródeł wyliczeń kosztów systemu OFE w ciągu 15 lat na 280 mld złotych. Z braku szczegółów w liście pozostaje mi się tylko domyślać skąd te cyfry. Podana kwota jest zaskakująco zbliżona do wielkości funduszy przekazanych do OFE. Z tego wnioskuję, że szanowne grono profesorskie zaliczyło do kosztów reformy wszystkie składki przekazane do OFE.

Jeśli to prawda to na miejscu Państwa czym prędzej zrzekłbym się wszystkich tytułów naukowych by dalej nie deptać ostatnio mocno zszarganego autorytetu polskiej profesury. Bowiem takie stwierdzenie świadczy o poziomie kompetencji na poziomie uczestników konferencji smoleńskiej. Jeśli rozumuję poprawnie to ten list powinien się znaleźć w gronie eksponatów takich jak parówki pęknięte podczas gotowania, porwana aluminiowa puszka, neoplastony i inne świadectwa hańby nauki polskiej.

Jardin des Tuileries, wikicommons
Jardin des Tuileries, wikicommons

Jeśli by to co autorzy listu pisali było prawdą to pieniądze odłożone na lokacie byłyby moim kosztem – co w sposób oczywisty jest bzdurą. Mamy tu prosty przykład nierozróżniania najprostszych pojęć ekonomicznych, o których uczy się już na pierwszym roku studiów. Pojęciami tymi są „wydatek” i „koszt”. Wydatek to wszelki wypływ pieniędzy – niezależnie czy kupuję chleb, czy też zakładam lokatę – jest to mój wydatek. Widzimy jednak zasadnicza różnicę między tymi dwoma wydatkami: pierwszy to koszt, drugi to inwestycja. Wydatki na OFE składają się zatem z dwóch części – kosztów funkcjonowania (w przybliżeniu pobrane prowizje czyli ok. 10 mld, można tu dodać także niewielką część wydatków ZUS i kosztów obsługi długu publicznego) oraz inwestycji (około 150 mld).

Koszty zasadniczo są nieodwracalne i raz poniesione pozostają na takim samym poziomie, inwestycje maja nam przynieść zwrot i wrócić do nas powiększone. Najlepszym dowodem na bałamutność nazwania wszystkich wydatków z tytułu II filara kosztami niech będzie fakt, że jeśli „reforma” OFE zostanie przeprowadzona to te przeszłe „koszty” OFE spadną o połowę (a konkretnie o wartość przejętych obligacji). Wydatki te można odwrócić bo są to inwestycjami, a nie kosztami.

Nie mogę pojąć co skłania poważnych ludzi do pisania takich listów. Chodzi o przypodobanie się władzy kosztem własnego autorytetu? A może o bycie zauważonym w mediach? Czy też to czysta ignorancja stojąca za dobrymi chęciami?

Nie da się tez wykluczyć, że OFE rzeczywiście kosztowało nas 270 mld i jeśli tylko autorzy wskażą te koszty odszczekam każde słowo i więcej głosu nie zabiorę w dyskusji o systemie emerytalnym. W tym liście otwartym proszę zatem autorów tamtego listu, albo o dane, albo przyznanie się do palnięcia jednej z największych bzdur w karierze.

Wymiana systemu emerytalnego. Wielka rewolucja ostatnich 20 lat — wywiad z prof. Markiem Górą :)

Błażej Lenkowski: Zacznijmy może od pytania trochę filozoficznego. Liberalizm zakłada, że nie należy zmuszać ludzi do czegokolwiek. Czy zatem zmuszanie obywateli do oszczędzania nie kłóci się z ideą wolności wyboru? Czy obywatel sam nie powinien dokonywać takiego wyboru?

Marek Góra: Moim zdaniem niedobrze jest zaczynać od ideologicznego podejścia, ja wolałbym zaczynać od podejścia pragmatycznego, ale możemy zacząć od kwestii fundamentalnych. Myślę, że określenie liberalne jest sztucznie przyklejane do różnych koncepcji, które jedynie w tle mają odniesienie do wolności wyboru. Do tego zapomina się często, że liberalizm to także odpowiedzialność, a w moim rozumieniu, także solidarność. Przeciwstawienie liberalizmu solidarności jest w najlepszym przypadku nieporozumieniem. Faktycznym przeciwieństwem liberalizmu jest etatyzm. Zabiera on nam zawsze trochę wolności i zdejmuje z nas część odpowiedzialności. A solidarni mogą być tylko ludzie wolni i odpowiedzialni. Z wolności, odpowiedzialności i solidarności wynika bardzo ważny wniosek, który jest kluczowy, by odpowiedzieć na zadane pytanie. Wolność wyboru nie może być realizowana – intencjonalnie bądź nie – cudzym kosztem. Powszechność uczestniczenia w systemie emerytalnym jest właśnie narzędziem przeciwdziałania takiej sytuacji.

Powszechność uczestnictwa to ogólne stwierdzenie. W praktyce pojawia się problem skali tego uczestnictwa. Tu jest istota problemu. Większość osób, które narzekają na system emerytalny generalnie nie lubi podatków. Podatków de facto nie lubi nikt. Ja też nie lubię. Przy czym chodzi mi tu nie tyle o samo ich płacenie, co o wpływ, jaki wywierają na demotywację do pracy i przedsiębiorczości. Tradycyjnie w powszechnych systemach emerytalnych ekonomicznie składka jest podatkiem. W nowym polskim systemie emerytalnym już nie jest. Cała składka, czyli 19,52 proc. tworzy zobowiązania na indywidualnych kontach emerytalnych (mamy po dwa takie konta w powszechnym systemie), które w przyszłości będą podstawą do uczestniczenia w podziale PKB, którego sami nie będziemy już tworzyć. W skrócie są to nasze oszczędności, z których skorzystamy w okresie starości. Składka w powszechnym systemie ma charakter oszczędności, ale jej percepcja nie zmieniła się jeszcze. Wciąż myślimy o niej jako o podatku i to bardzo wysokim podatku. Czyli generalna niechęć do podatków przekładała się również na system emerytalny. Moja niechęć odnosi się właśnie do wysokich podatków. Generalnie podatki jako takie mają w sobie sens tak długo, jak są na możliwie niskim poziomie. Problem zaczyna się wtedy, gdy chce się sfinansować z podatków za dużo dóbr i usług, których opłacanie z podatków nie jest racjonalne ekonomicznie. Aby sfinansować zwiększone wydatki, trzeba podnosić podatki. Problem tkwi w tym, że ludzie intuicyjnie traktują dobra finansowane za pośrednictwem rządu tak, jak gdyby rząd je finansował. Wiadomo, że to nieprawda. Wiadomo także, że w wielu przypadkach taniej byłoby kupić coś sobie samemu niż płacić podatki konieczne, by rząd nam to kupił (lub niedokładnie to, czego potrzebujemy). Generalnie żyjemy w świecie wysokich podatków – myślę tu nie tylko o Polsce, ale generalnie o całej kontynentalnej Europie. Cierpi na tym także nasze postrzeganie powszechnego systemu emerytalnego. To skala obowiązkowości uczestnictwa w systemie emerytalnym jest problemem, a nie samo uczestniczenie w powszechnym przedsięwzięciu.

Gdy znaczna część tego, co jest wartością naszej pracy nie trafia do nas jako pracowników lub jako przedsiębiorców, to zmniejsza się nasza motywacja do działania. Opodatkowujemy się w społeczeństwie po to, aby kupić pewne dobra publiczne ze wspólnej kasy. I to nie jest złe dopóty, dopóki nie przesadzimy. Także pytanie nie powinno brzmieć: „Czy podatki są dobre czy złe?”, tylko pytajmy o skalę. To, co w umiarze jest dobre, w nadmiarze może zdecydowanie zaszkodzić. Zresztą dotyczy to wszystkiego, od ekonomii po zażywanie lekarstw, których nie powinniśmy przedawkowywać. Pewne dobra publiczne powinny być kupowane ze wspólnej kasy, to jasne. Problem jest wtedy, kiedy przekraczamy tę minimalną pulę dóbr. Powinniśmy krytycznie analizować, czy coś jest rzeczywiście dobrem publicznym, czy też lepiej będzie, gdy każdy zadba o to sam. To zagadnienie na inną dyskusję ale pokazuje problem.

I teraz wracamy do systemu emerytalnego. W Polsce jak wszędzie na świecie (poza jakimiś krajami kompletnie zacofanymi) istnieje powszechne ubezpieczenie emerytalne. Nie należy tego uważać oczywiście za dobry argument, że jest wszędzie, ale stanowi to pewną wskazówkę. Wszędzie są powszechne systemy emerytalne. Problemem nie jest ich obecność. Problemem jest ich skala. To bardzo dobre uzasadnienie, dlaczego system powinien być powszechny, a obowiązkowość nie jest celem, lecz metodą uzyskania powszechności. Powszechność istnieje po to, aby potem, chcąc nie chcąc, ze zwiększonych podatków nie finansować tych, którzy nie oszczędzali, bo nie chcieli, nie oszczędzali, bo zapomnieli, bo stracili i w końcu tak czy inaczej przechodziliby na utrzymanie za nasze pieniądze z naszych dodatkowych podatków. Jeśli intencjonalnie, bądź nie intencjonalnie, jakaś część społeczeństwa pozostanie bez środków do życia na starość, to jest to sytuacja, której chcielibyśmy uniknąć. Z powodów: ogólnospołecznych, bo żyjemy w społeczeństwie, etycznych czyli pomaganie bliźniemu, ale przede wszystkim z powodów czysto ekonomicznych. Nam się to po prostu nie opłaca. Sensownie jest, kiedy wszyscy oszczędzają i dzięki temu każdy żyje na odpowiednim poziomie, czyli powszechność i konieczna dla jej uzyskania obowiązkowość systemu jest racjonalna. Problem to skala. My nie powinniśmy zmuszać ludzi do zbytniej oszczędności. Niech oszczędzają do jakiegoś poziomu, a potem to już, jak kto woli. Czyli ubezpieczenie dobrowolne, ale dopiero od pewnego poziomu. Ten obowiązkowy powinien zapewnić dach nad głową, jedzenie, lekarstwa itp. Natomiast system powszechny nie zapewnia życia na jakimś podwyższonym standardzie. Na taki każdy zarabia sam i decyduje sam, czy chce oszczędzać i tu jest nasza wolność wyboru. Każdy powinien móc zdecydować, czy chce więcej skonsumować dziś, czy więcej skonsumować jutro. Sprawa polega na tym, że nie można pozostawić pełnej dowolności w tym względzie. Wolność jest rzeczą niezwykle ważną. Żeby jakkolwiek ją ograniczać, trzeba mieć bardzo silne argumenty. Dobrym wyznacznikiem jest sytuacja, w której moja wolność wchodzi w obszar czyjejś wolności. Jeśli ja przepuszczę wszystkie moje pieniądze, będę biednym staruszkiem i zmuszę za pomocą presji wyborczej kogoś innego, kto oszczędzał, aby podzielił się ze mną tym, co z trudem zgromadził, to jest to głęboko niewłaściwe i niemoralne. System jest powszechny po to, aby zdarzało się to jak najrzadziej.

Problemem jest skala. W większości krajów składki są za duże. Warto podkreślić, że stary polski system emerytalny odzwierciedlał pod względem procentu hojności system niemiecki! Ale nie mieliśmy bogatych emerytów, bo byliśmy biednym społeczeństwem. Natomiast w poprzednim systemie, gdyby produktywność polskich pracowników była taka jak niemieckich, to nasi emeryci wylegiwaliby się na plażach tak samo jak niemieccy. To zresztą ze społecznego punktu widzenia było ogromnym błędem. Płaci za niego obecne pokolenie niemieckich pracowników, którzy już na pewno nie będą zażywali takiego luksusu. Obecni emeryci to ostatnie pokolenie, które osiąga tak wysokie dochody na emeryturze. Za duży system jest systemem złym.

Nasz nowy system wprowadza dość dużą dowolność
. Jeśli chcemy utrzymać obecny poziom świadczeń w odniesieniu do zarobków, to musimy dodatkowo oszczędzać. To już jednak nasza indywidualna decyzja. Nie ma podstaw do zmuszania do tego wszystkich. Utrzymanie systemu sprzed reformy właśnie oznaczałoby zmuszenie nas już dziś do płacenia o wiele wyższych składek. Lepiej oszczędzajmy dodatkowo sami. Oszczędzajmy to, co musielibyśmy dodatkowo wpłacić do starego systemu, a do nowego już nie musimy.

B.L.: Jak wyglądał system emerytalny na początku lat 90., jakie były w nim błędy, jakie stały wyzwania przed reformatorami ?

M.G.: Wyzwaniem było przede wszystkim jak najszybsze zamknięcie poprzedniego systemu. Zamknięcie z powodów, które naprawdę niewiele osób sobie uzmysławia. To dotyczy bardzo szerokiego problemu budowy finansów publicznych, który nazywa się: piramida finansowa. Piramida finansowa, która działa ze względu na czynniki demograficzne, czyli sytuacji, w której każde następne pokolenie jest liczniejsze od poprzedniego. Była to więc forma „rollowania” długów, które łatwiej spłacić, jeśli zaciągała mniejsza liczba osób, a spłacała większa. To był „cudowny” mechanizm i na nim zbudowane zostało tzw. państwo dobrobytu, niestety na bazie piramidy finansowej, czyli czegoś nietrwałego. Od strony finansowej jest to zjawisko, które oddziałuje historycznie, mianowicie ma wpływ na to, co dzieje się w teraźniejszości, ale również sięga głęboko w przyszłość. Sytuacja zmieniła się, ponieważ zdecydowanie wydłużył się wiek życia naszych społeczeństw, a jednocześnie spadła liczba urodzeń. Konieczność zamknięcia poprzedniego systemu nie wynika więc z założeń ideologicznych ale pragmatycznych – źródło finansowania trwale ustało.

Gdyby ktoś prywatnie próbował prowadzić interes na takim założeniu systemowym, jak poprzedni system emerytalny, czyli na piramidzie finansowej, z miejsca poszedłby do więzienia, bo to jest nielegalne. Nie można prowadzić firmy, której suma zobowiązań jest stale większa od wpływów. Wówczas trzeba ogłosić bankructwo. Gdyby zastosować do finansów publicznych taki zdrowy system rachunkowości, pochodzący z firm, to wszystko stałoby się jasne. Można oczywiście udawać, że finanse publiczne nie są zbankrutowane, ale jest to igranie z ogniem, jakoże w istocie są zbankrutowane. Przy tych założeniach system się wywróci, a im dłużej będziemy czekać, tym ta wywrotka będzie boleśniejsza.

W tej kwestii Polska ma wielkie osiągnięcie, rodzaj cudu, który się zdarzył, kiedy zrobiliśmy wymianę systemu emerytalnego jako jedni z pierwszych na świecie, a nie, jak to zwykle bywa, jako ostatni! Wymieniliśmy system emerytalny oparty na piramidzie finansowej na zupełnie inny, który jest systemem stabilnym. Oczywiście mamy nadal stare problemy, wynikającego z tego, że musimy spłacić stare długi, które ciągną się za nami ze starego systemu. Nie możemy przecież powiedzieć naszym dziadkom, przepraszamy, ale nie dostaniecie pieniędzy. Spłacamy te długi. Ważne, że one już przestały rosnąć.

B.L.: A kiedy mamy szansę wyjść z tej spirali długów?

M.G.: To jest kwestia zasadnicza. Czy będzie to moment, kiedy z systemu wyjdzie ostatnia osoba, która funkcjonowała w starym systemie? Osoby ze starego systemu nawet po przejściu na nowy i tak tkwią w tej spirali długów, z racji funkcjonowania przez część swojego życia w starym. Nie szukajmy eufemizmów, z tą warstwą długów absolutnie skończymy wtedy, kiedy umrze ostatnia osoba, która rozpoczęła pracę przed 1 stycznia 1999 roku. Całość jest już jednak tak skonstruowana, aby nie powodowało to już akceleracji długów. Od 1 stycznia 1999 ten dług przestał rosnąć. Problem z tym długiem polegał na tym, że jego spłata wymagała podniesienia składki bądź podatków. W nowym systemie oczywiście też zaciągamy dług, ale taki, który ma automatyczne finansowanie. Zamieniliśmy więc system, zwiększający obciążenia społeczeństwa na taki, który tego nie czyni, bo posiada automatyczne stabilizatory, niezależne od decyzji politycznych. Te stabilizatory same dopasowują strumień wypłat do strumienia wpłat. Stary system był luźny i wystawiony na bieżące decyzje polityków, zawsze niechętnych do przykręcania wydatków, nawet wtedy, kiedy jest to niezbędne. W poprzedniej formie system mógł „eksplodować”. Co ciekawe zagrożenie eksplozją i zmiana systemu to ciągle kwestie do rozwiązania dla większości krajów europejskich. To nie jest już nasz problem z punktu widzenia Polski, ale nasz problem z punktu widzenia Europy, której jesteśmy częścią. W związku z tym rozwiązując problem w Polsce, nie do końca niestety się go pozbyliśmy.

B.L.: Czy polski system jest wzorowany na systemie jakiegoś innego kraju. Czy gdzieś taki model już funkcjonuje?

M.G.: Jest to system, z punktu widzenia konstrukcji ekonomicznej, bliźniaczo podobny do systemu, który tego samego dnia został wprowadzony w Szwecji. Dwa kraje o zupełnie różnej historii i zapatrywaniach na wiele rzeczy, innym poziomie PKB na głowę, wprowadziły system o generalnie tych samych założeniach. To podobieństwo nie jest absolutnie przypadkiem, ponieważ oba nasze zespoły pracowały razem. To była bardzo owocna współpraca, którą na poziomie naukowym prowadzimy do dzisiaj. System, który ma pewne podobieństwo został również wprowadzony we Włoszech. Polska i Szwecja posiadają więc bardzo zbliżone, prawie że identyczne systemy, tworzone na zasadzie nie naśladownictwa, ale wspólnego konceptu. One się natomiast istotnie różnią w kilku sprawach technicznych, wynikających ze specyfiki krajów. Koledzy ze Szwecji zazdrościli nam trochę, że tutaj udało się wprowadzić kilka rozwiązań, w warunkach szwedzkich nie do zrealizowania. Mogliśmy zrobić więcej i bardziej logicznie. Z drugiej strony oni mają lepszą infrastrukturę, której nam brakuje. Ich ZUS działa naprawdę znakomicie. Mają lepsze rozwiązania systemowe, ich ZUS zbiera wszystkie podatki. Mają jeden kanał przepływu podatków, my zaś mamy dwa, czyli Urząd Skarbowy i ZUS – co jest niepotrzebne. W Polsce również powinniśmy do tego dążyć, ale nie jest to niestety proste. Musimy przede wszystkim pilnować, aby tych kanałów nie było więcej, bo przecież to się dzieje! Na przykład abonament radiowy i telewizyjny. Były próby przekierowania strumienia pieniężnego, który idzie ze składki zdrowotnej itd. Ale jest to widoczne również na co dzień, kiedy m.in. narzuca nam się obowiązek wymiany dowodów osobistych, za co musimy oddzielnie zapłacić. To nie powinno mieć miejsca, jako że tworzy się w ten sposób dodatkowy podatek i dodatkowy kanał poboru pieniędzy. W efekcie powstaje niesterowalny, drogi moloch, złożony z różnych instytucji.

B.L.: Z perspektywy kilku lat, które elementy reformy emerytalnej się udały, które wymagają jakiejś korekty, i gdzie widzi Pan pole do dalszych zmian?

M.G.: Przede wszystkim uważam, że całe to przedsięwzięcie to gigantyczny sukces i mówię to nie dlatego, że jestem jednym z dwóch autorów koncepcji nowego systemu (drugim jest Michał Rutkowski). Ale jest to ocena obiektywna, oparta na relacjach i ocenach ekspertów spoza Polski. Jest to bardzo ważny punkt odniesienia dla wielu państw, które dziś chcą zmierzać w podobnym kierunku. Oczywiście nic nie jest doskonałe, ulepszeń może być wiele, ta lista jest długa. Ale są to kwestie dodatkowe. Zasadnicza część zmiany systemu nastąpiła i się udała. Fundamentem całego przedsięwzięcia i największym sukcesem jest to, że składka emerytaln
a nie rośnie i nie będzie musiała rosnąć. System spłaci wszystko, co ma zapłacić bez przymusu podwyższania składek i podatków. Chodziło właśnie o to, żeby pomyśleć również o młodych ludziach i nie obniżać ich chęci do pracy, poprzez podwyższanie obciążeń związanych z ZUS-em. To się udało!

Natomiast jakie korekty trzeba jeszcze wprowadzić? Może kolejność nie będzie najważniejsza. Po pierwsze to wiek emerytalny kobiet. Dla nich nie jest korzystne, że przechodzą wcześniej na emeryturę. To ewidentne dla osób, które znają się na systemie emerytalnym i rynku pracy, ale wciąż nie rozumie tego większość. W starym systemie wcześniejsza emerytura była postrzegana jako przywilej. Nowy system jest dokładną odwrotnością starego i dziś ani wcześniejsza emerytura ani nierówny wiek emerytalny nie są korzystne, co dotyczy nie tylko kobiet, ale też służb mundurowych. Faktycznie ten system dyskryminuje obie grupy. Równy wiek emerytalny czyni sytuację na rynku taką samą dla wszystkich, a więc nie dyskryminuje kobiet. Problemem jest percepcja społeczna, to, co ludzie zinternalizowali przez dziesiątki lat funkcjonowania starego systemu. Podkreślam, że nie chodzi mi tu o podnoszenie wieku emerytalnego, ale o jego ujednolicenie. Dlaczego? Ponieważ nowy system działa w sposób niezwykle fair wobec wszystkich; tzn. jeśli ktoś pracuje dłużej, to mu się to wyraźnie opłaca. Przyrost wartości emerytury jest rosnący, czyli z każdym następnym rokiem wzrost emerytury przyspiesza. Dlatego opłaca się długo pracować. W nowym systemie nie musisz pracować bardzo długo. Musisz pracować do określonego momentu, a potem decyzja należy do ciebie. Jeśli ktoś będzie pracował dłużej, będzie miał z tego tytułu wyraźne korzyści. Wiek emerytalny w nowym systemie ma rzeczywiście zupełnie inną treść niż w starym. W starym był zasadniczym parametrem finansowym. W nowym de facto w ogóle nie ma potrzeby go wprowadzać, mógłby być dowolny, bo każdy w jasny sposób zarabia na siebie. Dla systemu jest to obojętne. Problem polega na tym, że mogłyby się znaleźć mało odpowiedzialne osoby, które np. w wieku 35 lat, potrzebując środków na jakiś cenny drobiazg, przechodziłyby na emeryturę na bardzo złych warunkach. Pytanie, co z nimi stałoby się dalej? Nie przeżyłyby za przysłowiowe 10 zł. Musimy więc stany kont ludzi „dopchnąć” do pewnego poziomu minimalnego, a potem jest już dowolność. Druga sprawa, która przemawia za utrzymaniem wieku emerytalnego, to podaż pracy. Dla rynku pracy byłoby bardzo niekorzystne, gdyby ludzie zbyt szybko z niego odpływali. Pamiętajmy, że nasi rodzice i dziadkowie, żyjąc statystycznie krócej, pracowali dłużej niż my teraz, choć żyjemy statystycznie dłużej. Jeśli chcielibyśmy odtworzyć sytuację sprzed kilku dziesięcioleci, to wiek emerytalny powinien dziś wynosić około 80 lat. Tak było w okresie tworzenia systemów emerytalnych. Dziś trudno sobie wyobrazić, aby to wymusić na społeczeństwie. Ale warto do tego zachęcać, bo przy dobrowolnych decyzjach jest to jak najbardziej możliwe. Nie należy więc nagradzać za szybkie wyjście z rynku pracy, a raczej zachęcać do tego, żeby ludzie dłużej na nim zostali. Mała dygresja: niektórzy myślą, że zwolnią miejsca pracy dla młodych, jeśli szybko wyjdą z rynku. Nic bardziej mylącego. W makroskali jest odwrotnie. Nie obowiązuje zasada: jak jeden od biurka wstanie, to drugi usiądzie. Dłuższe pozostawanie na rynku pracy jest korzystne dla młodych, ponieważ obniża ich koszty utrzymywania emerytów. Wracając do pytania. Wyrównanie wieku emerytalnego nam się nie udało, mimo że do tego dążyliśmy. Niestety politykom zabrakło odwagi.

Druga korekta to pytanie, kto jest dziś objęty tym systemem. Ubezpieczenie powinno być powszechne, ale niestety ta powszechność jest niepełna. Największa grupa, pozostająca poza powszechnym systemem, to rolnicy, poza tym mundurowi i jeszcze kilka mniejszych grup. To jest szkodliwe z dwóch powodów. Po pierwsze następuje fragmentacja systemu i w efekcie większe koszty dla wszystkich. Po drugie, dla mnie kwestia ważniejsza, to zamykanie ludzi w klatkach ich zawodów. Największą wadą KRUS-u nie są nawet ogromne koszty, jakie ponosi reszta społeczeństwa (co oczywiście jest też niezwykle szkodliwe), ale fakt, że ten system trzyma rolników na wsi. Rolnikom należałoby ułatwiać podjęcie zajęć pozarolniczych, a KRUS to czynnik, który konserwuje obecną strukturę. W dużej mierze KRUS jest systemem pomocy społecznej dla biednych mieszkańców wsi, a nie systemem emerytalnym. Wydaje mi się jednak, że jeśli mamy już płacić na pomoc społeczną, to warto kierować ją tak, aby pomóc np. następnemu pokoleniu wyrwać się z pułapki biedy, a nie tą złą sytuację konserwować. Dziś czyni to KRUS.

B.L.: A czy widzi Pan szansę na realną reformę KRUS, która mogłaby być zaakceptowana politycznie?

M.G.: Tak, krok po kroku. Będzie to trudne, ale jest niezbędne. Liczy się determinacja. „Kartagina musi być zburzona”. Kolejny problem to emerytury mundurowych. Tu sytuacja jest szczególnie paradoksalna. Nam udało się tę sprawę rozwiązać. Wszyscy młodzi mundurowi zostali objęci reformą nowym systemem, więc niedługo nie byłoby tego problemu. Niestety politycy cofnęli ją, bodajże w 2002 roku. Dziś usiłuje się wprowadzić ułamek tej reformy, która już była. Ruch z 2002 roku to absolutna dewastacja systemu, ogromny błąd. Okazuje się, że łatwiej było przeprowadzić politycznie jedną wielką reformę, którą wiele osób traktowało jako coś bardzo ważnego, niż teraz uczestniczyć w drobnych targach o każdy zapis.

Kolejnym problemem były emerytury pomostowe. To jest fantastyczne osiągnięcie rządu Donalda Tuska. Przygotowano je od razu w 1999 roku, ale niestety wtedy wprowadzić się tych zmian nie udało. Potem wszystkie rządy to odkładały, aż do teraz. Wydaje mi się, że rząd wygrał na tym również PR-owo, co jasno pokazuje, że odwaga procentuje. Kolejna rzecz, która w Polsce bardzo źle wpływa na system emerytalny, to niski wskaźnik zatrudnienia. Tutaj właśnie „złą robotę” robiły wcześniejsze emerytury, skutek naszej historii i stanu wojennego. Wcześniejsze emerytury wprowadzano po stanie wojennym, aby uspokoić społeczeństwo. To nas ciągle bardzo drogo kosztuje. Ustawa o emeryturach pomostowych likwiduje przyczyny, ale do likwidacji skutków jeszcze daleka droga. Ważne jest natomiast poszerzenie rynku pracy, aby zmiana pracy w zaawansowanym wieku nie była takim problemem jak dotychczas. Lepiej zainwestować w elastyczność osób 50+, niż w ich wczesną emeryturę. Bardzo ważne jest też czyszczenie zaszłości historycznych, które w Polsce ciągle negatywnie oddziaływają na system emerytalny. Wcześniejsze emerytury są problemem wszędzie w Europie, ale skala tego problemu w Polsce była zdecydowanie większa. Warto jednak tego pilnować, aby wcześniejsze emerytury nie zostały ponownie wprowadzone „tylnymi drzwiami”.

Mamy jeszcze jeden problem wizerunkowy. Istnieją dwie części powszechnego systemu emerytalnego. Jedną z nich zarządza ZUS, tj. instytucja, która kierowała starym systemem, czyli niejako twarz systemu jest taka sama jak kiedyś. Tymczasem, i to ważne, a często niedostrzegane, ta część systemu, zarządzana przez ZUS, działa na dokładnie tych samych zasadach, co część, zarządzana przez prywatne fundusze. Problem polega jednak na postrzeganiu zobowiązań obu części systemu. Ludziom wydaje się, że w OFE to „pieniądze” są, a w ZUS-ie ich nie ma. Jeśli człowiek ma rachunek w OFE, to otrzymuje dokładne podsumowanie konta swojego rachunku na wzór tego, co otrzymujemy np. z banków. Ludzie powinni dostawać identyczny wyciąg z ZUS-u na tych samych zasadach. To, co dostajemy
(jeśli dostajemy) z ZUS-u, jest pod tym względem ułomne. Mówi o takich samych zobowiązaniach systemu wobec nas, ale w sposób, który jest mniej wiarygodny. To bardzo niedobre dla postrzegania systemu przez jego uczestników. Nie chodzi tu o sam system, lecz o motywację jego uczestników. Zniekształcona percepcja to nieoptymalne działanie. Z ZUS-u powinniśmy dostawać informacje identyczne co do formy, z tymi otrzymywanymi z OFE. W obu przypadkach mowa jest bowiem o tym samym, czyli wartości zobowiązań systemu wobec każdego pojedynczego uczestnika.

W końcu dochodzimy do kolejnego wyzwania, związanego już z poziomem europejskim. Eurostat, a raczej Komisja Europejska, zalicza środki z OFE do długu publicznego. To pogarsza nam statystyki, co ma znaczenie w procesie uzyskiwania pełnego członkowstwa w Unii Europejskiej, czyli wejścia do strefy euro. Informacja o deficycie Polski jest zawyżona w porównaniu z deficytem innych krajów. Cóż, wiarygodność kredytowa Polski jest niższa od wiarygodności wielu innych krajów, np. Niemiec. W związku z tym obsługa długu jest kosztowniejsza, a tym samym dla nas bardziej niebezpieczna. Powinniśmy więc dług i deficyt kontrolować jeszcze bardziej starannie niż inne kraje. Generalnie więc krzywda nam się z tego powodu nie dzieje, bo jest to dobre dla rozwoju kraju, z wyjątkiem jednej kwestii, czyli drogi do euro. Po prostu trudniej będzie nam spełnić kryteria. Damy radę. Warto jednak spojrzeć na ten problem szerzej i dostrzec szansę, jaka kryje się w tej sytuacji. Unia Europejska bardzo potrzebuje głębokiego przemyślenia zasad, dotyczących traktowania zadłużenia systemów społecznych, z których emerytalny jest zdecydowanie największy. Nasze doświadczenie może okazać się nieocenione w dyskusjach i działaniach, które wcześniej czy później doprowadzą do „przeorania” finansów publicznych. Najogólniej chodzi o przejście z księgowania kasowego na memoriałowe (accrual accounting), które daje o wiele lepszą informację o faktycznym stanie finansów. Tak księgowane są finanse firm. Pozwoliłoby to na większą przejrzystość i otworzenie drogi głębokim reformom strukturalnym – chociaż utrudniłoby politykom obiecywanie „gruszek na wierzbie”. Możemy w tych działaniach odegrać znaczącą rolę, ale to temat na inną dyskusję.

Na koniec przypomnę jeszcze kilka podstawowych faktów, dotyczących systemu emerytalnego. Jest to wciąż potrzebne, ponieważ są one często przeinaczane i mylnie interpretowane. Polski system emerytalny składa się z dwóch kont. Jedno konto, jest zarządzane przez towarzystwa emerytalne, wykorzystując instrumenty finansowe i prywatne instytucje. Drugim zarządza ZUS, nie posługując się instrumentami finansowymi, ZUS wykorzystuje tzw. gospodarkę realną. Używanie dwóch metod jednocześnie stabilizuje system. Obecny kryzys pokazuje, jak oba te elementy wzajemnie się wspierają. Nasze składki dzielone są między dwa konta, przepływają przez te konta i zostawiają tam swój ślad w postaci zobowiązań. Następnie środki te są wydawane, by mogły wygenerować stopę zwrotu. Dla nas ważne są narastające zobowiązania, zapisane na tych kontach. Z punktu widzenia uczestników systemu te konta są do siebie bliźniaczo podobne, choć oczywiście zupełnie inaczej zarządzane. Ale to już kwestia głównie techniczna. Po przejściu na emeryturę środki te wracają do nas (pomnożone) w postaci strumienia wypłat (annuitetu).

B.L.: Czy widzi Pan szanse na implementację tego systemu w innych krajach europejskich?

M.G.: To jest pewne. Pytanie kiedy i na ile będzie to robione, czy połowicznie z dużymi kosztami, czy bardziej odważnie. W Polsce zrobiliśmy to szybko i dzięki temu dużo oszczędziliśmy. Z resztą warto podkreślić, że to nie była reforma, ale wymiana całego systemu. Dzięki temu nowy system jest prosty i przejrzysty. Będzie to tym silniej tworzyło pozytywne efekty dla uczestników, im szybciej zinternalizują oni jego funkcjonowanie. Największym wyzwaniem tak naprawdę jest więc edukacja ekonomiczna i zmiana języka, w którym mówimy o ekonomii. Ekonomia nie jest antyspołeczna. Takie jej postrzegania wynika na ogół z niewłaściwego języka, jaki jest stosowany w debacie publicznej. Musimy więc pracować nad jasnym i przejrzystym komunikatem dla społeczeństwa. Jeśli to przezwyciężymy, to o wiele łatwiej będzie wprowadzać mądre reformy.

Marek Góra jest profesorem zwyczajnym Szkoły Głównej Handlowej. Pracował wielu zagranicznych uczelniach i instytutach (między innymi Erasmus University Rotterdam, London School of Economics, IFO Economic Research Institute w Monachium). Przez prawie rok Marek Góra pracował również w OECD. Jest autorem wielu krajowych i zagranicznych publikacji, głównie z zakresu ekonomii pracy oraz ekonomii emerytalnej. Uczestniczył w szeregu międzynarodowych projektów badawczych. Jest członkiem European Economic Association oraz European Association of Labour Economists, w której przez okres 1990-1997 był członkiem zarządu. Jest Research Fellow w William Davidson Institute (University of Michigan),w IZA Institute for the Study on Labor (Bonn) oraz w Netspar (Network for Studies on Pension, Ageing and Retirement, University of Tilburg).

Marek Góra jest współautorem projektu nowego polskiego systemu emerytalnego, który został wprowadzony w 1999 i zastąpił poprzedni system. Wprowadzenie tego systemu spowodowało, że Polska uważana jest za jeden z niewielu krajów, które podjęły udaną próbę przeciwdziałania ekonomicznym skutkom starzenia się ludności.

Chorować wolno ludziom zdrowym :)

Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający.

Polska konstytucja jest konstytucją złą, wręcz wyjątkowo złą. Mamy wybieranego bezpośrednio prezydenta, który niewiele może. Mamy rząd odpowiedzialny przed parlamentem tak, że sam tym parlamentem kieruje. Mamy referenda, gdzie 231 partyjnych funkcjonariuszy może jednym głosowaniem wyrzucić do kosza kilka milionów podpisów obywateli. Ogromnym kosztem utrzymujemy też Senat, którego każdą poprawkę Sejm może odrzucić. Na co komu taka izba wyższa? Bogaty to kraj, który stać na takie marnotrawstwo pieniędzy. To wszystko jednak mały problem wobec reszty. Ta sama konstytucja pozwala na bezkarne łamanie prawa przez rząd PiS, a wcześniej PO na nacjonalizację oszczędności emerytalnych. Ta sama konstytucja w swym artykule 68. gwarantuje, iż Polacy nigdy nie będą mieli służby zdrowia na wysokim poziomie. 

W historii świata nie zdarzyło się, by organy państwa zapewniły jakąkolwiek usługę na poziomie wysokiej jakości w przyzwoitej cenie. Najczęściej to najniższa jakość za najwyższą cenę. Nie, nie jest to polska specyfika, choć nasz kraj w tej niechlubnej praktyce zaliczyć można do najwybitniejszych. Polska służba zdrowia nie jest tu żadnym wyjątkiem. Wspomniany art. 68 naszej konstytucji gwarantuje każdemu obywatelowi, by niezależnie od sytuacji materialnej władze zapewniły mu równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej. W sumie polskie państwo z tego zobowiązania się nawet wywiązuje – każdy obywatel ma równie beznadziejny dostęp do państwowej opieki zdrowotnej.

Skąd konstytucja na początku artykułu o służbie zdrowia? Ramy jej funkcjonowania i określenia jako jedno z obowiązków państwa wobec obywateli zapisaliśmy jako społeczeństwo w ustawie zasadniczej z dwojakimi tego konsekwencjami. Leczenie, zwłaszcza poważnych chorób, naładowane jest oczywistym ładunkiem emocjonalnym. Niestety emocje w poważnej rozmowie tylko jej szkodzą. Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający. Ten państwowy system zarówno wykonania, jak i finansowania prowadzi do powtórzenia wszystkich patologii gospodarki centralnie planowanej – to instytucja centralna decyduje o tym, co będzie świadczone i jakie będą tego ceny. Równocześnie wszelkie próby zmiany stanu rzeczy spotykają się z politycznym populizmem i dla każdego kolejnego rządu stanowią gorący kartofel, przerzucany byle się nie poparzyć.

Państwo to oszust. Zawodowy

Polska służba zdrowia tkwi w głęboko postkomunistycznym systemie organizacyjnym. Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali. Na koniec 2020 roku w Polsce funkcjonowało 898 szpitali ogólnych, w zdecydowanej większości należących do samorządu – w konsekwencji poddane są tym samym politycznym ograniczeniom na poziomie lokalnym, co system na poziomie centralnym. Większość z tych szpitali to także lokalne szpitale w obszarach oddziaływania na niewielką populację. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest niski poziom profesjonalizacji tych placówek oraz bardzo duży koszt utrzymania. Urządzenia diagnostyczne w medycynie zazwyczaj kosztują bardzo duże pieniądze, a z racji postępu technologicznego wymagają wymiany co kilka lat niezależnie od faktycznego zużycia. By ich zakup miał rozsądne uzasadnienie ekonomiczne, muszą być wykorzystywane odpowiednio często – w szpitalu w małej miejscowości siłą rzeczy nie będzie wystarczającej liczby pacjentów wymagającej badania np. tomografem, tak by zakup i utrzymanie tego tomografu miał sens. W rezultacie takie szpitale albo tego sprzętu nie posiadają, albo użytkują go niewspółmiernie mało do możliwości, przez co bardzo podnosi się koszt jednostkowy badania. W skali makro – zamiast posiadać jedno urządzenie posiadamy ich kilka, marnując pieniądze. Opisany stan rzeczy jest jednym ze spadków PRL, a dokładniej Układu Warszawskiego. Wysokie nasycenie kraju szpitalami było jednym z przygotowań kraju na wypadek wojny i leczenia żołnierzy radzieckich. W planach wojennych to obszar Polski był przewidziany jako najbardziej prawdopodobne miejsce starcia wojsk NATO i Układu Warszawskiego. Niestety 30 lat demokracji nie wystarczyło, by politycy wykazali się rozsądkiem ponad doraźnym populizmem politycznym. Wszelkie próby zamykania szpitali wykorzystywane są przez polityków do gry na ludzkich emocjach i straszenia ich brakiem ochrony zdrowia. W efekcie zamiast jednego profesjonalnego szpitala na 3-4 powiaty mamy po szpitalu w każdym z nich. Tyle, że niewiele w nim można wyleczyć.

Zapisana w konstytucji ochrona zdrowia przez państwo jest równocześnie jednym z największych oszustw naszego państwa wobec obywateli. Państwo, podejmując się dowolnego zobowiązania i pobierając za to opłatę w podatkach, podejmuje się jednocześnie obowiązku realizacji tego zobowiązania. Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia. Jak to działa w praktyce, wszyscy wiemy – nie działa. O ile w nagłych przypadkach karetka najprawdopodobniej dojedzie, a szpital zmuszony do przyjęcia takiego pacjenta udzieli mu jako takiej pomocy, o tyle leczenie przewlekłe jest co najwyżej dla ludzi zdrowych. Pacjenta czeka wizyta u lekarza rodzinnego, ten skieruje do specjalisty, ten do innego specjalisty, może po drodze jakieś badania. Mając nieco szczęścia może za rok pacjent dostanie diagnozę, mając pecha może nie zdążyć. Szansę na szybką i fachową pomoc mają wyłącznie pacjenci dysponujący odpowiednimi kontaktami lub pieniędzmi. Tylko dlaczego po zapłaceniu ubezpieczenia mam płacić ponownie za to, za co już zapłaciłem? Państwo polskie ponownie oszukało obywateli. W tym miejscu na pewno można podać dużo powodów, dlaczego kolejki są tak długie. Zbyt mało pieniędzy, mamy za mało lekarzy, a może to pacjenci nadużywają świadczeń, zajmując miejsca w kolejce. Każdy słyszał historię o emerytach przychodzących tylko po to, by zmierzyć ciśnienie. Skoro skala tych nadużyć jest tak duża, to czemu system na nią pozwala? Wiele lat temu banki mierzyły się z problemem długich kolejek w oddziałach – starsi ludzie przychodzący codziennie po wypłatę niewielkich kwot z konta. Rozwiązanie? Limit darmowych wypłat i niewielka opłata za każdą kolejną. Kolejki zniknęły. Pewnie wiele można też podać argumentów o braku lekarzy – patrząc na inne państwa europejskie, argument jest zasadny. Przy średniej unijnej na poziomie ok 400 lekarzy na 100 tysięcy mieszkańców Polska dysponuje jedynie 238. Z drugiej strony znacznie poniżej średniej wypadają też Francja czy Luksemburg (ok. 300), a system funkcjonuje tam dużo lepiej. Lepiej – nie dobrze. Tyle, że za ilość miejsc dla studentów na uczelniach medycznych odpowiada… państwo. Chętnych póki co zawsze było więcej niż miejsc.

Z naturalnych przyczyn skala korzystania z opieki zdrowotnej rośnie wraz z wiekiem, a właściwa profilaktyka w młodszych latach opóźnia wystąpienie chorób w wieku późniejszym. Równocześnie brak odpowiedniego leczenia u ludzi w wieku produkcyjnym obniża ich produktywność i tym samym zapewnia mniejsze wpływy do systemu, niż mogły by one być, gdyby ci ludzie szybciej wracali do pracy. System sam sobie szkodzi licząc, iż ludzie pracujący, nie mający czasu na leczenie, skorzystają z leczenia prywatnie. Państwo nawet nie ukrywa tego, jak bardzo nieuczciwe jest wobec swych obywateli. Co więcej, państwo nie umie też od lat jasno określić tego co będzie, a co nie będzie finansowane z publicznych pieniędzy. O ile w przypadku pospolitych chorób istnieje wykaz tego, jakie procedury medyczne są finansowane, o tyle w przypadku chorób rzadkich jest to uznaniowa wola NFZ. Funduszu finansowanego z przymusowej składki-podatku, wobec którego nie mam żadnej alternatywy czy wyboru. Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości. Nie da się leczyć wszystkiego za darmo, tę prawdę niby wszyscy znają, a jednak udają, jakby było inaczej. Dlaczego przez NFZ do specjalisty czeka się miesiącami, a prywatnie można iść od ręki? Na rynku prywatnym jeśli są dłuższe kolejki, to tylko do wyjątkowo cenionych lekarzy. Otóż stawki płacone przez NFZ są znacznie niższe od tych, jakie płacimy prywatnie w gabinecie, trudno się dziwić lekarzowi, że chce zarabiać. Wielu z nich pracuje w szpitalu tylko dla rozwoju, względnie dla wspierania własnej praktyki prywatnej. Nie jeden z nas spotkał się z sytuacją, gdy do tego samego lekarza można iść prywatnie bez kolejki, a zabieg będzie w szpitalu, finansowany przez NFZ. Często znacznie szybciej niż kanałem oficjalnym. W Polsce przez lata z budżetu państwa wydawaliśmy na ochronę zdrowia mniej niż 5% PKB, obecnie zbliżamy się do 7%. W krajach zachodniej UE to poziomy przekraczające 8%, nie mówiąc już o poziomach bezwzględnych tych kwot. Różnica w kosztach nie jest proporcjonalna, ponieważ o ile wynagrodzenia personelu czy inne koszty utrzymania są stosownie wyższe, to jednak sprzęt czy leki są te same i kosztują podobnie. To jednak nie jest specyfika krajów zachodnich, o innej historii. Bardzo bliskie nam Czechy wydają na publiczną służbę zdrowia ponad 9%. Można? Można, ale można też inaczej. Przedstawiana wielokrotnie za wzór Szwajcaria wydaje na ten cel nieco ponad 2%. Przyczyna jest trywialna – większość usług podstawowej opieki zdrowotnej jest przynajmniej częściowo odpłatna. W bogatej Szwajcarii także mieszkają ludzie ubodzy, system skonstruowano tak, by państwo odpowiadało za kosztowne, poważne zabiegi medyczne. Jednakże podstawowa i zarazem niedroga opieka zdrowotna jest finansowana z kieszeni pacjenta, lub jego prywatnego i dobrowolnego ubezpieczenia. Te usługi kosztują ułamek poważnej operacji, natomiast ich skala powoduje określony, wysoki koszt systemu. Co więcej, odpłatność z własnych pieniędzy lub ubezpieczenia o całkowicie wolnorynkowych warunkach powoduje, iż ludzie nie nadużywają świadczeń w stopniu, w jakim to ma miejsce w Polsce. Konieczność odpłatności za usługę motywuje także do dbania o jej efekty – nietrudno zaobserwować osoby bezdomne zaniedbujące rany pooperacyjne, czasem do skrajnego stopnia. Udzielono im pomocy medycznej całkowicie nieodpłatnej, niejako kosztem innych osób, które w tym czasie nie otrzymały pomocy. Skutek? Zaniedbane leczenie pooperacyjne, w praktyce bezskuteczne, nic nie dało. Za całkowicie chybiony koncept należy uznać, iż ludzi nie stać na takie usługi. Leczenie stomatologiczne jest w Polsce generalnie prywatne i kosztowne – mimo wszystko ludzie te zęby leczą. Co więcej, argumentacja o powszechnej biedzie jest wyjątkową demagogią wobec wzrostu wynagrodzeń i emerytur w minionej dekadzie. Polska nie jest już biednym krajem, gdzie nikogo na nic nie stać – skończmy raz na zawsze z tą nieprawdziwą retoryką. Oczywiście są w Polsce ludzie biedni, ale tacy mieszkają także w Szwajcarii, Niemczech, Skandynawii i każdym innym kraju świata. Od wsparcia takich osób jest opieka społeczna, nie podstawowy system kierowany do ogółu społeczeństwa.

Potwór rośnie

Odpowiedzią na polskie problemy miały być zwiększone nakłady – Polski Ład. PiS jest partią wykorzystującą najniższe instynkty do swoich doraźnych celów politycznych. Pod pretekstem wzrostu nakładów na służbę zdrowia podniósł Polakom podatki, reklamując to jako wzrost kwoty wolnej od podatku. Oczywiście słowem się nie zająknął o zniesieniu odliczenia od podatku składki zdrowotnej – w praktyce podnosząc podatki. Składka zdrowotna to nic innego jak podatek celowy. Bez kwoty wolnej, bez limitu poboru. Zarabiający duże pieniądze wysokiej klasy specjalista musi płacić wielokrotność tego, co zarabiająca płacę minimalną osoba bez wykształcenia. Ma przy tym te same prawa do tak samo beznadziejnego świadczenia. W praktyce płaci za coś, z czego i tak nie skorzysta – pójdzie się leczyć prywatnie. Przy olbrzymiej kreatywności do tworzenia różnych okropności ludzkość nie wymyśliła czegoś podlejszego od socjalizmu. Zarówno na poziomie chłodnej kalkulacji, jak i emocji.

Wśród państw zachodnich najbardziej sprywatyzowanym jest system amerykański. Długo można się spierać czy najgorszym prezydentem w dziejach Stanów Zjednoczonych był Franklin Delano Roosevelt czy Barrack Obama. Obu łączy wywodzenie się z Partii Demokratycznej. Pierwszy zniszczył amerykański sen i wolność gospodarczą, politycznym dziełem życia drugiego było Obamacare – nieodwracalne zniszczenie amerykańskiej ochrony zdrowia. Wobec amerykańskiego systemu trudno znaleźć inne niż emocjonalne argumenty przeciw. Nie masz ubezpieczenia to nie dostaniesz pomocy. Czy jeśli nie masz pieniędzy, to dostaniesz jedzenie w sklepie? Czy jeśli rozbijesz samochód i nie masz auto casco, to zapłaci ktokolwiek poza samym tobą? Tak, mówimy o zdrowiu i życiu, ale to koniec końców usługa jak każda inna. W tej rozmowie nie ma miejsca na emocje. Przed Obamacare około 10% Amerykanów nie miało żadnego dostępu do lekarza – po prostu do niego nie chodzili, czasem całe życie. Co się zmieniło? Otóż pozostałe 90% ma dziś gorszą opiekę lub płaci za nią więcej niż przed Obamacare. Czy to jest dobroludziowa odpowiedź na emocjonalne rozterki dotyczące pomocy medycznej? Odbieranie ludziom ich własności by dać tym, którzy nie potrafią sobie na to zarobić nie jest żadną sprawiedliwością społeczną, jest zwykłą kradzieżą i oszustwem społecznym.

Co więcej, państwo organizując i finansując służbę zdrowia nie ogranicza się do oferowania podłej jakości w niedorzecznie wysokiej cenie. Państwo rości sobie prawo do kolejnych ograniczeń swobód i wolności obywatelskich w imię ochrony tego systemu. Pod pretekstem bezpieczeństwa nakazuje się jazdę w pasach, kaskach, kamizelkach ochronnych, opodatkowuje napoje słodzone czy wprowadza inne limity substancji w żywnościach. Wiele z tego, może nawet i większość, obiektywnie jest dla nas dobre. Tylko jakim prawem państwo w jakikolwiek sposób zmusza nas do troski o samego siebie? Dlaczego żyjący z naszych podatków urzędnik w ogóle śmie się zainteresować tym, jak dbamy o własne zdrowie? W końcu jeśli komukolwiek szkodzimy to samemu sobie, a tym państwo nie ma prawa się nawet interesować. System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich. Niedawno przeżyliśmy pandemię Covid-19. Choroby wirusowej o wysokiej zakaźności, lecz śmiertelności na poziomie ok. 2%. Wprowadzone wtedy w niemal całej Europie restrykcje wypełniają praktycznie wszystkie kryteria zbrodni przeciwko ludzkości opisane prawem międzynarodowym. Paradoksem jest, że jedynym krajem, który poszanował wtedy prawa człowieka była Białoruś. Zakazy przekraczania granic, korzystania z restauracji czy nawet wychodzenia z domu kontrolowane inwigilacją elektroniczną wprowadził nie Aleksandr Łukaszenka lecz Mateusz Morawiecki, Emmanuel Macron, Angela Merkel i reszta przywódców krajów unijnych. Populacja białoruska ma się dziś nie gorzej od naszej. Dziś, gdy nie ulega żadnej wątpliwości, że reakcja na covid była co najmniej przesadzona, nie wyciągnięto żadnych konsekwencji wobec autorów tego przestępstwa. Za to konsekwencje ponosimy cały czas – od zadłużenia, przez inflację i nadchodzący kryzys. Porównując wskaźniki demograficzne z raportowaną ilością zgonów covidowych widzimy, jak wiele ofiar pociągnęły za sobą restrykcje. Ofiar nie Covidu, lecz tego, iż chorzy na inne, uleczalne choroby nie otrzymali pomocy na czas. Nie otrzymali, ponieważ pod dyktando mieniących się lekarzami członków rady medycznej przy premierze cała służba zdrowia została przestawiona na Covid. Primum non nocere – Po pierwsze nie szkodzić – te słowa od czasów starożytnych wypowiada każdy lekarz, składając przysięgę Hipokratesa. Gdy czyjaś matka, ojciec czy córka pozostawieni bez opieki umierali na choroby serca lub nowotwory, twarz restrykcji – profesor Krzysztof Simon – występował w reklamach maseczek. Honorarium maseczkowe okazało się ważniejsze niż życie 38 milionów Polaków.

Czy tak się działo na całym świecie? Może przesadzona jest ocena procesu przez pryzmat jednego człowieka bez kręgosłupa moralnego? Zostawmy Białoruś, Stany Zjednoczone, zwłaszcza w stanach republikańskich, pokazały, iż możliwy jest inny scenariusz. Choć w pierwszej fali epidemii mieliśmy do czynienia z podobnymi restrykcjami jak w Europie, to w kolejnych nawrotach choroby te ograniczenia były nieporównywalnie mniejsze i nie prowadziły do naruszeń podstawowych praw człowieka. Amerykańska, prywatna służba zdrowia zdała ten egzamin nieporównywalnie lepiej od swojej europejskiej – państwowej odpowiedniczki. My straciliśmy 2 lata życia, pieniądze i szansę na wytłumaczenie społeczeństwom, że jedyną szansą na dobrą jakość służby zdrowia jest jej prywatyzacja.

Co to jest głupota? Rób wciąż to samo i oczekuj innego efektu

Mitem i kłamstwem politycznym jest, że w Europie funkcjonuje darmowa służba zdrowia. Nie istnieje usługa, która byłaby darmowa. Za wszystko płacimy – bezpośrednio za usługę, w abonamencie, ubezpieczeniu lub w podatkach. Nie jest oczywiście tak, że państwo nie ma swojej roli do spełnienia. W dużych ośrodkach leczenie to dochodowy biznes, przy mniejszym zagęszczeniu szpital może mieć problem z rentownością. Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem. Nawet funkcjonujące jako stowarzyszenia GOPR i TOPR istnieją dzięki dotacjom państwowym i filantropii, co więcej, ich działanie jest usankcjonowane jako element systemu ratownictwa. Tak samo państwo mogłoby interweniować, zapewniając istnienie lecznic w miejscach, gdzie nie powstałyby one komercyjnie oraz regulować ubezpieczenia medyczne. Regulować tak, by zapewnić ich dostępność, lecz pozostawić komercyjną i wolnorynkową tego realizację. Nie jest też prawdą, iż człowiek bez ubezpieczenia nie otrzyma pomocy w przypadku konieczności ratowania życia. Już dzisiaj, przynajmniej teoretycznie, osoby nieubezpieczone zobowiązane są do zwrotu kosztów leczenia. Najpierw się udziela pomocy, a potem wystawia rachunek – nie wszyscy go uregulują. 

Podawany w debacie argument o braku leczenia dla ludzi biednych czy wręcz w ogóle leczeniu tylko dla bogatych jest cyniczną demagogią. Dlaczego? Dlatego, że w Europie na leczenie także mogą liczyć tylko ludzie zamożni. Świadczenia oferowane przez państwową służbę zdrowia cechują się niską jakością oraz ograniczoną dostępnością. System nie gwarantuje uzyskania pomocy mimo pobierania wysokich i niesprawiedliwych opłat. 

Mimo tego naiwnie wierzymy, iż państwo zagwarantuje nam pomoc, a prywaciarzowi nie wolno ufać. Skąd ta wiara w cud? Zaklinanie rzeczywistości? Pogódźmy się z faktami – służba zdrowia nie będzie dobrze funkcjonować, dopóki nie zostanie sprywatyzowana. To nie jest kwestia ideologii, bezduszności czy złej woli. Państwo jest niezdolne do zapewnienia czegokolwiek o dobrej jakości w akceptowalnej cenie. Służba zdrowia albo będzie prywatna albo będzie beznadziejna – innej alternatywy po prostu nie ma.

 

Wyimki:

– Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali.

– Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia.

–  Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości.

–  System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich.

–  Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem.

Komuna emerytalna :)

4 czerwca 1989 Joanna Szczepkowska stwierdziła, iż w Polsce skończył się komunizm. W tym jednym krytycy okrągłego stołu mają rację – komunizm w Polsce nie skończył się w 1989, ale też nie zaczął się w 1945. Gdy jeszcze w XIX wieku Engels mówił, że komunizm jest wieczny, prawdopodobnie sam nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ma rację. Komunizm jest bowiem jak narkotyk – wziąć go łatwo, sprzedać wyborcom jeszcze łatwiej. Jest przyjemny, pomaga, troszczy się o mnie i rozwiązuje problemy. Tylko że na haju wiecznie się być nie da, gdy heroina przestaje działać, przychodzi ból, kolejne dawki stają się coraz większe, a efekty coraz słabsze. W końcu przychodzi czas na odwyk – z pustego nawet Salomon nie naleje, a co dopiero komunista. Czy społeczeństwa są gotowe na taki ból?

Komunizm to bowiem nie są bolszewicy, PZPR, nie są piłsudczycy. Ba! Nie są nim nawet kaczyści. Komunizm to cały system odebrania obywatelom podmiotowości ludzkiej. Pod kłamliwą obietnicą poprawy życia kryje się odebranie wolności i sprowadzenie człowieka do roli zwierzęcia hodowlanego aparatu państwa. Te państwa nie muszą być dosłownie opresyjne, one czasem są nawet miłe i przyjemne… i wtedy dużo groźniejsze. Obok ZSRR czy Korei Północnej mamy Finlandię, Norwegię czy Danię. Szczęśliwe kraje, gdzie nieświadomi swego ubezwłasnowolnienia obywatele bardzo demokratycznie mogą wybrać swoich prześladowców. Państwo organizuje im służbę zdrowia, szkolnictwo, emerytury i wiele innych. Dobry tatuś, prawda? Wie, co dla dziecka dobre. Zanim się syn urodził, już mu zaplanował karierę chirurga. Że dziecko krwi się boi i pragnie malować obrazy? Nieważne. Ważne, aby tata był szczęśliwy, a jego ego zaspokojone, dziecko jakoś przeżyje. Ten system pozbawienia ludzi wolności pod pretekstem rozwiązania za nich problemów jest zły – odbiera prawo wyboru i ułożenia sobie życia tak, jak się chce.

W całym systemie są elementy groźne i groźniejsze – prawdopodobnie najpodlejszym, co socjaliści zgotowali Europejczykom, jest państwowy system emerytalny. Wielu słyszało o Bernardzie Madoffie i jego piramidzie finansowej. Jego fundusz inwestycyjny okazał się klasyczną piramidą Ponziego – pieniądze inwestorów kradziono, a gdy trzeba było wypłacić, czyniono to z wpłat kolejnych klientów. System działa, dopóki wpłacających jest więcej niż wypłacających. Brzmi znajomo? Tak, drodzy czytelnicy – za stworzenie ZUS Bernard Madoff usłyszał wyrok 150 lat więzienia, zmarł za kratami. W ZUS nie ma pieniędzy – są puste zapisy księgowe. Bieżące emerytury wypłacane są z bieżących składek. Naszych pieniędzy tam nie ma – są od razu wypłacane. ZUS-u nie stworzyli komuniści po wojnie, stworzyli go piłsudczycy w 1934 roku. Tak samo nie umiała go zlikwidować demokracja po 4 czerwca 1989.

W inwestowaniu obowiązuje jedna złota zasada – inwestuj tylko to, co możesz stracić. Może zarobisz, może stracisz – dlatego nie inwestuj tak, aby zrujnować się finansowo. W przeciwieństwie do klasycznej inwestycji emerytura nie daje drugiej szansy – zbieramy całe życie, aby korzystać, gdy już zbierać nie będziemy w stanie. To one way ticket, który powinniśmy móc sobie sami zaplanować – tak aby do nikogo nie mieć pretensji o ewentualne porażki. Porażki, z których nie będziemy już mieli szansy się wycofać. Niestety ten system nie szanuje człowieka. Co więcej, z założenia pozbawia go szansy na dostatnie życie na emeryturze, a kosztami tego życia obciąża kolejne pokolenia. Zarówno polski ZUS, jak i pozostałe systemy emerytalne w Europie opierają się na para-podatku emerytalnym płaconym przez ludzi pracujących i wypłatach emerytur finansowanych z analogicznych podatków młodszych pokoleń. W rezultacie wysokość emerytury uzależniona jest od koniunktury demograficzno-gospodarczej oraz decyzji politycznych. Nie ma tu żadnej inwestycji, ryzyka, stopy zwrotu. Nie ma szansy na to, aby inwestując pieniądze mieć więcej niż mam dzisiaj. W najlepszym wypadku dostanę tyle, co wpłaciłem do systemu (oczywiście z potrąceniem kosztów utrzymania ZUS-u).

Czy tak musi być?

To pytanie nasuwa się na samym początku – czy ten oparty na gwarantowanej przez państwo piramidzie finansowej system jest jedyną drogą? Oczywiście nie i nie jest to rozważanie teoretyczne. Świadomie zacząłem od kwestii światopoglądowych, gdyż ta dyskusja jest w dużej mierze światopoglądowa. Ekonomiczna dysputa nad porównaniem państwowego i prywatnego systemu emerytalnego nie prowadzi do jednoznacznych wniosków. Obserwacja i porównanie w długiej perspektywie systemów prywatnych i państwowych w różnych krajach nie daje prawidłowości, iż systemy prywatne dają wyższe emerytury – bywa z tym różnie. Oszczędzanie na emeryturę to perspektywa 30-40-letnia z brakiem drugiej szansy. System państwowy cechuje się fatalną efektywnością, jednakże w zamian oferuje bezpieczeństwo i gwarancję zachowania pewnego minimum. W perspektywie 30-40 lat nastąpi wiele wahań koniunktury i inwestycje finansowe mogą w tym czasie zarówno wiele zyskać, jak i stracić. Nie ulega wątpliwości, że decyzja o wyborze sposobu oszczędzania na emeryturę to decyzja życiowo kluczowa, od której w pewnym momencie życia nie ma już odwrotu. Pojawia się zatem pytanie, dlaczego państwo rości sobie prawo do robienia tego za mnie. Dlaczego o mojej przyszłości ma decydować w praktyce urzędnik państwowy – ktoś, kto na własne życie nie miał lepszego pomysłu niż wyzyskiwanie podatnika? Ktoś, kto nie umiał zorganizować własnego życia, chce organizować moje.

Kwestia ta z racji swej nieodwracalności wprowadza do debaty wiele emocji – podstawowym argumentem jest brak gwarancji minimum socjalnego na starość. Ulubiony argument – pracujący do śmierci Japończycy. To prawda, ale tylko połowiczna. W Japonii nie ma powszechnych emerytur państwowych – podobnie jak w USA, istnieją fundusze emerytalne organizowane przez pracodawców, zaś fundusz państwowy dotyczy tylko sektora publicznego. Równocześnie w połączeniu z nawykiem społecznym, w którym zazwyczaj całą karierę pracuje się dla jednego pracodawcy, to ten pracodawca staje się gwarantem emerytury. Nie ma jednolitego systemu, a warunki danego planu emerytalnego są dla pracodawcy formą benefitu i przewagi konkurencyjnej w walce o pracownika. Wiek emerytalny wynosi często nawet 75 lat, choć w kontekście wysokiej długości życia Japończyków ma on inny wymiar niż w Europie. Średnia wysokość emerytury to ok 500 dolarów amerykańskich, przy cenach znacznie wyższych niż w Polsce.

Niemniej jednak argument o pracy do końca życia jest z założenia niedorzeczny – najlepszym systemem emerytalnym, jaki może stworzyć państwo, jest brak jakiegokolwiek systemu. To nie oznacza braku emerytur – to są niższe podatki i możliwość samodzielnego zaoszczędzenia na stare lata. Tu każdy sam za siebie decyduje, ile i jak odkłada. Także każdy sam decyduje, kiedy zakończy swą działalność zawodową i przejdzie na emeryturę. Nie każdy także chce szybko na tą emeryturę przechodzić. Przykłady? Donald Tusk – 65 lat, Jarosław Kaczyński – 73 lata, Joe Biden – 80 lat. Czy każdą pracę można wykonywać do późnej starości? Na pewno nie, ale też nie każdy emerytury w ogóle dożyje. Obowiązujący w Europie system emerytalny jest nie do utrzymania w obecnej postaci z prostej przyczyny – demograficznej. Gdyby pieniądze, zamiast być wydawane na dzisiejsze emerytury, były odkładane i inwestowane, to czekałyby na swoich właścicieli, system byłby odporny demograficznie. Dziś koniecznością jest podniesienie wieku emerytalnego, tak aby w ogóle dało się utrzymać emerytury na jakimkolwiek godziwym poziomie w perspektywie 20-30 lat. Żyjemy coraz dłużej, emerytów jest coraz więcej w stosunku do pracujących. Matematyka jest bezwzględna – nie da się w nieskończoność krócej pracować, a dłużej pobierać świadczenia. Nie do utrzymania jest także zróżnicowanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn – gdzie są wszystkie feministki? Gdzie walka o równouprawnienie – o równy wiek emerytalny kobiet i mężczyzn? To nie dyskryminacja?

Kolejnym argumentem podnoszonym przez zwolenników państwowego systemu jest to, że ludzie by nie oszczędzali. Takie planowanie wymaga oczywiście odpowiedzialności, natomiast cóż jest piękniejszego od takiej właśnie wolności? Dlaczego godzimy się na to, aby nazywano nas upośledzonymi? Ile trzeba mieć w sobie pogardy dla ludzkości, aby twierdzić, że trzeba nią zarządzać niczym przysłowiowym bydłem?! Nie jestem naiwny, oczywiście byłoby wiele takich przypadków. Tak samo jak ludzie nie ubezpieczają swoich majątków, nie zabezpieczają się. Duża w tym jest wina systemu, który uczy ich takiego braku przezorności – gdy przyszła powódź, to zarówno Włodzimierz Cimoszewicz, jak i Donald Tusk odbudowali ludziom domy. Zwykłym frajerem okazał się ten, który sam się ubezpieczył.

Najwięcej na świecie ubezpieczają się Amerykanie – dlaczego? Dlatego, że wiedzą, że sami o siebie muszą zadbać. Można się zapytać: co za różnica, i tak płacą. Oczywiście – ale po pierwsze prywatne jest tańsze i bardziej efektywne. Po drugie, płaci ten, kto rzeczywiście korzysta, zależnie od własnego ryzyka. Tak samo byłoby z emeryturami – na pewno zdarzyliby się tacy, którzy hulaliby całe życie, by potem stanąć w kolejce do opieki społecznej. Ich dzieci i wnuki byłyby już mądrzejsze. Zresztą – dlaczego całe społeczeństwo ma cierpieć dlatego, że jakiś jego odsetek nie umie myśleć sam za siebie?

Ufam państwu! Głupi czy głupi?

W polskiej historii emerytalnej był epizod częściowej jego normalizacji – OFE. Dla wielu z perspektywy czasu okazały się one rozczarowaniem, choć też ogromną nieuczciwością jest ich rozliczanie zaraz po kryzysie gospodarczym. W konstrukcji OFE tkwiło wiele błędów założycielskich. Stworzono je na wzór zwykłych funduszy inwestycyjnych z ograniczeniami w inwestowaniu. Naruszono w ten sposób podstawową zasadę, że kto inny powinien być właścicielem, a kto inny zarządcą funduszu. Prawidłowo skonstruowany fundusz działa w ten sposób, że istnieje jako zasób finansowy, natomiast zarządzany jest przez okresowo wybieranego zarządcę – profesjonalny podmiot inwestycyjny. Umożliwia to oddzielenie interesu samego funduszu od jego zarządcy. Interesem funduszu jest bowiem stabilny wzrost jego wartości, a interesem zarządcy pobieranie od tego prowizji maklerskiej. Zdecydowanie inne byłyby wyniki długookresowe OFE gdyby stworzono kilka funduszy, których zarządca wybierany byłby spośród największych graczy międzynarodowych na kilka lat.

Drugim błędem założycielskim OFE były ich ograniczenia w inwestowaniu. Po pierwsze, w połączeniu z powyższym błędem nie dało to realnego wyboru przyszłym emerytom w wyborze ryzyka, a po drugie część z tych ograniczeń była niedorzeczna – np. obowiązek inwestowania części pieniędzy w rządowe obligacje. Rząd musiał pożyczać, aby OFE miały komu, a OFE musiały pożyczać rządowi by miały komu. Zamknięte koło absurdu. Mimo tych błędów OFE miały podstawową zaletę – istniały. Były nie tylko uzupełnieniem (a potencjalnie alternatywą dla ZUS), ale stanowiły także istotny element finansowania gospodarki jako całości. W przeciwieństwie do otwartych funduszy inwestycyjnych, fundusze emerytalne nastawione są na zysk w długiej perspektywie czasowej – zapewniają stabilne finansowanie rynku finansowego. Doskonale widać to po odpływie pieniędzy z giełdy warszawskiej, gdy OFE zlikwidowano – do dziś, mimo 10 lat prosperity na świecie, giełda nie wróciła do swojej ówczesnej kondycji.

System emerytalny w Polsce i Europie opiera się na umowie społecznej i zaufaniu do państwa. To samo państwo co kilka lat udowadnia, że nie tylko nie można mu ufać, ale trzeba przed nim obywateli chronić. Jak ufać państwu, które swoim obywatelom odbiera własność mającą zagwarantować im utrzymanie na starość? Mimo swoich wad OFE miały podstawową zaletę – były prywatne. Najgorsze prywatne jest zawsze lepsze niż najlepsze państwowe. U fundamentów cywilizacji zachodniej leży prawo własności – prawo najświętsze spośród wszystkich innych. Tak, jest jeszcze prawo do życia czy wolności, ale czym one są jak nie specyficzną formą prawa własności?

Tymczasem w 2013 roku ówczesny rząd Donalda Tuska postanowił tę nienaruszalną świętość podeptać i ukraść przyszłym emerytom oszczędności zgromadzone w OFE. W historii Polski taki przypadek mieliśmy jeszcze tylko raz – Bolesław Bierut i słynny „dekret Bieruta”. Prawo własności prywatnej uszanowali nawet wcześniejsi okupanci – mienie było konfiskowane, ale w formie indywidualnej sankcji – często wymyślonej, sfingowanej, ale jednak nie dopuszczono się ustawowej grabieży na masową skalę. Motywacja do likwidacji OFE była jedna – zadłużenie państwa, do jakiego doprowadziły lata utrzymywania horrendalnego deficytu budżetowego. Wobec groźby przekroczenia konstytucyjnego progu długu publicznego, minister finansów Jacek Rostowski stanął przed widmem Trybunału Stanu, a PO przed widmem przymusowych cięć gospodarczych i nieuchronnej utraty władzy. Postanowiono się ratować kosztem emerytów.

Likwidacja OFE nie sprowadziła się do zmiany systemu od dnia wejścia w życie ustawy – to byłoby przedmiotem debaty i oceny, jak wiele innych błędnych decyzji tamtego i pozostałych rządów. Donald Tusk zrobił coś nieporównywalnie gorszego – postanowił zastąpić prawo własności dotychczas zgromadzonych w OFE pieniędzy nic nie wartą obietnicą, że ZUS kiedyś te pieniądze wypłaci. Kiedyś znaczy kiedyś, o ile ktokolwiek z tych emerytów emerytury dożyje,  kiedy Donald Tusk dawno sam będzie na emeryturze.

Likwidacja OFE obok aspektu ekonomicznego miała także wymiar prawny i zaufania społecznego. Podstawowym zarzutem opozycji do PiS jest niszczenie struktur państwa. Trudno się z tymi zarzutami nie zgodzić – to co PiS wyczynia z wymiarem sprawiedliwości, trybunałem konstytucyjnym, konsekwentnym niszczeniem wszelkich urzędów, jest poza skalą. Tyle że Platforma, likwidując OFE, zrobiła coś gorszego – nie zniszczyła struktur państwa lecz w ogóle podważyła sens jego istnienia. Po co nam państwo, jeśli nie chroni prawa własności? Po nam taki twór? Likwidacja OFE to nie tylko rząd Donalda Tuska, ustawa parlamentu i haniebne jej podpisanie przez Bronisława Komorowskiego. To także legalizacja tej kradzieży przez Trybunał Konstytucyjny pod wodzą Andrzeja Rzeplińskiego. Ten sam Andrzej Rzepliński walczący o praworządność z PiS nie czuł swego powołania dwa lata wcześniej, gdy trzeba było walczyć nie o komfort sędziów, a godziwe życie emerytów. W najważniejszym momencie, gdy polscy obywatele potrzebowali obrony konstytucji, jej rzekomi obrońcy z Trybunału ich zawiedli – wzięli współudział w uchwaleniu nowego „dekretu Bieruta”.

Jak obywatele mają zaufać państwu i powierzyć mu swą starość, gdy to państwo śmieje im się w twarz i bezczelnie okrada przy udziale wszystkich instytucji państwowych? Spośród piętnastu sędziów Trybunału tylko trzech znalazło w sobie na tyle przyzwoitości, aby zgłosić zdania odrębne. 12 z 15 udowodniło, że Trybunał Konstytucyjny w Polsce nie ma po co istnieć – w najważniejszym momencie swej historii stanął po stronie przestępstwa państwa przeciw własnym obywatelom.

PPK – państwowy plan kradzieży

Platforma Obywatelska z OFE ukradła majątek, ale samych OFE nie zlikwidowała, przynajmniej w teorii. Obniżono do minimalnego poziomu składkę, jaka tam trafiała, a OFE pozwolono jeszcze trochę powegetować. Za ostateczne rozwiązanie kwestii emerytalnej zabrał się PiS, przy okazji przypominając, jak bliskie są sobie PO i PiS. OFE poszło do likwidacji, a emeryci dostali wybór – krzesło czy zastrzyk, pytają skazańca – całość do ZUS czy oddajesz nam 15% haraczu i reszta do PPK? Stracić 15%, to mniej niż 100%? Ludzki pan, można pomyśleć, ale PiS myśl ma głębszą. Oddasz dodatkowy procent z pensji, twój pracodawca drugie tyle, nawet państwo się dołoży! Kot co prawda więcej napłacze, ale jak się w kampanii można pochwalić! Do tego zapisanie do PPK będzie automatyczne i powtarzane co 4 lata – może ktoś się gamoniem okaże!

PPK w swej konstrukcji nie są najgorszym pomysłem – dobrowolne, obłożone dodatkowym wkładem ze strony pracodawcy. Wkład państwa pomijam, jego wysokość jest kpiną. Ale przy wieloletnim i rozsądnym inwestowaniu mogą być dodatkiem do emerytur – tylko dodatkiem, bo niestety, ale niezależnie jak dobrze są inwestowane, 3,5-6% wynagrodzenia przez 30 lat nie zapewnią nikomu godziwego życia przez kolejnych 10-20 lat. Mogłyby jednak stanowić element miksu emerytalnego łączącego stabilny ZUS, PPK i ewentualne całkowicie niezależne od systemu oszczędności. Czemu zatem do PPK  nie należy nawet połowa pracowników? Podstawowy problem z PPK nazywa się OFE. Oszczędności z OFE nie ukradziono dlatego, że OFE były złe, tylko dlatego że ówczesny rząd na gwałt potrzebował pieniędzy. Dziś i jutro nikt z PPK nic nam nie zabierze, bo nie ma na razie czego zabierać. Ale za lat 20 czy 30? Nie mamy żadnej gwarancji, iż pieniądze te nie będą potrzebne komuś, kto akurat wtedy będzie rządził, a zapis o prywatnej własności tych środków nie ma żadnej wartości – taki sam istniał w ustawie o OFE. Największą katastrofą kradzieży OFE była niemożliwa do odbudowy utrata wiarygodności przez państwo polskie. Mówiąc wprost – tylko skończony idiota dobrowolnie powierzy swoje pieniądze czemuś, na czym państwo w jakikolwiek sposób kładzie przysłowiową łapę.

Zakład Utylizacji S…

Czy ZUS ma same wady? Nie! Ten system daje stabilność i pewne szanse, że za wiele lat coś tam się dostanie. Niewiele, niewspółmiernie mało do wkładu, no ale coś tam będzie. Nie jest źle, że on istnieje, mimo swych przeróżnych wad. Nie jest też tak, że ZUS piramidą finansową był zawsze – to zasługa lat 90-tych i Leszka Balcerowicza. Obniżono zadłużenie państwa kosztem oszczędności w ZUS, zastępując realne pieniądze zobowiązaniem państwa do pokrycia luki w systemie. Przy okazji ten aspekt systemu – podległość polityczna – jest jego największym obciążeniem. Kiedyś zabierano pieniądze z systemu, dziś robi się waloryzacje kwotowe czy „trzynastki” i „siedemnastki”. Wysokość mojej emerytury z ZUS będzie zależeć od człowieka u władzy za 40 lat, żaden z obecnych decydentów nie będzie już rządzić – z przyczyn czysto naturalnych. Przez ostatnie lata ZUS zapewniał stosunkowo niski koszt obsługi oraz wysoki poziom waloryzacji kapitału, wyższy niż rynek w tym czasie. Porównaniem bowiem nie mogą być agresywne fundusze inwestycyjne – oszczędności emerytalne mogą zyskać mało, ale nie mogą stracić dużo – z tego powodu inwestuje się je zawsze w miksie dającym przyzwoitą stopę zwrotu, ale i niskie ryzyko utraty środków.

Podstawowym problemem systemu dla liberała jest jego przymusowość – to dobrze, że ZUS istnieje, ale bardzo niedobrze, że jest przymusowy. Są obywatele mało świadomi rynków finansowych, ale są też bardzo świadomi, których nie wolno zmuszać do oddawania 17% swojego wynagrodzenia na inwestycję niezgodną z ich wolą. Państwo nie ma prawa uszczęśliwiać na siłę obywatela, który tego szczęścia nie chce. Niestety w tym i w wielu innych aspektach wciąż tkwimy w odmętach komunizmu bez większych perspektyw na uwolnienie się od niego.

Gdzie są te dzieci? :)

W połowie listopada rząd Zjednoczonej Prawicy przyjął dokument „Strategia Demograficzna 2040” podejmujący problem niskiej dzietności w Polsce. „Strategia” zawiera niekiedy słuszne diagnozy. Ale kiedy przychodzi do rekomendacji, ogranicza się do nic nieznaczących ogólników i pobożnych życzeń. W praktyce bowiem rząd Zjednoczonej Prawicy robi rzeczy dokładnie przeciwne do tych, które sam sobie zaleca. I zamiast stwarzać zachęty do posiadania dzieci, aktywnie Polaków do tego zniechęca.

Skala problemu

Dokument rządowy nie może przyznać, że program Rodzina 500 Plus, wbrew zapowiedziom PiS, nie przyczynił się do trwałego podniesienia poziomu dzietności. Według najnowszych, jeszcze szacunkowych danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 2021 roku liczba urodzeń w Polsce wyniosła niewiele ponad 330 tysięcy. To o około 25 tysięcy mniej niż w roku poprzednim.

Ten rok będzie zapewne jeszcze gorszy. Do 1 września urodziło się w Polsce 208 tysięcy dzieci, mimo że rok wcześniej w tym samym okresie przybyło ich 220 tysięcy. Współczynnik dzietności – czyli liczba urodzonych dzieci przypadających na kobietę w wieku rozrodczym – spadł w 2021 roku do 1,32 i jest niższy od wyniku z roku 2016, czyli pierwszego pełnego roku rządów PiS (wynosił wówczas 1,357). W 2019 roku Polska pod względem dzietności znajdowała się na 19. miejscu wśród 27 krajów członkowskich UE.

Konsekwencje tego stanu rzeczy będą poważne i autorzy „Strategii” zdają sobie z tego sprawę. Ostrzegają, że ludność Polski może skurczyć się z 37,9 miliona w roku 2019 do 23 lub nawet 16,3 milionów w roku 2100. Zmieni się także na niekorzyść stosunek osób pracujących do tych w wieku poprodukcyjnym. „W roku 1990 na jedną osobę w wieku poprodukcyjnym przypadało 4,5 osoby w wieku produkcyjnym, w roku 2019 wartość ta spadła do 2,7, a w roku 2060 może spaść do 1,2 osoby”.

Oczywiście w takich warunkach utrzymanie systemów emerytalnych czy przyzwoitych usług publicznych będzie skrajnie trudne. Odsetek osób korzystających ze świadczeń państwa będzie po prostu zbyt duży w stosunku do liczby osób odprowadzających składki. Autorzy dokumentu rozumieją więc skalę problemu. Mało tego, nie sposób się też nie zgodzić z ich ogólnymi zalecaniami, przy czym słowo „ogólne” ma w tym wypadku kluczowe znaczenie. Czytamy, że głównym celem „Strategii Demograficznej” jest „wyjście z pułapki niskiej dzietności i zbliżenie się do poziomu dzietności gwarantującego zastępowalność pokoleń”. To oznacza wzrost współczynnika dzietności do poziomu co najmniej 2,1 w ciągu zaledwie 18 lat – datą graniczną jest zawarty w tytule rok 2040. Prof. Irena Kotowska, demografka ze Szkoły Głównej Handlowej, przekonuje, że to cel niemożliwy do osiągnięcia. Żadne państwo UE nie może się dziś pochwalić takimi wskaźnikami, a poziom dzietności w Polsce, po krótkim wzroście w latach 2016-17, konsekwentnie spada.

Zawieśmy jednak na chwilę wątpliwości i sprawdźmy, jak autorzy chcieliby ów cel zrealizować. We wprowadzeniu wymieniają „12 kierunków interwencji”. Wśród nich są m.in.: zabezpieczenie finansowe rodzin, wsparcie w zaspokojeniu ich potrzeb mieszkaniowych, wsparcie ich trwałości; popularyzacja kultury sprzyjającej rodzinie, poprawa jakości i organizacji edukacji, rozwój opieki zdrowotnej, rozwój infrastruktury i usług potrzebnych rodzinom.

Brzmi atrakcyjnie, więc z ciekawością zajrzałem do rozdziałów, w których spodziewałem się znaleźć konkretne propozycje działań. Niestety, nic nie znalazłem. Na przykład w rozdziale poświęconym jakości edukacji przeczytamy, że dzieci są uczone wychowania do życia w rodzinie (jak się uczy tego przedmiotu , o tym dokument milczy. Problemem jest także różnica w wykształceniu kobiet i mężczyzn. Lepiej wykształcone kobiety wyjeżdżają na studia do większych miast i już nie wracają, a gorzej wykształceni mężczyźni zostają sami. Trzeba więc zmniejszyć tę różnicę, ale jak tego dokonać, tego się już nie dowiemy.

Ponadto w dokumencie możemy przeczytać, że wielu rodziców korzysta z płatnych korepetycji. Diagnoza jak najbardziej słuszna, dane pokazują, że wielu Polaków przeznacza setki złotych na dodatkowe zajęcia lub posyła dzieci do szkół prywatnych. Ale, znów, w „Strategii” brakuje konkretnych informacji, co z tym wyzwaniem zrobić. „Te niedogodności stawiają pytanie o równość szans dzieci z rodzin o niższym dochodzie. Istotne jest zatem podniesienie poziomu edukacji szkolnej oraz zwiększenie oferty zajęć dodatkowych w szkołach w celu minimalizacji potrzeb korepetycji”. I na tym koniec. Śmiem twierdzić, że to nie brak zajęć dodatkowych w szkole pcha ludzi w objęcia korepetytorów, ale brak nauczycieli. To nie nadmiar gotówki każe im przenieść dziecko do szkoły prywatnej, ale przepełnione klasy i strach przed kolejnymi pomysłami ministra Czarnka. Chcecie powstrzymać odpływ dzieci ze szkół publicznych i na dodatkowe korepetycje, to powstrzymajcie swojego ministra edukacji. Zamiast ciągłej rewolucji i najazdu fundamentalistów, szkoła potrzebuje uspokojenia i przewidywalności.

Atrakcyjne postulaty i przykra rzeczywistość

Podobnie jest w przypadku innych problemów. Autorzy „Strategii”, nawet jeśli trafnie je identyfikują, nie zauważają, że działania rządu Zjednoczonej Prawicy zamiast pomóc, dodatkowo te problemy pogłębiają. Weźmy „wsparcie w zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych rodzin”. Zapowiadany z pompą program Mieszkanie Plus nigdy tak naprawdę nie ruszył. Z kolei możliwości zakupu mieszkania na rynku dramatycznie się kurczą, ponieważ wysokie stopy procentowe odcinają Polaków od kredytu. W sierpniu tego roku o kredyty hipoteczne ubiegało się 12 tysięcy chętnych. Rok wcześniej prawie 43 tysiące. To spadek o 70 procent. Pojawiają się także doniesienia o rosnącej liczbie Polaków, którzy mają kłopot ze spłatą już zaciągniętych zobowiązań. Skutek jest taki, że młodzi ludzie muszą mieszkania wynajmować, a w rezultacie ceny najmu także gwałtownie rosną.

Inny postulat to „rozwój opieki zdrowotnej”. Znów, słuszny, ale skutkiem rządów PiS jest pogorszenie jakości opieki, nie jej rozwój. W niedawnym artykule z serwisu „Polityka Insight” czytam, że „w 2020 r. Polska wydała na zdrowie (łączne wydatki publiczne i prywatne) 1591 euro na mieszkańca, przy średniej w UE na poziomie 3159 euro”. To plasowało nas w Unii Europejskiej na 6. miejscu od końca. Dalej dowiaduję się, że jeśli wziąć pod uwagę jedynie wydatki publiczne, to „Polska przeznaczyła na zdrowie 4,7 proc. PKB i zajęła ostatnią pozycję w UE obok Łotwy”. W latach 2019-2021 oczekiwana długość życia spadła w całej UE średnio o 1,2 roku, ale w Polsce o 2,4 lata. Gorzej było tylko w Bułgarii, Rumunii i na Słowacji.

Jeśli do tego dodać praktycznie całkowity zakaz przerywania ciąży, nawet w wypadku poważnych wad płodu i zagrożenia dla zdrowia matki – co zafundował nam Trybunał Konstytucyjny mgr Julii Przyłębskiej – to trudno oczekiwać, by Polki nabrały ochoty na kolejne ciąże.

Kolejny postulat – „zabezpieczenie finansowe rodzin”. Najwyższa od dwóch dekad inflacja sprawia, że zamiast się finansowo „zabezpieczyć” wiele polskich rodzin szybko biednieje, a oszczędności się kurczą.

Strategia nie dostrzega też dokonujących się przemian obyczajowych. Czytamy w niej, że rząd chce „uwzględnić w systemie wsparcia finansowego konstytucyjny obowiązek szczególnej ochrony małżeństwa”, nie dostrzegając, że już co 4 dziecko w Polsce rodzi się w związkach nieformalnych i odsetek ten od lat rośnie. Władza ma prawo wspierać małżeństwo, ale nie może zamykać oczu na to, że nie wszyscy się na nie decydują. Zamiast takich rodziców ignorować, trzeba mieć ofertę również dla nich – na przykład w postaci związków partnerskich i pewnych przywilejów z nimi związanych.

Ideologiczne zacietrzewienie nie pozwala autorom „Strategii Demograficznej” dostrzec także innego sposobu wsparcia dzietności, czyli zabiegów in vitro. Na 127 stronach tekstu nie wspomina się o tej procedurze ani razu. W rezultacie „Strategia Demograficzna 2040” jest jak całe rządy PiS – nawet jeśli partia dobrze identyfikuje problemy i roztacza wizje świetlanej przyszłości, to praktyka rządzenia prowadzi nas w dokładnie przeciwnym kierunku. Jak zwykle w świecie PiS, jeśli dobro obywateli nie przystaje do ideologii, tym gorzej dla obywateli.

 

Autor zdjęcia: freestocks

 

Ufać, ale sprawdzać :)

Wszyscy zresztą na poziomie czysto instynktownym czujemy, że możność zaufania drugiemu człowiekowi bez poczucia zagrożenia lub dużego ryzyka, iż nasze zaufanie zostanie sprzeniewierzone, niezwykle ułatwia codzienne funkcjonowanie we wszystkich w sumie kontekstach.

Od kilku, jeśli nie kilkunastu lat żyjemy w czasach silnego powrotu tzw. wartości miękkich do centrum uwagi w debacie o meandrach współżycia społecznego. W ludzkim postrzeganiu świata słabnie co prawda pozycja nauki, liczb i autorytetów merytorycznych, których głos w zgiełku typowym dla mediów społecznościowych staje się głosem jednym z wielu, bynajmniej nielegitymującym się większym posłuchem od zagregowanego głosu tysięcy „ekspertów od wszystkiego”. Równocześnie jednak coraz więcej spośród nas akcentuje znaczenie takich zjawisk jak solidarność i zaufanie międzyludzkie dla jakości naszego codziennego życia w społeczeństwie. Kolejne analizy pokazują (co nie powinno w sumie nijak zaskakiwać), że im większe istnieje w danej społeczności zaufanie pomiędzy ludźmi, grupami społecznymi, organizacjami czy instytucjami, tym łatwiej jest zadbać o dobrobyt i wysoką jakość życia. Wszyscy zresztą na poziomie czysto instynktownym czujemy, że możność zaufania drugiemu człowiekowi bez poczucia zagrożenia lub dużego ryzyka, iż nasze zaufanie zostanie sprzeniewierzone, niezwykle ułatwia codzienne funkcjonowanie we wszystkich w sumie kontekstach.

Z punktu widzenia jakości funkcjonowania państwa i sfery publicznej, ważny jest także poziom zaufania obywateli wobec instytucji, wobec osób zajmujących pozycję władzy, czyli najprościej mówiąc wobec polityków i urzędników. Podczas gdy w Polsce mamy obecnie do czynienia z głębokim kryzysem zaufania zarówno na linii człowiek-człowiek (spowodowanym nadmierną głębokością politycznych podziałów), jak i na linii obywatel-polityka, tak w większości krajów liberalno-demokratycznych, nawet nieborykających się z podobnymi kryzysami rozpadu społeczeństwa na wrogie „obozy”, poziom zaufania obywatela do władzy jest niski. Zwykle jest to krytykowany stan rzeczy, zaś wśród przyczyn – najzupełniej słusznie – wymienia się długą litanię „tradycyjnych” przewin ludzi polityki: korupcję, prywatę, nadużycia prerogatyw, karierowiczostwo, przerost ambicji nad kompetencjami, arogancję, ignorancję i zwyczajne chamstwo. 

Realia polskiej polityki pokazują jednak, że nie tylko brak zaufania bywa problemem. Problemem, i to poważnym dla skutków wywieranych przez procesy polityczne na funkcjonowanie całego państwa, bywa także (może i paradoksalnie)… nadmiar zaufania na linii obywatel-polityk. Jeśli spojrzymy na przypadek wyborców PiS (naturalnie nie wszystkich, a tylko tych, których ocenia się jako „twardy trzon” elektoratu partii władzy, który to trzon jednak politolodzy wyceniają na ponad 20% aktywnego politycznie społeczeństwa, czyli kilka milionów osób!), to z łatwością wskażemy na negatywne skutki nadmiernego, powiedzmy: „ślepego” zaufania tych ludzi wobec liderów ich uwielbionej partii. Od ponad 6 lat PiS rządzi Polską i bynajmniej nie jest to okres, posłużmy się eufemizmem, wolny od afer, skandali i nadużyć. Ich wymienianie zajęłoby teraz całą resztę dzisiejszego dnia roboczego i ten artykuł nie byłby w stanie dotrzeć do meritum. Ważna jest jednak konstatacja, że cały ten natłok informacji o nadużyciach ludzi PiS nie robi na „twardym trzonie” elektoratu partii najmniejszego wrażenia. Oczywiście wiąże się to z różnymi czynnikami zabezpieczającymi, które PiS wbudował w debatę publiczną, jak odcięcie „twardego trzonu”, czyli zasadniczo widzów TVP, od informacji o aferach ludzi władzy, czy też zastosowanie swoistej „szczepionki”, a więc pozbawienie każdego, kto przekazuje tego rodzaju informacje, wiarygodności w oczach trzonu.

Tak czy inaczej, PiS potrafił zbudować sobie tytanowy elektorat, miliony ludzi, którzy wierzą jego liderom w sposób bezgraniczny i bez najmniejszej dozy sceptycyzmu lub krytyki przyjmują każde padające z ich ust kłamstwo. Oto ciemna strona zaufania. Ślepota obywatelska, która z każdym rokiem, z każdym przetrwanym kryzysem, rozzuchwala rządzących polityków coraz bardziej. Słowa „ciemny lud to kupi” nie wzięły się znikąd. To cyniczne wykorzystywanie zaufania ludzi zmanipulowanych oraz po prostu naiwnych. Zresztą, ludzie ci autorowi słów o nich, jako o „ciemnym ludzie”, nadal bezgranicznie ufają, gdy kieruje on ich głównym kanałem „informacji”, a więc TVP.

Zamiast zaufania

Podsumowując, dobrze jest (móc) ufać i warto to robić. Ale tylko i wyłącznie pod takim warunkiem, że równocześnie się sprawdza. W realiach politycznego obszaru życia państwa narzędziem, które pozwala budować zaufanie obywatela do polityka – oparte nie na „przeczuciu”, pięknych oczach ze spotu wyborczego, okrągłych hasełkach czy głęboko odczuwanej wręcz „miłości” wobec lidera przypominającej bardziej relacje z guru wewnątrz para-religijnej sekty, a na bazie sprawdzania prawdziwości deklaracji oraz efektywności działań – jest tworzenie programów i realizacja polityki oparta na dowodach empirycznych, znana najlepiej pod angielskim pojęciem evidence-based policy (EBP). 

Owszem, EBP to przysłowiowy króliczek, którego raczej się goni niż dogania. Idealna realizacja heurystycznego przedstawienia EBP niewątpliwie okaże się nieosiągalna w związku zarówno z czynnikiem ludzkim, jak i negatywnie oddziałującymi siłami wynikającymi z logiki politycznych zmagań pomiędzy kluczowymi aktorami w poszczególnych obszarach. Jednak samo „gonienie króliczka”, czyli teleologiczne podejście do zasad uprawiania polityki, które EBP ze sobą niesie, stanowi perspektywę radykalnego podniesienia jakości politycznego decydowania, a równocześnie szansę na redukcję emocjonalnego napięcia w politycznych sporach. 

Podstawowym wymogiem stawianym przez EBP przed aktorami polityki jest oparcie procesu budowy programów politycznych (a także – na drugim końcu cyklu – procesu ewaluacji ich rezultatów) na rygorystycznie ujętym pozyskiwaniu danych z profesjonalnych badań. Rygoryzm ten ma służyć stałemu zwiększaniu niezawodności i wiarygodności zebranych danych i doradztwa politycznego na nich opieranego. Kluczowe znaczenie ma tutaj dobór metodologii gromadzenia, interpretacji i stosowania dowodów empirycznych jako fundamentu rozumienia celów polityk. Nowoczesne podejście do EBP dodatkowo odpowiada na zasadne uwagi w postaci przestróg przed nadmiernym opieraniu się wyłącznie na liczbach, czyli przedkładaniu technik analityki kwantytatywnej. Współczesna socjologia wskazuje na metody wzbogacania podejść ilościowych, typowych dla ekonomii i statystyki, miksem z udziałem czynnika badań jakościowych, preferowanych zwłaszcza w naukach społecznych i uwzględniających aspekt postaw, motywacji, rozumienia znaczeń i kontekstów przez ludzi mających polityki wdrażać lub z nich korzystać. Miks metodologiczny w idealnej formule generuje ostatecznie swoją „hierarchię dowodową”, w której zebrane dane naukowe nie są równoprawne, a uszeregowane tak, aby na realizację zadania największy wpływ miały dane uzyskane metodami o najbardziej rygorystycznym podejściu do zbierania informacji. 

To nakreślenie zrębów stosowania EBP natychmiast przywołuje na pierwszy plan potencjalne problemy i zagrożenia. Nawet jeśli miks metodologiczny pozwoli rozwiać obawy o deficyt jakościowego podejścia w gromadzeniu danych, to i tak możliwe jest zjawisko wyłonienia się konkurujących ze sobą i (przynajmniej częściowo) ze sobą sprzecznych zestawów danych i dowodów, które ostatecznie będą optować za innymi wersjami działania w tym samym obszarze politycznym. Wówczas w tą przestrzeń natychmiast wejdą zjawiska generowane przez polityczny business as usual. Aksjologiczne preferencje po stronie kluczowych dla danego procesu politycznych decydentów, ich osobiste i subiektywne sądy co do wykonalności proponowanych strategii, ich wątpliwości co do politycznej legitymizacji podjęcia niektórych działań – wszystkie one mogą prowadzić do wyboru wariantu opartego o mniej rygorystycznie pozyskane dane, a nawet do nawrotu politycznego myślenia życzeniowego. Urzędnicy rządowi i przywódcy partyjni są dodatkowo – co o tyle zrozumiałe, iż wynika z logiki bezlitosnej walki politycznej – wrażliwi na perspektywę wystawienia się na krytykę opinii publicznej na wypadek słabych rezultatów lub słabych pierwszych rezultatów wdrożenia opartego na EBP programu lub pilotażu. Stąd tendencja, aby do zwłaszcza bardziej nowatorskich propozycji podchodzić w stylu psa zasadzającego się na jeża. Przekonanie niektórych polityków o własnej wszechwiedzy niestety prowadzi do tego, że od politycznego ryzyka podjęcia się realizacji programu wypracowanego przez zespoły ekspertów operujące w rygorze EBP wolą oni forsować wdrożenie ich autorskich, nawet niekiedy samodzielnie nakreślonych programów, a ich ewentualne klęski amortyzować, przerzucając winę na podwładnych, na tzw. zderzaki. 

Daleka droga

Niewątpliwie założenia EBP o wiele łatwiej – dzięki redukcji w ten sposób politycznego ryzyka – realizuje się politykom w sytuacji istnienia obejmującego wszystkie partie polityczne (a przynajmniej wszystkie poza ruchami skrajnymi po obu stronach politycznego spektrum) konsensusu co do zalet sięgania po programowanie oparte na dowodach i danych. 

Precyzyjne badanie i ewaluacja wydajności i efektywności planowanych działań i ich alternatyw wymaga posiadania mocnych danych (które są w stanie przekraczać barierę ideologicznej fiksacji), dysponowania personelem o wysokich zdolnościach analitycznych oraz właśnie wsparcia politycznego. Ostatni element jest kluczowy zwłaszcza w przypadku outsourcingu prac nad wypracowaniem programów poza struktury stricte partyjne czy rządowe (np. do wszelkiego rodzaju think-tanków, instytutów analitycznych lub po prostu wyższych uczelni), a outsourcing taki pomaga osiągać wcześniejsze dwa wymogi silnych danych i świetnego personelu.

Proces obudowania programów przez EBP obejmuje następujące cztery etapy: a) tzw. problem-framing, czyli odpowiednio precyzyjne i rzetelne zdefiniowanie, określenie i zaszeregowanie w sieciach współzależnościowych realnej kwestii, z którą dany program ma się zmierzyć; b) wybór miksu metod zbierania i oceny danych i dowodów naukowych (przy zachowaniu stałej pieczy nad tym etapem przez zasadę rygorystycznego pozyskiwania wiedzy naukowej, źródłami danych i dowodów winny być: wiedza polityczna – swoisty problem-framing na poziomie najbardziej ogólnym, zwanym po angielsku big picture, a w polskich realiach nawiązujący do często przez polityków wypowiadanych słów: „Chcemy, aby…”; wiedza naukowa opierająca się na długofalowych badaniach specjalistów w danej dziedzinie, w tym dane statystyczne; wiedza profesjonalno-menadżerska, czyli wkład ze strony instytucji, agencji, urzędników i innych podmiotów realizujących wdrażanie polityk w danej dziedzinie; wiedza kliencka, czyli ocena, oczekiwania i krytyka ze strony obywateli, firm, NGOsów, stowarzyszeń i innych podmiotów, które będą „odbiorcami” projektowanej polityki – ostatnie dwa źródła dostarczają najwięcej danych zebranych metodami jakościowymi, bardziej „humanistycznymi”); c) transfer wiedzy do realiów politycznego podejmowania decyzji; d) ewaluacja efektywności.

Jest najzupełniej oczywiste, że EBP ma kolosalny potencjał w nadchodzących latach zmagania się ludzkości z wyzwaniami klimatycznymi, które wymagają szybkiego wyjęcia poza obręb ideologicznie sterowanej polityki. Jednak niewątpliwie EBP ma potencjał do stosowania niemal uniwersalnie. Czy to w polityce transportowej, czy handlowej, fiskalnej, emerytalnej i szeroko pojętej społecznej i socjalnej. To metoda uciekania spod pręgierza populizmu obietnic wyborczych i tzw. „prostych rozwiązań”, a także sposób na stawienie czoła ideologicznemu myśleniu w kwestiach współżycia społecznego, które nader często generuje zakazy odzierające obywateli z indywidualnej wolności.

Jakie są perspektywy EBP w Polsce? Wcześniejsza uwaga o tym, że EBP najprężniej rozkwita w warunkach pewnego politycznego konsensusu, musi być tutaj niczym kubeł zimnej wody. W polskiej polityce konsensus pomiędzy zwaśnionymi stronami jest w zasadzie niewyobrażalny i ogranicza się chyba tylko do gratulacji składanych polskim sportowcom. Nawet pobieżne spojrzenie na realia polskiego projektowania polityki pokazuje, że EBP jest zjawiskiem pomijanym szerokim łukiem. Program 500+ jest sztandarowym przykładem zignorowania EBP. Niedobór EBP jest zresztą odpowiedzialny za całą plejadę klęsk polskich wysiłków o poprawę sytuacji demograficznej naszego społeczeństwa, czego pochodną są zgłaszane nieustannie, co około dwa lata, kolejne propozycje rewolucyjnych zmian w systemie emerytalnym (i one także nie noszą w sobie większych znamion zastosowania rygorów EBP). Zupełnie aktualnie: program „Polski Ład” ujawnia, że nawet w sytuacji teoretycznego powierzenia projektowania polityki zespołom poza strukturami stricte partyjnymi orientacja na cele propagandowe, narzucenie tempa prac pod wyborczy kalendarz i (co najmniej antycypowana przez autorów programu) głuchota decydentów na uwagi skłaniające ich do zrewidowania ich oczekiwań w etapu big picture muszą prowadzić do zarzucenia myśli o nawet szczątkowym oparciu się na metodach rygoru EBP i do katastrofy projektu w zasadzie w trybie natychmiastowym. EBP jest w Polsce także całkowicie nieobecna w projektowaniu przez ministerstwo zdrowia polityki walki z pandemią: od dwóch lat obserwujemy tutaj chaos, reagowanie ad hoc i decyzyjny zygzak pozbawiony elementarnej logiki co do zakresu stosowania poszczególnych środków. Jeśli jakikolwiek przebłysk EBP się tutaj pojawia, to wyłącznie w zakresie kopiowania metod i działań podejmowanych przez rządy innych krajów, w jakoś tam podobnych sytuacjach pandemicznych. 

Operowanie funduszami europejskimi w Polsce (dopóki one jeszcze nad Wisłę płynęły) stanowiło wyjątek od reguły, czyli oazę pośród wyjałowionej z EBP polskiej pustyni. Narzucone przez UE wymogi i wytyczne wydatkowania środków wymusiły od potencjalnych beneficjentów stosowanie EBP przy projektowaniu zadań finansowalnych z tych funduszy. W efekcie na samorządowym poziomie urzędów marszałkowskich i sejmików, a także miast i gmin, zaszczepiono kulturę tworzenia analiz, programów operacyjnych i tym podobnych dokumentów. Mają one też coraz częściej realne przełożenie na działania i ten ostatni aspekt odróżnia ten szczebel od szczebla rządowego, gdzie raporty może i powstają, ale ich skutki nie wychodzą poza zużycie papieru. W działaniach polskiego szczebla rządowego widać za to, że wymaga on stosowania narzędzi EBP od tych, którzy do instytucji rządowych wyciągają rękę po dofinansowanie czy grant, samorządów, NGO-sów, firm i innych, ale z podobnych wymogów administracja rządowa samą siebie woli zwalniać. Co rusz słyszymy, że alokacja finansowych środków pomiędzy strukturami rządowymi jest w zasadzie dowolna, jak plastycznie pokazała ostatnio choćby kontrola NIK w tzw. Funduszu Sprawiedliwości.

Polsce w obecnej sytuacji nie potrzeba więcej zaufania obywatela do polityków. Ten kryzys zaufania ma bowiem swoje podstawy i jest po prostu racjonalny. Zamiast wzywać: „Kochajmy się!” i wraz z każdą kolejną kadencją roztaczać przed opinią publiczną ułudę „nowego początku”, którą za chwila brutalnie weryfikuje skrzecząca rzeczywistość, potrzebujemy kopernikańskiego przewrotu w głowach aktorów polskiego życia publicznego. Oni, idąc do polityki, idą na służbę publiczną. To zaś powinno prowadzić ich do logicznego wniosku, że nie idą oni do władzy, aby realizować swoje widzimisię i inne subiektywnie sobie wyobrażone rozwiązania, których nikt inny poza nimi może nie chcieć, a po to, aby swoją rzetelną i profesjonalną działalnością polityczną ułatwiać wdrażanie realnych reform opartych na rzetelnych dowodach, które ostatecznie uczynią życie obywateli łatwiejszym i bardziej dostatnim. 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję