Prawo do prywatności w walce z terroryzmem :)

The people never give up their liberties but under some delusion Edmund Burke

W walce z terroryzmem kluczem do sukcesu jest informacja, uzyskiwana niekiedy od przypadkowych osób, które nawet nie wiedzą, że jej udzielają. Jednak uzyskiwanie poufnych informacji jest opatrzone dużym ryzykiem w sferze praw i wolności obywateli. W szczególności – prawa do prywatności.

Privacy

Pierwszym z nich jest brak powszechnie przyjętej i istniejącej w świadomości społecznej definicji terroryzmu. Pojawiające się w przepisach prawnych definicje terrorysty, terroryzmu czy przestępstw terrorystycznych, często mają charakter klauzul, które mogą być zastosowane do dużo szerszego kręgu zachowań, niż pierwotnie były planowane.

Immanentny konflikt

Drugim problemem, który pojawia się przy okazji walki z terroryzmem w kontekście prawa do prywatności, jest to, że odbywa się ona zawsze w sytuacji konfliktu dwóch dóbr chronionych prawem. Mamy prawo do życia i bezpieczeństwa osobistego, które legitymuje działania państwa, zmierzające do usunięcia zagrożenia terrorystycznego. Na gruncie Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności wynika to z artykułu drugiego, który głosi, że prawo każdego człowieka do życia jest chronione przez ustawę, a także z orzecznictwa Europejskiego Trybunały Praw Człowieka (Wyrok ETPCz w sprawie Association X v. Wielka Brytania):

Pojęcie „prawo każdego człowieka do życia jest chronione przez prawo” wymaga od państwa nie tylko powstrzymania się przed „rozmyślnym” pozbawieniem życia, ale również podejmowania odpowiednich kroków w celu ochrony życia.

Ten sam Trybunał podkreślił, że powyższy przepis, zobowiązując państwo do walki z przestępczością (również terrorystyczną), nie jest swoistą licencją na zabijanie, ale musi być realizowany w zgodzie z innymi przepisami, czy inaczej:

Inny ważny czynnik to potrzeba zapewnienia, aby policja wykonywała jej uprawnienia związane z kontrolą i zapobieganiem przestępczości przestrzegając w pełni zasady rzetelnego procesu i innych gwarancji, które w uprawnionym zakresie wprowadzają ograniczenia ich działań podejmowanych w celu ścigania przestępstw i postawienia sprawców przed sądem, łącznie z gwarancjami zawartymi w art. 5 i 8 Konwencji.

Wspomniany w powyższym wyroku artykuł ósmy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka (wyrok w ETPcz w sprawie Osman v. Wielka Brytania) dotyczy właśnie prawa każdego człowieka do prywatności i stanowi, że:

1. Każdy ma prawo do poszanowania swojego życia prywatnego i rodzinnego, swojego mieszkania i swojej korespondencji.

2. Niedopuszczalna jest ingerencja władzy publicznej w korzystanie z tego prawa, z wyjątkiem przypadków przewidzianych przez ustawę i koniecznych w demokratycznym społeczeństwie z uwagi na bezpieczeństwo państwowe, bezpieczeństwo publiczne lub dobrobyt gospodarczy kraju, ochronę porządku i zapobieganie przestępstwom, ochronę zdrowia i moralności lub ochronę praw i wolności osób.

Prawo zawarte w tym przepisie jest jednocześnie „drugą stroną konfliktu dóbr”, o którym wcześniej wspominałem. O ile w walce z terrorem prawo osób do życia (a co za tym i do ochrony przed terrorystami) stanowi legitymację dla państwa do wprowadzania różnych przepisów ratujących życie obywateli, o tyle prawo do prywatności stanowi kaganiec nakładany na państwo w jego walce z terroryzmem – kaganiec, który sprawia, że nie każde zachowanie zmierzające do zniszczenia terroryzmu jest uznane za legalne i dopuszczalne. Jak stwierdził Europejski Trybunał Praw Człowieka (wyrok ETPCz w sprawie Kroon v. Holandia), artykuł ósmy ma przede wszystkim za zadanie chronić jednostkę przed arbitralnymi działaniami władz publicznych.

Mówiąc o konflikcie, immanentnie wpisanym w walkę z przestępczością (nie tylko terrorystyczną), należy pamiętać, że nie każda ingerencja w prawo do prywatności jest nielegalna. Tylko ingerencja, która nie spełnia wymogów określonych w ustępie drugim artykułu ósmego Konwencji, jest ingerencją nielegalną. Przepisu tego, stanowiącego wyjątek od reguły (jaką jest zakaz ingerencji), zgodnie z zasadami prawa, nie należy rozszerzać. Nie można używać sloganu walki z terrorem jako wytrycha, który pozwala na wprowadzenie każdej, nawet najmniej sensownej formy inwigilacji.

Popularnym hasłem dotyczącym przepisów upoważniających państwo do gromadzenia informacji o obywatelach jest to, że dana ustawa ma charakter nadzwyczajny, tymczasowy, specjalny. Terroryzm nie jest jednak zjawiskiem chwilowym – ma on charakter trwały. Walkę z terroryzmem można porównać do sytuacji ogrodnika (państwa) koszącego trawę (terroryzm). Ogrodnik trawę przycina, ale nie wyrywa jej z korzeniami. Trawa ta ciągle jest, co najwyżej w bardziej kontrolowanej formie. Czasem przystrzyżenie spowoduje osłabienie trawy, ale jeśli używana jest zła metoda – może spowodować również wzmocnienie jej. Porównanie to doskonale oddaje problemy, które są obecne w walce z terroryzmem. Jednocześnie, obserwując zachowanie państw, które deklarują, że nie tyle wyrwą trawę, ale wyrwą ją, a potem zamiast ziemi zostawią betonowe pole, można zastanowić się, na ile intencja inwigilacji obywateli jest intencją czystą i faktycznie skierowaną tylko na wojnę z terroryzmem.

Drugim popularnym hasłem, które ma niejako legitymizować wchodzenie państwa do sypialni obywatela, jest zwrot: „jeśli jesteś niewinny, nie masz się czego obawiać i co ukrywać”. Hasło to nie uwzględnia jednego założenia, które wydaje się nawet ważniejsze – jeśli jestem niewinny, to czego chce ode mnie państwo?

Nawet nie wiesz kiedy

Kolejnym zagrożeniem dla prywatności obywateli w obliczu walki z terrorem, są nowe technologie, które sprawiają, że inwigilacja obywateli staje się z jednej strony coraz prostsza, pochłania mniej zasobów, dając coraz lepsze rezultaty, a z drugiej strony powoduje, że coraz trudniej zdać sobie z niej sprawę. Skalę tego problemu obrazuje analiza przeprowadzona przez Brendana O’Neilla z New Statesman, z której wynika, że 20% światowych zasobów kamer CCTV (tzw. telewizji przemysłowej) znajduje się w Zjednoczonym Królestwie, na dwunastu poddanych Elżbiety II przypada jedna kamera, a przeciętny Londyńczyk idący do pracy, jest obserwowany przez ok. 300 kamer.

Coraz częstsze użycie komputerów i różnego rodzaju algorytmów do wstępnej analizy materiału również może stwarzać problemy. Taka „dehumanizacja” procesu powoduje, że olbrzymia ilość materiałów, poddana dość mechanicznej weryfikacji, może stanowić źródło sporej ilości wyników „fałszywie pozytywnych” (gdy wskazywana jest osoba niewinna) lub „fałszywie negatywnych” (gdy niewskazywana jest osoba winna). Wbrew zapewnieniom rządów, że technologia jest doskonalona – matematyka jest nieubłagana. W tak wielkim zbiorze informacji prawdopodobieństwo pomyłki zawsze będzie duże. Oczywiście materiały te, po wstępnej weryfikacji przez maszyny, w szczątkowej ilości trafiają do rąk specjalisty, jednak i on może się pomylić.

Warto zwrócić uwagę również na tzw. dataveillance, czyli inwigilację przy wykorzystaniu źródeł cyfrowych. Polegać może ona na analizie śladów zostawianych przez ludzi w różnych przestrzeniach elektronicznych (internecie, bankowości etc.), które znajdują się tam często zupełnie bez świadomości zainteresowanego (nie chodzi tylko o świadomość, że do danych tych dotrze może państwo – wiele osób nie ma świadomości, że w ogóle jakieś dane osobiste może po sobie zostawić). Dane te, z różnych źródeł, pojedynczo nie stanowią dużego zagrożenia dla obywatela. Zebrane jednak w jednym miejscu, poddane analizie, często pozwalają stworzyć dość kompleksowy obraz danej osoby i jej aktywności. Może to prowadzić do sporych nadużyć jeśli chodzi o profilowanie. Pojawia się groźba, że tworzenie profili osób do poszukiwań (potencjalnych terrorystów) będzie miało krypto-rasistowski charakter. Bo czy faktycznie różnica pomiędzy szukaniem, „młodego brodatego obywatela Afganistanu, który udaje się często do Arabii Saudyjskiej, wcześniej zaś studiował chemię na uniwersytecie, a teraz udaje się do USA” a szukaniem „islamskiego terrorysty radykała, speca od materiałów wybuchowych” jest tak duża, by mówić, że w pierwszym z wypadków nie mamy do czynienia z rasizmem?

Bezbronni niewinni

Ostatnią wątpliwością, jaka rodzi się przy okazji obecnych pomysłów na walkę z terrorem, jest zagrożenie dla osób niewinnie oskarżonych, które chciałyby po pierwsze uniknąć odpowiedzialności, a po drugie oczyścić swoje imię.

Regulacje wprowadzane ostatnimi czasy powodują, że walka z terrorem staje się domeną różnego rodzaju wywiadów. Powoduje to, że wiele informacji na temat pochodzenia danych, osób zbierających je etc. jest tajna. W wypadku procesu karnego może to naruszyć święte zasady równości stron, ale i inne zasady tworzące tzw. rzetelny proces. Oto bowiem oskarżony może być obciążony przez dowody, których pochodzenia nie może w żaden sposób podważyć (np. przez świadka, którego tożsamości nie może poznać – a co za tym idzie nie może chociażby powiedzieć, że dany świadek ma interes osobisty w obciążeniu oskarżonego), z którymi nie może się też w pełni zapoznać (bo groziłoby to np. ujawnieniem agentów działających w terenie, albo nowych technologii wykorzystywanych do inwigilacji).

Dodatkowym zagrożeniem dla osób niewinnych może być fakt, że coraz częściej państwa próbują zamienić dość wymagającą i pełną zabezpieczeń procedurę karną przez inne procesy – w szczególności administracyjne. Pozwala to w znacznym stopniu uniknąć przeszkód. Dodając do tego fakt, że coraz częściej wywiad staje się integralną częścią postępowania, stwarza to zagrożenie dla charakteru państwa, które z demokratycznego państwa prawa, staje się państwem wszechmocnego wywiadu i niejasnych procedur.

Kontrola pod czujnym okiem Wielkiego Brata

Wszystkie te zagrożenia i obawy są obecne w świadomości wielu polityków. Nie ma jednak sensu demonizowanie państwa i twierdzenie, że jego intencje są niesłuszne. Nawet słowa Europejskiego Trybunału Praw Człowieka nie mogą być interpretowane jako przyzwolenie na bezkarne inwigilowanie społeczeństwa:

Dla celów interpretacji i stosowania przepisów Konwencji należy we właściwy sposób uwzględnić szczególny charakter przestępczości terrorystycznej i zagrożenie jakie niesie ona dla demokratycznego społeczeństwa oraz potrzebę jej zwalczania.

Widać wyraźnie, że z różnego rodzaju kręgów politycznych, zarówno krajowych, jak i międzynarodowych, płyną sygnały, że w sytuacji konfliktu dóbr nie można jednego poświęcić w zupełności. Zdarzają się nadużycia (z którymi trzeba walczyć), jednak nie można ich uznawać za zasadę. Powinny one tylko przypominać nam o tym, jak trudno jest znaleźć złoty środek. Refleksje te doprowadziły do opracowania dość konkretnych wytycznych dotyczących ustawodawstwa antyterrorystycznego:

Po pierwsze – taka ustawa (lub inny odpowiedni instrument prawny) musi dokładnie określać kto zostanie poddany inwigilacji, przez kogo, na jak długo, na jakich zasadach, w jakim celu, a także jakie informacje zostaną zebrane, jak będą przechowywane i wykorzystane.

Po drugie – inwigilacja ma być wprowadzona tylko wtedy, gdy będzie niezbędna, i tylko w takim zakresie, jaki jest konieczny do realizacji celu (jest to tzw. zasada proporcjonalności), ma również rozróżniać dane o charakterze ocennym i faktycznym, a także rozróżniać i podchodzić z należytą starannością do danych pochodzących ze źródeł oficjalnych (np. urzędów) i prywatnych (np. banków, sklepów, firm – wiadomym jest, że dużo częściej niż w urzędzie, ludzie gotowi są powiedzieć nieprawdę przykładowo w sklepie – tak samo sklep ma dużo gorszą możliwość zweryfikowania zebranych danych).

Po trzecie – wszelka ingerencja ma być poddana kontroli sądowej, w oparciu o zasady rządzące rzetelnym procesem, a jeśli to jest niemożliwe, ma być możliwa jak najszersza kontrola ze strony parlamentu, jako organu demokratycznego.

Ochrona prywatności obywateli w walce z terroryzmem ma olbrzymie znaczenie. Dylematy, jakie stoją przed rządzącymi państwem, nie mogą być rozwiązywane w sposób nieprzemyślany. Potrzebne są rozwiązania oparte na kompromisie i poszanowaniu wartości z jednej strony sprzecznych, ale z drugiej uzupełniających się. Na zakończenie chciałbym przytoczyć, jako przestrogę, słowa zawarte w raporcie Komisarza Rady Europy do spraw Praw Człowieka: Freedom is being given up without gaining security.

Zdjęcie na licencji CC, autorstwa: opensourceway

Polska i przyszłość Unii Europejskiej :)

Dekadę temu wygłosiłem w Berlinie przemówienie wzywające Niemcy do działania na rzecz ratowania jedności europejskiej i strefy euro pogrążonej w kryzysie. Politycy PiS odsądzali mnie wówczas od czci i wiary, jak zwykle wszędzie doszukując się zdrady. Ich największe oburzenie wywołało stwierdzenie, że „mniej zaczynam się obawiać niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności”.

Wówczas najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem był rozpad strefy euro. Wojna na pełną skalę u granic Unii Europejskiej wydawała się trudna do wyobrażania.

Dziesięć lat później, kiedy na Ukrainę spadają rosyjskie rakiety, a czołgi rozjeżdżają ukraińskie miasta, Mateusz Morawiecki pojechał do Berlina z tym samym apelem – o zaangażowanie Niemiec w obronę Europy.

Jak słusznie pisał Michał Szułdrzyński w „Rzeczpospolitej”: „Paradoksem jest fakt, że Morawiecki w Berlinie realizował politykę Radosława Sikorskiego, który kiedyś wzywał Niemcy do sięgnięcia po przywództwo w Europie. Plan wzmocnienia niemieckiej armii i inwestycji w NATO (…), to realizacja słynnego wystąpienia Sikorskiego z Berlina sprzed dziesięciu lat”.

Poniżej zamieszczam wybrane fragmenty tego wystąpienia.

Niech zainteresowani sami ocenią, co wówczas powiedziałem. I czy wzywając Niemcy do większego zaangażowania na rzecz europejskiej solidarności miałem rację. Obecne działania polskiego premiera sugerują, że nawet niektórzy politycy PiS doszli do takiego wniosku. Nie potrafią się tylko do tego przyznać.

 

Polska i przyszłość Unii Europejskiej. Poland and the future of the European Union.

Berlin,  28 listopada  2011, roku

 

[…] Dzisiaj, wraz ze zbliżającym się końcem polskiej prezydencji [w Radzie Unii Europejskiej; przyp. red.], postawię następujące pytania:

Jak doszło do tego kryzysu? Co w tej sytuacji należy zrobić ? Jak chcemy osiągnąć swoje cele ? Co może wnieść Polska? Czego oczekujemy od Niemiec?

Pytanie pierwsze: jak to się stało, że strefa euro popadła w obecne tarapaty?

Zacznę od tego, czego ten kryzys nie dotyczy. Nie został on wywołany – jak sugerują niektórzy – rozszerzeniem Unii Europejskiej. Rozszerzenie przyniosło rozwój i dobrobyt całej Europie. […]

Pytanie drugie: co chcemy zrobić?

[…] Większość naszych instytucji i procedur opiera się na dobrej woli i poczuciu przyzwoitości państw członkowskich. W sprzyjających okolicznościach wszystko działa dość dobrze. Ale wtedy na granicy unijnej pojawia się fala migrantów, w naszym sąsiedztwie wybucha wojna domowa albo na rynkach wybucha panika. Co zazwyczaj robimy w takich sytuacjach? Szukamy schronienia w dobrze znanych ramach państwa narodowego.

[…] Jeżeli nie chcemy ryzykować częściowym demontażem UE, wówczas stajemy przed najtrudniejszym w życiu każdej federacji wyborem: głębsza integracja albo rozpad. […]

Musimy zdecydować, czy chcemy stać się prawdziwą federacją, czy nie. Jeżeli nie chcemy zgodzić się ani na powrót do polityki wyłącznie państw narodowych, ani na upadek, pozostaje nam wyłącznie jedna możliwość: sprawienie, by Europą jako całością można było w końcu rządzić, a co za tym idzie, sprawienie, by stała się z czasem bardziej wiarygodna.

Polityka jest często sztuką znajdowania równowagi między tym, co pilne, a tym co ważne. Sprawą pilną jest ocalenie strefy euro. Sprawą ważną – aby w trakcie realizacji tego celu Europa pozostała demokracją, która szanuje autonomię państw członkowskich. Ten nowy europejski ład będzie musiał ustanowić równowagę między odpowiedzialnością, solidarnością i demokracją jako fundamentami naszej unii politycznej.

Pytanie trzecie: jak chcemy osiągnąć swoje cele?

[…] Polska od samego początku wspierała pomysł uchwalenia nowego traktatu, który by sprawił, że Unia stałaby się bardziej efektywna.

Komisja Europejska powinna zostać wzmocniona. Jeżeli ma odgrywać rolę nadzorcy gospodarczego, to jej komisarze powinni być autentycznymi przywódcami z autorytetem, osobowością i – ośmielam się powiedzieć – charyzmą, tak aby byli prawdziwymi rzecznikami wspólnych europejskich interesów. Komisja powinna być mniejsza, aby bardziej efektywna. Każdy z nas, kto przewodniczył jakiemuś spotkaniu, wie, że najbardziej produktywne są te, w których uczestniczy nie więcej niż dwanaście osób. Komisja Europejska liczy obecnie dwudziestu siedmiu członków. Należy wprowadzić rotację przy obsadzie stanowisk komisarzy przez państwa członkowskie.

Im więcej władzy przekażemy instytucjom europejskim, tym większej legitymizacji demokratycznej będą potrzebowały. Drakońskie uprawnienia do nadzorowania budżetów krajowych powinny być egzekwowane wyłącznie za zgodą Parlamentu Europejskiego. […]

Moglibyśmy również połączyć stanowiska Przewodniczącego Rady Europejskiej i Przewodniczącego Komisji Europejskiej. Kanclerz Angela Merkel sugeruje nawet, aby taka osoba była wybierana w bezpośrednich wyborach przez lud europejski. […]

Im więcej władzy i legitymizacji przekażemy instytucjom federalnym, tym bardziej należy utwierdzić państwa członkowskie w przekonaniu, że niektóre prerogatywy – wszystko co dotyczy tożsamości narodowej, kultury, religii, stylu życia, moralności publicznej oraz stawek podatku dochodowego, podatku korporacyjnego i podatku VAT – powinny na zawsze pozostać w gestii państw. Nasza jedność jest w stanie przetrwać zróżnicowanie godzin pracy w poszczególnych państwach czy rozbieżności w przepisach prawa rodzinnego. […]

Pytanie czwarte: co wnosi Polska?

Dzisiaj Polska w Europie nie stwarza problemów, lecz podsuwa rozwiązania. Obecnie mamy zarówno możliwości, jak i wolę, aby dołożyć coś od siebie. Wnosimy nasze świeże doświadczenie udanej transformacji z dyktatury do demokracji i z gospodarczego bankruta do coraz lepiej rozwijającej się gospodarki rynkowej.

Pomogli nam przyjaciele i sojusznicy: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja i, przede wszystkim, Niemcy. Doceniamy duże i szczodre wsparcie – solidarność – jaką Niemcy nam okazały w ciągu ostatniego 20-lecia. Ich danke Ihnen als Politiker und als Pole. […]

Polska wnosi do Europy także gotowość do zawierania kompromisów – a nawet łączenia suwerenności z innymi – w zamian za uczciwą rolę w silniejszej Europie.

Pytanie piąte: czego Polska oczekuje od Niemiec?

Po pierwsze, apelujemy, aby Niemcy otwarcie przyznały, że są największym beneficjentem obecnych porozumień, a tym samym, że to na nich ciąży największy obowiązek stworzenia warunków do ich przetrwania.

Po drugie, sami wiecie najlepiej, że nie jesteście niewinną ofiarą rozrzutności innych. Wy, którzy powinniście zdawać sobie sprawę, czym to się może skończyć, również łamaliście Pakt stabilności i wzrostu, a wasze banki lekkomyślnie kupowały ryzykowne obligacje.

Po trzecie, ponieważ inwestorzy sprzedają obligacje państw najbardziej zagrożonych i szukają bezpiecznych inwestycji, wasze koszty pożyczania pieniędzy są niższe, niż byłyby w normalnych czasach.

Po czwarte, jeśli gospodarki waszych sąsiadów zwolnią lub się załamią, wy także ogromnie ucierpicie.

Po piąte, mimo zrozumiałej awersji do inflacji zdajecie sobie sprawę z tego, że ryzyko rozpadu to obecnie większe zagrożenie.

Po szóste, że z racji rozmiarów i historii waszego kraju, ciąży na was szczególna odpowiedzialność za zachowanie pokoju i demokracji na naszym kontynencie. […]

 

Co, jako minister spraw zagranicznych Polski, uważam za największe zagrożenie dla bezpieczeństwa i dobrobytu Europy dziś, 28 listopada 2011 roku? Nie jest to terroryzm, nie są to talibowie, a na pewno nie są to niemieckie czołgi. Nie są to nawet rosyjskie rakiety, których rozmieszczeniem na granicy Unii Europejskiej groził prezydent Miedwiediew. Największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa i dobrobytu Polski byłby upadek strefy euro.

I domagam się od Niemiec tego, abyście – dla dobra Waszego i naszego – pomogli strefie euro przetrwać i pomyślnie się rozwijać. Dobrze wiecie, że nikt inny nie jest w stanie tego zrobić. Będę zapewne pierwszym w historii polskim ministrem spraw zagranicznych, który wypowie te słowa, ale oto one:

Mniej zaczynam się obawiać niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności.

Niemcy stały się niezbędnym narodem Europy.

Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa. Nie dominacji, lecz przewodzenia reformom.

Jeżeli włączycie nas w proces podejmowania decyzji, możecie liczyć na wsparcie ze strony Polski. […]

 

Zakończenie

Spadek znaczenia Europy nie jest wcale przesądzony. […]

Jesteśmy przecież nie tylko największą gospodarką świata, lecz także największą strefą pokoju, demokracji i praw człowieka. Stanowimy źródło inspiracji dla narodów żyjących w naszym sąsiedztwie – zarówno na wschodzie, jak i na południu. Jeżeli uporządkujemy nasze sprawy, możemy stać się prawdziwym supermocarstwem. Na zasadach równego partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi będziemy wówczas mogli podtrzymać siłę, dobrobyt i przewodnią rolę Zachodu.

Ale dziś stoimy na skraju przepaści. To najbardziej przerażająca chwila w mojej ministerialnej karierze, ale przez to jednocześnie najbardziej wzniosła. Przyszłe pokolenia osądzą nas według naszych czynów lub ich braku. Według tego, czy stworzymy podwaliny pod dziesięciolecia wielkości, czy też uchylimy się od odpowiedzialności i pogodzimy z naszym upadkiem.

 Stojąc tu, w Berlinie, jako Polak i Europejczyk, mówię: należy działać teraz.

 

Fot. Christian Lue / Unsplash

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Błaszczak i Szymczyk do dymisji! :)

blaszczak szymczyk 2

W nocy z 2 na 3 grudnia kilku przestępców planowało obrabowanie bankomatu. Przynajmniej dwóch z nich to znani Policji członkowie zorganizowanych grup przestępczych. Dlaczego więc próba ich zatrzymania na gorącym uczynku, przeprowadzona przez dobrze wyszkolonych i wyposażonych funkcjonariuszy pododdziału antyterrorystycznego, zakończyła się śmiercią antyterrorysty i bandyty, a także ranami trzech innych funkcjonariuszy?

Trudno w tej chwili mieć jakiekolwiek uwagi do taktyki działania i zachowania policjantów w miejscu akcji. Być może nie popełnili żadnego błędu. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad oceną sytuacji w jakiej się znaleźli. To przede wszystkim nie policjanci zawiedli. Zawiódł system funkcjonowania Policji, który – na skutek absurdalnych oczekiwań polityków – został zdezorganizowany.

Za zagrożenie związane z terrorem kryminalnym – bo do tej kategorii przestępstw należy próba rozwalenia bankomatu – odpowiadają specjalne komórki w Centralnym Biurze Śledczym i innych wysoko wyspecjalizowanych strukturach Policji, a także Straży Granicznej czy Żandarmerii Wojskowej. Te komórki mają wszystkie niezbędne uprawnienia (w tym do działań operacyjno-rozpoznawczych) do tego aby zapobiegać zagrożeniom, i w razie potrzeby podejmować działania prewencyjne. Jeżeli coś utrudnia ich działania, to brak odpowiednio wyszkolonych kadr i wyposażenia, w tym do działań analitycznych. To jednak problem przede wszystkim polityczny. W czasie demonizowanego wręcz zagrożenia terrorystycznego, marginalizowanie problemów związanych z przestępczością zorganizowaną, okazuje się bardzo poważnym błędem.

Na czym polega ten błąd:

– na określaniu fałszywych priorytetów,

– na braku koordynacji lub błędnych mechanizmach współpracy,

– na dopuszczeniu do odejścia doświadczonych kadr;

Według raportu z działań CBŚP: „W 2016 roku w ramach prowadzonych przez Centralne Biuro Śledcze Policji spraw operacyjnych zainteresowaniem objętych zostało 6 939 (w 2015 r. – 6 829) osób, działających w 874 (812) zorganizowanych grupach przestępczych, w tym: w 739 (725) grupach polskich, w 126 (83) grupach międzynarodowych, 3 (2) grupach rosyjskojęzycznych, 6 (2) grupach cudzoziemców.” Należy się niestety domyślać, że sprawcy ataku na bankomat (mimo, że byli znani organom ścigania jako członkowie zorganizowanych grup przestępczych) tym rozpoznaniem objęci nie byli, lub rozpoznanie to było niewystarczające. Gdyby podobny zamach miał miejsce w Zachodniej Europie, a jego sprawcami byli znani wcześniej z fanatyzmu religijnego radykałowie, natychmiast podniosłyby się pytania dlaczego odpowiednie służby nie potrafiły zamachowi zapobiec, i który z polityków powinien za to ponieść odpowiedzialność. Te same pytania należy postawić teraz w Polsce.

W ciągu ostatnich dwóch lat można zauważyć dwa rodzaje priorytetów wyraźnie dominujących w działaniach policji i innych służb odpowiedzialnych za ściganie przestępstw i im zapobieganie. Pierwszy to zapewnienie bezpieczeństwa politykom sprawującym władzę. Drugi – przeciwdziałanie terroryzmowi o charakterze politycznym czy religijnym.

Dodatkowe środki bezpieczeństwa wprowadzone w obiektach sejmowych,

nadzwyczajna, niespotykana dotychczas ochrona „miesięcznic smoleńskich” i uroczystości państwowych,

zmiany w przepisach zorientowane przede wszystkim na ochronę działań (także ochronę działań niejawnych) urzędów,

– a nie poprawę bezpieczeństwa obywateli wyraźnie o tym świadczą.

Środki, które powinny być przeznaczone na rozpoznawanie zorganizowanych grup przestępczych „przesuwane” są w obszar życia politycznego. Ci sami policyjni wywiadowcy, którzy obserwują działaczy Ruchu Obywatele RP, powinni w tym czasie interesować się tym co robią znani recydywiści. Może jeden z nich zapobiegłby tragedii?

Uchwalona w zeszłym roku „ustawa antyterrorystyczna” w żadnej mierze nie poprawiła bezpieczeństwa ludzi. Wręcz przeciwnie. Koncentruje się na zagrożeniach wynikających z radykalizmów politycznych czy religijnych. Terror kryminalny z procedur ustawy został wyłączony. I to pomimo, że w dniu w którym Sejm uchwalał te przepisy poszukiwany był sprawca głośnego zamachu na autobus we Wrocławiu. Wielu komentatorów (w tym ja – pozwolę sobie nawet przypomnieć linki: „Wybuchy a sprawa polska” i „Nożownik nastraszył rząd”) podkreślało, że taki rozdzielenie zagrożeń jest wprost szkodliwe. Poszukiwania broni czy materiałów wybuchowych przez przestępców, w równym stopniu mogą dotyczyć planów bandyckiego zamachu, co ataku terrorystycznego. Brak dobrej współpracy, opisanej także w ustawie, przy nierównej dyspozycji sił i środków może tylko utrudnić ściganie i wykrywanie planów wykorzystania narzędzi terroru.

Nie sposób wykluczyć, że właśnie błędna alokacja sił i środków doprowadziła do tego, że liczba zdarzeń o charakterze terroru kryminalnego, w 2016 roku w Polsce, wzrosła: liczba wybuchów podłożonych przez bandytów materiałów wybuchowych wzrosła prawie dwukrotnie (z 15 w 2015 roku do 28 w 2016), a w 13 przypadkach (w 2015 roku – 12) udało się ładunki unieszkodliwić. Trzeba przy tym zauważyć, że w ogóle liczba przestępstw z użyciem przemocy w Polsce, w 2016 roku zaczęła rosnąć, pomimo że ogólna liczba przypadków łamania prawa od wielu lat maleje.

Być może jeszcze większym problemem jest w Polsce upadek pracy operacyjnej. Z jednej strony, co prawda, rośnie liczba postępowań, w  których wykorzystywana jest technika operacyjna. Wiedza na ten temat jest jednak tak powszechna, że przestępcy mając świadomość iż są podsłuchiwani, zmieniają kanały łączności, lub posługują się kodami trudnymi do odczytania przez funkcjonariuszy. W takich realiach bezcenna jest wiedza pochodząca od osobowych źródeł informacji. Obawiam się, że polskie służby już takich źródeł prawie nie mają. Agenci boją się ryzykować dekonspiracją, chociażby w drodze ujawnienia jakiejś kolejnej listy „tajnych współpracowników”. Nic dziwnego skoro w ostatnich latach takich przypadków było kilka. Co niemniej ważne odchodzą ze służby funkcjonariusze umiejący „osobowe źródła informacji” rekrutować i prowadzić. To nie jest umiejętność, którą można zdobyć na kursach zawodowych (nawet zagranicznych). To sztuka, którą się nabywa we współpracy z doświadczonym mentorem i w dobrze zorganizowanym zespole.

Śmierć policjanta, który poległ w trakcie interwencji pododdziału antyterrorystycznego, to nie jest wynik błędów popełnionych przez niego lub jego kolegów. To efekt zdezorganizowania pewnego systemu funkcjonowania policji, w którym możliwe jest wytypowanie przestępców gotowych do podjęcia drastycznych działań i uniemożliwienie im realizacji planów. Konsekwencje, które należałoby z tego wyciągnąć są przede wszystkim polityczne. Osoby odpowiedzialne za wyznaczanie Policji zadań – powinny odejść.

Zdjęcie – źródło: www.policja.pl.

Gabriel Narutowicz. Koniec snu o liberalnej demokracji w międzywojennej Polsce :)

[…] Przez krew wszystkich żołnierzy poległych w wojnie za Wiarę i Wolność,

Wybaw nas, Panie.

Przez rany, łzy i cierpienia wszystkich niewolników, wygnańców i pielgrzymów polskich,

Wybaw nas, Panie.

O wojnę powszechną za wolność ludów,

Prosimy Cię, Panie.

O broń i orły narodowe,

Prosimy Cię, Panie. […]

Adam Mickiewicz „Litania pielgrzymska”

O tempora, o mores!

Wojnę powszechną – wprawdzie nie za wolność ludów, ale zawsze – zafundował Europie Franciszek Józef, sędziwy i nie do końca chyba zdający sobie sprawę z realiów własnej niemocy cesarz austriacki i król węgierski. Monarchą nie stał się w sposób automatyczny, zgodnie z prawem dziedziczenia, lecz jako siedemnastolatek został wybrany przez kamarylę dworską przekonaną, że właśnie on jako jeden z nielicznych sprawnych intelektualnie w rodzinie nadaje się na władcę. Jego poprzednik i stryj – Ferdynand – był według ówczesnych imbecylem, faktyczne rządy sprawował więc kanclerz Klemens Metternich, w czym pomagały mu zmienne układy możnych. Bezdzietny Ferdynand chętnie abdykował, by żyć w spokoju przez kolejne dziesięciolecia w Pradze. Ojciec przyszłego c.k. monarchy był uważany za ociężałego umysłowo i bezwolnego – także bez oporu zrzekł się swoich praw do tronu. W taki sposób 2 grudnia 1848 roku Franciszek Józef objął władzę. Zapewne wybierający go nie spodziewali się, że będzie panował prawie siedemdziesiąt lat, a decyzje schyłku jego panowania doprowadzą do końca świata monarchii i dworów.

Początek XX wieku Europa witała optymizmem wynikającym z wiary w rozum pokonujący kolejne przeszkody w przemieszczaniu się i komunikowaniu na odległość. Jednocześnie narastały konflikty wynikające z przezwyciężania podziału stanowego, gdzie siła państw zaczynała się liczyć nie w złocie, lecz w tonach stali i węgla, kilometrach utkanych płócien, tysiącach kilometrów dróg kolei żelaznych. Wybuchały konflikty społeczne, na porządku dziennym były strajki robotnicze, demonstracje sufrażystek. W państwach wielonarodowych toczyły się procesy, które rozpoczęła Wiosna Ludów, odrodzenie narodowe często miało już za sobą etap kulturowo-językowy i weszło w fazę polityczną. Nagminnym zjawiskiem był terroryzm polityczny – bycie monarchą czy politykiem wiązało się z większym ryzykiem krótkiego życia.

W tym kontekście zamach sarajewski nie był niczym szczególnym – rok wcześniej, w marcu 1913 roku, anarchista zastrzelił króla greckiego Jerzego I,
w roku 1914 życie w zamachach stracili przywódca francuskich socjalistów Jean Jaurès oraz wydawca „Le Figaro” Gaston Calmette (choć w jego przypadku istotną rolę odegrał też wątek obyczajowy). O regularnych zamachach na carów nawet nie wspomnę. Żywe były idee Piotra Kropotkina czy Michaiła Bakunina, którzy uznawali za jedynie skuteczne głoszenie zasad przez fakty, przyjęte nie tylko przez anarchistów, lecz także przez ruchy socjalistyczne, tam, gdzie nie miały możliwości legalnej reprezentacji, czy ruchy narodowe. Dziedziczność tronów skłaniała do wiary w to, że eliminacja konkretnej osoby wpłynie na politykę państwa, które ta osoba reprezentuje. Taką logiką zapewne kierowali się zamachowcy z Sarajewa, zlecając Gavrilo Principowi zabicie austriackiego następcy tronu Franciszka Ferdynanda.

Wielka wojna

Dwór austriacki i cesarz mogli potraktować to zabójstwo jak wszystkie pozostałe zamachy tego okresu, ale napięcia polityczne pomiędzy blokami militarnymi niemiecko-austriackim z jednej strony i francusko-rosyjskim z drugiej spowodowały nieracjonalne ultimatum austriackie wobec Serbii i ciąg zdarzeń, w których wyniku największe mocarstwa zmobilizowały dziesiątki milionów swoich obywateli, by spędzili kolejne lata w okopach, walcząc z wrogiem, szczurami, wszami i dyzenterią.

Położenie ziem polskich uczyniło z nich teatr działań zbrojnych przez cały czas trwania wojny. Polacy jako obywatele trzech uczestniczących w wojnie państw, znaleźli się więc po obu stronach frontu. Etnicznych Polaków w państwach zaborczych było w sumie 25–30 mln, Polaków deklaratywnych – zapewne dużo mniej, ale nadal stanowili oni grupę znaczącą dla wielkich armii, a dążenie do zjednoczenia ziem polskich okazało się na tyle zauważalne, że powodowało bardziej lub mniej znaczące gesty: powstanie legionów jako formacji pomocniczej c.k. armii, odezwa wielkiego księcia Mikołaja z sierpnia 1914 roku czy potem akt 5 listopada 1916 roku.

Oczywiście, sytuacja Polaków w każdym z zaborów była inna. W Królestwie Galicji i Lodomerii cieszyli się liberalizmem monarchii, prawie nieskrępowanie kultywując narodowe tradycje, korzystając z dobrodziejstw edukacji we własnym języku, uczestnicząc w życiu państwowym. W zaborze pruskim korzystali z dobrodziejstwa państwa prawa, które wprawdzie utrudniało życie Michałowi Drzymale, ale jednocześnie broniło obywatela. Notabene tenże Drzymała nie mógłby się tak bawić z carskimi uriadnikami. Administracja czy to w Królestwie Polskim, czy to na ziemiach zabranych usunęłaby opornego, zanim ktokolwiek dowiedziałby się o problemie. No właśnie – zabór rosyjski – tu sytuacja była najtrudniejsza. Dopiero osłabienie carów wojną japońsko-rosyjską i rewolucją 1905 roku przywróciły możliwość nauczania po polsku – oczywiście tylko w szkołach prywatnych. Uczestnictwo w strukturach państwa i kariera były uzależnione od wyparcia się narodowości oraz zadeklarowania prawosławia, czego świadectwem jest choćby życiorys późniejszego idola polskiej prawicy – rosyjskiego generała Józefa Dowbor-Muśnickiego.

Chęć zaskarbienia sobie sympatii polskich, którą wyrażali cesarze, dawała Polakom w wielkiej wojnie możliwości opowiedzenia się po każdej ze stron. Można było uwierzyć Rosjanom w idee szczęśliwego życia w zjednoczonym Królestwie Polskim pod berłem Romanowów. Można było uznać, że zjednoczenie ziem polskich pod berłem Habsburgów daje większe szanse na suwerenność w bliższej perspektywie. Można było – jak Komendant i jego zwolennicy – liczyć na to, że wojna doprowadzi do takiego zamieszania, że wygra ją ten, kto będzie na to przygotowany i kto będzie miał na podorędziu „broń i orły narodowe”.

Obok Polaków zamieszkujących tereny trzech zaborów wielkie znaczenie mieli ci, którzy od czasów wielkiej emigracji po powstaniu listopadowym rozjeżdżali się po całym świecie. Robili to z różnych przyczyn: uciekali przed prześladowaniami politycznymi, biedą lub podążali za możliwościami, jakie dawał ówczesny świat.

Od Żmudzi po Szwajcarię

Józef Piłsudski twierdził, że Polska jest jak obwarzanek – wszystko, co najlepsze, na zewnątrz, a w środku dziura… Gabriel Narutowicz urodził się oczywiście na zewnątrz, w Telszach, na Żmudzi, a dzieje jego rodziny są typowe dla tej części szlachty na ziemiach zabranych, która kultywowała tradycje narodowe i walce niepodległościowej odmówić nie potrafiła. Ojciec Gabriela – Jan, szanowany obywatel ziemski – przyłączył się do powstania styczniowego, co przypłacił więzieniem.

Gabriel wychowywał się w rodzinnym majątku Brewik, należącym do Narutowiczów ponoć „od przed Unii” [Lubelskiej – przyp. M.C.]. Miał dwanaście lat, gdy matka, uznawszy rusyfikujące Polaków miejscowe szkoły za niewłaściwe dla swoich dzieci, zdecydowała o przenosinach do Lipawy.

Szwajcaria pojawiła się w życiu młodego Narutowicza trochę z przypadku. Zawiodło go tam zalecenie lekarzy, którzy górski klimat uznali za jedyny ratunek dla młodego suchotnika. Stąd od 1887 roku studiował w Zurychu budownictwo lądowe. W trakcie studiów należał oczywiście do mnożących się kółek młodzieży polskiej, ale fascynacja nauką wyraźnie dominowała nad pasjami politycznymi. Niemniej w razie konieczności potrafił „dać się zamieszać” – jak w niedoszły zamach na cesarza Wilhelma II, kiedy po pechowej wpadce grupy spiskowców, która wywołała międzynarodowy skandal oraz interwencje dyplomacji rosyjskiej i niemieckiej w Bernie, zlikwidował dowody znajdujące się w mieszkaniu przywódcy nieudanych zamachowców, a prywatnie swojego dobrego znajomego, Aleksandra Dębskiego. Narutowicz nie był w grupie spiskowców, ale po wpadce został uznany za tego, który da sobie radę ze zniszczeniem materiałów do produkcji bomb i zrobi to odpowiednio sprawnie i dyskretnie. Choć trafił na krótko do szwajcarskiego więzienia, to wobec braku dowodów szybko go uwolniono. Incydent ten miał jednak inny skutek – Narutowiczowi nie przedłużono paszportu rosyjskiego, nakazując powrót w granice imperium, co zapewne skończyłoby się więzieniem, bo w państwie carów podejrzenie o działalność spiskową wystarczyło do represji. Wybrał więc trwałą emigrację. W odróżnieniu od wielu naszych rodaków Narutowicz miał dodatkowy atut umożliwiający taką decyzję – dyplom świadczący o ukończeniu z wyróżnieniem zuryskiej politechniki i perspektywę pracy w zawodzie, który był jego pasją.

Już na studiach Narutowicz specjalizował się w przyszłościowej dziedzinie, jaką była hydroenergetyka. Rozpoczynał pracę w momencie, w którym Szwajcaria zaczęła na szeroką skalę budowę elektrowni wodnych. Przeszedł wszystkie szczeble kariery inżynierskiej, by na początku XX wieku stać się cenionym specjalistą i współwłaścicielem firmy Kürsteinera – renomowanego przedsiębiorstwa zajmującego się projektowaniem i budową elektrowni wodnych. Jednym ze szczytowych osiągnięć Narutowicza była budowa elektrowni wodnej w Kübel, która do dziś jest jednym z największych obiektów tego typu w Europie. Niezależnie od tego kontynuował karierę naukową na politechnice i uzyskał tytuł profesora.

Do wybuchu I wojny światowej Narutowicz nie był aktywny w organizacjach polskich. Choć często je wspomagał, a jego dom był otwarty i z gościny korzystali zawsze bliżsi czy dalsi znajomi działacze z różnych frakcji, on sam nie angażował się na tyle, żeby można było go jednoznacznie powiązać z którąkolwiek z nich. Pozostawał raczej szanowanym fachowcem, zamożnym przedsiębiorcą wiodącym ciekawe (bo poświęcone pasji) i dostatnie życie. Wojna zmieniła to o tyle, że zaangażował się bardziej i został przewodniczącym Polskiego Komitetu Samopomocy w Zurychu, którego był i twarzą – co miało wielkie znaczenie ze względu na jego prywatne wpływy i znajomości w rządzie szwajcarskim – i częstokroć podstawowym donatorem. Działał także wspólnie z Henrykiem Sienkiewiczem w Szwajcarskim Komitecie Generalnym Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce.

Minister robót publicznych

Gdy powstało państwo polskie, Narutowicz był jednym z tych Polaków, którzy zadeklarowali, że na wezwanie rządu polskiego rzucą wszystko i powrócą do ojczyzny, by pomóc w dziele budowy kraju. Taka propozycja przyszła za pośrednictwem pewnego byłego działacza socjalistycznego, uznanego w Szwajcarii z racji patentu na produkcję kwasu azotowego, chemika Ignacego Mościckiego. Rząd Paderewskiego rzucił ideę swoistej merytokracji – oparcia się na najlepszych specjalistach z różnych dziedzin. W kwietniu 1919 roku ówczesny minister robót publicznych Józef Pruchnik poprosił wyjeżdżającego do Szwajcarii w interesach Mościckiego, by wysondował swojego znajomego Narutowicza, czy ten – jako uznany fachowiec – zechciałby przyjąć pracę w jego resorcie. Sondaż wypadł pozytywnie, obaj przyszli prezydenci Rzeczpospolitej byli przekonani o obowiązku pracy państwowej i w maju minister mógł wysłać oficjalne zaproszenie.

Wyjazd Narutowicza do kraju odwlekł się z racji konieczności zakończenia interesów w Szwajcarii, a także z powodu osobistej tragedii – choroby żony. Narutowicz był więc w tym czasie jedynie doradcą ministerstwa. Dopiero po śmierci żony, w czerwcu 1920 roku, został powołany na ministra robót publicznych w rządzie Władysława Grabskiego.

Narutowicz objął ministerstwo składające się z dwudziestu pięciu wydziałów, zatrudniające 3,7 tys. urzędników owianych złą sławą skorumpowanych i nadużywających swoich możliwości. Pierwszym jego posunięciem była likwidacja siedmiuset etatów i racjonalizacja działalności ministerstwa. Narutowicz działał z wpojoną przez trzydzieści lat szwajcarską dokładnością i konsekwencją. Kierując tym ministerstwem w czterech kolejnych rządach, konsekwentnie dążył do uruchomienia inicjatyw obywateli, które wobec słabości finansów publicznych były jedyną szansą na odbudowę wyniszczonego wojną kraju. Podjął także pracę nad tworzeniem prawa, forsując przygotowane w ministerstwie ustawy w sprawie budowy i utrzymania dróg publicznych, o popieraniu państwowych przedsiębiorstw melioracyjnych, o przepisach porządkowych na drogach publicznych, o zezwoleniach na budowę i eksploatację dróg wodnych, ustawę elektryfikacyjną i wodną oraz wiele innych. W pracy tej stronił od powiązań politycznych, występował jako fachowiec, poniekąd na specjalnych prawach, wykonując ciężką pozytywistyczną pracę, dla której pozyskiwał wsparcie różnych stronnictw. Rzecz jasna największą przeszkodą w realizacji programów ministerstwa był brak środków. Młode państwo, powstrzymujące bolszewicką nawałę na wschodzie, połowę swojego budżetu przeznaczało na cele wojskowe. Narutowicz kilkukrotnie wykorzystywał swój autorytet, z groźbą dymisji włącznie, w dyskusjach rządowych o podziale środków. Statystyki były imponujące – tylko w 1921 roku gminy wiejskie przy wsparciu ministerstwa odbudowały ok. 2,5 tys. szkół. Staraniem ministerstwa wybudowano 2,6 tys. małych mostów, 150 dużych drewnianych i 27 żelaznych, 200 km dróg i rozpoczęto budowę kolejnych 500 km. I wszystko to w warunkach głębokiego kryzysu, utrzymywania wielkiej armii z własnych skromnych środków państwa polskiego. Patrząc z perspektywy roku 2012 i biorąc pod uwagę realne możliwości budżetowe tamtego czasu, był to rozmach niewyobrażalny.

Minister spraw zagranicznych

Swoją pierwszą misję dyplomatyczną Narutowicz pełnił jako delegat rządu polskiego w Wilnie. Po zajęciu Wilna i Wileńszczyzny przez „zbuntowane” oddziały generała Lucjana Żeligowskiego spór o te tereny przeniósł się na forum Ligi Narodów, która zaleciła bezpośrednie rokowania pomiędzy oboma państwami. Misja, której patronował belgijski minister spraw zagranicznych Paul Hymans, należała do tych z gatunku impossible. Projekt Litwy kantonalnej – z Wileńszczyzną w granicach państwa litewskiego, ale zorganizowanego w kantony na wzór szwajcarski – odrzucili Litwini. Projekt autonomii Wileńszczyzny w ramach państwa litewskiego odrzuciły obie strony. Wobec impasu endecy w Warszawie przeforsowali projekt rozstrzygnięcia przyszłości spornego terenu przez wybory do lokalnego sejmu, który miałby podjąć decyzję o jego przyszłym statusie.

Delegat rządu swoją działalność musiał zacząć od interwencji w obronie kilkunastu działaczy litewskich aresztowanych przez władze polskie. Próby rozładowania napiętej sytuacji okazały się bezskuteczne – w wyborach bojkotowanych przez mniejszości do sejmu wileńskiego dostali się praktycznie sami Polacy inkorporacjoniści i nawet zabiegi Narutowicza, wspartego autorytetem premiera Antoniego Ponikowskiego, nie mogły doprowadzić do zagwarantowania jakiejkolwiek autonomii czy innych praw dla Litwinów w akcie inkorporacji. Przyszły prezydent był jednoznacznym zwolennikiem liberalnej polityki mniejszościowej i szukania sieci porozumień z narodami zamieszkującymi Drugą Rzeczpospolitą.

Swoją nieudaną misję wileńską Narutowicz przypłacił chorobą i wyjazdem na kurację do Szwajcarii. Tam otrzymał powołanie na wiceprzewodniczącego polskiej delegacji na konferencję w Genui, która miała porządkować system monetarny i ekonomiczny w powojennej Europie. Polska nie spełniła swoich oczekiwań politycznych na konferencji, zawarła natomiast – przy znaczącym udziale Narutowicza – szereg korzystnych umów gospodarczych z kilkunastoma państwami europejskimi.

Po kolejnym kryzysie rządowym nowy premier – Artur Śliwiński – w czerwcu 1922 roku powierzył Narutowiczowi tekę ministra spraw zagranicznych. Wybór, tak jak poprzednie, wynikał z pozycji i wizerunku Narutowicza – państwowca, w dodatku posiadającego prywatne kontakty w sferach rządów europejskich. Kilkumiesięczne sprawowanie funkcji ministra w dwóch rządach Narutowicz poświęcił próbom konsolidowania Polski i państw bałtyckich – czemu służyła konferencja w Rewlu – oraz normalizacji stosunków z ZSRR. Jako człowiek sfer gospodarczych Narutowicz – zdając sobie sprawę, jakim obciążeniem dla polskiego budżetu jest utrzymywanie dużej armii w gotowości operacyjnej – dążył do wzajemnego rozbrojenia.

Narutowicz politycznie

Gabriel Narutowicz był przedsiębiorcą i pragmatykiem – wiernym idei niepodległościowej, niechętnie mieszającym się w polsko-polskie podziały i walkę stronnictw. Zasłużona opinia fachowca pozwalała mu pracować zarówno w rządach endeckich, jak i rodzącego się obozu piłsudczykowskiego. Jedyna inicjatywa partyjna, w jakiej brał udział, to tworzenie Unii Narodowo-Państwowej, inicjatywy nieudanej i wyśmiewanej jako „stronnictwo bezpartyjnych ministrów”, którą trudno sklasyfikować w kategoriach podziałów politycznych zarania Drugiej Rzeczpospolitej. Była to, jak się wydaje, próba stworzenia partii pracy pozytywistycznej, państwowej, odrzucającej ideologiczne spory na rzecz zdrowego rozsądku. Kandydował także, bez powodzenia, w wyborach 1922 roku z listy Państwowego Zjednoczenia na Kresach.

Większość jego pracy państwowej przypadła na rządy związane z obozem narodowym, z którym na pewno dzieliły go stosunek do mniejszości narodowych i koncepcji państwa. Narutowicz opowiadał się za liberalną demokracją i uporządkowanym państwem prawa. Z całą pewnością bliskie mu były koncepcje federalistyczne Piłsudskiego, choć nie należał do zdecydowanych zwolenników polityki Marszałka. Krytykował wyprawę kijowską i „bunt” Żeligowskiego, dostrzegał także negatywną rolę ówczesnego naczelnika państwa w destabilizowaniu systemu demokratycznego (sam w ciągu 2,5 roku kierował dwoma ministerstwami w sześciu rządach, kilka z nich pośrednio obalał Marszałek). Z Piłsudskim spotykał się dosyć regularnie jako minister spraw zagranicznych. Według relacji świadków duża część tych spotkań kończyła się sporami wynikającymi z rozbieżnych koncepcji prowadzenia polityki – naczelnik państwa był nieuleczalnym aktywistą, wierzącym w legalizację dyplomatyczną post factum, Narutowicz był zaś zwolennikiem negocjacji i klasycznej szkoły dyplomacji. Piłsudski darzył jednak Narutowicza szacunkiem jako fachowca, zdaje się, że nawet nieco go kokietował, zdawał sobie bowiem sprawę ze słabości swojego zaplecza nieposiadającego specjalistów od gospodarki mogących konkurować z endeckimi. Niechętni twierdzą, że nie bez znaczenia były litewskie korzenie obu panów. Piłsudski w swoich wspomnieniach pisał: „Rodzina Narutowiczów pochodzi z tych samych stron co moja – ze Żmudzi – i należy do tej samej ziemiańskiej szlacheckiej sfery, w której specjalnie w tym zakątku dawnej Polski wszyscy o wszystkich wzajemnie jeśli nie wszystko to zawsze coś niecoś wiedzą”. Narutowicz jednak trzymał się swojej pozycji niezależnego i fachowego ministra. W rozmowie ze Stanisławem Thuguttem określił siebie jako „radykalnego demokratę, któremu żadne z istniejących stronnictw działających nie odpowiada”.

Polska wybiera pierwszego prezydenta

Wybory parlamentarne w 1922 roku nie dały zdecydowanego zwycięstwa żadnemu z kształtujących się bloków politycznych. Na 444 sejmowe mandaty 163 objęli posłowie Chjeny, 70 posłowie ciążącego ku prawicy PSL-Piast Wincentego Witosa, 49 lewicującego PSL-Wyzwolenie, 41 PPS-u, 18 Narodowej Partii Robotniczej (chadecji), 85 posłów reprezentowało mniejszości narodowe, 2 – komunistów. W 111-mandatowym senacie znalazło się 48 senatorów Chjeny, 17 PSL-Piast, 8 PSL-Wyzwolenie, 7 PPS-u, 3 NPR-u, 27 Bloku Mniejszości Narodowych. Zgodnie z Konstytucją marcową to byli elektorzy, którzy mieli dokonać wyboru pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.

Kandydatem prawicy był Maurycy Zamoyski – obdarzony wielkimi zdolnościami i zaletami, zasłużony pracą w Narodowym Komitecie Polskim poseł w Paryżu. Jego kandydatura, niestety, ograniczała zdolność koalicyjną Chjeny – nawet Witos nie mógł namówić swoich bogatych chłopów do głosowania na latyfundystę, a warto wspomnieć, że reforma rolna była wtedy tematem bardzo aktualnym. Kandydatem popartym przez lewicę bez wahania byłby Józef Piłsudski, o ile zgodziłby się kandydować. Ale zarówno Komendant, jak i jego współpracownicy byli wyjątkowo oszczędni w wypowiedziach na ten temat. Wygłoszone przez naczelnika państwa na inaugurację sejmu 28 listopada przemówienie, po którym spodziewano się deklaracji w sprawie kandydowania, nie spełniło nadziei. Marszałek, jak to potem praktykował przez kilka lat, wytknął swoim przeciwnikom ich słabości, wezwał do pracy na rzecz państwa i wyszedł, pozostawiając posłom czas na własne domysły.

Pierwsze decyzje parlamentu wskazały na dominację prawicy. W wyniku porozumienia Chjeny z Piastem marszałkiem sejmu został ludowiec Maciej Rataj, a senatu – endek Wojciech Trąmpczyński.

Decyzją marszałka Rataja posiedzenie, na którym zamierzano wybrać prezydenta, zostało wyznaczone na 9 grudnia. Okres poprzedzający posiedzenie to nieustające konsultacje polityczne. 2 grudnia Thugutt próbował uzyskać od Piłsudskiego zgodę na kandydowanie, wskazując na koalicję centrum i mniejszości narodowych, która go poprze. Wyszedł z Belwederu z informacją, że Marszałek jeszcze się zastanawia. 4 grudnia, na zamkniętym spotkaniu z przedstawicielami potencjalnie wspierających go stronnictw, Komendant poinformował o swoim désintéressement funkcją prezydenta. Nie wskazywał kandydata, wspominając jedynie o Witosie, Wojciechowskim i Rataju jako o możliwych kandydatach.

Sejmowe centrum i lewica znalazły się w niebywale trudnej sytuacji. Jedyną kandydaturą, która mogła połączyć frakcje od PPS-u po PSL-Piast, był Piłsudski. Być może mógłby takim kandydatem być ktoś jednoznacznie wskazany przez naczelnika. Niestety, tak się nie stało.

Trwające całą dobę negocjacje nie dały efektu, przeciw Zamoyskiemu stanęło w szranki czterech kandydatów: Stanisław Wojciechowski, zgłoszony przez PSL-Piast, Ignacy Daszyński z PPS-u, Jan Niecisław Baudouin de Courtenay zgłoszony przez Blok Mniejszości Narodowych oraz najbardziej niespodziewany Gabriel Narutowicz zgłoszony przez PSL-Wyzwolenie.

Narutowicz był zaskoczony wysunięciem jego kandydatury. Odmówił Thuguttowi i pojechał do Belwederu spytać o opinię Piłsudskiego. Ten jednoznacznie odradził mu kandydowanie, wskazując na Wojciechowskiego. Rozmawiali jeszcze co najmniej dwukrotnie, w każdej z tych rozmów Marszałek starał się odwieść Narutowicza od kandydowania, tłumacząc, że szkoda jego umiejętności na zajmowanie się sporami wewnętrznymi, na co będzie skazany w przypadku wyboru. Z drugiej strony naciskał na niego Thugutt. Wobec jego argumentów Narutowicz wreszcie skapitulował.

Wybory miały pięć tur, ponieważ Zamoyski – zdecydowanie najsilniejszy – nie mógł pokonać progu wymaganej większości. W pierwszej turze Narutowicz był przedostatni, wyprzedził jedynie Daszyńskiego, uzyskując 62 głosy. Najpierw odpadł Daszyński, potem Baudouin de Courtenay – ich głosy wzmocniły Narutowicza, Zamoyski uzyskał raptem 6 głosów ponad swoje 222 z pierwszej tury. W czwartej turze Narutowicz wyprzedził Wojciechowskiego w stosunku 171–145. W piątej turze pozostało więc dwóch kandydatów. Zamoyski zebrał 227 głosów (o 5 głosów więcej niż w pierwszej turze), a Narutowicz – 289 (o 227 więcej niż w pierwszej turze). Pierwszy prezydent został wybrany w zaskakującym i pełnym zwrotów politycznych wyścigu. Był nim człowiek ze wszech miar predestynowany do pełnienia tej funkcji, człowiek, którego słabością okazało się to, co do tej pory uznawano za jego największą zaletę – niezdolność do partyjniactwa i brak własnego zaplecza politycznego.

Zbrodnia z krzyżem na piersi

Endecja nie przyjęła do wiadomości wyboru Narutowicza. Wodzowie prawicy nie potrafili zrozumieć, jak można było przegrać te wybory. Z właściwą sobie logiką endecka ulica nie przypisywała porażki mierności swoich liderów, którzy nie potrafili zbudować koalicji wokół bardzo dobrego kandydata, jakim był Zamoyski, lecz szukała jej przyczyn w „żydo-masońsko-bolszewickich spiskach”. Już w momencie, kiedy przedstawiciele rządu i sejmu jechali do gmachu MSZ, by przekazać oficjalnie informację o wyborze i złożyć gratulacje prezydentowi, pod sejmem zebrał się tłum niezadowolonych i pierwszy raz padły okrzyki: „Precz z Narutowiczem!”, a w stronę co bardziej rozpoznawalnych posłów lewicy poleciały pierwsze kamienie. Znamienne, że tłum ten przeniósł się potem pod ambasadę Włoch, by wiwatować na cześć Mussoliniego i faszyzmu.

Do pierwszego ataku na Narutowicza doszło już o dwudziestej drugiej w dniu wyboru. Grupa bojówkarzy endeckich rozpoznała MSZ-etowski samochód na Nowym Świecie i uzbrojona w kije tłukła nimi w szyby wozu. Trzeba było uciekać przed histerycznym motłochem. Endecka prasa opisała następnego dnia to zajście jako bohaterską walkę młodych o narodowy charakter państwa. Informowano, że Narutowicz nie zna języka polskiego, a karierę zawdzięcza Piłsudskiemu, którego jest krewnym (z dużym wysiłkiem daje się znaleźć jakieś powinowactwo), podejrzana była jego zamożność i domniemane powiązania ze światową finansjerą (wiadomo jakiej narodowości). W pochodach i marszach endeccy przywódcy mówili – jak Józef Haller – o „sponiewieraniu Polski”, poseł Konrad Ilski wzywał do zablokowania ulic, by nie dopuścić do zaprzysiężenia. Wobec tej akcji marszałek Rataj zdecydował o wyznaczeniu daty zaprzysiężenia na 11 grudnia. Od antypaństwowych w gruncie rzeczy wystąpień odcinała się publicznie grupa światłych liderów prawicy: Sapieha, Paderewski, Grabski nawoływali do uspokojenia nastrojów. Zdzisław Lubomirski interweniował bezpośrednio u szefa frakcji parlamentarnej Chjeny – Stanisława Głąbińskiego. Konkurent w walce o prezydenturę – Maurycy Zamoyski – pisał w depeszy do Narutowicza: „Uznaję z szacunkiem wolę narodu i ubolewam nad zacietrzewieniem, które sprawia, iż pełni Pan swe nowe obowiązki w trudzie, goryczy i niebezpieczeństwie. Zwróciłem się do mego stronnictwa, aby nie łączyło mego nazwiska i mego dobrego imienia obywatela z motłochem, obrzucającym Szanownego Pana kamieniami”.

Ale endecka masa osiągnęła już stan krytyczny. Chjena zapowiada bojkot zaprzysiężenia, a jej heroldowie piszą w oświadczeniu frakcji o ciężkiej zniewadze dla narodu polskiego, jaką jest wybór prezydenta „głosami obcych narodowości”. Zapowiadają także stanowczą walkę o narodowy charakter państwa.

Narutowicz nie należał do ludzi cofających się w obliczu przeszkód. Wydaje się, że właśnie warszawska ulica i wrzaski endeckich paranoików spowodowały, że stał się bardziej przekonany do swojej osoby jako prezydenta niż kiedykolwiek wcześniej. Ulica – podgrzewana publicystyką prawicowych gazet – wrzała. Z powagi sytuacji zdawało sobie sprawę chyba tylko dwóch polityków. Jednym z nich był marszałek Rataj, który bezskutecznie interweniował u premiera i ministra spraw wewnętrznych o podjęcie zdecydowanych kroków w celu przywrócenia porządku na ulicach, drugim naczelnik państwa, za pośrednictwem żony proponujący Narutowiczowi gościnę w Belwederze, skłaniający się także do pomysłu pełnienia swojej funkcji przez kilka jeszcze miesięcy, do uspokojenia sytuacji. Rząd, którego Narutowicz był przecież członkiem, wykonywał niebywałe uniki, ministra spraw wewnętrznych Antoniego Kamieńskiego nie można było znaleźć, premier Julian Nowak w odpowiedzi na wezwania do działania bagatelizował rozruchy.

W dniu zaprzysiężenia bojówkarze zbudowali na Alejach Ujazdowskich barykadę mającą uniemożliwić prezydentowi elektowi dotarcie na zaprzysiężenie. Zatrzymywano parlamentarzystów lewicy – w bramie na placu Trzech Krzyży uwięziono na krótko dziewięćdziesięcioletniego senatora Bolesława Limanowskiego, legendę walki niepodległościowej, kilku posłów pobito. Policja nie przeszkadzała tłuszczy w rozprawianiu się z nielubianymi politykami. To z pewnością dało im poczucie bezkarności w dalszych działaniach.

Narutowicz odrzucił nalegania Stanisława Cara o zwrócenie się do policji o obstawę. Przed dwunastą okazało się, że mający towarzyszyć Narutowiczowi premier Nowak ma inne pilne sprawy. Obecny na miejscu minister sprawiedliwości Wacław Makowski zdiagnozował sytuację dobitnie: „Tchórz!”.

Z Narutowiczem do powozu, w miejsce premiera, wsiadł dyrektor Protokołu Dyplomatycznego MSZ Stefan Przeździecki. W alei Róż kawalkada prezydencka została obrzucona kamieniami i kawałkami lodu. Osłaniający prezydenta Przeździecki miał rozciętą głowę. Do sejmu jechali przy akompaniamencie wrzasków i ataków bojówkarzy. Marzenia endeków się jednak nie spełniły – Gabriel Narutowicz dotarł do sejmu, przyjął wybór i został zaprzysiężony na pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.

Zaprzysiężenie nie zakończyło rozruchów tego dnia. Z Woli ruszył pochód zmobilizowanych przez PPS robotników. Dzień upłynął na starciach. Wygonieni przez socjalistyczne bojówki endecy dali jeszcze upust swoim frustracjom, demolując siedzibę Żydowskiego Towarzystwa Kulturalnego.

Na wieczornym posiedzeniu Rady Ministrów, zwołanym przez Piłsudskiego w Belwederze, Komendant zażądał dla siebie pełnomocnictw. Mówił, że nie może przekazać urzędu, gdy „na ulicach szaleją bandy gówniarzy”. Rataj przekonywał, że to jeszcze bardziej skomplikuje sytuację i podgrzeje emocje. Spotkanie zakończyło się bez konkluzji. W powietrzu wisiała wojna domowa wszystkich ze wszystkimi: lewica wzywała do strajku warszawskich robotników, endecja organizowała strajk dzieci szkolnych. Oba stronnictwa ludowe postawiły endecji ultimatum – oczekiwały uspokojenia ekscesów w ciągu dwudziestu czterech godzin, a jeśli to by się nie stało, miały zorganizować marsz chłopów na Warszawę. Thugutt musiał rzucić na szalę cały swój autorytet, by powstrzymać kilkuset zwolenników PSL-Wyzwolenie gotowych do walki z endekami. Spowodowało to otrzeźwienie części przywódców prawicy. Premier Nowak ugiął się pod presją opinii publicznej, zdymisjonował ministra spraw wewnętrznych, zawiesił szefa warszawskiej policji, zwolnił wielu funkcjonariuszy MSW i policji wykazujących nadmierną pobłażliwość dla rozruchów. Nowy minister – Ludwik Darowski – wydał zaś rozporządzenie, w którym zapowiedział użycie broni wobec bojówkarzy. Do miasta wkroczyły oddziały wojskowe i objęły kontrolę nad jego kluczowymi punktami.

Prezydent zdołał przejąć urząd od naczelnika państwa, udzielić jednego wywiadu, nawiązać kontakty z poważniejszymi przedstawicielami prawicy, próbując uspokajać scenę polityczną. Do właściwej swej pracy nie przystąpił, gdyż po wizycie u kardynała Aleksandra Kakowskiego zdecydował się odwiedzić Zachętę, gdzie oczekiwał na niego niespełniony malarz, fanatyczny wyznawca idei Dmowskiego z rewolwerem w spoconej dłoni – Eligiusz Niewiadomski. Wymierzona mu kara śmierci wydaje się niewielka wobec grozy popełnionego przez niego czynu.

„[…] Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni. / Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie, / Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni, / Chodźcie, głupcy, do okien – i patrzcie! i patrzcie! […]”

Julian Tuwim „Pogrzeb prezydenta Narutowicza”

A potem był maj

Bardziej lub mniej zasadnie Polacy chlubili się brakiem tradycji królobójstwa. Na pewno sprzyjała temu demokratyczna, elekcyjna forma wyboru władców, gdzie eliminacja królów i następców tronu nie była tak kusząca, jak w monarchiach dziedzicznych.

Trudno obronić tezę części endeków starających się zrzucić z siebie odpowiedzialność za zbrodnię, że był to czyn osamotnionego szaleńca. Ten osamotniony szaleniec z całą pewnością był poddany ożywczej dla chorych zamiarów presji barykad na Alejach Ujazdowskich, słyszał okrzyki złorzeczące Narutowiczowi, może nawet był jednym z tych, którzy dzwonili do MSZ-etu, by udawanym „żydłaczeniem” życzyć rychłej śmierci. Zabójstwo było polityczne i odpowiedzialność za nie spoczywa na partii nienawiści skupionej wokół ludzi nazywających siebie Narodową Demokracją. Od tej odpowiedzialności zresztą część prawicy nie uciekała, robiąc z Niewiadomskiego męczennika i bohatera. Zabity był pierwszym prezydentem odrodzonej Rzeczpospolitej, a jego zabójstwo oznaką kolosalnej tego państwa słabości – państwa dumnego przecież z niepodległości, posiadającego bardzo nowoczesną konstytucję.

Wypadki grudniowe związane z wyborem, zaprzysiężeniem i śmiercią prezydenta Narutowicza wstrząsnęły wszystkimi bez wyjątku. Zdekomponowały obóz endecji, od którego odwrócili się co światlejsi lub po prostu przyzwoitsi liderzy prawicy. Zamoyski po śmierci Narutowicza odmówił kandydowania na prezydenta. Władzę w endecji przejmowali ci, którzy byli prowodyrami wydarzeń grudniowych, ludzie o zapatrywaniach antydemokratycznych, zafascynowani faszyzmem.

W łonie lewicy także nastąpiły tendencje radykalizujące. Liberalna demokracja stworzona przez Konstytucję marcową nie tylko okazała się zbyt słaba do utrzymania samej siebie i stworzonego przez siebie systemu, przede wszystkim nie potrafiła obronić pierwszego obywatela Rzeczpospolitej.

Wydaje się także, że zabójstwo Narutowicza spowodowało ostateczne odejście Józefa Piłsudskiego od wspierania demokratycznego państwa. W Komendancie zniechęcenie narastało od lat – im dłużej pełnił funkcję naczelnika państwa, tym gorzej traktował parlament i rządy, tym gorzej się o nich wypowiadał. Nie rozumiał wielogodzinnych sporów partyjnych w czasie, gdy musiał bronić kraju przed nawałą bolszewicką. Nie rozumiał wszechobecnej korupcji w biednym i budującym się państwie. Przestawał wierzyć w demokrację jako system zapewniający Polsce spokój i niepodległość. Mord na prezydencie Narutowiczu, według relacji świadków, wstrząsnął nim do głębi i odebrał mu resztki wiary w możliwość dalszego funkcjonowania systemu konstytucyjnego bez szkody dla państwowości. Zmienił się, wycofywał powoli do Sulejówka, by wrócić do Warszawy na czele wojska i zakończyć demokratyczny epizod w historii Drugiej Rzeczpospolitej. Szukając pierwszego wystrzału zamachu majowego, można zaryzykować tezę, że padł on 16 grudnia 1922 roku w Zachęcie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję