Książka: Nima Sanandaji obala mit sukcesu „modelu skandynawskiego” :)

5104Uuao0OL._SX321_BO1204203200_Poniżej prezentuję tłumaczenie wniosków z książki „Scandinavian unexpectionalism – culture, markets and the failure of third-way socialism”. Autorem książki jest Nima Sanandaji, szwedzki autor kurdyjskiego pochodzenia. Posiada tytuł doktora z Royal Institute of Technology w Sztokholmie. Opublikował 15 książek m.in. na temat szans kobiet na rynku pracy, integracji, przedsiębiorczości i reform zwiększających innowacyjność sektora publicznego. Współpracownik Centre for Public Studies w Londynie. Polecana przez FOR książka została wydana przez Institute of Economic Affairs a jej wersję elektroniczną można bezpłatnie pobrać ze strony IEA.

  • Lewicujący celebryci, politycy, dziennikarze, komentatorzy polityczni i naukowcy od dawna chwalą państwa skandynawskie* za ich wysoki poziom świadczeń socjalnych i ich osiągnięcia w sferze gospodarczej i społecznej. Według większości sensownych miar, osiągnięcia te są rzeczywistym sukcesem.
  • Jednak sukces krajów skandynawskich miał miejsce zanim wprowadziły „państwo opiekuńcze”. Co więcej, wraz z rozrostem wydatków socjalnych od lat 60., pozycja Szwecji w międzynarodowych porównaniach zaczęła się pogarszać. W latach 1870-1936 Szwecja osiągnęła najszybsze średnie tempo wzrostu gospodarczego w świecie uprzemysłowionym. Jednak w latach 1936-2008, Szwecja zajmowała dopiero 13 miejsce wśród 28 państw uprzemysłowionych pod względem tempa wzrostu. W okresie od 1975 roku do połowy lat 90., Szwecja z 4 miejsca wśród najbogatszych krajów świata spadła na miejsce 13.
  • Jeszcze w 1960 roku przychody z podatków w państwach nordyckich stanowiły od 25 procent PKB w Danii do 32 procent w Norwegii, co odpowiadało poziomowi w pozostałych państwach rozwiniętych. Po okresie wzrostu, obecnie, poziom wydatków i opodatkowania obywateli w tych państwach powrócił do poziomu zbliżonego do innych państw rozwiniętych.
  • Tak uwielbiana przez lewicę era radykalnej socjaldemokratycznej „trzeciej drogi” trwała w krajach skandynawskich tylko od wczesnych lat 70. do początku lat 90. Wskaźnik powstawania firm w okresie „trzeciej drogi” był na fatalnym poziomie. W 2004 roku spośród 100 firm o najwyższych przychodach w Szwecji, tylko 38 powstało jako prywatne przedsiębiorstwa wewnątrz kraju. Spośród tych 38 firm, tylko dwie zostały założone po 1970 roku. Żadna ze 100 firm zatrudniających najwięcej pracowników nie powstała w Szwecji po 1970 roku. Ponadto w latach 1950-2000, pomimo wzrostu populacji z 7 milionów do prawie 9 milionów, wzrost liczby miejsc pracy netto okazał się bliski zera.
  • Kraje skandynawskie są często wskazywane jako przykład krajów o wysokiej oczekiwanej długości życia, a także o wysokich wskaźnikach jakości zdrowia w takich obszarach, jak np. śmiertelność noworodków. Tak dobre wskaźniki pojawiły się jeszcze przed ekspansją państwa socjalnego. W 1960 roku Norwegia miała najwyższy wskaźnik oczekiwanej długości życia w OECD, zaś Szwecja, Islandia i Dania zajmowały odpowiednio trzecie, czwarte i piąte miejsce. Do 2005 roku Wielka Brytania i USA znacznie skróciły dystans do krajów skandynawskich w tym obszarze. Islandia, w której wydatki socjalne są niższe niż w innych krajach regionu, poprawiła swoje wskaźniki długości życia i śmiertelności noworodków szybciej, niż cztery główne kraje nordyckie.
  • Kraje skandynawskie osiągnęły niski stopień nierówności dochodowych na długo przed ekspansją państwa socjalnego. Nierówności dochodowe spadły istotnie w czasie ostatnich trzech dekad XIX wieku i w pierwszej połowie XX wieku. Największe postępy w dążeniu do ograniczenia nierówności dokonały się przed wprowadzeniem wysokich podatków i rozrośniętego sektora publicznego.
  • Rozwój skandynawskich państw opiekuńczych doprowadził do pogorszenia się jakości kapitału społecznego. Mimo że kraje nordyckie cieszą się dobrym zdrowiem, to tylko Holandia wydaje na zasiłki dla niepełnosprawnych więcej. Badanie z 2001 roku pokazało, że 44 procent społeczeństwa uznało, że akceptowalne jest domaganie się zasiłków chorobowych z powodu braku satysfakcji z warunków w swojej pracy. Inne badania wykazały nagłe wzrosty liczby zwolnień chorobowych w czasie ważnych turniejów sportowych. Na przykład w czasie piłkarskich Mistrzostw Świata w 2002 roku, liczba zwolnień chorobowych wśród mężczyzn wzrosła o 41 procent. Te zmiany w podejściu do pracy widać też w badaniach World Value Survey. W ankiecie z lat 1981-84, 82 procent Szwedów zgadzało się, że „nigdy nie można usprawiedliwić ubiegania się o nienależne sobie zasiłki”. W tej samej ankiecie z lat 2010-14, już tylko 55 procent Szwedów uważało, że nigdy nie można ubiegać się o wsparcie państwa zasiłkami, do których nie jest się uprawnionym.CIbYmnAUsAAETuk
  • Innym problemem państw skandynawskich jest ich niska zdolność do asymilacji imigrantów. W państwach anglosaskich stopa bezrobocia wśród imigrantów o niskich kwalifikacjach jest zazwyczaj niższa lub zbliżona do stopy bezrobocia wśród rdzennych mieszkańców z równie niskim poziomem wykształcenia. W państwach skandynawskich bezrobocie wśród imigrantów jest z kolei dużo wyższe. Na rynkach pracy krajów nordyckich nawet imigranci z dobrymi kwalifikacjami miewają problemy, by znaleźć odpowiednie miejsca pracy. Stopa bezrobocia wśród imigrantów z wyższym wykształceniem w Finlandii i Szwecji jest o ponad 8 punktów procentowych wyższa, niż w przypadku rdzennych Finów i Szwedów o podobnym wykształceniu. W krajach anglosaskich wśród obu grup poziom bezrobocia jest na podobnym poziomie.
  • Poziom życia potomków skandynawskich imigrantów w USA jest wysoki a nierówności dochodowe pomiędzy nimi niskie. Mediana dochodów osób skandynawskiego pochodzenia jest o 20 procent wyższa, niż średnia dochodów wszystkich Amerykanów. Prawdą jest, że stopień ubóstwa w państwach skandynawskich jest niższy, niż w USA. Jednak już od wielu dekad stopień ubóstwa wśród potomków skandynawskich imigrantów w USA jest o połowę niższy, niż w przypadku reszty społeczeństwa amerykańskiego. Skandynawscy Amerykanie doświadczają w istocie niższego poziomu ubóstwa, niż Skandynawowie, którzy nie wyemigrowali. Te dane pokazują, że to nie nordyckie państwa socjalne a istniejące wcześniej normy kulturowe są powodem niskiego poziomu ubóstwa w krajach skandynawskich.
  • W wielu analizach państw skandynawskich myli się korelację z przyczynowością. Dostępne dane wyraźnie pokazują, że większość pożądanych cech skandynawskich społeczeństw, takich jak niskie nierówności dochodowe, niski poziom ubóstwa, czy wysoki wzrost gospodarczy poprzedzały pojawienie się rozbudowanego państwa socjalnego. Wyraźnie widać też, że wysoki poziom zaufania społecznego pojawił się w tych krajach przed erą wysokich wydatków rządowych i wysokich podatków. Wszystkie te wskaźniki zaczęły się pogarszać wraz z rozrostem wydatków socjalnych i wzrostem podatków niezbędnych do ich sfinansowania.

*Autor używa zarówno sformułowań „Scandinavian countries” jak i „Nordic countries” mając na myśli Szwecję, Norwegię, Danię, Finlandię a czasami też Islandię, które wszystkie należą do krajów nordyckich. Chociaż krajami skandynawskimi są tak naprawdę tylko pierwsze trzy z tych krajów to w tłumaczeniu również posługujemy się tymi terminami naprzemiennie zgodnie z intencją autora (przyp. tłumacza).

 Tłumaczyli Piotr Murawski i Marek Tatała.

Węzłowe punkty szwedzkiego modelu finansów publicznych :)

SztokholmMinisterstwa i niezależne agencje

Rozstrzygnięcia konstytucyjne Szwecji sprawiają, że model ten cechuje wyraźne horyzontalne rozdzielenie dwóch dziedzin. Z jednej strony, ministrowie są kolegialnie odpowiedzialni za definiowanie kierunków polityk publicznych (policy making) i monitorowanie ich realizacji oraz przydzielanie środków budżetowych. Z drugiej, istnieją agencje odpowiedzialne za realizację zadań państwa, wdrażanie prawa i polityk publicznych Rządu. Ani więc Rząd przy pomocy ministerstw, ani Parlament (Riksdag) nie mają możliwości wykonywania funkcji administracyjnych. W administracji rządowej takie zadania mogą wykonywać tylko wyspecjalizowane agencje, które Rząd może powołać lub delegować nowe zadania do już istniejących. Konstytucja gwarantuje agencjom niezależność od bieżącego, „ręcznego” sterowania oraz wpływania na sposób załatwiania przez nie indywidualnych spraw. Oznacza to m.in., że ministerstwo nie ma prawa wydawać poleceń szefowi czy zarządowi agencji. Same ministerstwa są zresztą kadrowo niewielkie (tzw.”małe ministerstwa”), ze względu na zdeterminowany ustrojowo wysoki stopień zadań delegowanych do agencji.

Agencja: byt powszechny i uniwersalny

Rząd definiuje zadania agencji, ustala dla nich cele, przydziela fundusze i określa zasady ich sprawozdawczości. Instrukcje dla agencji wydawane są w formie rozporządzeń. Podczas, gdy w 2011r. instytucje Rady Ministrów obejmowały Urząd Premiera, 11 ministerstw oraz Biuro Spraw Administracyjnych, agencji było 345. Są one obecne we wszystkich sferach działania państwa. To m.in. Siły Zbrojne, Agencja Podatkowa, Służba Celna, Agencja Ubezpieczenia Społecznego, Narodowy Zarząd Zdrowia i Dobrobytu. Ale wśród agencji są również odpowiedniki polskich urzędów wojewódzkich, uniwersytety państwowe, instytucje badawcze, placówki kulturalne. Krąg podmiotów, które wykonują zadania publiczne, dopełniają – istniejące już w mniejszej ilości –przedsiębiorstwa państwowe, spółki kapitałowe i fundacje. Pomimo wysokiej autonomii, agencje nie posiadają osobowości prawnej i stanowią część państwa. Zarówno z perspektywy prawa ustrojowego i finansowego szwedzka agencja to twór uniwersalny.

Jaskrawo kontrastuje to z realiami polskimi, w których istnieje kilkanaście form jednostek sektora finansów publicznych. Demaskuje również słabość naszego systemu finansów publicznych. Jej wyrazem jest mnożenie nieposiadających osobowości prawnej podmiotów, często jednostkowo definiowanych w prawie finansowym, czy też tzw. wydzielonych rachunków bankowych, na których pozabudżetowo gromadzone są środki publiczne (przykładem są rachunki jednostek oświatowych). To ucieczka od niedoskonałego gorsetu gospodarki budżetowej. A więc nieelastyczność powoduje rozrastanie się państwa.

Zarządzanie agencjami

Rządowe agencje to najważniejszy instrument wykonywania polityki Rady Ministrów. Każde z ministerstw ponosi odpowiedzialność za szereg rządowych agencji. Rząd reguluje zarówno uprawnienia, jak i zadania różnych rządowych agencji, podejmując decyzje, które wpływają na warunki działania, w jakich funkcjonują agencje.

Podstawowym narzędziem polityki względem każdej agencji jest zestaw rządowych instrukcji w formie rozporządzenia. Czasami Rząd może przygotować rozporządzenia o innym charakterze albo podejmować specjalne decyzje w kierowaniu działaniami agencji rządowych.

Roczne kierunki (directions) asygnat wyznaczają ramy ekonomiczne dla każdej agencji, jej cele do osiągnięcia i to, na czym koncentrować się ma ich działalność. Dodatkowo, Rząd wyznacza dyrektorów generalnych agencji.

Jeden budżet państwa

Choćby ze względu na opisane własności agencji, szwedzkie finanse publiczne są bardziej przejrzyste i mimo szczególnego statusu agencji stwarzają dużo lepsze niż w Polsce warunki do podejmowania decyzji oraz zarządzania instytucjami rządowymi. Znamienne jest, że poza sektorem ubezpieczeń społecznych całość działalności Królestwa Szwecji, w skład którego wchodzą również agencje, objęta jest jednym planem finansowym: budżetem państwa. W szwedzkim systemie finansowym nie ma odpowiedników polskich funduszy celowych czy państwowych osób prawnych. W Polsce poza kontrolą (choćby parlamentarzystów) pozostają setki podmiotów sektora finansów w mniejszym lub większym stopniu finansowo zależne od środków budżetowych.

Okazuje się więc, że w Szwecji spełniona jest zasada budżetowa afirmowana w każdym polskim podręczniku do finansów publicznych: powszechności (zupełności) budżetu. Oznacza ona wymóg objęcia nim wszystkich dochodów i wydatków publicznych wszystkich jednostek sektora finansów publicznych. Jednak w Polsce okazuje się niemożliwa do spełnienia. W takim ujęciu powszechność budżetu od dawna należy do przeszłości, choć idea powszechności budżetu nie traci na swym znaczeniu” (Kosikowski, 2005, s. 287). Utrwalona tradycja polskich finansów publicznych i poświęcona im refleksja naukowa jest skrępowana rodzimymi, a tym samym zawężającymi horyzonty doświadczeniami. To uwydatnia znaczenie analiz porównawczych między systemami budżetowymi.

Stabilizacja finansów publicznych

Pułap wydatków budżetu państwa ustala się na co najmniej trzy lata z góry. Limit dotyczy wszystkich wydatków rządu centralnego, z wyjątkiem płatności odsetek od zaciągniętego zadłużenia. Przepisy wymagają podjęcia działań przez Rząd, jeśli wysokość limitu jest w granicach niebezpieczeństwa naruszenia. Natomiast procedura uchwalania budżetu składa się z dwóch etapów. W pierwszym, parlament decyduje o łącznych wydatkach i ich podziale pomiędzy 27 obszarów. W drugim, decyzje podejmowane są w zakresie poszczególnych pozycji wydatków w ramach wcześniej określonego limitu. Celem zapewnienia stabilizacji finansów publicznych został ponadto wprowadzony wymóg zrównoważonego budżetu samorządów terytorialnych. W przypadku wystąpienia deficytu musi on zostać skompensowany przez nadwyżki w ciągu trzech lat (http://www.regeringen.se/sb/d/2548/a/175541).

W Polsce ze względu na rozproszenie środków, jak i licznych regulacji o niskiej jakości, monopol na wiedzę o administrowania finansami publicznymi posiadają jedynie wyspecjalizowani urzędnicy.

Szwedzki model przywiązania :)

Szwecja wraz z jej systemem społeczno-ekonomicznym większości z nas kojarzy się w jednoznacznie pozytywny sposób. Czy mogłoby być inaczej, jeżeli kraj ten znany jest z dobrobytu, równości, prężnie funkcjonującej gospodarki, zapewniającej pracę niemal wszystkim swoim obywatelom czy też układnego i pracowitego charakteru samych Szwedów? Dla nas, Polaków, których duża część zdecydowała się na zamieszkanie w jej granicach w ciągu ostatnich kilku dekad, Szwecja wydaje się być zatem szczególnie bliska nie tylko w sensie geograficznym.

W rzeczywistości jednak system funkcjonujący w tym kraju mimo swojego unikalnego charakteru, coraz częściej staje się tematem zażartej dyskusji w Szwecji oraz poza jej granicami. Wydaje się bowiem, że w dzisiejszych czasach systemy charakteryzujące się wysokim udziałem wydatków socjalnych w budżecie są co raz bardziej zagrożone. Szwecja rzecz jasna należy do tej grupy krajów, ponieważ co roku przeznacza średnio około 30 % swojego PKB na owe cele.

http://www.flickr.com/photos/zachris/1596821587/sizes/m/in/photostream/
by Risto Kuulasmaa

Niewątpliwie należy przyznać, że szwedzki model jest wyjątkowy na skalę globalną, można nawet uznać go za jeden z ostatnich tego typu tworów, które łączą ze sobą z jednej strony elementy gospodarki kapitalistycznej, z drugiej zaś prężnie działający systemem osłon socjalnych. Stosunek społeczności międzynarodowej do niego jest jednak w znacznej mierze warunkowany przez wyznawane poglądy polityczne. Dla zwolenników współczesnej lewicy jest to model niemal idealny, zaś dla liberałów, czy też konserwatystów jest to system prowadzący do spadku innowacyjności oraz finalnego społecznego rozleniwienia. Czym zatem jest szwedzki model, iluzją czy fenomenem?

Folkhemmet, czyli dom ludu”

Geneza obecnie obowiązującego szwedzkiego systemu ekonomiczno-społecznego sięga początku poprzedniego stulecia. Od drugiej połowy XIX wieku do lat 30 XX w Szwecji obowiązywał system liberalnej gospodarki wolnorynkowej, która pozwoliła państwu na znaczne wzbogacenie się. Dopiero kryzys gospodarczy przełomu lat 20 i 30 oraz stopniowe przekształcanie się Szwecji w kraj przemysłowy spowodowało przewartościowanie dotychczas obowiązującego modelu. Za twórców idei domu ludu, co w języku szwedzkim określa się mianem Folkhemmet, uznaje się partię socjaldemokratyczną, która tworząc założenia tegoż modelu sięgnęła do szwedzkiej tradycji rolniczej oraz przemysłowej. Szwedzi bowiem przez niemal całe średniowiecze byli narodem rolniczym, cieszącym się jednak znacznym zakresem wolności, w przeciwieństwie na przykład do znanego nam, Polakom systemu pańszczyźnianego. Pierwszy raz określenia „dom ludu” użyto pod koniec lat 20 i odnosiło się ono do specyficznego systemu mającego obowiązywać od tegoż czasu w Szwecji. Zakładał on wprowadzenie egalitarnych zasad funkcjonowania państwa, zarówno w wymiarze ekonomicznym jak i społecznym, co miało się opierać między innymi na równych stosunkach pracy oraz pełnym zatrudnieniu, redystrybucji dochodu narodowego i wysokim poziomie zabezpieczeń socjalnych oraz społecznej solidarności. Wszystko to doprowadzić miało do przekształcenia się Szwecji w państwo dobrobytu równo, choć przede wszystkim jednak dobrze traktujące każdego swojego obywatela. Lata wojenne, jako że Szwecja była i jest krajem opierającym swoją politykę zagraniczną na zasadzie pozostania neutralnym, to okres znacznego wzrostu gospodarczego wynikającego z rozwoju przemysłu ciężkiego, co także przyczyniło się do rozwoju szwedzkiego modelu. Trzeba jednak w miejscu tym zauważyć, że należy rozpatrywać go nie tylko w kontekście ekonomicznym, ale również społecznym. Model ów dążył bowiem do wykształcenia określonych postaw społecznych, które ułatwić miały realizację między innymi jego założeń ekonomicznych.

„Ostatni przyszedł, pierwszy odejdzie”

Jednym z podstawowych elementów szwedzkiego systemu są związki zawodowe oraz rola jaka im przypadła w trosce o równe i sprawiedliwe traktowanie pracowników. Tradycja związkowa w Szwecji korzeniami sięga XIX wieku, kiedy to zaczęły powstawać pierwsze organizacje chłopskie, przeciwstawiające się wyzyskowi dokonywanemu przez ich pracodawców. Później powstawały kolejne tego typu zrzeszenia, dbające o interesy pracowników, ale również pracodawców. Początek XX wieku to z kolei bardzo burzliwy okres w szwedzkiej historii, bowiem często dochodziło wówczas do konfliktów między pracodawcami a pracownikami, czego efektem były masowe strajki i walki klasowe. Dopiero podpisanie przełomowego układu pod Saltsjöbaden w 1938 dało początek zasadom współcześnie obowiązującym w Szwecji. Podstawową przesłanką są tzw. układy zbiorowe, które regulują stosunki między pracodawcami a pracownikami wewnątrz tzw. Komisji Trójstronnej. W jej ramach wspomniane wyżej grupy zawodowe negocjują istotne z ich punktu widzenia założenia zaś trzecia strona, którą jest rząd pełni rolę mediatora. Z jednej strony element ów dla pracodawców jest gwarantem spokoju oraz uniknięcia groźby strajku z drugiej strony zaś, zabezpiecza on prawa pracowników. Można zatem układy te uznać za środek kreowania oraz późniejszego egzekwowania wzajemnych praw i zobowiązań. Regulują one takie kwestie jak płaca minimalna, warunki zatrudnienia, zakres zadań czy też dyscyplina pracy. Dzięki ich działalności wprowadzono na przykład negocjowanie płac dla danych grup zawodowych, zasadę ochrony zatrudnienia, czy też zwolnienia w pierwszej kolejności pracowników o najkrótszym stażu w danej firmie.

Z punktu widzenia stosunków pracy w Szwecji bardzo istotnym elementem jest także walka z bezrobociem w postaci gwarancji stałego zatrudnienia oraz innych zabezpieczeń. Chodzi tutaj na przykład o ubezpieczenie od bezrobocia, szereg funduszy dla bezrobotnych czy też obowiązek przekwalifikowania danego pracownika po 300 dniach bez zatrudnienia. Szwedzi dążyli bowiem przez wiele lat do realizacji założenia o pełnym zatrudnieniu, czego efektem był fakt, że do końca lat 80 XX wieku bezrobocie w kraju oscylowało w okolicach 1%. Obecnie wskaźnik ten wynosi 8%, co stanowi bez wątpienia znaczący wzrost.

Współcześnie coraz większy problem stanowi fakt spadającego zainteresowania obywateli szwedzkich uczestnictwem w związkach zawodowych. Także bezrobocie, jak zostało powyżej wskazane, wzrosło. Szwedzi muszą poradzić sobie także ze znaczącym napływem siły roboczej spoza granic kraju oraz zagwarantowaniem jej miejsc pracy. Niewywiązanie się z tego obowiązku może spowodować szereg negatywnych konsekwencji, także związanych ze sferą socjalną.

„Wszechobecne państwo”

Jednym z najpopularniejszych skojarzeń ze Szwecją są niezmiennie wysokie podatki. Stanowią one jedną z metod redystrybucji dochodu narodowego pozwalającą na realizację funkcji egalitarystycznych państwa opiekuńczego. Obecna stawka podatkowa w tym kraju mieści się w przedziale 28 – 59 %. Podatki te mają na celu zapewnienie obywatelom niezbędnych świadczeń. Zaliczyć do nich można pokrycie państwowych wydatków takich jak wypłata świadczeń społecznych, powszechna służba zdrowia, bezpłatne szkolnictwo wyższe czy też rozwój już i tak dobrze rozbudowanej infrastruktury, komunikacji publicznej i mieszkalnictwa komunalnego. Istnienie wysokich podatków wiąże się jednak z szeregiem negatywnych rezultatów. W przypadku Szwecji bowiem, najwyższy próg podatkowy obowiązuje prywatne przedsiębiorstwa. Przepisy te prowadzą zatem do ograniczenia przedsiębiorczości lub też do jej odpływu do krajów o bardziej konkurencyjnych stawkach podatkowych. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy komunikacja i przepływ informacji następują tak płynnie, wydaje się, że w przyszłości problem ów może stać się dla Szwecji znaczący.

Bardzo ciekawym elementem polityki społecznej Szwecji są wspomniane powyżej świadczenia socjalne. W kraju tym mają one bowiem charakter powszechny, czyli przysługują zarówno obywatelom zamożnym jaki i ubogim, tym samym eliminują niebezpieczny aspekt stygmatyzacji najbiedniejszych. Przykładowo zatem, zarówno bogatemu przedstawicielowi klasy średniej jak i osobie niezamożnej przysługuje takie samo świadczenie z tytułu zachorowania. Widać w miejscu tym także zasadę tzw. obywatelstwa socjalnego, która mówi, że przysługuje mi dana pomoc, nie ze względu na fakt, że spełniam określone wymogi, ale dlatego, że jestem obywatelem Szwecji. Zasada ta wydaje się zatem o wiele bardziej motywować społeczeństwo do uiszczania podatków, ponieważ każdy obywatel czuje, że w razie konieczności będzie przysługiwać mu państwowa pomoc. Nie dochodzi także do wzrostu niechęci wobec niższych warstw społecznych, których prawdopodobieństwo skorzystania z takowej pomocy jest stosunkowo większe.

Negatywną konsekwencją wyżej opisanych rozwiązań dotyczących wysokich świadczeń społecznych jest pojawienie się zjawiska rozleniwienia społecznego i spadku innowacyjności wśród społeczeństwa. Jeżeli bowiem obywatele zdają sobie sprawę, że państwo i tak zawsze im pomoże przestają się starać, a tym samym stają się mnie efektywni. Podatki nie są jedyną formą działalności redystrybucyjnej państwa szwedzkiego, niweluje ono także różnice w płacach oraz stosuje generalną zasadę polityki interwencji w stosunki płacowe.

Lagom

W wymiarze ideologiczno-społecznym szwedzki model opiera się o kilka istotnych przesłanek. Skupię się jednak w miejscu tym na dwóch z nich, czyli wspólnotowości oraz zasadzie „w sam raz”.

Pierwsza z powyższych zasad, nazwana przeze mnie na potrzebę artykułu zasadą wspólnotowości, odnosi się do specyficznego, kolektywnego charakteru Szwedów, który w znacznej mierze wynika z wieloletniej działalności państwa szwedzkiego, która dopiero w latach 90 XX wieku uległa zmianie. Zatem do niedawna państwo zajmowało się regulacją życia swoich obywateli niemal do kolebki aż po grób. To państwo wybierało obywatelom powszechne szkoły, uwzględniając miejsce ich zamieszkania. To także państwo wskazywało im gdzie powinni się leczyć. Szwedom nie przysługiwało zbyt duże prawo wyboru, zaś wszelkie zbyt oczywiste przejawy indywidualizmu spotykały się z ostracyzmem. Również państwo przez kilkadziesiąt lat (1936-1976) zajmowało się decydowaniem, którym obywatelom przysługiwało prawo do prokreacji, a którym nie, prowadząc praktyki eugeniczne na znaczną skalę wobec jednostek nieprzystosowanych lub nieprzydatnych społecznie. Można zatem przyjąć, że główną zasadą życia obywatela Szwecji było kolektywne dobro wspólnoty, które przeważało nad dobrem indywidualnym, dlatego też jednostka powinna podporządkować się woli państwa i postępować według pewnych utartych wzorców. Można zatem przyjąć, że szwedzki model w wymiarze społeczno-ideologicznym zakłada częściowe ograniczenie indywidualizmu dla dobra ogółu.

Iluzja czy fenomen?

Modelu szwedzkiego nie da się zapewne uznać ani za iluzję ani za fenomen. Zagwarantował on Szwecji bezsprzecznie bardzo wysoką pozycję na arenie międzynarodowej. W latach 90 przeszedł on jednak znaczną ewolucję, okazało sie bowiem, że kraj ów nie byłby w stanie dalej funkcjonować w takiej formie i z takimi wydatkami wobec nowych wyzwań jakimi okazała się być masowa imigracja czy też pogłębiająca się globalizacja światowych rynków. System stał się zwyczajnie nierentowny. Szwedzi zmuszeni byli zatem do ograniczenia wydatków na sferę socjalną oraz przewartościowania postawy wobec roli państwa w swoim codziennym życiu. Państwo zaś przyznało obywatelom więcej wolności oraz rozpoczęło starania mające na celu odbudowę ich zaufania względem modelu szwedzkiego dobrobytu. Początek lat 90 był to moment znacznego spadku wiary w efektywnie działający szwedzki system, na skutek kryzysu gospodarczego, jaki dotknął wówczas kraj.

Współcześnie Szwecja stoi przed szeregiem nowych wyzwań, trudno przewidzieć czy uda jej się zachować swój unikatowy, nawet mimo transformacji lat 90, model, zwany także „trzecią drogą„. Jak sama nazwa wskazuje jest on konsensusem, w tym przypadku między kapitalizmem a socjalizmem i trzeba przyznać, że mimo wszystko Szwedom udało się pogodzić znaczący wzrost gospodarczy z wyjątkową organizacją życia społecznego. Być może już wkrótce Szwecja będzie zmuszona do obrania typowo neoliberalnej drogi funkcjonowania państwa, póki co jednak, nawet w okolicznościach, w których u władzy znajdują się partie centrowo-prawicowe Szwedzi nie odchodzą od swego modelu i wydają się wyjątkowo mocno do niego przywiązani.

Model szwedzki "Od wersji pierwotnej do modelu okrojonego" :)

Szwedzki model: wiara i wiedza

Dyskusje na temat modelu szwedzkiego są znacznie utrudnione przez dwa czynniki, zupełnie różnej proweniencji. Po pierwsze, liczni dyskutanci o różnych ideologicznych preferencjach mają do tego modelu stosunek emocjonalny. Po drugie, najczęściej niewiele o tym modelu wiedzą. Spróbuję więc krótko wyjaśnić, skąd biorą się reakcje na jego krytykę.

Intelektualne fascynacje lewicy ponosiły w latach 80. porażkę za porażką. Najpierw Chiny komunistyczne porzuciły lewacki ekstremizm, a ich przywódcy stwierdzili, że „nieważne, czy kot jest czarny, czy biały; ważne, czy dobrze łowi myszy”. I uznali, że bez rynku zostawać będą coraz bardziej w tyle za szybko rozwijającymi się sąsiadami. Potem komunizm upadł ostatecznie w Europie. Marksowsko-leninowska ortodoksja też więc powędrowała na śmietnik historii. „Różowa pantera” upadku komunizmu w Sowietach, Michaił Gorbaczow, stwierdził w tych warunkach, że jego zdaniem Związek Sowiecki powinien wybrać model szwedzki.

Jeśli do powyższego dodać (dość ograniczone) cięcia fiskalne w Europie Zachodniej w latach 80. jako próbę zapobieżenia „eurosklerozie”, można zrozumieć emocjonalne przywiązanie lewicowych intelektualistów (w tym i ekonomistów) do jednego z ostatnich, o ile nie w ogóle ostatniego już lewicowego ołtarzyka, przed którym można było okazywać swą niewzruszoną wiarę w (jakąś) socjalistyczną drogę do społeczno-ekonomicznego postępu.

Wiemy jednak, że między wiarą a wiedzą istnieje ogromna różnica. Gorbaczow i jego naśladowcy (nie brakowało ich też w Polsce w początkach transformacji) mogli sobie wyrażać życzenia, by stać się Szwecją, ale było to zwykłe „chciejstwo”. O realiach w tym względzie pisał w 2006 roku lewicowy emigrant z Chile mieszkający w Szwecji, Mauricio Rojas. Gigantyczny wzrost „socjalu” od lat 60. do końca lat 80. XX wieku w Szwecji był poprzedzony okresem liberalnej, wolnorynkowej gospodarki od liberalnych reform 1864 roku do wielkiego kryzysu lat 30. XX wieku.

W tym okresie gospodarka szwedzka rosła najszybciej na świecie. „Ci, którzy rekomendują zastosowanie >szwedzkiego modelu< w krajach, które nie przeszły podobnych zmian instytucjonalnych, oferują swoim ziomkom ułudę” – pisał prof. Rojas w swej książce Sweden after the Swedish Model [2005].

Dodam od siebie, że wierzący w państwo opiekuńcze nie zauważyli jak gdyby, że w wyniku kryzysu wczesnych lat 90. udział wydatków publicznych w Szwecji spadł o 14 pkt. proc PKB! Było to znacznie więcej niż w jakimkolwiek innym kraju zachodnim. Prawda, że z patologicznego poziomu 70% PKB w 1993 roku do i tak bardzo wysokiego poziomu 54% PKB w 2001 roku, ale dla Szwedów był to niewątpliwy szok.

Wreszcie, niewiedza o istocie szwedzkiego modelu jest bardziej zasadnicza. Nie znając historii, Szwedzi widzą tylko redystrybucję przez „socjal”. Nie dostrzegają bowiem, że szwedzki eksperyment XX wieku, podobnie jak eksperyment sowiecki, był eksperymentem ekonomicznym (nie tylko podatkowym), a także eksperymentem społecznym. Ambicje socjaldemokratów nie ograniczały się do radykalnego zmniejszania różnic w podziale dochodów. Podobnie jak elity sowieckie potrzebowały swojego homo sovieticus, aby skutecznie budować komunizm, tak elity socjaldemokratyczne potrzebowały „inżynierii społecznej”, by uszczęśliwić – prawda, że innymi metodami, ale też ograniczając wolność i prywatność – nazwijmy go przez analogię homo svedensis.

Darwinowska ewolucja modelu szwedzkiego

Szwedzki model – ten, o którym myślał (czy raczej: roił) Gorbaczow – był modelem dwoistym. Po pierwsze, był modelem zmian ekonomicznych. Oczywiście, najbardziej spektakularnym elementem była ekspansja funkcji państwa opiekuńczego, wymagająca rosnącej redystrybucji. I rzeczywiście od połowy lat 60. do wczesnych lat 90. XX wieku udział wydatków publicznych wzrósł z około 30% PKB do około 70% PKB.

Ambicje egalitarystyczne nie ograniczały się jednak do rosnącego opodatkowania i rosnącej redystrybucji. Socjaldemokraci interweniowali też w strukturę płac, dążąc do zmniejszenia różnic w poziomie płac między osobami o różnym poziomie kwalifikacji. W okresie 1968-81 premia za kwalifikacje osób mających 12 lat kształcenia w stosunku do osób mających tylko 9 lat kształcenia zmniejszyła się o połowę, a premia za wyższe studia w stosunku do osób mających za sobą 12 lat kształcenia zmniejszyła się aż o 3/4.

Ponieważ jednak te egalitarystyczne interwencje miały miejsce w okresie, w którym rolę dźwigni wzrostu gospodarczego przejmowały gałęzie przemysłu charakteryzujące się przedsiębiorczością, innowacyjnością i indywidualizacją (customization), nietrudno sobie wyobrazić, jak negatywny miało to efekt na zmiany strukturalne w kierunku ekspansji takich właśnie gałęzi przemysłu. Oczekiwania, że w warunkach malejących bodźców do podnoszenia kwalifikacji Szwedzi wzmogą swoje wysiłki, aby zwiększać kapitał ludzki, były oczywistym absurdem.

„Majsterkowanie” przy gospodarce z perspektywy egalitarystycznych preferencji dotknęło także tzw. politykę przemysłową. Zakładała ona „racjonalizację” struktury produkcji poprzez ingerencję w poziom płac w poszczególnych gałęziach wytwórczości. Był to przykład typowej mentalności majsterkowicza: zastępowanie naturalnych procesów rynkowych regulacjami, wymuszającymi określone zachowania.

Presja w kierunku jednakowego tempa wzrostu płac w poszczególnych sektorach doprowadziła rzeczywiście do większego niż w innych krajach rozwiniętych spadku produkcji i zatrudnienia w gałęziach przemysłu lekkiego o niższych płacach. Natomiast – z racji braku bodźców dla pracodawców i pracobiorców (o czym wyżej) – nie doprowadziła do zwiększenia zatrudnienia w sektorach nowoczesnych. Sektor przemysłu po prostu zmniejszył się w wymiarze absolutnym i nigdy już nie odzyskał swej relatywnej pozycji w szwedzkiej gospodarce.

Ale, jak stwierdziłem wyżej, ambicje szwedzkich socjaldemokratów sięgały poza gospodarkę. Model szwedzki był też modelem zmian społecznych. Ideolodzy socjaldemokracji, Gunnar i Alva Myrdalowie wytyczali kierunek już w latach 30. w swojej książce z 1934 roku o kryzysie ludnościowym: „Najważniejszym zadaniem polityki społecznej jest. organizacja i sterowanie narodową konsumpcją (sic!) według innych reguł niż tak zwany wolny wybór w konsumpcji. W przyszłości nie będzie społecznie obojętne, co ludzie robią ze swoimi pieniędzmi: jakie standardy mieszkaniowe utrzymują, jaką żywność i odzież kupują. Przyszłe trendy faworyzują społeczno-polityczną organizację i kontrolę nie tylko podziału dochodów.”. Na marginesie: to właśnie przed takimi demokratycznymi socjalistami przestrzegał w swojej książce z 1945 roku Droga do poddaństwa (Road to Serfdom) Friedrich von Hayek!

I rzeczywiście, taki właśnie – też „naukowy”, jak marksowski – socjalizm wprowadzano, w szczególności, od lat 60. w Szwecji. Wspomniany chilijski emigrant, z rodziny zwolenników rządów obalonego w 1973 roku prezydenta Allende, pisze w cytowanej już książce, że gdy przybył rok później do Szwecji, było nie do pojęcia, żeby obywatel miał tam coś do powiedzenia w sprawie tego, do którego przedszkola, czy do której szkoły miałoby chodzić jego dziecko. Jak w komunizmie, nie było też prywatnych szkół i przedszkoli.

Konsekwencje takiego podejścia były w sferze społeczno-politycznej oczywiste. Wszystko musiało być pod polityczną kontrolą państwa. Metody wychowania i kształcenia musiały być jednakowe, podręczniki także. Stąd np. zakaz tworzenia prywatnych przedszkoli; przecież mogłyby wpajać dzieciom jakieś „antywspólnotowe” i antyegalitarystyczne idee. Powstały sektor opiekuńczy rzeczywiście rozdzielał rosnącą paletę świadczeń, ale według tego samego modelu, znanego z pewnego typu odzieży: one size fits all. Był on całkowicie „impregnowany” na jednostkowe preferencje.

Paleta i wysokość rozmaitych świadczeń rzeczywiście rosła przez szereg lat. Dopiero lata 80. ubiegłego stulecia zaczęły sygnalizować początek końca szwedzkiego modelu w wersji fundamentalnej, czyli takiego, jaki opisuję do tej pory. Przyczyny tej zmiany były zróżnicowane. Zewnętrzne, w postaci sygnalizowanej już zmiany motoru rozwoju z branż opartych na ekonomii skali na rzecz branż bazujących na przedsiębiorczości, innowacyjności i indywidualizacji produkcji. Ale i wewnętrzne, w postaci słabej zdolności szwedzkiej gospodarki dostosowywania się do zmienionych warunków dynamiki gospodarczej i konkurencji na rynkach światowych. Brak silnych bodźców do zwiększania podaży pracy, do zarabiania, oszczędzania i inwestowania, spowodował silne spowolnienie zmian strukturalnych. W latach 80., jak 20-30 lat wcześniej, chlubą szwedzkiej gospodarki były Ericsson, Volvo, Saab, ASEA, stocznie i hutnictwo stali jakościowych. Poza Ericssonem wszystkie te firmy były wytwórcami tradycyjnych kapitałochłonnych branż przemysłu ciężkiego. Intensywny interwencjonizm państwa spowolnił przemiany strukturalne. Jeden Ericsson (wyprowadzający się stopniowo ze Szwecji) czy subsydiowani przez państwo producenci samolotów wojskowych nie czynią jednak wiosny

W efekcie oddziaływania wszystkich antybodźców, przedstawionych powyżej oraz innych, relatywna konkurencyjność Szwecji stopniowo słabła. Szwedzki przemysł przetwórczy skurczył się dramatycznie i już w latach 70. był najmniejszy w relacji do PKB ze wszystkich krajów zachodnioeuropejskich. Tak już zresztą zostało: w latach 1976-94 przyrost produkcji przemysłowej wynosił 1/3 średniej dla całego obszaru OECD!

I tu właśnie zaczęły się schody, wedle powiedzenia znanego przedwojennego kawalerzysty. Kiedy gospodarka wchodzi w fazę ostrej recesji, a taka zdarzyła się Szwedom przygniecionym podatkami (w przededniu tej recesji, w 1989 roku, udział podatków w PKB wyniósł 56,2%), dochody spadają, a wydatki – głównie sztywne – pozostają takie same. Recesja lat 1990-94 zredukowała zatrudnienie o pół miliona (10% siły roboczej kraju) i zwiększyła deficyt budżetowy do poziomu znanego Zachodowi z ostatnich lat: 12,6% PKB.

I wtedy szwedzcy socjaldemokraci stanęli przed iście darwinowskim dylematem: zaadaptować się do zmieniających się warunków lub zginąć, jak dinozaury. Większość ogromnych cięć w wydatkach socjalnych (łącznie 14% PKB!!) dokonała rządząca krótko liberalno-konserwatywna opozycja, ale socjaldemokraci musieli podjąć decyzję, czy zaakceptować po zwycięstwie wyborczym okrojony „socjal”, czy też wojować z wiatrakami.

Okrojony model szwedzki 2.0, czyli albo państwo-niańka, albo „socjal”

Ale okrojony do „zaledwie” 55-60% PKB udział wydatków publicznych to nie był koniec dylematu protagonistów szwedzkiego modelu. Musieli oni podjąć decyzję w jednej jeszcze fundamentalnej kwestii. Zwracałem uwagę, że model szwedzki miał ambicje dokonania zmian nie tylko ekonomicznych, ale też głęboko idącej inżynierii społecznej.

Tymczasem lata 80-90 XX wieku to okres triumfów ekonomii instytucjonalnej, okres badań nad instytucjami sprzyjającymi i szkodzącymi wzrostowi zamożności, międzynarodowych porównań poziomu przeregulowania i wolności ekonomicznej. Do świadomości rządzącej na ogół w Szwecji i innych krajach skandynawskich socjaldemokracji dotarło, że nie można w dłuższym okresie zapewnić wyższego poziomu efektywności gospodarki bez radykalnego zmniejszenia zakresu regulacji, zwłaszcza w gospodarce, ale także w otoczeniu gospodarki. A bez wzrostu efektywności w wyniku deregulacji i wzrostu wolności nie da się utrzymać ukochanego socjalu. I tak też uczynili.

W rankingach wolności ekonomicznej, obok krajów anglosaskich i ich azjatyckich wychowanków (Hong Kong, Singapur), kraje skandynawskie znajdują się w czołowej dwudziestce. W rankingu Heritage Foundation i „Wall Street Journal” w 2007 roku Szwecja zajęła 21. miejsce, mając za sobą z krajów skandynawskich tylko Norwegię, a przed sobą wszystkie kraje kultury anglosaskiej i m.in. Szwajcarię, Holandię, Belgię i Niemcy. Ponad 30 lat wcześniej, w 1975 roku, Szwecja znajdowała się w piątej dziesiątce objętych porównaniami krajów w rankingu Instytutu Frazera z Vancouver (nie było jeszcze wówczas indeksu HF-WSJ) i jej miejsce niewiele zmieniło się nawet w okresie wielkich cięć wydatków publicznych we wczesnych latach 90. Średnia dla lat 1993-95 dała Szwecji nadal odległą 47. lokatę.

Postęp był więc wyraźny. Trzeba było okroić ambicje państwa-niańki (a właściwie surowej, nieczułej na potrzeby jednostek, ochmistrzyni). Nie wystarczyło bowiem dać więcej swobody przedsiębiorcom. Ludziom trzeba było oddać ich prawo do swobody wyboru. I w sporym zakresie prawo to zostało im oddane. Voucher szkolny pozwala rodzicom wysłać dziecko do dowolnej szkoły, państwowej lub prywatnej (tych ostatnich powstało bardzo wiele po zmianach). To zaś spowodowało konkurencję – czego w ogromnej większości tak nie lubią nauczyciele – ale też i poprawę jakości kształcenia podstawowego i średniego.

Suwerenność konsumenta pojawiła się też – w pewnym stopniu – w zakresie ochrony zdrowia. Zmiany w systemie emerytalnym stworzyły redystrybucyjny pierwszy filar, ale każdy pracujący otrzymał prawo do inwestowania 2,5% poborów brutto w celu uzupełnienia w przyszłości podstawowej emerytury.

Tego rodzaju zmiany dały niewątpliwie zastrzyk energii gospodarce szwedzkiej. Poprawa pozycji w rankingach wolności ekonomicznej to potwierdzenie skuteczności zmian. Zauważalne, nieco wyższe tempo wzrostu PKB gospodarki szwedzkiej niż gospodarek kontynentalnej Zachodniej Europy sygnalizowało efekty wzrostowe zmian instytucjonalnych.

Czy okrojony szwedzki model sprawdzi się w dłuższym okresie?

Odpowiedź, zdaniem moim, jest raczej przecząca ze względu na nieusuwalne wady ekonomiczne każdego przerostu „socjalu”. Ogromne wydatki socjalne (a „socjal” w Szwecji znów podniósł się o kilka punktów procentowych i wynosi ok. 60% PKB), wymagają bowiem nieuchronnie ogromnych podatków. I jeśli przeciętnie zarabiający Szwed, nawet po liberalizujących reformach z połowy lat 90., płaci średnio ponad 55% stawki podatku do dochodów indywidualnych, to konsekwencje tego stanu rzeczy są wielorakie – i wszystkie negatywne.

Pierwszą i niezwykle ważną konsekwencją jest trwały uwiąd przedsiębiorczości. Wzorzec powstawania nowych firm jest wszędzie dość zbliżony. Są to oszczędności własne i rodziny, plus pomieszczenie na rozpoczęcie produkcji dóbr czy usług (przysłowiowa firma w garażu). Garaże, oczywiście, Szwedzi mają, ale znacznie gorzej sprawa wygląda z oszczędnościami. Przy takich stawkach podatkowych możliwość oszczędzania jest niewielka, a skłonność do oszczędzania jeszcze mniejsza (bo świadomość czekającego „socjalu” od kołyski po grób dodatkowo zniechęca do oszczędzania!).

Tabela 1

Poziom przedsiębiorczości w wybranych krajach w latach 2000-04

(mierzony „ogólnym wskaźnikiem nowej przedsiębiorczości” a

na 100 mieszkańców kraju)

Kraj/Rok 2000 2002 2004 2007 2009
USA Australia Nowa Zelandia Wielka Brytania Francja Niemcy Włochy Belgia Hiszpania Dania Finlandia Szwecja Polska Węgry 16,6 15,2 6,9 5,6 7,5 7,3 4,8 6,9 7,2 8,1 6,7 10,0a 11,4a 10,5 8,7 14,0 5,4 3,2 5,2 5,9 3,0 4,6 6,5 4,6 4,0 4,4 6,6 11,3 13,4 14,7 6,3 6,0 4,5 4,3 3,5 5,2 5,3 4,4 3,7 8,8 4,3 9,6 … … 5,5 3,2 … 5,0 3,2 7,6 5,4 6,9 4,2 … 6,9 8,0 … … 5,7 4,3 4,1 3,7 3,5 5,1 3,6 5,2 … … 9,1

a Wskaźnik tworzy liczba „raczkujących” przedsiębiorców, które są w trakcie otwierania

firmy oraz tych, które rozpoczęły działalność gospodarczą nie później niż 42 miesiące przed

przeprowadzeniem ankiety.

… Brak danych.

Źródło: Global Entrepreneurship Monitor: 2004 Executive Report, London-Boston 2005.

Sama deregulacja tutaj wiele nie pomoże, czego najlepszym dowodem są raporty Global Entrepreneurship Monitor z lat 2000-09. Wynika z nich wyraźnie, że poziom przedsiębiorczości Szwedów jest dość niski (patrz Tab.1). Jak widać w tabeli, poziom przedsiębiorczości, mierzony liczbą nowych przedsiębiorców na 100 mieszkańców, nie tylko jest niższy niż np. w krajach anglosaskich, ale także wykazuje tendencję spadkową (właściwie we wszystkich krajach skandynawskich i krajach „starej” Unii, nie tylko w Szwecji).

A przecież słaba dynamika przedsiębiorczości to nie jedyny negatywny efekt tak horrendalnie wysokich podatków. Podstawą rozwoju gospodarki są oszczędności, a te są w Szwecji, kraju wysokiego „socjalu”, niskie. Ktoś mógłby zaooponować i powiedzieć, że w dobie globalnych rynków finansowych dobre pomysły mogą zostać sfinansowane z zagranicznych oszczędności. Tyle że kraje o wysokich podatkach odstraszają obcy kapitał. I to raczej Szwedzi inwestują u nas, niż np. Amerykanie u Szwedów.

Emigrują też całe firmy. Po żadnej fuzji międzynarodowej siedzibą główną połączonej firmy nie stał się Sztokholm czy inne miasto szwedzkie. A nawet jeśli siedziba główna czysto szwedzkiej firmy pozostaje w Szwecji, to ważne działy, wymagające dobrze opłacanych fachowców przenosi się tam, gdzie podatki są niższe, jak np. cały kilkusetosobowy dział finansowy firmy Ericsson, który przeniesiono do Wielkiej Brytanii.

Szwecja jest też – z tych samych, podatkowych powodów – krajem odpływu netto kapitału ludzkiego. Co bardziej przedsiębiorczy Szwedzi (np. co trzeci, co czwarty inżynier) emigrują z kraju na stałe. Nie chcą pogodzić się z faktem, że płace realne netto w ich kraju nie wzrosły od 1975 roku!

Badania naukowe też nie przyspieszą wzrostu PKB

(bo ten zależy od czegoś innego…)

Nieudaczna Strategia Lizbońska zaleca krajom Unii, by zwiększały wydatki na B+R do poziomu 3% PKB, pokazując właśnie Szwecję (czy Finlandię) jako model w tym zakresie. Tyle tylko że jest to model chybiony. Socjaldemokratyczni „postępowcy” nie bardzo rozumieją, że postęp techniczno-organizacyjny nie zależy od ilości wydanych pieniędzy na prace badawcze i rozwojowe, lecz od struktury bodźców zachęcających do innowacyjności, czyli przekuwania pomysłów w produkty, usługi i procesy produkcyjne.

Podobny poziom rozwoju gospodarczego, mierzony PKB per capita można osiągnąć przy bardzo różnym poziomie wydatków na B+R. Irlandia wydaje na badania niemalże trzy razy mniej niż Szwecja, a mimo to osiągnęła poziom rozwoju Szwecji.

Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, większą niż w Szwecji część wydatków stanowią w Irlandii wydatki firm, a nie wydatki państwa, które z reguły mają znacznie mniejszy wpływ na innowacyjność. Ponadto, o czym pisałem, Szwecja i inne kraje skandynawskie mają jeszcze jeden problem, mianowicie spłaszczoną strukturę dochodów. Premia za wiedzę i umiejętności, czyli relacja różnicy dochodu do różnicy lat edukacji, jest tam najniższa w Europie – i szerzej: najniższa wśród krajów OECD. W rezultacie skandynawskiej urawniłowki słabnie bowiem (jak w komunizmie!) zainteresowanie podnoszeniem kwalifikacji. W tych warunkach nawet owe 4% PKB wydatkowane przez Szwecję na B + R w niewielkim stopniu przyczynia się wzrostu udziału produkcji high-tech w szwedzkim przemyśle.

Szwedzi są na ogół nadal konkurencyjni w tych samych gałęziach, w których byli 20, 30, czy 40 lat wcześniej. Np. prof. Claes Eklund oceniał, iż mimo starań szwedzkim firmom – z niewielkimi wyjątkami – nie udało się spenetrować sektorów wysokiej technologii. Szwedzka gospodarka znajduje się więc w zagrożonej pozycji z punktu widzenia konkurencyjności. Szwecja konkuruje często na rynku światowym – pisał Eklund – w segmentach niskiej i średniej technologii, co powoduje, że jest ona narażona na rosnącą konkurencję kosztową ze strony krajów mniej zamożnych. Ostatnie przejęcia Volvo i Saaba przez chińskie koncerny są tego kolejnym sygnałem.

Zamiast konkluzji, czyli dlaczego Pomperipossa nie napisała już ani jednej książki?

W odróżnieniu od lewicujących poszukiwaczy zaginionej arki (socjalnego) przymierza, wnikliwi obserwatorzy nie wykazują optymizmu, jeśli idzie o przyszłość szwedzkiego czy w ogóle skandynawskiego modelu. Sławna autorka powieści dla dzieci, Astrid Lindgren, wielce krytyczna wobec ekonomicznych i społecznych konsekwencji szwedzkiego modelu, napisała kiedyś pouczający esej o Pomperipossie.

Otóż Pomperipossa w nieodległej przeszłości pisała wiele książek, czytanych przez dzieci na całym świecie. Ale Pomperipossie zabierano coraz więcej owoców jej pracy, a jednocześnie zwiększano rozmaite zasiłki i inne formy pomocy państwa. W rezultacie, jak w bajce, Pomperipossa żyła długo i szczęśliwie z zasiłków społecznych, ale nie chciało się już jej poświęcać czasu na pisanie książek. Czytelnicy będą teraz łatwiej mogli ocenić, co czeka Szwedów i innych idących tą drogą w przyszłości: owoce rzekomej elastyczności czy „efekt Pomperipossy”.

Od Połtawy do Doniecka? Krótka historii pewnego mocarstwa i narodziny nowego :)

Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Spośród wielu paneli w ramach tegorocznej edycji Yalta European Strategy (YES) wśród internautów największym zainteresowaniem cieszy się dyskusja zatytułowana The Place of this War in Human History. Być może to magia nazwisk tak przyciąga, bo wzięły w niej udział czołowe postacie obiegu intelektualnego – Timothy Snyder, Niall Ferguson, Serhij Płochij, a dyskusję prowadziła doskonale znana Anne Applebaum.

Może liczba odtworzeń na YouTubie świadczy o tym, że zależy nam na odnalezieniu się w tym, w czym bierzemy udział, co obserwujemy, w zrozumieniu wydarzeń dziejących się na naszych oczach, choćby na ekranach smartfonów, laptopów czy telewizorów, zdarzeń, o których czytamy na portalach internetowych czy w gazetach. Do tego w ostateczności sprowadza się tytuł wspomnianego na początku panelu – „Miejsce trwającej wojny w historii świata”. Media informacyjne nam tego na co dzień nie zapewniają. Zresztą nie do końca taka jest ich rola.

W tym roku, do będącego na oczach całego świata Kijowa, do którego przeniosła się jałtańska konferencja w 2014 r. po aneksji Krymu przez Rosję, przybyło pokaźne grono znamienitych uczestników i uczestniczek. Oprócz wymienionych na początku, byli m.in. Wolodymir Zełenski, Mateusz Morawiecki, Fareed Zakaria.

Wielkość sali kontrastowała jednak z rozpoznawalnością i znaczeniem osób. Scena również nie była okazała. Powiedziałbym, że raczej kameralna. Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Amerykański historyk Timothy Snyder podczas panelu siedział na tle nieba z Amsterdamu i Obwodu Połtawskiego – Poltava Oblast. Te nazwy rzucają się w oczy zwłaszcza na nagraniu. W Rosji Amsterdam i Połtawa to nazwy przywołujące ważną kartę w jej historii. Drugie z wymienionych miast nie tylko nie może dobrze kojarzyć się w Szwecji, ale także dla Polski ma negatywne konotacje. Warto przyjrzeć się też tym wydarzeniom ze względu na to, że Putin przywołuje w swoich wystąpieniach Piotra I.

(Osoby mniej zainteresowane historią mogą od razu przeskoczyć do części Koniec mocarstwa?)

Narodziny imperium

Holandia była jedną z destynacji podróży po Europie jaką w 1697 r. incognito odbył car
Piotr I. To obrosłe w legendę Wielkie Poselstwo, w którym wzięło udział ponad 200 osób, miało stać się źródłem budowy potęgi rosyjskiej. Car szukał inspiracji w instytucjach społecznych i politycznych najbardziej rozwiniętych krajów ówczesnego świata. Fascynowały go nowe technologie, zwłaszcza związane z okrętami. To dlatego tyle czasu spędził w holenderskich i angielskich stoczniach. Podczas podróży ściągał do Rosji inżynierów, aby stworzyć flotę morską z prawdziwego zdarzenia.

Piotr I nie chciał uczynić Rosjan Europejczykami. Chciał z nich zrobić Holendrów, z którymi pierwszy raz spotkał się w moskiewskiej dzielnicy handlowej Niemiecka Słoboda zamieszkałej przez holenderskich, angielskich i niemieckich kupców. To w końcu Niderlandy przez niemal cały wiek XVII dominowały na świecie, zwłaszcza gospodarczo. Amsterdam był ówczesnym centrum świata finansowego. Podejście pod miasto wojsk Ludwika XIV zachwiało jego pozycją. Ostateczny upadek potęgi holenderskiej nastąpił tuż po opuszczeniu Holandii przez Piotra, gdy upadła Kompania Wschodnioindyjska i Bank Amsterdamski, a kraj uzależnił się od Francji, kolonie zaś zajęli Anglicy.

XIX-wieczny poeta rosyjski Wasilij Żukowski, odwiedzając dom w Zaandam, w którym mieszkał Piotr Wielki, na ścianie napisał, zwracając się do przyszłego cara Aleksandra II, który mu towarzyszył: „Nad biedną tą chatą / Unoszą się aniołowie święci. / Wielki Książę! Pochyl głowę: / Tu kolebka twego imperium, / Tu narodziła się wielka Rosja”. To oczywiście poetycka przesada i romantyczna fantazja.

Dla owładniętego chęcią uczynienia z Rosji potęgi Piotra I morze było kluczowe, co pokazywała niewielka przecież Holandia. To ono było oknem na świat, a wiek XVII to czas świata (aby użyć określenia wybitnego francuskiego historyka Fernanda Braudela). Glob coraz bardziej oplatały szlaki handlowe europejskich potęg – w tym okresie Holandii i wyrastającej na jedyną potęgę morską Anglii. Zresztą morze stało się jednym z podstawowych problemów prawa międzynarodowego tamtych czasów – ius publicum europeum. Co to znaczy, że morze jest wolną przestrzenią? Czy jest niczyje, czy jednak należy do wszystkich? Co z wojną prowadzoną na nim – jak pogodzić to, że dla niektórych jest ono obszarem wojny, z faktem, że dla innych to przestrzeń pokojowego handlu? Czy możliwy jest porządek na morzach i oceanach oparty na jakiejś formie równowagi sił, a więc zasadzie, która obowiązywała państwa europejskie? Czy też może on zostać utrzymany jedynie, gdy gwarantuje go ostatecznie wyraźnie dominująca siła? Spierali się o te kwestie prawnicy i wielkie umysły tamtych czasów.

Na ile świadomy był tych zagadnień Piotr I, trudno powiedzieć. Być może kierował się swoją fascynacją żeglowania z lat dzieciństwa, do której przyczynił się jego nauczyciel, Holender Franz Timmerman i holenderski szkutnik Karsten Brandt, którzy odremontowali starą łajbę, na której przyszły car nauczył się pływać. Być może potężna flota miała być imitacją światowych potęg, a być może narzędziem do pokonania na Morzu Czarnym Imperium Osmańskiego, z którym od dekady Rosja prowadziła wojnę. Być może wszystkie te powody po trochu miały wpływ na dążenie cara do otworzenia rosyjskiego okna na świat.

Okno czarnomorskie

Z pewnością jednak za pierwszy cel podboju obrał Azow, twierdzę u ujścia Donu do Morza Azowskiego należącą do Turków. W 1695 r. jego wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Jednak powtórna próba zdobycia miasta w następnym roku przyniosła sukces. W drugim podejściu po raz pierwszy wykorzystane zostały statki wybudowane na potrzeby tej kampanii w stoczni na rzece Woroneż, dopływie Donu. Jednak to Azow miał stać się głównym miastem stoczniowym, tu miała zostać wykuta przyszła rosyjska flota tak wojskowa, jak i handlowa. Tu Piotr I ściągał europejskich specjalistów. Nawet, kiedy w 1709 r. zbliżała się, jak się później okazało, kluczowa bitwa, car przebywał w Azowie i nadzorował budowę statków. Dwa lata po tym wydarzeniu, w 1711 r., Rosja utraciła miasto, które wróciło do Porty Osmańskiej, by w 1739 z powrotem znaleźć się w rosyjskich rękach. W tamtym czasie los Azowa to był prawdziwy „rollercoaster”. Nic więc dziwnego, że wspomina o nim Wolter w Kandydzie – tym przewrotnym utworze – w pokręconej historii nieszczęsnej staruszki.

Po zwycięstwie nad Turkami, Piotr I zwęszył okazję do budowania pozycji Rosji, bo – jak podkreślał – nad swoje życie przedkładał chwałę swojego państwa. Podczas Wielkiego Poselstwa szukał sojuszników do ostatecznego rozprawienia się z Wysoką Portą. Sułtan, widząc swoją słabnącą pozycję, zmierzał jednak do pokoju. Holandia i Anglia podjęły się mediacji między Imperium Osmańskim a Ligą Świętą (Austria, Rzeczpospolita, Wenecja, Państwo Kościelne, Rosja). Na kongresie w Karłowicach podpisano traktat, w którym Turcja zrzekała się terytoriów na rzecz pozostałych sygnatariuszy. Był to bodaj pierwszy raz, kiedy rosyjscy dyplomaci spotkali się z wykorzystaniem mediacji w negocjacjach pokojowych.

Wówczas tylko między Imperium Osmańskim a Rosją został zawarty rozejm. Dopiero w następnym roku w Stambule podpisano już „pokój wieczysty”, na mocy którego Azow oraz część zdobytych terenów stały się częścią Cesarstwa Rosyjskiego. Jeśli Piotr I liczył na więcej, musiał obejść się smakiem. Czarnomorskie szlaki handlowe wciąż pozostawały wyłącznie w rękach tureckich, na co naciskały także Holandia i Anglia. W ten sposób na południu, w rejonie Morza Czarnego, sytuacja się ustabilizowała.

Okno bałtyckie

Teraz Rosja mogła podejść do drugiego okna na świat i zdobyć dostęp do Bałtyku. To właśnie ten kierunek obrał car w roku 1700 udając się na Narwę. Uzasadnienie tego posunięcia, powtarzane przez wieki, pobrzmiewa dziś znajomo. Chodziło o odzyskanie „prastarych ziem rosyjskich” oraz zabezpieczenie się przed zagrożeniem płynącym z Zachodu. Rzecz w tym, że te rzekomo prastare ziemie rosyjskie nie były rosyjskie, lecz należały do będącej związanej z Rusią Kijowską Rusi Nowogrodzkiej, która w XV w. została podbita przez Wielkie Księstwo Moskiewskie. Samą Narwę natomiast zdobył dopiero Iwan Groźny w połowie XVI w. Wtedy też zaczęła pełnić funkcję ważnego dla Rosji miasta handlowego.

W drugiej dekadzie XVII w., w wyniku wojny szwedzko-rosyjskiej, Narwę i pas terytorium nadbałtyckiego objęła w posiadanie Szwecja. W 1617 r. zwróciła Rosji Nowogród, ale odcięła dostęp do Bałtyku. Szwedom marzyło się także uzyskanie Archangielska, tak by przez Szwecję przechodził cały handel Rosji z Europą. Do tego nie dopuścili mediatorzy w pertraktacjach – Anglik John Meyrick i Holender Reinoud van Brederode, gdyż obawiali się o interesy swoich krajów, które były wówczas równoznaczne z interesami kompanii handlowych.

Tak więc w 1700 r. Szwecja była w regionie Morza Bałtyckiego potęgą rosnącą od 90 lat w siłę. To właśnie Szwecja uosabiała zagrożenie płynące z Zachodu. Stabilizacja na południu pozwoliła Piotrowi I na konfrontację nad Bałtykiem. Był to warunek koalicji antyszwedzkiej, jaką car stworzył z nowo wybranym królem Polski, Augustem II Sasem oraz z Danią. Uderzenie wojsk rosyjskich na Narwę nie powiodło się. Piotr I, który uciekł przed walką, miał po czasie uznać tą porażkę za błogosławieństwo, ponieważ zmusiła ona armię do modernizacji i ciężkiej pracy. Po kilku latach Szwedzi boleśnie się o tym przekonali.

Zanim do tego doszło, Karol XII odpuścił dalszą walkę z Piotrem I i zaatakował Rzeczpospolitą. Car wykorzystał zaangażowanie głównych sił szwedzkich w innym teatrze wojennym i zdobywał kolejne terytoria i miasta nad Bałtykiem. W 1703 r. na okupowanych terenach rozpoczął nawet budowę miasta, które miało stać się przyszłą stolicą i głównym ośrodkiem handlowym z Europą. Nazwał je Sankt-Pieter-Burch, a więc w jedynym zagranicznym języku jaki znał, czyli niderlandzkim. Zdobyte tereny na stronę rosyjską formalnie przeszły dopiero w 1721 r. W tym też roku oficjalnie powstało Imperium Rosyjskie, a Piotr I został imperatorem.

Rzeczpospolita – przedpokój na drodze do mocarstwa

Narew stała się również miejscem, w którym Rzeczpospolita ostatecznie utraciła podmiotowość i stała się terytorium wojny Szwecji i Rosji. To tam w 1704 r. Piotr I podpisał pakt z Augustem II, któremu zresztą już kilka lat wcześniej, jako elektorowi saksońskiemu, pomógł podczas wolnej elekcji zostać królem Polski przekupując szlachtę oraz za pomocą  groźby użycia rosyjskich wojsk. W traktacie narewskim Sas podporządkowywał politykę polską rosyjskiej. Rzeczpospolita miała otrzymywać rosyjskie subsydia oraz pomoc wojskową, walczyć razem z Rosją przeciwko Szwecji aż do końca wojny i nie podejmować samodzielnych pertraktacji pokojowych. Była to odpowiedź konfederacji sandomierskiej, pierwszego prawdziwego stronnictwa prorosyjskiego, na ogłoszenie przez konfederację warszawską, stronnictwo proszwedzkie, bezkrólewia, a następnie na życzenie Karola XII, aby królem wybrano Stanisława Leszczyńskiego.

Był to czas dwuwładzy. Na kontrolowanych przez Szwedów terenach władzę sprawował Leszczyński, tam, gdzie stacjonowały wojska polskie i rosyjskie, a więc głównie na rozległych terytoriach wschodnich – August. Do tego polska szlachta była podzielona co do orientacji politycznej. Na niekorzyść Szwecji mocno wpływała stosowana przez jej wojsko przemoc. Chytrym posunięciem, uderzając na Saksonię, z której się wywodził i którą władał August, Karol XII zmusił Sasa do zrzeczenia się korony Polski na rzecz Leszczyńskiego i zerwania sojuszu z Cesarstwem Rosyjskim

Rozwiązawszy sytuację w Rzeczpospolitej, Szwecja mogła skupić się na Rosji. Piotr I nie był chętny do konfrontacji. Unikał bitew, wycofywał się stosując taktykę spalonej ziemi, tak aby maksymalnie utrudnić życie, a przede wszystkim aprowizację w żywność szwedzkiego wojska. Wciąż byli przy nim konfederaci sandomierscy, mający nadzieję na obsadzenie przez niego w przyszłości nowego króla.

Tymczasem Karol XII i Leszczyński zawarli sojusz z hetmanem Mazepą, obiecując mu niepodległość Lewobrzeżnej Ukrainy wraz z Kijowem, będących od 40 lat częścią Rosji. Na wieść o tym Piotr I urządził masakrę w Baturynie, stolicy Hetmanatu. Trójprzymierze szwedzko-polsko-kozackie miało doprowadzić do decydującego starcia z Rosją.

Połtawa – drzwi do mocarstwa

Miejscem, które można wskazać jako kolebkę imperium, była położona na terytorium dzisiejszej Ukrainy Połtawa. To w bitwie o to miasto siły rosyjskie rozniosły wojsko szwedzkie, a król Karol XII musiał uciekać i prosić o azyl Wysoką Portę. To samo zrobił Mazepa. Po bitwie, Piotr I wziętym do niewoli generałom podziękował za to, że Szwedzi swoimi zwycięstwami nauczyli go sztuki wojennej. Za to wzniósł toast przy salwie armatniej. W takich okolicznościach Szwecja utraciła status mocarstwa regionalnego. Po tej porażce już się nie podniosła, choć wojna północna trwała jeszcze przez wiele lat.

Znaczenie tej bitwy opiewała również poezja, zwłaszcza ta romantyczna. To Połtawie poświęcił swój poemat adorator Piotr Wielkiego, Puszkin. To od wspomnienia Połtawy rozpoczyna swój poemat w pierwszej połowie XIX w. Byron. Dostrzega w nim, że „Chwała, potęga i laury wojenne, / Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne, / Przeszły na cara zwycięskiego stronę”. Wolter z kolei napisał biografię Karola XII i historię Rosji za panowania Piotra I, jakby podkreślając doniosłe znaczenie tego starcia w historii świata.

To wtedy Rosja zaczęła pukać do klubu mocarstw europejskich. Po Połtawie Piotr I przywrócił na tron polski Augusta II, uzależniając mocno króla i jego stronnictwo od siebie. Później Katarzyna II doprowadziła do stworzenia z Rzeczpospolitej protektoratu, a ostatecznie włączyła jej olbrzymie obszary do rosyjskiego imperium. Lecz ostatecznym potwierdzeniem uznania pozycji Rosji było zaproszenie cara Aleksandra I do mocarstwowego stołu w 1814 r., który miał ustanowić nowy, ponapoleoński porządek europejski.

Koniec mocarstwa?

Dobrze znać historię narodzin Imperium Rosyjskiego, zwłaszcza że Wladimir Putin porównuje się do Piotra I. W ten sposób można nie tylko lepiej zrozumieć perspektywę rosyjską, ale także rozpoznawać dezinformacje. W jednym i drugim przypadku jest to skuteczny mechanizm obronny przed wpasowywaniem się w putinowską strategię, nawet jeśli wymaga to częściowego wpisania się narrację Putina.

Zresztą gdyby nie ilość zbrodni, krzywd i ostatecznie nihilistycznego niszczenia można byłoby nabijać się z jego strategii. W końcu osoba, która za największą tragedię XX w. uważa rozpad Związku Radzieckiego i chciałaby odbudować jego pozycję wcielając kraje i społeczeństwa do rosyjskiego miru, doprowadziła do jeszcze większej tragedii ze swojej perspektywy. Putin, anektując Krym w 2014 r. i prowadząc wojnę w obwodach donieckim i ługańskim, nie tylko zmienił geografię polityczną Ukrainy ale i, co podkreśla wielu komentatorów, zjednoczył naród ukraiński. A tegoroczną agresją na Ukrainę doprowadził do utraty pozycji mocarstwowej przez Rosję.

Wbrew powszechnej opinii rozpad ZSRR w 1991 r. nie był jeszcze końcem mocarstwa. Choć wiele się zmieniło, to sporo zostało po staremu. Wpływy Rosji w należących do Związku państwach pozostawały silne. Ekonomicznie nadal były one od niej uzależnione. Energetyka była wręcz narzędziem przemocy ekonomicznej. Infrastruktura temu sprzyjała. Kontrakty, te istniejące i te potencjalne, wciąż były kuszące. To pozwalało na ingerowanie w sprawy tych krajów lub choćby naciski, a to w końcu jedno z narzędzi mocarstwa, nawet jeśli w liberalnej jego odmianie przemoc klasyczna i ekonomiczna jest odrzucana.

Zrywanie zależności

Ukraina stanowi przykład tego, jak Rosja wykorzystywała swoją pozycję mocarstwową, a zwłaszcza jak działała, aby zachować swoje wpływy i nie dopuścić do utraty na rzecz Europy państw dotychczas z nią silnie związanych. Jest to równocześnie historia tego, jak je traciła.

W 2004 r. w Jałcie, w Pałacu w Liwadii, w którym prawie 60 lat wcześniej Churchill, Roosevelt i Stalin ustanawiali nowy porządek świata, pierwszy raz zebrała się grupa 30 europejskich liderów, aby dyskutować o współpracy Ukrainy i UE. Inicjatorem przedsięwzięcia był jeden z najbogatszych ludzi Ukrainy Wiktor Pinczuk, który w latach 90. dorobił się na kontraktach z Rosją, a teraz skierował wzrok w przeciwną stronę. To był początek Yalta European Strategy.

Był to rok największego w historii Unii Europejskiej rozszerzenia, głównie o państwa byłego bloku wschodniego. Klimat akcesji kolejnych państw był więc obecny i uzasadniony, zarówno po stronie unijnej, jak i ukraińskiej. Nie wszyscy podzielali jednak te nadzieje. Sceptycy znajdowali się wśród europejskich urzędników oraz przywódców starych, jak wówczas ich nazywano, członków Unii. Obawiali się oni wyzwań stojących przed Wspólnotą w związku z przystąpieniem krajów takich jak Polska. Także u nas znajdowały się sceptycznie nastawione grupy. Obawiały się one utraty kontroli państwa nad wieloma obszarami życia, a także przyniesienia zmian kulturowych. Z kolei w Ukrainie niechęć do integracji europejskiej części społeczeństwa związana była z bliskimi relacjami z Rosją, zwłaszcza w wymiarze gospodarczym.

Napięcie między wizjami Ukrainy proeuropejskiej i prorosyjskiej stało się osią przewodnią kampanii prezydenckiej odbywającej się na jesieni owego roku 2004. Pierwszą reprezentował Wiktor Juszczenko, drugą Wiktor Janukowycz, urzędujący premier popierany zresztą przez ustępującego prezydenta Leonida Kuczmę. W pierwszej turze obaj szli łeb w łeb. Sfałszowanie wyników drugiej tury na korzyść Janukowycza doprowadziło w listopadzie do wybuchu pomarańczowej rewolucji. Ostatecznie w grudniu głosowanie zostało powtórzone i urząd prezydenta objął Juszczenko.

Kurs na Europę wygrał, jednak droga okazała się wyboista i pełna ofiar. Do nadania statusu kandydata potrzebna była dopiero obecna wojna. W międzyczasie powołano z inicjatywy Polski i Szwecji Partnerstwo Wschodnie, wreszcie prawie podpisano umowę stowarzyszeniową, jednak w ostatniej chwili wycofał się z niej Janukowycz, który jako prezydent ją negocjował.

Niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej doprowadziło do wybuchu w 2013 r. euromajdanu i ucieczki Janukowicza z kraju. To wtedy też Rosja zaatakowała Ukrainę i zaczęła okupować Krym. Później weszła do obwodów donieckiego i ługańskiego. Od tego czasu wojna w Ukrainie trwa nieustannie. Wydarzenia te zmieniły całkowicie jej geografię wyborczą. Wyraźny podział na część zachodnią i północną – proeuropejską, która w 2004 r. popierała w ponad 60 do nawet 96 proc. Juszczenkę, i na część wschodnią i południową, w której poparcie dla Janukowycza wahało się między ponad 60 a ponad 90 proc., zatarł się. To na nim, zwłaszcza w przypadku obwodów donieckiego, ługańskiego i Krymu, Putin przez lata snuł swoje mokre fantazje imperialne, które przerodziły się w krwawą rzeź.

Europejski lewar

Rzeczywistość jednak od tamtego czasu dynamicznie się zmieniała. Putin mógł tego nie dostrzegać, ponieważ przez ostatnie 30 lat na arenie międzynarodowej pozycja mocarstwowa Rosji była uznawana w pełni. Jako spadkobierczyni prawna ZSRR pozostała ona w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, co dziś władze Ukrainy starają się podważyć. Pewnie gdyby odbywało się wówczas głosowanie w tej sprawie, nic by to nie zmieniło. W tamtym czasie ludzie przez dekady dorastali i żyli z wiszącą nad nimi groźbą wojny atomowej. Ten czynnik był wtedy znacznie silniej odczuwany niż przez ostatnie 2-3 dekady, w których, zwłaszcza w Europie, rozpowszechniało się przekonanie i urosły nadzieje o pokojowym świecie, których nie mąciły nawet trwające wojny i działania zbrojne w różnych częściach świata, a nawet te w byłej Jugosławii.

O pozycję mocarstwową Rosji dbała również społeczność międzynarodowa. Utrzymanie jej miało wpływać na względną stabilność na świecie, zapobiec możliwym wstrząsom, jakie z jej utratą mogłyby się wiązać. Jednym z głównych narzędzi było wpompowywanie do Moskwy ton pieniędzy w zamian za surowce energetyczne. Jeśli rosyjski budżet składał się z ok. 45 proc. właśnie z handlu nimi, to wpływ europejski był niezwykle ważną jego częścią. Utratę tego wkładu Rosja teraz odczuje, a zastąpienie go będzie możliwe dopiero ok. roku 2030, gdy powstanie infrastruktura pozwalająca przesyłać do Azji surowce ze źródeł, z których dotychczas płynęły one do Europy.

Dziś już widać wyraźnie, że Nord Streamy miały stanowić narzędzie do utrzymania równowagi sił, utrzymania powojennego status quo, przy zmieniających się na niekorzyść Rosji okolicznościach. Tylko to tłumaczy tak wielki opór Niemiec nie tylko wobec zamknięcia projektów, ale nawet nałożenia sankcji na rosyjski gaz. Ta obawa przed niepewnością wielkiej zmiany wyjaśnia niedostatecznie szybki rozwój innych źródeł energii, a nawet zamykanie elektrowni atomowych. Jeśli widzi się w sankcjach na surowce energetyczne narzędzie powstrzymania rosyjskiej agresji na Ukrainę, to wcześniejsza rezygnacja z nich musiała oznaczać utratę pozycji mocarstwowej Rosji.

Conference of the Big Three at Yalta makes final plans for the defeat of Germany. Here the „Big Three” sit on the patio together, Prime Minister Winston S. Churchill, President Franklin D. Roosevelt, and Premier Josef Stalin. February 1945. (Army)
Exact Date Shot Unknown
NARA FILE #: 111-SC-260486
WAR & CONFLICT BOOK #: 750

Surowce krytyczne

Surowce energetyczne, niczym niegdyś wojska, są ważnym czynnikiem równowagi sił na świecie i jej stabilizacji. Zmiana kierunków ich dostaw w Europie, zwiększenie wolumenu amerykańskiego, sięgnięcie do zasobów bliskowschodnich zachwieje dotychczasowym porządkiem. Tak samo jak zapowiadana rewolucja energetyczna, która musi doprowadzić przecież do zmiany w układzie sił. UE jest tego w pełni świadoma, bo przecież ogłoszony przez przewodniczącą KE Ursulę von der Leyen Europejski Zielony Ład w zasadzie wprost nawołuje do tego, aby Europa stała się mocarstwem. Zapowiada jednak, że w okresie przejściowym tej transformacji potrzebny będzie gaz, niekoniecznie z Rosji. Choć w wyniku wojny tymczasowo wznawia się lub zwiększa pracę elektrowni węglowych, cel jednak zostaje niezmienny.

Jednak przyszłość pozycji mocarstwowej zależy nie tylko od surowców energetycznych, ale także od rozwoju nowych technologii w obszarach energetyki i świata cyfrowego, którego UE również chce się stać światowym liderem, za którym podąży reszta świata. Chodzi o elektronikę, przemysł samochodowy oraz militarny, np. samoloty piątej generacji niewidoczne dla radarów. Na rozwój tych technologii mają wpływ surowce, zwłaszcza tzw. pierwiastki ziem rzadkich. Część z nich należy w Europie do surowców krytycznych, czyli do takich, których nie ma w państwach członkowskich. 21 spośród 30 takich surowców znajduje się w Ukrainie, a liczne potwierdzone złoża są w Donbasie. Od 2020 r. pracuje europejski sojusz na rzecz surowców, a w 2021 r. UE podpisała z Ukrainą strategiczne partnerstwo dotyczące surowców krytycznych, także w dzieleniu się najnowszymi technologiami w obszarze badania i wydobywania. Choć Rosja potencjalnie posiada liczne zasoby surowców rzadkich, to właśnie ich odkrycie i wydobycie stanowi duży problem, a w wyniku sankcji nawet prywatne firmy nie przekazują najnowszego know-how swoim rosyjskim oddziałom.

W tym wyścigu technologicznym Rosja może, w wyniku wojny, zostać więc w tyle. Jeszcze na początku agresji miała przewagę nad Zachodem posiadając wystrzeliwaną z samolotów broń hipersoniczną Kindżał, a już po 24 lutego przeprowadzała próby hipersonicznych pocisków Cyrkon wystrzeliwanych z morza. USA też taką broń już posiadają. Umożliwia to szachowanie się, jednak zasadniczy problemem pozostaje – nieskuteczność systemów przeciwlotniczych w stosunku do poruszających się z ogromną prędkością pocisków.

Wciąż największe obawy wywołuje broń atomowa – to dziedzictwo nauki XX w. – znajdująca się w rękach rosyjskich. Jednak użycie nawet taktycznych bomb nuklearnych w jeszcze większym stopniu przekreśliłoby szanse Rosji na odzyskanie pozycji na światowej szachownicy, choć znów za cenę ogromu cierpienia i katastrofy ekologicznej. Ich użycie nie odwróci już przemian, które zaszły. To powoduje, że sięgnięcie po tą broń nie ma podstaw strategicznych, ani taktycznych, a jedynie może być oznaką konwulsyjnych działań. Dlatego obecnie pogodzenie się z przegraną w Rosji jest kluczowe, choć do tego potrzebny jest czas.

Przegrana jako szansa

Jeszcze podczas tegorocznego Europejskiego Forum w Alpbach Timothy Snyder wygłosił tezę o pożytku, jaki daje przegrana Rosji nie tylko światu, Europie, a zwłaszcza Ukrainie, ale także jej samej. Wywodził to z doświadczenia przegranych wojen kolonialnych. „To przegrana w imperialnych wojnach skłoniła pogrążone w kryzysie państwa europejskie do współpracy” – tłumaczył amerykański historyk dodając, że powszechna narracja na temat powstania UE, wywodząca ją z pojednania narodów i zobaczenia zła w wojnach, zaciemnia nam dostrzeżenie tego.

Dzisiejsza wojna w Ukrainie jest klasyczną wojną kolonialną, nawet jeśli Putin nazywa ją „operacją specjalną”.

Po pierwsze ze względu na traktowanie Ukrainy i Ukraińców, tak jak państwa kolonialne traktowały podbijane terytoria i ludność – jako wolną przestrzeń, nierównorzędne państwa zamieszkiwane przez gorszy sort ludzi. Tak było w przypadkach podboju Ameryki, Afryki, Azji, a także w kolonialnej polityce Hitlera, w której terytoria wschodnie Europy traktowane były jak wolna przestrzeń do zdobycia zamieszkana przez podludzi, co dowodzić miał rasizm. W najlepszym razie traktowano ich jak niewolników wydobywających i produkujących zasoby (zwłaszcza żywność), których na świecie wydawało się być za mało. Jeśli okazywali się nieużyteczni lub wręcz przeszkadzali, byli eksterminowani.

Po drugie, dzisiejsza wojna w Ukrainie, tak jak wcześniejsze wojny kolonialne, wiąże się z wymiarem ekologicznym. Wspomniany wcześniej kontekst surowców energetycznych i oparty na nich model gospodarki zagrażają naszej planecie. Putinowi utrzymanie go byłoby na rękę, bo pozwalałoby mu odgrywać ważną rolę na świecie. Snyder wspominał także o kryzysie żywnościowym i porównywał nieproduktywność rolnictwa niekorzystającego z nawozów sztucznych i pestycydów z pierwszych dekad XX w. z kryzysem dostaw żywności na świecie wywołanych zamknięciem ukraińskich portów czarnomorskich. Europejski Zielony Ład stanowi też ważny kontekst tej wojny, ze względu na zmianę źródeł energii na mniej szkodliwe dla środowiska, skutkującą odcięciem się Europy od Rosji, a także odchodzeniem od rolnictwa opartego na nawozach sztucznych na rzecz rolnictwa ekologicznego i precyzyjnego, możliwego dzięki nowoczesnym technologiom, które zapewnią nie tylko wystarczającą ilość pożywienia, ale także jego wysoką jakość.

Wreszcie trzeci wymiar wojen kolonialnych – kryzys moralny. Tu Snyder wymienia wyparcie przeszłości kolonialnej Europy czy układanie się Europy z Putinem. Amerykański historyk wspomina również gotowość części opinii publicznej do poddawania się rosyjskiej propagandzie i dezinformacji, zwłaszcza określaniu Ukraińców jako faszystów, co ma odbierać Europie język ocen moralnych.

Dochodzi do tego fakt, że przez długie tygodnie europejskie społeczeństwo nie dostrzegało konieczności dozbrajania Ukrainy. W Polsce lepiej to rozumiano. Nawet ludzie dotychczas przeciwni dozbrajaniu szybko zrozumieli, że jest to w obecnej sytuacji niezbędne. W tym kontekście symboliczna była zrzutka społeczeństwa obywatelskiego na drona bojowego Baykar wartego 22,5 mln zł. Wiele osób przyznawało się, że nigdy by nie pomyślało, że kiedykolwiek wpłaci na śmiercionośną broń i będzie namawiać do tego innych. Ciekawe jak taka zbiórka poszłaby w większych i bogatszych społeczeństwach europejskich. Czy także tam wykazano by się takim zrozumieniem? Jak podkreślił Synder – „to wojna Europy, a nie Ameryki”.

Co pocznie Europa?

Jeśli to wojna Europy, to kluczowe pytanie brzmi, co zrobi, gdy Rosja przegra? A istnieje tylko jedna możliwość rosyjskiej porażki – wycofanie się z granic Ukrainy. Każde inne rozwiązanie będzie zwycięstwem Putina. Choć układ sił się zmieni, rewizji granic nie będzie. Wyobraźmy więc sobie taką sytuację.

Jeśli przyjąć twierdzenie Snydera o przegranych wielkich państw w wojnach kolonialnych jako źródle współpracy międzynarodowej i integracji, to jak Europa będzie współpracować z Rosją? Jaką pozycję w porządku światowym europejscy przywódcy dla niej widzą? Nie bez znaczenia w tym będzie również rola Stanów Zjednoczonych oraz samych Rosjan, którzy ułożą post-putinowską władzę.

Bez reparacji się nie obejdzie. Będą one ciążyły rosyjskiej gospodarce, odciętej od lukratywnych kontraktów z Europą. Czy w obawie przed recydywą depresji lat 30. powstanie jakiś fundusz na wypadek ewentualnego pogrążania się Rosji w kryzysie ekonomicznym? To będzie zależało od tego, jaką Rosję po przegranej wojnie będzie chciał widzieć Zachód.

Jest pewne, że będzie chciał pozostawić wiele wolnemu rynkowi. Tak jest przecież teraz, w trakcie wojny. To firmy zdecydują, czy chcą powrócić na rynek rosyjski, czy ponownie wprowadzą na niego pełen asortyment, czy będą podpisywać nowe kontrakty. A co ze strategicznymi inwestycjami? Jeśli będzie dokonywać się zielona transformacja, to będzie ich coraz mniej. Zwiększone dostawy gazu do Europy z USA czy ze złóż szelfu norweskiego zablokują zapotrzebowanie na rosyjski surowiec.

Otwarcie traktatów

Do tego rozszerzenie Unii Europejskiej o Ukrainę i inne kraje regionu spowoduje silniejsze nastawienie antyrosyjskie, a szybkie przyłączenie Ukrainy do UE będzie potrzebne. Przedłużający się proces może spowodować zniechęcenie się Ukraińców do Europy. Wypowiedzi Zelenskiego z pierwszych miesięcy wojny zamiast jako mobilizacyjne, zaczną być postrzegane  jako oskarżenia wobec państw europejskich i UE i wykorzystywane przez sceptyków. Utrata Ukrainy, a co za tym idzie też pozostałych państw, które weszły na tę samą drogę, będzie oznaczać utrzymujący się brak stabilizacji w regionie i zachęcanie osłabionej Rosji do agresywnej aktywności. Przy braku poparcia lokalnej ludności działania eksterminujące, wysyłanie kobiet do Rosji i wszystkie działania, które znamy z ostatnich miesięcy, wrócą. Europa nie może sobie na to pozwolić, bo podkopie to nie tylko jej pozycję, ale także wartości, które wyznaje. To będzie presja na szybką integrację.

Zmieniona sytuacja porządku światowego oraz potrzeba odpowiedzi na nowe zewnętrzne wyzwania i rozszerzenie zmieniające w jej ramach układ sił będzie popychać Europę do tak nielubianego otwarcia traktatów. Proces negocjacji jest zawsze niewygodny oraz niepewny i znajdzie się duża grupa państw i polityków temu niechętna. Ktoś mógłby powiedzieć, że niestabilny okres to nie najlepszy czas na zabieranie się do przemeblowywania Unii. Jednak to właśnie w czasie rozpadu Związku Sowieckiego rodził się Traktat z Maastricht – Traktat o Unii Europejskiej, w trakcie trwania wojen w byłej Jugosławii powstawał traktat amsterdamski i przygotowania do rozszerzenia, a Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy był wypracowywany w okresie rozszerzenia i gdy wszyscy patrzyli na sytuację w Iraku. Nowe okoliczności wymagają zmian.

Europa na czas chaosu

Otwarcie traktatów będzie musiało przygotowywać Unię do odgrywania ważniejszej roli na arenie międzynarodowej. Europa nie będzie mogła już się krygować, stosując wyłącznie miękką siłę. Na czas niepewności trzeba być przygotowanym, posiadać odpowiednie instrumenty szybkiego reagowania.

W Polsce i innych krajach eurosceptycy mogą uznać, że wraz z osłabieniem Rosji można sobie pozwolić na osłabienie integracji europejskiej. Dążenie do tego byłoby jednak realizowaniem testamentu politycznego Putina. Co jednak ważniejsze w czasie niepewności potrzebna jest znacząca siła, która na arenie międzynarodowej będzie stabilizowała sytuację międzynarodową. Podzielona, niedecyzyjna Europa nie będzie nikomu potrzebna. Niepewna sytuacja będzie wymagała mniejszej liczby ośrodków decyzyjnych i skrócenia łańcuchów decyzyjnych w obszarze bezpieczeństwa zarówno w ramach UE, jak i na świecie.

Zmiana układu sił na świecie – utrata pozycji mocarstwowej Rosji, nawet przy posiadaniu przez nią broni atomowej, pojawienie się nowej zjednoczonej Europy – postawi również pytanie o światowe instytucje, zwłaszcza te dotyczące bezpieczeństwa. Sojusz Północnoatlantycki nie budzi tu większych wątpliwości. W nowych okolicznościach nic nie będzie stało już na przeszkodzie, aby go rozszerzyć, a w zasadzie będzie to konieczne.

Fantomowe ciało

W powojennym porządku światowym główną formalną instytucją bezpieczeństwa jest Rada Bezpieczeństwa ONZ, a dokładniej jej stali członkowie. Jednak obecna wojna pokazała, że jest ona adekwatna tylko do ówczesnej epoki z jej powołania. Nie jest przygotowana na duże zmiany. Co prawda daje możliwość dołączenia do tego grona, jak w latach 70. Chinom, jednak nie da się praktycznie wykluczyć z niej państwa, które już się w nim znalazło. Nawet takiego, które samo zagraża międzynarodowemu bezpieczeństwu. Obecna Rada Bezpieczeństwa faktycznie jest uszyta pod rosyjskie aspiracje, nawet jeśli Moskwa straci pozycję mocarstwową, pozostanie jej namiastka siły, czyli rola destrukcyjna – blokowanie działań pozostałych. I co jest paradoksem, faktycznie to Rosji zależy na zachowaniu powojennego porządku, który w momencie jej porażki w Ukrainie runie.

Czy zatem także w Narodach Zjednoczonych czekają nas zmiany? Czy Rada Bezpieczeństwa stanie się na stałe fantomowym ciałem, jak to od czasu do czasu bywało? A może jednak zajdą w niej zmiany – zostanie powołany w jej miejsce nowy organ lub w ogóle z niej się zrezygnuje, zostawiając ONZ tylko i aż rozstrzyganie spraw miękkich oraz koordynację światowych procesów? Czy zmieniona Europa znajdzie w tym miejsce?

Równowaga sił nie jest święta, ale gdy zostanie ona zniszczona, świat dąży do ustanowienia nowej. Gwarantuje ona choćby chwiejną, ale jednak stabilność. A ta jest warunkiem dobrobytu i pomyślności, co boleśnie pokazał nam jej brak wywołany rosyjską agresją. Z powodu zmiany orientacji tak dużego, terytorialnie, ludnościowo i bogatego w zasoby państwa jak Ukraina, a także z przyczyn pryncypialnych powrót do status quo ante nie jest już możliwy. Nie oznacza to jednak, że najbardziej odpowiadające wyzwaniom rozwiązanie samo z siebie zaistnieje.

Czasami jednak to co konieczne, jest nie do zrobienia. Innym razem to, co wydaje się niemożliwe do przeprowadzenia, staje się faktem. Co zrobią państwa europejskie? Jak postąpi międzynarodowa społeczność? Na co zdecydują się mocarstwa? Czy najwygodniejsze dla wszystkich okaże się utrzymywanie nieoptymalnej sytuacji, ale niewymagającej trudnych decyzji? A może jednak zdecydują się na zrobienie kroku, który wiąże się z niepewnością? Podczas obecnej wojny niejedna rzecz dotychczas trudna do wyobrażenia już nastąpiła. Przede wszystkim wraz z nią skończył się powojenny porządek międzynarodowy przez wielu skrupulatnie dotychczas broniony. Takie jest jej miejsce w historii świata, odpowiadając na pytanie jednego z jałtańskich paneli w Kijowie.

Złowieszczy sojusz ołtarza z tronem :)

Pod względem wyznaniowym Polska jest dziwnym krajem. Z jednej strony proces sekularyzacji postępuje dość szybko, ale z drugiej strony znaczną część społeczeństwa cechuje szczególny rodzaj katolickiej ortodoksji, będący mieszaniną ludowej obrzędowości, nacjonalizmu i pogańskiej adoracji. Wyznawców religii katolickiej w pełni rozumiejących i praktykujących zasady chrześcijaństwa wydaje się być wyjątkowo mało. Dominujący model wiary, opartej na prostej narracji i bogatej ornamentyce symbolicznej, silnie oddziałuje na emocje, a zarazem jest płytki intelektualnie. Zapewne z powodu łatwości w jego upowszechnianiu, zawsze był preferowany w polskim Kościele katolickim. Powszechność tego modelu w polskim społeczeństwie sprawia, że jest on instrumentalnie wykorzystywany przez polityków prawicy.

Polska wiara magiczna, wyraźnie nosząca znamiona schizmy, jest obciążeniem kulturowym co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, utrudnia otwarcie na świat i jego bogactwo różnorodności, bez czego nie ma rozwoju cywilizacyjnego. Po drugie zaś, spowalnia rozwój społeczny, będąc niewyczerpanym źródłem irracjonalizmu. W działalności edukacyjnej i wychowawczej należy więc dążyć do uświadamiania wad tradycyjnej polskiej religijności. Oczywiście nie po to, żeby ludzi ateizować, bo to musi być samodzielną decyzją, ale po to, by wskazywać na niebezpieczne skutki niektórych mitów i stereotypów. Najczęściej są one bowiem wykorzystywane w celach manipulacyjnych przez księży i prawicowych polityków. Rzecz jasna, wszelka krytyka polskiej magicznej religijności będzie w środowiskach konserwatywnych odbierana jako walka z Kościołem, z polskością i wszystkim, co święte. Nie należy się tym przejmować, bo z polskiej tradycji kulturowej należy wyrwać wiele chwastów, jeśli chcemy być krajem nowoczesnym.

Zjednoczona Prawica postanowiła jednak wykorzystać cechy polskiej religijności i znaczenie Kościoła w Polsce do swoich celów. Było jej to potrzebne do tego, aby wykorzystać religijne nawyki i fascynacje do legitymizacji swojej władzy, a po drugie – żeby pozyskać sojusznika w walce z liberalizmem. Tradycjonalizm polskiego Kościoła wykorzystywany jest dla upowszechnienia tezy o wyjątkowości i szczególnej wartości narodu polskiego. Jest to potrzebne do uzasadnienia potrzeby absolutnej niezależności i suwerenności Polski, co służyć ma izolowaniu się od wszelkich wpływów niezgodnych z wartościami nacjonalistyczno-klerykalnej prawicy. Głównym wrogiem staje się w tej sytuacji Unia Europejska, do której przynależność dotkliwie prawicę uwiera.

Z punktu widzenia celów Zjednoczonej Prawicy istotna jest zaborczość cechująca wiarę Polaków. Ta zaborczość dotyczy zarówno samej religii, jak i przestrzeni publicznej, w której znajdują się jej wyznawcy. Zaborczość dotycząca religii katolickiej polega na tym, że polscy wierni chcieliby, aby była ona polska i za taką ją często uważają. Nie chcą jej dzielić z innymi nacjami i przypisywać jej cechę uniwersalności. To ma być nasz polski Kościół, w którym nie powinno być nic obcego. Dlatego tak łatwo przyszło nam zaanektować Matkę Boską, jako patronkę polskiego narodu. To ona przecież uratowała naszą ojczyznę podczas szwedzkiego najazdu w XVII wieku, broniąc częstochowskiego klasztoru. Niektórzy uwierzyli nawet, że Matka Boska była Polką i za potwarz uważają, gdy ktoś ich przekonuje, że była Żydówką. To samo dotyczy Jej syna Jezusa Chrystusa, którego świeccy fundamentaliści, przy pełnej aprobacie Kościoła instytucjonalnego, koronowali na króla Polski. Polonizacja religii, odcinanie się od uniwersalnych znaczeń, to charakterystyczna cecha polskiej religijności.

Zaborczość polskich katolików przejawia się również w zawłaszczaniu przestrzeni publicznej. Polega to na umieszczaniu w tej przestrzeni, która jest pluralistyczna i należy również do innowierców i ateistów, symboli religii katolickiej. W państwie formalnie świeckim, jakim jest Polska, w urzędach państwowych, także w Sejmie, szkołach i szpitalach na ścianach wiszą krzyże. W przestrzeni publicznej neutralnej światopoglądowo, symbole religijne powinny znajdować się wyłącznie w miejscach uprawiania kultu. Ludzie wierzący powinni przecież zdawać sobie sprawę, że Boga należy mieć w sercu, a nie na ścianie, a kiedy odczuwa się potrzebę uczestnictwa w ceremoniach religijnych, idzie się do kościoła. W Polsce krzyż bywa używany jako forma emocjonalnego szantażu. Krzyżem zaznacza się działkę, aby nie dopuścić do budowy w tym miejscu niechcianej drogi lub sklepu. Pod znakiem krzyża strajkujący pracownicy negocjują ze swoim pracodawcą podwyżkę wynagrodzeń.

W dziele katolickiego zawłaszczania przestrzeni publicznej robi się w Polsce bardzo dużo. Mamy do czynienia z prawdziwym wysypem pomników Jana Pawła II, buduje się olbrzymie świątynie, a powodem do dumy ma być pomnik Jezusa w Świebodzinie, bijący wielkością ten słynny z Rio de Janeiro. Więcej i więcej coraz większych monumentów, aby nikt nie miał wątpliwości, że Polska jest katolicka.

Dążenie do opanowania przestrzeni publicznej, to nie tylko stemplowanie jej symbolami swojej religii, ale również zmuszanie w niej ludzi do uczestnictwa w niechcianych obrzędach. W Polsce nikogo nie dziwi, że wszelkie uroczystości państwowe mają bogatą oprawę religijną, której zaborcza obcesowość nie pozostawia wątpliwości, kto ma tutaj prawo do rządu dusz. Państwowe uroczystości rozpoczyna msza w intencji ojczyzny z udziałem prezydenta RP. W ten sposób prezydent nadaje swojej religii rangę państwowej, nie licząc się z obywatelami innych wyznań i z niewierzącymi.

Prawica z Kościołem sięgają po stary mit założycielski „Polaka – katolika” i jego ideową deklarację: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska będzie Polską, a Polak Polakiem”. Fundamentalizm religijny ma służyć spójności i odrębności narodowej. Znajduje to wyraz w stanowieniu prawa, gdzie dążenie do monopolu w zakresie norm moralnych i systemu wartości prowadzi do wyprowadzania ich bezpośrednio z wartości chrześcijańskich. Aby jednak dostosować je do specyfiki polskiego Kościoła, podlegają one interpretacji i konkretyzacji przez kościelnych hierarchów, często zamieniając się w swoje przeciwieństwo.

Zawłaszczanie państwa to tylko pierwsza faza nacjonalistyczno-klerykalnej krucjaty. Na tak przygotowanym gruncie społecznym, przychodzi czas na drugą i zasadniczą fazę, jaką jest walka z lewicowo-liberalnym wrogiem. To wyznawcy tych ideologii są bowiem pasem transmisyjnym zachodniej kultury, niosącej groźbę sekularyzacji i wartości liberalne. Upowszechnienie jej wzorów w naszym kraju oznaczałoby upadek tradycyjnej, obskuranckiej polskości. Dla prawicy byłaby to apokaliptyczna katastrofa, pozbawiająca ją marzeń o monopolu władzy. Dlatego wzorce obyczajowe płynące z Zachodu jej przedstawiciele, za Janem Pawłem II, nazywają cywilizacją śmierci. W swoim pojmowaniu wartości chrześcijańskich polska prawica i Kościół utknęli na etapie wojen krzyżowych, złagodzonym nieco wymaganiami współczesnego humanizmu. W walce ze swoim wrogiem nie przewidują już bowiem palenia na stosie czy ścinania toporem, poprzestając na pozbawieniu go niektórych praw i zepchnięciu na margines życia społecznego z piętnem potępienia. Tak więc trzeba tępić wszelkie aspiracje równościowe ludzi LGBT+, które arcybiskup Jędraszewski nazywa tęczową zarazą. Trzeba walczyć z feminizmem, który zagraża tradycyjnemu patriarchatowi. Trzeba potępiać ateizm, który pozbawia ludzi moralnej busoli i prowadzi ich na manowce. Trzeba potępiać singli i rozbite rodziny, jako przykład egoistycznego lekceważenia sakramentu małżeństwa.

Jak widać, pól walki o prawdziwą, czyli prawicową Polskę, jest bez liku. Ale równie dużo jest organizacji, które Kościół i rząd Zjednoczonej Prawicy chcą w tej walce wesprzeć. Jest więc niezmordowana Kaja Godek, walcząca o życie poczęte, jest towarzyszący jej antyaborcyjny i antypornograficzny Mariusz Dzierżawski, jest nieustraszony obrońca Kościoła Robert Bąkiewicz. Są partie polityczne poza Zjednoczoną Prawicą, jak Konfederacja i liczne partie kanapowe poza parlamentem, o faszystowskiej proweniencji, które wspierają nacjonalistyczno-klerykalną prawicę. Jest wreszcie organizacja międzynarodowa Ordo Iuris, która już chyba całkiem opanowała Ministerstwo Sprawiedliwości. Otóż te wszystkie bogoojczyźniane środowiska, organizując niezliczone akcje, pikiety i bojówki, zawsze podkreślają, że one nie atakują, tylko bronią Polski i Kościoła.

Ordo Iuris zainicjowało akcję „Murem za Wielkimi Polakami”, która polega na zbieraniu wszelkich przypadków zniesławiania Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Podjęcie tej akcji, mającej na celu ściganie potwarców, uzasadniono trwającym „festiwalem nienawiści wobec katolików” i „antykatolicką nagonką”. Jeśli za przejaw nienawiści i nagonki uznać wspieranie ludzi LGBT+ w ich walce o równe prawa czy kobiet domagających się prawa decydowania o własnym ciele; krytykowania Kościoła za ukrywanie pedofilii i jego pazerność na władzę i pieniądze, albo domaganie się zapisanej w konstytucji świeckości państwa – to Ordo Iuris mógłby mieć rację, pod warunkiem wszakże, że Polska jest państwem teokratycznym. Solidarna Polska zgłosiła ostatnio projekt nowelizacji prawa karnego, zaostrzający kary za urażenie uczuć religijnych. „My, chrześcijanie musimy się bronić” – oznajmił przedstawiciel tej partii. Nowy artykuł 196 Kk ma brzmieć: „Kto lży lub wyszydza Kościół (…) jego dogmaty i obrzędy podlega karze więzienia do lat dwóch (…) Jeśli robi to przez środki masowej komunikacji, to kara zwiększa się do trzech lat pozbawienia wolności”. I znów nasuwa się pytanie czy sama krytyka Kościoła, jego dogmatów i obrzędów ma być teraz zakazana? Czy obraz Matki Boskiej w tęczowej aureoli to lżenie lub wyszydzanie uczuć religijnych? Jeśli taka ma być interpretacja tej noweli, to w jakim kraju my żyjemy? I kto tu kogo atakuje – ludzie domagający się swoich praw w pokojowych demonstracjach czy bijąca ich policja i nacjonalistyczni bojówkarze?

W 2010 roku prymas Glemp słusznie zauważył, że obrońcy krzyża przy pałacu prezydenckim, postawionego po katastrofie smoleńskiej, nie bronią krzyża, tylko walczą krzyżem. Te wszystkie egzaltowane akcje, w rodzaju otoczenia Polski różańcem przed naporem sekularyzacji, naznaczone są nienawiścią wobec tych, którzy myślą i czują inaczej. Ten grad modlitw nie ma w sobie nic z miłości bliźniego. Krzyż i modlitwa to broń, którą trzeba pokonać przeciwników nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii. Wiara ma być traktowana jako legitymacja polskości, co oczywiście niszczy jej chrześcijańskie korzenie.

W psychologii społecznej rozróżnia się religijność wewnętrzną i zewnętrzną. Ta pierwsza oznacza orientację, w której ludzie starają się uwewnętrznić nauki płynące z religii, postrzegając wiarę jako cel sam w sobie. Religijność wewnętrzna prowadzi do koncentracji na określonych zasadach moralnych, których przestrzegania człowiek w ten sposób wierzący wymaga przede wszystkim od siebie. Umożliwia mu to bliskie porozumienie z niewierzącymi, którzy przestrzegając tych samych lub podobnych zasad, wywodzą je jednak z innego źródła. Wiara wynikająca z religijności wewnętrznej sprzyja zatem poczuciu więzi z ludźmi przyzwoitymi, którzy postępują zgodnie z uniwersalnymi, elementarnymi normami moralnymi, bez względu na powody, dla których to czynią.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z religijnością zewnętrzną. W tym wypadku religia jest tylko środkiem służącym zdobywaniu władzy, statusu lub nagrody po śmierci. Wiara wykorzystywana jest tutaj instrumentalnie i służy przede wszystkim poczuciu identyfikacji z określoną grupą społeczną. W im mniejszym stopniu oparta jest na intelekcie, a w większym na emocjach i akceptacji mitów, tym lepiej, bo tłumi wątpliwości. W religijności zewnętrznej podstawowe znaczenie ma poczucie wspólnoty z innymi członkami grupy, a nie wrażliwość na określony ład moralny. W takiej sytuacji wartości i przesłania moralne nie odgrywają roli życiowych standardów. Religijność zewnętrzna sprzyja agresji. Wyniki wielu badań wskazują, że osoby o religijności zewnętrznej są na ogół mniej tolerancyjne i żywią więcej uprzedzeń w porównaniu z osobami o religijności wewnętrznej, jak i niewierzącymi.

Zjednoczona Prawica przy akceptującej postawie Kościoła katolickiego zdecydowanie preferuje religijność zewnętrzną. Tylko taka wiara może być bowiem przydatna w mobilizowaniu narodu do walki z odszczepieńcami, kosmopolitami, liberałami, socjalistami, ateistami, czyli z tymi, którzy w prawicowym rozumieniu zaszczytu do narodu nie dostąpili. Chrześcijaństwo, podobnie jak większość wyznań religijnych, nawołuje do tolerancji. Tymczasem w języku ideologów narodowo-katolickiej prawicy termin ten nabrał pejoratywnego znaczenia. Aktywiści wiary opartej na religijności zewnętrznej mają być ludźmi walki o słuszną sprawę, a nie tolerancyjnymi mięczakami. Do czego prowadzi wiara, która swoją siłę czerpie z nienawiści?

Polski sojusz ołtarza z tronem w celu przeciwstawienia się kulturze liberalnego Zachodu, jest elementem wojny kulturowej toczonej we współczesnej Europie. Zjednoczona Prawica jest w tej wojnie sojusznikiem putinowskiej Rosji. Putin wcześniej niż Kaczyński zorientował się, że sojusz z Cerkwią i występowanie w roli obrońcy tradycyjnej patriarchalnej rodziny, zagrożonej promowaniem gejowskiej kultury, edukacją seksualną dzieci i aborcją na życzenie, jest najlepszym sposobem na wywołanie lęku w społeczeństwie nienawykłym do wolności i czerpiącym poczucie bezpieczeństwa z kulturowej stabilizacji. Stąd, znacznie łatwiej niż Kaczyńskiemu, przyszło mu pozyskać zaufanie i poparcie w przeważającej części społeczeństwa rosyjskiego. Rosja, a za nią ultrakonserwatywne, radykalnie prawicowe i populistyczne organizacje w całej Europie postawiły sobie za cel walkę z „ideologią gender”.

Nie dziwmy się więc rosyjskiej propagandzie, która napaść na Ukrainę przedstawia jako wyzwolenie Ukraińców z zachodniego piekła, w które ich wpędza „nazistowski” rząd Zełenskiego. Wszystko, co tam robi rosyjskie wojsko, to obrona chrześcijańskie cywilizacji, która wymaga niekiedy radykalnych posunięć. Oczywiście Rosjanie nie oglądają obrazów z Buczy i innych miejsc bestialstwa rosyjskich żołnierzy. Widzą to natomiast zwolennicy ideologii Putina w Europie i starają się, jak Marine Le Pen czy Mateo Salvini, ukrywać prorosyjskie sympatie. W niczym to jednak nie zmienia, podobnie jak w przypadku Kaczyńskiego i jego akolitów, dążenia do atakowania Unii Europejskiej w obronie „tradycyjnej rodziny” i dzieci.

Nie dziwmy się również papieżowi Franciszkowi, który – ubolewając nad rozlewem krwi – jak ognia unika potępienia Rosji, a watykańscy dygnitarze krytykują państwa zachodnie za wysyłanie broni na Ukrainę. Wszak Putin i wspierająca go rosyjska Cerkiew, dostrzegają te same zagrożenia i deklarują te same wartości, co Watykan.

 

Autor zdjęcia: AnNacho Arteaga

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Polityka zniesienia obostrzeń w krajach skandynawskich :)

W lutym sytuacja związana z obostrzeniami covidowymi w krajach skandynawskich zmieniła się o 180 stopni. Kraje, takie jak Dania, Finlandia, Norwegia i Szwecja postanowiły zaufać swoim obywatelom i znieść restrykcje covidowe tym samym już nie uznając koronawirusa za chorobę zagrażającą społeczeństwu. Jest to dość zaskakujące rozwiązanie, zważywszy na to, iż w czasie znoszenia obostrzeń w Skandynawii mierzono się z rekordowym wzrostem zachorowań na nowy wariant koronawirusa – omikronem.

Szwedzka specyfika walki z koronawirusem

Szwedzki rząd za kadencji Stefana Löfvena podejmował dość kontrowersyjne kroki w walce z pandemią na tle innych krajów europejskich. Otóż Szwecja postanowiła nie wprowadzać ostrych lockdownów nawet w ostatnim czasie, gdy odnotowano rekordową liczbę zakażeń. Powody są co najmniej dwa. Po pierwsze, Urząd Zdrowia Publicznego, czyli instytucja, która odpowiada za walkę z epidemiami występującymi w kraju, w swoich działaniach pozostaje niezależna od szwedzkiego rządu. Po drugie, z konstytucji szwedzkiej jasno wynika, iż kwarantanną mogą być objęte osoby, dane pomieszczenia, gdzie wykryto zakażenie bądź budynek, jednak rząd nie ma możliwości rozszerzenia kwarantanny na dany region, czy ustanowienia ogólnokrajowego lockdownu. Co więcej, chcąc wprowadzić dane obostrzenie musi przedstawić konkretne naukowe przesłanki. W rezultacie w Szwecji postawiono na zalecenia dla obywateli, a nie na zakazy. Podczas fali koronawirusa rząd zdecydował się na skracanie czasu pracy, czy też stosowne limity w obiektach użyteczności publicznej, przestrzegano także 1,5 metrowego odstępu w sklepach, jednak nie wprowadzono nakazu noszenia maseczek w miejscach publicznych. Działania rządu Stefana Löfvena cieszyły się zaufaniem Szwedów do jesieni 2020 roku. W tym czasie w debacie publicznej zaczęto sporo miejsca poświęcać norweskiej i duńskiej polityce walki z koronawirusem, a sam rząd zaczął być krytykowany przez przeciwników miękkiego lockdownu. Wtedy to wraz z nadejściem sezonu grypowego zdecydowano się na wprowadzenie większych obostrzeń. Co prawda ograniczono się tylko do regionów Szwecji, gdzie występowało największe ryzyko zarażenia się. Rekomendowano obywatelom niespotykanie się z osobami trzecimi, zakazano organizowania imprez, czy sprzedaży alkoholu po godzinie 22. Jednocześnie zarówno jesienią 2020 roku, jak i pod koniec 2021 – kiedy liczba zakażonych była największa – szwedzka służba zdrowia była daleka od zapaści. Wysoki poziom służby zdrowia jaki, a także duży procent zaszczepienia (w Szwecji to ok. 75%) pomógł w zniwelowaniu ryzyka zapaści krajowego systemu ochrony zdrowia. Bez wątpienia powyższe czynniki wpłynęły na względny spokoju z jakim społeczeństwo reagowało na temat pandemii, czego wyrazem był także sposób w jaki krajowe media tworzyły swój przekaz. Nawet krytyczny wzrost zakażeń pod koniec 2021 roku nie doprowadził do paniki, i taka atmosfera utrzymała się wraz ze zmianą u sterów rządu. Obecnie mniejszościowy rząd Magdaleny Andersson przede wszystkim boryka się z problemem wzrostu przestępczości, dlatego umożliwienie obywatelom powrotu do normalnego trybu życia jest czymś, co na pewno ma bardzo pozytywny wydźwięk w społeczeństwie.

Norweski i duński przepis na walkę z pandemią – twardy lockdown

Norwegia i Dania od początku postanowiły iść inną drogą niż Szwecja. W obu krajach zastosowano twardy lockdown oraz silne restrykcje, mimo że zarówno społeczeństwo norweskie jak i duńskie są wysoko wyszczepione (odpowiednio – 74% oraz 82%). W Dani, podobnie jak w Polsce, zdecydowano się na czasowe zamknięcie miejsc publicznych, a firmom zalecono wdrożenie pracy zdalnej. W konsekwencji Duńczycy mogą pochwalić się jednym z najniższych wskaźników zgonów na COVID-19, na co wpływ ma zarówno bardzo dobry poziom opieki zdrowotnej, jak i umiejętne niwelowanie ryzyka zakażenia poprzez zdecydowane kroki we wprowadzaniu restrykcji covidowych. We wrześniu 2021 roku Dania otworzyła się, a rząd premier Mette Frederiksen swoją decyzję argumentowała tym, że duńskie społeczeństwo zasłużyło na zniesienie większości restrykcji. Taki stan nie trwał długo, już parę miesięcy później powrócono do obostrzeń z powodu wykrycia nowego wariantu omikron. Restrykcje dotyczyły m.in. ograniczenia liczby osób na obiektach sportowych oraz kulturalnych, noszenie maseczek w miejscach publicznych, a także okazywanie pozytywnego testu lub certyfikatu szczepienia w restauracjach. 1 lutego 2022 roku rząd socjaldemokratów postanowił znieść restrykcje pomimo rekordowych zakażeń, a sam COVID-19 przestał być traktowany jako choroba o statusie zagrażającym społeczeństwu.

W przypadku Norwegii mamy do czynienia z takim samym modelem walki z pandemią jak w Danii. Norwegia jest obecnie uznawana za jeden z krajów, które najlepiej radzą sobie z pandemią. Na taki stan rzeczy złożyło się kilka czynników. Po pierwsze bardzo dobra kampania promocyjna szczepień przeprowadzona przez rząd zarówno za kadencji premier Erny Solberg, jak i obecnego premiera Jonasa Gahra Støre. Po drugie, wysoka odpowiedzialność obywateli mających zaufanie działań rządu w jego walce z koronawirusem oraz, podobnie jak we wszystkich krajach skandynawskich, wysoki poziom służby zdrowia. Powyższe czynniki pozwoliły na to by Norwegia mogła na poważnie rozważać zniesienie restrykcji covidowych w całym kraju. Od 17 lutego norweski rząd zniósł obowiązek noszenia maseczek, choć dalej zaleca się noszenie ich osobom z grup wysokiego ryzyka np. w transporcie publicznym, przestały obowiązywać limity dotyczące imprez masowych oraz zalecenia pracy zdalnej, czy też zakaz podawania alkoholu po ciszy nocnej.

Lockdown po fińsku

Finom w walce z koronawirusem przede wszystkim pomogło niskie zagęszczenie ludności, ale także narodowa dyscyplina. Finowie już od początku rozprzestrzeniania się wirusa działali szybko i zdecydowanie, ogłaszając 2 miesięczny lockdown w kraju. Skandynawskim kluczem do sukcesu raz jeszcze okazało się zaufanie Finów względem rządu, co przejawiało zarówno w społecznej dyscyplinie jak i przestrzeganiu zaleceń. Co drugi obywatel Finlandii pobrał aplikację rządową, która miała na celu śledzenie kontaktów osób z pozytywnym wynikiem testu na COVID. W czasie pierwszego lockdownu wiele krajów europejskich miało problem z poprawnym działaniem oświaty podczas zajęć zdalnych, co wynikało z niedostosowania systemu do organizacji zajęć w takim trybie. Tymczasem w Finlandii laptopy są standardowym wyposażeniem w szkołach, co znacznie ułatwiło organizacje zajęć w czasie pandemii.  Fińska premier Sanna Marin 14 lutego bieżącego roku ogłosiła stopniowe znoszenie restrykcji przez okres 2 tygodni, są to m.in. powrót do normalnego funkcjonowania restauracji, zniesienie limitu osób w miejscach publicznych. Jeśli wszystko będzie działało zgodnie z planem, to zostanie dodatkowo zniesiony wymóg okazywania certyfikatu covidowego w restauracjach, czy podczas imprez masowych.

To, że kraje skandynawskie jako jedne z pierwszych zniosły obostrzenia covidowe nie jest zaskoczeniem. Sposób prowadzenia polityki w regionie skandynawskim jest odmienny od tego w Polsce. W każdym z państw skandynawskich istotą „umowy społecznej” jest zaufanie obywateli do podejmowanych przez rząd decyzji. Skandynawowie wierzą, że to co robią ich rządy jest słuszne, dlatego mamy do czynienia ze znacznie większą legitymizacją władzy, niż w wielu krajach europejskich.

 

Autor zdjęcia: Guillaume Briard

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Wieczność dla Polski :)

Media obiegła kuriozalna na pozór scena, w której Ziobro wręcza Reyndersowi „prezent” w postaci oprawionej fotografii zgliszcz zburzonej w toku II wojny światowej Warszawy. Zniszczenie naszej stolicy wskutek okupacji hitlerowskiej w pierwszej połowie XX wieku okazało się najwyraźniej jednym z argumentów polskiego rządu w dyskusji o stanie i przyszłości praworządności w Polsce w wieku XXI.

To była intrygująca scena. Podczas swojej wizyty w Warszawie, unijny komisarz ds. sprawiedliwości Didier Reynders spotkał się w ministerstwie z szefem polskiego resortu sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą. Tematem rozmowy była naturalnie likwidacja państwa prawnego w Polsce i przyszłe plany rządu i ministra, aby w dalszym ciągu dusić niezależność sądownictwa. Media obiegła jednak kuriozalna na pozór scena, w której Ziobro wręcza Reyndersowi „prezent” w postaci oprawionej fotografii zgliszcz zburzonej w toku II wojny światowej Warszawy. Zniszczenie naszej stolicy wskutek okupacji hitlerowskiej w połowie XX wieku okazało się najwyraźniej jednym z argumentów polskiego rządu w dyskusji o stanie i przyszłości praworządności w Polsce w XXI w. Potwierdzało to nie tylko wręczenie komisarzowi zdjęcia warszawskich ruin, ale także niejedna wypowiedź Ziobry, premiera Mateusza Morawieckiego czy kilku europosłów PiS, że Europa i „Bruksela” nie mają prawa ingerować w realia ustrojowe współczesnej Polski przez wzgląd na to, jakie cierpienia Polskę spotkały w czasie wojennej zawieruchy 75 lat temu.

Wciśnięcie Reyndersowi w ręce obrazka warszawskich zgliszcz miałoby jeszcze jakiś sens, przynajmniej w typowo prawicowym toku rozumowania (gdzie potomek jest w oczywisty sposób odpowiedzialny za zbrodnie dziada i pradziada), gdyby komisarz był Niemcem (albo Austriakiem, tudzież może Włochem, albo – już nieco idąc dalej w las – Finem, Rumunem, Słowakiem czy Chorwatem). Reynders jest jednak Belgiem, a więc obywatelem kraju także najechanego i skrzywdzonego przez Trzecią Rzeszę, który także ma prawo opłakiwać swoje ofiary tamtych strasznych lat. Dlatego gest Ziobry wywołał (tak samo zresztą jak wiele innych zachowań przedstawicieli obecnych polskich władz) zdumienie wśród naszych zachodnioeuropejskich partnerów. Zdumienie i brak zrozumienia. W krajach zachodniej części kontynentu naprawdę nikt nie pojmuje, dlaczego (bezsprzeczny) fakt wielokrotnego skrzywdzenia naszego kraju na różnych zakrętach historii XIX i XX w. miałby w jakimikolwiek zakresie uprawniać obecny rząd w Warszawie do tworzenia ustroju, w którym polski obywatel zostałby „opiłowany” ze swoich, gwarantowanych w europejskim porządku prawnym, swobód. Nikt tam również nie dostrzega związku pomiędzy krzywdami zadanymi Polsce kiedyś a pretensjami polskiej władzy teraz, aby być zwolnioną z krytyki, kontroli czy konsekwencji naruszania traktatów międzynarodowych. Tego rodzaju pomost pomiędzy przeszłością a teraźniejszością jest tam niepojęty. Właśnie tutaj na linii Warszawa-Europa zachodnia tkwi podstawowa bariera komunikacyjna, która świadczy o cywilizacyjnej obcości, która albo zawsze była, ale uśpiona, albo teraz ulega wygenerowaniu wskutek realizacji w Polsce prawicowej wizji państwa i narodu.

Wieczna Polska

Klucz do zrozumienia natury tej niemocy komunikacyjnej odnajdujemy na kartach książki wybitnego historyka Timothy’ego Snydera Droga do niewolności. Autor tam właśnie, skupiając się na realiach Rosji putinowskiej, ale wskazując także na „zaraźliwy” charakter tego sposobu myślenia i ustawiając Polskę PiS w roli potencjalnej ofiary skażenia nim, formułuje rozróżnienie na politykę opartą na kategorii nieuchronności oraz na politykę opartą na kategorii wieczności. W tym układzie typowo zachodnia, liberalno-demokratyczna polityka opiera się na myśleniu o historii w kategoriach linearnego ciągu zdarzeń, w którym odpowiedzialność za teraźniejszość jest umiejscowiona w teraźniejszości właśnie i ewentualnie – w niektórych przypadkach ewidentnych związków przyczynowo-skutkowych – w przeszłości nieodległej. Dodatkowo, naturalny dla tego sposobu myślenia polityczno-historycznego optymizm spycha jego aktorów (niekiedy pochopnie i naiwnie, ale najczęściej zasadnie) w przekonanie o nieuchronności stopniowego postępu i polepszania się położenia społeczno-politycznego, zarówno w sensie poszerzania zakresu wolności, jak i uzyskiwania większego bezpieczeństwa geopolitycznego czy ekonomicznego dobrobytu. Oczywiście „koniec historii” Fukuyamy był podniesionym do poziomu radykalnego myśleniem w kategoriach nieuchronności.

Myślenie w kategoriach wieczności, na którym opiera swoją narrację o historii, teraźniejszości, przyszłości, naturze, powinnościach, misji, uprawnieniach i interesach Rosji Władimir Putin, jest przeciwieństwem tamtego optymizmu. Ten sposób rozumowania odrzuca linearną wizję dziejów i zastępuje ją kołowym cyklem, w którym te same zdarzenia powracają nieuchronnie cały czas i pozostają aktualne. Co więcej, jak pisze Snyder, „Wieczność stawia jeden naród w centrum cyklicznie powracającej historii męczeństwa. Czas nie jest już linią prowadzącą w przyszłość, lecz okręgiem przynoszącym bez końca te same zagrożenia z przeszłości. (…) wszyscy wiemy, że wróg nadejdzie bez względu na to, co uczynimy. (…) Postęp ustępuje miejsca katastrofie”[1].

Dla polityki wieczności typowe jest prowokowanie konfliktów i kryzysów, a następnie manipulowanie emocjami obywateli. Mają oni na przemian odczuwać euforię i dumę („Coraz grubsze portfele Polaków!”, „Polski cud gospodarczy obecnie przyćmiewa cud w RFN po wojnie!”), oburzenie („Totalna opozycja po stronie Niemców”, „für Deutschland”) i strach (przed „ideologią LGBT” albo uchodźcami z innych kręgów kulturowych). Na tym tle rysowany jest obraz własnej wspólnoty, której cechami naczelnymi są niewinność i męczeństwo. Agresja ideologiczna przychodzi ze strony „przegnitego Zachodu”, który zwłaszcza poprzez „promocję homoseksualizmu” (iście freudowskie jest centralne miejsce w palecie zagrożeń przypisywane elementowi seksualnemu – strach przez kulturową penetracją „tradycyjnego ładu narodowego” przez zachodni liberalizm/libertynizm zostaje, niczym w soczewce, zobrazowany za pomocą podświadomego przerażenia heteronormatywnego samca przed penetracją ze strony mężczyzny) usiłuje dokonać zamachu na kulturę „ojców”. W efekcie, już w polskiej wersji, napływanie liberalnych treści do debaty i zmiana modelu zachowań młodych Polaków zostają uznane za nową formę Kulturkampfu, albo swoistą germanizację. Historia zatacza koło.

W takim układzie idee praworządności, reform czy w ogóle cały ustrój liberalno-demokratyczny zostaje przedstawiony jako obca naleciałość, z której naród – dygoczący o swoją niewinność i „czystość” – musi się oswobodzić. W każdym przypadku musi zostać podtrzymane przekonanie, że niewinność jest po naszej stronie. Nigdy więc nie ma legitymizacji dla narracji, iż dyskryminacja i homofobia mogą krzywdzić polskich obywateli. Krzywdą jest natomiast presja na zmiany prawne na ich korzyść, które stanowiąc np. „promocję homoseksualizmu” i przyczyniają się do deprawacji polskich dzieci w ich niewinności. W rosyjskiej wersji wieczności Rosja zawsze odnosi w końcu szlachetne zwycięstwo nad zepsutym Zachodem, zatem obrona jej niewinności uzasadnia przemoc. W wersji polskiej wieczność stawia nasz kraj na miejscu niewinnej i skrzywdzonej przez silniejszych ofiary, której klęski zawsze są zwycięstwami moralnymi, i która w efekcie na stałe uzyskuje pozycję moralnej wyższości i ma tytuł, aby wszystkich swoich antagonistów i krytyków ryczałtowo oskarżać o niewypowiedziane pragnienie ponownego skrzywdzenia Polski.

Polityka z pozycji zasługującej na litość ofiary

W dyskusji z Europą o współczesny rozkład praworządności i ustrojowe przemiany w kierunku autorytarnym polska prawica podnosi więc niezliczone argumenty bez związku z meritum, ale nawiązujące do wieczności Polski. Zachód powinien poniechać wszelkiej krytyki Warszawy, bo Polska doświadczyła niemieckiej okupacji hitlerowskiej w wyjątkowo okrutnej formie, bo wymordowano ponad 6 milionów polskich obywateli i dokonano straszliwych zniszczeń, a inne państwa zachodniej Europy nie zrobiły wiele, aby nam wtedy pomóc. Zachód nie powinien kontrolować i analizować zmian w polskich sądach, bo polscy oficerowie zostali wymordowani w Katyniu, a Zachód i tak nadal zmuszał nas do sojuszu z ZSRR. Europa powinna być wdzięczna i nie wypowiadać się o działalności polskiej prokuratury, bo w 1920 r. została uratowana przez Polskę przez nawałą bolszewicką. Europa powinna wypłacać nam środki z Funduszu Odbudowy, bo dokonała zaborów naszego kraju i skazała nas na prawie 130 lat cierpień pod obcą władzą. Nie wolno jest sankcjonować polskich gmin za ustanowienie „stref wolnych od LGBT”, bo to forma obrony przed germanizacją i nowym Kulturkampfem, poza tym to my byliśmy „krajem bez stosów”. Polska powinna mieć prawo dowolnie korzystać z kopalni w Turowie, gdyż przez wieki stanowiła przedmurze chrześcijaństwa. Lex TVN nie powinien budzić żadnych protestów, bo jest podobny do ustaw w krajach zachodnich i mamy tutaj w zasadzie realizację hasła „za wolność naszą i waszą”. Na tematy ustrojowe nie powinien nas w Europie nikt pouczać, bo to nasza konstytucja 3 maja jest na kontynencie najstarsza, mamy długie tradycje kultury prawnej i konstytucjonalizmu, dłuższe niż Francja, Wielka Brytania i Belgia, o Holandii, Niemczech, Austrii czy Hiszpanii nawet nie wspominając. Mamy prawo ignorować wyroki TSUE i nie płacić kar, bo zdradzono nas w Jałcie i nie uratowano nas w obliczu blitzkriegu. Nawet krzywdy i zasługi tak dawne jak wojny z Krzyżakami, potop szwedzki czy odsiecz wiedeńska stawiają nas w pozycji moralnie lepszej od naszych krytyków z Zachodu i winny im skutecznie zamykać usta i paraliżować ich procedury.

Te wszystkie argumenty obowiązują wszystkich krytyków i naszych współczesnych krzywdzicieli, ze wszystkich państw Zachodu. Jednak oczywiście najbardziej niedopuszczalna jest krytyka Polski dochodząca z Niemiec, ona budzi potrójną furię. W relacjach z Polską współczesne Niemcy, przecież w ujęciu wieczności już na zawsze upośledzone we wszystkich swoich działaniach winą za II wojnę światową, muszą w sposób stały przyjąć pozę strony wiecznie przepraszającej. Żadne spotkanie dwustronne i żadne rozmowy o bieżącej agendzie nie mogą się odbyć bez rytualnego ukorzenia się Niemców za zbrodnie III Rzeszy. To obowiązuje dzisiaj, ale tak samo będzie oczekiwane także w roku 2121. Wieczna wina pociąga za sobą wieczne zobowiązania wobec Polski – Niemcy winne nie tylko nie dołączać do chóru krytyków obecnych polskich zmian ustrojowych, ale także ich „psim obowiązkiem” jest bronić rządu w Warszawie przed Holendrami czy Duńczykami, szukanie „kompromisu” pomiędzy demokracjami a autorytaryzmem, ułożenie modus vivendi, w którym Polska będzie mogła dowolnie zmieniać realia nad Wisłą bez uszczerbku finansowego w zakresie korzystania z funduszy unijnych. W myśleniu opartym na wieczności – gdzie ideowe realia współczesne są pozbawione znaczenia – furię budzi demokratyczny, na wskroś antyfaszystowski polityk niemiecki np. z partii Zielonych, który domaga się od Warszawy zmiany kursu politycznego, zaś zupełnie żadnej reakcji nie wywołuje niemiecki polityk skrajnie prawicowy, który co prawda wybiela Hitlera i obwinia II RP winą za wybuch II wojny światowej, lecz równocześnie wyraża „podziw” wobec polityki obecnego rządu PiS.

Nasi przodkowie, czyli my

Wieczność decyduje też o wizji nas samych, którą się nam proponuje. Nasza teraźniejszość nieustannie skrzeczy. Nawet abstrahując od ustrojowego kryzysu Polski, doświadczamy obecnie wielu nieprzyjemności, gdy analizujemy nasze własne postępowanie i jego skutki. Fatalnie poradziliśmy sobie z pandemią, bardzo wielu z nas nie chce się szczepić, więc zgonów jest więcej niż prawie gdziekolwiek indziej, nasza ochrona zdrowia jest niedoinwestowana, szkoła działa w logice sprzed 40 lat, w życiu publicznym roi się od ludzi skupionych na własnym interesie, Kościół zawodzi moralnie i intelektualnie, emocje i wzajemna nienawiść polsko-polska sięgają zenitu, bezczynnie patrzymy jak inflacja zżera nasze oszczędności, nie myślimy o tragedii uchodźców, tylko o spokoju własnego zapiecka.

Budowanie własnej tożsamości na tych filarach nie może być popularne. Dlatego myślenie w kategoriach wieczności jest tak atrakcyjne. Obojętnie jakich klęsk byśmy nie ponosili dzisiaj, jako wspólnota i indywidualnie, to i tak jesteśmy gigantami siłą dorobku przeszłych pokoleń. Ten dorobek jest nasz, a my jesteśmy tożsami z naszymi przodkami. To my nadal bohatersko oddajemy życie w Powstaniu Warszawskim i – równocześnie – we wszystkich powstaniach niepodległościowych XVII i XIX w. To my tworzymy jedyne w swoim rodzaju w skali Europy okupowanej Polskie Państwo Podziemne. Nie jest możliwe, abyśmy sprzeniewierzali się wartościom Europy, bo to wśród nas nie ma żadnych „Quislingów”. To my się poświęcamy za innych, bo to nas jest najwięcej w gronie Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. To my jesteśmy heroiczni jako „żołnierze wyklęci”. Czasami przegrywamy pod naporem przeważającej siły, ale zawsze słuszność jest po naszej stronie. I zawsze jesteśmy niewinni. Zbrodnie popełniają tylko inni. Skoro tak, to jasnym jest, że zarzuty wobec naszego rządu w sprawie praworządności są fałszywe. Przecież to rząd Polski, a więc jest niewinny.

Którędy droga?

Polska i Rosja mają inną historię – przede wszystkim Rosja należała przez większość swoich dziejów do zaborczych mocarstw, które wyspecjalizowały się w skutecznym biciu słabszych. Polska zaś mocarstwem szybko być przestała i stała się jednym z tych bitych państw i narodów. Treść ich i naszej wieczności musi więc być inna u punktu wyjścia, ale prowadzi do tych samych pretensji narracyjnych: posiadania racji, moralnej wyższości, niewinności i prawa do immunitetu od krytyki. Rosyjska wieczność ma dać Kremlowi tytuł do stosowania przemocy. Polska wieczność krzyczy światu: „Już dość mnie krzywd uczyniliście, moja suwerenność nad moim ludem musi więc teraz być totalna”.

Wspólna obu wiecznościom jest narracja o „zgniłym Zachodzie”, łączy je przede wszystkim wrogość do liberalizmu i do demokracji. Przy czym odrzucenie demokracji nie tyle ujawnia się negacją zasadności rytuałów wyborczych – te zawsze będą się odbywać – co niechęcią wobec wolnej deliberacji, obecności w dyskusji głosów wyrażających różne poglądy i interesy. Krytyka rządu z wewnątrz jest bowiem również formą agresji na Polskę, także rozbudza demony polskiej wieczności. To dlatego Polacy odnawiający prawa rządowi do podejmowania dowolnych arbitralnych działań w systemie prawa stają się „targowicą”, albo kolaborantami z obcymi, którym – jak wtedy – należy np. golić głowy lub skazywać ich na śmierć „w imieniu Polski Podziemnej”.

Polską i rosyjską wieczność łączy strach przed seksem, zwłaszcza homoseksualnym. To nie pruderia, tylko precyzyjnie użyty chwyt symboliczny, mający na celu wzbudzenie w lojalnych wobec rządu „prawdziwych mężczyznach” wstrętu wobec „zachodniego wroga” i strachu przed odzierającą z męskości penetracją, która jest znakiem penetracji „tradycyjnej” kultury przez zdegenerowaną współczesność. Rodzina, wiara, przywiązanie do ojczyzny – to wszystko logiczne elementy myślenia opartego na wieczności, gdzie sztafeta pokoleń zostaje zamazana na rzecz ich duchowego, równoczesnego współistnienia. Uzupełnia to wizja człowieka narodowego, pełnego poczucia własnego honoru i dumy, człowieka silnego, który gardzi przejawami słabości. Którego deficyty tożsamości potrzebne do budowy takiego samorozumienia uzupełnia wzorzec z przeszłości, będącej przecież teraźniejszością.

Kilka tygodni temu Putin skierował do środowisk prawicowych w państwach Europy ideologiczną ofertę pod hasłem „rozsądnego konserwatyzmu”. Podejmowanie analizy jego przemówienia i usiłowanie odczytania podobieństw i różnic pomiędzy tym programem a konserwatyzmem zachodnioeuropejskim, współczesnym bądź wywodzącym się tej czy innej epoki historycznej, nie ma większego sensu. Oferta Putina zasadza się na odrzuceniu optymizmu myślenia o historii w sposób linearny, jako o motorze postępu, i przyjęcia politycznej historiozofii dziejów jako „wieczności”. Z ich niemożliwymi do rozwikłania konfliktami, z niezmiennymi strefami wpływów i ideą „koncertu mocarstw”.

Jak się niestety wydaje, w przypadku polskiej prawicy ziarna Putina spadają właśnie na żyzny grunt.

[1]  T. Snyder, Droga do niewolności, Znak Horyzont, Kraków 2019, s. 18.

Polak wśród liberałów :)

Liberałowie są z reguły trzecią co do wielkości frakcją w Parlamencie Europejskim i – co pokazuje zwłaszcza podział kluczowych stanowisk w strukturach Unii Europejskiej – niewątpliwie najbardziej wpływową spośród tych, w których od dawna nie było polskiego głosu. Tylko w pierwszej kadencji PE po naszej akcesji do UE (w latach 2004-09) wśród liberałów zasiadali europosłowie reprezentujący Unię Wolności, a w drugiej części kadencji także Stronnictwo Demokratyczne. Potem, w wyborach 2009, 2014 oraz 2019 r., nie wybierano na europosła nikogo, kto deklarował akces do tej grupy. Dopiero przed nieco ponad tygodniem sytuacja ta uległa zmianie, gdy do frakcji liberalnej wstąpiła Róża Thun, a współpracę z nią rozpoczęła Polska 2050 Szymona Hołowni.

Jest to dobra okazja, aby grupie politycznej od dwóch lat noszącej reformatorską nazwę „Renew Europe” przyjrzeć się nieco bliżej. Kto wchodzi w skład Renew Europe? Jaka jest jej wizja przyszłości Unii? Jaki ideowy background mają przykładowe partie wchodzące w jej skład? I na ile projekt polityczny Hołowni pasuje do tego towarzystwa?

Renew Europe w pewnym sensie ma strukturę cebuli. Składa się więc z twardego trzonu ideowego, który otoczony jest kilkoma warstwami politycznych sojuszników, których poglądy na niektóre kwestie zaczynają coraz bardziej od stanowiska trzonu odbiegać.

Trzonem Renew Europe są partie polityczne należące do Sojuszu Liberałów i Demokratów dla Europy (ALDE). Tak zresztą nazywała się cała liberalna frakcja w PE aż do końca poprzedniej kadencji w 2019 r. Partie ALDE tworzyły wcześniej Europejskich Liberałów Demokratów i Reformatorów (ELDR), a ALDE było nazwą ich sojuszu z Europejskimi Demokratami. Aby chaos pojęciowy nieco uprościć, przyjęto nazwę ALDE.

W skład ALDE wchodzą partie jednoznacznie i niekiedy wręcz jaskrawo (słowo „radykalnie” niespecjalnie pasuje dla opisu politycznego centrum) liberalne. Uogólniając mamy więc do czynienia z partiami, które łączy kilka fundamentalnych założeń ideowych: 1. tzw. euroentuzjazm, którego wyrazem jest jednoznaczne poparcie dla dalszego procesu pogłębiania integracji europejskiej o nowe obszary współpracy z – nie zawsze deklarowanym, ale faktycznie logicznie z tego wynikającym- celem dotarcia w przyszłości do modelu Europy federacyjnej; 2. tzw. orientacja atlantycka, czyli poparcie dla utrzymania systemu bezpieczeństwa zbiorowego opartego na dobrych relacjach z USA i wzmacnianiu NATO; 3. nowoczesność, czyli popieranie modernizacji technologicznej i unifikacji systemów państw UE w tym zakresie; 4. ustrój liberalno-demokratyczny, a więc bezkompromisowe stanowisko co do walki z degeneracją systemów państwa prawa w krajach UE i z zagrożeniami dla swobód obywatelskich z tego wynikających; 5. ograniczenie i kontrola rządu, a więc nieufne podejście do działań rządów zorientowanych na rozwój technik ułatwiających potencjalną inwigilację obywateli, nadmierne zbieranie danych o nich i transgresję w ich sferę prywatności; 6. pozytywna percepcja zmian społecznych z liberalnym podejściem do progresywnych przeobrażeń obyczajowych społeczeństw Europy, wspieranie małżeństw dla wszystkich, prawa kobiet do wyboru, depenalizacji konsumowania tzw. miękkich narkotyków, szeroko rozumianej wolności słowa i ekspresji, rozdziału sfery religijnej od państwowej itd.; 7. liberalizm gospodarczy, a więc oczywiście preferencja dla mechanizmów wolnorynkowych ponad regulacjami państwowymi, oszczędna polityka socjalna, wsparcie dla europejskich swobód przepływu, wolnej konkurencji i handlu (z czym wiąże się sceptycyzm wobec wspólnej polityki rolnej).

Co do ostatniego punktu poczynić trzeba pierwsze zastrzeżenie. Partie ALDE są dwojakiego typu w sensie ideowym, co zaznacza się odmiennymi poglądami co do bardziej szczegółowych kwestii w obrębie tematów gospodarczych. Znów nieco upraszczając, można je podzielić na partie klasyczno-liberalne (niechętni im powiedzieliby „neoliberalne”) oraz socjal-liberalne. Nierzadko tym można tłumaczyć istnienie w jednym kraju dwóch znaczących partii ALDE. W Holandii mamy klasyczną VVD i socjalnych Demokratów 66, w Danii klasyczną Venstre i socjalną Radikale Venstre, w Estonii klasyczną Partię Reform i socjalną Partię Centrum, w Chorwacji klasyczną HSLS i socjalne HNS i GLAS, itd. Oczywiście także pojedynczo w swoich krajach występujące partie ALDE dają się tak klasyfikować: klasyczne są niemiecka FDP czy waloński MR, a wyraźnie socjalny profil mają brytyjscy Liberalni Demokraci czy norweska Venstre (te partie należą do ALDE i współdziałają na różnych polach, pomimo braku członkostwa ich krajów w UE). W końcu w ALDE oczywiście jest grupa partii zawieszonych gdzieś pomiędzy tymi frakcjami, czerpiących raz to z klasycznego, raz z socjalnego liberalizmu, jak np. hiszpańscy „Obywatele”, szwedzka Partia Ludowa, austriacki NEOS, francuska UDI czy flamandzka OpenVLD. Polskim reprezentantem w ALDE jest dzisiaj Nowoczesna, a kiedyś była nim Unia Wolności/Partia Demokratyczna demokraci.pl.

Tak wygląda trzon frakcji liberalnej. Jedną z warstw otaczających go w grupie Renew Europe są Europejscy Demokracji (PDE). To umiarkowanie liberalne partie, które zwykle unikają bardziej kontrowersyjnych elementów z jaskrawo liberalnego programu, zwłaszcza w odniesieniu do liberalizmu społeczno-obyczajowego, ale i gospodarczego. Dobrym określeniem na nich jest „umiarkowani centryści”. Prym wiedzie tutaj postchadeckie centrum francuskie wokół François Bayrou i jego partii MoDem, obecne są też partie liberalno-konserwatywne jak bawarscy Wolni Wyborcy, a w przeszłości ton nadawała tutaj również centrolewicowa włoska „Stokrotka”. Partie te są przede wszystkim silnie proeuropejskie. Polskę reprezentuje tutaj Stronnictwo Demokratyczne.

W końcu, trzecią i najświeższą warstwę tej liberalnej cebuli stanowi (będąc obecnie bodaj największą siłą całej frakcji) ugrupowanie prezydenta Francji Emmanuela Macrona LREM. Macron ma ściśle sprecyzowany program reformy UE i jego umowa z liberałami polegała na wzmocnieniu frakcji jego ludźmi w zamian za inkorporację jego postulatów do partyjnego programu ALDE. Nie było to nadmiernie trudne, bo LREM ideowo z twardym trzonem ALDE łączy więcej niż trzon ten z niektórymi nietypowymi członkami tej politycznej rodziny, którzy w i wokół ALDE funkcjonują o wiele dłużej niż Macron. W każdym razie, to w związku z dołączeniem partii Macrona frakcja zmieniła nazwę na Renew Europe (aby osłabić związki prezydenta z niepopularnym we Francji słowem „liberalizm”).

Na koniec tej prezentacji warto wspomnieć o kilku (aktualnych i byłych) nietypowych, a nawet zdumiewających uczestnikach liberalnej rodziny politycznej. Fińska Partia Centrum należy wręcz do ALDE i stanowi tam znaczącą siłę, ale to w zasadzie partia agrarna, która prawie 40 lat temu wchłonęła słabnących fińskich liberałów i związała się z ich frakcją europejską po akcesji kraju do Unii, aby nie zasiadać we frakcji chadeckiej razem z fińskimi konserwatystami. Był to więc wybór polityczny, a nie ideowy, ale centryści zostali przez te długie lata „udomowieni” i tylko od czasu do czasu zgłaszają swoje konserwatywne wotum separatum. Wyżej do góry idą brwi na wieść, że do ALDE przez wiele lat należała populistyczna litewska Partia Pracy założona przez posiadającego prorosyjskie sympatie Wiktora Uspaskicha. Została ona jednak właśnie usunięta ze względu na homofobiczne wypowiedzi jej lidera. Niewiele mniej zaskakuje, nadal obecna w ALDE i nigdzie się nie wybierająca, irlandzka Fianna Fail. To w gruncie rzeczy partia po prostu konserwatywna i nacjonalistyczna, która przez dekady broniła restrykcyjnego prawa aborcyjnego. Choć ulega silnym zmianom, jak cała Irlandia, i np. poparła niedawno związki partnerskie, to pozostaje niewątpliwie prawicowym biegunem w ramach ALDE, z którą łączy ją przede wszystkim radykalny euroentuzjazm. W związku z tym, iż frakcje chadecka i socjalistyczna mają zazwyczaj w swoich składach mainstreamowe ugrupowania wiodące na swoich scenach politycznych i negatywnie podchodzące do wszelakich separatyzmów i zjawisk odśrodkowych, Renew Europe jest preferowanym miejscem dla niektórych partii regionalistycznych i umiarkowanie nacjonalistycznych autonomistów. Do ALDE należy więc partia szwedzkiej mniejszości w Finlandii, a do jej rozwiązania wskutek historycznych wydarzeń w Katalonii z ostatnich lat, w ALDE funkcjonowała także popierająca katalońską najpierw autonomię, a potem także niepodległość, „Konwergencja” (połowa czołowej przez całe dekady po upadku frankizmu katalońskiej partii rządzącej CiU). Do PDE natomiast należą baskijscy nacjonaliści z PNV.

Kłopotliwe wizerunkowo jest członkostwo bezpośrednio w ALDE czeskiej partii ANO ustępującego premiera Andreja Babisza. Programowo nie jest ona może jakąś wyjątkową „kaczką-dziwaczką” w tym gronie, a zaangażowanie nominowanej przez nią komisarz Very Jourovej w sprawy obrony praworządności m.in. w Polsce jest doniosłe i krystalicznie liberalne. Jednak zarówno ciągnące się za Babiszem zarzuty korupcyjne, jak i zwłaszcza te związane z nadużywaniem władzy i ciążącym niekiedy w kierunku autorytaryzmu stylem rządzenia (zwłaszcza w kontekście wolności mediów) są problemem. Babisz nie jest na pewno obciążeniem podobnej wagi jak do niedawna Viktor Orbán dla chadeków, ale zapewne jest to problem kalibru Berlusconiego. Jeszcze większe wątpliwości ciągną się za bułgarskim przedstawicielem w ALDE, partii tureckiej mniejszości DPS. Jest ona głęboko uwikłana w zjawiska korupcyjne (to niestety krajowa specyfika), ale jeden z jej posłów został nawet objęty sankcjami z racji tzw. aktu Magnickiego.

Na sam koniec wspomnijmy o dwóch najbardziej zdumiewających, acz już mocno historycznych przykładach akcesji do europejskiej grupy liberałów. W latach 80-tych do frakcji należała austriacka FPÖ. Tak, to ci sami nacjonalistyczni populiści zwący się „wolnościowcami”, których w ich obecnej formule ideowej ukształtował niesławny Jörg Haider. Przez krótki czas – po okresie skupienia tej partii na walce ze „skutkami denazyfikacji”, gdy wśród członków w dobrym tonie było być dawnym oficerem SS, a zanim partię przejął Haider – lejce w niej przejęła grupa młodych wówczas liberałów, głównie gospodarczych. To oni związali się wówczas z europejskimi liberałami (choć Austria nie była jeszcze w Unii) i zawiązali nawet w Wiedniu koalicję z socjaldemokratami. Gdy nadszedł Haider, odeszli na swoje. Na drugim biegunie była natomiast swojego czasu antykorupcyjna i populistyczna partia lewicowa „Włochy Wartości” prokuratora Di Pietro. Choć jej populizm dotyczył kwestii korupcji i moralności w życiu publicznym, a nie spraw gospodarczych, znaczną część jej europosłów stanowili wcześniejsi działacze komunistyczni, którzy wcale nie zmienili głęboko swoich przekonań pod wpływem pana Di Pietro.

Widać więc, że motywacje przystąpienia do ALDE, PDE czy Renew Europe mogą mieć czworaki charakter. Po pierwsze, ideowy – w postaci dominacji liberalizmu w programowej konstrukcji partii. Po drugie, pragmatyczny – gdy partia nie do końca pasuje do jakiejkolwiek frakcji, ale jest mocno proeuropejska, nastawiona na przyszłość, umiarkowana i centrowa. Po trzecie, taktyczny – gdy decyzja bazuje na chęci uniknięcia powstania wspólnoty frakcyjnej z konkurencyjnym na arenie krajowej ugrupowaniem, zwłaszcza gdy w relacjach z nim dominuje konflikt, a program liberałów nie wzbudza ani entuzjazmu, ani sprzeciwu takiej partii. Często jest to tutaj funkcja faktu, iż frakcja ta jest dotąd „nieobsadzona” przez żadną liczącą się siłę polityczną z własnego kraju. Po czwarte oczywiście, może on być przypadkowy.

Jak jest w przypadku Polski 2050 Szymona Hołowni? Polscy liberałowie, silnie świadomi swojego światopoglądu i bojowo nastawieni na obronę jego fundamentów, rzadko typują Polskę 2050 jako swoją partię pierwszego wyboru. Przewija się tutaj częściej Nowoczesna oraz liberalne skrzydło PO, co w praktyce oznacza selektywne popieranie niektórych polityków Koalicji Obywatelskiej. Pomimo tego, wybór frakcji przez Polskę 2050 jest częściowo ideowy. Sama Róża Thun była w przeszłości w Unii Wolności, więc nie są to jej pierwsze związki z ALDE (i bądźmy szczerzy – jej dorobek polityczny pokazuje silniej w kierunku ALDE niż frakcji chadeckiej, w której tkwi PO). Także wśród parlamentarzystów krajowych Hołowni mamy byłych działaczy Nowoczesnej, dla których ALDE to oczywisty wybór (senator Bury, posłanka Hennig-Kloska i poseł Suchoń – ten ostatni zresztą był dodatkowo w Unii Wolności). Gdy spojrzymy na programowe podstawy Polski 2050, to widać, że zbieżność z ALDE jest niemała: mamy euroentuzjazm, orientację proatlantycką, silnie uwypuklone skupienie na modernizacji oraz obronie liberalnej demokracji. Pojawiają się także wątki obrony praw i swobód obywatela przed omnipotencją państwa (trudno będąc w Polsce PiS demokratą tego nie podnosić). Silne zorientowanie proekologiczne nie stanowi dzisiaj już żadnej bariery dla związków z Renew Europe. To element już bardzo powszechnego konsensusu we frakcji, z którego okazjonalnie i tylko punktowo wyłamują się pojedyncze partie klasyczno-liberalne. Bardziej problematyczna jest postawa partii, jako całości, wobec elementów liberalizmu społeczno-obyczajowego i gospodarczego. Polska 2050 jest pod oboma tymi względami wewnętrznie zróżnicowana, sam jej lider zapewne jest obyczajowym konserwatystą, a w szeregach partii nie brakuje gospodarczych socjaldemokratów. Oczywiście podobnie jest z wieloma partiami w Renew Europe, jednak ta okoliczność pokazuje, że do twardego trzonu jaskrawo liberalnych aktorów w ramach grupy Polska 2050 raczej nie przystąpi. Nie jest to jednak partia w stylu Nowoczesnej czy UW czasów Władysława Frasyniuka. Wybór frakcji jest więc nie tylko i chyba nie przede wszystkim ideowy, co dodatkowo potwierdza brak (na razie) decyzji Hołowni o wstąpieniu do ALDE lub PDE. Członkostwo dotyczy tylko frakcji Renew Europe, więc jest najluźniejsze z możliwych.

Wybór Polski 2050 wydaje się więc być przede wszystkim pragmatyczny. Ale i taktyczny. Szymon Hołownia na tym etapie kadencji chce zachować perspektywy samodzielnego startu w wyborach parlamentarnych 2023 r., więc wejście do frakcji innej niż zajmowane przez PO i PSL (głównych konkurentów o poparcie w centrum) poletko chadeckie, jest narzędziem podkreślenia tej niezależności. Zwłaszcza, że szefem partii chadeków był do niedawna Donald Tusk, więc jego konkurent nie może liczyć na specjalny posłuch pośród wpływowych postaci różnych partii tej grupy politycznej.

Z punktu widzenia liberalnego wyborcy ciekawe będzie obserwować dalszy rozwój relacji pomiędzy Polską 2050 a Renew Europe i ALDE. Jeśli ta współpraca okaże się udana (a osoba Róży Thun jest mocnym argumentem za tezą, że tak się stanie), wówczas dylemat wyborcy liberalnego za dwa lata może się pogłębić. Hołownia będzie mocniej łowić w centrum.

 

Autor zdjęcia: Wilhelm Gunkel

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję