Szanse i zagrożenia PJN :)

Joanna Kluzik – Rostkowska podczas wystąpienia w Hotelu Europejskim w połowie listopada zeszłego roku zapowiedziała powstanie, najpierw stowarzyszenia, a później partii o wdzięcznej i znajomo brzmiącej nazwie Polska Jest Najważniejsza. Nowa formacja ma stanowić odpowiedź „liberałów z PiS” na zapotrzebowanie elektoratu centroprawicowego, (konserwatywno – republikańskiego). O szansę i zagrożenia stojące przed PJN zapytałem:

Pawła Poncyliusza – posła PJN i wiceszefa Stowarzyszenia

Piotra Zarembę – publicystę „Rzeczpospolitej”

Marcina Króla – historyka idei

Jacka Żakowskiego – publicystę „Polityki”.

Szanse i atuty

Zacząć wypada od mocnych stron nowej formacji. Zdaniem Pawła Poncyliusza są to „otwarta postawa i koncyliacyjna natura. Jesteśmy gotowi rozmawiać z każdym, potrafimy wypracowywać kompromisy. Poza tym wielu z nas, szczególnie w gronie liderów, ma doświadczenie w strukturach państwa. Jeżeli coś obiecujemy, jeśli zabieramy głos w jakiejkolwiek sprawie to mamy wyobrażenie jaka jest dynamika i jakie są trendy dominujące w różnych instytucjach państwowych. Mamy świadomość, że pewne rzeczy, które się łatwo mówi są trudne do zrealizowania. Oprócz tego jesteśmy stosunkowo młodymi ludźmi. Łączymy młodość z doświadczeniem”. Tyle o atutach. Natomiast co do szans to warto w tym miejscu zacytować Piotra Zarembę, który słusznie zauważa, że „PJN może pomóc obcięcie budżetów największych partii politycznych. Pomogłoby im też gdyby PO przeforsowało nowelizację ordynacji wyborczej w myśl, której zakazana zostałaby reklama telewizyjna. Wtedy szanse nowego ugrupowania wzrosłyby”.

Trudno jest niezgodzie się z Pawłem Poncyliuszem, że w jego ugrupowaniu znajdują się młodzi, lecz doświadczeni politycy. Z drugiej jedna strony, może to im zaszkodzić, ponieważ w Polakach rośnie potrzeba odświeżenia politycznych elit. Obawiam się, że sama zmiana szyldu może nie wystarczyć. Potrzeba nam nowych twarzy.

Szanse PJN oparte są w dużej mierze na czymś co Brytyjczycy nazywają wishful thingking (myśleniem życzeniowym) – „gdyby PO przeforsowało nowelizację.”, „PJN może pomóc.”. Realia są takie, że PO, PiS, SLD i PSL mają do swej dyspozycji znaczące środki finansowe i organizacyjne. A PJN, z tego co wiem, nie może się pochwalić kontem, na którym zgromadzone są imponujące kwoty pieniędzy, o zasobach ludzkich nie wspominając.

Zagrożenia, tożsamość i wyrazistość

Moi rozmówcy (oprócz Pawła Poncyliusza) zgodnie stwierdzili, że największym zagrożeniem stojącym przed Polska Jest Najważniejsza są kwestie związane z tożsamością i wyrazistością. Oddaję im głos:

Marcin Król: „Wszyscy wiemy jak trudno jest obecnie zaistnieć na polskiej scenie politycznej. Moim zdaniem Polska Jest Najważniejsza ma jeszcze bardziej utrudnione zadanie, ponieważ nie wyróżnia się niczym szczególnym. W moim przekonaniu to stowarzyszenie nie ma specyficznego programu, który wyraźnie odróżniałby je od istniejących już partii. Propozycje PJN mają jak dla mnie zbyt mało seksapilu. Na tle Platformy Obywatelskiej, która obecnie dominuje (i dominować będzie) trudno jest zbudować centroprawicowe ugrupowanie o odpowiedniej dynamice programowo-wyborczej, które stałoby się jakąkolwiek konkurencją dla partii Tuska. Nie udało się Palikotowi, który dużo bardziej odróżnia się od PO i nie uda się pewnie pani Kluzik-Rostkowskiej. Z drugiej strony, moim zdaniem, nie ma zapotrzebowania na PiS w wersji light. Ludzie, którzy uważają, że wszystko zawsze jest źle, ludzie, którzy nienawidzą zmian i są naturalnymi malkontentami wolą głosować na PiS w wersji hard. W sferze światopoglądowej PJN nie odróżnia się niczym szczególnym czy to od Platformy czy od Prawa i Sprawiedliwości”.

Trudno jest nie zgodzić z tym co stwierdza prof. Król. Jedynym prawdziwym odróżnieniem PJN od PiS ma być, słynny już, podział na wersję „hard” i „light” jednej formacji. Określenie klucz: jedna formacja. Aczkolwiek, dla mnie, na tym podziale można chociaż spróbować zbudować sobie elektorat i polityczne zaplecze. Z pewnością istnieje grupa osób, którzy ideologicznie podpisują się pod słowami i działaniami Jarosława Kaczyńskiego, lecz sposób w jaki prezentuje swoje poglądy jest dla nich nie do przyjęcia.

Jacek Żakowski: „Największym zagrożeniem dla PJN są członkowie PJN, ponieważ nie mogą się zdecydować czy wolą państwo autorytarne w wersji IV RP i braci Kaczyńskich czy państwo liberalne w modelu III RP. Uważam, że jeśli ktoś nie udziela jasnej odpowiedzi na tak fundamentalne pytanie to nie może skonstruować sensownego i układającego się w logiczną układankę programu. Powstają wtedy takie absurdy jak połączenie polityki społecznej pani Kluzik-Rostkowskiej z polityka ekonomiczną pani Gilowskiej. W okresie kiedy realna polityka była przykryta przez szaleństwo symboliczne mogło to uchodzić płazem. Teraz jednak ten czas już dobiegł końca. Fundamentalne niespójności programowe będą trudne to utrzymania i staną się przyczyną utraty wiarygodności pośród wyborców. PJN nie posiada też odrębnej tożsamości. Jestem skłonny przyznać rację politykom PiS-u, którzy twierdzą, że wyborcy wybiorą oryginał, a nie podróbkę. Polacy chcą głosować albo na Polskę liberalną, i wtedy wybierają PO, albo na Polskę nieliberalną i wybierają PiS. A jeśli wolą lewicę to wybierają SLD. PJN może okazać się niewypałem nie dlatego, że tworzą ją nieciekawi ludzi o słabych osobowościach tylko dlatego, że nie mogą oni zdecydować się co do swojej tożsamości. Może ich spotkać los Unii Wolności, która nie mogła się samookreślić a swych szeregach miała takie znakomitości jak Bronisław Geremek”.

Wyzwania tożsamościowe jakie stoją przed PJN są fundamentalne, owszem. Ale czy programowe rozbieżności też? Spójrzmy na miłościwie nami rządzącą Platformę: deklarowali przywiązanie do wolnego rynku, chcieli wprowadzać podatek liniowy, zlikwidować Senat. Z tych deklaracji wyszły jednak całkowicie odmienne działania: demontaż systemu emerytalnego, a właściwie jego wolnorynkowej części, zmiana stawek VAT równająca się wzrostem tego rodzaju opodatkowania oraz rozrost administracji publicznej. A sondaże PO wciąż ma bardziej niż zadowalające dla jej członków. Zatem, nie uważam, żeby akurat kwestie programowe miałby znacząco zaważyć na przyszłości stowarzyszenia Kluzik-Rostkowskiej i Poncyliusza.

Piotr Zaremba: „Bardzo doceniam zalety pani Kluzik-Rostkowskiej, lecz nie jestem pewien czy jest ona materiałem na wyrazistego i silnego lidera. Partie wodzące prym w polskiej polityce mają niekwestionowanych przywódców i jasny łańcuch podejmowania decyzji. W PJN tego nie dostrzegam, aczkolwiek z czasem mogą się wytworzyć potrzebne mechanizmy. Szansą Polska Jest Najważniejsza jest przede wszystkim kampania wyborcza, w której kluczową role odgrywają tematy społeczno-gospodarcze. W tych kwestiach są oni bardzo silni. Natomiast jeśli kampanie zdominuje sprawa katastrofy smoleńskiej i rapo
rtu MAK-u, wtedy PJN zginie w cieniu PiS-u i PO. Zagrożeniem dla PJN jest także rozbicie ich działalności na Warszawę i Brukselę. Trudno będzie Adamowi Bielanowi, Michałowi Kamińskiemu i Markowi Migalskiemu prowadzić kampanię na odległość”.

Jak już wspomniał Marcin Król nowym tworom na polskiej scenie politycznej trudno jest wyjść z cienia PO, PiS, SLD i PSL. Jednym z czynników, które o tym decydują jest bezwątpienia posiadanie przez każde z tych ugrupowań wyrazistego lidera. Cokolwiek by nie mówić o Napieralskim i Pawlaku każdy z nich pośród pewnych grup cieszy się wysokim poparciem: szef SLD pośród młodych wyborców, a prezes PSL pośród członków swojej partii. Palikotowi się raczej nie udało zaistnieć samodzielnie , choć jest wyrazisty. Czy uda się to PJN? W mojej ocenie gdyby to Paweł Poncyliusz stanął na czele tego ugrupowania kłopoty związane z wyrazistym przywództwem mogłyby zniknąć.

Moim zdaniem remedium na problemy z tożsamością PJN jest „ucieczka” w merytoryczność, nagłaśnianie i forsowanie konkretnych rozwiązań. „Uważamy, że mamy propozycje, które przekonają Polaków, iż jesteśmy formacją Polsce potrzebną, która może być konstruktywną opozycją wobec rządów PO. W debacie nad odwołaniem ministra Grabarczyka premier Donald Tusk apelował, żeby krytykujący rząd przedstawiali konkretne projekty, co jest zgodne z naszymi planami – chcemy przedstawiać pozytywne rozwiązania najważniejszych naszym zdaniem problemów. Będziemy aktywnie zabierać głos w takich kwestiach jak wolność gospodarcza, wrażliwość społeczna czy polityka prorodzinna”. Te słowa Pawła Poncyliusz zdają się wskazywać na to, że członkowie Polska Jest Najważniejsza dostrzegają problemy wynikające ze zbyt małego poziomu specyficzności ich ugrupowania. Nadal jednak nie znamy odpowiedzi na fundamentalne pytanie, które postawił Jacek Żakowski. Jednak wypadałoby się zastanowić jaką część polskiego społeczeństwa obchodzą dziś akademickie dyskusje o ideologicznych różnicach między III i IV RP, a jaką konkretne rozwiązania podstawowych problemów, tak prozaicznych jak przysłowiowe „co do garnka włożyć”? Moim zdaniem więcej Polaków żyje z dnia na dzień i ledwo wiąże koniec z końcem i dlatego też ustrój państwa mało ich obchodzi. Jeśli PJN chce osiągnąć sukces to powinna to wykorzystać.

Czy PJN dostanie się do Sejmu?

„Naszym celem jest samodzielne osiągnięcie wyniku pozwalającego dostać się do parlamentu. Bylibyśmy bardzo usatysfakcjonowani wynikiem rzędu 7-8%” – powiedział mi Paweł Poncyliusz. Moim zdaniem jest to dość prawdopodobne, lecz zupełnie innego zdania jest Marcin Król. Według niego „dziś, program wyborczy powinien być skrojony pod kątem ludzkich temperamentów, emocji. A do jakich specyficznych emocji odnosi się program Polska Jest Najważniejsza? Skoro nie udało się osiągnąć dobrych wyników wyborczych tak wyrazistym i odróżniającym się osobom jak Andrzej Olechowski czy Marek Jurek to dlaczego ma się udać PJN? Kiepsko widzę ich szanse na dostanie się do sejmu”.

Z drugiej strony Piotr Zaremba przekonuje, że „gdyby trzymać się sondaży to poparcie dla Polska Jest Najważniejsza waha się między 2 a 5% wyborców. Podobno lepiej dla nowego stowarzyszania wypadają sondaże, w których są podawane nazwiska jego liderów. Niska rozpoznawalność i niskie poparcie jest problemem każdej nowej partii w Polsce. W wypadku PJN badania opinii publicznej pokazują, że jej ewentualny elektorat jest bardzo niepewny. Moim zdaniem jest to taka grupa między PiS-em a Platformę, sieroty po PO-PiS-ie, ludzie, którzy raz głosowali na jednych a raz na drugich, np. w 2007 roku poparli Platformę, a w 2010 roku głosowali na Jarosława Kaczyńskiego, później zrazili się jego powrotem do radykalizmu. Oceniam, że w Polsce stanowią oni 8-12% elektoratu. Jest to mnie więcej różnica między wynikiem Kaczyńskiego z wyborów prezydenckich a wynikiem PiS-u z wyborów samorządowych”. Sieroty po PO-PiS-ie, cytując publicystę „Rzeczpospolitej” stanowią taki elektorat, na którym można spróbować zbudować poparcie dla PJN. Ostatnie decyzje rządu w kwestii OFE nie przysparzają Platformie nowych zwolenników, wręcz odwrotnie. A notowania PiS systematycznie maleją, choć czasem dochodzi do pewnych wahnięć.

Można zgadzać się lub nie z zaprezentowanymi diagnozami dotyczącym szans, zagrożeń i tożsamości Polska Jest Najważniejsza. Można oceniać ich szanse na przekroczenie przez PJN progu wyborczego umiarkowanie optymistycznie jak Piotra Zaremba lub skreślać ich na wstępie jak Marcin Król. Należy jednak pamiętać, że to i tak my zdecydujemy o tym czy nowa formacja będzie mogła uznać rok 2011 za udany.

?

Polacy nie rozumieją prawa — wywiad z Jerzym Stępniem :)

Panie Sędzio, działał Pan w Solidarności lat 80., był Pan internowany w czasie stanu wojennego. Jak z perspektywy czasu ocenia Pan dzisiejszą Polskę? Czy cele, które postawiła sobie ówczesna Solidarność, zostały zrealizowane?

Mówiąc o Solidarności trzeba sobie uświadomić, jak wielki był to ruch, jak wielu różnych ludzi go tworzyło. Był to ruch przypominający konfederacje szlacheckie z czasów Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Można mieć wątpliwości, jak to się stało, że w latach 80. XX w. ludzie (w tym robotnicy) nie posiadający szczegółowej wiedzy historycznej mogli nawiązać do instytucji konfederacji. Otóż wszyscy Polacy czytają dzieła Sienkiewicza, w tym Ogniem i Mieczem. Sienkiewicz dokładnie opisał konfederacje, np. Tyszowiecką, które były formą obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec praw łamiących zasady ówczesnej demokracji. Stąd właśnie w ruchu solidarnościowym można zaobserwować te same mechanizmy co w konfederacjach, m.in. masowy opór przeciw niesprawiedliwości. Solidarność zrealizowała swoje cele w 100 a nawet w 200 proc. Ostatecznie 17.09.1993 r. (wyjście wojsk rosyjskich z Polski) Polska odzyskała suwerenność, a to właśnie był główny cel Solidarności jako masowego ruchu społecznego. Co więcej, to Solidarność dała impuls do zmian w całej Europie zakończonych obaleniem muru berlińskiego i upadkiem komunizmu.

Wielu ludzi twierdzi jednak, że „za PRL było lepiej”, są głosy niezadowolenia z sytuacji w III RP.

Solidarność zrealizowała plan „maksi”. Podkreślam, że Polaków zadowolonych ze zmian jest znacznie więcej. Ludziom, którzy twierdzą, że „wtedy było lepiej” trzeba by pokazać kraj, gdzie granice są zamknięte, na paszport czeka się rok albo wcale nie można go uzyskać, w sklepach niczego nie ma i tak dalej. Większość z nich prawdopodobnie zmieniłaby wówczas zdanie o III RP na lepsze.

Na stronach internetowych Trybunału Konstytucyjnego można przeczytać tekst Pana wystąpienia w czasie, gdy był Pan prezesem Trybunału Konstytucyjnego pt. 500 lat tradycji państwa prawa w Rzeczypospolitej. Mówił Pan o tradycyjnym przywiązaniu Polaków do wolności i prawa. Jak Pan ocenia szacunek dla prawa dzisiejszych Polaków, skoro często się mówi, że nie jest on wielki?

Zanim zaczniemy krytykować obywateli za brak szacunku dla prawa, trzeba powiedzieć wyraźnie, że problem leży po stronie instytucji tworzących prawo. Jest to prawo złej jakości, którego Polacy nie rozumieją. Ustaw jest zbyt dużo, do tego są one pełne błędów. Polskie prawo jest niestety tworzone poza rządem. Tymczasem powinno być tworzone w jednym miejscu, przez jedną specjalistyczną instytucję, taką jaką jest np. Centrum Legislacyjne Rządu. Sejm i posłowie nie powinni grzebać w projektach. Ich zadaniem powinno być tyko przyjęcie ustawy lub jej odrzucenie.

Podobnie senat powinien mieć możliwość przyjęcia projektu, odrzucenia bądź ewentualnie na wzór angielskiej Izby Lordów, odłożenia projektu na rok, tak, aby można sprawę dokładnie przemyśleć. Znamienne, że Trybunał Konstytucyjny często uchylał ustawy po prostu dlatego, że żaden z sędziów nie był w stanie zrozumieć, o co w nich chodzi. Rola Trybunału często sprowadza się do wykonywania funkcji tzw. „brakarza” w fabryce, który wyłapuje wybrakowane produkty.

Do wprowadzenia proponowanych przez Pana rozwiązań potrzebna byłaby zmiana Konstytucji?

Tak, Konstytucja powinna zostać zmieniona. W tym przypadku powinno się uporządkować kompetencje sejmu i senatu. Sejm powinien stanowić prawo (uchwalać) i zajmować się kwestiami politycznymi. Tworzenie projektów prawa powinno należeć do rządu. Oczywiście odpowiednie zmiany musiałyby również zostać wprowadzone do regulaminów obu izb.

Był Pan senatorem w latach 1989-93, czy senat powinien zostać zlikwidowany?

Senat należy zachować. Powinien stać się taką „izbą refleksji”, ale jednocześnie nie powinien mieć możliwości wprowadzania poprawek, powinien mieć tylko takie kompetencje, o których już wcześniej mówiłem, przyjęcie albo odrzucenie projektu bądź odłożenie go na później. Można by się było również zastanowić nad zmniejszeniem liczby posłów. Nie ma co się oszukiwać, w dzisiejszym sejmie zaledwie kilkudziesięciu posłów ma rzeczywistą pozycję pozwalającą im decydować o kształcie prawa. Tylko oni wiedzą, o co tak naprawdę chodzi w uchwalanej ustawie. Rola pozostałych posłów sprowadza się w zasadzie do podnoszenia rąk w czasie głosowań.

A co Pan sądzi o pomyśle od czasu do czasu zgłaszanym przez różnych konstytucjonalistów, aby senat zamienić w taką „izbę mędrców”, tzn. wprowadzić census wykształcenia tak aby senatorem mogli zostać ludzi z odpowiednim wykształceniem?

To jest zły pomysł. Przychylam się jedynie do koncepcji, o której mówił w jednym z wywiadów prezydent Kwaśniewski, żeby senatorami stawali się automatycznie byli prezydenci. To są osoby publiczne, również po zakończeniu kadencji. Mają autorytet w społeczeństwie i doświadczenie, jakie uzyskali, piastując urząd prezydenta. Jeżdżą po świecie, wykładają na uniwersytetach. Przyznanie im dożywotnio miejsca w senacie jest interesującym pomysłem wartym rozważenia.

Czy Pana zdaniem konstytucja powinna zostać zmieniona również w innych dziedzinach?

Mieliśmy ostatnio dobry przykład, gdy Trybunał Konstytucyjny musiał się wypowiedzieć w kwestii kompetencji w reprezentowaniu Polski na szczytach unijnych. Prezydent jest wybierany w wyborach powszechnych, z tego powodu jest on zmuszony do przypominania się wyborcom, gdy kończy się pierwsza kadencja. Ludzie wybierają prezydenta, więc oczekują od niego konkretnych działań.

Prezydent, chcąc zwiększyć swoje szanse na reelekcję, podejmuje kroki mające zapewnić mu potrzebne poparcie. W ten sposób często wkracza w kompetencje Rady Ministrów. Należy uporządkować kompetencje organów władzy wykonawczej.

W takim razie, jeżeli dobrze rozumiem, zmiany wymagałyby rezygnacji z kompromisu wypracowanego w latach 90. XX w. i wprowadzenia albo systemu parlamentarnego, albo prezydenckiego? Które rozwiązanie uważa Pan za lepsze?

W tradycję polskiej państwowości wpisany jest parlamentaryzm. System prezydencki istniał tylko raz, na mocy konstytucji kwietniowej 1935 r. Ten pomysł się nie sprawdził. Władza prezydenta była zbyt rozległa.

Czy w związku z tym wybory prezydenckie powinny być powszechne?

Prezydent powinien być wybierany tak jak w każdym systemie parlamentarnym, przez Zgromadzenie Narodowe bądź inne ciało kolegialne. Jak już wcześniej wspomniałem, wybór powszechny powoduje, że wyborcy mają konkretne oczekiwania w stosunku do prezydenta, których on nie może spełnić, bo nie ma takich kompetencji. W systemie parlamentarnym wybór prezydenta w wyborach powszechnych nie ma sensu. Rada Ministrów jest ciałem, które ma być władzą wykonawczą, a nie prezydent, który w systemie parlamentarnym pełni funkcje głównie reprezentacyjne.

Czy proponuje Pan jakieś inne zmiany w konstytucji?

Do konstytucji należy wpisać Unię Europejską. Innymi słowy chodzi o wyraźne określenie zasad relacji pomiędzy krajowymi-polskimi organami władzy z organami Unii Europejskiej. Konstytucja w obecnym kształcie nie przeszkadza członkostwu Polski w UE, umożliwia je. Jednakże nic poza tym. Tymczasem Unia Europejska jest tak istotnym projektem, że konstytucja nie może jej przemilczać. Kiedy konstytucja była tworzona w latach 90., trudno było przewidzieć, kiedy (i czy w ogóle) Polska do Unii wstąpi, stąd brak odpowiednich regulacji. Od wejścia Polski do UE upłynęło już pięć lat. Najwyższy czas, żeby UE stała się wyraźnie rozpoznawalna przez polską Ustawę Zasadniczą.

Jeśli chodzi o inne propozycje zmian, to powinno się zrezygnować z upoważnienia prezydenta do wyboru Prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Chodzi o to, że prezydent ma uprawnienie do przedłożenia projektu ustawy w celu określenia jej zgodności z konstytucją. To oznacza, że jest potencjalnie bezpośrednio zainteresowany sprawami prowadzonymi przez Trybunał Konstytucyjny. Pojawia się konflikt interesów. Prezydent nie powinien mieć wpływu na wybór prezesa tej instytucji. Prezesa powinni wybierać sami sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, niech oni decydują, kto będzie ich szefem.

Spotkałem się z opinią powtarzaną przez niektórych konstytucjonalistów, że konstytucję powinno się chronić przed zbyt częstym zmienianiem. Jedną z propozycji jest wprowadzenie obowiązkowego przeglądu konstytucji np. raz na 10 lat przez ciało kolegialne złożone ze specjalistów, którzy proponowaliby ewentualne zmiany, gdyby uznali, że takowe są konieczne. W okresie pomiędzy przeglądami zmiana konstytucji byłaby bardzo utrudniona i możliwa tylko w wyjątkowych przypadkach. Co Pan sądzi na ten temat?

To jest interesujący pomysł, wart rozważenia. Jednocześnie pamiętajmy, że jak dotąd konstytucja została zmieniona tylko dwukrotnie: w 2006 roku wprowadzono zapisy dotyczące Europejskiego Nakazu Aresztowania, a ostatnio, w 2009 roku zmieniono art. 105 konstytucji dotyczący rozszerzenia przesłanek biernego prawa wyborczego, wprowadzając zakaz wyboru do sejmu lub do senatu osoby skazanej prawomocnym wyrokiem na karę pozbawienia wolności za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego. Tak więc obecnie nie widzę zagrożenia zbyt częstymi zmianami konstytucji.

Wracając do Trybunału Konstytucyjnego, był Pan jego prezesem w okresie od 4 listopada 2006 r. do 25 czerwca 2008 r., czy zdarzały się próby nacisków, próby wpływania na decyzje sędziów, np. ze strony posłów?

W czasie całej kadencji zdarzyło mi się jeden raz, że próbowano wpłynąć na moje stanowisko. Zabawne, że osoba, która starała się przekonać mnie do zajęcia określonego stanowiska, nie zdawała sobie sprawy, że jest ono całkowicie zbieżne z moim własnym. Wymaga podkreślenia, że sędziowie Trybunału są całkowicie niezawiśli. Żaden sędzia nie utożsamia się z opcją polityczną, która miała wpływ na jego wybór. Funkcja, którą pełni, jest ukoronowaniem jego kariery. Jednocześnie warto podkreślić, że na całe szczęście nikt nie może być wybrany na kolejną kadencję. Sędzią Trybunału można być tylko jeden raz. Gdyby było inaczej, ubiegający się o reelekcję mógłby być bardziej podatny na naciski. Obecnie takiego zagrożenia nie widzę.

Czy Trybunał Konstytucyjny można jakoś ulepszyć?

Regulacje kształtujące Trybunał Konstytucyjny są właściwe. Jedyne zmiany, które moim zdaniem można by rozważyć, to wydłużenie kadencji sędziów, np. do 12 lat [obecnie jest to 9 lat], zmiana wyboru prezesa, o której już mówiłem i zwiększenie roli senatu poprzez przyznanie mu prawa wyboru części sędziów. Inne zmiany są zbędne. Za szczególnie szkodliwe uważam pomysły, które się czasem pojawiają – aby przywrócić uprawnienia sejmu do uchylania odpowiednią większością głosów orzeczeń Trybunału. Wymaga podkreślenia, że Trybunał zyskał realny wpływ na kształtowanie prawa właśnie z momentem, gdy jego orzeczenia stały się ostateczne.

Czy możliwe jest rozdzielenie funkcji Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego?

Przede wszystkim prokuratura powinna być częścią władzy sądowniczej, prokurator generalny powinien być oskarżycielem, a nie sędzią śledczym. To w latach 50., w czasach stalinizmu, przyznano Prokuratorowi Generalnemu kompetencję sędziego śledczego. To jest do zmiany. Należy poważnie rozważyć ustanowienie odrębnego w swych kompetencjach stanowiska sędziego śledczego. W ten sposób Prokurator Generalny naturalnie nie będzie miał wpływu na prowadzone śledztwa. Pozwoliłoby to ograniczyć oskarżenia o polityczne naciski na prokuratury, jakie się czasem pojawiają. Jednocześnie Minister Sprawiedliwości nie powinien się wtrącać do władzy sądowniczej. Minister pełni funkcję polityczną i tym się powinien zajmować, polityką.

Był Pan jednym z twórców reformy samorządowej w Polsce, czy Pana zdaniem reforma się udała? Od czasu do czasu pojawiają się głosy, że np. powiaty powinno się zlikwidować.

Powiaty powinny zostać zachowane. Są one silnie umiejscowione w tradycji polskiego samorządu. One tak naprawdę zawsze istniały, nawet jeśli czasem były inaczej nazywane. Natomiast końcowy efekt reformy samorządowej odbiega od idei, która przyświecała koncepcji tworzonej przy moim udziale. Przede wszystkim brak jest skutecznej kontroli nad finansami jednostek samorządu. Taka kontrola powinna być zupełna i fachowa. Tymczasem Regionalne Izby Obrachunkowe spełniają jedynie tę drugą cechę. Kontrole są tylko wyrywkowe i nie mogą objąć całości finansów gminy. Co więcej, wprowadzenie bezpośrednich wyborów wójta, burmistrza i prezydenta miasta dodatkowo osłabiło kontrolę lokalnej rady nad finansami będącymi w gestii lokalnej władzy wykonawczej.

Powinien być to audyt przeprowadzony przez profesjonalistę z zewnątrz, tzn. fachowy i jednocześnie zupełny, obejmujący całość finansów i wykonanie budżetu.

Samorządy są poza tym za bardzo upolitycznione. Prowadzi to do tego, że urzędnicy nie mają wystarczająco silnej, samodzielnej pozycji w stosunku do radnych. Muszą pracować ze świadomością, że narażenie się danej opcji politycznej może ich pozbawić pracy. Tymczasem radnymi zostają osoby wskazane przez partie polityczne, gdyż system wyborczy funkcjonuje w oparciu o ordynację proporcjonalną (tylko w gminach poniżej 20 000 mieszkańców jest ordynacja większościowa). W dodatku tacy radni często traktują swoją pracę nie jak misję, działanie na rzecz lokalnej społeczności, a wręcz przeciwnie – jak zwykłe źródło zarobkowania. Dlatego uważam, że radnym nie powinny przysługiwać wysokie diety, jak to jest obecnie, a co najwyżej zwrot utraconych zarobków w związku z koniecznością pracy w samorządzie.

Wspomniał Pan o nadmiernym upolitycznieniu samorządów jako efekcie zastosowania ordynacji proporcjonalnej. Pełnił Pan w latach 1990-93 funkcję Generalnego Komisarza Wyborczego, czy widzi Pan możliwość odpolitycznienia wyborów w Polsce? Skąd się bierze niska frekwencja wyborcza?

Polacy nie rozumieją prawa, o czym już mówiłem! Zasady przeprowadzania wyborów (na wszystkich szczeblach) są wyjątkowo skomplikowane i całkowicie niezrozumiałe również dla osób z wyższym wykształceniem. Nawet jeden z moich znajomych, adwokat, był bardzo zaskoczony, gdy wytłumaczyłem mu, na czym polega zasada proporcjonalności. Ludziom się wydaje, że stawiając krzyżyk przy danym nazwisku głosują właśnie na tę konkretną osobę. Tymczasem taki głos oddany jest na partię, kandydat może odnieść z tego korzyć dopiero w drugiej kolejności. Niska frekwencja w czasie wyborów bierze się między innymi z tego, że ludzie nie rozumieją zasad systemu wyborczego, więc do wyborów nie idą. Nie widzą siły swojego głosu.

Obrońcy wyborów proporcjonalnych argumentują, że przy ordynacji większościowej (z okręgami jednomandatowymi) duża część głosów może się zmarnować. Twierdzą, że wygrywa jedna osoba, a reszta, choćby w sumie zebrała kilkadziesiąt procent głosów, wybory przegra. Jednakże to jest kwestia podjęcia decyzji, czy wybieramy konkretne osoby ze względu na ich kwalifikacje lub inne zasługi, czy wybieramy partię polityczną, która nam narzuca kandydatów. Dotyczy to zwłaszcza wyborów samorządowych. Wprowadzenie w gminach powyżej 20 000 mieszkańców zasady proporcjonalności to nonsens. Uderza to w samą ideę samorządu jako takiego i powoduje to, o czym była już mowa – nadmierną władzę partii politycznych. Co więcej, system proporcjonalny powoduje, że również kandydaci z tej samej listy (partii) walczą ze sobą. To absurd, to wszystko powoduje obniżenie kultury politycznej.

Co Pan sądzi o pomyśle wprowadzenia obowiązku głosowania, tak jak to jest np. w Belgii, przy jednoczesnym karaniu mandatem osoby, która nie uczestniczy w wyborach bez usprawiedliwienia?

To jest pomysł całkowicie absurdalny. Weźmy pod uwagę, że przecież niepójście na wybory to też jest wybór! Obywatel ma do tego pełne prawo.

Przez szereg lat wykonywał Pan zawód radcy prawnego. Jako aplikant radcowski chciałbym na koniec zapytać, co Pan sądzi o formie, w jakiej obecnie odbywa się aplikacja radcowska (adwokacka jest zresztą podobna).

Szkolenie aplikantów powinno się opierać na relacji mistrz-uczeń. Patron powinien kształtować przyszłego aplikanta z naciskiem na etykę zawodu, wpajać wartości moralne. Prowadzenie szkolenia polegającego na gromadzeniu masy ludzi na wykładach będących w istocie powtórzeniem tego, co aplikant usłyszał na uniwersytecie z rozszerzeniem obejmującym orzecznictwo sądów, to nie jest dobre rozwiązanie. Można co prawda przekazać w ten sposób wiedzę merytoryczną, ale nie da się przekazać aplikantowi wartości, które powinny przyświecać każdemu prawnikowi wykonującemu zawód zaufania publicznego. Warto pamiętać, że umiejętności mogą wręcz szkodzić, jeżeli wykorzystuje je osoba o niewykształconych zasadach etycznych.

Ponadto warto zauważyć, że w Polsce adwokatów jest bardzo dużo. Mówiąc o adwokatach, mam tu na myśli również radców prawnych, gdyż de facto są to te same zawody. W sumie to jest ponad 30 000 osób na 38 mln obywateli. W Niemczech adwokatów jest ponad 100 000, ale weźmy pod uwagę, że liczba ludności wynosi tam aż 82 mln. To znaczy, że nasycenie rynku w Polsce i w Niemczech wcale tak bardzo od siebie nie odbiega. Na efekty nie trzeba długo czekać. Już dziś w Polsce zdarzają się adwokaci, których nie stać na opłacanie składki korporacyjnej.

Czy korporacje radcowska i adwokacka powinny się połączyć?

Tak, powinny się połączyć, ale z drugiej strony, jeżeli tego nie zrobią, to nic złego się nie stanie.

Dziękuję za rozmowę.

Pomruki z katafalku :)

8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Polskie wybory parlamentarne 2023 obrastają już legendą. I to nie tylko w samym kraju, ale także poza granicami. Przez całe długie trzy dekady obowiązywania demokracji Polki i Polacy nie wykazywali się wielkim zamiłowaniem do praktykowania tego ustroju. Frekwencje wyborcze były u nas rachityczne i budzące nieskrywane niedowierzanie ze strony zewnętrznych obserwatorów swoim niskim poziomem. Trzecia Rzeczpospolita nie budziła większych emocji, jej instytucje były traktowane w najlepszym razie obojętnie, konstytucja nie inspirowała nikogo do recytowania jej fragmentów z pamięci, cała państwowość nie zbudowała wokół swojego istnienia żadnego mitu, narracji czy legendy, która kogokolwiek by porywała, i to pomimo sprzyjających do tego warunków, które u jej zarania stworzył przecież pokojowy demontaż komunizmu przez obywatelski ruch Solidarności. 

Tego rodzaju zobojętniała i stroniąca od etosu gromada ludzi wydawała się idealnym materiałem do wzięcia ją pod but autorytaryzmu z podpórką w postaci hojnych transferów socjalnych. Odrzucenie stresującego ładu wolności, samodzielności i odpowiedzialności za własne życie i wybory, który kroczy wraz z demokracją liberalną, na rzecz Kisielowego „urządzenia się w dupie”, paternalizmu, patriarchatu, schematu stada owiec kroczącego za pasterzem i państwa opiekującego się finansami mieszkańców w zamian za ich milczenie i posłuszeństwo, wydawało się logiczną konsekwencją i strzałem w dziesiątkę nad Wisłą. Tymczasem 8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Obywatele Polski wyrwali się ze stuporu. Niemal 75% z nich zagłosowało w kluczowych wyborach, liczba nigdy wcześniej nie widziana, niespodziewana, nieprzewidziana przez żadne przedwyborcze badania społeczne. Efekt? Wynik wyborów, w których mocno już zakorzeniona, autorytarna i populistyczna władza została odsunięta nie o włos, jak w USA lub Brazylii, a przytłaczającą przewagą głosów dla jej zadeklarowanych przeciwników, dotąd nazywanych partiami demokratycznej opozycji.

Polski wyborca dostrzegł, że PiS usiłuje uczynić zeń mieszkańca anachronicznego skansenu. Skansenu przymuszającego ludzi do życia według wartości minionych i gremialnie odrzuconych przez młode pokolenia, których symbolem była odchodząca wraz z władzą PiS Wanda Półtawska. Zamachnięcie się przez reżim na prawa kobiet, w efekcie wraz z ich prawem do życia, okazało się kilka lat później śmiertelnym ciosem w rządy partii Kaczyńskiego. To wtedy jej poparcie tąpnęło, a skrzywdzeni poprzysięgli zemstę w lokalach wyborczych. 

Wieloletni i nierozwiązany konflikt ze światem zachodnim o ustrojowe ramy praworządnościowe (nawet jeśli sama ta materia, jako dość skomplikowana, nie docierała do masowego odbiorcy i jego emocji) z roku na rok coraz bardziej prawdopodobnym czynił jakąś formę rozstania się Polski z Unią Europejską, utracenia możliwości rozwojowych uznawanych (pochopnie) za oczywistość i osunięcia się kraju do geopolitycznej szczeliny pomiędzy światami, w której łowić mógłby nader łatwo pan na Kremlu. Zamknięcie granicy ze Słowacją, mające odsunąć od rządu PiS zarzuty sprokurowania kryzysu migracyjnego poprzez aferę wizową, stało się zamiast tego poglądową demonstracją przyszłości Polski w razie polexitu i było masywnym strzałem Kaczyńskiego w jego schorowane kolano.

W końcu, do bardzo wielu młodych Polaków dotarło też, że dobrobyt ufundowany na zasiłkach, dopłatach i innych transferach, na tymczasowych prowizorkach w postaci tarcz antyinflacyjnych czy zmanipulowanych cenach na Orlenie, to w średniej perspektywie przepis na katastrofę inflacji, zadłużenia, zerowego wzrostu PKB i znikających szans na tworzenie własnych małych biznesów w kraju, w którym państwo nosiło się nawet z zamiarem powołania państwowej sieci sklepów spożywczych. Oni początkowo chcieli zagłosować na Konfederację, aż Ryszard Petru uświadomił im, że liderami Konfederacji są niekompetentni politycy różniący się od PiS tylko tym, że zamiast tekturowych czeków rozdają na imprezach falsyfikaty banknotów.

PiS zalała fala społecznego oburzenia i niezgody na pisowską wizję Polski. Landslide victory – tak w języku angielskim określa się tego rodzaju rezultaty wyborcze, lawinowe zwycięstwa. W obecnie trwającej fazie rośnięcia w siłę autokratów w państwach Zachodu (jej początek datuje się na lata 2005-08) PiS jest pierwszą autorytarną ekipą, która poniosła totalną porażkę, pomimo dwóch kadencji ciosania ustroju i podporządkowywania wszystkich instytucji państwa partii i jej interesom. Na nierównym boisku wyborczym, gdzie nie było uczciwej kampanii, nie było bezstronnych mediów publicznych, nie było równości w dostępie do kampanijnych funduszy, gdzie mandaty były wadliwie podzielone pomiędzy okręgi, gdzie usiłowano unieważnić głosy Polaków mieszkających za granicą, gdzie podważono tajność wyborów za pomocą zlania ich z referendum, PiS dostał tzw. łomot. Polsce może się i III RP zanadto nie udała. Ale przede wszystkim nie udał się jej autorytaryzm. Szczęśliwie okazał się on słaby, przeskalowany, nadmiernie pewny siebie i stojący na słabych fundamentach. 

Gdy analitycy polityki i czynni politycy w wielu krajach zajmują się analizą przyczyn załamania się polskiej demokracji w 2015 r. i przyczyn jej odrodzenia się w roku 2023, jako że sami szykują się na nadchodzący czas smuty pod prezydenturą Le Pen czy ekspansję AfD, my zastanówmy się, dlaczego wygraliśmy. Czy byliśmy tak mocni czy reżim był tak słaby?

W przeddzień wyborów po stronie demokratycznej dominowało raczej narzekanie i antycypowano niepowodzenie. Dzisiaj wydaje się, że były to nastroje wewnątrz internetowej bańki politycznych „wyjadaczy”, którzy polityką żyją dzień w dzień. Tam nie ustawało narzekanie na brak wspólnej listy (lub na nawoływania do wspólnej listy), histeryzowanie na każdy kolejny sondaż pokazujący większość dla potencjalnej koalicji PiS i Konfederacji oraz przygotowywania do wzajemnych oskarżeń i rozliczeń od pierwszego dnia po wyborach. W tym samym czasie zwykli obywatele, interesujący się polityką z grubsza co cztery lata, którzy polskiego politycznego Twittera w życiu na oczy nie widzieli, kończyli właśnie ostrzyć noże, grzać smołę i gromadzić pierze w workach. Niepewny był tylko wybór gałęzi, na której dokona się ten symboliczny lincz na pozostałościach pisowskiego planu na Polskę. 

Byliśmy więc o wiele silniejsi, niż sami sądziliśmy. Mieliśmy za sobą miliony młodych ludzi, którzy, uznając nas za żenujących dziadersów, nigdy nie widzieli potrzeby, aby nam dać znać, że są po tej samej stronie. Może nawet bawiła ich nasza rozpacz i załamywanie rąk przed bitwą?

A czy reżim był słabszy niż się wydawało? To ciekawe pytanie. Jego siłą było na pewno przejęcie na potrzeby partyjne całego aparatu państwa z jego całym potencjałem. Na zawołanie Kaczyńskiego były służby specjalne, policja, część wojskowych, państwowe koncerny, banki (w tym centralny), sądy (w tym najwyższy), prokuratura, media, stacje benzynowe, przytłaczająca większość duchownych, niezliczone agencje, fundacje i dotowani przez osiem lat lojaliści. Słabością całego tego systemu była jednak bezprecedensowa i niesłychana wręcz pazerność. Niemal wszyscy ci ludzie i wszystkie ich instytucje nie wspierały partii Kaczyńskiego dla krzewienia konserwatywnej idei, dla obrony kanonu katolickiej wiary, dla wzmacniania rodziny, dla strzeżenia narodowej suwerenności czy dla stawiania czoła europejskiej „zgniliźnie”. Ci ludzie byli obok Kaczyńskiego dla pieniędzy i kariery. W przytłaczającej większości życiowe miernoty, który chwyciły Pana Boga za nogi, dostrzegając jedyną w życiu szansę na przeskoczenie kilku szczebli do góry na liście płac nie dzięki wysiłkowi i samodoskonaleniu, a dzięki lizusostwu i współudziale w serii deliktów konstytucyjnych, stanowiących zamach na ustrój państwa. 

Gdy ktoś kieruje się lizusostwem i chciwością miast ideą, to nie przygotowuje dla TVP sprytnej propagandy, która pod pozorem neutralnych materiałów kształtuje poglądy odbiorców, tylko tworzy groteskową „sieczkę”, tak dramatycznie czytelnie nierzetelną, że nawet wyborcy PiS z dyplomem ukończenia szkół nie dają rady tego oglądać (za to cieszy się dziadzio z Żoliborza, który rozdaje konfitury). Gdy ktoś kieruje się żądzą pieniądza, to jest zbyt zajęty karierą, aby przez pół roku znaleźć rosyjską rakietę pod podbydgoskim lesie; zbyt zajęty wywieszaniem banerów i wymyślaniem dowcipów na konferencje prasowe, aby realnie walczyć z inflacją zagrażającą trwaniu ukochanej władzy; zbyt zajęty wysyłaniem setek radiowozów do obstawy Żoliborza bądź kierowaniem funkcjonariuszy na wysięgnik celem zabezpieczenia miesięcznicy, aby zadbać o bezpieczeństwo i wizerunek munduru policyjnego; zbyt zajęty odbieraniem telefonów od ministra sprawiedliwości, aby rzetelnie ścigać przestępców; zbyt zajęty robieniem obiadów dla lidera partii władzy, aby kontynuować jakiekolwiek prace Trybunału Konstytucyjnego.

Niebezpieczeństwo zaprowadzenia w Polsce dyktatury było realne, bo odchodzący reżim podręcznikowo się do tego zabrał kolejno likwidując wszystkie niezależne instancje władcze pozostające poza kontrolą kierownictwa partii władzy. Natomiast wątpliwość co do powagi tego zagrożenia budzi jakość materiału ludzkiego, który do zmiany ustroju został zrekrutowany. Zwróćmy uwagę, że mówimy o ekipie, która stanowisko prezydenta oddała komuś pokroju Andrzeja Dudy, Trybunał Konstytucyjny powierzyła osobie o cechach Julii Przyłębskiej, a wicepremierem odpowiedzialnym za spółki skarbu państwa uczyniła człowieka o potencjale intelektualnym Jacka Sasina…

Na ile daleko osadzanie się autorytaryzmu zaszło w Polsce pokażą najbliższe tygodnie. To właśnie transfer władzy z rąk upadającego reżimu jest najlepszą miarą wielkości niebezpieczeństwa, jakie realnie tworzył. Atak na Kapitol czy zamieszki w stolicy Brazylii były miernikiem jadowitości reżimów Trumpa i Bolsonaro. Czy w Polsce może w grudniu dojść do jakiejś próby zatrzymania transferu władzy w ręce Donalda Tuska za pomocą zamieszek, użycia przemocy, wygenerowania pretekstu do wprowadzenia stanu wyjątkowego? Czy Duda poważy się po prostu odmówić mianowania w drugim kroku desygnowanego przez Sejm kandydata na premiera, uzbrojonego już w wotum zaufania? Czy zostaną użyte służby w celu dyskredytacji kandydatów na ministrów i liderów partii demokratycznych, tak aby Dudzie dostarczyć jakiegoś uzasadnienia dla takiego kolejnego już naruszenia konstytucji w jego wykonaniu? 

Jeśli droga do przekazania władzy okaże się usłana tego rodzaju przeszkodami, będzie jej towarzyszyć poczucie zagrożenia i niestabilności sytuacji w kraju, pokaże to, że leżący na katafalku reżim był poważnym zagrożeniem. Jeśli jednak, a miejmy taką nadzieję, Kaczyński pogodzi się z demokratycznym werdyktem i odda władzę po, zwyczajowych dla niego, kilku próbach przekupstwa poczynionych względem demokratycznych posłów lub wbicia klina pomiędzy demokratów poprzez nominowanie lidera PSL na kolejne stanowiska, to może i był to papierowy autorytaryzm. 

To jednak i tak nie będzie znaczyło, że nie było trzeba dmuchać na zimne. Przyszłość Polski to zbyt poważna sprawa. Polki i Polacy pokonali jeden reżim. Niechaj wszyscy kolejni chętni do odegrania tutaj roli dyktatorów usłyszą wyraźnie: „Nawet nie próbujcie, na pewno przegracie”.

Dlaczego nie możemy być mądrzy przed szkodą? :)

Co jest takiego w polskim charakterze, że tak łatwo marnujemy szanse na poprawę naszego bytu narodowego? Te szanse co jakiś czas się pojawiają, są dobrze widoczne i nigdy nie są zaskakujące. Wiadomo więc co należy zrobić, aby je wykorzystać. A jednak mimo zapewnień, że nam na tym zależy, mimo łatwo i chętnie powtarzanych frazesów o służbie dla Polski, niczym w greckiej tragedii wszystko zawsze zmierza do zaprzepaszczenia tej szansy. Tak było w końcu XVIII wieku, tak było w dwudziestoleciu międzywojennym i wszystko wskazuje na to, że tak będzie po odzyskaniu pełnej niepodległości po 1989 roku.

Wydawało się, i wszystko z początku na to wskazywało, że staniemy się państwem demokracji liberalnej i będziemy częścią cywilizacji zachodniej, dającej szansę rozwoju ekonomicznego i kulturowego wszystkim obywatelom, pod warunkiem, że będą chcieli z tej szansy skorzystać. Wejście do Unii Europejskiej i NATO wydawało się być gwarancją, że z tej drogi wolności, praw człowieka i praworządności już nie zejdziemy. Okazało się jednak, że Polak potrafi. Wystarczyło że pojawiła się partia sprawnie posługująca się populizmem, demagogią i narodowymi stereotypami, aby znaczna część społeczeństwa zatęskniła za dobrze znanym autorytaryzmem, który w przeciwieństwie do demokracji wymaga tylko posłuszeństwa, a nie obywatelskiej aktywności. Osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości nie pozostawia złudzeń do czego zmierza ta partia. Mianowicie zmierza do dyktatury nacjonalistyczno-klerykalnej, maksymalnie izolowanej od międzynarodowego otoczenia. W takim kraju można będzie zapomnieć o wolności, prawach człowieka i praworządności, a oligarchiczny system gospodarczy sprzyjał będzie ekonomicznemu rozwarstwieniu społeczeństwa i poszerzeniu strefy ubóstwa.

Ale oto, po dwóch kadencjach rządów Prawa i Sprawiedliwości, kiedy ich specyficzna uroda stała się powszechnie znana, pojawiła się możliwość wygrania wyborów przez opozycję demokratyczną i zatrzymania procesu degeneracji polskiego państwa. Wszystkie partie opozycyjne, których poparcie społeczne przekracza próg wyborczy, są bowiem zgodne co do potrzeby odsunięcia PiS-u od władzy i powrotu do ustroju demokracji liberalnej oraz zacieśnienia więzi z Unią Europejską. Aby tak się stało, musi jednak powstać jeden blok wyborczy tych partii ze wspólną listą kandydatów do Sejmu. Wszystkie badania i analizy jednoznacznie wskazują, że jest to jedyna szansa pokonania PiS-u. Pójście tych partii do wyborów oddzielnie lub w większej niż jedna liczbie koalicji, nie tylko takich szans nie daje, ale przy obecnej ordynacji oznacza pewne zwycięstwo PiS-u.

Jest tylko jeden problem: spośród czterech partii opozycyjnych tylko jedna, Koalicja Obywatelska, konsekwentnie chce pójść do wyborów w jednym bloku wyborczym z pozostałymi. Reszta wykręca się od tego jak tylko może. Hołownia i Kosiniak-Kamysz zdecydowani są pójść razem, ale bez Lewicy i KO. Powołują się przy tym na jakieś wyniki badań, których nie pokazują i nie zdradzają ich wykonawców, a które ich zdaniem wskazują, że tylko taka, proponowana przez nich konfiguracja może zapewnić zwycięstwo nad PiS-em. Nie przekonuje ich nawet to, że sondaże opinii wśród ich elektoratów jednoznacznie wskazują na poparcie dla jednej listy wyborczej. Lewica zgodziłaby się pójść w jednym bloku, ale ma w swoich szeregach partię „Razem”, której szef to wyklucza.

Dla człowieka logicznie myślącego jest to sytuacja kompletnie niezrozumiała, pod warunkiem jednak, że ów człowiek nie jest Polakiem. My, Polacy aż za dobrze znamy ten chocholi taniec, który zawsze poprzedza możliwość wykorzystania szansy na odniesienie sukcesu lub ratunek przed katastrofą. Tę chroniczną niemożność dojścia do porozumienia, te mnożące się wzajemne fochy i urazy. To wszystko, co sprawia, że ogarnia nas paraliż, który uniemożliwia zwycięstwo będące na wyciągnięcie ręki. A dopiero potem, gdy już się stanie to, czego się obawialiśmy, następuje czas narodowej smuty, w którym wytyka się błędy i zaniedbania będące przyczyną klęski. I dopiero wtedy, o dziwo, wszyscy są zgodni co do tego, jak należało postąpić, aby jej uniknąć. Jesteśmy mądrzy po szkodzie. Teraz też wszystko wskazuje na to, że powtórzy się ten przeklęty scenariusz i PiS łatwo wygra wybory, choć większość Polaków tego nie chce. Warto więc zastanowić się, jaki jest rodowód tego polskiego fatum, które nie pozwala wykorzystywać szans rozwojowych i skazuje znaczną część społeczeństwa na chroniczną frustrację, która zachęca do zamknięcia się w swoim prywatnym świecie i rezygnacji z wpływu na sprawy publiczne.

Otóż kultura społeczna w Polsce ukształtowała się pod wpływem dwóch, całkowicie odmiennych nurtów kulturowych, jakimi była kultura szlachecka i kultura chłopska. Wzajemne przenikanie się tych wzorów kulturowych zaowocowało z jednej strony megalomanią i dezynwolturą, a z drugiej podejrzliwością i ksenofobią. W rezultacie w dużej części populacji ukształtowały się cechy bardzo niekorzystne dla życia społecznego, które mają już obecnie charakter genetyczny. Próby ich wykorzenienia w procesie wychowawczym napotykają na przeszkody, ponieważ przez lata obrosły już one legendą polskiego charakteru, jakoby pozytywnie nas wyróżniającego na tle innych nacji. Jest to jeszcze jedna bzdura wymyślona dla pokrzepienia serc niepoprawnych nieudaczników. Już najwyższy czas, żeby te cechy deprecjonować i wyśmiewać, a nie chwalić się nimi. Cechy te wynikają z poglądów, które hasłowo można określić następująco:

  • Nikt nie może być od nas lepszy.
  • Mit jest ważniejszy od prawdy.
  • Różnice są ważniejsze od podobieństw.
  • Wszyscy chcą nas oszukać.
  • Jakoś to będzie.

Nikt nie może być od nas lepszy

Cechą, którą można często zaobserwować u Polaków jest megalomania i niezwykła wrażliwość na punkcie swojego honoru. Jest to niewątpliwie spuścizna postszlachecka. Wszak „szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie”. Te równościowe ambicje uwieńczone zostały instytucją liberum veto. Współcześnie łatwo zauważyć, że gdy Polacy są w grupie, zachowują się za granicą przesadnie głośno i często arogancko. Robią to po to, aby nikt nie posądził ich, że w obcym kraju czują się nieswojo i są onieśmieleni. Ta chęć udawania obywateli świata wynika z głęboko zakorzenionych kompleksów, że inni są pod takim czy innym względem lepsi. Ten kompleks niższości, który pragnie się za wszelką cenę ukryć, często prowadzi do zachowań agresywnych i konfrontacyjnych. Świetnie zilustrował to Mrożek w opowiadaniu „Moniza Clavier”, gdzie przybysz z Polski, znalazłszy się w otoczeniu sytych i pewnych siebie ludzi Zachodu, nie wytrzymuje i jako swój atut pokazuje im dziurę po zębie informując, że został wybity za wolność.

Ten megalomański odruch i towarzyszącą mu godnościową wrażliwość widać wyraźnie u Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, których przed wspólną listą opozycji powstrzymuje lęk przed wchłonięciem przez Platformę Obywatelską. Nie są w stanie pogodzić się, żeby Tusk, jako lider najsilniejszego ugrupowania, uchodził za lidera całej opozycji. Oni czują się co najmniej tak samo ważni, chociaż ich ugrupowania wyraźnie przegrywają w sondażach z Koalicją Obywatelską. Zamiast walczyć z PiS-em, oni walczą o prymat w opozycji. Hołownia daje to wprost do zrozumienia, przedstawiając siebie i swoją partię jako alternatywę duopolu Tusk – Kaczyński, będący jego zdaniem wynikiem osobistego konfliktu między tymi dwoma politykami starej daty, których na polskiej scenie politycznej czas zastąpić młodszymi. Nie trudno się domyślić, kogo Hołownia ma na myśli. Jak można poważnie traktować polityka, który zasadniczy spór ideologiczny decydujący o przyszłości Polski sprowadza do osobistego antagonizmu między dwoma politykami?

Z troską o to, aby być na równi z innymi, ściśle związany jest partykularyzm, który każe myśleć przede wszystkim o interesie własnym i własnego ugrupowania. To z tego powodu zniknęło polskie państwo w końcu XVIII wieku. Podobnie jak wówczas polska magnateria, również dzisiaj Hołownia, Kosiniak-Kamysz i Zandberg mają usta pełne frazesów na temat dobra Polski i całej wspólnoty narodowej. W gruncie rzeczy jednak obchodzi ich umacnianie pozycji własnej partii i zdobycie dla niej jak największej liczby mandatów w przyszłym Sejmie. Gdyby było inaczej, już dawno byłaby zgoda wszystkich liderów opozycyjnych ugrupowań na wspólną listę. Żeby było śmieszniej, na wspólnej liście najbardziej traci Koalicja Obywatelska, która musi się podzielić mandatami ze słabszymi partnerami. Jak widać, nawet to nie studzi obaw przed utratą podmiotowości.

Mit jest ważniejszy od prawdy

Znaczna część Polek i Polaków nie chce prawdy, zwłaszcza takiej, która obala mity, do których są przyzwyczajeni. Mitologizacja osób, zdarzeń czy sytuacji polega na ich zamianie w symbole, którym przypisuje się wartości tożsamościowe. W rezultacie przedmiot mitologizacji traci swoje rzeczywiste cechy i przeistacza się w spiżowy pomnik, na którym nie może być najmniejszej skazy. Tak więc zdaniem zwolenników tego poglądu o postaciach zaliczonych do panteonu bohaterów narodowych należy mówić wyłącznie dobrze. Naród musi bowiem mieć swoje wzory osobowe, których świętości szargać nie wolno. Z tego punktu widzenia Karol Wojtyła, którego już dawno pozbawiono człowieczeństwa i zamieniono w symbol wiary i patriotyzmu, nie może być przedmiotem jakiejkolwiek krytyki. Przypisywanie mu ukrywania pedofilii w Kościele jest przez wielu naszych rodaków traktowane jako atak na Kościół katolicki i Polskę. Grzeszyć może człowiek, ale nie symbol. Z podobnym, choć nieco już słabszym sprzeciwem spotyka się krytyka Piłsudskiego czy wyciąganie wstydliwych faktów z życia osób zasłużonych dla polskiej kultury. „Co się stanie z naszym narodem, gdy będziemy wszystko plugawić i pozbawiać w ten sposób młodzież przykładów godnych naśladowania” – martwią się fałszywi moraliści. To oni są zwolennikami fałszowania historii, z której zniknąć mają wszelkie fakty dotyczące niegodziwości i zbrodniczych zachowań Polaków, zwłaszcza, jeśli chodzi o ich stosunek do Żydów w czasie II wojny światowej. Prawda musi ustąpić przed adoracją polskości.

Tendencja do mitologizacji osób i grup społecznych, tak bardzo widoczna w działalności indoktrynacyjnej PiS-u, prowadzi do upowszechniania postaw irracjonalnych i infantylnych w społeczeństwie. Istotą dojrzałości człowieka jest bowiem krytycyzm i autonomia rozumiana jako zdolność wytwarzania własnych norm działalności, będących rezultatem świadomego wyboru i hierarchizacji wartości przyswojonych w procesie socjalizacji. Człowiek dojrzały ceni prawdę, dzięki czemu jest bardziej odporny na wpływy innych ludzi narzucających mu emocjonalny obraz pojawiających się sytuacji i bardziej sceptyczny w ocenach. Ta dojrzałość jest niestety znacznie bardziej powszechna w społeczeństwach zachodnich aniżeli w Polsce, gdzie ludzie są od wielu lat karmieni patriotycznymi legendami, mającymi wywoływać dumę z faktu przynależności do polskiej wspólnoty narodowej.

Polityczna gra symbolami, którą z upodobaniem stosuje PiS, stawia często opozycję w trudnej sytuacji. Politycy opozycji powinni bowiem sprzeciwiać się celebrowaniu Narodowych Sił Zbrojnych, jednoznacznej apoteozie Żołnierzy Wyklętych, ukrywaniu prawdy o udziale Polaków w Holokauście itp. Często jednak, wbrew sobie solidaryzują się z nacjonalistycznym stanowiskiem Zjednoczonej Prawicy w obawie przed reakcją znacznej części polskiego społeczeństwa uwielbiającego patriotyczne mity i źle znoszącego prawdę. Ostatnim tego rodzaju wyczynem Zjednoczonej Prawicy było sejmowe show z portretami Jana Pawła II, uwieńczone uchwałą w jego obronie. W tę pułapkę dały się wciągnąć PSL i Lewica. PSL, bo głosowało za przyjęciem uchwały z poprawkami, które oczywiście nie zostały przyjęte przez sejmową większość; zaś Lewica, bo głosując przeciwko uchwale, wzięła udział w głosowaniu. Najbardziej właściwe było stanowisko Koalicji Obywatelskiej, która odmówiła udziału w szopce, która w ogóle w Sejmie nie powinna mieć miejsca. PiS wykorzystał jednak, jako paliwo wyborcze, krytyczny i oparty na solidnych podstawach badawczych reportaż w TVN na temat ukrywania pedofilii w Kościele przez Karola Wojtyłę, licząc na niedojrzałość sporej części polskiego społeczeństwa. Opozycja demokratyczna jak zwykle również w tej sprawie okazała się podzielona.

Różnice są ważniejsze od podobieństw

Czy dana grupa społeczna jest otwarta, czy zamknięta w kontaktach z innymi grupami, decyduje to, na co jej członkowie przede wszystkim zwracają uwagę. Jeśli szukają podobieństw, reprezentują środowisko otwarte, które nie ma nic przeciwko przyjmowaniu obcych do swojego grona. Jeśli natomiast koncentrują się na różnicach, zdradzają w ten sposób ksenofobiczne nastawienie. Lęk przed obcymi jest wyrazem braku wiary we własne siły. Stąd bierze się obawa przed politycznym, ekonomicznym i kulturowym zdominowaniem przez obcych. Obrony szuka się zatem w wyolbrzymianiu różnic, zwłaszcza tych, w których własna grupa wydaje się być lepsza. Ksenofobia zawsze była cechą polskiej kultury, przynajmniej od XVIII wieku. Kosmopolityczne otwarcie na świat traktowane wręcz było jako przejaw zdrady narodowej. Nie zmienia tego faktu duży odsetek ludności żydowskiej w Polsce do II wojny światowej. Była to bowiem grupa narodowościowa pozostająca w znacznym stopniu w izolacji od społeczności polskiej i – mimo formalnej tolerancji – doświadczająca od niej nierzadko przejawów niechęci i odrzucenia.

Ten nawyk, aby się różnić, nie dać się wchłonąć i zawłaszczyć przez innych jest bardzo dobrze widoczny w zachowaniach polityków z partii opozycyjnych. Chętnie mówią o współpracy i wspólnym celu, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy, ale przy każdej okazji starają się podkreślić odrębność swoich ugrupowań. Dlatego z takim uporem mówią o potrzebie wspólnego programu przyszłego rządu, który by uzasadniał przyjęcie jednej listy wyborczej. Zaraz przy tym dodają, że różnice między partiami są jednak tak duże, że zarówno o programie, jak i o wspólnej liście nie może być mowy. Tak więc postulatowi daleko posuniętej liberalizacji prawa aborcyjnego przeciwstawia się postulat referendum w tej sprawie, podejmuje się spór o oprocentowanie kredytów mieszkaniowych, podkreśla się różnice w stosunku do roli Kościoła katolickiego w państwie itp.

Otóż nikt nie zaprzecza istnieniu tych różnic, bo gdyby ich nie było, to byłaby jedna partia opozycyjna, a nie cztery. Partie na całym świecie łączą się w koalicje wyborcze nie dlatego, że są światopoglądowo tożsame, ale dlatego, że mają wspólny cel, jakim jest zwycięstwo wyborcze. Celem opozycji demokratycznej jest nie tylko odsunięcie PiS-u od władzy, ale przede wszystkim naprawa tego, co PiS zniszczył, czyli powrót do ustroju demokracji liberalnej. Chodzi więc o przywrócenie podziału władz, niezawisłości sądów i innych instytucji demokratycznego państwa, ograniczenie władzy centralnej na rzecz samorządów lokalnych oraz ścisły związek z Unią Europejską przez przestrzeganie unijnego prawa i systemu wartości. Z tym celem zgadzają się wszystkie partie opozycji demokratycznej i ich elektoraty. I to w zupełności wystarczy, żeby pójść do wyborów w jednym bloku. Tym bardziej, że jest to najpewniejszy sposób realizacji tego celu.

W tej sytuacji kompletnie niezrozumiałe są obawy, że elektoraty partii opozycyjnych poczują się oszukane, bo jak można na jednej liście łączyć lewicę z liberałami i konserwatystami. Światopoglądowa tożsamość i niechęć do niektórych polityków, którzy znaleźliby się na wspólnej liście ma być ważniejsza od ustroju państwa? Jeśli ktoś tak myśli, to znaczy, że nie rozumie o jaką stawkę toczy się dzisiaj w Polsce gra polityczna. Nie zdaje sobie bowiem sprawy, że otwarcie różnić się można tylko w ustroju demokracji liberalnej, a nie w dyktaturze, do której zmierza PiS. Różnice między partiami opozycyjnymi, dotyczące różnych obszarów funkcjonowania państwa, będą przedmiotem ciągłych negocjacji i kompromisów w przyszłym rządzie. Aby jednak taki rząd powstał, trzeba najpierw wygrać wybory. Podkreślanie różnic, a nie podobieństw między partiami opozycji demokratycznej, szanse zwycięstwa z PiS-em zdecydowanie oddala.

Wszyscy chcą nas oszukać

Podejrzliwość, nieodłączna cecha chłopskiej kultury, wyrosła i utrwalona na tle licznych doświadczeń krzywdy i pomiatania ze strony warstw uprzywilejowanych, stała się dominującą cechą polskiej kultury narodowej. Wszystkie badania socjologiczne jednoznacznie wskazują, że pod względem nieufności do innych zajmujemy zdecydowanie ostatnie miejsce w Europie. Jak w tej sytuacji można mówić o wspólnocie narodowej i społeczeństwie obywatelskim, skoro brakuje najważniejszego spoiwa społecznego, jakim jest zaufanie?

Narzędzie sprawowania władzy, jakie zastosował PiS, czyli „dziel i rządź”, niezwykle zwiększa poczucie nieufności do różnych grup społecznych. PiS wynajduje wciąż nowych wrogów zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Są nimi sędziowie, lekarze, nauczyciele, ludzie LGBT, uchodźcy czy domagające się swoich praw kobiety. Zwolennicy PiS-u muszą czuć się osaczeni, bo zagrażają im nie tylko wyżej wymienione grupy, ale także wrogowie zewnętrzni, do których PiS zalicza Niemcy i Unię Europejską, która nie pozwala prawicowemu rządowi rozwijać kraju w kierunku, który ten rząd uważa za właściwy.

Powszechna atmosfera nieufności utrudnia zawieranie rozmaitych umów i porozumień między ludźmi i grupami społecznymi. Dotyczy to także ugrupowań politycznych. Widoczny jest lęk Lewicy, Polski 2050 i Koalicji Polskiej przed połączeniem się w jednym bloku z Koalicją Obywatelską, która jest najsilniejszym ugrupowaniem. Politycy słabszych ugrupowań nieraz wprost powiadają, że wspólna lista może być listą wyborczą Koalicji Obywatelskiej, na której kandydaci pozostałych partii opozycyjnych będą nieliczni i ulokowani na dalekich miejscach. Mówią to na wyrost, nie przyjmując uspokajających deklaracji Tuska, chociaż jakichkolwiek negocjacji w sprawie wspólnej listy jeszcze w ogóle nie rozpoczęto. Ta nieufność wynikająca z obawy prze marginalizacją jest kompletnie niezrozumiała, biorąc pod uwagę wyniki sondaży. Gdyby te partie wystartowały oddzielnie, to zapewne Koalicja Polska w ogóle by nie weszła do Sejmu, a pozostałe dwie wprowadziłyby niewielką liczbę swoich posłów. Konsolidacja wyborcza opozycji zapewnia tym partiom nie tylko większą liczbę mandatów, ale i udział w rządzie, jeśli uda się pokonać PiS. Okazuje się jednak, że najpierw trzeba pokonać nieufność, a to nie jest łatwe w polskim społeczeństwie.

Jakoś to będzie

Oj, bardzo nie lubimy, kiedy ktoś nas straszy, rozwija apokaliptyczne wizje i pesymistyczne prognozy. Lubimy się wtedy pocieszać, że „jakoś to będzie, bo przecież nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Jakże krzepiąco brzmi ten fragment „Pana Tadeusza”:

„Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie

Ja z synowcem na czele i – jakoś to będzie”

Skoro jakoś to będzie, to nie warto się przejmować czyimś czarnowidztwem. Dlatego nie są lubiani ekolodzy i naukowcy straszący skutkami katastrofy klimatycznej czy lekarze namawiający do szczepień ochronnych. Wielu ludzi, w tym także poważnych, zdawałoby się, publicystów, wyśmiewało przesadny lęk przed skutkami rządów PiS-u. Jakże często można było usłyszeć, że PiS to normalna partia w systemie demokratycznym i żeby już przestać straszyć PiS-em. O ile ludzie interesujący się sytuacją polityczną w Polsce zdołali już w zdecydowanej większości przejrzeć na oczy i albo się cieszą, albo martwią z obranego kursu na nacjonalistyczno-klerykalną dyktaturę, o tyle ci, którzy koncentrują się wyłącznie na swoim życiu prywatnym nadal nie widzą specjalnej różnicy między PiS-em a opozycją. Na przedstawiane im zagrożenia wzruszają ramionami i twierdzą, że jakoś to będzie.

Czasem można odnieść wrażenie, że również liderzy partii opozycyjnych, niechętni wspólnej liście wyborczej, myślą podobnie. Z pewnością zależy im na otrzymaniu subwencji i wprowadzeniu swoich kandydatów do Sejmu, na zwiększeniu znaczenia swoich partii w terenie itp., ale już niekoniecznie na udziale w rządzeniu państwem. Tym bardziej, że te rządy byłyby niezwykle trudne po spuściźnie Zjednoczonej Prawicy. Być może, mimo szumnych deklaracji tkwi w nich niewiara w pokonanie PiS-u, bo przecież już raz próbowano. Być może mają głęboko skrywaną nadzieję, że przy rządach PiS-u też będzie można się jakoś urządzić, bo przecież jakoś to będzie.

Niestety, bardzo to jest polskie. A kiedy Kaczyński osiągnie swój cel, wtedy wszyscy, poza grupą wiernych władzy jej beneficjentów, odczują koszmar życia w dyktaturze. Ale wtedy będzie już za późno i pozostanie już tylko zwykłe polskie lamentowanie.

Źródło zdjecia: kadr z filmu „Pan Tadeusz” reż. Andrzej Wajda

Francja, Ukraina i przyszłość Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Jacquesa Rupnika, profesora badawczego w Le Centre de recherches internationales – Centre for International Research at Sciences Po w Paryżu, profesora wizytującego w College of Europe w Brugii i ekspert ds. Europy Środkowo-Wschodniej, a także byłego doradcę prezydenta Czech Vaclava Havla i członka zarządu Instytutu Sprawiedliwości Historycznej i Pojednania w Hadze. Rozmawiają o tym, jak wojna w Ukrainie zmieniła francuską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa w Europie, jakie są perspektywy członkostwa Ukrainy w UE i NATO oraz czy oś władzy w UE przesunęła się na wschód.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czy w świetle ostatnich wydarzeń wojna w Ukrainie oznacza otwarcie czy zamknięcie Europy na wschód?

Jacques Rupnik

Jacques Rupnik (JR): I jedno, i drugie – to otwarcie na Ukrainę i zamknięcie na Rosję. Na pewno jest to otwarcie, bo to konflikt na wschodnich peryferiach Unii Europejskiej, a UE – poprzez wsparcie Ukrainy w czasie wojny – wyraźnie ciągnie na wschód. Również dlatego, że w czasie konfliktu Unia zaprosiła Ukrainę do ubiegania się o status kandydata.

Jest to również zamknięcie, ponieważ Unia zamyka się na Rosję. W okresie po 1989 roku podejmowano różne próby i toczono wiele debat na temat tego, jak postępować z poradziecką Rosją. Początkowo te starania miały mieć charakter otwierania się, potem stały się koegzystencją, teraz jest to już wyraźne zamknięcie.

LJ: Ukraina uzyskała status kandydata do UE i złożyła wniosek o członkostwo w NATO – przed wojną to, że Ukraina ma szansę stać się członkiem tych organizacji nie wydawało się realne. Czy teraz jest to bardziej realistyczne?

JR: Formalnie rzecz biorąc, żaden kraj w stanie wojny nie może przystąpić do Unii Europejskiej. To pierwszy warunek przyłączenia się do projektu europejskiego – trzeba być krajem w stanie pokoju, sprawować kontrolę nad własnym terytorium i być w stanie realizować wspólne wymagania, polityki, posiadać instytucje i stosować się do ograniczeń ekonomicznych. Jeśli więc przyjmiemy propozycję członkostwa dosłownie, wówczas odpowiedź, czy jest ono realistyczne, brzmiałaby „nie”.


European Liberal Forum · Ep157 France, Ukraine, and the future of Europe with Jacques Rupnik

Podobnie nie ma możliwości, aby kraj w stanie wojny miał szansę zostać członkiem NATO. Nie oznacza to jednak, że nie może złożyć wniosku i rozpocząć procesu, bo to już inna kwestia.

Podsumowując, członkostwo w czasie wojny jest niewykonalne, ale sam proces aplikacyjny można rozpocząć – nawet podczas wojny. W przypadku Ukrainy być może proces ten by się nie rozpoczął, gdyby właśnie nie trwająca wojna. Oznacza to zatem, że będzie to zupełnie inny rodzaj procesu rozszerzenia – i być może także inny rodzaj członkostwa, ponieważ jest to kraj, który będzie borykał się z konsekwencjami wojny przez bardzo długi czas (w perspektywie lat, a nie miesięcy). Mam nadzieję, że Ukraina będzie stopniowo przyciągana do UE, ale też sama Unia Europejska będzie musiała się zmienić, żeby mogła się zaangażować w miejscu takim jak Ukraina.

LJ: Jakiej Unii Europejskiej potrzebujemy, żeby być gotowym na przyjęcie Ukrainy?

JR: Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć, czym jest Unia Europejska i jak powstała. To powojenny projekt stworzony jako sposób na pojednanie między Francją a Niemcami. Pomysł opierał się na fakcie, że w XX wieku były już dwie wojny, więc nie dało się tak dalej funkcjonować, gdyż było to autodestrukcyjne dla Europy. Oznaczało to, że dwie potęgi pozaeuropejskie (Rosja i Stany Zjednoczone) rządziły podzieloną Europą, a więc Europa jako aktor nie mogła dalej tak istnieć.

Europa została zbudowana w opozycji do geopolityki. Zbudowaliśmy pokój poprzez gospodarczą, społeczną, instytucjonalną i prawną współzależność między naszymi krajami. Filozofia ojców założycieli była taka, że ​​im więcej współzależności, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo konfliktu. To ogromny sukces krajów członkowskich UE, ale w naszym wschodnim i południowym sąsiedztwie wciąż mamy do czynienia z zagrożeniami dla bezpieczeństwa i potencjalnie destabilizującymi zjawiskami.

Wojna w Ukrainie postawiła UE w sytuacji, która zachwiała posadami Unii. Oczywiście ta siła (w tym siła militarna) ma znaczenie i dlatego UE musi myśleć geopolitycznie. Mówiąc krótko, myślenie geopolityczne oznacza na przykład mówienie, że Ukraina może zostać kandydatem do UE, czego wcześniej nie było w spektrum możliwości – a normalnie nie byłoby to możliwe, ponieważ Ukraina pozostaje w stanie wojny.

To także zmiana myślenia o tym, po co nam Unia Europejska – zarówno dla jej założycieli, jak i nowszych członków. Wspomniałem przed chwilą, że UE powstała wbrew geopolityce – tak było. W Niemczech to słowo było tematem tabu. W niemieckiej konstytucji był zakaz fałszywej projekcji poza granicami Niemiec.

Francja zawsze myślała w kategoriach polityki siły, podobnie jak Wielka Brytania – dawne imperia. Ale to podejście nie było częścią UE. Dopiero w ostatnich latach Francja rozwinęła ideę, zgodnie z którą UE powinna być strategicznym aktorem w zakresie bezpieczeństwa i wojskowości.

Ten pomysł zupełnie nie spodobał się Europie Środkowo-Wschodniej. Ogólnie rzecz biorąc, ich zdaniem w zakresie bezpieczeństwa jest tylko jedna instytucja, która się sprawdziła – NATO. Dlaczego? Bo za NATO stoją Stany Zjednoczone, które pełnią rolę siły odstraszającej. Dla krajów, które odradzały się po upadku Związku Radzieckiego, NATO było jedynym istotnym graczem pod względem bezpieczeństwa.

Jeśli zaś chodzi o demokrację, politykę i instytucje, to państwo narodowe stanowi podstawę i ramy, w których wciąż operują kraje członkowskie. Po co więc jest Unia Europejska? Zasadniczo jest to narzędzie oraz ramy rynkowe i ekonomiczne, wraz ze wszystkimi normami prawnymi, które są związane z dobrze funkcjonującym rynkiem. Jest także narzędziem modernizacji dla krajów słabiej rozwiniętych poprzez transfer tzw. funduszy strukturalnych. Taka była wizja – bardzo brytyjska wizja UE w Europie Środkowo-Wschodniej. To oczywiście spore uogólnienie, bo zawsze są wyjątki od reguły – jak na przykład profesor Geremek, który też miał swoją wizję Europy. Był to jednak dominujący pogląd większości rządzących.

Ten pogląd na Europę również ma swoje ograniczenia. Po Brexicie odkryliśmy, że brytyjska wizja Europy niekoniecznie jest dziś najbardziej odpowiednia. Zdaliśmy sobie również sprawę, że Unia Europejska to nie tylko przestrzeń gospodarcza, ale także projekt polityczny. Dlatego jeśli chcesz pomóc np. Ukrainie, nie możesz ignorować faktu, że Ukraińcy domagają się bliższych relacji z UE – i robią to z powodów politycznych (a nie tylko po to, by dostać jakieś dotacje lub z innych względów ekonomicznych). Ukraina chce mieć polityczną kotwicę na Zachodzie. To właśnie oznacza dla Ukraińców Unia Europejska.

Nawet mieszkańcy Europy Środkowej, którzy podzielali ten brytyjski pogląd na UE, muszą go teraz zrewidować – i każdy z nich musi to zrobić na własną rękę.

LJ: Co sądzi Pan o koncepcji autonomii strategicznej? Czy Europejczycy osiągną większą integrację polityczną i stworzą szerszą wizję geopolityczną? A może w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą musiały stać się jeszcze bardziej obecne w regionie?

JR: Wojna w Ukrainie zmieniła sposób myślenia ludzi o tych sprawach. Od bardzo dawna Francuzi uważali, że powinniśmy rozwijać europejski potencjał w zakresie europejskiej autonomii strategicznej. Dlaczego? Ponieważ w dzisiejszym świecie główna rywalizacja przyszłości rozgrywa się między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Były prezydent Obama zapowiedział zwrot ku Azji, a Trump poszedł jeszcze dalej – trzykrotnie wyraźnie zakwestionował znaczenie NATO. Ludzie już o tym zapomnieli, choć nie było to tak dawno.

Pojawiło się przekonanie, że nie zawsze możemy polegać na kimś innym, kto rozwiąże nasze problemy. Kiedy w byłej Jugosławii w latach 90. trwała wojna to ostatecznie NATO i USA wraz ze swoimi sojusznikami pomogły położyć jej kres. Ale nie zawsze znajdzie się ktoś inny, kto rozwiąże za nas problemy. Taki był francuski sposób myślenia. Jednak za francuskim dążeniem do autonomii strategicznej i potęgi europejskiej kryła się próba niejawnego zbudowania dystansu wobec Stanów Zjednoczonych, a zatem wszelkie sugestie dotyczące autonomii strategicznej stawały się „nieważne”, gdy tylko pojawiały się jakieś podejrzenia.

Wniosek jest taki, że w Europie nie może być mowy o autonomii strategicznej. Jedynym sposobem jest przekonanie wszystkich, że jedynym właściwym i wiarygodnym sposobem na osiągnięcie tego celu jest Sojusz Atlantycki. Chodzi o to, aby Stany Zjednoczone były głównym sojusznikiem filaru europejskiego i aby ten polegał na ich wsparciu. Jednak Europa nie zawsze będzie mogła polegać na Ameryce w rozwiązywaniu problemów w sąsiedztwie Europy. W takim przypadku dąży się do zbudowania europejskiego myślenia strategicznego.

Potrzebujemy wspólnej kultury strategicznej – a to nie jest łatwe. Oprócz pytania, w jakim stopniu Europa i Stany Zjednoczone są ze sobą powiązane, pojawia się również pytanie, gdzie znajdują się główne problemy i zagrożenia. Była to jedna z przeszkód dla powstania wspólnej kultury strategicznej. Ponieważ jeśli jesteś z Polski lub krajów bałtyckich, główne zagrożenie dla bezpieczeństwa jest oczywiste – ludzie z tego obszaru wiedzą to z kontekstu geograficznego, historycznego oraz zachowania Putina.

Gdyby pięć lat temu zapytać kogoś z Włoch, Hiszpanii, a nawet Francji, jakie jest jego zdaniem główne zagrożenie, z pewnością powiedziałby, że to upadające państwa na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego – od Libii po Syrię, a zapalnikiem jest wojna w Iraku. Upadające państwa, organizacje terrorystyczne, fale migracyjne, zmiany demograficzne itp. Na południowych peryferiach panuje wielka niestabilność, która generuje zagrożenia bezpieczeństwa nowego typu. Teraz mamy do czynienia z wojną w Ukrainie, która jest bardzo klasycznym zagrożeniem. Podobnie jak podczas I wojny światowej, ludzie walczą na froncie.

Mamy zatem do czynienia z dwoma rodzajami zagrożeń w dwóch typach sąsiedztwa. Dziesięć lat temu ludzie powiedzieliby, że głównym zagrożeniem była islamistyczna oś kryzysu – od Libii aż po Pakistan. Obecnie cała Europa zgadza się co do tego, że to Rosja (z jej rewizjonistycznym podejściem do ładu europejskiego i agresją na Ukrainę) stanowi główne zagrożenie.

Jeśli w przyszłości chcemy rozważać wspólne mocarstwo europejskie – również pod względem siły militarnej, w tym wkładu wojskowego w ramach NATO – musimy pogodzić te różne sposoby postrzegania zagrożeń. A oba te zagrożenia powinny być zwalczane, co nie jest łatwe. Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

LJ: Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czy możemy spodziewać się prawdziwych inicjatyw ze strony Unii Europejskiej na rzecz przeciwdziałania rosyjskiemu zagrożeniu?

JR: Po pierwsze, już widać pewne efekty. Nie sądzę, aby Putin sądził, że Europejczycy pozostaną tak zjednoczeni, jak w pierwszym roku konfliktu. Już za prezydencji francuskiej wprowadzono sześć rund sankcji wobec Rosji. Następnie za czeskiej prezydencji wprowadzono kolejne trzy rundy sankcji. Teraz, ze Szwecją u steru, szykuje się kolejna runda.

Pomimo różnic, których jesteśmy świadomi, Europejczycy pozostają zjednoczeni w swojej reakcji. Udzielili też Ukrainie ogromnej pomocy – choć w różnym stopniu. Na przykład Polska właśnie ogłosiła, że ​​dostarczy Ukrainie samoloty, co może nie być czymś, na co inni są gotowi. Pomimo tych różnic jestem raczej pod wrażeniem, że ogólnie Europejczycy utrzymali się na swoim stanowisku, a ich poglądy na wojnę były zbieżne – nawet wśród tych, którzy na początku bardzo obawiali się eskalacji konfliktu (w tym możliwej eskalacji nuklearnej, co było realną narracją).

Nie ma także podziałów, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – tutaj cele są wspólne, bo wszyscy chcą, żeby Rosjanie opuścili granice Ukrainy. Różnice wynikają z tego, że Europa nie chce być bezpośrednio wciągnięta w konflikt. Pytanie brzmi: „Jak daleko się posuniemy?”. Widzieliśmy stopniowo postęp w zakresie wsparcia wojskowego, jakie otrzymuje Ukraina. Nadejdzie moment, w którym trzeba będzie zająć się przepaścią między udzielaniem wsparcia a faktycznym zaangażowaniem (a to obawa, która jest silniejsza na Zachodzie).

Jak wyjść z tej sytuacji? Są tacy, którzy twierdzą, że ta wojna nie skończy się, dopóki Rosja nie zostanie pokonana i dopóki reżim Putina nie zostanie obalony – pogląd ten podziela wielu inteligentnych ludzi w Europie Wschodniej (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko). W Berlinie czy Paryżu nie usłyszy się komentarzy o konieczności zmiany reżimu jako warunku zawarcia umowy. Słyszymy zatem głosy o potrzebie rozróżnienia między zawieszeniem broni a traktatem pokojowym.

Oczywiście nikt poza Ukraińcami nie może negocjować porozumienia pokojowego. Unia Europejska może jednak znaleźć się w sytuacji, w której zawieszenie broni wyda się najlepszą opcją. Dlaczego? Bo o ile nie przewiduję upadku po stronie ukraińskiej (ma ona poparcie krajów zachodnich i wolę walki), to nie widzę też klęski strony rosyjskiej (są źle zorganizowani, słabo uzbrojeni, ale mają niesłabnącą zdolności do mobilizacji, ponieważ Rosja jest dyktaturą i może siłą przymusu wysyłać ludzi na front). W rezultacie możemy tkwić w tej sytuacji na dłuższą metę.

Może dojść do momentu, w którym w czasie zawieszenia broni zostaną poczynione jakieś tymczasowe ustępstwa. Europejczycy z Zachodu byliby prawdopodobnie bardziej skłonni zaakceptować pewne ustępstwa (np. w sprawie Krymu) niż mieszkańcy Polski czy krajów bałtyckich. Jednak w dyskusji ustępującego prezydenta Czech z nowo wybranym prezydentem Petrem Pawłem, wieloletnim generałem NATO, ten ostatni powiedział ostrożnie, że choć o ewentualnym porozumieniu pokojowym mogą decydować tylko Ukraińcy, to może dojść do sytuacji, w której obie strony – w zależności od stopnia zmęczenia konfliktem – uznają za konieczne zawarcie jakiegoś porozumienia (choć nie nazwał tego zawieszeniem broni).

Zawieszenia broni mogą trwać długo. Weźmy na przykład wojnę koreańską – linia zawieszenia broni została wyznaczona w 1953 roku i obowiązuje do dziś. Nie został tam zawarty pokój; to faktycznie zawieszenie broni. Nie twierdzę, że jest to scenariusz prawdopodobny – z pewnością nie jest to coś, czego życzyłbym komukolwiek. Gdyby jednak tak było, co Europejczycy by z tym zrobili? Nie mogą powiedzieć Ukraińcom, żeby podjęli jakieś kroki, ale mogą pomóc Ukraińcom poradzić sobie z sytuacją, w której byliby oni zmuszeni do takich działań przez implikacje militarne. Jedyną „rekompensatą” dla Ukraińców za zaakceptowanie czegoś, co byłoby trudne – bo w zasadzie każdy na ich miejscu chciałby zwrotu wszystkich terytoriów, w tym Krymu – jest Europa. Perspektywa europejska nagle staje się realna.

Biorąc pod uwagę, że Ukraina będzie zaangażowana w odbudowę, będzie to zupełnie nowa forma integracji europejskiej. Najbardziej zbliżonym przykładem są Bałkany po wojnie, ale w ich przypadku musieli spędzić niejako 20 lat w poczekalni, żeby ten pociąg ruszył. Teraz, ponieważ daliśmy Ukraińcom sygnał o europejskiej perspektywie, nie moglibyśmy tego zrobić bez wcześniejszego ruszenia bałkańskiego pociągu. Aby być wiarygodną wobec Ukraińców, Europa musiała pokazać, że Bałkany traktuje poważnie.

To zupełnie nowy typ rozgrywki. Wszystko, co zakładali Francuzi, nie wyszło – myśleli, że możliwe jest jakiś układ bezpieczeństwa z Rosją, co się nie udało. Pomysł, jak rozszerzać Unię, również okazał się niewykonalny dla kraju takiego jak Ukraina. Dlatego Francuzi muszą to wszystko przemyśleć, ale robią to także mieszkańcy Europy Wschodniej. Nagle odkryli, że Unia Europejska to nie tylko wspólny rynek, że Unia musi stać się także zwierzęciem politycznym.

Nie możemy dłużej tylko powtarzać, że walczymy o wartości demokratyczne przeciwko dyktaturze. Jeśli poważnie traktujemy to, co mówimy o zasadach, wartościach, instytucjach i rządach prawa, to sami musimy to realizować. Stawiam na to, że przyszłość Unii Europejskiej – z możliwością poszerzenia UE – oznaczałaby poszerzenie horyzontów w kierunku wschodnim (przy czym Polska jest pod tym względem krajem kluczowym). W wyniku wojny w Ukrainie środek geopolitycznej grawitacji przesunął się na wschód, ale instytucje nadal pozostają na Zachodzie. Kiedy wojna się skończy, zacznie się odbudowa.

Europejski plan Marshalla dla Ukrainy pod względem politycznym i gospodarczym powstanie na Zachodzie, bo tam są kraje, które są płatnikami netto do budżetu UE. W sytuacji powojennej Ukrainy Polska powinna porzucić eurosceptyczną retorykę obecnego rządu, której nie podziela opozycja. Choć być może sama wojna już ją stonowała, bo nie słyszę tego typu wypowiedzi już tak często.

Wyobrażam sobie, że w przyszłości – gdyby nastąpiły jakieś zmiany polityczne – wyłoniłaby się strategiczna oś współpracy między Francją, Niemcami i Polską. Trójkąt Weimarski mógłby stać się kluczową osią polityczną w Europie. Wymaga to od Francuzów porzucenia wszelkich złudzeń co do możliwego układu bezpieczeństwa z Rosją w dającej się przewidzieć przyszłości. Niemcy będą musieli poważnie potraktować Zeitenwende i uświadomić sobie, że cała powojenna kultura polityczna musi się zmienić. Tymczasem Polska może być zaś zmuszona do zmiany rządu.


Dowiedz się więcej o gościu: www.sciencespo.fr/ceri/en/cerispire-user/7175/674


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Powściągnąć emocje :)

Sytuacja społeczno-polityczna w Polsce budzi głęboki niepokój. Pogłębiający się kryzys w niemal wszystkich dziedzinach życia ujawnia coraz wyraźniej absurdalność dążeń i niekompetencję rządu Zjednoczonej Prawicy. Jedyne co mu się udaje to ciągłe szczucie na opozycję i Unię Europejską oraz dzielenie społeczeństwa na dwa wrogie plemiona. Dyskurs społeczny już dawno przekroczył granice elementarnego rozsądku. Kłamstwa, epitety, fake newsy całkowicie zdominowały debatę publiczną.

Obserwując brutalne, a przy tym infantylne boje polityków, ludzie są coraz bardziej zdezorientowani. Skutek jest taki, że jedni w ogóle tracą chęć myślenia o sprawach publicznych i – zdając się na ślepe zaufanie do swoich idoli – są gotowi zgodzić się z najbardziej bzdurnymi opiniami; inni natomiast w ogóle wycofują się z życia publicznego, zamykając oczy i uszy na polityczne wydarzenia. Ogarniające coraz większą część populacji poczucie lęku przed zimą i drożyzną oraz poczucie bezradności, źle wróży przyszłości naszego kraju, niezależnie od tego, kto wygra najbliższe wybory.

Kaczyński, wygłaszając wciąż nowe brednie podczas swoich objazdów po kraju, wyraźnie zmierza do podniesienia poziomu emocji do stanu karykaturalnego. Jak wielu populistycznych polityków, zdaje sobie bowiem sprawę, że w zdecydowanej większości ludzie są bardziej emocjonalni aniżeli racjonalni. Dlatego straszy ich Niemcami, ideologią gender, dyktaturą i upadkiem suwerennej Polski, jeśli wybory wygra opozycja, która jest proniemiecka, a jej elektorat głupi i nieogarnięty. Jak zawsze, Zjednoczona Prawica dąży do uczynienia ze spraw światopoglądowych głównej osi sporu w kampanii wyborczej. Politycy opozycji niestety często podchwytują ten ton, schodząc do poziomu swoich przeciwników, co z debaty publicznej czyni jarmarczną awanturę pełną inwektyw, kłamstw i idiotyzmów.

Można zrozumieć, że do takiej reakcji skłania poczucie bezradności w obliczu wszechwładnej arogancji władzy, ale to najgorsza strategia, jeśli chce się pozyskać nowych zwolenników. Strategia reaktywna, polegająca na odpłacaniu pięknym za nadobne, do niczego dobrego nie prowadzi. W odbiorze społecznym więcej racji zawsze będzie miał ten, który atakuje i pierwszy narzuca temat debaty, a nie ten, który się broni i powiela metody atakującego. Opozycja musi wreszcie przestać tańczyć tak, jak jej PiS zagra. Pierwsze co powinno się zrobić, aby tak było, to zrezygnować z prób emocjonalnego wpływu na ludzi. PiS opanował to narzędzie po mistrzowsku i nie ma sensu kopać się z koniem.

Krzyki w obronie konstytucji i przeciwko niszczeniu praworządności niewiele pomogą w sytuacji, gdy większość ludzi nie interesuje się w swoim codziennym życiu ani konstytucją, ani praworządnością. Trzeba wreszcie zrozumieć, że ludzie mają prawo interesować się tym, czym chcą, a nie tym, czym powinni, zdaniem elit politycznych. Oczywiście, że każdy rozsądny człowiek przyzna, że chciałby żyć w państwie praworządnym. Niestety, już nie każdy może być przekonany dlaczego trójpodział władzy ma być lepszy od jednego ośrodka decyzyjnego. Wszak „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść” – powiada stare ludowe przysłowie. Zaś co do praworządności, to przecież nie kto inny, jak ojciec premiera Morawieckiego publicznie ogłosił, że to naród powinien być ponad prawem, a nie odwrotnie. Sądzę, że wielu zgodziłoby się z tym poglądem. Bo cóż to jest prawo? To przecież tylko zbiór biurokratycznych przepisów. Tymczasem naród reprezentowany przez swojego przywódcę, nie powinien biernie stosować się do tych przepisów, ale dostosowywać je do swoich potrzeb. Stosując takie uproszczenia i odwołując się do banalnych prawd, łatwo można do wszystkiego przekonać ludzi, być może rozsądnych, ale nie wnikających w szczegóły i nieświadomych skutków władzy autorytarnej oraz braku niezawisłości sędziów i prokuratorów.

Aby temu zapobiec, nie wystarczy mówić, że demokracja jest lepsza od dyktatury i odwoływać się do wartości kultury zachodniej. Trzeba posługiwać się konkretnymi przykładami dotyczącymi skutków nieprzestrzegania praworządności. Podając przykłady niesprawiedliwych wyroków sądowych, korupcji, kolesiostwa i nepotyzmu, trzeba je łączyć z systemem sprawiedliwości, w którym brak podziału władzy, a przepisy interpretuje się dowolnie. Niekoniecznie muszą to być przykłady zaczerpnięte z praktyk obecnej władzy, która zawsze stara się wytłumaczyć (albo przemilczeć) swoje niegodziwości, wykorzystując podporządkowanie sobie aparatu ścigania. Dążenie tej władzy do wyeliminowania wolnych mediów świadczy o tym, żeby te niegodziwości nie mogły być ujawniane. Wystarczy więc sięgnąć do przykładów z PRL-u, albo do porównania życia społecznego w dowolnym kraju zachodnim z życiem społecznym w Rosji lub Iranie. Kluczowe jest uświadamianie związku między tymi negatywnymi zjawiskami a istotą systemu władzy. Wielu ludzi tego związku nie dostrzega i zdaje się myśleć podobnie jak lud w carskiej Rosji, że wszystko co złe, to wina bojarów, bo przecież car jest dobry.

W sprawie ataków na Niemcy, a pośrednio na Unię Europejską, nie ma potrzeby protestować. PiS znakomicie kompromituje się sam, biorąc pod uwagę oczywistość korzyści, jakie uzyskujemy z uczestnictwa w Unii. Należy jednak, wbrew propagandzie Zjednoczonej Prawicy, zwracać uwagę, że brak środków z KPO, tak potrzebnych w warunkach inflacji, jest winą polskich władz, a nie zawziętości Komisji Europejskiej. Tu jest właśnie okazja, aby wyśmiać i zdezawuować mit suwerenności, którym zachłystuje się Zjednoczona Prawica. W istocie chodzi bowiem o suwerenność w niszczeniu demokracji i przekształcania Polski w państwo faszystowskie. Dlatego samo narzekanie, że rząd rezygnuje z tak potrzebnych Polsce pieniędzy nie wystarczy. Trzeba przy każdej okazji wyraźnie wskazywać na powody, dla których tak się dzieje. Jest to niezbędne, aby w końcu nastroje społeczne nie zwróciły się przeciwko Unii, na co liczy PiS. Jest zresztą prawdopodobne, że po długich targach PiS zamarkuje kolejne ustępstwa wobec oczekiwań Komisji Europejskiej, aby pozyskać pieniądze i pochwalić się skutecznością. Trzeba mieć nadzieję, że Komisja Europejska i opinia publiczna w Polsce nie dadzą się na to nabrać i żądać będą całkowitego wycofania z deformy sądownictwa przez obecną władzę. Żaden kompromis w tej sprawie nie może wchodzić w rachubę, jeśli chcemy żyć w państwie praworządnym.

Nie ulega wątpliwości, że największe emocje budzą spory światopoglądowe. Ich istota polega na tym, że nigdy nie prowadzą do kompromisu. Światopogląd dotyczy zasadniczych założeń kulturowych i wierzeń, które decydują o poczuciu tożsamości. Nie można więc zakładać, że którakolwiek ze stron sporu będzie skłonna zrezygnować ze swoich wartości. Spory tego typu prowadzą zawsze do zaostrzenia podziałów społecznych, a ich emocjonalna temperatura sprzyja zachowaniom szowinistycznym. Inspirowanie tych sporów zawsze sprzyja cynikom i populistom dbającym o swoje partykularne interesy. Tak właśnie zachowuje się PiS polaryzując polskie społeczeństwo pod hasłem wojny kulturowej.

Tymczasem w państwie demokracji liberalnej światopogląd i wszelkie sympatie ideologiczne są wyłącznie sprawą prywatną obywateli. Państwo nie powinno ani drogą regulacji prawnych, ani poprzez edukację i propagandę narzucać określonych postaw tego rodzaju. Dla liberała jest oczywiste, że zróżnicowanie światopoglądowe i związana z tym różnorodność zachowań i sposobu myślenia ludzi, jest oznaką wolności. Liberał nie widzi żadnego powodu, dla którego inni ludzie powinni myśleć i zachowywać się tak jak on, ani też nie zamierza nikogo naśladować, jeśli to nie odpowiada jego przekonaniom.

Jednak to, co jest oczywiste dla ludzi, dla których najważniejszą wartością jest wolność, zupełnie takie nie jest dla tych, którzy za największą wartość uważają bezpieczeństwo. Mamy więc tu do czynienia z klasycznym rozdarciem w dążeniu do tych wartości, które jest charakterystyczne dla większości społeczeństw. Można również powiedzieć, że jest to odwieczny spór między indywidualizmem a kolektywizmem. Ludzie ceniący przede wszystkim bezpieczeństwo zdecydowanie lepiej się czują w społeczeństwie jednolitym pod względem światopoglądowym, w którym dominuje jeden, powszechnie akceptowany styl życia. Homogeniczna kultura daje poczucie przynależności do wspólnoty, w której jednostka czuje się bezpiecznie. Za to poczucie bezpieczeństwa, jakie daje kolektyw, niektórzy gotowi są zrezygnować ze swojej indywidualnej wolności, podporządkowując się normom obyczajowym w nim panującym. Trudno mieć takie poczucie w kulturze heterogenicznej, gdzie panuje pluralizm wartości i norm społecznych. Nie miejsce tutaj, aby zastanawiać się nad przyczynami, które powodują, że jedni ludzie dążą do wolności, podczas gdy inni do bezpieczeństwa. Wystarczy, że tak jest i że tych drugich jest więcej, zwłaszcza w krajach cywilizacyjnie opóźnionych, do których jeszcze ciągle należy Polska. Ludzie stawiający wyżej bezpieczeństwo aniżeli wolność zawsze będą domagać się homogenizacji obyczajów i penalizacji zachowań odbiegających od przyjętego wzorca, jak aborcja, homoseksualizm czy krytyczny i prześmiewczy stosunek do uczuć i symboli religijnych i patriotycznych.

Kultura społeczna, której istotnym elementem są normy moralne i obyczajowe, kształtuje się oddolnie, w wyniku społecznych interakcji, na które wpływ mają rozmaite czynniki środowiskowe. Pod wpływem zmian, które w tych czynnikach zachodzą, kształtowanie się kultury jest procesem ciągłym, co oznacza naturalną zmienność wzorów kulturowych w czasie. Kultury nie można zadekretować i wprowadzić odgórnie. Władza państwowa nie kształtuje kultury, chociaż może być jednym z czynników kulturotwórczych. Jeśli jednak usiłuje to robić wbrew oczekiwaniom społecznym, napotyka na opór i zazwyczaj nie jest skuteczna.

Demokracji liberalnej, która w rzeczywistości jest dopiero wtedy, gdy towarzyszy jej odpowiednia kultura społeczna, nie da się wprowadzić zanim ta kultura się nie ukształtuje w społeczeństwie. Dla polskich liberałów pocieszająca jest, widoczna w naszym kręgu cywilizacyjnym, tendencja do upowszechniania się wartości liberalnych. Nic nie pomoże wojna kulturowa wszczęta przez Zjednoczoną Prawicę w obronie wartości konserwatywnych. Co więcej, te odgórne naciski na utrzymanie patriarchalnych, klerykalnych i nacjonalistycznych wzorów kultury tym bardziej sprzyjają szybszej inwazji wartości liberalnych w polskim społeczeństwie. Świadczy o tym coraz silniejszy ruch w obronie praw kobiet, osób LGBT+ i wszelkich mniejszości po każdej próbie zaostrzenia przepisów prawa w obronie tradycyjnej kultury. Przykładem niech będzie Ogólnopolski Strajk Kobiet w 2020 roku, po którym poparcie dla PiS-u w sondażach wyraźnie spadło. Paradoksalnie, wszczęcie wojny kulturowej przez PiS nie przysłużyło się konserwatystom.

Jak zatem wyjść spod tego światopoglądowego topora polaryzacji społecznej? PiS nigdy nie zrezygnuje z takiego narzędzia walki politycznej. Dzięki niemu zyskuje bowiem nie tylko zwolenników, ale wręcz wyznawców, czujących się obrońcami polskości. W emocjonalnym ferworze, gdy rozum śpi, można ludziom wmówić wszystko.

Co na to opozycja? Otóż przede wszystkim nie powinna reagować na tę górnolotną, ideologiczną retorykę i skupić się na sprawach pragmatycznych. Tymczasem główną przeszkodą w przyjęciu jednej listy wyborczej opozycji jest nic innego, jak właśnie różnice światopoglądowe dotyczące aborcji i małżeństw homoseksualnych. Nie ma co mydlić oczu ogólnym sformułowaniem o istotnych różnicach programowych. Te różnice dotyczą właśnie tego, a ich wyolbrzymianie świadczy o politycznej ślepocie w sytuacji demontażu demokracji przez Zjednoczoną Prawicę. To z tego powodu PSL nie widzi możliwości, aby znaleźć się na jednej liście z Lewicą. Kosiniak-Kamysz jest przekonany, że elektorat PSL by mu tego nie wybaczył. Otóż sądzę, że elektorat nie wybaczy mu przede wszystkim tego, że będąc w przyszłym rządzie, nie rozwiąże problemów rolnictwa, opieki zdrowotnej czy infrastruktury komunikacyjnej.

Widać zatem wyraźnie, że opozycja nie potrafi wyrwać się z ram narracyjnych narzuconych przez PiS. A przecież wszystkie partie opozycji demokratycznej są zgodne co do podstawowych zasad funkcjonowania państwa. Więc zamiast dąsów i światopoglądowych ultimatów, trzeba różnice światopoglądowe całkowicie wyeliminować z tematyki negocjacji. Trzeba wreszcie zrozumieć, że to nie politycy i władza decydują o wzorach kultury społecznej. Decyduje o tym wiele czynników pozostających poza kontrolą władzy państwowej, które wpływają na kierunek zmian wartości i norm społecznych. Nie ma potrzeby w tej chwili tracić siły w obozie opozycji na spory światopoglądowe. To tylko kwestia czasu, kiedy wzorem państw zachodnich dopuszczalność aborcji i małżeństw homoseksualnych stanie się w Polsce normą. Domaganie się przez Lewicę, aby to się stało natychmiast po zwycięstwie wyborczym opozycji, jest równie nierozsądne, jak upór konserwatystów, aby utrzymać status quo. Obecnie, co potwierdzają wszystkie badania socjologiczne, mamy do czynienia z rosnącą przewagą kultury liberalnej w polskim społeczeństwie, zwłaszcza w młodym pokoleniu. Szkoda, że wielu polityków opozycji zdaje się tego nie dostrzegać.

Więc zamiast strzelistych aktów wierności ideologicznym pryncypiom, byłoby lepiej gdyby liderzy opozycji dyskutowali o sposobie odbudowy systemu wymiaru sprawiedliwości po zniszczeniach dokonanych przez Ziobrę i Dudę, o tym jak walczyć z inflacją, jak szybko przejść na energię odnawialną, jak rozwiązać problemy zapaści polskiego rolnictwa i opieki zdrowotnej, jak odbudować system edukacji, autorytet szkoły i nauczycieli, jak zapewnić wiarygodność mediom publicznym. To są sprawy zasadnicze, na których skutecznym rozwiązaniu zależy wszystkim, bo decydują one o społecznym dobrostanie. Dobrze byłoby, gdyby dotyczące tych spraw pomysły opozycji były publicznie prezentowane, wraz z uzasadnieniem dlaczego mają być one lepsze od rozwiązań i reform wprowadzonych przez PiS. Drogą racjonalnych argumentów i powoływania się na konkretne przykłady można pozyskać więcej zwolenników niż za pomocą światopoglądowych demonstracji, które przekonują już przekonanych. A PiS niech sobie nadal bajdurzy o zagrożeniach ze strony gender, Niemiec, zachodniej kultury i czegokolwiek jeszcze.

Jeśli jednak chce się imponować rozsądkiem, troską o dobro wszystkich obywateli i chęcią pozbycia się szkodnika, jakim jest PiS, to opozycja musi przystąpić do wyborów na jednej wspólnej liście. Trzeba mieć świadomość, że rozbicie na dwie, nie mówiąc o trzech lub czterech listach, znacznie ogranicza szanse pokonania Zjednoczonej Prawicy. Liderzy partii opozycyjnych, którzy nie zgadzają się na jedną wspólną listę, demonstrują nieprzyzwoity, bo antypolski, partykularyzm i zbyt nadęte ego. Jeśli przez nich przegramy najbliższe wybory lub wygramy tylko minimalnie, co nie pozwoli na szybkie wyeliminowanie szkód wyrządzonych przez Zjednoczoną Prawicę, to nigdy nie wolno im będzie tego wybaczyć, eliminując ich raz na zawsze ze sceny politycznej. Polityka to nie zabawa w piaskownicy panowie Zandberg, Hołownia i Kosiniak-Kamysz.

Od polityki nie odetchniemy! Najdłuższa kampania wyborcza w XXI wieku :)

Czekają nas trzy gorące – i zapewne męczące – lata polityczne! Jeszcze jesienią 2023 (według oficjalnego kalendarza) lub wiosną 2024 (w przypadku wydłużenia kadencji) odbędą się wybory samorządowe. Wiosną 2024 roku planowo wybierać będziemy posłów do europarlamentu, zaś rok 2025 przyniesie koniec drugiej kadencji Andrzeja Dudy i walkę o urząd prezydenta. Nie odetchniemy zatem od naszych polityków, nie odetchną też oni!

 

Lato 2022 roku nie jest dla polskich polityków czasem błogiego wypoczynku i słonecznego relaksu. Tego lata na dobre rozpoczęła się kampania wyborcza przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi. Jak jednak pokazuje kalendarz wyborczy, kampania ta trwać będzie do lipca 2025 roku, czyli dobre trzy lata. O, tak! Czekają nas trzy gorące – i zapewne męczące – lata polityczne! Jeszcze jesienią 2023 (według oficjalnego kalendarza) lub wiosną 2024 (w przypadku wydłużenia kadencji) odbędą się wybory samorządowe. Wiosną 2024 roku planowo wybierać będziemy posłów do europarlamentu, zaś rok 2025 przyniesie koniec drugiej kadencji Andrzeja Dudy i walkę o urząd prezydenta. Nie odetchniemy zatem od naszych polityków, nie odetchną też oni!

Czas wielkiej polaryzacji

Przede wszystkim wszyscy przygotować się musimy na czas wielkiej polaryzacji. Bez wątpienia dwie największe partie polityczne – Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska – będą dążyły do takiego formowania debaty publicznej, aby to między nimi odbywała się zasadnicza polityczna walka. Od lat wiemy, że polaryzacja w polskiej polityce sprzyja obu politycznym gigantom. Wiemy również, że taka polaryzacja i jednocześnie zawłaszczenie większości politycznego pola przez te dwie partie polityczne bynajmniej nie wpływa korzystnie na kreowanie pomysłów na rządzenie, czy też tworzenie pozytywnych programów politycznych. Polaryzacja nie wyłania się bowiem na gruncie merytorycznych debat i konstruktywnych propozycji – polaryzacja jest domeną emocji, czasami wręcz ślepych emocji. Trzeba więc spodziewać się tego, że zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i Platforma Obywatelska, usiłować będą wpychać nas – wyborców – w kajdany emocji. Jedni straszyć będą drugimi, jedni demonizować będą drugich. W tę emocjonalną wojenkę wciągać będą nas wszystkich z nadzieją, że uda się odwrócić uwagę od dyskusji o Polsce, rzeczywistych problemów Polaków oraz sposobów na ich rozwiązywanie. A przecież problemów tych już dziś jest mnóstwo: od zagrożenia dla naszego bezpieczeństwa energetycznego, poprzez ochronę granicy wschodniej, aż po niespotykaną w realiach ostatnich dekad inflację.

Wielka polaryzacja, jakiej będziemy świadkami – a pewnie również uczestnikami – przesunie akcenty debaty publicznej na sprawy, które łatwiej poruszają sumieniami i jednocześnie emocjami obywateli. Trudno zatem spodziewać się dyskusji na temat zmian w finansowaniu zadań oświatowych, systemu podatkowego czy rozwiązań dotyczących polskiej ochrony zdrowia. Tymczasem można być pewnym – świadczy o tym zresztą szereg wypowiedzi politycznych z ostatnich tygodni – że jedni straszyć nas będą Niemcami, przekonując, że najwyższy czas, aby „wyciągnąć” od nich miliardy reparacji wojennych; drudzy zaś równolegle przekonywać nas będą, że nacjonalistyczno-kaczystowska dyktatura wyprowadzi nas z Unii Europejskiej. Jedni opowiadać będą brednie na temat tego, jak „tęczowa zaraza” wdziera się do polskich szkół i podaje dzieciom tabletki zmieniające płeć; drudzy – że antyaborcyjne prawo jest jednoznaczne z przyzwoleniem na mordowanie polskich kobiet. Pierwsi straszyć będą potworami o proweniencji putinowsko-brukselskiej, drudzy – diabłami putinowsko-bukareszteńskimi. Scenariusze tych retoryczno-emocjonalnych wojenek bardzo łatwo napisać już dziś, jednakże niestety istnieje duże prawdopodobieństwo, że kolejny już raz spora część polskiego społeczeństwa da się wciągnąć w ten miernej jakości – ale o całkiem dużej skuteczności – teatrzyk wyreżyserowany przez dwóch starszych panów, którzy kiedyś pokłócili się o to, który z nich powinien dzierżyć tytuł Samca Alfa.

Wielka polaryzacja w wykonaniu polskiego PO-PiS-u właściwie nie różni się zbytnio od typowej dziecięcej kłótni w przeciętnej osiedlowej piaskownicy. Oczywiście przedstawiciele jednej i drugiej partii nie ustają w przekonywaniu nas, że taki retoryczno-polaryzacyjny porządek jest w państwie demokratycznym czymś zupełnie naturalnym, bo przecież amerykańscy republikanie i demokraci, bo przecież brytyjscy torysi i labourzyści, bo przecież przez kilka dekad niemieccy chadecy i socjaldemokraci, itp., itd. Niewielu polskich wyborców posiada jednakże odpowiednią wiedzę na temat amerykańskiego, brytyjskiego czy niemieckiego systemu partyjnego, aby móc sfalsyfikować tak postawioną tezę. Trzeba zatem nieustannie przypominać, że ślepa polaryzacja oparta na emocjach nolens volens odwraca naszą uwagę od rzeczywistych pomysłów na Polskę. I rzecz jasna nie należy się łudzić, że polityka może być zupełnie pozbawiona czynnika emocjonalnego – tak nigdy nie było i nigdy nie będzie! Jednakże konieczna jest świadomość tego, że za emocjonalną otoczką i niejednokrotnie ostrym retorycznie i symbolicznie sporem stać musi spójny i racjonalny pomysł na rządzenie. Pewnie osiągnięcie takiego stanu w społeczeństwie jest niezwykle trudne w demokracjach nieskonsolidowanych – jak chociażby Polska – a jeszcze trudniejsze wydaje się w realiach silnie nasyconych obecnością mediów społecznościowych i baniek informacyjnych. Jedno i drugie karmi się wręcz emocjami i żyje z polaryzacji.

Międzynarodowe cienie

Nie odetchniemy również w zbliżającej się wyborczej trzylatce od obecności międzynarodowych cieni w polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej i gospodarczej. Cieniem numer 1 będzie rzecz jasna Władimir Putin, czyli ten, który dla rządu Zjednoczonej Prawicy stał się w ostatnich miesiącach uosobieniem zła, agresji i zniszczenia. Putin bowiem – jako autor ataku Rosji na Ukrainę – stał się w polskiej narracji politycznej generowanej przez kręgi rządowe (działaczy Prawa i Sprawiedliwości, media publiczne, publicystów sprzyjających rządowi i tygodniki żyjące z pieniędzy z reklam opłacanych przez spółki Skarbu Państwa) odpowiedzialny za wszystkie problemy energetyczne, z jakimi przyjdzie nam borykać się w szczególności w najbliższych miesiącach. To także Putin został obarczony odpowiedzialnością za wysoką inflację, stąd też kręgi prorządowe ukuły określenie „putininflacja” – zupełnie jakby żadnego wpływu nie miały zmiany gospodarcze spowodowane pandemią, głównie zaś drukowany przez bank centralny pusty pieniądz, który w dalszej kolejności trafiał do polskich przedsiębiorców. Putin zatem będzie tym cieniem, który w rządowej narracji pojawiać się będzie przy okazji wszystkich kolejnych kłopotów rządu Zjednoczonej Prawicy i wszystkich kolejnych prób samousprawiedliwienia. Nie odetchniemy więc od Putina, nie odetchniemy od wikłania wojny w Ukrainie w polskie sprawy, ponad miarę i nawet wbrew faktom. Nie jest jednak wykluczone, że część elektoratu taką narrację przyjmie i zanurzy się w wykreowanym świcie nowego oblężenia.

Cieniem międzynarodowym nr 2, od którego na pewno w ciągu najbliższych trzech lat nie odetchniemy, będzie cień złowrogiej Brukseli. Nic to jednak nowego, bo już od 2015 r., czyli od przejęcia władzy w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość i jego przystawki oraz od zwycięstwa w wyborach prezydenckich przez Andrzeja Dudę, całe to środowisko konsekwentnie uprawia tzw. politykę wstawania z kolan. Tak, tak, tak, wszyscy rozsądnie myślący o polskiej polityce i wszyscy ci, którzy umieją racjonalnie oceniać dorobek polskich elit politycznych w ostatnich kilkuset latach, niewątpliwie kulać się będą ze śmiechu na samo brzmienie hasła o „wstawaniu z kolan”. Prawo i Sprawiedliwość, które w sposób bezwzględnie konsekwentny marginalizowało Polskę w stosunkach międzynarodowych, rujnując dorobek relacji polsko-amerykańskich, polsko-izraelskich, polsko-niemieckich i polsko-francuskich, w sposób szczególny upodobało sobie dążenie do uczynienia z Polski pariasa w ramach Unii Europejskiej. Nieumiejętność uprawiania dyplomacji, brak zdolności koalicyjnej, bezmyślne uczepienie się rusofilskiego despoty z Budapesztu – to jedynie niektóre grzechy rządów polskiej narodowej prawicy. Spór wokół praworządności zaś doprowadził do kulminacyjnego zablokowania wypłaty Polsce środków finansowych z Krajowego Planu Odbudowy. Każdego dnia Polacy ponoszą tego bezpośrednie konsekwencje w postaci braku środków finansowych na zaplanowane tysiące inwestycji. Kręgi rządowe jednak opowiadają i opowiadać będą Polakom kolejne bujdy o złej Brukseli: o niemieckiej dominacji w Unii Europejskiej, o nadużyciach Komisji Europejskiej, o niesprawiedliwym Trybunale Sprawiedliwości UE, o nierównym traktowaniu państw w ramach europejskiej wspólnoty, o uwzięciu się na Polskę… Nie odetchniemy od tego, nie odetchniemy! Miejmy jednak nadzieję, że przywiązanie Polaków do Unii Europejskiej nie zostanie podważone przez eurosceptyków spod znaku Kaczyńskiego i Ziobry.

Pojawił się już jednak międzynarodowy cień nr 3! Odgrzewany co jakiś czas od początków istnienia Prawa i Sprawiedliwości, objawiający się zwykle w okresach kampanii wyborczych, wypływający wówczas w formie kolejnych rzekomych wyliczeń i cyfr, kolejnych wypowiedzi autorytetów spod znaku prawicowych publicystów i kolejnych zdecydowanych zapowiedzi samego prezesa Polski. Ten trzeci cień międzynarodowy to oczywiście reparacje wojenne od Niemców! Temat grzany jest już przez pisowską propagandę od kilku tygodni, a ton nadawały mu wystąpienia samego Jarosława Kaczyńskiego. Twarzą reparacyjnej farsy jest poseł Mularczyk, który zapewne każdego wieczora siada nad kalkulatorem i rozkminia… Temat ten najprawdopodobniej będzie stale obecny podczas całej trzyletniej kampanii wyborczej. Choć bowiem nie jest to zagadnienie, które daje PiS-owi szansę na zdobycie nowego elektoratu, to jednak pozwala ono na podtrzymywanie emocjonalnego nastroju w elektoracie starszym, którego germanofobia skutecznie podlewana była przez kolejnych satrapów ery Polski Ludowej. Temat ten pewnie zauroczy również elektorat nacjonalistyczny, przede wszystkim zaś bliskich Konfederacji niemcosceptyków, których niechęć do Donalda Tuska jest głęboko motywowana przez umiejętne posługiwanie się przez niego językiem Merkel, Goethego i Hegla. Widmo krąży po polskiej scenie politycznej – widmo reparacji, a raczej: widmo bujdy o reparacjach.

Puste garnki i zimne mieszkania

Ta trzyletnia kampania wyborcza, której początki już obserwujemy, jak nigdy będzie kampanią, w trakcie której politycy dotykać będą bardzo namacalnie codzienności nas wszystkich. Kampania ta będzie towarzyszyła nam nie tylko poprzez telewizory czy ekrany komputerów i wyświetlacze smartfonów. Tej kampanii towarzyszyć będą niezwykle dobitnie stopy procentowe, które przekładać się będą na rosnące lub malejące oprocentowania kredytów hipotecznych, a przecież już dziś miliony polskich rodzin płacą raty, których wysokość pożera coraz większą część ciężko zarobionej pensji. Tej kampanii towarzyszyć będzie inflacja, czyli de facto coraz mniejsze zakupy za tę samą kwotę, coraz bardziej dobijające paragony grozy, coraz szybciej rozpływające się oszczędności. Perspektywa pustej lodówki i nie do końca pełnego garnka będzie nieustannie tej kampanii towarzyszyć, bo od początku lat dziewięćdziesiątych jeszcze nigdy pieniądze Polaków nie traciły tak szybko na wartości. Perspektywa pustego garnka i pustej lodówki nie będzie już wyłącznie narracją dotyczącą rzekomej przyszłości, ale stanie się dosadnym i dotykającym każdej polskiej rodziny doświadczeniem, które będzie musiało odbić się na wynikach wyborów, które w całej tej trójlatce będą miały miejsce. Nie można mieć pewności, w jaki sposób ta perspektywa przeniesie się na wyborczy wynik, ale można być pewnym, że będzie to miało miejsce.

Tej kampanii towarzyszyć będą również zimne, niedogrzane bądź cholernie drogo ogrzewane mieszkania. Niezależnie od tego, że może udać się rządowi – należy mieć taką nadzieję! – ochronić nas przed katastrofą sektora bezpieczeństwa energetycznego, sama groźba niedoborów na rynku węglowodorów oraz horrendalne ich ceny będą obecne przez cały okres tej długiej kampanii wyborczej. Zimne czy też  niedogrzane mieszkanie będzie namacalnym doświadczeniem, które nie może nie odbić się na wyborczych decyzjach Polaków. Ci, którzy lubią zimą chodzić po mieszkaniu w krótkich spodenkach i podkoszulku, będą musieli ubrać dresy i grube skarpety, a za każdym razem, gdy będą je ubierać, przypomną sobie tych, którzy w kwestii bezpieczeństwa energetycznego Polaków nie zrobili nic bądź zrobili za mało, bądź potencjalnie przynajmniej zrobić mogli więcej. Dyskusje o transformacji energetycznej i zmianach klimatycznych dotychczas były w Polsce zagadnieniami, które rządzącym udawało się spychać na margines debaty publicznej. Niszczenie OZE i zaniechania w kwestii energetyki atomowej nie wpływały na poczucie bezpieczeństwa Polaków, tym samym rząd mógł bezkarnie przejadać pieniądze z opłat emisyjnych i uprawiać przy ich pomocy socjalną propagandę. Te czasy jednak już się skończyły! Trzyletnia kampania wyborcza będzie okresem, kiedy przyjdzie rządzącym zapłacić rachunek za ignorancję energetyczną. Najgorsze jednak, że zanim rachunek ten zapłacą rządzący, zapłacić go będą musieli wszyscy Polacy.

Polacy – jak zresztą wszystkie inne narody – zawsze udzielają odpowiedzi zwrotnej względem klasy politycznej, kiedy ich portfele stają się coraz lżejsze. Punkt widzenia „topniejącego” lub „pęczniejącego” portfela nie powinien być dla nikogo zaskakujący czy wręcz oburzający. Bodźcem dla wyborców są nowe donacje czy transfery socjalne, które sprawiają, że pewne grupy społeczne bezpośrednio odczuwają finansowy wzrost swojego dobrobytu. Tak samo bodźcem wyborczym są wzrastające koszty życia czy kurczące się oszczędności. Demokratyczne narody europejskie wielokrotnie doświadczały tego bezpośrednio – wystarczy prześledzić historię społeczno-polityczną Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków po II wojnie światowej, aby zobaczyć, jak bardzo zmieniały się polityczne sympatie w momentach gospodarczych czy społecznych kryzysów. Zmiany te niekoniecznie muszą stanowić racjonalną i przemyślaną odpowiedź na poprawnie przypisywaną odpowiedzialność za zajście niniejszej sytuacji kryzysowej. Nie zawsze ci, których naród porzuca w wyborach, muszą być bezpośrednio odpowiedzialni za niedobory, braki czy zagrożenia. Logika wyborcy opiera się jednak na mechanizmie akcji i reakcji. I choć populistom zwykle udaje się dłużej bronić przed gniewem ludu, to jednak nie są oni w stanie bronić się przed nim w nieskończoność. Zwykle nadchodzi moment, kiedy zaczyna im brakować pomysłów, pieniędzy w publicznej kasie bądź papieru do drukarki w banku centralnym, w którym udawało się dotychczas drukować pieniądze, przy pomocy których udawało się dotychczas utrzymywać naród w stanie chocholego tańca.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

O czym ostatni raport klimatyczny nie chce mówić wprost :)

„Świadectwo hańby, katalog pustych obietnic wiodących nas prostą drogą ku światu, w którym nie da się żyć” – tak o ostatnim raporcie Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu rzecze Sekretarz Generalny ONZ António Guterres. Mocne słowa, które jeszcze niedawno sprowokowałyby zapewne zarzuty katastrofizmu i siania paniki, dziś są po prostu streszczeniem istoty ostrzeżeń klimatologów i innych zgromadzonych w Zespole specjalistów od tego wszystkiego, co pod naporem ludzkiej cywilizacji dzieje się na Ziemi.

Raport jest „ostatni” nie tylko w sensie „najnowszy”, ale być może i w sensie bardziej dramatycznym: ewentualny następny ukaże się dopiero po roku 2025, czyli dacie, która musi wyznaczać kres wzrostu emisji gazów cieplarnianych, jeśli chcemy mieć cień szansy ograniczyć globalne przegrzanie do 1,5 stopnia Celsjusza, powyżej którego czeka nas klimatyczna zapaść. Gdzie będziemy wtedy mentalnie jako jednostki? Kim będziemy kulturowo jako społeczeństwa? Czy coś do nas wreszcie kolektywnie dotrze, czy też urzekną nas nowe, jeszcze udatniej maskujące rzeczywistość opowieści?

Z trzech etapów Raportu ten ogłoszony 4 kwietnia jest stosunkowo najbardziej „optymistyczny”, poświęca bowiem uwagę mitygacji, tzn. rozwiązaniom mającym na celu zapobieganie i przeciwdziałanie zmianie klimatu. Na pierwszy rzut oka tekst „Podsumowania dla decydentów”, czyli tej kilkudziesięciostronicowej części Raportu, która w przeciwieństwie do liczącej blisko trzy tysiące stron całości ma jakąś szansę dotrzeć do świadomości przywódców i obywateli, jest jasny i bezpośredni w ocenie działań na rzecz zażegnania kryzysu: mamy oto dosłownie kilka lat na uratowanie się przed najgorszym i brakuje tylko woli, by wdrożyć znane już, sprawdzone i dostępne rozwiązania.

Brakuje „tylko” woli? Słuszne pytanie – ale tutaj skupię się na czym innym. Otóż od tego, co znajdziemy w Podsumowaniu, ciekawsze jest być może to, czego w nim nie znajdziemy.

Ważne ostrzeżenie, że opór wobec działań klimatycznych ze strony przemysłu związanego z emisją CO2 jest szeroki, dobrze zorganizowany i wspierany lobbingiem, można przeczytać w tekście Raportu, gdzie przewagę mają naukowcy, ale nie w Podsumowaniu, przy którego tworzeniu dominują przedstawiciele władz, pilnujący, by cennym interesom nie stała się zbyt wielka krzywda. Arabia Saudyjska i Indie, przy cichym wsparciu Amerykanów, dopilnowały, by złagodzić anty-węglową wymowę Podsumowania, przemycić słownictwo umożliwiające wywinięcie się od bardziej zdecydowanych działań, a nawet ukryć niewygodne wykresy. Pierwotna wersja, która wyciekła wcześniej do opinii publicznej (zapewne właśnie po to, by udowodnić późniejsze manipulacje), zawierała też całą listę zagrożeń wobec ambitnych polityk klimatycznych, której nie było dane trafić do wersji ostatecznie przyjętej – pośród nich „partykularne interesy”. Innymi słowy, ostrzeżenia przed lobbingiem nie trafiły do Podsumowania za sprawą lobbingu, a ostrzeżenia przed partykularnymi interesami za sprawą tychże interesów.

Lobby paliwowe łatwo jest wskazać i napiętnować – gorzej ze zidentyfikowaniem tych, którzy stoją za innym wymownym pominięciem. Otóż w „Podsumowaniu dla decydentów” z poprzedniego Raportu mianem jednego z najważniejszych czynników napędzających rosnące emisje CO2 ze spalania paliw kopalnych określono wzrost populacji (obok wzrostu gospodarczego). W aktualnym Podsumowaniu próżno szukać podobnego określenia: populacja pojawia się jedynie przelotnie, a najważniejszą z kilku wzmianek jest ta określająca duży wzrost globalnego zaludnienia dość enigmatycznie jako jedno z „wysokich wyzwań mitygacyjnych” w scenariuszach modelujących dalszy rozwój sytuacji.

Tymczasem pozostała część Raportu mówi wprost i wielokrotnie, że to właśnie wzrost populacji oraz PKB pozostają dwoma najważniejszymi czynnikami napędzającymi rosnące emisje – tak w przeszłości, jak i w modelach sięgających roku 2050. Dlaczego na 64 stronach Podsumowania nie znalazło się miejsce na to jedno zdanie? Trudno tu mówić o jakimś konkretnym lobby zwalczającym tematykę populacji: to raczej kwestia szerzącego się ostatnio demonizowania pewnych tematów – w tym właśnie populacji – jako „niesprawiedliwych” i „obraźliwych”, które sprawia, że dla świętego spokoju usuwa się je z centrum debaty, spycha na margines, bagatelizuje.

A szkoda. Jest oczywiście prawdą, że za największy udział w emisjach, które doprowadziły nas dziś na skraj katastrofy, odpowiadają kraje najbogatsze, czyli historycznie rzecz ujmując Zachodnie. Dlatego branie pod uwagę historycznych emisji w dzisiejszych i przyszłych działaniach klimatycznych jest potrzebne, by społeczeństwa, które najwięcej na niszczeniu planety skorzystały, poniosły odpowiedni ciężar odpowiedzialności. Nie może to jednak przesłaniać faktu, że emisje te już się dokonały i teraz gra toczy się o to, by ograniczyć emisje przyszłe, których większość to nie Zachód będzie już generować. Według Raportu, ludniejsze społeczeństwa o mniejszym per capita śladzie węglowym wyprzedziły już pod względem całkowitej emisji mniej ludne kraje rozwinięte o śladzie per capita większym. To ważne, bo z punktu widzenia systemu planetarnego nie ma znaczenia, czy kolejne destabilizujące gigatony CO2 wyemitowane zostaną w Ameryce i w Europie czy też w Chinach i Indiach. (Emisje w Afryce są nieporównanie mniejsze, ale i tam – jak stwierdza raport – znacząco wzrosły te z sektora rolnego, leśnego i innego użytku gruntów, m.in. właśnie z powodu wzrostu populacji). Rola Zachodu polega tu więc na dawaniu przykładu poprzez własną zdecydowaną dekarbonizację (oraz na finansowaniu dekarbonizacji w innych regionach i podobnych działaniach wspierających), ale to nie jej poziom przesądzi o tym, czy przekroczymy pozostały ludzkości budżet węglowy, czyli ilość gazów cieplarnianych, którą możemy jeszcze bezpiecznie wyemitować: to od trajektorii emisji w ludniejszych i uboższych dziś częściach świata ostatecznie zależy, czy unikniemy przekroczenia planetarnych punktów krytycznych.

Rzecz jasna, jeśli na coś w ogóle warto przeznaczyć ów budżet węglowy, to na pewno na poprawę bytu i bezpieczeństwa zwykłych ludzi, zamiast na kolejne luksusowe gadżety dla garstki uprzywilejowanych. Koszt węglowy marginalnego uatrakcyjnienia stylu życia najbogatszych będzie taki sam, jak koszt węglowy autentycznej pomocy najuboższym – ale moralna i społeczna wartość będzie zupełnie inna. Rozmowa tu się jednak bynajmniej nie kończy. Jak zwraca uwagę Raport, niewielkie zwiększenie populacji w społeczeństwach wysokoemisyjnych przyniesie podobne podwyższenie emisji, co znaczne zwiększenie populacji w społeczeństwach niskoemisyjnych, dlatego – to już moja konkluzja – konieczne jest poświęcenie uwagi kwestiom populacji bez względu na to, jaki kolor skóry czy stan konta przeważa w owych społeczeństwach.

I tu przechodzimy do kwestii, o której orędownicy wyciszania rozmowy o populacji w kontekście kryzysu klimatycznego zdają się zapominać. Raport trafnie stwierdza, że zgodnie z ideą sprawiedliwości klimatycznej należy położyć nacisk na ochronę ludzi narażonych na katastrofy klimatyczne, oraz, że sprawiedliwa transformacja wymaga, by nie nakładać obciążeń na społeczności zmarginalizowane. Przypomnę jednocześnie, że połowa ludności świata wystawiona jest na klimatyczne zagrożenia. Zostawiając już zatem na boku kwestię populacji jako czynnika zwiększającego emisje, pytam: co z populacją jako czynnikiem potęgującym skalę cierpienia i śmierci ludzi w wyniku tychże zagrożeń? Czy to też nie „obciążenia”? Gdzie tu „ochrona”? Uciekając od kwestii populacji z modnym hasłem sprawiedliwości na ustach, zwiększamy narażenie najbardziej wrażliwych społeczności – tak jakby nie miało znaczenia, ilu ludzi przyjdzie w najbliższych latach i dekadach na świat tylko po to, by cierpieć i ginąć w nieuchronnych katastrofach i migracjach, przed którymi Raport jako całość tak głośno ostrzega. W zdestabilizowanym świecie, ku któremu zmierzamy, katastrofy i migracje będą nie do uniknięcia, ale skala populacji przełoży się na ich morderczość. Mówiąc wprost: im więcej nas będzie, tym bardziej będziemy narażeni. Nie mierząc się z wyzwaniem, jakim jest liczba przedstawicieli gatunku Homo sapiens, będziemy sprowadzać na ten świat kolejnych ludzi, z których jedni będą topić się w morzach lub zamarzać w lasach, umierać z głodu i pragnienia, daremnie szukać schronienia przed rozpętanymi żywiołami – a drudzy stać z karabinami przy brzegach i zasiekach.

Dlatego pora na uczciwą rozmowę o tym, że im mniej nas będzie, tym będzie nam lepiej – że nieposiadanie dzieci jest tak samo obywatelsko przydatne, co posiadanie. Nie chodzi o potępianie tych, którzy decydują się na biologiczne potomstwo, tylko o docenienie roli tych, którzy decydują się własnych dzieci nie mieć (lub mieć ich mniej). Sytuacja planetarna kształtuje się tak, że naszemu gatunkowi będzie po prostu łatwiej żyć i przeżyć, jeśli będzie mniej liczny. Nawet ziszczona wedle najoptymistyczniejszych scenariuszy dekarbonizacja nie załatwi wszystkiego: w końcu samą swoją liczebnością rozpieramy się ponad miarę na planecie. Odpowiedzialna rezygnacja z posiadania potomstwa, wpisana w szerszą reformę społeczeństw i gospodarek, ma potencjał obniżenia emisji, ochrony ekosystemów, przygotowania miejsca dla migrantów klimatycznych, zminimalizowania liczby ludzkich tragedii w wyniku katastrof – i ogólnie poprawienia naszych długoterminowych perspektyw.

Zmniejszenie populacji jest zatem środkiem zarazem mitygacji i adaptacji. Dlatego postępujące już procesy spowalniania wzrostu populacji trzeba wspierać, a nie tylko przyglądać im się ukradkiem, udając, że nie cieszy nas ich pozytywny wymiar, byle tylko nie podejmować trudnego tematu. Niestety, jest ponurą ironią losu, że podnoszenie kwestii populacji w kontekście działań klimatycznych jest dziś traktowane z podejrzliwością – a często i wrogością – podobną do tej, z jaką jeszcze nie tak dawno przyjmowano ostrzeżenia przed nadciągającą katastrofą klimatyczną. Pamiętając, ile czasu zmarnowaliśmy jako ludzkość nie mierząc się z wyzwaniami klimatycznymi, odpowiedzmy sobie na pytanie: Czy mamy luksus czekania z dyskusją o populacji do momentu, gdy nie da się już dłużej uciekać od świadomości, że wszyscy – bez względu na kolor skóry i godło na paszporcie – zmierzamy ostatecznie prostą drogą ku światu, w którym nie da się żyć?

 

Na (nie)szczęście, tej świadomości możemy dostąpić już w roku 2025.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Kristina Flour

 

 

Wolność jako narzędzie zniewolenia :)

Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – zmienił tradycyjne rozumienie wolności, według którego każdy człowiek jest najlepszym sędzią swoich spraw. Zmiana ta polegała na ścisłym powiązaniu wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Ma to swoje konsekwencje dla sposobu sprawowania władzy w państwie. Ponieważ nie wszyscy są zdolni wykształcić taką kulturę, powinnością władzy jest ochrona obywateli przed nieodpowiedzialnym korzystaniem ze swojej wolności ze strony innych członków społeczności. Sprzeciwiał się on zatem modnemu w XIX wieku podejściu laisser-faire, według którego zakres działania rządu dotyczący ochrony osoby i własności powinien dotyczyć wyłącznie ochrony przed siłą i oszustwem. Mill wskazywał również na potrzebę ochrony przed tyranią panującej opinii społecznej, przed skłonnością większości do narzucania idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie zgadzają.

Jak zatem wygląda ochrona wolności obywateli we współczesnej Polsce, kraju, który Jarosław Kaczyński uznał za lidera wolności w Unii Europejskiej? Jak państwo chroni obywateli przed niezasłużoną nienawiścią, wykluczeniem, intelektualnym oszustwem, utrudnieniami w korzystaniu ze swoich praw czy zagrożeniami ich bezpieczeństwa? Zgodnie z zasadą laisse-faire, państwo może ograniczyć się jedynie do ochrony przed fizyczną przemocą i złodziejstwem. Może też, zgodnie z wzorem państwa ideologicznego, chronić jedynie te wartości, które są zgodne z jego ideologią. Państwo może wreszcie pełnić rolę strażnika pilnującego zasad obowiązujących w demokracji liberalnej, czyli racjonalności (neutralność światopoglądowa), humanizmu (prawa człowieka) i równości (poszanowanie praw mniejszości). Do jakiego modelu państwa zmierza Prawo i Sprawiedliwość? Otóż odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, biorąc pod uwagę z jednej strony deklarowane wartości, a z drugiej – widoczne skutki działań rządu tej partii. PiS nie kryje bowiem swojej niechęci do liberalizmu, ale jednocześnie jakże często swoje działania uzasadnia potrzebą wolności słowa, pluralizmu i swobody wyboru. Warto się zastanowić do czego jest mu potrzebna ta tożsamościowa dwoistość. W związku z tym trzeba poddać ocenie sposoby, jakie PiS stosuje, z punktu widzenia postulatów Milla.

Ochrona przed nienawiścią

Nienawiść jest uczuciem niszczącym zarówno pojedynczego człowieka, jak i wspólnotę społeczną. Uczucie to, nawet jeśli jest wywołane traumatycznym poczuciem doznanej krzywdy, często staje się przyczyną gwałtu, którego ofiarami padają niewinni ludzie. Nienawiść jest zaraźliwą chorobą, na którą łatwo zapadają także ci, którzy od przedmiotu nienawiści nigdy krzywdy nie doznali. Dlatego słusznie podżeganie do nienawiści uznane jest w prawie karnym za przestępstwo, a obowiązkiem państwa niedopuszczanie do jego przejawów i podejmowanie się roli skutecznego mediatora w rozwiązywaniu konfliktów społecznych.

Rząd PiS-u oficjalnie nie odżegnuje się od tej roli, choć niewątpliwie ma poważne trudności z jej wypełnianiem. Powodem jest fakt, że z konfliktów uczynił on, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, paliwo swojej władzy. Wskazywanie wrogów i rozbudzanie negatywnych emocji to wypróbowany sposób pozyskiwania zwolenników każdej populistycznej władzy. Podżegaczami nienawiści są ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, poczynając od względnie cywilizowanej Konfederacji po grupy jawnie neofaszystowskie w rodzaju Falangi, Kongresu Narodowo-Społecznego, Trzeciej Drogi czy Blood and Honour. Występowanie przeciwko tym ugrupowaniom jest dla PiS-u trudne ponieważ w warstwie ideologicznej partia ta ma z nimi wiele elementów wspólnych, jak nacjonalizm i wiodąca rola Kościoła katolickiego. Co by na to powiedzieli wyborcy PiS-u, spośród których wielu sympatyzuje z narodowcami, chociaż na nich nie głosuje?

Rząd PiS-u problem walki z nienawiścią sprowadził w tej sytuacji do konfliktu dwóch wartości. Tą drugą jest wolność słowa, której PiS daje w tym konflikcie pierwszeństwo. To pozornie liberalne rozstrzygnięcie jest oczywiście sprzeczne z koncepcją liberalizmu Milla. Jest ono natomiast w pełni zgodne z prawicową awersją do poprawności politycznej. Powstrzymywanie się od szczucia, obrażania i poniżania uznano za większą krzywdę od doświadczania tych aktów nienawiści.

Uczestnicy Marszu Niepodległości, dopóki nikogo nie biją, mogą więc dowoli używać sobie na liberałach, lewakach, feministkach i gejach; mogą po nazwisku wyzywać polityków opozycji jako zdrajców ojczyzny i palić ich portrety. Wyrażają tylko swoje opinie, więc im wolno. Ponieważ opinie te wyjątkowo odpowiadają władzy, więc władza udaje, że ich nie słyszy, chwaląc uczestników Marszu za dyscyplinę i gorący patriotyzm.

Faszyści urządzili gorszący spęd w Kaliszu, gdzie po antysemickim spektaklu nienawiści spalono kopię XIII-wiecznego dekretu, dającego Żydom równe prawa z Polakami. Nikt im w zorganizowaniu tej imprezy nie przeszkodził, chociaż ich zamiary nie były tajemnicą, i nikt im tej żałosnej zabawy nie przerwał. Przeciwnie, policja pilnowała, aby faszyści mogli krzewić nienawiść bez przeszkód. Ponieważ antysemickie manifestacje nie mogą pozostać w świecie niezauważone, aresztowano po niewczasie trójkę wodzirejów tej imprezy. Wątpię jednak czy zostaną przykładnie ukarani za oczywiste przestępstwo. W podobnych sprawach niejakiego Rybaka, który na wrocławskim rynku spalił kukłę Żyda, byłego księdza Międlara, organizującego antysemickie demonstracje, czy narodowców wieszających na szubienicy portrety europosłów Koalicji Obywatelskiej, prokuratorzy Ziobry występowali raczej w charakterze obrońców niż oskarżycieli. Nierzadko bywa, że faszystowscy aktywiści nie poprzestają na słowach nienawiści i dopuszczają się fizycznych ataków na swoich ideowych przeciwników. O stanowisku pisowskiej władzy do takich zdarzeń najlepiej świadczy wypowiedź europosłanki tej partii Beaty Mazurek, która po takim incydencie w Kielcach stwierdziła, że nie pochwala zachowania sprawców pobicia, ale ich rozumie.

Ochrona przed wykluczeniem

Wykluczenie jest tu rozumiane jako odmowa pełnoprawnego uczestnictwa w danej grupie społecznej. Oznacza ono tak czy inaczej rozumianą dyskryminację lub ostracyzm. Wykluczenie może być karą za działanie wbrew interesowi grupy lub obroną grupy przed potencjalnym zagrożeniem ze strony niektórych jej członków. Wykluczenie będące ograniczeniem wolności jakiejś jednostki lub grupy może być uzasadnione jedynie ochroną wolności innych jednostek lub grup. W przypadku gdy jest ono jedynie skutkiem uprzedzeń, rolą państwa jest przeciwdziałanie temu zjawisku. Czy ta klasyczna zasada Milla znajduje się u podstaw wykluczających działań Prawa i Sprawiedliwości, których przedmiotem są ludzie LGBT, kobiety chcące dokonać aborcji oraz imigranci?

Homoseksualizm nie był w Polsce przedmiotem społecznego zainteresowania dopóki przedstawiciele tej orientacji seksualnej godzili się żyć w cieniu. Kiedy jednak zaczęli się domagać równych praw z osobami heteroseksualnymi, chcąc zakładać rodziny i żyć w społeczeństwie normalnie, bez poczucia wstydliwego piętna, wówczas ze strony obyczajowych konserwatystów i Kościoła katolickiego spotkał ich zmasowany atak. W pełni zasadne aspiracje środowiska ludzi nieheteronormatywnych zostały przez władzę określone mianem „ideologii LGBT” i uznane za zagrożenie dla tradycyjnej rodziny i moralności publicznej. Pogląd ten nie da się uzasadnić ani racjonalnie, ani empirycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów, w których od dawna nastąpiła społeczna i prawna emancypacja ludzi LGBT. Jest to tylko wyjście naprzeciw obskuranckiej tradycji Kościoła i środowiska nacjonalistycznego przesiąkniętego kulturą macho. Dyskryminacja prawna ludzi LGBT, połączona z nagonką na nich ze strony, pożal się Boże, moralistów, zaowocowała fizycznymi atakami na ludzi odważającymi się demonstrować swoją tożsamość. Wykluczenie ze skrywanego stało się jawne i brutalne.

W państwie PiS wykluczeniu podlegają kobiety, które mają ambicję rozporządzania własnym ciałem i nie chcą godzić się na rolę przymusowego inkubatora, łagodzoną paternalistycznym komunałem o stanie błogosławionym. Powody, dla których kobieta nie chce urodzić dziecka są rozmaite. O ich ważności może decydować tylko ona sama. Jeśli robi to ktoś za nią, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem zniewolenia. Tymczasem Kościół katolicki ze swoim dogmatem, że usunięcie zarodka jest zabójstwem człowieka, wychował fanatyków, dla których walka w obronie życia nienarodzonych stała się najwyższą wartością, z powodu której gotowi są narażać kobiety na cierpienie, a nawet na śmierć. Rząd Zjednoczonej Prawicy zgodził się ze stanowiskiem fundamentalistów religijnych i pozbawił kobiety, wyrokiem swojego Trybunału Konstytucyjnego, prawa do aborcji nawet w przypadku nieodwracalnych wad płodu. Zachęceni tym fundamentaliści wystąpili do Sejmu z projektem ustawy o całkowitym zakazie aborcji, także wtedy, gdy ciąża jest skutkiem gwałtu lub zagrożone jest zdrowie i życie kobiety. Odebranie kobietom prawa decydowania o własnym ciele jest wykluczeniem możliwym tylko w państwie wyznaniowym, gdzie dogmaty religijne są ważniejsze niż prawa człowieka. Kaczyński i jego akolici przystają na to, ponieważ poparcie ze strony Kościoła i jego świeckich bojowników spod znaku Ordo Iuris, których wprowadza się na salony władzy, jest ważniejsze niż ochrona kobiet przed wykluczeniem.

Uchodźców zaocznie wykluczył Kaczyński, opisując ich jako roznosicieli zarazków, a ponadto potencjalnych terrorystów i wyznawców islamu, chcących zdechrystianizować Polskę. Tymi argumentami PiS uzasadnił odmowę przyjęcia 7 tysięcy uchodźców, na które zgodził się wcześniej poprzedni rząd. Polityka prawicy wobec uchodźców zasadniczo zmieniła stosunek do nich polskiego społeczeństwa. Zniknęło uczucie empatii i chęci niesienia im pomocy. Zamiast tego pojawiły się uprzedzenia, które coraz częściej znajdowały wyraz w nieufnym i nieprzyjaznym traktowaniu obcokrajowców o ciemnej karnacji. Pogardliwe określenie „ciapaty”, które upowszechniło się w pewnych kręgach, jest symbolem społecznego wykluczenia. Toteż kiedy pojawił się napór migrantów na polską granicę, rząd Zjednoczonej Prawicy, pewny społecznego poparcia, nie miał żadnych skrupułów, aby tych, którzy nielegalnie przekroczyli granicę pozbawić elementarnych praw człowieka. Stosowanie bezwzględnego push-backu w stosunku do kobiet i dzieci, ludzi chorych i wymagających pomocy, jest krańcową dehumanizacją, będącą skrajną formą wykluczenia.

W przypadku każdej z wykluczonych grup społecznych – LGBT, kobiet decydujących się na aborcję i uchodźców – ograniczanie ich praw tłumaczone było pozornymi zagrożeniami społecznymi, wymyślanymi po to, aby konfliktować społeczeństwo i pozyskiwać w ten sposób zwolenników.

Ochrona przed indoktrynacją

W państwie demokratycznym mogą być swobodnie głoszone różne poglądy i ideologie, za wyjątkiem tych, które krzewią nienawiść i prowadzą do wykluczeń. Rolą państwa jest zachowanie neutralności światopoglądowej i ideologicznej. W ten sposób państwo staje się gwarantem i strażnikiem wolności, nie dopuszczając do dominacji ideologicznej jednej grupy społecznej. Powinno to znajdować wyraz w systemie edukacji państwowej, w którym programowy pluralizm łączy się z promowaniem wartości demokratycznych i zasad etyki uniwersalnej. Dzięki temu proces edukacji staje się wolny od indoktrynacji. Do czasu objęcia władzy nad systemem edukacji przez ministra Czarnka, rola ta wypełniana była na ogół właściwie, mimo nacisków po 2015 roku na wpajanie wartości tradycjonalistycznych w polskiej szkole. Istotne znaczenie w systemie edukacji miał zwłaszcza udział organizacji pozarządowych w prowadzeniu zajęć pozalekcyjnych i organizowaniu imprez służących edukacji obywatelskiej.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy Zjednoczona Prawica przystąpiła do ataku ideologicznego na szkolnictwo. Przemysław Czarnek scentralizował uprawnienia decyzyjne, pozbawiając ich dyrektorów szkół i nauczycieli na rzecz kuratorów i ministerstwa. Ograniczony został udział organizacji pozarządowych, zwłaszcza tych o progresywnym nastawieniu. Zmianie uległa podstawa programowa, w której wyraźny nacisk został położony na upowszechnianie poglądów zgodnych z prawicową polityką historyczną i nauką Kościoła katolickiego. Można powiedzieć, że oficjalnie została zakwestionowana zasada neutralności światopoglądowej państwa. Zamiast przekazywania uczniom wiedzy w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny, oczekuje się od nauczycieli formowania ich postaw i narzucania określonych poglądów i wzorów zachowań. Nauczanie ma być zatem zastąpione indoktrynacją w duchu nacjonalistyczno-klerykalnym.

W demokratycznym państwie szkoła powinna przede wszystkim uczyć krytycznego myślenia, otwartości na różne nurty ideowe i systemy wartości oraz kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Niemałą rolę odgrywają w tym nowatorskie interpretacje i eksperymenty artystyczne. Tymczasem, znana z radykalnie prawicowych poglądów, kurator małopolski Barbara Nowak jest przeciwna oglądaniu przez młodzież „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawianych w teatrze im. Słowackiego w Krakowie, ponieważ, jej zdaniem, spektakl ma wymowę niepatriotyczną i sprzeczną z przyjętym w państwie PiS-u systemem wartości. Taki to ma być pluralizm: może być różnie, byle było zgodne z bogoojczyźnianą legendą.

Zabawne jest to, że minister Czarnek swoje zmiany wprowadza właśnie pod hasłem pluralizmu. Twierdzi bowiem, że dotychczasowy system edukacji pozostawał pod wpływem lobby lewicowo-liberalnego. Zmiany idące w kierunku nacjonalistyczno-klerykalnym przywracać więc mają niezbędną równowagę i – jako takie – nie mają nic wspólnego ze stosowaniem indoktrynacji. Przeciwnie, są one określane jako ochrona dzieci i młodzieży przed dotychczasową lewicową indoktrynacją. Trzeba mieć naprawdę wiele tupetu, bezczelności i ignorancji, aby posługiwać się takim uzasadnieniem.

Pod tym samym hasłem Czarnek domaga się pluralizmu w nauce. Chodzi o to, aby w wyższych uczelniach państwowych dopuszczać do głosu ludzi reprezentujących poglądy i koncepcje religijne oraz sprzeczne z twierdzeniami nauki. Ma to polegać na zapraszaniu ich na naukowe spotkania, jako partnerów do dyskusji, powierzanie im prowadzenie zajęć ze studentami i zrównanie ich statusu z przedstawicielami oficjalnej nauki. Otóż tak rozumiana otwartość oznaczałaby zrównanie twierdzeń naukowych z twierdzeniami opartymi na innych przesłankach. Taki pluralizm byłby zabójczy dla roli nauki w społeczeństwie, czego skutki można zauważyć choćby w postaci ruchu antyszczepionkowców. Nauka, wiara i snucie ignoranckich fantazji nie mogą się przenikać i muszą pozostać odrębnymi obszarami ludzkich fascynacji. Dopiero wtedy można mówić o wolności. Czy Kościół dopuściłby ateistów, aby z ambony głosili swoje poglądy? Powołując się na demokratyczną wartość pluralizmu, Zjednoczona Prawica tworzy państwo ideologiczne, w którym z natury rzeczy wolność jest ograniczona.

Ochrona przed nierównym traktowaniem

Ten obowiązek państwa demokratycznego wynika zarówno z ochrony przed wykluczeniem, jak i z ochrony przed indoktrynacją. Chodzi o równe traktowanie osób i grup społecznych wyrażających swoje opinie i oczekiwania. Dotyczy to przede wszystkim ochrony zgromadzeń zarówno wcześniej zgłoszonych i formalnie zaakceptowanych, jak i spontanicznych. Często bywa tak, że manifestacja jednej grupy społecznej wywołuje kontrmanifestację ze strony innej grupy. Obowiązkiem państwa jest niedopuszczanie do zakłócania manifestacji i utrudniania uczestnikom jej zaplanowanego przebiegu, nie mówiąc już o możliwości fizycznego starcia skonfliktowanych grup.

Państwo pisowskie na ogół wywiązuje się z tego obowiązku, zapewniając policyjną ochronę manifestacji. Szczególnie gorliwie ochrona ta działa w przypadku uroczystości państwowych oraz manifestacji środowisk przychylnych rządowi. Obchodzenie miesięcznic smoleńskich obwarowane było zawsze wszelkimi środkami zabezpieczającymi przed ich zakłóceniem. Policja zatrzymywała i legitymowała nawet ludzi, którzy w sprzeciwie wobec władzy obnosili się z białymi różami. Ludzi, którzy okrzykami zakłócali ceremonię pod pomnikiem ofiar smoleńskich na Placu Zwycięstwa, policja ścigała nawet wdrapując się za nimi na drzewa. Natomiast kilka kobiet, które próbowały powstrzymać marsz narodowców, kładąc się na jezdni, oskarżono o zakłócanie porządku i skierowano sprawę do sądu, chociaż to one zostały poturbowane przez demonstrantów. Także wtedy, gdy Straż Narodowa Bąkiewicza skutecznie zagłuszała przy pomocy megafonów wielkiej mocy wiec w obronie uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej na Placu Zamkowym, policja nie reagowała. Na nic zdały się prośby organizatorów wiecu, aby Bąkiewiczowi zabronić zagłuszania lub przynajmniej przesunąć dalej miejsce jego zgromadzenia. Policja nie otrzymała na to zezwolenia władzy, która w swoim cynicznym tłumaczeniu równo dba o wolność zgromadzeń obywateli.

Ochrona przed pandemią

Niewątpliwie największym zagrożeniem jest już od dwóch lat pandemia covid-19, która opanowała cały świat. Kolejne fale nasilenia zakażeń niosą z sobą zatrważająco dużą liczbę ofiar zarówno śmiertelnych, jak i bezpowrotnie tracących zdrowie. Rząd Zjednoczonej Prawicy, gdy wirus dotarł do Polski, zareagował początkowo histerycznie, wprowadzając całkowity lockdown i liczne obostrzenia, przy czym niektóre z nich były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jak na przykład zakaz wstępu do lasu czy ograniczenie listy dozwolonych zakupów. Ta gorliwość sanitarna szybko jednak ustąpiła i zamiast niej pojawił się nieoczekiwanie lekceważący stosunek przedstawicieli władz państwowych, w osobach premiera i prezydenta, do pandemicznego zagrożenia. Było to zapewne spowodowane z jednej strony gospodarczymi i społecznymi kosztami lockdownu, a z drugiej strony – fatalnym stanem organizacyjnym, technicznym i kadrowym instytucji opieki zdrowotnej, który początkowo starano się ukryć przed społeczeństwem. Zapewniając o dobrym przygotowaniu do walki z pandemią, jednocześnie przyjęto strategię przeczekania zarazy, tym bardziej, że wiosną 2020 roku wirus uczynił w Polsce mniejsze spustoszenia niż w innych krajach. Przygotowując się do walki z pandemią, nie uniknięto afer związanych z zakupem masek i respiratorów od podejrzanych dostawców.

Wzmożony atak pandemii jesienią 2020 roku obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Karetki z chorymi, bezskutecznie objeżdżające zapełnione szpitale, to ponury obraz, który utkwił w pamięci Polaków. Wynalezienie szczepionki przeciw covidowi przywitano z nadzieją na poprawę sytuacji. Od początku 2021 roku ruszył Narodowy Program Szczepień z rozmaitymi, jak to u nas bywa, organizacyjnymi kłopotami. Wkrótce też w ślad za tym rozpętała się histeria antyszczepionkowa. Miała ona zasięg światowy, co wskazuje na kolejną zaplanowaną akcję mającą na celu zniszczenie zachodniej cywilizacji, opartej na tradycji Oświecenia. W Polsce znalazło się dostatecznie dużo idiotów, którym udało się wpoić lęk przed przyjęciem szczepionki, aby można było zapomnieć o uzyskaniu odporności stadnej. Nawet nasilająca się już czwarta fala pandemii, zbierająca śmiertelne żniwo wśród niezaszczepionych, nie zmieniła zasadniczo ślepej wiary w mądrości internetowych guru, połączonej z pogardą dla nauki. W krajach zachodnich szybko zaczęto szukać obrony przed skutkami zabójczej ignorancji. Wprowadzono paszporty covidowe, dające możliwość korzystania z normalnego życia jedynie osobom zaszczepionym, a gdzieniegdzie wprowadzono prawny obowiązek szczepienia.

W przeciwieństwie do tego, rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił być oryginalny i suwerenny. Żadnych obostrzeń dla ludzi niezaszczepionych, żadnych nakazów i ograniczeń. Wszystko to w imię poszanowania wolności osobistej obywateli. Wiceminister zdrowia z uśmiechem oświadczył, że Polacy mają gen sprzeciwu przed przymusem. I chociaż to lekarz, najwyraźniej był z tej cechy dumny. Prezydent Duda z irytacją powtarza, że żadnego zmuszania kogokolwiek do zaszczepienia się przeciw covidowi w Polsce nie będzie. Zjednoczona Prawica wraz z Konfederacją staje po stronie prawa do wolnego wyboru, które jednak w tym wypadku jest prawem do swobodnego rozprzestrzeniania się choroby i zwiększania liczby ofiar śmiertelnych. Jeśli chodzi o odsetek zgonów spowodowanych pandemią, Polska znajduje się już w światowej czołówce.

Dlaczego PiS nie reaguje na spustoszenia powodowane czwartą falą pandemii? Dlaczego pozostaje głuchy na protesty i apele środowiska lekarskiego oraz ataki opozycji? Źle rozumiana wolność ludzi niechcących się szczepić, która nie ma nic wspólnego ze współczesnym liberalizmem, jest powodem nie tylko wzrostu liczby zakażeń i zgonów, ale również rosnącej liczby ofiar niecovidowych, cierpiących na inne choroby, dla których opieka medyczna obecnie praktycznie nie istnieje. Otóż PiS robi to z powodu, który dla tej partii jest najważniejszy: utrzymania poparcia dającego szansę kontynuacji władzy. Tak się bowiem składa, że przeważająca większość przeciwników szczepień pochodzi z pisowskich mateczników. To im PiS nie chce się narazić jakimikolwiek restrykcjami. Nie chce też narazić się niektórym posłom z własnego ugrupowania lub koalicjantom w postaci Janusza Kowalskiego i Anny Siarkowskiej, którzy wspierają antyszczepionkowe lobby. Wiadomo przecież, że przewaga w Sejmie jest krucha, więc trzeba o nią dbać, choćby za cenę poświęcenia życia tysięcy Polek i Polaków.

PiS nie jest partią ideologiczną, kierującą się jakimikolwiek wartościami. PiS jest partią, która cynicznie stara się wykorzystać wszystko, co pozwoli jej utrzymać władzę.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję