„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Monitorowanie i ochrona demokracji z Davidem Koranyim [PODCAST] :)

Czy Węgry można uznać za kraj demokratyczny? Jakie wyzwania dla demokracji stwarza potencjalne zwycięstwo Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych? Jaki jest cel działalności Action for Democracy? Leszek Jazdzewski (Liberte!) rozmawia z Davidem Korányi, prezesem organizacji Action for Democracy.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czym jest Action for Democracy? Opowiedz nam nieco więcej o historii organizacji?

David Korányi (DK): Action for Democracy (A4D) jest instytucją stosunkowo nową – założyliśmy ją w styczniu 2022 r. Pierwotną inspiracją była sytuacja na Węgrzech. Sam jestem Węgrem i od ponad dziesięciu lat obserwuję upadek demokracji w moim kraju. Chcieliśmy powołać do życia instytucję, która w sposób bezpartyjny i postępowy pozyskiwałaby poparcie dla sił demokratycznych. Chcieliśmy wesprzeć Węgry z zewnątrz tak, jak tylko mogliśmy – głównie jako Węgrzy na emigracji – aby wyrównać szanse w węgierskim kontekście politycznym.

Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że jest to instytucja, która może wykorzystać szersze nastroje globalne i sprostać szerszemu globalnemu wyzwaniu – regresowi demokracji także w wielu innych krajach. Zdaliśmy sobie również sprawę, że Action for Democracy ma potencjał, aby stać się instytucją globalną, która wygeneruje wsparcie innych, podobnie myślących demokratów. Próbujemy stworzyć globalną sieć solidarności, z której mogliby korzystać demokraci, aby pomagać sobie nawzajem w walce o swoje demokracje.


European Liberal Forum · Monitoring and Safeguarding Democracy with David Koranyi

LJ: Czego nauczyłeś się od momentu stworzenia Action for Democracy? Czy są jakieś wyzwania lub zagrożenia, o których nie wiedziałeś przed założeniem tej organizacji?

DK: Właściwie jest ich kilka. To przygoda, która sprawia, że jestem bardzo podekscytowany, ale i pełen pokory. Jednym z głównych wyzwań, przed którymi stoimy, jest ogromne zapotrzebowanie na tego typu działania. Jest wiele tak zwanych „państw będących polami bitewnymi” – coś na kształt Polski czy Brazylii, ale w kontekście światowym. Otrzymaliśmy pozytywne opinie i prośby o wsparcie (w sposób bezstronny) organizacji społeczeństwa obywatelskiego, które toczą walkę w słusznej sprawie.

Wyzwanie polega na tym, jak robić to w spójny i skuteczny sposób oraz dokonywać wyborów w mądry i strategiczny sposób, tak aby pomóc we wspieraniu celów w miejscach, w których możemy naprawdę coś zmienić. To jest pierwsza kwestia.

Wyzwanie numer dwa to trudność w budowaniu społeczności i wspieraniu zrównoważonej społeczności w dzisiejszych czasach. Wszystko w zasadzie kręci się wokół nowych cykli, a czas skupienia uwagi skraca się. Jak zatem w tym kontekście założyć organizację, wokół której zbudowana zostanie trwała społeczność? Celowo chcieliśmy działać powoli i już na początku odnieśliśmy bardzo zachęcające sukcesy w zbieraniu funduszy i budowaniu społeczności.

To bieg długodystansowy i naprawdę staramy się zbudować instytucję, która byłaby odpowiednikiem Lekarzy bez Granic w przestrzeni demokratycznej – globalną organizację charytatywną, której możesz jako osoba fizyczna pomóc wesprzeć kraje w kryzysie demokratycznym i stawić czoła regresowi demokracji. Zbudowanie odpowiedzialnej i zrównoważonej społeczności wokół jakiegoś problemu jest wyzwaniem, niezależnie od tego, jak powszechny i ​​ważny jest ten problem, ponieważ istnieje wiele konkurencyjnych wyzwań.

Problem numer trzy – i z tej perspektywy będzie to rok przełomowy – polega na tym, że skupiamy się na amerykańskich i europejskich odbiorcach. To będzie niezwykle ważny rok zarówno dla Stanów Zjednoczonych, jak i Europy z punktu widzenia demokracji – w Europie odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego i kilka innych kluczowych wyborów (jak, na przykład, w Austrii) oraz, oczywiście, wybory w USA w listopadzie. Z tego powodu moje obawy i problem, którym staramy się zająć bezpośrednio, dotyczą bardziej izolacjonistycznych i skierowanych do wewnątrz Stanów Zjednoczonych. Jak udowodnić, że walka o demokrację – nie tylko tutaj, w Stanach Zjednoczonych, ale także na całym świecie – będzie niezwykle ważna także dla demokracji w USA? To jest trzeci element tej układanki.

LJ: Dlaczego zostałeś niejako uznany za persona non grata na Węgrzech, w swoim rodzinnym kraju?

DK: Od zawsze wyznaję credo Winstona Churchilla, który powiedział, że fakt, że masz wrogów, oznacza, że ​​coś osiągnąłeś. Jestem więc bardzo dumny, że Viktor Orban umieścił mnie na samym szczycie listy swoich wrogów. Oznacza to, że trafiliśmy w czuły punkt i robimy coś, co może być zagrożeniem dla tych ludzi. To dobrze i uważam to za potwierdzenie słuszności naszych działań. Pod wieloma względami w krótkim czasie staliśmy się wpływową i ważną organizacją.

Szczerze mówiąc, to bardzo przewrotne – zwłaszcza te wszystkie ataki osobiste. Jednak główną linią ataku na Węgrzech są interwencje w sprawy wewnętrzne z zagranicy – co można uznać za czwarte wyzwanie na naszej liście. Naprawdę wierzę, że utworzenie międzynarodowej sieci solidarności nie jest niczym niezwykłym – jest to coś, co instytucje międzynarodowe, fundacje robią od lat, wspierając demokratyczne, bezpartyjne sprawy i organizacje społeczeństwa obywatelskiego.

Tym, co na Węgrzech mogło wywołać niechęć aktorów rządowych, jest fakt, że byliśmy bardziej jednoznacznie krytyczni wobec sił autorytarnych i przywódców, takich jak Viktor Orban na Węgrzech czy Bolsonaro w Brazylii. Wymienialiśmy te nazwiska otwarcie i głośno wypowiadaliśmy się krytycznie, mówiąc, co jest prawdziwą stawką i jak powinniśmy walczyć.

Kolejnym aspektem jest sama wielkość wsparcia i fakt, że udało nam się w dużej mierze zmobilizować węgierską diasporę wokół konkretnych spraw. Z politycznego punktu widzenia była to społeczność w dużej mierze uśpiona. W większości była oderwana od węgierskich realiów politycznych. To, co staramy się robić (i do czego dąży Action for Democracy), to być instytucją, która może pozyskać wsparcie diaspor i skierować je do ich krajów ojczystych. To nie tylko diaspora węgierska, ale także polska, brazylijska, kambodżańska czy wenezuelska.

Wszystkie te diaspory są bardzo świadome tego, co dzieje się w krajach, z których pochodzą i są zaniepokojone tym, co widzą z perspektywy autorytarnego rozwoju politycznego, mają jednak trudności ze znalezieniem sensownych sposobów interwencji (w najlepszym tego słowa znaczeniu). I mają do tych działań pełne prawo, bo są obywatelami kraju, członkami wspólnoty politycznej i bardzo często chodzą na wybory, do czego też bardzo zachęcamy. Nie wspierali jednak żadnych konkretnych celów – dlatego też staramy się im zaoferować łatwy dostęp do organizacji lub kampanii społeczeństwa obywatelskiego, pokazując, że powinni je wspierać, ponieważ będzie to miało wpływ w terenie.

Wracając do węgierskich ataków, w większości przypadków ewidentnie poruszyliśmy drażliwy temat obecnego reżimu, więc jeśli z czasem uda nam się zmobilizować diasporę i stale gromadzić znaczące kwoty, może to stanowić problem dla reżimu Węgier.

LJ: Czy Węgry przekroczyły już punkt, z którego nie ma odwrotu? Czy nadal możemy nazywać Węgry demokracją?

DK: To trudne pytanie. Pojawiało się już wiele różnych określeń i etykiet na ten ustrój – w tym ze strony Parlamentu Europejskiego i innych instytucji. Niekoniecznie chciałbym wchodzić w tę dyskusję. Nadal mocno wierzę w węgierskie społeczeństwo obywatelskie i uważam, że jest szansa na zmiany. Jednak w miarę upływu czasu coraz trudniej jest to zrobić przy urnach wyborczych, ze względu na wszystkie działania, jakie rząd podejmuje w zakresie demontażu niezależnych instytucji, praworządności, mechanizmów kontroli i równowagi oraz niezależności sądownictwa (choć w tej dziedzinie nastąpił niewielki postęp ze względu na naciski ze strony Unii Europejskiej).

Krótko mówiąc, będzie to niezwykle trudne. Zawsze powtarzam, że tego typu reżimy autorytarne wydają się być bardzo stabilne aż do momentu ich upadku. Może to zająć dwa lub dziesięć lat – miejmy nadzieję, że trochę wcześniej – ale w miarę upływu czasu coraz trudniej jest to zrobić przy urnie wyborczej ze względu na niezwykle nierówne warunki działania – z perspektywy mediów, instytucji i finansów. Więc, tak, będzie ciężko.

LJ: Jakie były kluczowe wydarzenia, które wpłynęły na obecną sytuację na Węgrzech? I, ogólnie rzecz biorąc, na co inne kraje powinny zwracać uwagę i czego powinny być świadome w kontaktach z populistami?

DK: Jest kilka takich kwestii. Bardzo trudno wskazać jeden konkretny przypadek w ciągu ostatnich czternastu lat na Węgrzech jako moment, który można było powstrzymać. Niestety Viktor Orban po mistrzowsku stopniowo gotuje wodę, tak aby żaba nie wyskoczyła i nie zorientowała się, że jest zabijana.

Wszystko zaczęło się od zmiany konstytucji, zmian w ordynacji wyborczej na ostatnią chwilę przed wyborami, ataku na sądownictwo (począwszy od Trybunału Konstytucyjnego na Węgrzech). To wszystko były sygnały ostrzegawcze. Wyzwanie polega na tym, że wszystkie te elementy składały się na wielką układankę, która wydaje się możliwa do ułożenia w poszczególnych fragmentach, ale niestety wszystkie te części razem tworzą autorytarną fortecę, którą bardzo trudno będzie zburzyć.

Lata 2018 i 2022 (rok wyborczy) to dwa takie krytyczne momenty. Powstał system wyborczy, który premier Orban stworzył w przewrotny sposób – z pozoru wydaje się on demokratyczny, ale ze względu na strukturę polityczną na Węgrzech, nawet jeśli opozycja się zjednoczy (jak to miało miejsce w 2022 r.), wówczas i tak przegra z powodu wszelkich wewnętrznych podziałów, jakie wciąż tkwią w umysłach wyborców. Jeśli opozycja się nie zjednoczy i zamiast tego wystartuje na osobnych listach wyborczych (jak to miało miejsce w 2018 r.), to także przegra ze względu na system wyborczy, w którym dominujące znaczenie mają poszczególne okręgi wyborcze. Zmiana zasad systemu wyborczego i ich dostosowanie do własnych potrzeb, manipulowanie przebiegiem granic okręgów wyborczych (tzw. gerrymandering) i szereg innych podjętych kroków to zdecydowanie sygnały ostrzegawcze, które umieściłbym na szczycie listy.

LJ: Jeśli chodzi o wybory europejskie, w jakim stopniu będą one kształtować przyszłość krajów europejskich? Czy fakt, że najprawdopodobniej populiści zdobędą więcej mandatów, będzie stanowić zagrożenie dla projektu europejskiego? Czy w tę sprawę także włączy się Action for Democracy, czy może są inne, ważniejsze pola bitwy?

DK: Zdecydowanie chcemy się w to zaangażować. Nie wspieramy jednak kampanii politycznych ani indywidualnych kandydatów. Staramy się zwiększać partycypację demokratyczną – to właśnie zrobiliśmy w Polsce, wspierając wiele kampanii, szczególnie skupiających się na głosach kobiet i młodzieży, co będzie absolutnie kluczowe dla przetrwania demokracji w tych krajach. Chcemy więc, aby zaangażowani w wybory do Parlamentu Europejskiego również starali się zwiększyć frekwencję.

Wspomniałem także o etosie i tożsamości diaspory Action for Democracy. To, na co zwracamy uwagę i co staramy się zrobić w kontekście wyborów do PE, to skupienie się na obywatelach UE mieszkających i pracujących w innych krajach. To bardzo duża grupa wyborców (ok. 11 mln obywateli) z prawem głosu – Polacy w Holandii, Rumuni we Włoszech, Węgrzy w krajach Beneluksu itd. Jest to społeczność w dużej mierze niedoceniana, bardzo dumna z Europy, bardzo proeuropejska i przychylna integracji, ponieważ ich źródła utrzymania od tego zależą pod wieloma względami. Dlatego postaramy się pomóc w ich mobilizacji.

Wracając do dużo ważniejszej kwestii, jest ona trudna, ponieważ wybory do Parlamentu Europejskiego działają w podobny sposób jak wybory lokalne, mimo że w debacie zawsze poruszane są kwestie europejskie. Jednak ogólnie rzecz biorąc, wybory do PE to 27 różnych wyborów w różnych krajach, dlatego też krajowe kwestie polityczne są w nich bardzo mocno akcentowane. Nie da się tego uniknąć, trzeba będzie rozwiązać te problemy.

Ogólne pytanie dotyczące tego, czy centrum się utrzyma i czy zachowa się prointegracyjny sojusz partii umiarkowanych, składający się z czterech głównych partii w Europie, jest pytaniem krytycznym dla przetrwania projektu europejskiego. Co pięć lat mówimy o odradzeniu się nacjonalistycznego populizmu. Mam jednak szczerą nadzieję, że centrum się utrzyma.

Ostatecznie musimy stawić czoła bardzo trudnym kwestiom politycznym, które w efekcie podsycają kłamstwa tych nacjonalistycznych partii populistycznych – od Holandii po Węgry. Oczywiście imigracja jest jedną z nich, na którą często jako proeuropejskie siły polityczne nie mamy dobrych odpowiedzi. Czekanie, aż problem rozwiąże się sam nie wchodzi już w grę, ponieważ nie można uciec przed konsekwencjami własnych działań. Dlatego właśnie zajęcie się tymi trudnymi kwestiami politycznymi i przedstawienie sensownych decyzji politycznych będzie absolutnie kluczowe, aby zapewnić utrzymanie centrum w dłuższej perspektywie.

LJ: Kolejne ważne wybory odbędą się w Stanach Zjednoczonych. Jaką rolę powinno odegrać społeczeństwo obywatelskie w tym ogromnym wysiłku, jakim są wybory w USA? Czy powinniśmy się przyzwyczaić do myśli, że Donald Trump wygra? A jeśli wygra, co to będzie oznaczać dla demokracji na świecie?

DK: To pytanie za milion dolarów. Społeczeństwo obywatelskie w Stanach Zjednoczonych już teraz się mobilizuje, jako że zagrożenie staje się coraz bardziej oczywiste. Istnieje realna możliwość, że Trump zostanie ponownie wybrany i podejmie kroki, które rzeczywiście będą mieć wpływ na stabilność amerykańskiej demokracji – w przeciwieństwie do pierwszych czterech lat swojej kadencji, kiedy prawdopodobnie nie był jeszcze zbyt zaznajomiony z potęgą swojego urzędu. Istnieje więc realne niebezpieczeństwo. Im bliżej listopadowych wyborów, tym będzie ono większe.

Pokładam duże nadzieje w demokratycznym systemie odpornościowym Stanów Zjednoczonych – w tym także w społeczeństwie obywatelskim. Ale niebezpieczeństwo jest realne i bardzo mnie to martwi. Będzie to miało absolutnie kluczowe znaczenie również dla Europy. W stolicach europejskich opracowano już wiele planów awaryjnych na wypadek wyboru Donalda Trumpa. Będzie to szkodliwe dla czasami kontrowersyjnej, ale zawsze kluczowej roli, jaką Stany Zjednoczone odegrały w promowaniu demokracji za granicą. Jeśli Trump rzeczywiście zostanie kolejnym prezydentem USA, cel ten zostanie poważnie podkopany.

Będzie to miało ogromne konsekwencje dla naszych działań jako Action for Democracy. Jednakże będziemy kontynuować bez względu na wszystko. Pod wieloma względami, jeśli Stany Zjednoczone przestaną być ostoją demokracji przynajmniej na cztery lata, nasze zadanie będzie prawdopodobnie jeszcze ważniejsze, jeśli chodzi o wsparcie, jakie możemy zmobilizować i w jaki sposób możemy je skierować do państw na polach bitwy na całym świecie.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ostatnie wybieranie? :)

Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

W wyborach parlamentarnych 2023 r. w Polsce wybór jest prosty. Kto przez te wszystkie lata polskiej III RP narzekał na zbyt dużą liczbę partii, list, programów czy ofert politycznych, ten może w końcu odetchnąć z ulgą. Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

To prawda, opozycja demokratyczna nie wystawiła jednej listy, więc po tej stronie barykady wyborca ma wybór. Jednak gra nie toczy się o układ sił w przyszłej koalicji demokratów, nie o to, czy jej program będzie bardziej w stylu KO, Lewicy czy Trzeciej Drogi. Gra toczy się o to, czy te trzy siły w ogóle uzyskają większość, bo jeśli będą rządzić, to na pewno w trójkę, kompromisowo. A główne zadania takiemu rządowi i tak napisał PiS, bo naprawienie szkód poczynionych w strukturze polskiej państwowości, przezwyciężenie społecznych skutków ingerencji rządu w sferę praw i wolności obywatelskich, odbudowa ledwie zipiącej gospodarki oraz naprawa relacji kraju z sojusznikami w Europie skupią większość mocy przerobowych następców na całe cztery lata, zwłaszcza że pierwsze dwa najpewniej będą w sensie legislacyjnym stracone za sprawą pisowskiego prezydenta i jego weta.

Wybór jest więc prosty, ale jaki i dlaczego? Przespacerujmy się po trzech punktach tego krótkiego poradnika dla liberalnego wyborcy. Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistych, a skończmy na tych najbardziej kontrowersyjnych i trudnych.

1. W takim układzie na pewno zacząć należy od tego, dlaczego głosujemy, aby obalić rząd PiS. Nawet pozostawiając na uboczu wszystkie, niesamowicie liczne przypadki zwyczajnego ordynarnego złodziejstwa uprawianego na polskim państwie przez ludzi tej partii, nawet abstrahując od obłąkańczo bezmyślnej polityki zagranicznej, która zapędziła Polskę w pułapkę, nawet odkładając na moment ponure prognozy co do zamiarów PiS, wśród których mieści się budowa państwa nie tylko autorytarnego i mafijnego, ale i policyjnego i represyjnego wobec przeciwników i obywateli – bilans rządów PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

PiS jest partią antyliberalną dosłownie pod każdym względem. Podzielmy dla ułatwienia klasyczne postulaty liberalizmu na trzy zakresy problemowe: prawno-ustrojowy, społeczno-obyczajowy i gospodarczy. W zakresie prawa i ustroju mamy do czynienia z systematycznym demontażem państwa rządów prawa i zastępowaniem go przez rządy ludzi. Arbitralne rządy ludzi. To zaczyna się od tych wszystkich, tak wiele razy omówionych spraw nielegalnej obsady Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, wielu sądów powszechnych i Krajowej Rady Sądownictwa, lecz na samym dole prowadzi do rzeczywistości, w której prokuratura nigdy nie wszczyna żadnego postępowania w sprawie polityków partii rządzącej, a staje na baczność, gdy działań wobec opozycji domaga się pisowski minister. To widać wtedy, gdy prawicowe marsze i demonstracje są chronione i bezkarne, ale na uczestniczki Strajku Kobiet policja rusza z pałkami teleskopowymi i gazem pieprzowym. Nie sposób tego nie dostrzec, gdy zanika trójpodział władzy, a szef partii rządzącej ma w ręku zarówno większość ustawodawców, jak i całą rządową egzekutywę od premiera, przez służby specjalne, prokuraturę, aż po urzędników w najdrobniejszych agencjach czy fundacjach państwowych, jak i także kluczowych sędziów, prezes Sądu Najwyższego, szefostwo KRS, rzeczników dyscyplinarnych, a prezes Trybunału Konstytucyjnego nie tylko go słucha, ale i gotuje mu obiady. Wszelkie znaczenie prawne tracą także zapisy konstytucji o prawach i swobodach obywatelskich, bo trybunał każdy z nich zawsze interpretuje tak, jak życzy sobie partia władzy. W ten sposób powstaje państwo dokładnie odwrotne aniżeli postulowali Locke, Monteskiusz czy Acton.

Liberalizm społeczno-obyczajowy nie tylko zostaje odrzucony, ale czyni się to wręcz ze wstrętem oraz poczuciem moralnej wyższości. Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi. Pogarda dla jednostki jest widoczna aż nader dosadnie, gdy PiS lekką ręką poświęca życie kobiet umierających na porodówkach, zaszczutego przez TVP syna opozycyjnej posłanki, prezydenta Gdańska, uchodźców uwięzionych na polskiej granicy. Kto nie podziela zasadniczych zrębów aksjologicznych PiS, nie żyje wiarą, tradycją, rodzinnym konserwatyzmem, kto nie zachowuje się w sposób zestandaryzowany i uznany za jedyny właściwy dla Polaka „prawdziwego”, tego prawa nie mogą liczyć na żadną ochronę. PiS broni agresywnej kobiety, która szarpie drugą z pomocą kilku mężczyzn, a nie ich ofiary, bo ta ofiara miała tęczową torbę, a agresorzy byli narodowo-katolickimi aktywistami. W ujęciu tej władzy Kościół nigdy nikomu nie szkodzi, a jeśli ktoś twierdzi, że został przez duchownych skrzywdzony, niechybnie kłamie i zasługuje na karę. Kto należy do mniejszości seksualnych, zasługuje na wykluczenie, niższy status, pogardę i wyśmianie. Kto woła o sprawiedliwość dla żydowskich ofiar polskich szmalcowników, jest zdrajcą i winien utracić prawo głosu na forum publicznym. Każde wychodzenie poza szereg jest zwalczane. Kobiety są zaganiane do swoich „naturalnych ról”, pisanych im przez starszych panów z nadwagą i o owalnych twarzach. Następuje odwrót od „zepsutych wartości zgniłego Zachodu”. Wolność słowa zostaje uznana za zagrożenie, a w publicznych mediach nie ma żadnego miejsca na krytykę rządu czy neutralność prowadzących programy i dyskusje. W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Constant, Mill czy Isaiah Berlin.

W polityce gospodarczej PiS równocześnie wyrzuca na śmietnik dorobek liberalizmu klasycznego, jak i socjalnego. Jego polityka ekonomiczna stanowi wyłącznie funkcję interesów partyjnych. PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych. Gdyby o dobroć serca chodziło, inaczej potraktowałby osoby niepełnosprawne, ich opiekunów czy nauczycieli. Nie zachęca ludzi do pracy, raczej odstrasza od robienia karier, czyniąc z małych i średnich przedsiębiorców zwierzynę łowną krucjaty na rzecz „fiskalnej konsolidacji” państwa. PiS nie zna żadnej dbałości o stan finansów państwa, ale ukrywa swoje zbrodnie na tym polu, wyprowadzając poza formalny budżet kolosalne kwoty długu i oszukuje ludzi, którzy ostatecznie długi te będą musieli spłacać. Prowadzi pozbawioną sensu politykę monetarną i generuje rekordową inflację, bo zadaniem prezesa NBP w jego państwie nie jest dbanie o złotówkę, tylko robienie dobrego wrażenia i rzucanie dowcipasami. Autentycznie daje radę równocześnie mieć wysoką inflację i zerowy wzrost PKB! W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Hayek, Aron czy Popper. Lecz także Keynes nie byłby zachwycony widząc, w jak fatalnym stanie zostawia PiS wszelkie usługi publiczne, jak źle jest w szkołach i szpitalach, jak kuleje transport zbiorowy, jak zła jest sytuacja mieszkaniowa. Te rządy łączą liberałów klasycznych i socjalnych w ich krytyce. Nadają się do natychmiastowej likwidacji.

Oczywiście, partie demokratycznej opozycji są zróżnicowane i mają w swoich szeregach także antyliberałów, przynajmniej jeżeli chodzi o drugi i trzeci zakres problemowy. Pewnym jednak jest, że w porównaniu z rządami PiS ich koalicja, mniej lub bardziej zbliży Polskę ku ideom wolności.

2. Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz. Otóż może to być ostatnia realna szansa na pozbawienie tej partii władzy. W roku 2027 system partyjnej kontroli nad państwem będzie już tak szczelny i rozciągnięty, że wybory nie będą faktycznie wyborami. Podczas gdy pierwszy punkt był więc o kierunku głosowania, ten będzie o mobilizacji do udziału w nim.

Obecne wybory nie będą ani proporcjonalne, ani równe, ani tajne, ani zapewne powszechne. Już teraz wskutek zignorowania konieczności dokonania przesunięć mandatów pomiędzy okręgami są w Polsce miejsca, w których na jednego posła przypada dużo mniej wyborców niż gdzie indziej. Nie ma więc mowy o proporcjonalności czy równości wyborów. PiS odmówił dopasowania rozłożenia mandatów do zmian liczebności ludności w okręgach, ponieważ mógł tak stracić kilka mandatów. Obecnie więc wybory są „skrzywione” pod tę partię. Tajne październikowe wybory nie będą, gdyż równolegle z nimi odbywa się referendum, które opozycja bojkotuje. Jej wyborcy niepobierający kart referendalnych zostaną jako tacy oznaczeni na listach wyborców. Powszechne zaś nie będą, bo PiS stara się wyborcom mieszkającym za granicą utrudnić udział w nich lub nawet odmówić policzenia ich głosów w przypadku zwłoki w pracach komisji. Robi tak, bo i w tej grupie większość wyborców popiera opozycję.

To jednak tylko wstęp do problemów. Już w 2019 i 2020 r. wybory były w znacznej mierze nieuczciwe. Szef sztabu KO był inwigilowany Pegasusem, zaś finansowane z budżetu kilkoma miliardami złotych publiczne media zamieniły swoje rzekomo informacyjne serwisy w długie spoty wyborcze partii władzy. Dodatkowo widać było finansowe zaangażowanie spółek skarbu państwa w kampanię PiS, zwłaszcza poprzez skoordynowaną akcję wpłacania na jej rzecz maksymalnych możliwych sum przez licznych partyjnych nominatów na dobrze płatnych stanowiskach w ich zarządach lub radach nadzorczych.

W tym roku został wykonany dalszy krok. Poprzez wprowadzenie w środek kampanii wyborczej referendum i (czysto teoretycznie) oddzielnej kampanii referendalnej, która nie ma żadnych limitów czy kontroli wydatków, możliwym stało się faktyczne subsydiowanie kampanii PiS dowolnymi kwotami przez spółki skarbu państwa lub napompowane wcześniej przez PiS publicznymi pieniędzmi fundacje. Także z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS. Tzw. dziennikarze mediów publicznych usiłują prowokować wyborców opozycji w trakcie jej spotkań, przeszkadzają politykom opozycji organizować prasowe briefingi, a policja zatrzymuje bezprawnie posłankę opozycji, podczas gdy prezesowi i naczelnym politykom PiS zapewnia obstawę, choć ich spotkania wyborcze nie są elementem pełnienia przez nich rządowych obowiązków.

Po wyborach – oczywiście tylko w przypadku porażki PiS – pojawi się pytanie o akceptację tego wyniku przez obsadzoną przez PiS Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w Sądzie Najwyższym.

W ciągu kolejnych czterech lat PiS ma zamiar przede wszystkim dokonać całkowitej wymiany wszystkich sędziów sądów powszechnych na lojalistów, w dalszym ciągu osłabiać niekontrolowane przez siebie media prywatne, pompować środki finansowe do bliskich sobie instytucji oraz „głodzić” wszystkie pozostałe. Prawdopodobna jest także „korekta” granic okręgów wyborczych, aby dalej zmniejszyć siłę oddziaływania wyborców z największych miast na ogólnopolskie wybory. Zapewne prowadzona będzie także kampania zastraszania zwolenników opozycji, być może połączona z aresztowaniami polityków, dziennikarzy czy internetowych influencerów politycznych. Skutkiem może być doprowadzenie do sytuacji znanej już z Węgier, gdzie opozycja wobec Fideszu posiada tylko teoretyczne szanse na wygraną w wyborach.

Ta świadomość musi być powszechna u wyborców liberalnych. Oczywiście, czarny scenariusz się spełnić nie musi. Ostatnie lata pokazały pewną, niemałą, odporność polskiego społeczeństwa na autorytarne zapędy władzy. Także umiejętności i potencjał intelektualny tych, którzy chcieliby wcielić się w role dyktatorów, okazały się skromne. Jednak w przypadku trzeciej kolejnej kadencji u władzy (to będzie wtedy 12 lat) zmęczenie „materiału” i okrzepnięcie wpływów tej władzy we wszelkich obszarach stanie się na tyle przemożne, że ryzyko utraty przez kolejne wybory charakteru wyborów prawdziwie konkurencyjnych jest kolosalne. To trzeba sobie otwarcie powiedzieć i powtarzać, zwłaszcza tym, którzy wahają się i rozważają absencję wyborczą.

3. Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować. Przede wszystkim warto przed pójściem do lokalu wyborczego przeanalizować najbardziej szczegółowe spośród dostępnych wyniki badań poparcia dla partii w naszym okręgu. W wielu przypadkach rozkład mandatów będzie dość klarowny, ale w niektórych okręgach losy tzw. ostatniego mandatu będą na ostrzu noża. Czasem rozgrywkę o ten mandat będzie toczyć PiS z KO, ale niekiedy szansę na wyrwanie partii władzy jednego posła będzie miała któraś z mniejszych list opozycji. To trzeba wiedzieć, bo głosując w tych wyborach – jak nigdy wcześniej – nie należy się kierować oceną programów czy własnymi sympatiami/antypatiami do polityków różnych partii demokratycznych, a tylko i wyłącznie chłodną matematyką nastawioną na jeden jedyny cel – maksymalną redukcję liczebności klubu PiS w kolejnej kadencji Sejmu.

Innym wątkiem do rozważenia jest wzięcie przez wyborców opozycji zaświadczeń o głosowaniu poza miejscem zamieszkania i udanie się do sąsiedniego okręgu, jeśli a) we własnym partie opozycji nie są obciążone ryzykiem utraty mandatu przy wyjeździe pewnej liczby ich wyborców do okręgu sąsiedniego, b) w okręgu sąsiednim badania wskazują na szanse pozbawienie PiS mandatu na rzecz którejś z list demokratycznych nawet przy dość nieznacznym zwiększeniu się tam liczby głosów padających na tą listę. Wskazówki na ten temat można znaleźć w Internecie (m.in. tutaj: https://wyborcza.pl/7,75398,30203011,pis-odbiera-wyborcom-opozycji-sile-glosu-jak-sie-nie-dac.html).

Ostatnia sprawa, którą chcę podnieść, budzi najwięcej kontrowersji i spotkała się z silną krytyką niektórych (silnie zadeklarowanych w swoich sympatiach po stronie tylko jednej z list opozycji) publicystów, np. Ernesta Skalskiego. O ile żadnej z dwóch mniejszych list opozycji – Lewicy i Trzeciej Drodze – nie przydarzy się na końcowych metrach kampanii jakaś spektakularna i zupełnie niespodziewana katastrofa, wskutek której ich poparcie zjechałoby nie tyle pod próg, co głęboko pod próg, lecz balansowałyby one (lub jedna z nich) krótko przed wyborami na granicy tego progu, to zadaniem odpowiedzialnych i świadomych wyborców liberalnych jest pomóc im ten próg pokonać i ewentualnie przerzucić na nie swoje głosy.

Opozycja demokratyczna może przejąć władzę tylko w koalicji trzyczłonowej. Nie ma dziś żadnych szans, aby większość uzyskała KO tylko z Lewicą lub tylko z Trzecią Drogą. Spadnięcie kogokolwiek z demokratów pod próg oznacza, że tylko (w najlepszym razie) połowa tak straconych mandatów zostanie przejęta przez KO. Reszta powędruje do PiS, jakieś pojedyncze także do Konfederacji. Będzie to więc decydujący cios w marzenia o zmianie i otwarcie drogi do rządów PiS, możliwe, że ze wsparciem Konfederacji lub jej narodowej części.

Każda z partii demokratycznych ma wyborcy liberalnemu coś do zaoferowania. KO jest najbardziej zdeterminowana do odbudowy konstytucyjnego państwa prawa i dysponuje do tego zadania najlepszym zapleczem eksperckim. Ale te zadania popierają w pełni obie partie mniejsze. Podobnie sprawa wygląda w zakresie polityki zagranicznej i europejskiej. Jeśli chodzi o indywidualne prawa jednostki, postulowane przez liberalizm obyczajowy, to najbardziej progresywny i obiecujący program oferuje Lewica, ale KO w ostatnich latach wykonała tutaj także potężny krok w dobrą stronę. Co do polityki gospodarczej, w KO nadal jest silne skrzydło opowiadające się za racjonalną rolą państwa w tych procesach oraz za sanacją finansów publicznych, a wsparcie dla wielu tych idei oferuje Trzecia Droga. Także Lewica opowiada się za redukcją marnotrawienia środków przez państwo i za lepszym finansowaniem usług publicznych, co wyznacza drogę do racjonalnego i dobrego kompromisu socjalliberalnego, który pogodzi liberałów z socjaldemokratami.

Nie przynosi więc wstydu oddać głos na którąkolwiek z trzech demokratycznych list! Ostatnie badania pokazują najczęściej, że Lewica i Trzecia Droga pokonają relatywnie komfortowo swoje progi, odpowiednio 5 i 8%. Wówczas wyborca liberalny ma wybór i może go dokonać zgodnie ze swoimi osobistymi preferencjami.

Gdyby jednak w ostatnim tygodniu wyborczym był widoczny trend zagrażający przetrwaniu którejś z mniejszych list, to powinniśmy się zorganizować. Jeśli jesteśmy małżeństwem, które planuje poprzeć KO, to niech jedno z nas użyczy głosu zagrożonej progiem liście demokratów. Jeśli rodziną z dorosłymi dziećmi, to niech co trzeci, co czwarty z was tego głosu użyczy. Jeszcze lepiej, jeśli jesteście paczką znajomych lub znacie kilka/kilkanaście innych małżeństw o opozycyjnych sympatiach – ustalcie wtedy wspólną strategię i zagłosujcie taktycznie, dzieląc się zadaniami jako wyborcy. Takie działania mogą podjąć także stowarzyszenia i ruchy zrzeszające aktywistów, jak KOD, Ogólnopolski Strajk Kobiet czy Obywatele RP, na jeszcze większą skalę.

Wszyscy demokraci muszą wejść do Sejmu, jeśli PiS ma stracić władzę. Trzymam za was, za siebie i za Polskę kciuki. Piętnastego października czeka nas sądny dzień. Wybory, które niechaj nie będą jednak naszymi ostatnimi wyborami.

Wyimki:

PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

– Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi.

– PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych.

– Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz.

– Z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS.

– Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować.

Protesty, trudne pytania i ciężkie decyzje :)

Podzieleni i mentalnie sterroryzowani przez rząd Zjednoczonej Prawicy protestujący starają się budować nici porozumienia, ale przebodźcowane codzienną dawką propagandy społeczeństwo tego nie dostrzega.

Protestują nauczyciele, rolnicy, młodzież na strajkach klimatycznych, pozbawione praw człowieka kobiety. Nie wspominając już o przeciwnikach szczepień, ale ich przecież nasza bańka nie dostrzega, bo to same sobie winne ofiary internetowych manipulacji. Podzieleni i mentalnie sterroryzowani przez rząd Zjednoczonej Prawicy protestujący starają się budować nici porozumienia, ale przebodźcowane codzienną dawką propagandy społeczeństwo tego nie dostrzega. Rzadko zdarzają się przypadki, żeby ktoś spoza danego sektora orientował się, o co chodzi w protestach tych poszczególnych grup zawodowych i społecznych. A liberalne think-tanki wyrastają jak grzyby po deszczu, w powietrzu czuć wiatr zmian, ale głównie chcieliby zajmować się gospodarką, a na resztę zadań publicznych państwa nie warto zwracać uwagi.

A może właśnie warto policzyć, ile kosztuje brak poczucia winy za niedziałające państwo i podzielić tę kwotę przez liczbę ludzi płacących w Polsce podatek dochodowy lub po prostu wszystkich mieszkańców Polski? Na ile wycenić emocje i wyrzuty sumienia liberalnych wyborców, że państwo nie inwestuje w usługi publiczne i stają się one karykaturą obsługi obywateli?

Liberalizm nie może oznaczać wolności od problemów i wiecznego przekładania na później decyzji o fundamentalnym znaczeniu dla społeczeństwa. Czeka nas ogrom niewdrożonych od lat reform i niezałatwionych spraw, które na nas runą. Problemów najczęściej wynikających z niedofinansowania służby zdrowia, edukacji, opieki społecznej, szczególnie osób starszych. Mogłoby to oznaczać branie PEŁNEJ ODPOWIEDZIALNOŚCI za działanie państwa, jego spółek, agend i służb publicznych, od konduktorki w PKP po ambasadora w Nowej Zelandii. Kilkuletnia praca u podstaw Ogólnopolskiego Strajku Kobiet (a wcześniej kilkuletnie próby zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej) spowodowała wzrost społecznego poparcia dla legalnej, bezpiecznej aborcji na żądanie kobiety z 37% w roku 2016 do 69% w roku 2020.

Masowe protesty na ulicach nie skłoniły premiera Morawieckiego do niepublikowania wyroku „Trybunału Konstytucyjnego”. Zmusiły za to główną partię opozycyjną do porzucenia kompromisu z lat 90 i wsparcia aborcji na żądanie do 12 tygodnia ciąży. Prawa strona Koalicji Obywatelskiej oczywiście syczała, że tego nikt z nimi nie dyskutował, ale szybko przycichła, gdy słupek sondażowy drgnął w górę o 1 czy 2%. Czy w przyszłym parlamencie oznacza to przyjęcie ustawy liberalizującej dostęp do aborcji? To kompletnie nie zależy od obywateli, naszych pojedynczych głosów w wyborach, ale od odważnych liderów partyjnych, którzy polityków o liberalnych poglądach na kwestie przerywania ciąży umieszczą na „biorących” miejscach na listach wyborczych. To nas zmobilizuje do udziału w wyborach.

A co nas obchodzą protestujący lekarze? Przecież mamy pakiety medyczne, poza tym jesteśmy młodzi i nie zaczęliśmy chorować na choroby cywilizacyjne. Bez pieniędzy podatników nie zreformujemy służby zdrowia – która od 20 lat bazuje na balansowaniu zadłużenia Narodowego Funduszu Zdrowia vs szpitale i szpitali vs personel, podwykonawcy, czy po prostu wierzyciele. Firmy windykacyjne zarabiają krocie na obsłudze długów publicznych placówek zdrowia, a obywatele na zbiórkach publicznych zbierają na leczenie za granicą lub w coraz bardziej przeciążonych szpitalach prywatnych. Żadna partia polityczna nie ma odpowiedzi na trudne pytania: jak systemowo zmienić działanie Narodowego Funduszu Zdrowia? Jak urealnić płace ratowników medycznych, lekarzy i pielęgniarek? Jak zachęcić ich do pozostaniu w kraju, którego obywatele finansują działanie uczelni medycznych ze swoich podatków?

Nie ma odważnego polityka, który powie publicznie o konieczności wprowadzenia symbolicznej nawet 20 zł, 30 zł opłaty za wizytę lekarską. Publiczna służba zdrowia jest w mojej 36 letniej świadomości od zawsze niedoinwestowana, skorumpowana, niewydajna. Jeśli ktoś z rodziny zachoruje, to szukamy pomocy w zbiórkach publicznych w Internecie, bo szans na szybką operację nie ma z powodu braku specjalistów. Służba zdrowia oparta na zbiórkach publicznych w Internecie? Na poczuciu winy obywateli, bo państwo nie działa. Przeleję 10 zł na dziecko, któremu polskie państwo nie refunduje terapii genowej w leczeniu chronicznego zaniku mięśni, bo to już setna zbiórka, którą widzę dziś na FB?

Dlaczego protestują nauczyciele? Bo od lat są pomijani w rozdzielniku priorytetów kolejnych polityków, zarabiają za mało w porównaniu z odpowiedzialnością, jaką ponoszą za edukację i wychowanie polskich dzieci. Zaczyna się od tego, że gorzej wyedukowane społeczeństwo jest łatwiejsze do sterowania i bardziej podatne na propagandę. A kończy atakami antyszczepionkowców na lekarzy i rodziców, którzy szczepionkami chcą chronić swoje dzieci i ich kolegów. Edukacja = trudny temat plus wiecznie roszczeniowe związki zawodowe. I taka narracja towarzyszyła nam przez 30 lat polskiej transformacji i dopiero kilka lat temu okazało się, że zawód nauczyciela nie jest pierwszym wyborem absolwentów matematyki, geografii czy chemii i wolą pracę w korpo za kilka razy większe wynagrodzenie. W Polsce dramatycznie brakuje nauczycieli, oraz, jak pokazał ostatni raport Klubu Jagiellońskiego, nauczycieli mężczyzn. To trudny, odpowiedzialny i niskopłatny zawód, państwo w żaden sposób nie zachęca do wybierania tej ścieżki zawodowej, a rząd Zjednoczonej Prawicy dodatkowo chce pozbawić samorządy wpływu na obsadę stanowisk dyrektorskich i ustawicznie zmniejsza dotację oświatową dla szkół publicznych. Z powodu braków w etatach dzieci zaczną lekcje o 7:30 czy skończą o 18:00 z dwugodzinnym okienkiem, ale to przecież nie powód, by partie polityczne zlecały badania opinii wśród rodziców. Lepiej wydać na produkcję memów „Czarnek Twój wróg”, masowo kopiowanych na fanpage’ach poselskich. Albo brać udział w rządowej kampanii pt. „Cnoty niewieście” jakby skrojonej pod posłanki z komisji edukacji i matki dziewczynek. Zero własnej reakcji, własnych propozycji, zero własnych polityków i polityczek, którzy mogliby zostać twarzami edukacji publicznej. Czyżby i opozycja miała w tej dziedzinie braki kadrowe?

Rolnicy z Agrounii na ulicach? Przecież mają dopłaty unijne, to czemu protestują? Poza tym głosowali na PiS i to przez nich wstyd nam za ojczyznę za granicą. Zawiść o czyjeś sukcesy i benefity mamy pewnie w polskim genomie, ale nie powinna nam ona przysłaniać systemowych problemów z którymi zmaga się polski rolnik. Niezaopiekowany rolnik to ten, któremu państwo nie jest w stanie pomóc w konfliktach z dystrybutorami żywności, nie jest w stanie wdrożyć dyrektywy o znakowaniu towarów spożywczych zgodnie ich krajem pochodzenia czy w odpowiedzi na epidemię trzody chlewnej nie wypłaca rekompensat, tylko organizuje masowe odstrzały dzików. Częściej ma więcej wspólnego z działaczami klimatycznymi, niż z przedstawicielami partii rządzącej, którzy nie chcą lub nie potrafią dostrzec klimatycznych zmian trendów żywieniowych w społeczeństwie. Ale przecież rolnictwo to zawsze była działka PSL-u, oni się muszą na tym znać, nie my, liberalni demokraci.

Donald Tusk, wracając na stanowisko szefa Platformy Obywatelskiej, powiedział m.in., że nie można się przyzwyczajać do zła, do nienawiści. A wygląda na to, że zobojętniałe społeczeństwo przyzwyczaiło się do niewydolnego państwa. I do nieogarniętej opozycji i terroru władzy. I do protestów na ulicach. Czekam zatem, aż Donald Tusk pokaże charyzmatycznych liderów, którzy nie przyzwyczaili się do dziadowskiego państwa i chcą je odważnie reformować.

Polityczne transfery: prostytucja czy prawo polityka? :)

Czy polityczny „hunting” jest dla polujących wizerunkowo opłacalny? Szczególnie ostra fala oburzenia pojawiła się po ostatnim transferze posłanki Moniki Pawłowskiej, która przeniosła się z Lewicy do partii Jarosława Gowina. W tym przypadku rzeczywiście oburzenia trudno nie kryć, jednak racjonalnym jest nie wrzucać wszystkich transferów do jednego worka.

W ostatnich miesiącach byliśmy świadkami kilku głośnych transferów międzypartyjnych. Być może świadczy to o nadchodzącym trzęsieniu ziemi na naszej scenie politycznej, a być może jest jedynie efektem takiej lub innej kalkulacji konkretnych polityków. Czy polityczny „hunting” jest dla polujących wizerunkowo opłacalny? Szczególnie ostra fala oburzenia pojawiła się po ostatnim transferze posłanki Moniki Pawłowskiej, która przeniosła się z Lewicy do partii Jarosława Gowina. W tym przypadku rzeczywiście oburzenia trudno nie kryć, jednak racjonalnym jest nie wrzucać wszystkich transferów do jednego worka.

„Żenada, brak etyki i jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego” – tak odruchowo skomentowałem na portalu społecznościowym przejście Moniki Pawłowskiej do Porozumienia Gowina. Ten transfer na przeciwległą stronę zasadniczego politycznego sporu trudno jakkolwiek umotywować programowo, nawet jeśli teoretycznie Porozumienie grupuje najrozsądniejszych polityków Zjednoczonej Prawicy. Gowin i jego ludzie, jak dotąd, nie przeszli na drugą stronę barykady, od lat wspierają i głosują za bulwersującymi rozwiązaniami niszczącymi polski system demokracji liberalnej oraz wspierają światopoglądowe idee niezwykle odległe od ideałów lewicy. Zwolenników idei społeczeństwa otwartego oraz świeckiego państwa bliskiego lewicy i liberałom, trudno naprawdę odnaleźć w szereg partii tworzących Zjednoczoną Prawicę. Trudno też zrozumieć tę woltę w kategoriach poglądów ekonomicznych. Monika Pawłowska od lat zasiadała w szeregach partii lewicowych o programie zdecydowanie socjalnym. Gowin deklaruje się jako ekonomiczny liberał, choć głosował za wszystkimi etatystycznymi rozwiązaniami wprowadzonymi przez rząd PiS. Jakie rozwiązania w dziedzinie polityki gospodarczej chciałaby wspierać posłanka Pawłowska, wstępując w szeregi Porozumienia? Z Gowinem w ramach pragmatyki politycznej rozmawiać należy, ale tylko jeśli zdecydowałby się opuścić szeregi obozu Jarosława Kaczyńskiego.

Jak zatem uzasadnić transfer osoby od lat związanej z Lewicą do partii Zjednoczonej Prawicy? Oczywiście wprost merkantylnie i emocjonalnie. Nie przekonują mnie też sugestie Leszka Millera, jakoby wina leżała po stronie źle zarządzających pozostałościami Wiosny: Roberta Biedronia i Krzysztofa Śmiszka. Być może ich nieumiejętność porozumienia i budowania struktury jest faktem, ale naprawdę nawet w sytuacji konfliktowej nic nie usprawiedliwia przejścia na drugą stronę barykady w taki sposób, przy takich podziałach oraz w takiej sytuacji w kraju, nic nie usprawiedliwia tego rodzaju zdrady swoich wyborców.

Przykładem jeszcze gorszego zachowania, czegoś czego nie waham się nazwać wprost polityczną prostytucją, był transfer Wojciecha Kałuży z Nowoczesnej do PiS. „Wojciech Kałuża w wyborach samorządowych w 2018 roku uzyskał mandat radnego sejmiku śląskiego. Jako „jedynka” okręgowej listy Koalicji Obywatelskiej zdobył 25 109 głosów. Podczas pierwszej sesji sejmiku zawarł porozumienie z Prawem i Sprawiedliwością, które skutkowało przejęciem przez PiS władzy w woj. śląskim. Sam Wojciech Kałuża wybrany został na stanowisko wicemarszałka, opuścił Nowoczesną i został formalnie radnym niezrzeszonym”[1]. Trudno wyobrazić sobie dokonanie takiej zdrady wobec własnych kolegów i własnych wyborców, w zasadzie w dzień po otrzymaniu mandatu, w zamian za intratne stanowisko od głównego politycznego rywala. To nie jest nawet cynizm, to jest brak jakichkolwiek zasad. To, że Kaczyński jego gotowy korzystać z usług takich ludzi, świadczy również gorzej niż źle o jego własnych standardach. Tego typu polityk albo nie ma żadnej przyszłości, albo będzie musiał stać się ślepym żołnierzem i wykonawcą najgorszego typu zadań, które zleci mu jego polityczny właściciel.

Oba te przypadki zmuszają do poważnego zastanowienia nad jakością, etyką i poziomem ludzi, z których liderzy opozycji chcą budować swoje struktury, niezależnego od tego czy są to kobiety czy mężczyźni. Jak słusznie zauważył mój redakcyjny kolega, brak przyzwoitości w polityce nie ma po prostu płci.

Leszek Miller, który sam ma na swoim koncie budzące zdziwienie transfery polityczne, na przykład do Samoobrony, łagodnie oceniając decyzję Moniki Pawłowskiej, nie ma racji w tym konkretnym przypadku. Ma jednak słuszność twierdząc, że istnieją transfery w polityce, które nie są niczym niezwykłym i niemoralnym. Zasadnicze pytanie brzmi, na jakich zasadach, w jakiej sytuacji i do kogo udaje się polityczny wędrowca? Czy dzieje się to przy zachowaniu zasad przyzwoitości, więzi z wyborami i pewnej spójności programowej?

Donald Tusk, opuszczając Unię Wolności wraz ze swoją grupą polityczną i współtworząc Platformę Obywatelską, zachował pewną kontynuację ideową, nie przeszedł na pozycje zupełnie sprzeczne z tym, co wcześniej głosił. Pozostawiając z boku mój osobisty sentyment wobec Unii Wolności i wiele krytycznych uwag wobec Platformy, muszę podkreślić, że po prostu – w kategoriach skuteczności politycznej – stworzył na lata efektywniejszą organizację realizującą misję, która wcześniej mu politycznie przyświecała. Czyli zrealizował to, co do polityka należy.

Również nie jestem krytyczny wobec większości transferów politycznych, jakie miały miejsce w ostatnich miesiącach do Polski 2050 Szymona Hołowni. Jeśli tworzona jest nowa, poważna inicjatywa polityczna, zbliżona ideowo do innych opcji opozycyjnych, która może skuteczniej osiągać cele opozycji, to nie należy jej lekceważyć i skreślać. Nie wiem, jaka będzie przyszłość tej inicjatywy, chciałbym lepiej zrozumieć rys ideowy i konkretny całościowy program tej partii, którego wciąż brakuje. Ale uważam że np. ruch Joanny Muchy, która po wielu latach konsekwentnej pracy na rzecz Platformy podjęła świadomą decyzję o zmianie, ponieważ uznała, że poprzez tę strukturę może zdziałać więcej, nie jest czymś niemoralnym. To nie jest zachowanie cynicznego „skoczka”. Inaczej natomiast oceniam decyzję Tomasza Zimocha, dziennikarza, celebryty bez żadnego dorobku politycznego, który przypadkowo dostał miejsce na liście Koalicji Obywatelskiej w zasadzie zapewniające wejście do Sejmu i po kilkunastu miesiącach w sposób zupełnie nielojalny, nie wnosząc niczego do prac KO, zmienił klubowe barwy. Nie rozumiem też dlaczego został do Polski 2050 przyjęty. Rozumiem potrzebę budowy choć koła poselskiego w Sejmie, ale trzeba budować je z osób przynajmniej potencjalnie w przyszłości lojalnych. Niezwykle ciekawym pytaniem jest też, na ile takie polityczne transfery będą się Polsce 2050 wizerunkowo opłacać? Wydaje się, że dla przetrwania w głowach wyborców kilku lat do wyborów, klub w Sejmie jest potrzebny. Ale czy w takim akurat składzie osobowym?

Wydaje się natomiast, że zbliża się ostateczny kres samodzielnej politycznej kariery Pawła Kukiza. Prawdopodobne wejście jego grupy do obecnej koalicji rządowej, bez spełnienia jego zasadniczych postulatów, o których mówił od lat (słusznych czy nie, to pozostawiam na oczywistym marginesie), w celu ratowania coraz bardziej gnijącego układu rządzącego Polską, będzie oznaczało koniec jego jakiejkolwiek wiarygodności. Naprawdę po ludzku nie rozumiem, dlaczego Kukiz chce to dziś uczynić. Zamiast zachować twarz i wrócić do swojego zawodu, zostanie zapamiętany jako człowiek ratujący patologiczny układ, nieosiągający swoich założeń programowych, za cenę jakiegoś lichego miejsca na listach wyborczych PiS w kolejnej kadencji.

W skutecznej polityce nie ma miejsca na pięknoduchostwo, polityk musi być skuteczny. Nie powinno jednak być również w niej miejsca na polityczną prostytucję. Dbać o to powinni zarówno wyborcy, jak i liderzy partyjni. W swoim własnym najlepszym interesie. Dlatego w przyszłości warto rozważyć wprowadzenie mechanizmu, w którym wyborcy z danego okręgu, w przypadku zmiany klubu przez danego posła, mieli prawo zażądać ponownego głosowania nad jego mandatem w trakcie trwania kadencji. Jeśli „poseł – wędrowiec” nie uzyskałby większości głosów dla aprobaty swojego ruchu, wówczas w jego miejsce posłem zostawałaby kolejna osoba z listy partii, z której początkowo startował.

[1] https://tuudi.net/zastanawiacie-sie-co-u-wojciecha-kaluzy-oto-odpowiedz/

Jeden mandat :)

W 2003 r. wspólnie z Rafałem Dymkiem napisałem artykuł o JOW-ach, w którym proponowaliśmy specyficzne rozwiązanie: każdy wyborca miałby 2 głosy, jeden na listę partyjną, drugi w głosowaniu w okręgu jednomandatowym. Nie byłaby to jednak klasyczna ordynacja mieszana, tzn. taka, w której wybiera się część parlamentarzystów w wyborach proporcjonalnych, a pozostałych w większościowych. Siłę partii w parlamencie wyznaczałoby się metodą proporcjonalną, zaś w okręgach jednomandatowych wskazywałoby się, które osoby z danej partii znajdą się w pierwszej kolejności w Sejmie. Zachęcam do poznania szczegółów a także argumentów, które przytoczyliśmy, za ordynacją proporcjonalno-większościową:

Polska przeżywa kryzys zaufania do instytucji demokratycznych. Obywatele nie identyfikują się ze swoimi reprezentantami. Mniej niż połowa uprawnionych bierze udział w wyborach. Powszechnie słyszy się, że nie ma na kogo głosować. Sformułowanie nasi posłowie ma znaczenie wyłącznie pejoratywne, a gdyby ktoś z dumą powiedział to jest mój poseł, to uznano by go za wariata. Wyborcy nie znają swoich przedstawicieli. Ciekawe, ilu mieszkańców Warszawy wymieniłoby chociaż kilku spośród 19 stołecznych posłów? Klasa polityczna oderwała się od społeczeństwa i zajmuje się swoimi sprawami, żeby nie powiedzieć interesami. Zapewne aż tak źle nie jest, ale taki jest vox populi, taki obraz dominuje w mediach.

Niektórzy winią za to m.in. proporcjonalną ordynację wyborczą do Sejmu, która gwarantuje partiom preselekcję kandydatów, umożliwia wybór olbrzymiej większości posłów znikomą liczbą głosów, utrudnia wyborcy poznanie kandydatów. Jako remedium proponuje się ordynację większościową stanowiącą, iż z jednego okręgu wybiera się jednego posła. Okręgi byłyby wówczas małe, kandydatów niewielu, aby wygrać trzeba by pozyskać zaufanie większości wyborców w okręgu. Za jednomandatowymi większościowymi okręgami wypowiedziało się wiele autorytetów z Janem Nowakiem-Jeziorańskim na czele. Powstało ogólnokrajowe Stowarzyszenie Jednomandatowych Okręgów, słane są petycje. Klasa polityczna być może pójdzie na jakieś ustępstwo, gdyż za namową Prezydenta Senat podjął pracę nad ordynacją większościową, jednomandatową do Senatu. To jednak nie wystarczy. Możliwości Senatu wpływania na legislację i politykę są dość ograniczone. Jeśli nie zmieni się ordynacji wyborczej do Sejmu, to alienacja klasy politycznej pogłębi się i grozi dalsza degrengolada systemu. Sytuacja przed najbliższymi wyborami parlamentarnymi nie zapowiada się ciekawie, zwłaszcza jeśli idzie o frekwencję.

Jako główną przeszkodę do wprowadzenia jednomandatowych okręgów wymienia się Konstytucję, która w przypadku wyborów do Sejmu postanawia, że mają one być proporcjonalne. Przy wyborach większościowych mniejsze, a nawet średnie partie, poza dwiema największymi, mogłyby w ogóle nie uzyskać reprezentacji w Sejmie, co uważa się za sprzeczne z postanowieniem ustawy zasadniczej w tej sprawie. Z kolei istnieją obawy, iż próby jej otworzenia w celu reformy ordynacji wyborczej do Sejmu pociągnęłyby lawinę propozycji zmian w innych dziedzinach, na co jest jeszcze za wcześnie.

Wydaje się jednak, że można by próbować pogodzić niektóre zalety ordynacji większościowej z systemem proporcjonalnym, mieszcząc się w ramach wyznaczonych przez Konstytucję z 1997 roku. Aby osiągnąć ten cel, należałoby zastosować system wzorowany po części na rozwiązaniach przyjętych w Niemczech. Każdy wyborca miałby do dyspozycji 2 głosy, jeden do wyboru kandydata na liście partyjnej, drugi w głosowaniu w okręgu jednomandatowym. Nie byłaby to jednak klasyczna ordynacja mieszana, tzn. taka, w której zupełnie niezależnie wybiera się część parlamentarzystów w wyborach proporcjonalnych, a pozostałych w większościowych. Silę partii w parlamencie wyznaczałoby się metodą proporcjonalną — np. d’Hondta (z 5% progiem wyborczym). Wybory w okręgach jednomandatowych służyłyby jedynie do wskazania, które osoby z danej partii znajdą się w Sejmie.

Polska zostałaby podzielona na duże okręgi wyborcze, którymi mogłyby być np. województwa. W tych okręgach ugrupowania wystawiałyby listy partyjne (podobnie jak ostatnio robiły to w 41 okręgach wyborczych). Wspomniane duże okręgi dzieliłyby się na małe – jednomandatowe, których w całym kraju byłoby 200, a w każdym województwie o połowę mniej niż wszystkich przypadających na nie mandatów. Do podziału w na listach wojewódzkich i w okręgach jednomandatowych będzie w sumie 400 mandatów, pozostałe 60 utworzy ogólnokrajową listę uzupełniającą, o której później.

Tak jak zostało wspomniane, siłę partii w Sejmie będzie się obliczać metodą proporcjonalną, uwzględniając głosy oddane na listy partyjne (wojewódzkie). Załóżmy, że partia Sportowców w województwie mazowieckim uzyskała w ten sposób 20 mandatów na 50, które były tam do podziału. W pierwszej kolejności obsadzą je ci kandydaci, którzy wygrali w okręgach jednomandatowych. Jeżeli Sportowcy mieli 11 takich zwycięzców, to zostają oni posłami. Pozostałe 9 miejsc uzupełnią kandydaci z listy wojewódzkiej. Proponujemy, aby pierwszeństwo miały te osoby, umieszczone na liście partyjnej, które zajęły drugie miejsca w swoich okręgach (według kolejności uzyskanych tam głosów). Chodzi o to, aby możliwie jak najbardziej preferować kandydatów, którzy potrafili zyskać przychylność wyborców podczas wyborów w małych okręgach jednomandatowych, gdzie łatwiej o bezpośredni kontakt z mieszkańcami. Jeżeli więc na mazowieckiej liście Sportowców było 5 osób, które zostały wiceliderami w swoich okręgach jednomandatowych, to również uzyskują one mandat. Pozostałe 4 należne tej partii miejsca zostaną obsadzone na dotychczasowych zasadach – tzn. z listy partyjnej (wojewódzkiej) według kolejności uzyskanych tam głosów.

Możliwa jest sytuacja, w której jakieś ugrupowanie uzyskało mniej mandatów w wyniku zastosowania metod proporcjonalnych, niż liczba osób z tego komitetu, które zwyciężyły w okręgach jednomandatowych. Stałoby się tak, gdyby np. we wspomnianym powyżej przykładzie 21 Sportowców wygrało w okręgach. Wszyscy nie mogliby zostać posłami, bo partia ta uzyskała przecież w województwie tylko 20 mandatów. Niestety nie jest możliwe rozwiązanie tego problemu na wzór niemiecki. W Niemczech tacy kandydaci uzyskują tzw. mandaty nadwyżkowe, tzn. zostają oni wybrani, pomimo że teoretycznie nie starcza dla nich miejsc. Powoduje to jednak, że liczba członków Bundestagu jest ruchoma, a art. 96 polskiej Konstytucji wyznacza stałą liczbę 460 posłów. Aby znacznie ograniczyć prezentowany problem, proponujemy zastosowanie, liczącej 60 miejsc ogólnokrajowej listy uzupełniającej.

Na początku lista ta zostałaby podzielona proporcjonalnie pomiędzy partie, które przekroczyły próg wyborczy. W pierwszej kolejności trafiałyby tam osoby, które w niemieckiej wersji uzyskałyby wspomniane mandaty nadwyżkowe. Byliby to ci kandydaci, którzy w województwie uzyskali najmniej głosów w porównaniu ze swoimi partyjnymi kolegami. W przytoczonym przykładzie ze Sportowcami, na listę uzupełniającą trafiłby ten Sportowiec, który na Mazowszu ze wszystkich 21 zwycięzców z tej partii miał najgorszy wynik. Oczywiście możliwa jest sytuacja, w której jakiś komitet uzyskał tyle mandatów nadwyżkowych, że zabraknie miejsc na liście uzupełniającej. W takim przypadku osoby, które uzyskały najmniej głosów (w obrębie komitetu), nie zostaną posłami, a   za zwycięzcę w pustych okręgach trzeba będzie uznać wice lidera. Jest to bez wątpienia słabość proponowanej ordynacji, ale nie wydaje się, aby tego typu przypadki były zbyt liczne.

Jeżeli na liście uzupełniającej zostaną wolne miejsca, to obsadzą je osoby, które w danej partii w skali całego kraju uzyskały najwięcej głosów w okręgach jednomandatowych, a nie zostały jeszcze posłami. Warto zauważyć, że proponowana tu lista uzupełniająca nie przypomina zlikwidowanej niedawno tzw. listy krajowej. Tam kolejność miejsc ustalały same partie, tu będą robić to wyborcy, głosując w wyborach w okręgach jednomandatowych.

Co uzyskujemy dzięki tej metodzie w porównaniu z obecną ordynacją?

  1. Około połowy obecnych posłów uzyskało w wyborach poparcie poniżej 3 procent głosów wyborców w swoim okręgu. Czego można oczekiwać po armii posłów, którym zaufania odmówiło ponad 97 procent wyborców w ich własnych okręgach? Wewnątrzpartyjne mechanizmy selekcyjne, które doprowadziły ich na Wiejską, okazały się beznadziejne. Stosunek ludzi do takich posłów, wybranego Sejmu i do samych wyborów dobitnie tego dowodzi. Czy potrzebna jest Polsce powtórka z rozrywki?
    Według nowej ordynacji problem ten zostanie zasadniczo ograniczony. Przynajmniej 260, a najprawdopodobniej około 2/3 wszystkich mandatów zostanie obsadzonych na podstawie wyniku uzyskanego w okręgach jednomandatowych. Będą to mandaty uzyskane przez zwycięzców, przez tych, co zajęli drugie miejsce lub, w przypadku ogólnokrajowej listy uzupełniającej, tych, co uzyskali dobry wynik w porównaniu z kolegami partyjnymi z innych okręgów jednomandatowych. Tylko pozostałe miejsca są dzielone według obecnego systemu.
  2. W wyborach w okręgach głosujący dokonuje selekcji spośród kilku kandydatów, może ich lepiej poznać i porównać, rozróżnić kombinatorów od społeczników, a w trakcie kadencji skuteczniej oceniać działalność swojego przedstawiciela w parlamencie.
  3. Każdy z kandydatów w okręgu jednomandatowym musi walczyć o uzyskanie jak najlepszego wyniku. W najbardziej widoczny dla wyborców sposób reprezentuje on partię w swoim rejonie. Dzisiaj odpowiedzialność za rezultat wyborów rozmywa się pomiędzy kilkadziesiąt osób umieszczonych na liście. W nowym systemie skoncentruje się na kandydacie z okręgu. Osoba budząca zaufanie i prowadząca skuteczną kampanię może znacząco pomóc swojemu ugrupowaniu w uzyskaniu dobrego wyniku, kandydat nieudolny i pasywny przyczyni się do jego klęski.
  4. Kandydatom z mniejszych partii, którzy mają nikłą szansę na zwycięstwo lub nawet drugie miejsce w okręgu, również opłaca się walczyć o wyborców. Ci, którzy uzyskają najlepszy wynik, znajdą się na liście uzupełniającej.
  5. Małe okręgi zwiększą rolę bezpośredniego kontaktu z wyborcą, a zmniejszą rolę ogólnokrajowych mediów w kampanii wyborczej. Nie lider, który się dobrze sprzedaje w telewizji, zdecyduje o wyniku, ale konkretni kandydaci w terenie, którzy zdobędą lub nie zaufanie wyborców.
  6. Szansę dostaną młodzi i ambitni ludzie. Dzisiaj umieszczani często na ostatnich pozycjach na listach mają trudności z przebiciem się przez bardziej znanych liderów i z dotarciem do wyborcy w bardzo dużym rejonie. Wystawieni w okręgu jednomandatowym zostaną zauważeni i mają szansę zostać zwycięzcami. Nawet jeżeli pochodzą z malej partii i prawdopodobieństwo zajęcia pierwszego lub drugiego miejsca jest niewielkie, ich sytuacja i tak jest nieporównywalnie lepsza niż w obecnym systemie. Po pierwsze dobra kampania może skłonić wyborców do postawienia krzyżyka przy tej osobie również na liście partyjnej, mimo że normalnie umieściliby go przy jej liderze. Ponadto dla najlepszych istnieje szansa znalezienia się na liście uzupełniającej.
  7. Prezentowany system zmusi liderów do sprawdzenia się w okręgach. Jeżeli ograniczą kandydowanie do listy wojewódzkiej, może okazać się, że nie starczyło dla nich miejsc, ponieważ wszystkie mandaty obsadziły osoby, które uzyskały pierwsze lub drugie miejsce w okręgach.

Oczywiście mogą się zdarzyć nieliczne przypadki, w których ktoś wygrał wybory w okręgu, a nie został posłem. Stanie się tak, gdy partia uzyska w kraju więcej mandatów nadwyżkowych, niż przyznano jej miejsc na liście uzupełniającej. Wtedy do Sejmu nie wejdą kandydaci, którzy w porównaniu ze swoimi partyjnymi kolegami uzyskali najmniej głosów.

Niektórym wyborcom system może wydawać się też bardziej skomplikowany od obecnego. Każdy otrzyma trzy, zamiast dwóch kart do głosowania – 2 w wyborach do Sejmu i jedną z kandydatami do Senatu.

W sumie więc, proponujemy pośredni krok w kierunku ordynacji większościowej. Nie wymaga on zmiany konstytucji. Ma wiele zalet w porównaniu z obecną ordynacją. Przede wszystkim zasadniczo poprawi demokratyczną komunikację między wyborcą a wybranym. Daje szansę na sprawniejszy Sejm i zapewni lepszy dobór posłów na poziomie indywidualnym. Wydaje się, że w skali kraju poprawi szansę partii, które mają cieszących się zaufaniem działaczy w terenie.

Artykuł „Jeden mandat” autorstwa Marcina Święcickiego i Rafała Dymka ukazał się „Komentarzach”, nr 8, listopad 2003, s. 20-22.

Zob. też: „Po wyborach samorządowych: jak radnych związać z wyborcami„.

Po wyborach samorządowych: jak radnych związać z wyborcami :)

Najwięcej nieważnych głosów odnotowano w wyborach do sejmików (17,93 proc.) i rad powiatów (16,67 proc.) a najmniej w wyborach na wójtów, burmistrzów i prezydentów (2,1 proc.) oraz rad gminnych i miejskich (5,16 proc.). Jedną z istotnych przyczyn może być to, że idąc do wyborów ludzie mają swojego kandydata na wójta, burmistrza czy prezydenta, ewentualnie na radnego na rady najniższego szczebla (z których wiele wybieranych jest w okręgach jednomandatowych). Duża liczba nieważnych głosów do powiatów i sejmików mogła być spowodowana zupełną nieznajomością kandydatów i oddawaniem czystych kart. To był główny powód nieważnych głosów 4 lata temu, kiedy badano przyczynę nieważności.

Badania ankietowe potwierdzają, że ludzie znają nazwisko swojego burmistrza, wójta czy prezydenta ewentualnie radnego gminnego a nie znają żadnego radnego do rady powiatu czy sejmiku. Tak się składa, że wybory do większości rad gminnych są w okręgach jednomandatowych (w 2412 na 2477). Prezydenta, burmistrza i wójta też się wybiera metodą większościową.

Zmniejszenie nieważnych głosów nastąpi, jeśli wyborcy będą znali swoich kandydatów a w szczególności, kto jest ICH radnym, wójtem burmistrzem czy prezydentem. Taką znajomość dają praktycznie TYLKO OKRĘGI JEDNOMANDATOWE. Rozszerzenie okręgów jednomandatowych na wszystkie szczeble samorządowe zasadniczo może zmniejszyć liczby nieważnych głosów. Wyborcy będą wybierać SWOJEGO kandydata spośród kilku czy kilkunastu a nie kandydata spośród setek kandydatów. Co więcej, głosując na kandydata na liście głos może zapracować na innego kandydata z tej listy, którego w ogóle nie popieramy.

Jednomandatowe okręgi zapewniają wyborcom większą możliwość kontroli i oceny konkretnego radnego czy kandydata na radnego. Nie jest tajemnicą, że część radnych nie jest żadnymi działaczami lokalnymi a po prostu aparatczykami partyjnymi wynagradzanymi dobrym miejscem na liście wyborczej. Niektórzy z nich w ogóle nie spotykają się ze swym elektoratem, bo nie jest to im do niczego potrzebne, a i tak dostają dobre miejsca na listach wyborczych, bo są w dobrych układach z lokalnymi przywódcami partyjnymi. Nic dziwnego, że mniej niż połowa wyborców w ogóle nie idzie do wyborów, a ci co idą nie głosują na nieznanych kandydatów. Demokratyczna transmisja między mieszkańcami a władzą nie działa. W tę lukę tu i ówdzie wchodzą komitety lokalne, ale im trudno się wypromować i zyskać zaufanie. Mimo to w niektórych regionach udało im się uzyskać znaczące wyniki, bo lepiej wyrażają potrzeby wyborców niż uzbrojeni w partyjne szyldy, pieniądze  i aparat (utrzymywane głównie z naszych podatków) działacze partyjni. Dowodem wybory do dzielnic Śródmieście, Wilanów, Ursynów, Białołęka i inne w tak bardzo upartyjnionym mieście jak Warszawa. Komitety lokalne, niektóre ad hoc utworzone, bez publicznych pieniędzy, partyjnych sztabów, wsparcia posłów i senatorów uzyskują zbliżone wyniki do list przedstawionych przez główne partie. Jak słaby kontakt z wyborcami musieli mieć radni tych partii, że nie byli w stanie pozyskać zaufania wyborców. Jednomandatowe okręgi szybko i skutecznie wymuszą na radnych pracę w terenie i zorientowanie się na to co ludziom doskwiera. Może warto sprawdzić jak często radni np. Londynu, gdzie okręgi są jednomandatowe, spotykają się ze swoim elektoratem a jak często radni warszawscy.  Sądzę, że byłby to szok, choć oczywiście i w Warszawie znajdziemy radnych solidnie pracujących w terenie. W sumie: jednomandatowe okręgi na wszystkich szczeblach samorządu poprawią jakość demokracji lokalnej. Wybrani zostaną lepsi kandydaci, wyborcy będzie łatwiej poznać ich pracę i ich rozliczać, wymuszony zostanie  znacznie lepszy kontakt radnego z elektoratem.

Naprawa systemu wyborczego powinna uwzględniać rozszerzenie zastosowania jednomandatowych okręgów w wyborach samorządowych.

Marcin Święcicki
Poseł PO, Prezydent Warszawy 1994-99

Liberała dylematy wyborcze :)

Wybory, ach wybory. Znam radość z tych pierwszych trochę wolnych, potem wolnych całkiem.  I frustrację tych kilku ostatnich, pod hasłem „głosuj na mniejsze zło”, kiedy przywilej wybierania cieszył jakby mniej.

Wybierz sobie partię w dowolnym kolorze, pod warunkiem żeby była czarna

Od lat skazaliśmy sami siebie na wybór pomiędzy dwoma mocno konserwatywnymi partiami, których oferty dla nas nie różnią się zbytnio zawartością, a estetyka, ładniejsze opakowanie wedle którego to kryterium wybieramy częściej jedną z nich, dziś już słabiej działa.

Niewątpliwie na korzyść popisowskiego duopolu działa kompletne zamknięcie klasy politycznej. W gronie kilkuset – maksymalnie  kilku tysięcy osób następują przetasowania, koalicje, wojny –  kiedy powstają tzw. nowe byty, to powiewem świeżości mają być Gowin z Godsonem, Ziobro z Kurskim, Siwiec z Kaliszem czy niezłomny Korwin – Mikke.  Za Bułhakowem można napisać, że ci panowie są w najlepszym przypadku drugiej świeżości, a nie od rzeczy byłoby stworzyć dla nich kategorie kolejne.

Cała scena polityczna bez wyjątku przesunęła się w stronę populizmu, przez który ciężko się przebić z jakąkolwiek ideą, a każdy, nawet jednoprocentowy kacyk partyjny skupia się na defensywie, nie ryzykując propozycji, które znacząco zmieniałyby sposób myślenia o państwie, wnosiły wątki modernizacyjne, szukały pomysłu na Polskę w XXI w.  W pewien sposób wszyscy od lewej do prawej są konserwatywni – nie potrafią sobie wyobrazić jakichkolwiek zmian poza kosmetyką, odcieniami, czasem akcentem. Czasem chęć odróżnienia prowadzi ich jak Palikota do antyklerykalizmu czy Gowina do deregulacji – ale samonapędzający się populizm szybko sprawia, że skądinąd słuszne postulaty państwa neutralnego światopoglądowo czy zderegulowanej gospodarki stają się w ich wykonaniu karykaturą,  kompromitując te idee na długie lata. Dokładnie tak, jak Korwin – Mikke z Macierewiczem skompromitowali swego czasu lustrację.

Truizmem jest stwierdzenie, że dla  liberała, człowieka o wolnościowych poglądach nie ma dobrej  propozycji w nadchodzących wyborach do Parlamentu Europejskiego. Nie tylko z racji opisanej wyżej miałkości homogenicznej sceny politycznej.  Nie tylko z racji tego, że partie nasze na scenie europejskiej zachowują się dokładnie jak na krajowej – konserwatywnie, bez wizji, bez pomysłu. Nie tylko dlatego, że wielu kandydatów tych partii nie wie, co to „skioto”, ale przede wszystkim dlatego, że nikt na poważnie nie stara się  takiej oferty złożyć.

Robiąc na własny użytek przegląd ubiegających się o mój głos odrzucam na wstępie partie, z którymi trudno mi znaleźć cokolwiek wspólnego – od PiSu z jego archaiczną wizją państwa na czele, przez bliźniaczą Solidarną Polskę, jabłuszkową Gowina czy Ruch Narodowy. Wysyłanie do Europarlamentu przedstawicieli politycznego skansenu, którzy obijać się tam będą w nic nie znaczących egzotycznych grupach politycznych nie ma sensu. Nie moim głosem. Nazywający się, z przyczyn bliżej nie znanych  wolnościowcem, wielbiciel chińskiego modelu rozwoju , Janusz Korwin – Mikke i jego nowa prawica to także egzotyka – jest już Nigel Farage, po co nam drugi taki w PE? Millerowskie SLD czy ostatnia w Europie partia klasowa – PSL nie mieściły się i nie mieszczą w moim polu widzenia.

Pozostają na placu boju PO i Twój Ruch. W obu partiach znajduję kandydatów, na których mógłbym oddać głos w wyborach większościowych. Jednak logika działania obu tych partii nie jest zdeterminowana pomysłami liberalnymi. Widać to choćby w konstrukcji list wyborczych, gdzie kandydaci o liberalnej proweniencji są usytuowani na miejscach nie stwarzających im jakichkolwiek szans na mandat – ot , mają popracować i zebrać głosy – żeby dołożyć cegiełkę do zwycięstwa konserwatysty (PO) lub kawiorowego socjalisty (TR)

Nie będę już głosował na mniejsze zło

PiS w kampanii wyborczej 2007 obiecał nam, że jeśli wygra wybory Platforma Obywatelska, to Polska będzie liberalna. Liderzy PO taktownie nie zaprzeczali, choć trzeba przyznać, że nie potwierdzali, ale wieść się rozeszła i wielu wyborców w ten liberalizm uwierzyło. Oczywiście od momentu przejęcia rządów PO konsekwentnie udowadniała, że z liberalizmem gospodarczym ma niewiele wspólnego, a społecznego unika jak diabeł wody święconej. Rządy PO to systematyczne zwyżki podatków i danin, dokręcanie fiskalnej śruby nadinterpretacjami ministerialnymi, blokowanie przedsiębiorczości i pasmo gierkowskiej w swojej istocie fanfaronady inwestycyjnej. Nie wiem jak drogi czytelnik, ale ja się kompletnie uodporniłem na argumenty typu: a zbudowaliśmy ci autostradę – może dlatego, że skutecznie mnie na takie teksty zaszczepiły lata 80-te, w których padały argumenty o budowie Huty Katowice, Portu Północnego i  Zamku Królewskiego, jako powodów dla których komunizm powinien trwać. Po kolejnych kopniakach – podwyżce VAT, ACTA, związkach partnerskich, wywłaszczeniu z części oszczędności w OFE środowiska liberalne podnosiły larum, że właśnie ostatecznie rozstają się z cieniem sympatii do PO. Potem przychodziło zagrożeniem PiSem i jakoś cichaczem trzeba było wybrać mniejsze zło. Nie będę wybierał mniejszego zła. Nie oddam głosu na partię podwyższającą podatki i ograniczającą wolności obywatelskie. Nie oddam głosu na partię, która w PE jest w grupie chadeckiej – najbardziej impotentnej koncepcyjnie i zachowawczej, w której żaden z liderów nie ma cienia pomysłu na przyszłość Europy.

Nie będę użytecznym idiotą

Do liberalnego wyborcy kieruje w dużej mierze swój przekaz Europa Plus-Twój Ruch. Przynajmniej na poziomie  ogólnych deklaracji. Kiedy spojrzy się jednak czy na klub parlamentarny czy na listy – widać, że nie mamy do czynienia z ruchem politycznym o określonym profilu, a jedynie z grupą ludzi, o przeróżnych poglądach, skrzykniętych czysto eventowo. To co ich łączy, to głębokie przekonanie, że istnienie zawdzięczają krzykliwości, i że ta populistyczna ekspresja jest całością zadania, jakie przed nimi stoi. Projekt ambitnego biznesmena z Biłgoraja, który  od początku oparty był na kontestacji – jak najbardziej potrzebnej w polskim zaduchu – niestety nie przerodził się w ruch polityczny stawiający sobie cele i wykonujący pracę polityczną w dążeniu do ich osiągnięcia. Stąd dołujące sondaże i przepoczwarzenie w koalicję z Aleksandrem Kwaśniewskim. Koalicję niebywale kosztowną. O  Kwaśniewskiem można powiedzieć wiele złego, ale nie to, że nie umie się ustawić i zadbać o swoje interesy. Stary praktyk usiadł do stołu z ambitnym happenerem i w ten sposób walczący desperacko o przekroczenie progu komitet walczy o mandaty dla dwóch przyjaciół byłego prezydenta – Kalisza i Siwca, a nadzieją na dobry wynik jest emeryt – celebryta  Kutz. Jest  na listach E+TR wielu kandydatów, których cenię nie tylko z racji poglądów, ale także lubię prywatnie od lat – ale wybaczcie – uważam ich za użytecznych idiotów pracujących na mandaty dla ludzi, których wartość polityczna jest żadna. I głosując na nich, sam byłbym takim idiotą.

 słonko

Nie ma we mnie złości. Wybieram

Wszystko, co napisałem powyżej jest świadectwem mojego rozczarowania i frustracji sceną polityczną, ale nie systemem demokracji liberalnej. Scena polityczna jest taka, jaką sobie wybieramy, elementem jej konserwowania jest nie tylko system finansowania partii, ale także nasze powtarzalne głosowanie na mniejsze zło, nieuczestniczenie w wyborach, lub głosowanie w odruchu zniechęcenia na egzotycznych oryginałów w stylu Korwina czy Palikota.

Nie obniżę frekwencji, wezmę udział w wyborach. Nie zagłosuję na żadną ze zgłoszonych list – bo żadna z nich nie niesie ze sobą przesłania wolności. Istotą demokracji jest reprezentacja, a ja nie widzę wśród kandydatów posiadających realne szanse na wybór, swojego reprezentanta.

Zagłosuję na uśmiechnięte słoneczko. Takie nieporadnie wyrysowane, jak w grafice wyżej. Narysuję je na karcie wyborczej – taki mój mały list do klasy politycznej – tak, lekceważę was tak, jak wy lekceważycie mój głos, jak lekceważycie idee wolnościowe.  Nie ma we mnie złości – ja sobie poczekam na proeuropejską, modernizacyjną formację, na którą zagłosuję bez poczucia straconego głosu. Może taką stanie się któraś z istniejących partii, może powstanie jakaś nowa. Dokąd takiej partii nie będzie – będę sobie rysował słoneczka na kartach wyborczych i wrzucał do urny.

I nie mówcie, że to niemożliwe, że nie doczekam, że trzeba tu i teraz. Jestem z pokolenia, które na własne oczy widziało jak zmieniały się ustroje  –  zmiana takiej scenki politycznej to żaden problem. Tylko od nas to zależy.

Twitter: @Marcin_Celinski

Okręgi jednomandatowe – szansą na odświeżenie sceny politycznej? :)

by Kancelaria Premiera
by Kancelaria Premiera

Koncepcja zmiany ordynacji wyborczej w polskim parlamencie wraca jak bumerang co kilka lat. W szczególności sprzyjającym temu okresem jest rok wyborczy. W 2004 roku koncepcje wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych proponowała Platforma Obywatelska Rzeczpospolitej Polskiej (PO), lecz pomysł upadł w Sejmie, a sama akcja stała się miecze obusiecznym, gdyż po latach działacze PO, będąc już u władzy nie silili się na ponowne podniesienie tej kwestii. Kilka lat później dziennikarze TVN24 postanowili naświetlić sprawę zbieranych podpisów pod listami poparcia dla Jednomandatowych Okręgów Wyborczych (JOW) do Sejmu, lecz żaden z decydentów PO nie potrafił wyjaśnić co z nimi się stało[1]. Na tej kanwie, doczekaliśmy się kolejnej odsłony historii o JOW, która rozpoczęła się kilka lat temu, kiedy to słynny muzyk Paweł Kukiz zainicjował Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych oraz akcję zmieleni.pl, których nazwa odnosi się do pamiętnych list poparcia pod JOW z 2004 roku. Jak oznajmia strona internetowa akcji, głównym zadaniem jest zbieranie list poparcia pod inicjatywą wprowadzenia JOW, podobnych do tych w Wielkiej Brytanii, Francji, USA, czy Indiach[2].

Główną zasadą Jednomandatowych Okręgów Wyborczych jest to, iż w każdym okręgu wyborczym, o podobnej wielkości i liczbie wyborców, do zdobycia jest jeden mandat. Reguła zwycięzca bierze wszystko to najprostszy sposób wprowadzenia JOW, choć owa ordynacja może zawierać różne formuły wyborcze. Zwolennicy Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych propagują idee stworzenia 460 okręgów w wyborach do Sejmu, z równym prawem do kandydowania dla każdego obywatela, które ma za zadanie wykluczenie prymatu partii politycznych[3]. Wybory takie miałyby się odbywać na zasadzie większościowej. Powołują się oni na słowa Karla Poppera, który powiedział: Ordynacja proporcjonalna odziera posła z osobistej odpowiedzialności. Czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka. Wśród wielu argumentów przemawiających za ich pomysłem, wyróżnili trzy zasady kluczowe, które przedstawię w dalszej części.

Zwolennicy koncepcji JOW wyróżniają trzy zasady, które są kluczowe w przypadku wprowadzenia nowej ordynacji, a które zreformują polski system partyjny. Pierwszą z nich jest wykluczenie selekcji negatywnej, czyli dobór kandydatów na listach wyborczych przez liderów partyjnych, którzy są „forowani przez wodzów”, za wierność tzw. bierny, mierny, ale wierny. Wraz z zaprzestaniem tej procedury, ma rozpocząć się selekcja pozytywna, czyli wybór kandydatów przez wyborców, na podstawie ich kompetencji, co ma zwiększyć konkurencyjność oraz podnieść standardy bliskiego wyborcom i kompetentnego polityka.

Kolejną z nich jest przywróceniu wyborom charakteru bezpośredniego w celu nadania im cech kontrolnych. Zgodnie z tą zasadą poseł byłby poddawany stałej kontroli przez wyborców. Tutaj niestety mamy pierwszy zgrzyt na linii teoria, a praktyka. Jeśli założymy, że polityk będzie zawsze i wszędzie pośrednikiem woli swoich wyborców w podejmowaniu decyzji, to możemy natrafić na duże kłopoty w postaci braku wspólnego mianownika
jakim jest interes narodowy. Rzeczą naturalną jest, iż każdy region, okręg wyborczy lub społeczność gminna, w pierwszej kolejności, pragnie rozwiązać własne problemy oraz załatwić własne interesy. Gdybyśmy założyli, iż każda decyzja oraz podjęte działanie przez polityka podlegać będzie stałej kontroli przez wyborców, można z tego wywnioskować, iż wszelkie działania polityczne, owy parlamentarzysta będzie musiał argumentować i definiować przed własnymi wyborcami. O ile wygląda to wyjątkowo idealistycznie, o tyle z praktyki politycznej stanowiłoby to duże utrudnienie w pracach Sejmu. Ponadto postępowanie takie, czyli stała kontrola nad każdym posłem, prowadzić będzie do zaniku lub marginalizacji spraw wagi państwowej, a zintensyfikuje tylko proces zaspokajania potrzeb swoich wyborców.

Trzecią zasadą, jaką należy wprowadzić według zwolenników JOW jest nowa ordynacja wyborcza, która pozwoli na wymianę elit politycznych, w dużej mierze nienaruszonych przez ostatnie 20 lat. Wychodzą oni z założenia, iż władza demoralizuje[4]. To ważne zadanie i dość karkołomne zważywszy na fakt, jeśli założymy odcięcie się od czasów PRL-u, jak wielokrotnie podkreślają zwolennicy JOW, nowa elita, która mogłaby zastąpić starą, obecnie ma ok. 21-35 lat. Są to ludzie, którzy urodzili się już w III RP lub byli dziećmi, w okresie PRL. Nie sposób się nie zgodzić, iż system polityczny, również powinien być nastawiony na kontynuację, czyli wychowanie i socjalizację nowych elit. Pytaniem fundamentalnym, jakie należy zadać w tym miejscu jest, ile potrzeba czasu, aby stworzyć nową elitę. Kolejną kluczową sprawą jest to, czy możliwe jest stworzenie w przeciągu kilkunastu lat nowej elity od podstaw bez kontynuacji. Pytania te pozostawię bez odpowiedzi, gdyż jest to temat na dłuższe rozważania.

Zwolennicy Jednomandatowych Okręgów Wyborczych na swojej stronie prezentują listę zadań, jakie stawia się przed JOW. (…)Przede wszystkim jest to wprowadzenie osobistej odpowiedzialności posła przed obywatelami w jego okręgu wyborczym: to od nich zależy jego polityczna przyszłość. Drugi bardzo ważny efekt to stabilny rząd, dzięki temu, że JOW prowadzą do dwubiegunowej sceny politycznej (prawo Duvergera). Warto również zwrócić uwagę, że JOW eliminuje z parlamentu ugrupowania o poglądach skrajnych[5].

Możemy tu zauważyć, iż zwolennicy JOW przeplatają myślenie życzeniowe z faktami. Co do wprowadzenia odpowiedzialności posła przed obywatelami, to byłby to trafny postulat, gdybyśmy założyli, że wyborcy oddając swój głos w wyborach kierują się racjonalnymi przesłankami. Ponadto mają podstawową lub rozszerzoną wiedzę w zakresie, w jakim dany poseł pracuje w komisjach sejmowych. Dodatkowo mają pełną świadomość stanu społecznego, gospodarczego i politycznego w kraju i na świecie. W takim przypadku możemy śmiało powiedzieć, iż kontrola osobista nad danym przedstawicielem w parlamencie będzie rzetelna, uczciwa oraz konstruktywna. Czy jest to możliwe? Odpowiedź jest oczywista, nie.

Kolejną sprawą jest powoływanie się na prawo Duvergera, które to jak sam autor oznajmiał nie jest deterministyczne, gdyż aby stworzyć dwubiegunową scenę polityczną, należy mieć ku temu dużo większą liczbę przesłanek oraz sprzyjających czynników, z których moim zdaniem najważniejszą jest historia. Nie ma na świecie państwa, któremu udało się wcielić w życie postanowienia o zmianie systemu partyjnego z wielo na dwupartyjny. Moim zdanie są to rzeczy, na które nie mamy wpływu lub jest on minimalny z racji chaotyczności zachodzących procesów w środowisku politycznym. Ostatnią rzeczą na jaką chcę zwrócić uwagę jest teza, jakoby JOW eliminował z parlamentu ugrupowania o podglądaj skrajnych. Załóżmy więc hipotezę, że na Górnym Śląsku dochodzi do katastrofy, ginie wiele osób, dużo więcej traci pracę, a w Warszawie, w tym samym czasie, dochodzi do zaburzeń politycznych. Wtedy to pan X, niczym Andrzej Lepper konsoliduje wokół siebie wszystkich ludzi niezadowolonych i wygrywa wybory w kilku/kilkunastu okręgach wyborczych głosząc skrajne, rewolucyjne hasła odnowy kraju, itp.. Scenariusz jak najbardziej możliwy do zrealizowania. Wnioskiem jaki należy wyciągnąć z tego jest taki, iż JOW są zagrożeniem w przypadkach niestabilności społecznej, na co narażona jest młoda demokracja lub kraj w kryzysie gospodarczym.

Jednomandatowe Okręgi Wyborcze na świecie

Przyjrzyjmy się jak wygląda to w krajach na które ruch się powołuje. W Stanach Zjednoczonych na szczeblu krajowym okręgi jednomandatowe występują tylko w przypadku wyborów do Izby Reprezentantów. Problemem, jaki zauważają sami Amerykanie jest ciągła zmiana liczby wyborców, przypadająca na jeden mandat. O ile pod koniec XIX wieku oscylowała około 70 tys. osób, o tyle teraz wynosi ona około 600 tys. wyborców w danym dystrykcie. Ponadto krytycy tego systemu skarżą się, iż różnica miedzy liczbą ludności między dystryktami, wynosi czasem nawet 100 tys. Aby tego było mało przyjrzyjmy się, kto tak naprawdę ma wpływ na to kogo wybierają Amerykanie. Wyborcy, czy partie polityczne. W wyborach do Izby Reprezentantów w roku 2012 padły następujące wyniki. Partia Republikańska uzyskała 44.8% poparcia co dało 193 miejsc w izbie. Partia Demokratyczna uzyskała 51.4% głosów, czyli 242 miejsc w Izbie Reprezentantów. Na kolejnych miejscach w wyborach byli Libertarianie z wynikiem 1.14%, Zieloni 0.31% oraz inne komitety wyborcze z wynikiem sumarycznym 1.84%. Widzimy wyraźnie, iż JOW wcale nie ułatwiły wejścia na scenę polityczną innym, niż tylko przedstawicielom dwóch głównych partii. Jak należy rozumieć argument zwolenników, iż nowa ordynacja wyborcza pozwoli stworzyć nową elitę polityczną bez, tzw. 5 PZPR-ów[6]. Idąc dalej można postawić tezę, iż to właśnie te amerykańskie dwa „PZPRy” dominując na scenie politycznej ustalają jej przyszły wygląd, gdyż nie kto inny jak one, w gabinetach najwyższych decydentów partyjnych ustalają listy wyborcze. Dodać należy, iż USA to system prezydencki, który charakteryzuje się dużą władzą wykonawczą w państwie i to ona ma największy wpływ na politykę państwową. W odróżnieniu od Polski, w USA najważniejszą osobą, która wytycza kierunki działania partii nie jest jej szef tylko prezydent lub główny kandydat na prezydenta.

W Wielkiej Brytanii jednomandatowe okręgi wyborcze mają swoją długą tradycję. Można powiedzieć, iż są częścią historii i kultury brytyjskiej. Kraj podzielony jest na 650 okręgów, które ustalają co 4 lata niezależne Komisje Rozgraniczenia dla Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii Północnej. Na jeden okręg wyborczy przypada około 70tys. głosujących, choć liczba ta jest nie do końca niespójna we wszystkich okręgach. System brytyjski jest przykładem wykorzystywanym przez zwolenników JOW, jako pozytywny przykład wprowadzenia nowej ordynacji wyborcze. Jednakże fakty każą postawić tezę, iż system ten nie pomaga, a utrudnia wejście do głównego nurtu politycznego partiom innym niż dwie główne tj. Partia Pracy i Partia Konserwatywna. System wyborczy związany jest stricte z historią państwa, dlatego też przez lata dwupartyjny system wyborczy ukonstytuował się, socjalizując społeczeństwo w ramach danego schematu. Zgodnie z informacjami z dnia 8 marca 2013 roku rozkład mandatów w Izbie Gmin wygląda następująco[7]: 650 reprezentantów, 303 miejsc przypadło Partii Konserwatywnej premiera Camerona, 256 Partii Pracy, 57 Liberalnym Demokratom, Demokratycznej Partii Unionistów 8, Szkockiej Partii Narodowej 6, Sinn Fein 4, i innym partiom 10. Warto też zauważyć, iż stan posiadania dwóch największych partii zmienił się, ale na plus o 3 i 2 w kolejności dodatkowych reprezentantów. To dowodzi, iż partie mniejsze, które nie tylko stanowią reprezentację społeczeństwa, ale również świadczą o wprowadzania nowej świeżości i bazie, na której można tworzyć nowe elity polityczne, nie mogą przebić się do głównego nurtu, z powodu systemu, który uniemożliwia partią mniejszym na reprezentację w parlamencie. First Past The Post, pierwszy bierze wszystko, tak wygląda brytyjski system polityczny. Elektorat dwóch największych partii, choć już nie tak duży jakie dawniej, co pokazują wybory do Izby Gmin, nadal staje się zaporowym dla partii, których reprezentanci, nawet lepiej znani niż ich przeciwnicy, społecznicy, czy osoby może bardziej kompetentne do miejsca w parlamencie, nie mogą stawać w równej rywalizacji z przedstawicielem jednej z dwóch głównych partii, za którymi jest ogromny mechanizm partyjny oraz rzesza współpracowników.

Wybory 2011 w Polsce

W ostatnich wyborach parlamentarny w Polsce w 2011 roku wprowadzono nową ordynację w wyborach do Senatu. Był to system FPTP tj. „zwycięzca bierze wszystko”, a kraj podzielono na 100, mniej więcej równych, okręgów wyborczych. Dla wielu polityków, czy osób z kręgu samorządowego była to nadzieja, na odsunięcie od izby wyższej partii politycznych głównego nurtu i zaprowadzenie realnego pluralizmu politycznego. Skutkiem czego do wyborów przystąpiło ponad 80 komitetów. Wiele z nich było komitetami wyborczymi jednego kandydata jak np.: Komitet Wyborczy Wyborców (KWW) Edmunda Klicha, KWW Izabeli Sierakowskiej, KWW Rafała Dutkiewicza (prezydenta Wrocławia), KWW Piotra Bilińskiego, KWW Władysława Komarnickiego, KWW Romualda Szeremietiewa, itd[8]. Ciekawym pomysłem w walce o Senat była założona 5 lipca 2011 roku, zainicjowana przez Rafała Dutkiewicza, wspomnianego prezydenta Wrocławia, Unia Prezydentów – Obywatele do Senatu (OdS)[9]. Miała ona na celu konsolidację bezpartyjnych prezydentów miast, którzy wystawiali swoich kandydatów do Senatu w wyborach 2011[10]. Kandydaci startowali pod szyldami komitetów prezydenckich, jak wspomniany wcześniej KWW Rafała Dutkiewicza oraz KWW W. Lubawskiego – Senat dla Obywateli. Inicjatywa OdS wystawiła 30 kandydatów oraz wspierała poparciem kolejnych 5[11]. Do Senatu udało się wprowadzić tylko jednego, mianowicie wiceprezydenta Wrocławia z KWW Rafała Dutkiewicza Jarosława Obremskiego, który otrzymał 63 717 głosów. Warto jednak nadmienić, iż wynik ten nie był zbyt znacząco zwycięski, gdyż kolejni kandydaci otrzymali kolejno 53 785 oraz 34 615 głosów[12].

Poza KW Rafała Dutkiewicza od Senatu dostali się kandydaci niezależni w osobach KWW Marka Borowskiego z wynikiem 104 238 (50,24%), KWW Kazimierza Kutza, który otrzymał 81 662 głosów co daje 60.51% oraz KWW Cimoszewicza do Senatu z poparciem 39 095 (49,83%)[13]. Pozostałe mandaty zostały rozdysponowane pomiędzy największe partie z następującymi wynikami tj. KW PSL 2, KW PiS 31 oraz KW PO RP 63[14]. Wyniki te pokazują, iż nowa ordynacja wyborcza spowodowała, iż wśród wyborców powstała dychotomia w wyborze swych przedstawicieli do Izby Wyższej. Wniosek jaki płynie z wyborów 2011 roku jest jeden. Polski wyborca głosując na swego przedstawiciela w Senacie, kieruje się barwami partyjnymi lub znanym nazwiskiem, twarzą wystawionego przez partię człowieka. Przykładem na to może być Łódź, gdzie do Senatu z okręgu nr 23 startował dotychczasowy senator Maciej Grubski, niezbyt znany, ale zawsze utożsamiany z Platformą Obywatelską. Natomiast w okręgu nr 24 PO RP wystawiła znaną i lubianą postać telewizyjną, utożsamianą z historią oraz dbałością o pamięć i historię Łódzi, pana Ryszarda Bonisławskiego. Pierwszy z nich osiągnął wynik 76 862, czyli 41,50%, a drugi uzyskał 78 707 głosów co dało mu 45,54%. Warto też dodać, iż lista wyborcza w okręgu nr 23 nazywana była „listą śmierci”, gdyż oprócz wspomnianego Ryszarda Bonisławskiego startowali tam Piotr Adamczyk, znany działacz Prawa i Sprawiedliwości oraz radny miejski, a także znany w Łodzi, były kandydat na prezydenta miasta Krzysztof Makowski, jeszcze wtedy członek Sojuszu Lewicy Demokratycznej[15]. Wniosek jaki płynie z tych wyborów może być niepokojący. Postulat odpartyjnienia wyborów wpłynie na dobór kandydatów do Parlamentu, gdyż partie polityczne będą chciały wystawić najbardziej znanych i lubianych. Niepokojącym dla polskiej demokracji będzie, gdy polityków, naukowców lub społeczników zastąpią celebry ci, którzy z pewnością przysporzą partii wielu głosów.

Wybory do Senatu 2011 pokazały, iż polscy wyborcy nie są jeszcze gotowi na jednomandatowe okręgi wyborcze. Pierwszym dowodem na to jest mała frekwencja, która wynosiła 48,92 %. Ważnymi danymi statystycznymi jest również podział na uczestników w wyborach na wsi i w mieście. Generalnie w miastach oddano łącznie głosów 8 191 601 (54,52 %), natomiast na obszarach wiejskich 3 643 907 (42,42 %). Ponadto argument zwolenników JOW, mianowicie głosowania nie na szyld partyjny, a na człowieka najbardziej kompetentnego, również załamuje się, biorąc pod uwagę wyniki wyborów, które miały sprawić, iż Senat stanie się bliższy wyborcom z racji głosowania bezpośredniego. Wreszcie miał być miejscem prawdziwej zadumy nad polskim ustawodawstwem przedstawicieli różnych stronnictw i frakcji. Niestety zabieg ten sprawił, iż polska Wyższa Izba Parlamentu stała się zupełnie zdominowana prze partię zwycięską, która obecnie posiada w nim 62 mandaty, co daje w raz z koalicyjnym PSL-em oraz dorywczo kilkoma senatorami niezrzeszonymi większość, bez oglądania się na największą partię opozycyjną.

Szanse i zagrożenia wprowadzenia Jednomandatowych Okręgów Wyborczych do Sejmu

III Rzeczpospolita Polska to młoda demokracja. 24 lata nauki, jak należy obchodzić się z władzą ludu i czym ona tak naprawdę jest, to dość krótki okres. Warto jednak zauważyć, iż w owym czasie na scenie politycznej udało się wytworzyć nowe twory polityczne, nie związane z historią polski przed 1989 roku. Są nimi Polska Jest Najważniejsza, Solidarna Polska, ale w szczególności Twój Ruch, a wcześniej Samoobrona. Świadczy
to o tym, iż polska scena polityczna podlega stałym zmianom. Na dziś trudno jest powiedzieć o stałym elektoracie wyborczym oraz o filarach polityki, które są reprezentantami dużej grupy ludzi. Jedyne partie, które mogą pretendować do tego miana to PO oraz PiS i SLD. Na tak rozdrobnionym i niestabilnym rynku politycznym, wprowadzenie JOW mogłoby doprowadzić do tego, iż w Sejmie znalazłyby się osoby, które naturalnie reprezentowałyby określoną liczbę swych wyborców np. związkowców czy lekarz. Jednakże multiplikując takie przypadki, oczom naszym ukazuje się spolaryzowany i rozdrobniony parlament, który ulega stałym zaburzeniom, nie jest w stanie sprawnie działać, a rządy zmieniają się co kilka miesięcy. Ergo polski parlamentaryzm zamiast rozwijać się, wraca do roku 1991, gdzie na jednej Sali obrad zasiadały takie partie jak UPR, czyli partia kanapowa z 3 mandatami, Polska Partia Przyjaciół Piwa z kilkunastoma i wiele innych mniej lub bardziej stabilnych tworów.

Patrząc w przeszłość, znając polityczną praktykę, za kilka kolejnych lat powrócilibyśmy do dwóch filarowych partii politycznych, jako odskocznia i sprzeciw wobec rozdrobnienia i politycznemu planktonowi. Należy pamiętać, iż parlament to odzwierciedlenie narodu, a nie odwrotnie. Wprowadzenie Jednomandatowych Okręgów Wyborczych to również  wiele obaw w postaci możliwych nadużyć, jak wytyczania okręgów wyborczych w taki sposób, aby zwiększyć możliwości uzyskania mandatu przez konkretnego kandydata (Gerrymandering). Kwestia malapportionmentu jest również ważna, gdyż w przypadku wprowadzenia nowej ordynacji, należałoby wprowadzić za przykładem Wielkiej Brytanii, Komisje Rozgraniczenia ustalające kształt okręgów, nowy organ określający nowelizujący wyborczy schemat kraj.

Kolejnym pytaniem jakie należy zadać jest to, czy w przypadku wprowadzenia JOW, na polską scenę polityczną nie zostaną wpuszczone ugrupowania o charakterze regionalnym, które za główny cel zakładają załatwienie partykularnych interesów swojej grupy społecznej, swojego regionu. Może to prowadzić do regionalnego rozdrobnienia politycznego, gdyż polityk, który nie będzie na bieżąco z sytuacją we własnym regionie, mówiąc kolokwialnie, wypada z gry.

Podsumowując, polska polityka boryka się z wieloma trudnościami na co dzień. Poziom prowadzonego dyskursu politycznego, niekompetencja parlamentarzystów, brak płynnie przeprowadzanego procesu legislacyjnego itd.. Z drugiej strony nie ma idealnego systemu politycznego, ani ordynacji wyborczej, która zrewolucjonizowałaby politykę i państwo. Jednomandatowe Okręgi Wyborcze są kolejnym rozwiązaniem, lecz nie są złotym środkiem, czy antidotum na bolączki całego systemu. Z zasady ordynacja wyborcza jest wypadkową działalności politycznej obywateli państwa i nie możliwe jest odgórne jej sankcjonowanie lub narzucanie. Moim zdaniem Polska nie jest gotowa na Jednomandatowe Okręgi Wyborcze, a gdy będą one w przyszłości potrzebne, to system polityczny sam ulegnie konwersji w tym kierunku, bez ingerencji w niego.


[1] http://zmieleni.pl/o-akcji-plan/dlaczego-zmieleni/.

[2] http://zmieleni.pl/czym-sa-jow-y/.

[3] http://www.jow.pl/abc-jow.

[4] http://zmieleni.pl/czym-sa-jow-y/.

[5] http://www.jow.pl/abc-jow#3.

[6] Zob.: Wprost, Kukiz: w Polsce mamy 5 PZPR-ów, http://www.wprost.pl/ar/346571/Kukiz-w-Polsce-mamy-piec-PZPR-ow/.

[7] W wyborach w 2010 roku rozkład mandatów był następujący: Partia Konserwatywna 306, Partia Pracy 258, Liberalni Demokraci 57, Demokratyczni Unioniści 8, Szkocka Partia Narodowa 6, Sinn Fein 5 i inne 10. Zob.: http://www.parliament.uk/mps-lords-and-offices/mps2/state-of-the-parties/.

[8] http://wybory2011.pkw.gov.pl/wsw/pl/000000.html#tabs-2.

[9] http://obywateledosenatu.pl/.

[10] Warto dodać, iż jeszcze we wrześniu 2011 roku w Senacie VII kadencji senatorowie Paweł Klimowicz, Tomasz Misiak i Marek Trzciński utworzyli koło „Unia Prezydentów – Obywatele do Senatu”. Zob.: http://www.rp.pl/artykul/16,712993-Obywatele-do-Senatu-utworzyli-w-Senacie-kolo-.html.

[11] http://obywateledosenatu.pl/wspieramy.

[12] Jarosław Obremski otrzymał 41,89% głosów. Tuż za nim uplasował się kandydat KW Platformy Obywatelskiej Leon Kieres z wynikiem 35,36% głosów. Trzeci kandydat Kornel Morawiecki z KW Wyborców „Wolni i Solidarni” Kornela Morawieckiego otrzymał 22,76%. Zob.: http://wybory2011.pkw.gov.pl/wyn/020000/pl/okr-3.html?id=8&tab=2#tabs-4.

[13] http://pkw.gov.pl/.

[14] Wybory 2011 to wielka porażka Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który nie dość, że osiągnął słaby wynik do Sejmu, to jeszcze nie uzyskał żadnego mandatu w Senacie.

[15] Zob.: http://wybory2011.pkw.gov.pl/wyn/100000/pl/okr-9.html?tab=2#tabs-1.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję