Stan wyjątkowego braku zaufania :)

Rząd RP skierował formalny wniosek do Prezydenta o wprowadzenie stanu wyjątkowego w obszarze przygranicznym z Białorusią. Prezydent się do niego przychylił i po raz pierwszy w III RP został ogłoszony jeden ze stanów nadzwyczajnych na terenie części kraju. W tak poważnej sprawie władza, opozycja i opinia publiczna powinny stanąć na wysokości zadania i wobec potencjalnego zagrożenia starać się wygasić wszelkie spory. Tak jednak nie jest, a u podstaw tej sytuacji leży całkowity brak zaufania do rządzących, zarówno ze strony opozycji, jak i części społeczeństwa polskiego. I trudno się temu dziwić.

Na początek luźna refleksja. Zaledwie dwa tygodnie temu snułem na tych łamach rozważania na temat fikcji, która coraz częściej zastępuje w Polsce znaną i oswojoną rzeczywistość. Pretekstem była debata na temat ewentualności wprowadzenia sankcji na Polskę przez Stany Zjednoczone w kontekście tzw. „lex TVN”. Głównym motywem tych rozważań była teza, że już sama rozmowa na powyższy temat wydawała się niewyobrażalna zaledwie kilka tygodni wcześniej. Nikogo, kto by jeszcze w lipcu starał się przestrzec przed takim scenariuszem, nie potraktowano by poważnie. Dzisiaj, zaledwie kilkanaście dni później, nikt już o tych sprawach nie pamięta. Obecnie rozmawiamy o wprowadzeniu stanu wyjątkowego na granicy z Białorusią, o wojnie hybrydowej, o możliwych prowokacjach ze strony Łukaszenki, a jednemu z najważniejszych urzędników w państwie wymyka się na konferencji prasowej mroczne określenie „stan wojenny”. Sytuacja, która jeszcze dwa tygodnie temu uznana by została za science lub raczej political fiction, obecnie jest nad Wisłą realnym wyzwaniem. Powtórzę zatem raz jeszcze: „rzeczywistość w Polsce wydaje się jedynie fikcją odsuniętą w czasie”. W coraz krótszym czasie niestety.

Sytuacja jest jednak poważna. Trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do kryzysu dyplomatycznego na linii Polska-USA, który został wywołany przez absurdalne i szkodliwe plany rządu polskiego uderzające w wolność słowa, tym razem trudno winić za obecną sytuację stronę polską. Satrapa sąsiedniej Białorusi bez wątpienia stara się zdestabilizować granicę zewnętrzną Unii Europejskiej, a zarazem wywołać chaos w społeczeństwie, nie tylko zresztą polskim. Co jednak najgorsze – niezwykle łatwo mu to przychodzi. O ile – jak wspomniano – polskie władze nie wywołały tego kryzysu, to niestety nieadekwatna reakcja kryzys ten tylko pogłębia. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem nadużywania w kontekście sytuacji na granicy polsko-białoruskiej określenia „wojna hybrydowa”, bo termin ten ma konkretną definicję, a wydarzenia m.in. w Usnarzu Górnym z całą pewnością go nie wyczerpują. Okazało się bowiem, że by próbować zdestabilizować sytuację w Polsce wcale nie potrzebny jest najazd tzw. „zielonych ludzików”, akty terrorystyczne, ataki cybernetyczne, czy daleko posunięta dezinformacja (a więc te elementy, które m.in. składają się na tzw. wojnę hybrydową). Wystarczy posłużyć się bogu ducha winnymi ludźmi, którzy szukają lepszego życia, a często wręcz uciekają przed śmiercią. Polskie władze, tak obawiające się prowokacji, nie zauważyły, że już na samym początku kryzysu dały się sprowokować. Sprowokowane, zareagowały dokładnie tak, jak tego mógł oczekiwać Łukaszenka – zamiast zgodnie z prawem objąć opieką uchodźców, uszczelnić granicę, poprosić o pomoc Frontex, umiędzynarodowić kryzys i podjąć ostrą reakcję dyplomatyczną z sankcjami na Białoruś włącznie, uderzyły w najsłabszych. Utraciły tym samym marne resztki zaufania tej części opinii publicznej, która z zażenowaniem, wstydem i oburzeniem oglądała od niemal trzech tygodni obrazki z Usnarza Górnego. Zaufania, które jest kwestią podstawową, by społeczeństwo mogło zgodzić się bez szemrania na rzecz tak bezprecedensową, jak wprowadzenie stanu wyjątkowego.

O co tak naprawdę chodzi? Opozycja np. słusznie zauważa, że stan pandemii, zatkane szpitale i tysiące ofiar śmiertelnych nie wydawały się dla rządzących wystarczającym powodem, by wprowadzić w Polsce jeden ze stanów nadzwyczajnych. Powodem ma być za to hipotetyczna groźba prowokacji ze strony reżimu Łukaszenki i rozpoczynające się za kilka dni rosyjsko-białoruskie manewry Zapad, które odbywają się przecież nie pierwszy raz. Nie uważam, że należy te potencjalne zagrożenia lekceważyć – odpowiedzialne władze muszą rozważać każdą ewentualność, zwłaszcza w tak niestabilnej sytuacji geopolitycznej, w jakiej znajduje się Polska. Porwanie samolotu linii Ryanair z Romanem Protasiewiczem na pokładzie przez reżim Łukaszenki pokazało dobitnie, że po białoruskim satrapie wszystkiego można się spodziewać. Tylko, czy wprowadzenie stanu wyjątkowego przy granicy polsko-białoruskiej jest proporcjonalną reakcją na operację służb specjalnych Białorusi? Czy nie jest to przypadkiem reakcja, jakiej oczekiwał po Polsce białoruski reżim?

No ale załóżmy, że są ku temu podstawy. W końcu Litwa i Łotwa przyjęły podobne rozwiązania i wprowadziły odpowiedniki przewidzianego w polskiej konstytucji stanu wyjątkowego (Polska nie jest jednak krajem małym i niemal bezbronnym, więc nie powinna reagować tak histerycznie). Nawet tam jednak decyzja spotkała się z krytyką obrońców praw człowieka i sporej części opinii publicznej. Wskazywano na brak kontroli nad działaniami straży granicznej i służb mundurowych oraz nasilenie się przemocy wobec uchodźców, którzy są jedynie bezwolnym narzędziem w rękach Łukaszenki. Tam jednak zaufanie do rządów jest większe niż w Polsce, a podziały w społeczeństwach nie tak ostre. Tam rządy nie naruszały trójpodziału władzy, nie atakowały mediów, nie napuszczały na siebie obywateli, nie łamały własnych konstytucji. Znowu więc wracamy do kwestii zaufania, a przez to do legitymizacji wprowadzenia tak poważnego kroku prawnego, jakim jest ogłoszenie stanu wyjątkowego.

Doświadczenia z dotychczasowymi rządami PiS, zwłaszcza biorąc pod uwagę „osiągnięcia” tej formacji w polityce międzynarodowej, nie dają najmniejszych podstaw by intencje tej władzy brać za dobrą monetę. I to jest największa tragedia, ponieważ nawet gdyby w tym konkretnym przypadku władza miała rację, to znaczna część społeczeństwa tej władzy po prostu nie wierzy. Jeśli dodatkowo umieścimy ograniczenia związane z wprowadzeniem stanu wyjątkowego w kontekście ostatniego ataku na wolne media, to mamy solidne podstawy by sądzić, że nie o bezpieczeństwo państwa tu chodzi, a o monopol informacyjny. Po wprowadzeniu stanu wyjątkowego można bezkarnie usunąć z granicy nie tylko wolontariuszy organizacji pozarządowych, obrońców praw człowieka, ale przede wszystkim niezależnych dziennikarzy. Jedynym źródłem informacji z Usnarza Górnego stanie się Telewizja Polska. Nikt nie będzie patrzył rządzącym na ręce. Ten niewielki fragment Polski będzie teraz na co najmniej 30 dni wymarzonym krajem Jarosława Kaczyńskiego, gdzie informacja jest ściśle kontrolowana i reglamentowana, a media na całkowitych usługach władzy.

Wprowadzenie stanu wyjątkowego to sytuacja bezprecedensowa w naszym kraju, która powinna opierać się na zgodzie, a przynajmniej przyzwoleniu ze strony opozycji i opinii publicznej. Wymagająca elementarnego zaufania do władzy. Jedyny jednak stan jaki dotychczas udało się temu rządowi z powodzeniem wprowadzić, to stan wyjątkowego braku zaufania. I to się teraz mści.

 

Autor zdjęcia:

 

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

 

Hipoteza zamachu i inne hipotezy :)

Badając przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem należy brać pod uwagę wszystkie możliwości. Nie oznacza to jednak, że każda hipoteza jest równie prawdopodobna. I z prawdopodobieństwem ocierającym się o pewność  wiemy już jaka były zasadnicza przyczyna katastrofy.  Była nią niezwykle zła pogoda i zupełny brak odpowiedzialności ze strony polskich czynników (nie rozstrzygam czy było to otoczenie Prezydenta Kaczyńskiego czy też szerszy krąg ludzi), by w tych niedopuszczalnych lądowanie warunkach lądować.  W tym zakresie żaden z później poznanych faktów nie obalił wniosków komisji Millera. Katastrofa bardzo źle świadczy o procedurach bezpieczeństwa  w naszym państwie i szerzej  – o rozumieniu, jakie jest znaczenie dla państwa ściśle formalnych procedur.

Kwestionujący taką wersję wydarzeń (powtarzam – wersję o najwyższym prawdopodobieństwie) wysuwają najrozmaitsze inne przypuszczenia. Generalnie można te przypuszczenia podzielić na dwie grupy.

Pierwsza grupa  mówi o tym, że katastrofę spowodowały zaniedbania strony rosyjskiej (złe nakierowanie samolotu, brak odpowiedniego przygotowania lotniska itd.).  Zaniedbania takie należy nawet założyć , lecz nie byłyby one przyczyną katastrofy, gdyby samolot nie usiłował w gęstej mgle lądować.

Druga grupa domniemuje  zamach, przy czym owych wersji jest co najmniej kilka. Zaniedbania  te (złe naprowadzanie) miało charakter celowy. Druga wersja to, że w samolocie wybuchła bomba itd.  Jeśli jednak mylne naprowadzanie było celowe, to na zamach strona rosyjska musiałaby się zdecydować w ostatniej chwili (bowiem przy lepszej pogodzie nie mogłoby to być skuteczne). Nie wydaje się, aby taką decyzję można było podjąć w ostatniej chwili.

Bomba natomiast w samolocie nie wybuchła, bowiem wybuch wywołałby odpowiednie zmiany mechaniczne poszczególnych części samolotu. Tego nikt nie stwierdził (dla oponentów może być to oczywiście argument nieskuteczny, jeśli twierdzą oni, że wszystko na tym świecie) może być sfałszowane).

Zostaje kwestia sladów trotylu, choć wcale nie wiadomo czy on tam był. Załóżmy jednak, że bombę (trotyl) podłożono. Ponieważ nie było jednak wybuchu, to znaczyłoby, że zamach przygotowywano, ale go nie przeprowadzono. Trudno sobie wyobrazić, żeby katastrofę usiłowano sprowokować na wiele sposobów (i złe naprowadzanie i bomba).

Jest też kwestia cui bono? Kto miałby odnieść korzyść z takiego zamachu?

Prezydent Kaczyńśki był istotnie w jakiś sposób niewygodny dla Mokswy szczególnie ze względu na swoje zaangażowanie na Kaukazie. To jednak tylko jedna strona medalu. Prezydent Lech Kaczyński wedle notowań przedwyborczych miał bardzo małe szanse na ponowny wybór. Jarosław Kaczyński osiągnął wynik dużo lepszy z uwagi na zrozumiałe współczucie, jakie wywoła śmierć jego Brata jak i złagodzenie retoryki na czas kampanii.

Dla Moskwy wybór Lecha Kaczyńskiego byłby korzystniejszy, bowiem jego oraz PiS-u polityka konfrontująca Polskę na wszystkich niemal frontach (eurosceptyczna, antyniemiecka i antyrosyjska i bez szans na poparcie amerykańskie w dokonującym resetu w stosunkach z Moskwą Waszyngtonie)  izolowałaby Polskę na arenie międzynarodowej. Proeuropejska związana ze zbliżeniem z Niemcami polityka Warszawy jest dla Moskwy znacznie trudniejszym orzechem do zgryzienia.

Kalkulując na chłodno Moskwa nie miałaby żadnego interesu w dokonywaniu zamachu, tym bardziej, że organizowanie go związane byłoby z ogromnym ryzykiem zupełnej utraty zaufania w całym świecie.

+++

Kwestie przyczyn katastrofy i pytania cui bono, należy oddzielić od kwestii tego, co działo się i dzieje po katastrofie. Łatwo wskazać na duże błędy w prowadzeniu śledztwa, a w każdym razie w polityce informacyjnej jego dotyczącej. Moim zdaniem strona rządowa nie doceniła ogromu symbolicznego znaczenia tego  co się stało (co wydaje się  pochodną szerszego problemu jakim jest brak odpowiedniego zrozumienia dla kwestii kultury pamięci czy polityki historycznej). Sprawy powierzono technokratycznym procedurom, które okazały się w tej sytuacji nie wystarczające. Przecież to sam rząd mógł zaproponować budowę pomnika, wydać książkę pamiątkową ofiar katastrofy itd. Tego jednak nie zrobiono i inicjatywę przejęli „nawiedzeni” często przeciwnicy polityczni rządu. Każde niedociągnięcie w śledztwie i niejasność (zrozumiałe, że musiały się one zdarzać) były nie tyle wyolbrzymiane (co w takiej sprawie jest też zrozumiałe), ale służyły jako przesłanka do wniosku, że rząd ma coś do ukrycia , a więc  i konstruowania hipotezy zamachu.

Sytuacja ta niemal zdewastowała ideowo prawicowo-konserwatywną opozycję, która z kwestię smoleńską uczyniła swoim zasadniczym tematem politycznym, usiłując zdestabilizować sytuację w kraju i dążąc do obalenia rządu (a nie wygrania następnych wyborów po upływie kadencji).

Wydaje się, że należy brać pod uwagę jeszcze inny czynnik , jakim jest Moskwa. Oczywiste jest, że to co się dzieje w Warszawie jest tam pilnie obserwowane. Początkowo Moskwa była bardzo ostrożna. Narastające podziały w Warszawie stwarzały  jednak i stwarzają dla Moskwy możliwości gry. Należy jedynie co pewien czas podrzucać odpowiednie materiały na „podpałkę”. Gdy prezes Kaczyński złagodził swoją linię, pojawiły się skandaliczne zdjęcia, które znów musiały rozpalić w Polsce emocje.

Obecna sytuacja z „trotylem” nie dotyczy samej tylko Rzp. Red.Gmyz wykazał w oczywisty sposób brak profesjonalizmu pisząc tekst o tak dalece idących wnioskach na podstawie tak małej ilości przesłanek. Jeszcze mniej profesjonalizmu wykazał red.nacz. Wróblewski, że taki tekst puścił, bowiem zdając sobie sprawę z jego wagi musiał go przecież czytać wielokrotnie.

Ktoś jednak w takiej czy innej formie takie ślady informacji red. Gmyzowi podsunął. Źródłem ma być prokuratura wojskowa, która jednak zaprzeczyła informacjom zawartym w tekście Rzp. Pozostaje jednak jakieś tajemnicze źródło informacji red. Gmyza. Czym ono jest?

Wiadomo, że prokuratura wojskową ma na pieńku z premierem Tuskiem, który miał zamiar (niepotrzebną) prokuraturę wojskową zlikwidować.  Niezdarne prowadzenie śledztwa przez PW może być paradoksalnie sposobem obrony. Wpychając premiera w coraz większe kłopoty związane ze sledztwem, PW czyniłaby się niezbędną i chroniła  przed likwidacją. To może być jedna przyczyna nieszczęsnego wycieku.

Druga hipoteza brzmiałaby bardziej niepokojąco. Źródło przecieku dla red. Gmyza (którego on jest zupełnie nieświadomy) byłoby znacznie dalej i poza granicami kraju.

Byłoby już w chwili obecnej fantazjowaniem, że Moskwa  podsuwa rzekome informacje o rosyjskim zamachu. Dalej byłyby to jedynie przesłanki. W Warszawie mogłoby jednak one  obalić rząd. Moskwie niczym by to nie groziło.

Tak jest bowiem w kulisach polityki, że emocje i głupota służą lepiej obcym służbom niż najlepsi agenci. Tych już właściwie nie potrzeba, starczy jedynie naciskać na odpowiednie dźwignie emocji.

About these ads

GA_googleAddAttr(„AdOpt”, „1”);
GA_googleAddAttr(„Origin”, „other”);
GA_googleAddAttr(„LangId”, „58”);
GA_googleAddAttr(„Domain”, „kazwoy.wordpress.com”);
GA_googleAddAttr(„BlogId”, „21499841”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „polityka-polska”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „zapiski-obywatela”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „cezary-gmyz”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „katastrofa-pod-smolenskiem”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „moskwa-i-smolensk”);
GA_googleAddAttr(„Tag”, „tomasz-wroblewski”);
GA_googleAddAttr(„theme_bg”, „ffffff”);
GA_googleAddAttr(„theme_text”, „333333”);
GA_googleAddAttr(„theme_link”, „222222”);
GA_googleAddAttr(„theme_border”, „dddddd”);
GA_googleAddAttr(„theme_url”, „346ba4”);
GA_googleAddAdSensePageAttr(„google_page_url”, „http://kazwoy.wordpress.com/2012/11/03/hipoteza-zamachu-i-inne-hipotezy/”);
GA_googleFillSlot(„wpcom_below_post”);

div.wpadvert>div { margin-top: 1em; }

jQuery( window ).load( function() {
if ( jQuery(„.wpadvert script[src*=’shareth.ru’]”).length > 0 || jQuery(„.wpadvert .sharethrough-placement”).length > 0 ) {
jQuery( ‚.wpadvert’ ).css( ‚width’, ‚400px’ );
}
setTimeout(function(){if(typeof GS_googleAddAdSenseService !== ‚function’){new Image().src=document.location.protocol+”//stats.wordpress.com/g.gif?v=wpcom-no-pv&x_noads=adblock&baba=”+Math.random()}},100);
} );

Kultura społeczna demokracji liberalnej :)

Dla prawidłowego funkcjonowania ustroju państwa konieczna jest odpowiednia dla tego ustroju kultura społeczna. Ta kultura może być wynikiem oddziaływania pozaustrojowych czynników i wówczas jest ona podstawą zmiany dotychczasowego ustroju na taki, który tej kulturze odpowiada, albo też może być ona skutkiem kulturotwórczego oddziaływania ustroju istniejącego. Dążenie społeczeństwa ukraińskiego do niezależności od wpływów rosyjskich i do związku z Zachodem, jest przykładem tej pierwszej możliwości, prowadzi bowiem od autorytaryzmu do ustroju demokracji liberalnej. Z kolei ustrój autorytarny w Rosji, wspomagany terrorem i propagandą, to przykład kształtowania kultury społecznej, będącej fundamentem tego ustroju.

Skuteczność wpływu kultury społecznej na zmianę ustroju państwa zależy jednak od tego czy te wzory są w praktyce realizowane w życiu społecznym, czy tylko deklarowane. Deklarowane przywiązanie do określonych wzorów myślenia i zachowania może bowiem wynikać z powierzchownej oceny ich atrakcyjności, a nie z faktycznego stosowania się do nich, co wymaga odrzucenia mocno niekiedy utrwalonych stereotypów kulturowych. W sytuacji wyłącznie deklaratywnego poparcia zmian ustrojowych w wypadku przechodzenia od ustroju autorytarnego do demokratycznego, czego przykładem jest Polska i inne kraje dawnej tak zwanej „demokracji ludowej”, zmiana kulturowa zwykle nie nadąża za formalną zmianą ustroju. Zmiany w kulturze następują powoli i często pojawiają się nawroty do dawnej mentalności. Zmiana ta poza tym zachodzi nierównomiernie w różnych środowiskach społecznych. W Polsce po przeszło trzydziestu latach od formalnej zmiany ustroju kultura społeczna właściwa dla demokracji liberalnej powinna być już w znacznym stopniu upowszechniona. Powód, dla którego tak nie jest, wynika z jednej strony z błędów popełnianych przez rządy liberalne, które doprowadziły do zbyt dużego zróżnicowania poziomu życia obywateli, z których część nie tylko nie stała się beneficjentami transformacji ustrojowej, ale poniosła wyłącznie jej koszty. Z drugiej strony natomiast, ale w ścisłym połączeniu z tym pierwszym powodem, pojawiły się ugrupowania polityczne przeciwne demokracji liberalnej, o charakterze populistycznym i nacjonalistycznym, korzystające w znacznym stopniu ze wsparcia Kościoła katolickiego.

Mimo że Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy brnie coraz bardziej w kierunku ustroju autorytarnego, oddalając się od demokracji liberalnej, warto uświadomić sobie, jakie wzory kulturowe są niezbędne w społeczeństwie, aby ono rozumiało ustrój demokracji liberalnej i dobrze się w nim czuło. Jest to potrzebne po to, aby w środowiskach liberalnych w pełni uświadomić sobie potrzebę takiego ukierunkowania edukacji i pedagogiki społecznej, które przyczyni się do szerokiego upowszechnienia odpowiednich wzorów kulturowych, kiedy Zjednoczona Prawica straci władzę. Jest to również potrzebne po to, aby uświadomić sobie jak wielka jest luka kulturowa w Polsce między kulturą pożądaną, jeśli chcemy być krajem Zachodu, a kulturą istniejącą, będącą dziwną mieszanką wzorów z okresu przedwojennego i z czasu PRL-u.

To, co w szczególny sposób wyróżnia ustrój demokracji liberalnej, to fakt, że jest on jedynym ustrojem, w którym państwo służy swoim obywatelom, a nie odwrotnie, jak w przypadku państwa wyznaniowego, gdzie zarówno państwo, jak i obywatele służyć mają Bogu, a w rzeczywistości instytucji Kościoła, państwa autorytarnego, gdzie obywatele służą wodzowi lub warstwie uprzywilejowanej, czy państwa totalitarnego, gdzie obywatele służą ideologii.

Na kulturę społeczną składają się trzy elementy. Po pierwsze jest to określona hierarchia wartości, po drugie, wynikające z tych wartości normy moralne i obyczajowe, i wreszcie po trzecie – wynikające z tych norm wzory zachowań.

Najważniejszą wartością, znajdującą się na szczycie hierarchii, którą powinien kierować się aparat władzy państwowej w demokracji liberalnej jest wolność jednostki ludzkiej. Według klasycznej interpretacji Johna Stuarta Milla, chodzi o powiązanie swobody wyboru sposobu życia z odpowiedzialnością za innych. Granicą wolności człowieka jest zatem ograniczenie wolności innych ludzi. Wolność polega zatem na wykształceniu wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne.

W państwach autorytarnych wolności przeciwstawia się bezpieczeństwo. Wolność obywateli jest bowiem nie do pogodzenia z wolą władzy uczynienia z nich bezwolnych uczestników systemu, łatwo podporządkowujących się jej wymaganiom. Bezpieczeństwo ma w tych warunkach być wartością, którą obywatele otrzymują w zamian za rezygnację z wolności. Władza oferuje im tę wartość, wskazując licznych wrogów i własną siłę zdolną do obrony obywateli przed nimi. Wolność wymaga od człowieka aktywności, aby ją wykorzystać zgodnie ze swoimi celami. Bezpieczeństwo i świadomość posiadania opiekuna z tej aktywności zwalnia. Niestety w Polsce jest wiele ludzi, którzy zamiast osobistej aktywności wolą opiekę ze strony państwa. Gdyby było inaczej, PiS nigdy by nie doszedł do władzy.

Realizacja wartości, jaką jest wolność, wymaga akceptacji trzech innych wartości, które wolność tę konstytuują. Są to: egalitaryzm, pluralizm i aktywizm.

Egalitaryzm

Egalitaryzm bezpośrednio nawiązuje do definicji wolności według Milla. Nierówne traktowanie ludzi oznacza bowiem, że część z nich pozbawiona będzie wolności częściowo lub całkowicie. Egalitaryzm związany jest z pojęciem sprawiedliwości, w której wyróżnić można trzy jej aspekty: dystrybucyjny, który dotyczy sprawiedliwego (w tym wypadku nie zawsze równego) podziału korzyści, zasobów i obowiązków; proceduralny, który określa tryb rozwiązywania konfliktu interesów; oraz interakcyjny, który dotyczy właściwego sposobu postępowania wobec innych ludzi. Stosownie do tego podziału wyróżnić należy egalitaryzm ekonomiczny, który oznacza dążenie do niwelowania różnic w poziomach zamożności, jeśli nie wynikają one z różnicy nakładów i efektów pracy; egalitaryzm prawny, czyli równość obywateli wobec prawa; oraz egalitaryzm społeczny, oznaczający szacunek i poczucie godności wszystkim uczestnikom relacji społecznych.

W demokracji liberalnej formalne rozwiązania ustrojowe służące wartości egalitaryzmu to progresywny system podatkowy i praworządność, którą charakteryzuje ochrona praw człowieka, trójpodział władz oraz niezawisłość władzy sądowniczej i instytucji demokratycznych.

Do bardziej szczegółowych wzorów kulturowych wspierających wartość egalitaryzmu należy zaliczyć dwie normy moralne i wynikające z nich dwa wzory zachowania. Pierwszą z nich jest norma przestrzegania prawa. Niezależnie od tego czy dany przepis jest wygodny, czy niewygodny, korzystny lub nie, obywatel ma moralny obowiązek stosowania się do niego. Z normy tej wynika wzór zachowania, jakim jest sygnalizowanie przypadków łamania prawa przez innych ludzi lub instytucje. Drugą normą moralną jest obiektywizm ocen stosowany wobec ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o odrzucenie wszelkich preferencji i stereotypów wynikających z uprzedzeń, partykularyzmu, kolesiostwa i nepotyzmu. Z normy tej wynika wzór zachowania polegający na reagowaniu na wszelkie przejawy dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu.

Jeśli po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku, a zwłaszcza podczas starań o wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku, pojawiły się pewne próby upowszechniania wzorów kulturowych właściwych dla demokracji liberalnej, to po dojściu do władzy Prawa i Sprawiedliwości, zwłaszcza po 2015 roku, nastąpił widoczny regres kulturowy. Został on spowodowany wysiłkami na rzecz zmiany ustrojowej, czemu służyła reforma sądownictwa dokonywana z pogwałceniem konstytucji i prawa unijnego. W jej rezultacie zrezygnowano z ochrony praw człowieka, trójpodziału władzy i niezawisłości sądów oraz innych instytucji, które w demokracji liberalnej muszą być niezależne od władzy wykonawczej.

Doszło do tego, że bezczelne łamanie prawa przez władzę i dostosowywanie go do własnych zamierzeń, w szerokich kręgach społecznych nie robi większego wrażenia. Często można się spotkać z przekonaniem, że rządy prawa to utopia, bo to władza rządzi prawem. Co więcej, łamanie prawa przez rządzących jest niekiedy przedmiotem podziwu dla ich sprytu i pomysłowości. To zupełnie tak, jak podziwianie złodziei samochodów za ich techniczną maestrię. Rządy PiS-u prowadzą więc do postępującej demoralizacji społecznej, skoro konstytucję i wynikające z niej regulacje prawne traktuje się jak przedmiot gry politycznej. Informowanie organów ścigania o postępowaniu niezgodnym z prawem, znów jak dawniej w czasach okupacji i PRL-u, traktowane jest jako niemoralne donosicielstwo.

Rządzenie Zjednoczonej Prawicy przez dzielenie społeczeństwa i wskazywanie wrogów przekreśla normę obiektywizmu ocen, a co za tym idzie egalitaryzm społeczny. Napiętnowani stają się ludzie LGBT+, uchodźcy z krajów egzotycznych, ateiści, przeciwni nacjonalizmowi zwolennicy lewicy i liberałowie. Zamiast walczyć z uprzedzeniami, prawicowa władza je wzmacnia. Kształtowane w ten sposób kulturowe wzory zachowań wyrażane są przez nacjonalistyczne bojówki w przemocy słownej i fizycznej w stosunku do ludzi odbiegających od modelu Polaka – katolika.

 Pluralizm

Pluralizm, czyli różnorodność społeczna, charakteryzująca się rozproszeniem poglądów, stylów życia, wierzeń i ideałów, jest niezbędnym warunkiem poczucia wolności. „Żyj jak chcesz i pozwól innym tak żyć” to jedno z podstawowych haseł liberalnej kultury społecznej, oczywiście zawsze z zastrzeżeniem, że wybrany sposób funkcjonowania w społeczeństwie nie ogranicza innym swobody wyboru. Różnorodność kulturowa społeczeństwa, wynikająca z wielonarodowości, jest znanym od dawna czynnikiem prorozwojowym. Krzyżowanie się rozmaitych punktów widzenia i zwyczajów sprzyja bowiem twórczości, w przeciwieństwie do społeczeństwa kulturowo homogenicznego.

Różnorodność społeczna jest trudna do zaakceptowania dla władzy autorytarnej, która zawsze dąży do jednolitego modelu społecznego, który będzie najbardziej sprzyjał jej celom. Wrogiem różnorodności jest fundamentalizm religijny lub ideologiczny. Oznacza on brak zgody na odstępstwa ludzi od przyjętych za właściwe wzorów myślenia i zachowania, w trosce o stworzenie idealnego modelu funkcjonowania państwa. Tymczasem ludzka omylność i różnorodność potrzeb przekreślają możliwość stworzenia świata idealnego. Żadna jednolita totalna koncepcja ładu społecznego jest zatem nie do przyjęcia. Negatywny stosunek do pluralizmu wynika też z niskiej tolerancji niepewności i wyraża się w tendencji do maksymalnego upraszczania procesów poznawczych. Dążenie do prostoty jest w istocie próbą realizacji stanu idealnego, który – jako taki – ma charakter ponadczasowy i uniwersalny.

Prawa człowieka jako jednostki mogą być chronione tylko w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji. Rozwiązaniem ustrojowym służącym wartości pluralizmu jest ideologiczna neutralność władzy państwowej. Odnosi się to nie tylko do zakazu jakiejkolwiek indoktrynacji ideologicznej w instytucjach państwowych, ale przede wszystkim do systemu prawa. W systemie tym trzeba unikać wszelkich nakazów i zakazów pochodzenia religijnego lub ideologicznego ograniczających wolność jednostki ludzkiej.

Pluralizm społeczny oznacza heterogeniczną kulturę społeczną. W tej różnorodności wzorów kulturowych muszą jednak dominować dwie normy społeczne: moralna i obyczajowa oraz trzy wzory zachowań, które wspierają wartość pluralizmu. Jest to norma moralna tolerancji, która ma w tym wypadku zasadnicze znaczenie. Ta norma stawia ludziom trudne wymagania; trzeba tolerować (co nie znaczy zgadzać się z nimi) zachowania i poglądy, których się nie rozumie lub które z różnych powodów budzą sprzeciw. Ale taka właśnie jest natura demokracji, w której wolność jest dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych. Normą obyczajową jest natomiast relatywizm ocen dotyczących ludzi i sytuacji. Chodzi tutaj o uwzględnianie kontekstu i rozmaitych uwarunkowań dotyczących przedmiotu oceny. Ów relatywizm oznacza więc konieczność odejścia od stereotypów i nawyków, dzięki którym wielu ludzi postrzega wyobrażony obraz świata. Przykładem typowych błędów poznawczych wynikających z braku relatywizmu jest petryfikacja będąca skłonnością do niedostrzegania zmian, jakim obiekty podlegają w czasie. Dotyczy to zwłaszcza postaw i poglądów ludzi. Drugim typowym błędem jest generalizacja, przejawiająca się na przykład w przenoszeniu negatywnej oceny twórcy także na jego dzieła, czy w przekonaniu, że człowiek dopuszczający się czynów niemoralnych szkodzi reputacji grupy społecznej, której jest członkiem, lub na odwrót – negatywna ocena przypisana grupie społecznej przekłada się na negatywny stosunek do każdego z jej członków.

Wzorem zachowania wynikającym z normy tolerancji jest dostrzeganie i reagowanie na sytuacje, w których czyjeś zachowanie lub poglądy mogą prowadzić do czyjejś krzywdy. Tolerancja ma swoje granice. Krzywdą jest jednak zagrożenie czyjegoś bezpieczeństwa, a nie głoszenie poglądów, które komuś mogą być niemiłe. Wolność słowa jest cechą pluralizmu i w ogóle demokracji liberalnej. Kiedy jednak głoszony pogląd sieje nienawiść, która może spowodować fizyczne ataki lub społeczny ostracyzm i śmierć cywilną wobec członków danej grupy społecznej, wówczas jego głoszenia należy zabronić.

W przypadku obyczajowej normy relatywizmu ocen, wynikają z niej dwa kulturowe wzory zachowań. Pierwszym jest wymóg koncyliacyjności i dążenia do kompromisu w rozmaitych sporach społecznych. Spierające się strony nie mogą względem siebie przyjmować wrogiej postawy. Natura demokracji polega na tym, że ciągle trzeba coś uzgadniać, kogoś przekonywać i być gotowym do ustępstw i kompromisów. Drugim wzorem zachowań jest wstrzemięźliwość argumentacyjna w relacjach społecznych. Zasada argumentacyjnej wstrzemięźliwości nawołuje, aby uczestnicy publicznego dyskursu zrezygnowali z głębszych ideologicznych uzasadnień swoich zamierzeń, ograniczając się jedynie do konkluzji praktycznych. Wtedy łatwiej o znalezienie kompromisowego rozwiązania. Trudno bowiem oczekiwać, aby ktoś mógł zaakceptować rozwiązanie oparte na zasadach ideologicznych czy religijnych, których on nie uznaje, jak w przypadku sporu o dopuszczalność aborcji lub eutanazji.

Nie ulega wątpliwości, że mimo formalnej akceptacji pluralizmu, polityka Zjednoczonej Prawicy nie służy realizacji tej wartości. Rządzące w Polsce środowisko polityczne nie próbuje być ideologicznie neutralne. Nacjonalizm i katolicyzm są jednoznacznie preferowane w szkolnictwie i w praktyce wymiaru sprawiedliwości. Wypowiedzi i działania ministrów Czarnka i Ziobry nie pozostawiają żadnej wątpliwości i prowadzą wprost do organizacyjnej i prawnej ochrony popieranych postaw i wydarzeń, przy jednoczesnym gorliwym ściganiu tych, którzy nie mieszczą się w prawicowej ideologii. System prawa również zasadniczo odbiega od wymagań demokracji liberalnej, ponieważ wiele ustaw i przepisów ma genezę religijną, co sprawia, że ograniczają one wolność części obywateli, wnikając głęboko w sferę ich życia prywatnego. Przykładem mogą być sprawy aborcji czy antykoncepcji, które w państwie demokracji liberalnej nie powinny w ogóle podlegać regulacji prawnej.

Odejściu od wartości pluralizmu służy również wspomniana już zasada „dziel i rządź”, stosowana przez Zjednoczoną Prawicę. Prowadzi ona do podziału społeczeństwa na wrogie wobec siebie grupy, w których normy tolerancji i relatywizmu nie są stosowane.

Aktywizm

Aktywizm jest wartością, dzięki której realizuje się wolność człowieka. Egalitaryzm i pluralizm są warunkami wolności, natomiast aktywizm jest jej wyrazem. Chodzi więc o działania, które dają poczucie sprawstwa. Realizacja wartości, jaką jest aktywizm, pozwala człowiekowi osiągać zamierzone cele. Im bardziej te cele są ambitne, tym bardziej ich osiągnięcie wymaga przekraczania osobistych ograniczeń. Najczęściej zatem aktywizm oznacza umiejętność współpracy z innymi ludźmi, dzięki czemu można realizować cele, które są nieosiągalne w działaniu indywidualnym.

Rozwiązania ustrojowe sprzyjające upowszechnianiu wartości aktywizmu to stosowanie przez państwo zasady pomocniczości poprzez decentralizację i wzmacnianie samorządności lokalnej oraz wspomaganie organizacji pozarządowych. W rezultacie tworzenia tych warunków następuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Sytuacja, w której ludzie łączą się dla realizacji rozmaitych projektów mających na celu poprawę jakości życia i rozwiązywanie większości problemów na szczeblu lokalnym, oznacza tworzenie oddolnego porządku społecznego, w czym wyraża się istota demokracji liberalnej.

Warunkiem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego są nie tylko wspomagające działania władzy państwowej, ale również określona kultura społeczna sprzyjająca obywatelskiej dojrzałości. Jej charakterystyczną cechą jest wysoki poziom zainteresowania życiem społecznym i funkcjonowaniem państwa. Jest to cecha wymierzona przeciwko obojętności na sprawy, które nie dotyczą ludzi bezpośrednio, czyli zamykania się w kręgu własnych osobistych spraw. Drugą istotną cechą tej kultury jest wysoki poziom zaufania w społeczeństwie, bez którego współpraca i wspólne rozwiązywanie problemów są niemożliwe.

Kultura aktywizmu opiera się zatem na dwóch normach społecznych. Pierwszą jest norma moralna wrażliwości społecznej, która oznacza zainteresowanie sprawami dziejącymi się nie tylko w obszarze własnej aktywności, ale i znajdującymi się poza tym obszarem. Wzorem zachowania, który z tej normy bezpośrednio wynika jest obowiązek spieszenia z pomocą, gdy komuś dzieje się krzywda. Nie ma przy tym znaczenia czy osoby krzywdzone należą do naszej, czy do obcej grupy społecznej.

Drugą normą społeczną wspierającą wartość aktywizmu jest norma obyczajowa identyfikacji dystrybutywnej. Identyfikacja dystrybutywna jest przeciwieństwem identyfikacji kolektywnej, która wymaga wyraźnie określonego zwornika, którym może być jakaś idea, na przykład patriotyzm, lub osoba, skupiająca wokół siebie swoich wyznawców, jak przywódca charyzmatyczny. Do tego typu identyfikacji dążą zwykle przywódcy autorytarni. W demokracji liberalnej potrzebna jest identyfikacja dystrybutywna, która oznacza solidarność jednostki z poszczególnymi członkami grupy, którzy mają podobne interesy lub znajdują się w podobnej sytuacji. Ten typ identyfikacji ma miejsce wtedy, gdy członkowie grupy muszą polegać na wzajemnej kooperacji, jeśli każdy z nich chce osiągnąć swoje cele. Identyfikacja dystrybutywna oznacza tworzenie się grup społecznych w celu realizacji przedsięwzięć dających korzyści wszystkim uczestnikom. Przedmiotem identyfikacji nie jest tu zatem nadrzędna idea, której ludzie mają służyć, ale wspólnota interesów ludzi, którzy, dzięki ekwiwalentności wymiany zasobów, którymi dysponują, mogą sobie wzajemnie pomóc. Ten typ identyfikacji jest na ogół mniej trwały od identyfikacji kolektywnej, ponieważ możliwości wzajemnej pomocy zwykle szybko się wyczerpują i drogi uczestników grupy się rozchodzą. Kulturowym wzorem zachowania wynikającym z identyfikacji dystrybutywnej są otwartość w relacjach społecznych i zaufanie do uczestników grupy.

Formalnie rząd PiS-u nie wyeliminował warunków aktywizmu. Nadal są samorządy lokalne i organizacje pozarządowe. Niemniej jednak centralistyczna i ideologicznie skażona polityka tego rządu znacznie te warunki pogorszyła. Samorządom ograniczono zasilanie finansowe. Zasilanie to zostało w dodatku zróżnicowane. Na większą pomoc ze strony państwa mogą liczyć tylko te samorządy i organizacje pozarządowe, które w pełni realizują cele władzy PiS-u. Pozostałe muszą sobie radzić same. Trudno także o rozwój społeczeństwa obywatelskiego, gdy ustawicznie dzieli się środowiska społeczne na dobre i złe, na patriotów i zdrajców, na propolskie i antypolskie.

Zjawiskiem pozytywnym, świadczącym o dużej wrażliwości społecznej, była spontaniczna pomoc udzielana uchodźcom z Ukrainy. W tym samym jednak czasie sondaże wskazują, że większość polskiego społeczeństwa popiera represyjną politykę rządu w stosunku do uchodźców na granicy z Białorusią. Tłumaczenie tego bliskością kulturową Ukraińców w przeciwieństwie do uchodźców z Syrii, Afganistanu czy Afryki, podważa wartość tej wrażliwości i świadczy o uprzedzeniach rasistowskich.

Potwierdza się też stara teza socjologiczna o luce identyfikacyjnej w polskim społeczeństwie. Polki i Polacy identyfikują się bowiem przede wszystkim ze swoim najbliższym otoczeniem społecznym i z całym narodem. Rzadko natomiast identyfikują się z pośrednimi obszarami funkcjonowania państwa. Dominuje zatem w polskiej obyczajowości identyfikacja kolektywna, a nie dystrybutywna, na której bazuje społeczeństwo obywatelskie. W związku z tym nie dziwi brak zaufania i otwartości w relacjach społecznych. Wyniki badań wskazują, że pod względem tego kulturowego wzoru zachowania zajmujemy ostatnie miejsce w Europie.

 

Autor zdjęcia: Maciej Nux

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

 

Jak bronić liberalizmu? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Timothy’ego Gartona Asha, profesora studiów europejskich na Uniwersytecie Oksfordzkim, Isaiaha Berlin Professorial Fellow w St Antony’s College w Oksfordzie oraz Senior Fellow w Hoover Institution na Uniwersytecie Stanforda. Nakładem „Kultury Liberalnej” wyszły wybrane eseje Timoth’yego Gartona Asha „Obrona liberalizmu”, której motto jest punktem wyjścia do rozmowy.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak został Pan liberałem?

Timothy Garton Ash

Timothy Garton Ash (TGA): Odpowiedź na to pytanie będzie prawdopodobnie bardzo nudna, ponieważ zazwyczaj ludzie lubią historie bardziej dramatyczne. Nikt nie rodzi się liberałem. Ja dorastałem w liberalnej Anglii. Od stosunkowo młodego wieku byłem już instynktownie liberałem. Świadomym liberałem zostałem jednak w 1975 roku, kiedy jako student Uniwersytetu Oksfordzkiego siedziałem na podłodze u stóp Isaiah Berlina. Chociaż był on wówczas jednym z najsłynniejszych intelektualistów na świecie, to przybył porozmawiać z niewielką grupką studentów studiów licencjackich, a mnie po prostu zainspirował. Od tego momentu żartobliwie mówię o sobie, że Ich bin ein Berliner. Od tamtej pory jestem liberałem – co prawda, niektóre z moich przekonań uległy zmianie, ale zasadniczo niezmiennie liberałem pozostaję.

LJ: John Maynard Keynes zwykł mawiać: „Kiedy zmieniają się fakty, zmieniam zdanie”. Czy Pana poglądy zmieniły się w ciągu tych 50 lat?

TGA: Ależ zmieniły się, oczywiście! Trzeba by być bardzo głupim, gdyby się pewnych poglądów nie zmieniało! Podobnie jak bardzo wielu innych ludzi, dla których wyzwolenie Europy Środkowej i przejście na system demokracji w latach 80. i 90. było wielkim przeżyciem, ja także wierzyłem w wizję globalizacji. Nigdy nie byłem neoliberałem – nie uważałem, że wolny rynek będzie panaceum na wszystko. Wierzyłem jednak, że ogólnie rzecz biorąc, rodzaj kapitalizmu, który osiągnęliśmy w latach 90. i na początku XXI wieku, będzie pomocny dla rozwoju demokracji, godności ludzkiej i wolności.

European Liberal Forum · Ep135 How to defend liberalism with Timothy Garton Ash

 

Właśnie skończyłem pisać analizę historii współczesnej Europy. Częścią tego procesu była próba znalezienia odpowiedzi na pytanie: co poszło nie tak po 2008 roku? I tutaj, wadliwe funkcjonowanie zglobalizowanego i nadmiernie zależnego od rynków finansowych kapitalizmu jest ważną częścią tej odpowiedzi. Patrząc wstecz, prawdopodobnie największym błędem, jaki popełnili liberałowie, tacy jak ja, było zbyt ścisłe powiązanie żarliwej wiary w wolność jednostki z jednym konkretnym modelem kapitalizmu.

LJ: Czy obwinianie liberałów i liberalizmu za ekscesy Wall Street lub decyzje niektórych polityków – także lewicy – jest fair? Czy liberałowie powinni wyciągnąć z tej krytyki jakieś wnioski, czy raczej całkowicie ją odrzucić?

TGA: Nie sądzę, żeby faceci wjeżdżający do Londynu lub na Wall Street o 4 nad ranem byli neoliberałami – a tym bardziej liberałami. Błędem jest scharakteryzowanie tej sytuacji jako zjawiska o charakterze przede wszystkim ideologicznym, jako przejaw „neoliberalizmu”. Nie ma tu też podobieństwa do komunizmu, który powstał w oparciu o zbiór idei i tekstów, a ludzie aktywnie je studiowali. Komuniści czytali teksty Lenina, podczas gdy większość kapitalistów nie czytała dzieł Friedmanna (choć wyjątkiem od tej reguły był Vaclav Klaus).

Nie chodzi też o liberalizm w szerszym znaczeniu, jako ruch polityczny. Jednak szczególnie w postkomunistycznej Europie, w tym w Polsce liberalizm został zasadniczo zredukowany do jednego wymiaru liberalizmu – liberalizmu gospodarczego, co oznacza, że ​​tak naprawdę nie był to liberalizm. Nie ma bowiem liberalizmu bez uwzględnienia wymiaru politycznego i społecznego. Zasadniczo problem polegał na tym, że liberałowie tacy jak ja zbyt mocno przywiązali się do tego jednego modelu kapitalizmu.

LJ: Jaka była przyczyna skrajnego kryzysu zaufania do liberalizmu? Czy to pycha skazała liberalizm na porażkę?

TGA: Sądzę, że pycha to właściwe słowo w tym kontekście. To nie tylko pycha liberalizmu, lecz także Stanów Zjednoczonych – państwa, które uważało, że jest supermocarstwem, które może po prostu wkroczyć do Iraku i stworzyć demokrację. Była to także pycha samej Europy – która wierzyła, że stanowi wzór do naśladowania przez resztę świata.

Istnieje wiele aspektów pychy, ale z pewnością jednym z nich była pycha liberalna. Liberalizm za bardzo związał się nie tylko z tym konkretnym modelem kapitalizmu, ale także z establishmentem – z ludźmi u władzy. Taki obrót wydarzeń jest zawsze szkodliwy dla liberalizmu, ponieważ jest on wtedy identyfikowany jako ideologia bogatych i potężnych. Zjawisko to pomaga wyjaśnić głębię kryzysu, w jaki popadł liberalizm po 2008 roku.

T.G. Ash Obrona liberalizmu

Jest jednak jeszcze jeden element. Liberalizm zawsze był utożsamiany z rozumem, edukacją, nauką i postępem. Dlatego też pierwszą reakcją na populizm było nazywanie populistów głupimi, irracjonalnymi ludźmi. Tymczasem, jak powiedział kiedyś Blaise Pascal: „Serce ma swoje racje, których rozum nie zna”. Zaniedbaliśmy racje serca.

Na całym świecie – w Stanach Zjednoczonych, Francji czy Polsce – ludzie, którzy głosowali na populistów, kierowali się racjami serca. Czuli się zaniedbywani, ignorowani, poniżani przez liberalne elity z wykształceniem uniwersyteckim. Wiedzieli, co chcą przekazać za pomocą swojego protestu. Wszystko to złożyło się na wielki ruch kryzysu i autorefleksji. Niemniej jednak wielką siłą liberalizmu i powodem, dla którego wytrwał on tak długo, jest jego zdolność do samokrytyki, podawania rzeczy w wątpliwość i popadania w zapamiętałe zwątpienie. W ogólnym rozrachunku okaże się to jego siłą.

LJ: Czy liberalizm może przetrwać w świecie, w którym odrzuca się uniwersalne przekonania – zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz? Czy liberalizm powinien się dostosować? Czy może on pozostać ideologią uniwersalistyczną?

TGA: Uniwersalizm, wraz z indywidualizmem, egalitaryzmem i melioryzmem (przekonaniem, że świat może stać się lepszym dzięki wysiłkom ludzi) jest jednym z podstawowych składników każdego liberalizmu godnego tego miana. Błędna jest jednak teza, zgodnie z którą Europa uczepiła się uniwersalizmu, bowiem Europa nigdy nie była wystarczająco uniwersalna. Kiedy zaczynaliśmy, w epoce Oświecenia, z idei prawa do życia, wolności i pogoni za szczęściem korzystali przede wszystkim ​​biali właściciele ziemscy i nie były one dostępne dla większości w naszych społeczeństwach, nie mówiąc już o reszcie świata.

Dlatego większości świata liberalizm kojarzy się z nierównym traktowaniem i kolonializmem. Kontekst ten pomaga wyjaśnić, dlaczego, jeśli chodzi o wojnę w Ukrainie, reszta światowych demokracji nie staje automatycznie po stronie Zachodu. Indie i RPA są skłonne stanąć raczej po stronie Rosji – a przynajmniej zachować neutralność. Fakt, że z psychologicznego punktu widzenia stoimy teraz w obliczu odwetu za wieki liberalnego imperializmu, sam w sobie stanowi poważny problem dla liberalizmu.

Co mamy z tym zrobić? Potrzebujemy bardziej złożonego uniwersalizmu. Musimy zrozumieć, w jakich kwestiach nie należy iść na kompromis a gdzie go należy rozważyć. Na przykład pójście na kompromis w sprawie różnic kulturowych jest całkowicie rozsądny. To wyzwanie, przed którym stoimy razem z resztą świata, ale także w naszych własnych społeczeństwach. Musimy postarać się zrozumieć, czym jest złożony uniwersalizm w XXI wieku. To jedno z zasadniczych pytań, przed którym stoi Europa.

LJ: Czy jest możliwe i, co najważniejsze, fair, aby spróbować dokonać zwrotu, jeśli chodzi o migrację do Europy i w jej obrębie?

TGA: To jedno z najtrudniejszych pytań, z jakimi mamy teraz do czynienia. Nie możemy pozwolić na niekontrolowaną migrację. To nie przypadek, że motto Brexitu brzmiało: Odzyskaj kontrolę. Z pewnością musimy zarządzać imigracją, nie ma co do tego wątpliwości. Błędem, który popełniliśmy, było wpuszczenie zbyt wielu osób, a następnie uniemożliwienie im integracji. Musimy zarządzać imigracją i pozwolić na znacznie lepszą integrację, naśladując model kanadyjski.

Pozostaje jednak pytanie, co na diabła zrobimy dla kilku miliardów ludzi przebywających poza obszarem Europy oraz w zakresie presji migracyjnej – liczba osób przybywających do nas z Afryki Subsaharyjskiej i Bliskiego Wschodu będzie ogromna. Jeszcze większym wyzwaniem jest zdefiniowanie, jakiej odpowiedzi udzielimy zewnętrznie.

LJ: Czy liberalny porządek światowy może przetrwać bez globalnego imperium, takiego jak Wielka Brytania w XIX wieku czy Stany Zjednoczone na początku XX wieku? Czy to możliwe?

TGA: Jest taka świetna książka o Stanach Zjednoczonych zatytułowana „The Liberal Leviathan” Johna Ikenberry’ego (2011), która podejmuje ten problem. Autor zwraca w niej uwagę na fakt, że doświadczamy dwóch stuleci globalnego panowania Zachodu, w którym to okresie – co jest unikalne na skalę światową – hegemonicznej sztafecie pałeczka jest przekazywana pokojowo od jednego anglosaskiego liberalnego mocarstwa (Wielkiej Brytanii) do drugiego (Stany Zjednoczone). To zjawisko też dobiega końca. Spuścizna wielu wieków europejskiego kolonializmu będzie nas słono kosztować. Chiny stają się supermocarstwem. Pytanie o to, jaki porządek międzynarodowy (jeśli w ogóle) się wyłoni w efekcie tych zjawisk, jest kwestią zasadniczą.

LJ: Wydaje się, że liberałowie mają problem z wymachiwaniem flagą narodową. Czy da się połączyć patriotyzm i liberalizm w duchu europejskiej Wiosny Ludów z 1848 roku?

TGA: To nie tyle możliwe, ile niezbędne. Charles de Gaulle powiedział kiedyś, że „Patriotyzm jest wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest miłość do własnego narodu; nacjonalizm wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest nienawiść do innych narodów niż własny”. To bardzo ważne rozróżnienie, o którym należy pamiętać. My, liberałowie, bardzo potrzebujemy na nowo odkryć i komunikować patriotyzm. Jednym z błędów, które popełniliśmy w okresie po 1989 roku, było to, że bardzo dużo rozmawialiśmy o Europie, społeczności międzynarodowej i drugiej połowie świata. Jednocześnie zostawiliśmy kwestie związane z narodem prawicy. To był poważny błąd.

Musimy na nowo odkryć język obywatelskiego patriotyzmu. Tego promowanej przez Józefa Piłsudskiego, a nie Romana Dmowskiego. Czy to możliwe? Zdecydowanie! Przykładowo, brytyjski patriotyzm jest patriotyzmem obywatelskim, ponieważ jest to naród złożony właściwie z czterech narodów. Tymczasem we Francji prezydent Emmanuel Macron jest w mojej opinii, pomimo wielu wad, politykiem, który jest przykładem tego, jak można przekształcić liberalny patriotyzm w szerzej rozumiany europeizm. Tak właśnie musimy zrobić.

LJ: Z pewnością nie brakuje patriotyzmu w narodzie ukraińskim, który dzielnie walczy z rosyjską inwazją. Co już się zmieniło, a co powinno się jeszcze zmienić w Europie i Unii Europejskiej w związku z wojną?

TGA: Bardzo się cieszę, że wspomniał Pan o Ukrainie. W pewnym sensie wróciliśmy do roku 1848, gdy to liberalizm i nacjonalizm szły ze sobą ramię w ramię. Mam nadzieję, że w Ukrainie panować będzie otwarty obywatelski nacjonalizm.

Od wojny wiele się zmieniło. Przede wszystkim złudzenia tego, co nazywam okresem po-murze, po upadku muru berlińskiego, albo już są albo zaraz zostaną pogrzebane. Złudzenie, że ​​wszystko zależy od gospodarki, że współzależności (np. od Rosji) wzmacniają pokój. To także złudzenia związane z założeniem, że można zmarginalizować potęgę militarną, albo te na temat Władimira Putina i Rosji. I bardzo dobrze, że ich się wyzbywamy.

Powinniśmy także zadbać o to, aby cała Europa (w tym Wielka Brytania, Turcja, Ukraina i Bałkany Zachodnie) wypracowały geostrategiczną wizję naszej wspólnej przyszłości. Wizji, która nie tyle bazuje na zwalczaniu Rosji, Chin, migracji, zmian klimatycznych i wszystkich tych negatywnych rzeczy, a raczej wizji tego, jak powinna wyglądać cała, wolna Europa. Ta zmiana w postrzeganiu naprawdę pozwoli nam wkroczyć w nową epokę. Do pewnego momentu mieliśmy taką wizję (związaną ze strategią rozszerzania Zachodu, dążenia do wprowadzania demokracji i przystępowania do NATO). Dziś znów potrzebujemy tego rodzaju ambitnej wizji na nadchodzące 20 lub 30 lat

LJ: A co z Niemcami? Czy Niemcy pod względem ducha i strategii są wystarczająco silne, aby zareagować na potrzeby, które Pan właśnie opisał?

TGA: Szczególnie w świetle obecnej propagandy Prawa i Sprawiedliwości (PiS) w Polsce musimy podkreślić, że Niemcy są niezwykle cywilizowanym krajem i modelową demokracją. Jednak geostrategicznie Niemcy wzięły sobie niejako urlop od historii. Thomas Bagger, znakomity intelektualista i obecny ambasador Niemiec w Warszawie (będzie gościł na Igrzyskach Wolności – red.), powiedział, że „koniec historii to amerykańska idea, ale niemiecka rzeczywistość”. W przeszłości w Niemczech istniało myślenie strategiczne, bo musiało. Jednak w ciągu ostatnich 30 lat podejście to znacznie osłabło. Niewątpliwie stanowi to zatem pewne wyzwanie.

Należy jednak nadmienić, że w Niemczech wciąż są ludzie, którzy podążają torem strategicznego myślenia – tacy jak Norbert Röttgen, Robert Habeck, Annalena Baerbock, czy Zieloni. Tak więc jest tam trochę naprawdę inteligentnego myślenia strategicznego, ale nie osiągnęło ono jeszcze masy krytycznej w niemieckiej klasie politycznej. Biorąc pod uwagę sposób, w jaki niemiecka demokracja została skonstruowana po 1949 r., musi się ona skonsolidować i być kierowana przez urząd kanclerski.

LJ: Od Brexitu Wielka Brytania znajduje się w stanie wewnętrznego zamętu. Jak postrzega Pan przyszłość swojej ojczyzny?

TGA: Obecny, dość katastrofalny rząd, w pewnym sensie podąża za logiką Brexitu – czyli, jak to głosiły slogany, wyjście z UE będzie dla Brytyjczyków korzystne. Zgodnie z tą logiką plan polega na robieniu pewnych rzeczy nieco inaczej. Jak od razu zauważył Emmanuel Macron, taka postawa stawia Wielką Brytanię w konkurencyjnej relacji w stosunku do Unii Europejskiej. Na całym kontynencie eurosceptycyzm opiera się na analizie porównawczej – czym stałby się mój kraj, gdyby nie był w UE? Wielka Brytania po Brexicie jest tu obecnie ważnym punktem odniesienia.

Nie mogę życzyć mojej ojczyźnie źle, bo jestem patriotą. Chcę, żeby Wielka Brytania dobrze sobie radziła! Jeśli jednak wypadnie zbyt dobrze w porównaniu z UE, będzie to miało dezintegrujący wpływ na Unię Europejską. W sondażu Eurobarometru zadano pytanie w stylu „Czy uważasz, że twój kraj radził sobie lepiej, gdyby nie był w UE?”. W Wielkiej Brytanii tuż przed Brexitem odpowiedź twierdząca na to pytanie wynosiła nieco ponad 30%, a ostatnim razem było to nadal 28% w obecnej UE (bez Wielkiej Brytanii).

Życzę sobie, żeby Wielka Brytania radziła sobie bardzo dobrze, ale chcę też, żeby UE radziła sobie jeszcze lepiej.

LJ: Wojna w Ukrainie pokazuje, jak ważna strategicznie jest w Europie Wielka Brytania.

TGA: W UE będzie brakować Wielkiej Brytanii. Nie tylko w sprawach zewnętrznych, ale także wewnętrznych. Warto pamiętać, że księżna Diana powiedziała: „W tym małżeństwie było nas troje, więc było trochę tłoczno”. Z Francją, Niemcami i Wielką Brytanią, ten menage à trois pomógł ​​UE sprawnie funkcjonować. Małe lub średniej wielkości kraje – kiedy nie były zachwycone konkretną francusko-niemiecką inicjatywą miały możliwość zwrócenia się do Wielkiej Brytanii. Jeśli nie podobały ci się układy brytyjsko-niemieckie, szedłeś za Francją. Zobaczymy co będzie teraz, kiedy w roli przywódczej pozostaną tylko Francja i Niemcy.

LJ: Porozmawiajmy o Polsce. Dlaczego kraj o tak bogatej historii walki o demokrację tak szybko porzuca wartości, które jeszcze niedawno pielęgnował? Czy to było do przewidzenia?

TGA: Bardzo przykro patrzy się na to, co się dzieje w Polsce. Nie sądzę, żeby Polacy porzucili wartości demokratyczne, bo jeśli spojrzymy na sondaże, to społeczeństwo jest wciąż zasadniczo proeuropejskie. Setki tysięcy ludzi wychodzą na ulice w obronie niezależnych sądów i Konstytucji. Tak więc prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego to polityka zbłądziła?

Pomijając jego przekonania polityczne, Jarosław Kaczyński jest niewątpliwie niezwykle zdolnym i błyskotliwym „przedsiębiorcą politycznym”. Udało mu się zjednoczyć rozmaite elementy polskiego społeczeństwa – często o różnych interesach – pod wielkim parasolem PiS, co pozwoliło tej partii wygrać wybory. To dziwne połączenie prawicowej polityki kulturowej i zagranicznej z lewicową polityką gospodarczą i socjalną okazało się bardzo udane.

Spróbujmy uprościć tę bardzo skomplikowaną historię. Przede wszystkim istnieją ogólne czynniki, które dały przyczyniły się do powstania nacjonalistycznego, eurosceptycznego populizmu na całym kontynencie – w szczególności pod wpływem zglobalizowanego, opartego o finanse, kapitalizmu. Polska także doświadczyła tego zjawiska. Po drugie, istnieją dość szczególne kompleksy typowe dla społeczeństwa postkomunistycznego – na przykład tak zwana „polityka historyczna”.

Myślę, że najbardziej brzemiennym w skutki błędem niektórych moich najbliższych przyjaciół z polskiej opozycji demokratycznej i liberalnej był brak poważnego symbolicznego rozliczenia się z komunistyczną przeszłością. Ten brak umożliwił partii PiS zbudowanie szerokiej koalicji opartej na poczuciu historycznej niesprawiedliwości, a właściwie na powiązanie niesprawiedliwości ekonomicznej z tym pierwszym aspektem. Nie chodzi tylko o „tych ludzi w Warszawie, którzy się bogacą, podczas gdy ja wciąż jestem bezrobotny i mieszkam w gównianym jednopokojowym mieszkaniu w Gdańsku”, lecz także o to, że ci faceci w Warszawie byli dawniej ubekami, komunistami lub Jerzym Urbanem.

Ta szczególna kombinacja ogólnych cech populizmu i specyficznych cech populizmu postkomunistycznego wyjaśnia dotychczasowy sukces tej opcji politycznej. Polska nie jest jednak tak głęboko pogrążona w kryzysie demokratycznym, jak Węgry.

Węgry nie są już demokracją. W zasadzie „demokracja nieliberalna” jest sprzecznością samą w sobie. Demokracja jest albo liberalna, albo nie jest „demokracją”. Przydatnym pojęciem jest zatem „liberalna demokracja w stanie rozkładu”, co ma miejsce w Polsce. Jednak w Polsce liberalna demokracja jest nadal w pełni możliwa do odzyskania. Kluczem do tego jest po prostu wygranie następnych wyborów.

LJ: A co z technologią i mediami społecznościowymi? Czy są mogą współistnieć razem z demokracją?

TGA: Nie sądzę, by Internet czy media społecznościowe były niezgodne z założeniami liberalnej demokracji. To technologia, a wszystkie technologie są obosieczne. Weźmy za przykład technologii zwykły nóż – mogę nim przekroić kanapkę, ale mogę i Pana zamordować. Internet i media społecznościowe też są obosieczne – a jednocześnie mają także ogromny potencjał wolnościowy (spójrzmy, jak choćby zorganizowała się dzięki nim opozycja na Białorusi!).

LJ: Pana najnowszy zbiór esejów „Obrona liberalizmu” ukazał się niedawno w Polsce nakładem „Kultury Liberalnej”. Jakie jest Pana przesłanie do tych, którzy chcą dziś bronić liberalizmu?

TGA: Uczmy się na własnych błędach. Walczmy w imię słusznej sprawy. Uwierzmy, że możemy znowu wygrać – bo możemy. A jeśli ktoś z Was będzie przeżywał ‘ciemną noc duszy’, spójrzcie na Białoruś, na Ukrainę – państwa, które choć znalazły się w stanie zagrożenia egzystencjalnego, to jednak płomień wolności wciąż płonie w nich bardzo jasno. I tak będzie ponownie.


Podcast został nagrany 06 października 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: www.timothygartonash.com


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera P :)

Patriotyzm

„Transatlantyk” Gombrowicza jest proroczą i arcymądrą, chociaż boleśnie szyderczą dysputą o patriotyzmie. Wszyscy umiejący czytać ją znają, więc nie muszę tez autora powtarzać. Zgadzam się z nimi w 99 procentach. Matriarchat to moja ulubiona idea, więc i „Matriotyzm” jest bliższy mojemu rozumieniu tego specyficznego uczucia, które oscyluje z niesamowitym rozmachem od czułego przywiązania do ziemi rodzinnej i jej mieszkańców aż do nacjonalistycznego szaleństwa, kończącego się eksterminacją „obcych”. Nie tylko Holocaust, jako manifestacja choroby nazistowskiej na skalę światową, ale i czystki etniczne w Bośni, likwidacja Tatarów Krymskich, masowe ludobójstwo przeprowadzane od dekad przez Chińczyków w Tybecie, czy wzajemne wyrzynanie się plemion Hutu i Tutsi – wszystkie te obrzydliwe eskalacje zdrowego początkowo patriotyzmu są w zasadzie zgodnie potępiane przez świat cywilizowany. A jednak wciąż na nowo oscylator stadnych emocji przekracza czerwoną linię ostrzegawczą i Matka Ziemia spływa krwią niewinnych ofiar. Jak tego pilnować? Głowią się nad tym mędrcy, nauczyciele, poeci i politycy. Recept na tę chorobę jest bez liku, ale kiedy gorączka podskoczy powyżej normy, na nic się zdają lekarstwa i mądrości. I tak nasza historia rozwija się na tej sinusoidzie od chwały do hańby. Dziwną prawidłowość  da się zaobserwować na tym wykresie. 

Kiedy myślę o historii mojej Ojczyzny, zdumiewa mnie, jak prawo sinusoidy działa w kolejnych rozkwitach i upadkach władców Polski współczesnej. Prawie każdy rozpoczyna w chwale, a kończy haniebnie.  każdemu z nich można taką sinusoidę wykreślić, opisując wzloty i upadki. Tylko jeden próbował odwrotnie – zaczął od hańby, a myślał skończyć w chwale. Nie wyszło, bo odwrotnie się nie da. 

W innych krajach dzieje się podobnie. Jakieś prawo rządzi tymi podobieństwami i pewnie jest wiele mądrych książek, które to tłumaczą. Niestety, nie zdążyłem przeczytać wszystkich, ale Internet jest dzisiaj tak potężną skarbnicą umysłów, że z pewnością ktoś mi wrzuci podpowiedź, gdzie szukać wyjaśnienia praw, jakim podlega oscylator uczuć patriotycznych i żerujących na nich władcach wszelkiej maści. Buńczuczni nacjonaliści często nastawiają się wrogo wobec miłośników przyrody, ekologów, obrońców zwierząt i dzielnych aktywistów jak Greta Thunberg. Ale może to oni właśnie wskazują właściwy kierunek? Może to miłość do przyrody ojczystej i wspomnień ze szczęsnej krainy dzieciństwa nad jakąś rzeką pełną ryb i ogniskiem na jej brzegu, przy którym śpiewało się pieśni, są lekarstwem na gorączkę wojowniczego patriotyzmu, z jego obłąkanym nakazem zabijania tych, co za lasami siedzieli nad inną rzeką i inne śpiewali pieśni? Przyroda pragnie, by ją troskliwie pielęgnować, a przynajmniej nie niszczyć. Wtedy odwdzięczy się potężną dawką zdrowego patriotyzmu, czyli miłości do ziemi „skąd nasz ród”. A może to poeci i pisarze mają dostęp do leku na opisane tu zło? Moja Ojczyzna to przecież „polszczyzna” Kochanowskiego, Mickiewicza, Prusa i setki innych wielkich, których książki uczyły mnie nie tylko języka, ale i właściwego rozumienia patriotyzmu. W ich długim szeregu staje na końcu wspaniała Olga Tokarczuk, która ma dzisiaj urodziny, co jest okazją do życzeń, by kochali ją nie tylko zdrowi patrioci, ale i ci schorowani, opętani nienawiścią do „obcych”, oduczeni, że nasz kraj to była Rzeczpospolita Obojga Narodów, a tak naprawdę wielu narodów, żyjących tu w poczuciu, że piękno przyrody, która ich otacza to ich rodzinne piękno. Żyli w zgodzie, tak jak wiele sąsiadujących ze sobą plemion, dopóki jakiś szaleniec nie poszczuł ich na siebie i nie rzucili się zabijać i podpalać domy. Powie ktoś, że łatwo tak sobie dywagować w czasach pokoju. Ale wcale mi nie jest łatwo, tym bardziej, że dusi mnie lęk przed tlącą się od jakiegoś czasu wojną domową pod moimi oknami. Marzę, by udało się uniknąć prawdziwego pożaru, ale dopóki wzajemna nienawiść tli się, podsycana przez różne kanalie, moja Ojczyzna Polszczyzna nie jest bezpieczna. 

Piękno

Rozpraw tysiące, poglądów bez liku, szkół, dyskusji, krwawych walk o to kto ma rację, że coś jest piękne, a coś nie – można analizować  w nieskończoność ogrom wersji znaczenia tego słowa. Na każdym uniwersytecie świata, w każdym środowisku artystów i w każdym domu odbiorców sztuki trwają spory, czym właściwie jest to coś, co nadaje upragnioną rangę. Nadaje ją nie tylko dziełom poetów, muzyków, malarzy i ich kuzynom z innych dziedzin, ale też krajobrazom, przedmiotom, zwierzętom i wreszcie ludziom, którzy chcąc uzyskać tytuł pięknego człowieka stroją się, malują, chodzą na siłownie, ale też starają się czynić dobro, bo i za to etykietkę piękna można czasem zdobyć. Platon w „Fajdrosie” i niektórych innych dialogach położył podwaliny pod te rozważania. Po latach odwołał się do nich profesor Aschenbach, jeden z moich ulubionych bohaterów literackich, uwieczniony we wspaniałym opowiadaniu Tomasza Manna „Śmierć w Wenecji” a potem w opartym na nim filmie Viscontiego o tym samym tytule. Wcieleniem idealnego piękna stał się tam polski chłopiec Tadzio, spędzający wakacje z rodziną w bajecznym mieście, które stopniowo ogarniała zaraza cholery. Szwedzki aktor w tej roli został okrzyknięty przez media najpiękniejszym chłopcem świata i zapłacił za tę sławę wysoką cenę, o której wspomina jako już starszy pan, wciąż niezmiernie urodziwy i przedziwnie nieszczęśliwy. Piękno, którego był wcieleniem nie dało szczęścia ani jemu, ani zakochanemu w nim profesorowi Aschenbachowi, który zapłacił życiem za swój zachwyt, jak ćma krążąca wokół zabójczej świecy. Czarną ćmą okazał się też reżyser Visconti włóczący się ze swoim Tadziem po nocnych klubach. Dzisiaj byłby oskarżony o pedofilię i żadne arcydzieło nie wybroniłoby go przed ostracyzmem współczesnym, chyba żeby wstąpił do stanu duchownego i zamieszkał w Polsce. W mojej Ojczyźnie nie ściga się jeszcze miłośników niewinnego Piękna tak zawzięcie, jak w bardziej cywilizowanych krajach, ale przykład Polańskiego pokazał, że można i u nas wywołać falę oburzenia przy odpowiednim naświetleniu sprawy „czarnej ćmy”. Dwuznaczność opowiadania „Śmierć w Wenecji” jest zawoalowanym odbiciem niesłychanych komplikacji, jaki umiłowanie piękna może wywołać w ludzkim życiu. Warto więc do tej namiętności podejść z lekką dozą ironii i nie wpadać w grafomańskie uwielbienie czegoś, co może być wielką wartością i zbawieniem na tym świecie łez i brzydoty, ale wcale nie musi.

Podziały

W podróży przez Izrael można zobaczyć istniejące obok siebie osiedla żydowskie, starannie zbudowane z doprowadzoną wodą i prądem, obsadzone roślinnością, zadbane jak cywilizacja nowoczesna podpowiada, a nieopodal namioty Beduinów bezładnie ustawione, czy osiedla Palestyńczyków delikatnie mówiąc niedbale zagospodarowane. Jakoś muszą żyć pod jednym niebem, chociaż zadzierając głowy do góry widzą tam innego boga i inne prowadzą z nim rozmowy. Na nowojorskich ulicach często spotyka się rudery zapełnione ćpunami obok mieszczańskich kamienic utrzymanych w niezbędnym do życia porządku. Europa dzisiaj jest pełna przybyszów z odległych krain, którzy do niemieckiej czy holenderskiej schludności przywieźli ze sobą swoją zgrzebną codzienność i hałaśliwe gromady dzieciaków biegających po ulicach w niewyprasowanych ubrankach. Uczymy się wszyscy trudnego współżycia różnych ras, kultur i zwyczajów codziennego bytowania, bo globalizacja powoduje, że Ziemia coraz bardziej upodabnia się do wspólnego domu, gdzie każde piętro będzie inaczej wyglądało i trzeba pozbyć się chęci, by uporządkować życie sąsiadom na obraz i podobieństwo naszego. Tylko wzajemna tolerancja i zrozumienie, że nie jesteśmy lepsi, bo przeczytaliśmy więcej książek i pachniemy drogimi perfumami, pomoże nam odnaleźć dla siebie właściwe miejsce w tym szaleństwie wędrówki ludów, jaka się dopiero rozkręca na dobre. Jakoś byśmy sobie dawali z tym radę, gdyby nie kanalie, które wykorzystują naturalne lęki przed obcymi, inaczej wyglądającymi i modlącymi się nie tak, jak nasza matka kazała. Podjudzają nas po to, by nami rządzić i wysysać naszą krew jak wampiry. To ci demagogiczni obrońcy granic, wartości, tradycji, religii, Boga i przyszłości naszych dzieci są prawdziwym zagrożeniem świata, a nie hordy biedaków szukających lepszego życia. Nasza mądra cywilizacja zwana zachodnią wypracowała wiele mechanizmów układania współżycia ludzi różniących się od siebie. Tysiące organizacji pomocowych, samorządy i oparte na wspaniałych ludziach społeczeństwo obywatelskie jest w stanie przygotować nas do nowych warunków życia w trudnej globalizacji. Kanalie, których celem jest tylko władza i dojenie mas, zwalczają te wszystkie oddolne inicjatywy i organizacje „pozarządowe” jako najgorsze zło. Nie dadzą żyć spokojnie obok siebie bogatym i biedakom, chrześcijanom i wyznawcom innych religii, patriarchalnym rodzinom i ludziom LGBT, mądralom z dyplomami i niewyedukowanym masom. Wszystkich muszą skłócić, poszczuć na siebie, oszukać, że ci „inni” stanowią zagrożenie. Tylko wtedy mogą korzystać ze swojej władzy, przywilejów i bezkarności. Nie rozumieją, że podsycanie wzajemnej nienawiści i utrzymywanie stanu permanentnej wojny przyniesie zagładę w końcu im samym. Oby jak najszybciej. A kiedy tak się stanie, my dalej będziemy sobie współżyć ze sobą w zgodzie i moja Ojczyzna tak dramatycznie podzielona na lepszych i gorszych, na prawdziwych Polaków i obcych, na bogatych i biednych znów stanie się domem dla wszystkich, nawet jeśli każda część tego domu będzie się różniła od sąsiedniej.

Pożądanie

Kiedy pisałem o strachu, większość komentarzy skupiła się na zdjęciu przestraszonego goryla dołączonym do tekstu i wypełniła się protestami, że nie pochodzimy od tej małpy, tylko być może mamy wspólnego przodka. Teraz zdjęcie aktu komunii pod tekstem pełniące rolę symboliczną, a nie  faktograficzną, też zapewne skieruje uwagę w stronę religijnych wartości, a odwróci ją od sedna refleksji nad fenomenem seksualnego pożądania, które tyle szkód wnosi do ludzkiego życia. Nie przeczę, że wnosi ono też wiele dobrego, jak chociażby niebagatelny dar rozmnażania się i przedłużania naszego gatunku. Jeśli jednak weźmiemy w nawias przypadki szlachetnej miłości, piękne wzruszenia kochających się ciał, powszechny szacunek dla ślubów i zacnych małżeństw obchodzących srebrne i złote gody, to pozostaje ogromna sfera niepokojących skutków pożądania, jakże często niezgodnego z obowiązującymi normami społecznymi i kodeksami prawnymi. Po pierwsze wielu facetom erekcja myli się z miłością i każdą gotowość do uprawiania seksu z tą czy inną osobą ozdabiają słowami o uczuciach, deklaracjami o wyjątkowości aktualnego podniecenia i nawet przysięgami, że ta chwilowa emocja będzie trwała do śmierci i jest gwarancją wierności godną zaufania. Pojawienie się pożądania w stosunku do jakiejś osoby zwykle jest spowodowane dość skomplikowanym splotem okoliczności, chociaż cyniczni seksuolodzy twierdzą, że to feromony, czyli mikroskopijne substancje zapachowe działają na nasze czujniki w mózgu i trafiają na podatny grunt specyficznego ich zaprogramowania ukrytego w genach. Nie ma to więc nic wspólnego z naszą wolną wolą i świadomością intelektualną, co wywołuje znany z poezji i własnych doświadczeń efekt zaskoczenia. Dlaczego ta, a nie inna kobieta, dlaczego ten a nie inny mężczyzna? To ciekawe pytania i nie ma nic złego w ich rozważaniu. Jednak kiedy pojawia się pytanie, dlaczego to dziecko, a nie kto inny, jest obiektem pożądania, kończą się żarty i niewinne spekulacje. Zaczyna się droga krzywdy, przemocy i przestępstwa, na której nie może być przebaczenia. A jednak wciąż jest ogromny obszar, gdzie przebaczenie jest możliwe, a kara odroczona do czasów domniemanego Sądu Ostatecznego. Dlatego z taką zajadłością tropimy pedofilię w Kościele, bo tam gniewa nas nie tylko akt krzywdy wobec bezbronnego dziecka, ale też bezkarność przestępców i pobłażliwość ludzi odpowiedzialnych za ich chronienie przed wymiarem sprawiedliwości. Wiadomo, że pedofilia jak podstępna choroba czai się w każdym środowisku. Wiadomo, że najwięcej dzieci krzywdzonych jest we własnych domach. Ale nigdzie nie ma takiej zmowy systemowej, by chronić przestępców, jak w Kościele, gdzie dbałość o święty wizerunek instytucji jest ważniejszy niż krzywda ofiar. Świat powoli, ale nieubłaganie robi porządek w tej ponurej sprawie. Niestety moja Ojczyzna wydaje się nie nadążać za tym. Powszechna miłość rodaków do Wielkiego Papieża, szacunek do biskupów paradujących w paradnych szatach, przywiązanie do lokalnych proboszczów, którzy są władcami małych społeczności, powodują, że nasz Kościół wydaje się wciąż nietykalną skałą. Jej badawcze opukiwanie wywołuje wrzask kleru o atakowaniu religii, czyli tradycji, Polski i samego Boga, który widocznie według niektórych duchownych z pewnością uważa, że „ciumkanie” , macanie, czy gwałcenie dzieci nie jest grzechem. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wielka rzesza narodu zgadza się z taką interpretacją i często zmusza własne dzieci, by milczały i nie ośmielały się nawet w myślach oskarżać osoby duchownej o nikczemność, jaką jest pożądanie nieletniej, bezbronnej istoty zdanej na łaskę fałszywego pasterza, czy nauczyciela. 

Prawda

Najwięksi filozofowie zastanawiali się, co to jest prawda. Drążyli temat w swoich dziełach i powoływali się na powszechne przekonanie, że to jedna z fundamentalnych spraw i wartości. Setki pokoleń wychowywały swoje dzieci w szacunku do prawdy i pogardzie wobec kłamstwa. Moja matka wsiadając kiedyś ze mną do tramwaju zapytała, czy mam bilety do skasowania. Powiedziałem, że mam. Kiedy tramwaj ruszył, a ja przyznałem się, że nie mam biletów i skłamałem, bo spieszyliśmy się do kina, poszła do motorniczego, kazała mu się zatrzymać między przystankami i wysiadła nie oglądając się na mnie. Nie tylko nie poszliśmy do kina, ale przez kilka dni się do mnie nie odzywała. Nienawidziła kłamstwa, oszustów i wszelkiej nieuczciwości.  Uważałem to za przesadną fobię, ale ona próbowała mnie tak wychowywać do ostatniego tchu, wydanego przedwcześnie. Jednak gdyby żyła długo i zobaczyła, co się dzisiaj wyrabia z prawdą, pewnie żałowałaby, że nie umarła młodo. Nie rozumiałaby terminu postprawda, który taką zawrotną karierę zrobił ostatnio. Nie rozumiałaby całej aury względności i manipulacji pod jej przykrywką. Kłamstwo stało się narzędziem powszechnego i codziennego użytku i mało kto się już wstydzi, że jego słowa odbiegają od prawdy, która przecież mimo tych przemian obyczajowych nie przestała być tym, czym zawsze. Nie przestała być fundamentem naszej wiedzy o świecie, o nas samych, o bliźnich, o kraju ojczystym i jego historii, o naszych możliwościach i szansach w trudnych sytuacjach. Prawda nie musi być kochana i kojąca. Nawet bolesna, jest zdrowsza dla naszego życia, niż słodkie mamidła. Niezmiennie kocham instytucję sądów za to, że tam każdy, który się wypowiada, musi zacząć od sakramentalnej formuły, że będzie mówił całą prawdę i tylko prawdę. Kiedyś dodawał prośbę do Boga, by pomógł mu w tej trudnej sprawie. W wielu sądach do dzisiaj kładzie się dłoń na Biblii, której teksty nie zawsze zawierają samą prawdę, ale księga jest wciąż dość skuteczną tarczą przed kłamstwami. Krzywoprzysięstwo jest karalne. Nawet gdy tylko podnosimy dłoń do góry, albo kładziemy na sercu. Gwarantujemy tym samym wiarygodność swoich słów własną osobą. Jaką piękną w tym kontekście jest ceremonia przysięgi prezydenckiej na Konstytucję! Jak potem trudno uwierzyć, że jakiś prezydent zapomniał, co obiecywał! Jakie podłe czasy nastały, kiedy w takich krajach jak Polska, Francja, czy USA  Głowa Państwa zapomina o swojej przysiędze i myśli, że wszyscy zapomnieli. Do tego stopnia przyzwolenie na kłamstwo zatruło życie społeczne, że drążenie prawdy i czepianie się oszustów ogół przyjmuje ze wzruszeniem ramion, bo wszyscy przecież kłamią, kiedy cel tego wymaga. W tym sensie kłamstwo stało jednym z najbardziej uświęconych środków w arsenale władzy. Jeśli praojciec Adam odruchowo skłamał na pytanie Boga w śledztwie dotyczącym zakazanego owocu, to cóż dopiero my, dziedzice grzechu pierworodnego. Biblia piętnując to kłamstwo Adama, nakazuje szanować i czcić prawdę ponad wszystko, nawet jeśli na jej kartach pełno jest zmyśleń i manipulacji na użytek wiary. Może dlatego przysięganie na nią ma sens i prawda staje się celem każdej rozprawy sądowej i każdego wyroku. Zawód sędziego jest jednym z najtrudniejszych, bo wymaga nie tylko znajomości prawa, ale też pasji tropienia prawdy i stawiania jej ponad własne korzyści. To z tego powodu sędzia musi być człowiekiem niezależnym od władzy, materialnych pokus i własnych słabości. Oczywiście żaden sędzia nie jest idealny i czasem zdarza mu się tej prawdy nie rozpoznać dość starannie. Ale musi mieć przynajmniej zagwarantowane warunki, by takie poszukiwania prowadzić. Niezależność sądów jest solą w oku nie tylko rządzących ale i rządzonych. Niewielu z nich rozumie, że to dla ich bezpieczeństwa trzeba tolerować wyższość sędziów nad całym systemem społecznym, jeśli to oni są predestynowani do stwierdzenia, czy ktoś oszukuje, czy nie. Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech po prostu mu wystarczy dogmat o niezawisłości sądów  Bo jak ma być osądzony ktoś, kto stoi wyżej niż sędzia? Kiedyś sędzią najwyższym był król, ale dzisiaj nie może takiej funkcji pełnić prezydent. Nigdy pan Nicolas Sarcozy nie zostałby sprawiedliwie osądzony, gdyby sam był sędzią najwyższym. Dlatego trójpodział władzy jest fundamentem demokracji. Można jej nie lubić, ale nic lepszego jeszcze nie wymyśliliśmy. 

Prostytucja

Mówi się, że to najstarszy zawód świata. Niektórzy zawzięci mizogini liczą jego uprawianie już od pramatki Ewy. A ja z coraz większą wyrozumiałością oceniam negatywne aspekty tej profesjonalnej działalności. W powszechnym przekonaniu jest niemoralna, bo seks, który miał służyć prokreacji został wyodrębniony jako znakomity towar do opędzlowania. Ale przecież seks z prokreacją został powiązany przymusowo przez systemy religijne, by zarządzający nimi szamani mieli monopol w tej podniecającej ich władzy nad popędami wiernych. Prostytutki obojga płci w dawnych epokach były zatrudniane oficjalnie przez świątynie, a potem skrycie, bo ich usługi zawsze były bezcenne. Jednocześnie były w każdej społeczności pariasami pozbawionymi należytych praw, ochrony i czci jakiejkolwiek. Może tylko kurtyzany weneckie miały status nieco bardziej znośny.A przecież kobieta, która oddaje swoje ciało dla uciechy klienta za pieniądze nie oszukuje, że kocha, albo że będzie wierna i nie powtórzy tego za chwilę z następnym w kolejce. Jest uczciwa w brutalnej ofercie co do której nikt nie powinien mieć innych złudzeń, niż nadziei na zaspokojenie prostej fizjologicznej potrzeby.O ileż więcej wątpliwości budzą we mnie ci panowie i te kobiety, które świadomie oddają się za korzyści materialne udając miłość, żeniąc się, wychodząc za mąż, czy robiąc to cynicznie dla kariery i awansów. No, ale nie mnie osądzać najstarszy zawód świata. Jednak nie mogę się powstrzymać od osądzania innego rodzaju prostytucji, która polega na sprzedawaniu myśli, poglądów, wiedzy, swojego autorytetu, przeczytanych książek i czegoś, co kiedyś nazywane było honorem. Nie tylko zresztą honor – cały klasyczny zestaw greckich cnót jest dzisiaj do kupienia za posady, przydziały, udziały i zwykłą kasę. Obserwuję zasłużone, wiekowe prostytutki damskie i męskie z obrzydzeniem, bo ich towar nie jest uczciwy jak sprzedajne ciało, tylko cała oferta jest zbudowana na oszustwie, że mówią i piszą to, co naprawdę myślą. Obserwuję młodziutkie prostytutki płci obojga ze współczuciem i przygnębieniem. Są ich całe zastępy żarłocznych, wyszkolonych i zdolnych do kłamstw bez wahania, bez mrugnięcia okiem do niezliczonych mikrofonów i kamer, które karmią się ich towarem. Sprawiają wrażenie, że interesuje ich tylko doraźna korzyść z wygłaszania każdego kłamstwa, za jakie dostaną zapłatę. Ale przed nimi być może długie życie i to co powiedzą dzisiaj zostanie przy nich na zawsze i nigdy nie będzie zapomniane. Czy więc cena takich usług nie jest za niska? Podnieście ceny młodzi i młode prostytutki! Kładziecie na szalę negocjacji z klientem całe swoje przyszłe życie! 

Przemoc

Silniejszy bije słabszego. Jak świat światem tak się dzieje i tak się dziać będzie. Zanim pobije, to jeszcze obrazi, nawyzywa, opluje, ograbi, zgwałci i wiele innego zła mu uczyni, jeśli nie powstrzyma go dobroć serca, albo ktoś jeszcze silniejszy lub liczniejszy. Nietzsche uznał to za uzasadnione i słuszne. Uważał, że normy moralne i prawa stworzyli słabi w obronie przed nadludźmi. Pomylił się w wielu swoich śmiałych tezach włącznie z tą, w której uśmiercił boga, zamiast przyznać, że nigdy nie istniał i jako byt wymyślony, będzie żył wiecznie. Za to sam filozof z buńczucznymi wąsiskami zmarł w szaleństwie i cierpieniach. Obrona przed przemocą silniejszych nie jest rozpaczliwym wymysłem słabeuszy, tylko elementarnym osiągnięciem ludzkiej cywilizacji. Nie będziemy ludźmi i nie zbudujemy ludzkiego świata, dopóki nie uporamy się z tym przekonaniem, że przemoc jest z nami organicznie związana jakbyśmy dalej żyli w dżungli. Przecież w dżungli silniejszy zabija słabszego, żeby go zjeść. Bez tej potrzeby przemoc wśród zwierząt nie istnieje. My się już prawie nigdy nie zjadamy, a jednak przemoc rozwinęliśmy bez opamiętania włącznie z rozmachem przemysłowym, który hitlerowcy i stalinowcy rozwinęli nie tak dawno. Badając zależności pomiędzy światłymi europejczykami a kolonizowanymi przez nich narodami Joseph Conrad dokonał genialnej analizy istoty przemocy, skupiając się na bezkarności i stopniowemu uleganiu na różnych etapach przewadze silniejszych nad słabszymi, co prowadzi według niego do eskalacji przemocy i dążenia do granicy możliwości jej stosowania. Jeśli tej granicy nie ma, silniejszy nie jest w stanie sam się powstrzymać i dopiero śmierć ofiary może  zakończyć tę eskalację, chociaż też nie zawsze, bo wiele jest przypadków znęcania się nad martwymi już ciałami. Przemoc budzi naszą naturalną odrazę, ale przerażające jest to, jak często wywołuje ona nerwową ciekawość i chęć oglądania jej z bezpiecznego dystansu, kiedy mamy poczucie, że nas nie dotyczy. Pewne dyscypliny sportu oparte są na przemocy oglądanej z lubością i podnieceniem. Coraz więcej miłujących pornografię poszukuje scen przemocy i największą popularnością cieszą się filmy, w których inscenizuje się zbiorowe gwałty na kobietach, a w sferze nielegalnej i ściganej przez policję nawet na dzieciach. To właśnie dzieci i kobiety są najczęstszymi ofiarami przemocy i mimo, że prawo mniej lub bardziej skutecznie chroni te istoty w zależności od stopnia ucywilizowania danego kraju, nie możemy sobie w naszym ludzkim świecie z tym poradzić. Prawo jest tak pokrętne, że w procedurach sądowych z wielką trudnością udowodnić można przestępstwa oparte na gwałcie i przemocy, a tym bardziej na pedofilii, ponieważ oskarżają o nią przeważnie ludzie już dorośli, których krzywda często ulega przedawnieniu. Wszystko to wiemy, piszemy o tym, dyskutujemy, staramy się temu przeciwdziałać, postulujemy zwiększenie surowości kar i środków ścigania. Ale trudność polega głównie na tym, że w głębokich fundamentach społeczeństw tkwi odruch przyzwolenia na to, że silniejszy ma rację i prawo udowodnić to słabszemu. Co innego jest walka z pojedynczymi bydlakami wyznającymi prawo pięści. Gorzej, jeśli państwo utraci czujność i na jakimś etapie swojego rozwoju przyzna rację silniejszym, liczniejszym, czy bogatszym do dyktowania reguł życia słabszym, znajdującym się w mniejszości i biedniejszym. Wtedy państwo staje się bydlakiem. To znaczy ludzie, którzy nim kierują i ustalają zasady rodem z dżungli. 

Przywódca

Co innego Wódz (Duce, Fuhrer, Wożd’) a co innego Przywódca kierujący społecznością dzięki swojej wiedzy, charyzmie i zdolności negocjowania z wątpiącymi. Musi się obejść bez siłowego wsparcia policji i wojska, bo te narzędzia wykluczają prawdziwe porozumienie. Musi mieć wiernych i lojalnych pomocników, ale nie może odgradzać się ich kordonem od rzeszy, której przewodzi, bo utraci jej zaufanie. Musi przede wszystkim rozumieć istotę demokracji i bronić jej nawet kosztem swoich przekonań. To wielka sztuka, bo nikt nie jest nieomylny, nawet papież, a mądrych ludzi dokoła, którzy mają inne zdanie, jest mnóstwo. Trzeba powstrzymać odruch uciszenia ich jednym ciosem, tylko należy cierpliwie ich przekonać swoimi argumentami. Przykładem takiego wielkiego Przywódcy była Angela Merkel, której epoka właśnie mija, a u nas Donald Tusk, który być może ponownie stanie na czele mojej Ojczyzny, jeśli większość zgodzi się z tym, że nie mamy w tej chwili lepszego obrońcy demokracji. To dlatego tych dwoje tak dobrze się rozumiało i tyle dobrego zdołali uczynić dla Europy wbrew nienawiści, jaka ich otaczała ze strony wszelkiego rodzaju nacjonalistów opluwających te dokonania i przyjaźń, której nikczemnicy nadawali dwuznaczny wymiar. Przywódca musi mieć też rodzaj osobistego wdzięku, który zjednuje mu serca prostych ludzi, nie zawsze rozumiejących do końca, co się do nich mówi. Oczywiście znajdzie się zawsze grupa podobna kuriozalnej pani Rokicie, co plotła o wilczych oczach. Ale kiedy słuchamy przez chwilę jakiegoś lidera przemawiającego w mediach, czy na żywo, nasza intuicja bardzo szybko podpowiada nam, czy ten człowiek jest godny zaufania, czy nie. Trudno w takich wystąpieniach ukryć swój prawdziwy charakter. Gołym okiem widać brak pewności, obłudę, tchórzliwość i nadrabianie miną braków charakteru, czy uczciwości. Oczywiście nie ma nigdy stuprocentowej pewności w takiej ocenie i dopiero w praktycznych działaniach mówca potwierdza swoje słowa. Jednak kiedy wyczuwamy fałsz w głosie, uśmiechach, czy oczach delikwenta, to trudno jest potem z zaufaniem odnosić się do późniejszych czynów i decyzji. Są prawdziwi mistrzowie demagogii, którzy potrafią miliony ludzi porwać za sobą swoim wdziękiem, charyzmą i siłą nieznoszącej sprzeciwu osobowości. Takim jest Orban, a przede wszystkim takim był Trump. Ale kiedy uważnie oglądamy wystąpienia ich obu można wskazać dokładnie te sekundy, w czasie których przez brawurową maskę przeziera bezczelny oszust. Niedobrze jest również, gdy pretendujący do roli przywódcy ma jakieś ukryte kompleksy, które w jego przekonaniu świetnie przykrywa zręczną gadką, dziarskim krokiem i energicznym wytrzeszczaniem oczu do kamery. Cała ta nerwowość jest przezroczysta i widać pod nią nieszczęśnika, który drży ze strachu, że jego marna osobowość zostanie zdemaskowana i narażona na kpiny. Tak więc wielki Przywódca stąpa po ostrej krawędzi pomiędzy nadmierną pewnością siebie pyszałka, a lękiem miernoty przed grożącą mu śmiesznością. Wódz nie ma tych problemów. Wyśmiewających się z niego wsadza do więzienia, a cały dostępny mu aparat propagandowy używa do gloryfikowania swojej osoby. Naga siła działa bardzo skutecznie, ale jednak tylko do czasu. Jestem przekonany, że nawet w Korei Północnej ludzie w końcu przestaną wyśmiewać tyrana tylko w zaciszu domowym, ale zaczną ten śmiech i gniew praktykować na ulicach. Tak jak dzieje się to na Białorusi, gdzie moc jest wciąż po stronie dyktatora, ale jego dni i godziny są już policzone. 

Pycha 

Co innego duma, potrzebna człowiekowi jak powietrze, jak sens życia, jak poczucie godności, a co innego pycha. Namawiam, żeby starać się odnaleźć dumę w swoich uczynkach i nie napawać się nią z powodu przynależności do jakiejś grupy, sekty, lokalnej społeczności, czy nawet narodu. Te gorące uczucia więzi z rodakami, miłość do Ojczyzny i jej historii, lojalność wobec wybranego przez siebie otoczenia – to wszystko są piękne emocje. Popieram je i jestem ich pełen, jak każdy, kto docenia, że nie jest sam na świecie. Zależy mi jednak bardzo na popularyzacji poczucia dumy z siebie, ze swoich dokonań, wyrzeczeń i wierności własnym ideałom. Żeby się na tym skupić, warto wziąć w nawias tradycyjne rodzaje dumy ze zwycięstw innych – od ukochanego idola, ulubionego klubu sportowego aż do bitnego narodu włącznie. Nie dlatego, że te inne zwycięstwa nie są warte naszej miłości i szacunku, ale po to, by zastanowić się, co każdy z nas konkretnie zrobił dla siebie, najbliższych, czy dla całego świata. To szlachetne uczucie indywidualnej dumy ma tę właściwość, że bardzo rzadko degeneruje się w chorą postać dumy, jaką jest pycha. Ta wstrętna przypadłość od dawna zaliczana jest do grzechów głównych, tępiona przez moralistów, nauczycieli wszelkiej maści i znienawidzona przez większość ludzi. Mimo tej krucjaty, pycha ma się wciąż doskonale i kwitnie na każdym kroku. Najbardziej dotknięci są tą dewiacją ludzie obdarzeni władzą. Trudno ocenić w jakiej proporcji do zdrowych, ale każdy z własnych obserwacji wie, że jest ich sporo, bo nie raz miał okazję zetknąć się z nimi i doświadczyć przykrości, jakie pycha sprawia otoczeniu. Nic tak szybko, jak władza nad drugim człowiekiem, nie uruchamia rozkwitu pychy w sercu wywyższonego. Zwłaszcza jeśli jest to serce puste i pozbawione dobroci. Mowa oczywiście o sercu symbolicznym, a nie o mięśniowej pompce tłoczącej krew do mózgu, gdzie właśnie rozgrywają się omawiane tu procesy. Drugim trującym źródłem jest oczywiście bogactwo manifestujące się na różne sposoby jak kiedyś złote ozdoby i drogie kamienie, a dzisiaj wypasione bryki, zegarki w idiotycznych cenach, markowe stroje i posiadłości. To nieprzytomne manifestowanie jest właśnie objawem poważnej choroby, która niejednemu odebrała rozum. Uważa taki jeden z drugim, że zaimponuje i zasłuży na szacunek, a zbiera tylko drwiny, zawiść i nienawiść. Co z tego, że przeważnie skrywaną? Przecież ona w ludziach faktycznie istnieje. Podobnie obficie generuje pychę siła fizyczna i poczucie nadzwyczajnej mocy mięśni lub fallusa, którego kult istnieje w kulturach wszystkich kontynentów nawet do dzisiaj, mimo że nie chodzi już w nim o płodność , tak pożądaną i zbawienną dla narodów, tylko o demonstrację domniemanej mocy i wyższość nad słabszymi konkurentami. Mniej obrzydliwa ale równie niezdrowa jest pycha zrodzona z urody i obnoszenie się z piękną buzią w poczuciu, że inne są mniej warte i podrzędne. Zdobycze medialne spowodowały rozkwit tej pychy i codziennie, na przykład na Facebooku, natrafiamy na zachwycone sobą buzie, które nie tylko umilają nam surfowanie w sieci, ale też skutecznie dołują właścicielki mniej udanych rysów twarzy, nie poddających się tak łatwo upiększającym zabiegom. Niestety niewyczerpane zasoby pychy tkwią także w poczuciu przynależności do jakiegoś znaczącego narodu. Przodują w tym Anglicy, których wspólne dokonania są na przestrzeni dziejów w oczywisty sposób imponujące. Ale zawsze ze zdumieniem spotykam jakiegoś zarozumiałego Brytyjczyka, który pyszni się swoją wyższością, chociaż do imponujących dokonań swoich rodaków dołożył tylko picie piwa i wrzaski na stadionach. Straszliwym przykładem pychy narodowej zadziwili świat Niemcy, którzy tak w tym przesadzili, że dzisiaj udają skromnych europejczyków i szczególnie wobec Polaków starają się zachować poprawne politycznie braterstwo. Nie zawsze im to wychodzi, ale jednak ukrywają swoją pychę staranniej niż Anglicy, Francuzi, czy nawet Rosjanie, których pycha może się brać już chyba tylko z ilości hektarów jakie zajmują na globie. Ciekawa jest w tym kontekście pycha wielu Polaków, której powody są dla mnie wciąż niejasne, mimo miłości do mojej Ojczyzny, współczucia wobec jej niezliczonych cierpień i szacunku dla wielu rodaków, którzy okazali się wybitni nie tylko na skalę powiatu czy województwa. Znałem osobiście niejednego z nich, ale żaden nie był obarczony taką pychą, jaką niekiedy spotkałem u tych, co nie zdziałali niczego, poza naturalnym przyswojeniem w dzieciństwie podstaw naszego języka, a uważali się za lepszych od każdej innej nacji, co manifestowali hałaśliwie i żałośnie. 

 

Autor zdjęcia: Pietro De Grandi

Fakty i liczby. Czy da się skutecznie walczyć z fejkami? – z Alicją Defratyką i Anną Mierzyńską rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Czy jesteście przerażone? Przerażone tym, że kłamstwo i dezinformacja zdominowała naszą debatę publiczną?

Anna Mierzyńska:Byłam przerażona tym w trakcie pandemii, kiedy mieliśmy do czynienia z ogromną infodemią. Teraz, stale monitorując rozmaite środowiska, bańki internetowe, muszę przyznać, że trochę się przyzwyczaiłam. Dezinformacja dominuje, mamy bardzo duży problem z tym, żeby przez nieprawdziwe narracje przebiła się prawda. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy prawda jest wartością, na której nam dzisiaj zależy?

A zatem powtórzmy: czy prawda może nas w dzisiejszym świecie uratować?

Alicja Defratyka:Będę stała na tym stanowisku, że tak. Natomiast nie jest to takie proste i oczywiste. I nie w każdym przypadku. Tutaj odwołujesz się pewnie do mojego portalu ciekaweliczby.pl i tego, jak próbuję odkłamywać i wyjaśniać rzeczywistość poprzez liczby. Uważam, że to ma wielką wartość i długofalowo, jak najbardziej jest przydatne. Natomiast jeżeli trafimy na antyszczepionkowca, czy kogoś, kto żyje w swojej bańce i otoczony jest dezinformacjami, to nawet jeżeli poda mu się dane, to raczej takiej osoby nie przekonamy, albo ta szansa na przekonanie jest naprawdę niewielka. Wtedy uderzamy w pogląd takiej osoby, która ma przeświadczenie, że jest zupełnie inaczej, a podajemy jej dane, twarde dane. Najczęściej wtedy pojawiają się kontrargumenty, że na pewno dane są sfałszowane, wyrwane z kontekstu, że to na pewno jakaś manipulacja. Osoba nie chce uwierzyć. Jeżeli ona ma ten swój świat, w który wierzy, to liczbami nie sprawimy, że ona nagle ten światopogląd zmieni. Ja będę jednak stała na stanowisku, że prawda nas prędzej czy później wyzwoli. Przygotowałam tu sobie cytat z Abrahama Lincolna. Pozwólcie, że zacytuję: Można oszukiwać wszystkich ludzi przez pewien czas, część ludzi przez cały czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas. Mam nadzieję, że wykorzystanie danych i prawdy będzie sprzyjało temu, żeby właśnie w tym dłuższym okresie więcej ludzi było świadomych, jak jest naprawdę. Nie da się wszystkich oszukiwać cały czas.

To bardzo ciekawe stwierdzenie w ustach kogoś, kto bazuje głównie na liczbach i danych – mówię o twoim portalu ciekaweliczby.pl – bo żyliśmy w przekonaniu, nie wiem, czy wciąż w nim nie żyjemy, że z liczbami się nie dyskutuje. Liczby to są po prostu twarde dane i jeżeli są zweryfikowane, to po prostu musisz przed nimi, przepraszam za stwierdzenie, uklęknąć, albo złożyć im hołd.

Alicja Defratyka: To tak nie działa. Mogłoby się wydawać, że powinno tak być, ale nie jest. Jeżeli ktoś ma to inne przeświadczenie i jest na przykład święcie przekonany, że szczepionki nie działają, to nawet jeżeli się poda dane, to taka osoba nie uwierzy. Wczoraj miałam rozmowę z jedną osobą – podawałam oficjalne dane Ministerstwa Zdrowia, że 99% osób (adnotacja: stan na początek października), które są w ciężkim stanie w szpitalach, od momentu jak zaczęto szczepić drugą dawką, to osoby niezaszczepione. Ta osoba podważała te dane mówiła, że są nieprawdziwe i podawała swoje dane tylko z jakiegoś jednego konkretnego tygodnia. Ten jeden tydzień roztaczała na cały ten długi okres, tak jakby ten jeden tydzień, który był dla niej korzystny, miał uzasadniać tezę, że szczepionki są nieskuteczne. Jak ktoś żyje w tym swoim świecie, to liczbami jest go naprawdę bardzo, bardzo ciężko przekonać, ponieważ tutaj dużą rolę odgrywają emocje. Z liczbami się nie dyskutuje, natomiast faktycznie interpretacja danych należy do osoby, która te dane interpretuje. Ja staram się te dane podawać bez jakiegoś długiego komentarza, przedstawiam po prostu jak jest, jak coś się zmieniło, zwiększyło, spadło w danym okresie. Ludzie powinni sobie sami wyciągnąć wnioski. Ale nawet przedstawienie takich danych też powoduje falę hejtu, która wylewa się szczególnie na Twitterze. Jak kogoś się konfrontuje z danymi, które są dla tej osoby niekorzystne, bo nagle okazuje się, że miała inne przeświadczenie, a jest inaczej, to powoduje u niej dyskomfort psychiczny. Czujemy się niekomfortowo z tym, że sprawy mają się inaczej niż ta wersja, którą mieliśmy w głowie. Taka osoba zaczyna często wtedy wylewać te swoje żale ad personam oraz atakuje właśnie dane jako manipulację, dezinformację. Uważa, że GUS, Eurostat i wszyscy inni podali na pewno złe dane.

Może jest tak, że – odwołując się do psychologii – my uprzednio mamy już zakorzenione w swojej świadomości przekonanie, a w sieci szukamy tylko potwierdzenia danego przekonania, które po prostu podzielamy?

Anna Mierzyńska: Tak zwany efekt potwierdzenia jest zjawiskiem znanym od lat, niezależnym od sieci internetowej. To specyficzne skrzywienie poznawcze: szukamy nie obiektywnej prawdy, lecz potwierdzenia własnych poglądów, by się lepiej poczuć, zwłaszcza w przypadku zagadnień wywołujących silne emocje. Z drugiej strony media społecznościowe opierają się na algorytmach, które ułatwiają nam realizowanie efektu potwierdzenia. Akceptujemy to, bo czujemy się komfortowo, kiedy wchodzimy na platformę społecznościową i na swoim wallu widzimy opinie potwierdzające nasze poglądy. Wtedy jest świetnie – czujemy, że jest jakaś społeczność, która potwierdza nasze emocje. To rzeczywiście daje duże poczucie komfortu.

Algorytmy w mediach społecznościowych działają w ten sposób, że podsuwają nam treści podobne do tych, które wcześniej wzbudziły nasze zainteresowanie. Więc bardzo łatwo podbijają ten efekt potwierdzenia. Dlatego na co dzień w social media siedzimy w bańkach internetowych, w których wszyscy myślą podobnie. Potem, jak z nich wychodzimy, okazuje się, że jednak to było złudzenie. Są takie momenty, na przykład wybory, kiedy zderzamy się z prawdziwą rzeczywistością. Najpierw myślimy: „Przecież wszyscy dookoła nas głosowali dokładnie na tę samą partię co ja”. A po ogłoszeniu wyników okazuje się, że to nieprawda, że jest dużo ludzi, którzy myślą inaczej.

Kolejne mechanizmy psychologiczne uruchamiają się, kiedy znajdujemy się w sytuacji, która wywołuje w nas poczucie niepewności, frustrację, gdy spada nasze poczucie bezpieczeństwa. Pandemia koronawirusa, zwłaszcza jej początek, to był właśnie taki moment: zaatakowało nas coś niewidzialnego i świat nam się powywracał do góry nogami, bo był lockdown. Wtedy nie tyle szukaliśmy potwierdzenia, bo nie było czego potwierdzać, ile pomysłu, jak sobie ten świat uporządkować ponownie według znanych reguł. W takich sytuacjach u jakiejś grupy osób istotne stają się teorie spiskowe, czyli narracje, które pozwalają, paradoksalnie rzecz biorąc, wpasować rzeczywistość w znane schematy.

Kiedy atakuje nas niewidzialny wirus, niektórym osobom łatwiej żyć z przekonaniem, że nie jest to coś nieznanego, niewidzialnego, tylko element znanej konstrukcji, na przykład światowego spisku rządów. A więc pojawia się narracja, że ci, którzy nami rządzą, spiskują przeciwko obywatelom dla własnej korzyści – w tym przypadku: oszukują, że jest jakiś groźny wirus, aby ograniczyć wolności obywatelskie i kontrolować ludzi. To już się wpisuje w znany niektórym schemat światopoglądowy. Można sobie powiedzieć: „Ok, oni nam będą chcieli zrobić coś złego, ale wiadomo, kto jest wrogiem, światowe elity zawsze spiskowały, aby skrzywdzić słabszych”. I wszystko staje się jasne. Kiedy ktoś tak układa sobie świat, żadne fakty, żadne liczby nie sprawią, że on zmieni zdanie. On ma własne fakty, w które wierzy dlatego, że mu to ułatwia życie na poziomie emocjonalnym.

A może to wynik degradacji autorytetu – także instytucjonalnego. Przykład pandemii chyba jest tutaj najbardziej dojmujący, ponieważ z jednej strony mamy opinię Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), czyli instytucji, która troszczy się o nasze zdrowie, ma ekspertów, lekarzy, badaczy itd., a z drugiej strony są ludzie, którzy nie przyjmują rekomendacji, które formułuje WHO, do wiadomości. Co takiego się stało, że te szacowne globalne instytucje straciły autorytet?

Anna Mierzyńska: Nie potrafię powiedzieć wprost, co się takiego stało, że instytucje straciły autorytet. Pytanie, czy miały go wcześniej, na przykład WHO – w jakim stopniu było autorytetem dla Polaków? Natomiast jeśli chodzi o pandemię i szczepienia, jest to trochę bardziej skomplikowany proces. Problem nie polega bowiem tylko na tym, że ktoś nie wierzy WHO, a wierzy swojej sąsiadce. Wiara w informacje od sąsiadki jest oczywista. Ktoś, kto jest blisko, kogo znamy i mamy z nim bezpośredni kontakt, zazwyczaj wydaje nam się bardziej wiarygodny niż jakaś instytucja, za którą nie wiadomo kto stoi. Natomiast kiedy popatrzymy na środowiska antyszczepionkowe, nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach, widać, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Ruchy antyszczepionkowe mają autorytety i często opierają się na ich opiniach – tyle że są to „ich” autorytety, ich naukowcy, ich badania, czyli te fakty, dane i opinie, które pasują do antyszczepionkowej teorii.

W Polsce działa stowarzyszenie, zrzeszające tak zwanych „niezależnych” lekarzy i naukowców, w tym osoby z tytułami profesorskimi, doktorskimi. Publicznie głosi ono tezę, że szczepionki są szkodliwe dla dzieci. To jest teza niepoparta dowodami naukowymi, ale członkowie stowarzyszenia przedstawiają rozmaite pseudonaukowe argumenty, trudne do weryfikacji przez osoby nieznające danej dziedziny nauki, aby przekonać do swoich poglądów.

Mam wrażenie, że każde takie środowisko ma własną teorię, którą uznaje za prawdę i nie potrzebuje jej weryfikować za pomocą rzeczywiście naukowych metod. Wystarczy sięgnąć do popularnych narracji o szczepionkach – jedna z najnowszych mówi, że w szczepionkach przeciwko COVID-19 jest tlenek grafenu. Podczas iniekcji razem z preparatem dostaje się on do organizmu, zaś pod wpływem sieci 5G się uaktywnia i prowadzi do zakrzepicy. Dlatego jak tylko sieć 5G zostanie w Polsce uruchomiona, będziemy wszyscy umierać. W uzasadnieniach tej teorii pojawia się naprawdę masa argumentów paranaukowych, ale też autentycznie naukowych – tyle że są one, jak wspominała Alicja, interpretowane w taki sposób, aby dopasować je do narracji.

Jeśli ktoś nie jest naukowcem, trudno mu zweryfikować takie interpretacje. Bariera pojęciowa czy językowa w weryfikacji takich danych jest realnym problemem. Ja na przykład, przyznaję, do dziś nie rozumiem, o co chodzi z tzw. białkiem kolca, w odniesieniu do szczepionek, choć czytałam o tym już kilkukrotnie. Kto ze zwyczajnych ludzi, niebędących medykami, zweryfikuje, czy to, co tam napisano o białku kolca, jest prawdziwe czy fałszywe? Nikt. Dlatego łatwo uwierzyć w pozorne autorytety: w ludzi z tytułami, którzy z pewnością siebie głoszą pseudonaukowe tezy, poważnie brzmiące i do tego pasujące do naszych poglądów. Czyli mechanizm autorytetu cały czas działa, tyle że autorytety się zmieniły…

Ostatnio mieliśmy do czynienia z raportem europosła prawicy, pana Jakiego, który próbował pokazywać, także dzięki autorytetom profesorskim, które mu ten raport przygotowały, że Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej. Potem pojawiła się fala analiz pokazujących błędne założenia, wyliczenia, że analizy Jakiego i spółki zostały wyssane z palca. Czy uważasz, że pokazanie tych błędów na liczbach i tych fałszywych założeń, które były w tym raporcie, może przekonać tych, którzy mogli się zastanawiać, że być może rzeczywiście Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej?

Alicja Defratyka: Ten pierwszy raport, prostujący błędy z prezentacji pana Jakiego, to był raport autorstwa Ignacego Morawskiego, który dokładnie wypunktował, gdzie są błędy i jak to wszystko powinno być dokładnie wyliczone, więc chapeau bas dla Ignacego za pracę, którą wykonał. Nie wiem, czy raport dotrze i przekona sceptyków Unii Europejskiej, natomiast jest bardzo mocnym argumentem w dyskusji, ponieważ te prawdziwe wyliczenia na tyle szeroko rozeszły się w mediach, że chyba już większość wie, że dane pana Jakiego były błędne. Tu nawet nie chodzi tylko o to, żeby przekonać jedną stronę, ale o to, żeby były argumenty w przestrzeni publicznej, które można wykorzystywać w tej dyskusji. Proszę zauważyć, że teraz pan Jaki już trochę ucichł z promocją swojej prezentacji. Wie, że została ona praktycznie cała, za przeproszeniem, „rozjechana”, i już nie może wykorzystywać zwartych w niej liczb tak szeroko, jak to miało miejsce przed odkłamaniem, bo właśnie wie, że spotka się z bardzo dużą krytyką ze strony ekspertów. To jest to, o czym powiedziała Anna, odnośnie powoływania się na ekspertów. Jedna strona odwołuje się do takich ekspertów, a druga ma innych. Odniosę się tutaj również do tego twojego wcześniejszego pytania o autorytety. Ja obserwuję od kilku lat spadek zaufania do autorytetów. To też wynika z faktu, że mniej pojawiało się ich w przestrzeni publicznej. Połączę to z kwestiami politycznymi – PiS wyraźnie pokazał, że nie wiedza, nie ekspertyza, nie doświadczenie są potrzebne, żeby być ministrem, wiceministrem, prezesem jakiejś dużej spółki, tylko to, czy jest się w partii. Doskonale o tym wiemy, to się dzieje od kilku lat. Jeżeli ktoś przez lata miał wpajane, że żeby coś osiągnąć w życiu, musi się szkolić, kształcić, a do mediów byli zapraszani faktycznie eksperci, po czym do władzy dochodzi PiS  i nagle mamy osoby, które kończą słabej jakości szkoły, albo nawet są ledwo po szkołach zawodowych i oni zarabiają grube miliony i decydują o tym, jak będzie wyglądało państwo, to rzeczywiście mamy do czynienia z upadkiem autorytetów. Część ludzi zaczyna uważać, że autorytety i eksperci, którzy znają się na przykład na ekonomii, są niepotrzebni, skoro taki pan X, który skończył szkołę Y, wie lepiej i reprezentuje ich. Według mnie to sytuacja polityczna bardzo wpłynęła na ten spadek zaufania do ekspertów i autorytetów.

Odnosząc się do WHO i do innych instytucji: one są, tak jak powiedziała Anna, bardzo od nas dalekie. My w ogóle na co dzień o tych instytucjach nie słyszymy. Zakładam, że my wiemy, czym się zajmuje WHO. Ale niektórzy mogli nawet nie znać tej instytucji, bo jeżeli przez rok nie padła żadna informacja na jej temat i nagle wychodzi ktoś i mówi: „Jak powiedzieli eksperci z WHO…”, to niektórzy mogą powiedzieć: „Ale co to jest?”, w sensie, nawet nie wiedzą, o czym my tutaj mówimy. To też jest kwestia mediów, jak one też kreują informacje. Ja obserwuję to od wielu lat i widzę, że w mediach jest coraz mniej informacji dotyczących zagadnień gospodarczych, chyba że są związane ze jakimś bieżącym  problemem politycznym. Praktycznie nie ma też kwestii dotyczących polityki zagranicznej. Jeśli już są, to bardzo rzadko. Te tematy przeszły praktycznie do kanałów tematycznych. Jeżeli ludzie na co dzień nie spotykają się z tego typu informacjami, to ciężej jest im wyciągać wnioski i w ogóle w jakikolwiek sposób te autorytety traktować. Odnosząc się też do tej prezentacji Jakiego, właśnie po to są liczby i eksperci, którzy się znają na temacie, którzy faktycznie w tym obszarze siedzą i potrafią analizować te kwestie, że możemy odkłamać i właśnie wytrącić ten argument, z którym pan Jaki chodził sobie po różnych stacjach telewizyjnych i pokazywał swoje dane mówiąc „patrzcie, tutaj eksperci pokazali”, bo z drugiej strony właśnie jest raport, który dokładnie to wszystko odkłamał. Mając te dane, można zbić argumentację przeciwnej strony, która chce wykorzystać liczby w niecny sposób, bo ludzie oczywiście mają taką tendencję, że jak usłyszą dane, to bardziej są w stanie też w to uwierzyć, a nie potrafią tych danych dokładnie zanalizować i to jest też to, co powiedziała Anna o tym białku kolca. Jak ktoś nigdy czegoś takiego nie widział, ciężko mu to zinterpretować, ale jak ktoś się na to powołuje, to pewnie się na tym zna. Wtedy wychodzi jakiś przedstawiciel partii rządzącej, powołuje się na dane, które często są błędne. Wiem o tym, bo przyznaję, że często w ramach mojego projektu odkłamuję rzeczy, które pojawiają się w przestrzeni publicznej, a są podawane przez przedstawicieli władzy. Jeżeli te rzeczy są odkłamane i jest podane źródło danych, na bazie których te dane są prostowane, to wtedy faktycznie druga strona rzadziej posługuje się już tymi błędnymi argumentami. Wtrącona jest ta pałeczka, żeby dalej tego fake newsa w przestrzeni publicznej nie rozsiewać.

Stara prawda głosi, że kłamstwo okrąży dwa razy świat, zanim prawda włoży buty. To jest coś, co negatywnie wpływa na nasze życie publiczne i chyba media społecznościowe pogłębiły ten kryzys zaufania i do instytucji, i do autorytetu, ale także do dziennikarzy. Przypominam sobie sytuację z roku 2017 – wtedy w Stanach Zjednoczonych rozpoczynały się rządy Donalda Trumpa. Jego doradczyni medialna ukuła to słynne stwierdzenie „alternatywne fakty”. Chodziło o policzenie ludzi, którzy brali udział w inauguracjach Baracka Obamy i Donalda Trumpa. Dużo więcej było na inauguracji tego pierwszego, ale Trump długo nie chciał przyjąć tego faktu do wiadomości. Dlatego jego doradczyni powiedziała dziennikarzom, że dostarczy „alternatywnych faktów”, które pokażą inną rzeczywistość. Czy dzisiaj nie mamy do czynienia z czymś takim, że do mediów, szczególnie tych głównego nurtu, dostarcza się alternatywnych faktów, alternatywnych danych i traktuje się je takim samym prawem obywatelstwa jak te, które są podawane przez sprawdzone instytucje mające historię, ekspertów, badaczy…

Anna Mierzyńska: Jest dokładnie tak, jak mówisz. Mieliśmy niedawno taką historię, która osobiście odkłamywałam, dementując fake newsa w artykule na portalu OKO.press – ale i tak czułam się w jakiś sposób bezradna. Chodzi o sytuację ze słynnymi zdjęciami dzieci imigrantów przywiezionych do Michałowa, które obiegły całą Polskę. Kilka dni po ich publikacji  środowiska propisowskie zaczęły kolportować króciutki film z portalu onet.pl (nie podając zresztą źródła), na którym widać, jak przez ogrodzenie przed strażnicą w Michałowie jakaś kobieta rzuca coś dzieciom imigrantów, prawdopodobnie słodycze. Wygenerowano wokół tego ogromną narrację, która miała podważyć wiarygodność zdjęć. Twierdzono wprost, że dzieci słodyczami przekupiono, aby zapozowały do wzruszających fotografii. Pojawiła się nawet informacja, że kobieta rzucająca słodycze, widoczna na filmie, to fotoreporterka Gazety Wyborczej, Agnieszka Sadowska. Tymczasem to nie była Agnieszka Sadowska. Pamiętam, że wtedy poczułam się bezradna: jak to odkłamać, kiedy ktoś nie jest zainteresowany faktami, tylko snuciem własnej narracji? Dyrektor ośrodka TVP3 Opole szerzył tą tezę na Twitterze bardzo intensywnie, sekundował mu w tym Wojciech Mucha, który jest obecnie redaktorem naczelnym dwóch dzienników Polska Press w Krakowie. Mimo zdementowania fake newsa żaden z panów nie usunął tweetów na ten temat (przynajmniej w okresie kilku dni od ich napisania), co więcej, dalej w to brnęli, rozwijając nieprawdziwy przekaz.  To był jakiś zupełny absurd.

I teraz: jak mamy to odkłamać? Co mamy zrobić? Oni z pełną świadomością tego, że na filmie jest ktoś inny, kolportowali swoją narrację – bo była korzystna dla ich środowiska. Gdyby udało się udowodnić, że to jest reporterka „Gazety Wyborczej” i autorka zdjęć dzieci z Michałowa, można by powiedzieć, że jej zdjęcia są niewiarygodne i nie należy wierzyć w to, że na polsko-białoruskiej granicy w lasach koczują dzieci i kobiety.

Prawica tak naprawdę wzięła sobie do serca postmodernistyczne przekonanie, że prawda umiera, a interpretacje, czy też narracje nigdy nie umierają, to znaczy one albo zwyciężają, albo przegrywają. Być może to my jesteśmy naiwni, szukając, czy też dążąc do pokazania prawdy. Prawica, szczerze mówiąc, gardzi prawdą, jeżeli przyjmują te założenia, o których tutaj mówimy. Pytanie jest następujące w takim razie: czy nie należy stosować tej samej metody, tylko że…

Anna Mierzyńska:Ale do czego stosować, jaki jest tego cel?

Celem ma być prawda. Natomiast każdy rodzaj okłamywania jest reakcją na niesione kłamstwo w przestrzeń publiczną. Teraz pytanie jest następujące: czy być może należy tworzyć od razu narrację, która jest prawdziwa, bo inaczej zostajemy z czymś, co ty nazywasz bezradnością?

Anna Mierzyńska: Na pewno należy opowiadać prawdziwe narracje (jeżeli uznamy, że te pojęcia nie są ze sobą sprzeczne). Jestem osobiście głęboko przekonana, że prawda jest fundamentem naszego życia. Jeżeli chcemy wiedzieć, w jakiej rzeczywistości żyjemy, kim jesteśmy – potrzebujemy prawdy.

Uważam również, że nie zawsze prawda jest słabsza od kłamstwa. Zaś opozycja demokratyczna, aby poradzić sobie z postmodernistyczną komunikacją prawicy, wcale nie ma tylko dwóch wyjść: dementować kłamstwa albo się do nich przyzwyczaić i też ich używać. Prawda może być równie silnym komunikatem, może nawet najsilniejszym. Trzeba jednak ją szeroko przekazywać, mówić o niej, powtarzać, nie czekać na moment, kiedy będziemy musieli reagować na kolejne fake newsy.

Alicja Defratyka: Dodam, że nie tylko głośno, ale i systematycznie. Właśnie przez to, że mamy tyle różnych mediów, a news żyje bardzo krótko. Nawet jeżeli coś się odkłamie i ten temat nie zostanie pociągnięty dłużej przez większą grupę osób i nie przejdzie do głównego nurtu, to my sobie możemy wykonywać taką syzyfową pracę, ale za bardzo się z tym odkłamywaniem nie przebijemy dalej. Niektóre kwestie, szczególnie istotne, które faktycznie są kłamstwem, powinny być  napiętnowane i odkłamywane, a to odkłamywanie powinno krążyć długo i dosadnie. Tak, żeby wszyscy interesariusze się o tym dowiedzieli.

Ja tutaj przytoczę jeden bardzo istotny przykład. Poprzez dane nie zawsze kogoś przekonamy, natomiast możemy wywrzeć jakiś wpływ na opinię publiczną, na media. Odpowiednim przekazem możemy wytrącić pałeczkę przeciwnikowi lub też spowodować, że dana polityka zostanie ukierunkowana w inny sposób. Ten przykład to głośne już dane, które publikowałam w ramach swojego projektu, dotyczące wydłużających się postępowań sądowych po deformie Zbigniewa Ziobry. Te dane czarno na białym pokazały jak bardzo, bo prawie o 3 miesiące, wydłuży się postępowania sądowe od 2015 r. To są dane Ministerstwa Sprawiedliwości. Ministerstwo Sprawiedliwości samo je opublikowało, co prawda z bardzo dużym opóźnieniem. Nawet występowałam o nie kilka razy w ramach dostępu do informacji publicznej. Te dane, po publikacji przeze mnie zestawienia pokazującego te wzrosty, stały się  na tyle głośne, że nawet odniósł się później do tego problemu, jak temat już żył bardzo w mediach, sam Jarosław Kaczyński, który powiedział, że wymiar sprawiedliwości, cytuję, „działa fatalnie”. Już nie dało się jakby zakrzyczeć tej rzeczywistości i w wiadomościach telewizji rządowej mówić, jak to jest super po tej deformie, bo te dane na tyle już krążyły zarówno w głównym nurcie mediów, jak i w social mediach, że nie dało się tego tematu zamieść pod dywan. Trzeba było coś zrobić i się odnieść. Teraz te dane są już właśnie takim przyczynkiem do dyskusji, że ta reforma poszła źle, coś trzeba z tym zrobić. Dlatego właśnie mówię, że trzeba odkłamywać, ale że trzeba to też robić na tyle systematycznie, żeby się to przebiło, bo niestety bardzo, ale to bardzo ciężko jest sprawić, właśnie przez te bańki, o których Anna mówiła, żebyśmy się dowiedzieli o wszystkich rzeczach. Teraz jest tego tak dużo, ja tutaj podam przykład, może nawet niektórzy sobie nie zdają sprawy… Jak ktoś wyjedzie na weekend i odetnie się na chwilę od mediów, to wraca w poniedziałek do normalności i nie ma świadomości, że była jakaś afera.

Sama byłam świadkiem takiej dyskusji. Emocjonowałam się à propos jakiejś afery, która w weekend się wydarzyła, rozmawiałam ze znajomym, a on mówi: „Ale jaka afera? Przecież dzisiaj nie ma nic o tym w mediach”. Cały Twitter żył jakąś aferą jeden dzień, ale w poniedziałek już tego nie było. Ta osoba, która się odcięła od tych mediów, ona nawet nie wiedziała, że coś się wydarzyło. Dlatego mówię o takiej systematyczności. Te takie działania ad hoc, jednorazowe, one nie spowodują, że nagle ludzie zaczną wierzyć w autorytety, że nagle zaczną ufać ekspertom. To musi być praca wykonywana latami. Przez te ostatnie sześć lat mamy upadek i teraz będzie trzeba kolejnych lat, żeby to wszystko odbudowywać.

O ile możemy mieć różne opinie, o tyle absolutnie powinniśmy mieć te same dane, te same fakty. To jest warunek przetrwania demokracji i publicznego dyskursu. Jeżeli tworzymy alternatywne rzeczywistości, to jakby unieważniamy demokrację. Czy da się stworzyć takie mechanizmy, instytucje, system edukacyjny, który pozwoliłby nam jednak zbudować grunt, który byłby wspólnym gruntem dla rozmowy o rzeczach publicznych, gospodarczych, ekonomicznych, społecznych?

Anna Mierzyńska: Myślę, że polska edukacja jest jednak oparta o wspólne fakty i dane. Oczywiście, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład historię, widać, że fakty historyczne mogą być modyfikowane na potrzeby polityczne, niestety. Ale ogólnie funkcjonuje jeden program nauczania, który uczy tego samego, więc istnieje pewna wspólna baza wiedzy. Problem pojawia się później, zwłaszcza w odniesieniu do nowych zdarzeń i zjawisk. Zresztą dziś w wielu przypadkach, zwłaszcza w Polsce, mamy prawo nie ufać. Postawa nieufności jest obecnie postawą racjonalną. Wielu informacjom, które do nas docierają, choćby za pośrednictwem oficjalnych kanałów informacji czy państwowych mediów, nie można wierzyć. Kiedy zaczynamy je sprawdzać, okazuje się, że są nieprawdziwe.

Co więcej, dzisiaj jest nawet tak, że to premier, prezydent, czy w ogóle rząd jest instytucją siejącą fake newsy.

Anna Mierzyńska: Dlatego postawa nieufności wobec tych komunikatów jest racjonalna. Mamy poważny problem z zaufaniem publicznym: komu można dziś ufać, jakim instytucjom, którym politykom? Gdyby udało się uporządkować tą kwestię, gdybyśmy nie musieli stale żyć w poczuciu bycia manipulowanymi, wtedy (tak przypuszczam) zmieniłoby się także nasze nastawienie do faktów i danych. Dziś jednak krytyczne myślenie jest postawą racjonalną, zresztą ono jest cenne niezależnie od bieżącej sytuacji. Powinniśmy go uczyć dzieci od najmłodszych lat, wbudować je w system edukacji. To właśnie krytyczne myślenie buduje odporność na fake newsy, które zawsze się będą pojawiać w przestrzeni internetowej.

Jako Instytut Obywatelski od dawna opowiadamy się za tym, aby filozofia wróciła do powszechnego nauczania. To jest jeden z tych elementów, które mogą pomóc w oddzieleniu ziarna od plew. Teraz zwracam się do ciebie, Alicjo, bo my, pamiętam, kiedyś nawet rozmawialiśmy, że w tym systemie edukacyjnym powinien się pojawić przedmiot, który polegałby na uczeniu młodego człowieka weryfikacji faktów. Dziś dostęp do wiedzy nie jest problemem, problemem jest właśnie oddzielenie wiedzy śmieciowej od tej wiedzy rzetelnej. Alicjo?

Alicja Defratyka: Tak, ja nie jestem za tym, żeby wprowadzać dodatkowy przedmiot typu „odkłamywanie”, tylko uważam, że te elementy powinny pojawić się po prostu na różnych przedmiotach i tak powinna być skonstruowana podstawa programowa, żeby na każdym przedmiocie, czy to biologia, chemia, polski, historia, pojawiały się takie elementy, jak odróżnić, czy coś jest opinią, czy coś jest faktem i jak wyciągać samemu wnioski z danych, które są prezentowane. Dane mogą być prezentowane w każdym obszarze życia, bo wiadomo, że fake newsy, które nas zalewają, nie dotyczą tylko części antyszczepionkowej, gospodarczej i politycznej, ale także każdego innego obszaru. Możemy wpaść w taką bańkę i faktycznie w te treści uwierzyć. Ja jestem zdania, że to krytyczne myślenie powinno być wprowadzone jako element podstawy programowej od najmłodszych lat. Umówmy się, teraz dzieci nie potrzebują uczyć się na pamięć różnych regułek, bo one tego nie czują, skoro wszystko można sprawdzić w Internecie. Tym bardziej że teraz tak wszystko się zmienia, to nie są te same czasy, co dwadzieścia, trzydzieści lat temu, kiedy trzeba było się wybrać do biblioteki i sprawdzić jakąś kwestię. Teraz w ciągu paru sekund można wszystko sprawdzić, więc ta umiejętność, żeby wiedzieć, co jest prawdą, a co fałszem i właśnie komu można zaufać, to o czym mówiła Anna, ta kwestia zaufania, jest bardzo ważna. Teraz jest to trudne przy obecnym ministrze i obecnej władzy, żeby cokolwiek takiego zrobić, bo już się pojawiały głosy przedstawicieli PiS, że reforma edukacji powinna zostać dokończona. Była nawet wypowiedź, jeśli dobrze pamiętam, pana Terleckiego, że należy tak skonstruować program w szkołach, żeby młodzi ludzie nie ważyli się głosować na partie opozycyjne, gdy wejdą w dorosłe życie… Obawiam się, że dopóki mamy system taki, jaki mamy, niewiele da się zrobić. Tutaj jest kwestia bardziej rodziców, którzy powinni być wyczuleni, na to, co dzieci oglądają, skąd czerpią informacje. Ja też jestem na stanowisku, że młody człowiek powinien na samym początku swojej dorosłej drogi, zanim już sobie wykształci poglądy, czerpać informacje z wielu źródeł, czyli na przykład zrobić sobie taki maraton i obejrzeć właśnie Fakty, Wydarzenia i Wiadomości. To jest trochę taki trening, żeby zobaczyć, jak jest przedstawiane dane wydarzenie w różnych mediach, albo o czym się mówi, a o czym się nie mówi. Wiem, że czasami ciężko się zmusić, żeby obejrzeć coś przeciwnego, jeżeli mamy inne poglądy, ale w ramach kształtowania własnych taki trening byłby wskazany. Rodzice powinni w tym pomóc. Jeżeli chodzi też o fake newsy, ja mam nadzieję, że technologia będzie sprzyjała temu, żeby jednak te fake newsy coraz bardziej ograniczać w social mediach. Tutaj są już algorytmy na Twitterze, YouTube usuwa filmiki promujące antyszczepionkowców i kanały antyszczepionkowców. Mam nadzieję, że z czasem będzie tak, że praktycznie większość postów będzie oznaczona pod kątem tego, w ilu procentach dana informacja przedstawia prawdę. Mam nadzieję, że technologia sprawi, że w dłuższym okresie nie tylko będziemy w stanie oznakowywać informacje, ale też sami będziemy częściej wiedzieli, co jest prawdą, a co fake newsem.

Anna Mierzyńska: Płonna jest ta nadzieja…

Alicja Defratyka: Ja wiem, ale ja cały czas nie tracę tej nadziei. Technologia się zmienia bardzo szybko, więc niewykluczone, że takiego typu elementy się pojawią. Ja tu mówię oczywiście o kwestiach faktów, natomiast nie będziemy oceniali takimi znaczkami, czy coś jest prawdą, czy fałszem, w odniesieniu do opinii, bo każdy ma prawo do własnej opinii. Jeżeli chodzi o przedstawianie danych i takie prawdy objawione, to uważam, że jednak to powinno być jakoś oznaczane.

Anna Mierzyńska: Technologia się rozwija w obu kierunkach. Ci, którzy tworzą fake newsy i wykorzystują je dla własnych celów, także korzystają z technologii. Zaś sprzyjające im rozwiązania pojawiają się znacznie szybciej niż narzędzia do fact-checkingu. Mamy chociażby deepfake-i, czyli filmy z podkładaną (za pomocą sztucznej inteligencji) fałszywą ścieżką dźwiękową, w taki sposób, że ruchy twarzy osoby, którą widzimy na filmie, w pełni pasują do zmanipulowanego dźwięku. Ta technologia już jest wykorzystywana w dezinformacji, natomiast nie mamy obecnie technologii umożliwiającej szybkie wykrycie takiej manipulacji. Czeka nas więc raczej zalew dezinformacji.

To jest oczywiście bardzo przerażająca wizja, któAnna na koniec sformułowała…

Alicja Defratyka: Jedną rzecz jeszcze chciałam dodać. Chciałam polecić film „Dylemat społeczny” na Netflixie, który właśnie pokazuje, jak działają wszystkie portale w social mediach, algorytmy, jak trafiamy w te różne bańki informacyjne. Fantastyczny dokument społeczny, który bardzo dobrze obrazuje to, czym się teraz otaczamy.


Alicja Defratyka — autorka projektu ciekaweliczby.pl i starszy analityk SpotData. Ekonomistka z wieloletnim doświadczeniem pracy w think tankach, mediach i biznesie.  Ukończyła Szkołę Główną Handlową, broniąc pracy magisterskiej u prof. Leszka Balcerowicza. Absolwentka studiów podyplomowych Akademii Psychologii Przywództwa na Politechnice Warszawskiej oraz Praktycznej Psychologii Społecznej na Uniwersytecie SWPS. Pracowała m.in. w Fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju – FOR, ośrodku THINKTANK, agencji informacyjnej Newseria, Francusko-Polskiej Izbie Gospodarczej. Obecnie pracuje w centrum analitycznym SpotData. Prowadzi również autorski projekt edukacyjny www.ciekaweliczby.pl, przybliżający opinii publicznej warte poznania fakty oparte o konkretne dane liczbowe.

 

 

Anna Mierzyńska — analityczka mediów społecznościowych, ekspertka marketingu politycznego. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji w Polsce, fake newsów i manipulacji w sieci. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu w Białymstoku oraz podyplomowej Szkoły Praw Człowieka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Stale współpracuje z portalem OKO.press, publikuje także w „Gazecie Wyborczej” i „Res Publica Nowa”. W 2019 i 2020 r. współpracowała z Institute of Strategic Dialogue, londyńskim think tankiem, m.in. uczestnicząc w projekcie monitorowania dezinformacji w mediach społecznościowych podczas kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Autorka rozdziału „Gdy obywatele nie ufają władzy. Popularność teorii spiskowych jako oznaka kryzysu państwa” w publikacji Beyond flat Earth. Conspiracy theories vs European liberals European Liberal Forum.

Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

Praliberał miesiąca: Emilio Castelar :)

XIX-wieczna Hiszpania była niczym nigdy nie ustający w ruchu polityczny kalejdoskop. „Zmiana reżimu” była w zasadzie jedynym pewnikiem, któremu nierzadko towarzyszyło chwytanie za oręż. Były reżimy bardzo i nieco reakcyjne, były mniej i bardziej progresywne. Gdy jedna strona przechwytywała stery, druga od pierwszego dnia knuła nad kolejnym zamachem stanu. Polityczny ruch liberalny był równie niestabilny i podatny na wiele metamorfoz, podziałów i fuzji. To jednak niekoniecznie w tamtym stuleciu decydowało o hiszpańskiej wyjątkowości na tle reszty Europy. Hiszpańskich liberałów wyróżniały trzy rzeczy: raz – jako pierwsi sięgnęli po ten przymiotnik, aby nazwać frakcję quasi-partyjną wpływając na zmianę (uzupełnienie) znaczeniową słowa „liberalizm”; dwa – wśród liderów i polityków liberalnych roiło się od wojskowych, którzy gdzie indziej zwykli bywać konserwatystami różnych odcieni; trzy – okoliczność ta i warunki ramowe niemal nieustannie toczącej się otwartej lub „dziwnej” wojny politycznej spowodowały, że hiszpańscy liberałowie byli bodaj najbardziej na kontynencie skłonni sięgać po przemoc w walce o władzę.

Cały ten chaos utrudniał jednak skupianie się na zadaniach związanych z rozwojem liberalnej doktryny państwowej, o wysiłkach państwotwórczych nie wspominając. Dlatego na tle wszystkich tych niepokojów wyróżnić warto postać prezydenta krótkotrwałej (a jakże!) I Republiki Hiszpańskiej, Emilio Castelara.

Castelar urodził się w 1832 r. w Kadyksie, jako syn politycznie zaangażowanego progresisty i zadeklarowanego wroga reakcyjnej monarchii absolutnej Ferdynanda VII, za którego panowania m. in. prześladowano wolną prasę i pisarzy. Emilio upolitycznił się więc brutalnie i wcześnie, gdy ojca stracił na frontach pierwszej z karlistowskich wojen i na blisko 10 lat musiał z rodziną udać się na emigrację do Anglii. Po powrocie do kraju, w 1848 r., Castelar rozpoczął studia prawnicze, które jednak miał wkrótce porzucić na rzecz filozofii i literatury. Po pięciu latach ukończył nauczanie z tytułem doktora, a w 1854 r. rozpoczęła się jego kariera polityczna, od przypadku.

O jego politycznym powołaniu zdecydował talent oratorski połączony ze świetnym władaniem językiem, jak na późniejszego pisarza przystało. Jego pierwsze w życiu przemówienie na zebraniu młodych liberałów i demokratów w Madrycie zrobiło na zebranych wielkie wrażanie. Castelar został podopiecznym znanego republikanina Jose Orense i rozpoczął karierę zawodową jako pisarz polityczny, felietonista i publicysta demokratycznej prasy. Miał napisać m.in. biografię lorda Byrona, historię cywilizacji wczesnego chrześcijaństwa, ale przede wszystkim ważne dzieła polityczne: o historii europejskiego ruchu republikańskiego, o Rosji i europejskim wschodzie, o geopolityce europejskiej, funkcji parlamentu w procesie konstytucyjnym, a także powieść „Tragedias de la historia”. Większość jego wielkich dzieł powstała jednak pod koniec życia, gdy już urwała się jego polityczna działalność.

Trwało wiele lat, zanim Castelar zamienił pióro na fotel w ławach parlamentu. Długo o wolność, państwo prawa, obalenie arbitralnej władzy Burbonów i przeciwko socjalizmowi walczył pisząc i wykładając. W 1857 r. objął stanowisko profesora historii i filozofii na madryckim uniwersytecie i odcisnął znaczące piętno na wielu rocznikach młodych Hiszpanów swoimi słynącymi z elokwencji wykładami. Od 1864 r. wydawał politycznie zaangażowane pismo „La Democracia”, które oddało łamy ostrym antyreżimowym treściom i ściągnęło na Castelara w końcu, w rok po pierwszym wydaniu, karę zawieszenia w roli wykładowcy. To była jednak tylko uwertura do drugiej w życiu emigracji (tym razem do Francji) i skazania go in absentio na śmierć w 1866 r., gdy zaangażował się w nieudaną próbę obalenia rządu przez marszałka Prima.

Do kraju mógł bezpiecznie wrócić dzięki „rewolucji wrześniowej” 1868 r. Wówczas wszedł ostatecznie do polityki, zostając wybrany z okresu Saragossy na posła Konstytuanty. Zapisał się w izbie jako zdecydowany republikanin, przeciwny nawet monarchii konstytucyjnej preferowanej nadal przez wielu liberalnych polityków, dalekowzrocznie antycypujący przyszłe wyzwania hiszpańskiego państwa, więc postulujący powołanie republiki federalnej opartej o całkowitą wolność religijną. Przez cały ten czas rosła jego sława wybitnego mówcy.

Niemożność obsadzenia tronu, pomimo kilku coraz bardziej desperackich prób, skłoniła w końcu monarchistyczną większość Kortezów do poparcia wizji federalnej republiki. Castelar okazał się w tych warunkach idealnym wyborem na prezydenta egzekutywy i pełnił funkcję niekoronowanej głowy państwa hiszpańskiego przez niecały rok, od lutego 1873 do stycznia 1874 r. Castelar był kandydatem kompromisowym, gdyż będąc wyrazistym republikaninem, stronił od radykalizmu niektórych lewicowych nurtów republikanizmu, a jego sposób bycia i styl przemawiania uczyniły zeń postać powszechnie szanowaną, ponad frakcyjnymi konfliktami. W ciągu pięciu lat w parlamencie zdystansował się od radykałów republikańskich, zwłaszcza co do metody uprawiania polityki, odrzucał przelew krwi i przemoc, wywieranie presji poprzez ruchy wojsk, chciał liberalnej demokracji o konsensualnym charakterze, nie popierał retorsji wobec kleru katolickiego w związku z jego politycznym zaangażowaniem po stronie reżimów reakcyjnych (w krótkim okresie rządów zdążył nawet ułożyć relacje republiki z papiestwem), domagał się zniesienia niewolnictwa w Portoryko. Chciał natomiast także likwidacji tytułów szlacheckich.

Jak to niekiedy bywa, osobiste zetknięcie z władzą utonęło w prozie życia. Demokrata, wybrany na prezydenta o władzy w zasadzie dyktatorskiej (prawo do wydawania dekretów, brak posiedzeń parlamentu w związku z niepokojami w kraju), mógł chcieć działać w zgodzie z własnymi wartościami, ale musiał toczyć trzecią wojnę karlistowską i ratować kraj przed najmroczniejszą z reakcji oraz wzmacniać wojsko, rozbite wcześniejszymi decyzjami o federalizacji i niesterowne. W dodatku przyszło mu umacniać władzę centralną i zduszać separatyzmy na południu kraju. Gdy więc w końcu Kortezy mogły się zebrać, nie otrzymał wotum zaufania od własnych towarzyszy politycznej drogi, republikanów, którzy uznali go za odszczepieńca ideowego. Złożył urząd i marnym pocieszeniem był dla niego pogłębiający się chaos za jego następców, czy degeneracja życia politycznego po restauracji Burbonów.

Dla monarchistów zawsze był ideowym wrogiem, zaś radykałów zawiódł. Usiłował prowadzić opartą na wartościach politykę liberalnego umiarkowania w nazbyt turbulentnych czasach. Tłumaczył, iż „bronił i usiłował urzeczywistnić istotę programu rewolucji 1868 r. w sposób ewolucyjny, prawnie legalny i przy użyciu pokojowych środków”. Ten cytat zawiera w sobie całą istotę liberalnej postawy.

Realia pokazały natomiast, że niekiedy nie ma innego wyjścia jak zgniłe kompromisy. Po 1876 r. przez ponad 20 lat Castelar zasiadał nadal w Kortezach i w roli „powszechnie szanowanego mędrca” obserwował i niekiedy pomagał nowo powstałej Partii Liberalnej i jej liderowi Sagaście osiągać spore sukcesy reformatorskie, jak przede wszystkim przywrócenie powszechnego prawa wyborczego. Sagasta robił to już nie niesiony ideowym żarem, a w ramach układu z konserwatystami, polegającemu na rotacji dwóch partii u władzy i dzieleniu się stanowiskami urzędniczymi. Proza życia do kwadratu.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Odejście Merkel to koniec ważnej epoki :)

Parafrazując słowa znanego badacza polityki Josepha Frankela o urzędnikach – politycy przychodzą i odchodzą, Angela Merkel zaś trwa. Czy jednak jest ona tylko urzędniczką? Pragmatyczna i zorganizowana, praktyczna i wyważona w słowach – to bez wątpienia określenia doskonale do niej pasujące. Wkrótce odejdzie ze stanowiska kanclerza, ale dla Niemców, Europy i świata pozostanie kluczową postacią XXI wieku.

 

Z Akademii Nauk do polityki 

16 lat na stanowisku szefowej rządu federalnego to dużo czasu, ale jej rola jako polityczki trwa dwa razy dłużej. Patrząc z dzisiejszej perspektywy można ocenić, że jej kariera polityczna zawiera się w kilku, zwykle trwających 5 lat, cyklach. Wszystko zaczyna się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX stulecia. W 1989 roku Angela Merkel – wówczas pracownica w Centralnym Instytucie Chemii Fizycznej Akademii Nauk NRD w Berlinie – dołącza do nowoutworzonej partii we Wschodnich Niemczech „Demokratyczny Przełom”. Po pierwszych demokratycznych wyborach w NRD (marzec 1990) obejmuje funkcję zastępczyni rzecznika rządu Lothara de Maizière’a. To niezwykle gorący czas. Wkrótce, podczas odbywających się od maja do września 1990 roku konferencji dwóch państw niemieckich i czterech zwycięskich mocarstw z okresu II wojny światowej, politycy wykonują zadanie matematyczne, które daje zaskakujący, choć przewidywalny wynik. Od teraz 2 + 4 = 1. Niemcy zostają zjednoczone. Kariera Merkel nabiera zaś rozpędu.

W nowym państwie, na czele rządu federalnego staje „kanclerz zjednoczenia” – Helmut Kohl. Jego pozycja w państwie jest niepodważalna – cieszy się ogromnym szacunkiem w „starych” i „nowych” landach. W rządzie federalnym, który po przywróceniu jedności Niemiec zostaje rozszerzony o członków byłego kierownictwa NRD, Merkel zaczyna pracę jako doradczyni ministerialna w Biurze Prasowym  i Informacyjnym Rządu. Wznowienie pracy w Akademii Nauk wydaje się jej niepewne ze względu na nieuchronną restrukturyzację, polityka daje szansę na nowe wyzwania. Już 2 grudnia 1990 roku zdobywa bezpośredni mandat w pierwszych ogólnoniemieckich wyborach federalnych. W okręgu Stralsund-Rugia-Grimmen, gdzie startuje, udaje jej się zgromadzić 48,5% tzw. pierwszych głosów oddawanych bezpośrednio na kandydata. Wkrótce Kohl mianuje ją federalnym ministrem ds. kobiet i młodzieży. To czyni ją pierwszą kobietą z byłej NRD na tak wysokim stanowisku. Ponieważ nie ma własnej władzy w CDU, ubiega się o przewodnictwo w Brandenburgii w listopadzie 1991 roku, ale pojedynek na głosy przegrywa. Kilka tygodni później zwycięża w wyborach na stanowisko wiceprzewodniczącej CDU w Dreźnie, zastępując Lothara de Maizière. W kolejnych latach, razem z Paulem Krügerem, ministrem badań naukowych i technologii, są jedynymi członkami rządu federalnego z enerdowską biografią. Przysparza im to sporo sympatii i daje duży kredyt zaufania.

Drugi etap jej kariery zaczyna się właśnie wtedy. Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych euforia zjednoczenia trwa w najlepsze, Merkel obejmuje stanowisko przewodniczącej regionalnego stowarzyszenia CDU Meklemburgii-Pomorza Przedniego, które pełni do 2000 roku. W ostatnim gabinecie Kohla (1994-1998) ponownie przyjmuje tekę ministra. Tym razem zajmuje się kwestiami ochrony środowiska i bezpieczeństwa jądrowego. Jest doktorem fizyki, zna się na rzeczy.

Początek rewolucji 

Trzeci cykl rozpoczyna się w 2000 roku. Wraz z początkiem nowego tysiąclecia Merkel przejmuje stery CDU. Jest pierwszą kobietą na stanowisku przewodniczącego tej partii ludowej. Podczas głosowania zdobywa 895 z 937 możliwych głosów. Zaczyna się rewolucja. Wcześniej już w krytycznych słowach wypowiada się na temat swojego politycznego ojca Helmuta Kohla. Nie mniej sceptyczna jest wobec Wolfganga Schäublego, który był jej poprzednikiem na stanowisku szefa chadeków. Obaj usuwają się w cień w atmosferze korupcyjnego skandalu.

W tym czasie władzę w RFN sprawuje koalicja SPD – Sojusz 90/Zieloni z Gerhardem Schröderem na czele. W wyborach parlamentarnych z 2002 roku ta koalicja ponownie wygrywa. Merkel pełni rolę liderki opozycji, podczas gdy Schröder utrzymuje wcześniejszy kurs polityczny kraju. Niemcy koncentrują się mocno na sprawach unijnych – wielkim tematem jest poszerzenie UE o kraje Europy Środkowej i Wschodniej, wprowadzenie euro, nowa konstytucja dla Europy. Ale polityka światowa także daje o sobie znać. Po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku Niemcy mocno stoją przy USA, ale decyzja prezydenta Georga W. Busha ws. interwencji w Iraku budzi w Berlinie duży sprzeciw. Niemcy mówią Amerykanom „nie”, zaczyna się epoka lodowcowa we wzajemnych relacjach.

W polityce krajowej Schröder wprowadza wielkie reformy. Merkel wspiera projekty czerwono-zielonego rządu federalnego, takie jak Agenda 2010, reforma zdrowia i reforma Hartz IV w celu modernizacji usług na rynku pracy. W tym samym czasie Merkel pokonuje swoich wewnątrzpartyjnych konkurentów, takich jak Friedrich Merz, Roland Koch czy Edmund Stoiber. Niegdysiejsza „dziewczynka Kohla” zaczyna niepodzielnie panować w partii.

W Niemczech zaczyna się „Merkelmania”

Kolejne okno możliwości otwiera się dla niej w 2005 roku. Seria porażek SPD w wyborach w niektórych krajach związkowych, zwłaszcza w maju 2005 roku w Nadrenii Północnej-Westfalii, skłania kanclerza Schrödera do przeprowadzenia przedterminowych wyborów do parlamentu 18 września. Angela Merkel po raz pierwszy kandyduje na kanclerza. Decyzją wyborców SPD i Zieloni tracą większość. Z politycznych negocjacji wyłania się jednak wielka koalicja CDU/CSU i SPD, jej pracom ma przewodniczyć liderka chadecji. 22 listopada 2005 roku niemiecki Bundestag wybiera Angelę Merkel na kanclerza. Przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert zwraca się do szczęśliwej Merkel z pytaniem czy przyjmuje wybór. Ona odpowiada pewnym głosem: „Panie Przewodniczący, akceptuję wybór”. Oklaski grup parlamentarnych CDU i CSU są głośne, ale nie burzliwe. Posłowie SPD klaszczą, ale ostrożnie – teraz muszą oddać strzemiona w koalicji. Tymczasem rodzice Merkel i jej brat siedzą na trybunach w budynku Reichstagu i patrzą, jak Gerhard Schröder składa gratulacje pierwszej pani kanclerz Niemiec i jednocześnie najmłodszej osobie na tym stanowisku w historii. W Niemczech zaczyna się „Merkelmania” – w grudniu 2005  roku określenie Bundeskanzlerin zostaje wybrane przez Towarzystwo Języka Niemieckiego na słowo roku. Rozpoczyna się zupełnie nowa era.

Angela Merkel, przejmując obowiązki szefowej rządu, w wymiarze polityki zagranicznej RFN chce kontynuować szczególne stosunki z Francją, jednak, działając już w rozszerzonej od 2004 roku Europie, kładzie większy nacisk na wsłuchiwanie się w głos państw regionu Europy Środkowej i Wschodniej, także Polski. Kontynuuje wprawdzie partnerstwo strategiczne z Rosją, w tym budowę Gazociągu Północnego, ale – w przeciwieństwie do Schrödera – podejmuje próby rozmowy na temat projektu z krajami regionu bałtyckiego w celu wyjaśnienia ich wątpliwości. Nowy rząd stara się o poprawę stosunków ze Stanami Zjednoczonymi oraz stawia na rozwój współpracy dwustronnej z „mocarstwami wschodzącymi”, w tym przede wszystkim z Chinami, Indiami oraz Brazylią.

Pierwsze lata jej rządów to okres wyjątkowo pomyślny dla Niemiec. Wskutek przeprowadzonych jeszcze przez gabinet Schrödera reform gospodarczych w ramach pakietu Agenda 2010 sytuacja gospodarcza się poprawia, a bezrobocie znacząco spada. Trudne i niepopularne decyzje, które poprzedni gabinet przypłacił utratą władzy, wraz z pakietami ratunkowymi przyjętymi przez kanclerz Merkel, chronią Niemcy przed długotrwałą recesją spowodowaną przez światowy kryzys gospodarczy, który wybucha na jesieni 2008 roku.

Trzeba oszczędzać i stawiać na kobiety

Ten kryzys ekonomiczny, który w konsekwencji doprowadził także do poważnego kryzysu w strefie euro, powoduje przedefiniowanie nie­mieckiego postrzegania Europy oraz wzmocnienie dotychczaso­wych tendencji do poszukiwania partnerów poza Starym Kon­tynentem. W konsekwencji, świetnie prosperujące gospodarczo Niemcy urastają do rangi niekwestionowanego lidera w zakresie polityki ekonomicznej w UE. Choć decyzje na szczeblu Rady Europejskiej podejmowane są na zasadzie konsensu wszystkich państw członkowskich, powszechną staje się opinia, że to właśnie Berlin nadaje ton dyskusjom gospodarczym w Brukseli. Lansowana przez kanclerz Merkel polityka austerity staje  się nadrzędną polityką realizowaną przez instytucje unijne, starające się walczyć ze skutkami kryzysu. Dzieje się tak, mimo że wielu liderów państw członkowskich UE, zwłaszcza tych z Południa, wyraża swój sprzeciw wobec wprowadzania drastycznych cięć i rygorystycznych wymogów oszczędności, twierdząc, że blokują one wszelkie inicjatywy pobudzające gospodarkę.

Sama Merkel musi też zadbać o własne podwórko. W wyborach parlamentarnych w 2009 roku jej partia ponownie wygrywa, ale tworzy nową koalicję razem z liberałami z FDP. Przezwyciężenie trwającego europejskiego kryzysu zadłużenia, który dotyka głównie Grecję, Portugalię i Irlandię, znajduje się w centrum jej drugiej kadencji. Nie mniej ważny jest jednak także kurs modernizacji Niemiec – po katastrofie w Fukushimie decyduje o odejściu od energii atomowej na rzecz odnawialnych źródeł energii; wprowadza też reformę armii. Mocno angażuje się w integrację cudzoziemców i dąży do poprawy sytuacji pracujących kobiet i matek. W szczególności wspiera kobiety w ich awansie do czołowych urzędów. To dzięki jej wsparciu karierę robią Christine Lieberknecht, Annegret Kramp-Karrenbauer, Julia Klöckner, Ursula von der Leyen i wiele innych. Polityka nad Renem i Szprewą zaczyna mieć coraz bardziej kobiecy charakter.

Kapitan Merkel wyprowadza europejski statek z ekonomicznej mielizny

W tym czasie, zwłaszcza od wybuchu kryzysu w Eurolandzie w 2010 roku, Merkel staje się nolens volens nieformalną przywódczynią UE. Ten kolejny cykl w jej politycznym życiu przynosi jej ogromną ilość wyzwań. Światowi politycy ją podziwiają, choć nie obywa się także od krytycznych opinii. Mieszkańcy krajów europejskiego Południa jej nie znoszą, jej karykatury są częstym motywem plakatów podczas demonstracji w Grecji czy we Włoszech. W Niemczech cieszy się dużym zaufaniem, ale i tutaj musi liczyć się z ostrymi recenzjami. Ona sama koncentruje się na wykonaniu zadania – chce wyprowadzić europejski statek z ekonomicznej mielizny. Niewątpliwie, od momentu wybuchu kryzysu gospodarczo-finansowego, Niemcy pod jej przywództwem konsekwentnie forsują swoje rozwiązania, nie do końca kierując się interesem europejskim, lecz realizując interesy własne. Bezpośrednio przyznaje to niemiecki Instytut Badania Gospodarki w Halle, twierdząc, że Niemcy stają się najważniejszym „beneficjentem” kryzysu finansowego w Europie, w szczególności w kontekście sytuacji w Grecji.

Kapitan Merkel wyprowadza ostatecznie Unię na szerokie wody, zapewniając jednocześnie własnemu państwu pozycję centralnego kraju dla polityki europejskiej. Kolejne wybory parlamentarne z 2013 roku potwierdzają jej pozycję lidera – w jej okręgu aż 56% uprawnionych do głosowania wybiera ją do Bundestagu; w skali kraju jej partia zyskuje 41,5% głosów. Pani kanclerz po raz kolejny zwycięża, ale ponownie musi szukać koalicjanta – FDP nie dostała się do Bundestagu. Powstaje znów wielka koalicja z SPD.

W tym czasie Merkel prowadzi też coraz bardziej efektywną politykę zagraniczną i coraz pewniej porusza się na europejskich i światowych salonach. Wyzwań jest mnóstwo – od kryzysu ukraińsko-rosyjskiego, do afery szpiegowskiej związanej z podsłuchiwaniem jej telefonu przez Amerykanów. Merkel robi dobrą minę do złej gry, stara się utrzymywać poprawne relacje ze wszystkimi, nikogo nie antagonizować – wszystko zgodnie z zasadą: jeśli chcesz zmienić status quo, musisz je najpierw zaakceptować. Często podkreśla, że w swojej działalności kieruje się przesłaniem in dubio pro Europa, choć jej działania postrzegane są z coraz większą podejrzliwością.

W 2013 roku biografka Merkel, Gertrud Höhler, pisze krytycznie, że „im gorsza była sytuacja Europy, tym lepiej powodziło się Niemcom […]. Europa sięgnąwszy dna, była gotowa na przyjęcie koncepcji władzy Merkel, a Merkel szykowała się do rządzenia Europą”. Istotnie, w tym czasie pytania o rolę Niemiec w Unii Europejskiej stają się coraz bardziej widoczne, a zarazem drażliwe. Jak w swojej książce zatytułowanej „Niemiecka Europa” pisze znany niemiecki socjolog Ulrich Beck, „Niemcy jako potęga gospodarcza wysunęły się na pozycję politycznego lidera, decydującego o losie państw Południa i całej UE”. Rzeczywiście, teza Becka, iż dzisiaj mamy „europejskie Niemcy w niemieckiej Europie”, dobrze oddaje opinie, jakie od kilku lat pojawiają się w publicznym dyskursie dotyczącym przywództwa niemieckiego w Unii Europejskiej w XXI wieku.

Z kryzysem imigracyjnym „damy sobie radę”

Atmosfera w Europie robi się jeszcze bardziej gorąca w 2015 roku. Dla politycznej kariery Merkel to kolejny już etap, jednocześnie też największe jak do tej pory wyzwanie. Od kilku lat trwa „arabska wiosna” w krajach Afryki Północnej, ostry konflikt w Syrii wywołuje kryzys humanitarny, w Afganistanie i Iraku trwa wojna. Ze Wschodu i Południa nadciągają do Europy tysiące migrantów. Przez Morze Śródziemne płyną łodziami ludzie, którzy w UE chcą szukać bezpiecznego schronienia. Fala migracyjna tzw. „boat people” była w analizach politologów przewidywany już wiele lat wcześniej, ale żadne z państw członkowskich UE nie jest przygotowane na aż tak dużą ich liczbę. Europa zaczyna przeżywać kolejny kryzys.

Pod koniec sierpnia 2015 roku, na konferencji prasowej po wizycie w obozie dla uchodźców w pobliżu Drezna, gdzie lokalni przeciwnicy jej polityki wobec migrantów wygwizdują ją, niemiecka szefowa rządu staje przed kamerami i mówi spokojnym głosem, że przecież udało się już zrobić tak wiele by pomóc uchodźcom, a Niemcy stać na więcej empatii, wysiłku i wsparcia. Na koniec wypowiada słynne słowa: „Wir schaffen das” („Damy radę”).

Gdy kanclerz Merkel oficjalnie apeluje, by nie zamykać granic Niemiec przed uchodźcami, jej prośby spotykają się z ogromną krytyką, zarówno w Republice Federalnej (to w tym czasie popularność zyskują ruch Pegida i nowa partia AfD), jak i w pozostałych krajach UE, które czują się pominięte w tak ważnej sprawie. Faktycznie decyzja niemieckiej kanclerz w kolejnych tygodniach uruchamia „siłę zasysającą” kolejnych migrantów, a retoryka rządu oraz serdeczne zdjęcia z uchodźcami wskazują na uprawianie przez nią polityki „otwartych drzwi”. Do dziś kanclerz usprawiedliwia swoją decyzję argumentując, że Niemcy podjęły ją w momencie humanitarnego kryzysu. Merkel przyznaje, że dostrzega w polityce uchodźczej wiele błędów i to ze strony wszystkich państw Unii Europejskiej, konieczna jest zatem reforma polityki azylowej ale i sprawniejsze kontrolowanie granic UE przy jednoczesnym wsparciu dla osób, których dotknął kryzys uchodźczy. Jak sama powiedziała „pewne jest, że w Europie zbyt późno otworzyliśmy oczy na to, jak nieznośna jest sytuacja w krajach pochodzenia uchodźców czy w otoczeniu ich ojczyzny”.

Trwający przez kolejne miesiące kryzys przynosi osłabienie jej rządów. W wyborach parlamentarnych na jesieni 2017 roku chadecy otrzymują najgorszy wynik w historii – niecałe 33%. To porażka, choć nadal utrzymują się przy władzy. Merkel zmuszona jest miesiącami negocjować powstanie nowej koalicji, karuzela propozycji nie chce się zatrzymać. SPD odmawia początkowo współpracy uświadamiając sobie, że od czasu 2005 roku ta najstarsza niemiecka partia polityczna (powstała w 1863 roku) znajduje się wyłącznie w cieniu CDU/CSU. Merkel zwraca się z propozycją do FDP, które ponownie ma swoich posłów w Bundestagu. Rozmowy kończą się jednak fiaskiem. Dopiero zaangażowanie prezydenta federalnego, dawniej ważnego polityka SPD, Franka-Waltera Steinmeiera, przynosi przełom. Socjaldemokracja, choć niechętnie, wchodzi do koalicji rządowej. 14 marca 2018 roku Angela Merkel po raz czwarty składa przysięgę na wierność zapisom Ustawy Zasadniczej. Tym razem bez uśmiechu na twarzy – jej wybór popiera wyłącznie 364 parlamentarzystów spośród 692. Dla Merkel, ale też dwóch największych partii ludowych, to początek równi pochyłej. Politycznie coraz mocniejsi są Zieloni, ale i prawicowa AfD zaczyna narzucać ton w politycznych dyskusjach. Żadna strona nie oszczędza wieloletniej szefowej rządu, wyborcy odwracają się od chadeków.

Merkel wie kiedy czas odejść 

7 grudnia 2018 roku Merkel rezygnuje z bycia szefową CDU. Jest to jej suwerenna decyzja. To budzi szacunek, bo żaden z jej wielkich poprzedników nie zdecydował się na taki krok. Stanowisko przekazuje Annegret Kramp-Karrenbauer. AKK to od lat jej zaufana współpracowniczka, więc jej wybór oznacza kontynuację dawnego kursu. Jednocześnie opinia publiczna zastanawia się, czy Merkel nie odejdzie wkrótce z polityki w ogóle. Ona sama potwierdza te plotki – mówi, że w kolejnych wyborach w 2021 roku nie będzie się już ubiegać o fotel kanclerza, nie podejmie też żadnego stanowiska w instytucjach międzynarodowych.

Rozpoczyna się ostatni cykl jej kariery jako szefowej rządu. Ewidentnie jest zmęczona, media donoszą o złym stanie jej zdrowia. Rzeczywiście tempo pracy jakie sobie narzuciła jest mordercze. Cały czas na spotkaniach, na okrągło negocjując, prowadząc rozmowy, podróżując.

Jej ulubione kierunki to Izrael i Chiny. Żaden z poprzednich kanclerzy nie przyłożył się tak mocno do pojednania z Izraelem – względy historycznej odpowiedzialności są tutaj oczywiste, ale Merkel ma także ogromny szacunek do tradycji i kultury tego państwa. Izrael staje się jednym z głównych filarów jej polityki zagranicznej. Drugim są relacje z Chinami. Jej przyjacielskie kontakty z premierem Wen Jiabao są już legendarne, dobra atmosfera relacji utrzymuje się także po zmianie ekipy rządzącej. Zarówno przewodniczący Xi Jinping, jak i premier Li Keqiang są jej częstymi partnerami w rozmowach. Merkel nie ukrywa fascynacji wobec zmian, jakie zachodzą w Państwie Środka, choć nie zaprzecza, że równocześnie istnieje wiele kwestii budzących sprzeciw środowiska międzynarodowego. W relacjach z Pekinem jednak odgrywa ona zwykle rolę dobrego policjanta – tym złym jest przeważnie szef dyplomacji, który expressis verbis wyraża niemieckie obiekcje wobec działań chińskich (w tym m.in. odnośnie łamania praw człowieka, prześladowania mniejszości religijnych, ochrony własności intelektualnej, wykorzystywania krajów EŚW do chińskiej ekspansji w Europie).

Merkel wie, że w świecie końca drugiej dekady XXI wieku Niemcy mogą liczyć głównie na siebie. Brytyjczycy chcą wyjść z Unii, Włosi i Hiszpanie znajdują się w ciągłym politycznym chaosie. Polska i Węgry stają się coraz bardziej nacjonalistyczne. Wsparciem jest na powrót Francja, gdzie Emmanuel Macron z ogromną energią i zaangażowaniem chce reformować Unię Europejską, kreśli jej nową przyszłość. Merkel nie zawsze się z nim zgadza, ale docenia że – po biernej prezydenturze François Hollande’a – ma wreszcie partnera do rozmowy. Przecież od kilkudziesięciu lat to niemiecko-francuski tandem nadaje ton sprawom europejskim, a bez porozumienia między Berlinem a Paryżem Europa nie działa.

Wyzwań jest cała masa. Problemem są na pewno relacje z Waszyngtonem. Powiedzieć, że partnerstwo amerykańsko-niemieckie nie działa, to nic nie powiedzieć. Donald Trump uwielbia stawiać sprawy na ostrzu noża, jest całkowitym przeciwieństwem niemieckiej szefowej rządu, która zwykle przyjmuje koncyliacyjny ton a wyzwania traktuje jako szansę, a nie zagrożenie. Nawet i ona jednak traci do niego cierpliwość. „My, Europejczycy, naprawdę musimy wziąć nasz los we własne ręce” stwierdza po spotkaniu grupy G7 w 2017 roku. Niemcy koncentrują się więc na Europie, ale szukają też wsparcia na Dalekim Wschodzie. Głównym koalicjantem stają się Chiny, od 2016 roku największy partner handlowy RFN. To z Pekinem można rozmawiać o kluczowych dla Niemiec sprawach ochrony środowiska, czystej energii, zmian klimatycznych, nowych wyzwań globalizacji. Nadal nie brakuje tematów spornych, ale przeważają punkty łączące oba państwa. Dążenie do stworzenia wielobiegunowego świata jest jednym z nich. Merkel angażuje się w unijne procesy zawiązywania partnerstw handlowych z krajami azjatyckimi – Japonią, ASEANem, wreszcie z samymi Chinami. Podpisane na zakończenie niemieckiej prezydencji w UE w grudniu 2020 roku wszechstronne porozumienie inwestycyjne między UE a ChRL – jeśli wejdzie w życie – będzie idealnym uzupełnieniem jej dorobku w polityce zagranicznej.

Szczepionka Pfizera – dumą pani kanclerz

Rok 2020 staje się ogromnym wyzwaniem – nic nie idzie tak jak miało być, nawet niemieckie przewodnictwo w Radzie UE i zaplanowane wydarzenia muszą ulec zmianie. Merkel staje w ogniu krytyki po tym jak Niemcy znajdują się w chaosie w czasie epidemii; odpowiedzialność bierze na siebie Jens Spahn, federalny minister zdrowia. W styczniu 2021 roku, gdy szczepionka na wirusa SARS-CoV-2 stworzona przez firmę Pfizer i BioNTech zostaje dopuszczona jako bezpieczna i skuteczna, Merkel jest dumna. Media na całym świecie piszą, że za tym sukcesem stoi dwoje niemieckich naukowców o tureckich korzeniach. Nie ma lepszego dowodu na potęgę nauki, migranckie pochodzenie badaczy dodaje jednak temu sukcesowi dodatkowego wymiaru.

Bilans kanclerstwa Merkel – na kilka miesięcy przed opuszczeniem przez nią urzędu – jest więc pozytywny. Przez 16 lat świat, Europa i Niemcy stawały w obliczu poważnych problemów. Niektóre z nich zakończyły się sukcesem, inne porażką. Merkel była akuszerką większości rozwiązań, dlatego wielokrotnie zarzucano jej, że przebudowuje Stary Kontynent i świat na niemiecką modłę, żałując jednocześnie, że dawna wizja nastawionych na kooperację i kompromis europejskich Niemiec zastępowana jest przez „nieskrywaną chęć przywództwa” (określenie Jürgena Habermasa), a dyplomatyczna powściągliwość RFN stopniowo ustępuje takim działaniom, które wskazują na coraz mniejszą wrażliwość na interesy innych państw. Upowszechnia się postrzeganie RFN jako „hegemona” w Unii. Choć wielu wskazuje jednocześnie, że jest to „hegemon wbrew własnej woli”.Ceniony niemiecki politolog Christian Hacke użył tego terminu jeszcze przed zjednoczeniem Niemiec, ale w drugiej dekadzie XXI wieku zyskało ono nowy wymiar.

Jednak ci, którzy obawiają się zdominowania UE przez Niemcy mogą spać spokojnie. Merkel przez lata brała na siebie odpowiedzialność za losy Europy, bo nikt inny nie chciał (nie potrafił?) zrobić tego za nią lub razem z nią. To z jednej strony siła Niemiec i osobiste zdolności pani kanclerz, a z drugiej strony słabość innych zadecydowały o dzisiejszej roli Berlina. Jednak, jak wskazuje brytyjski socjolog Anthony Giddens, „niemiecka Europa” nie jest stanem, który będzie się długotrwale utrzymywał. To „tymczasowy i niestabilny układ z konieczności”, będący odpowiedzią na kryzys samej UE i słabość innych liderów.

Czy komuś uda się wejść w jej buty?

Kto zajmie biuro Merkel w Urzędzie Kanclerskim przy Willy-Brandt-Strasse 1 w Berlinie okaże się po 26 września br. Wtedy to bowiem zaplanowane są wybory do Bundestagu. Zanim do nich dojdzie nastąpią zaś ważne wybory regionalne w 6 krajach związkowych. To, kto w nich zwycięży będzie prognozą dla wyniku ogólnokrajowego. CDU/CSU nadal są silne, ale nie na tyle by czuć się pewnie. SPD ma najgorsze wyniki w historii, FDP i Lewica prześlizgują się przez próg wyborczy. AfD może liczyć na wsparcie co dziesiątego Niemca. Czarnym koniem mogą okazać się Zieloni, którzy już dziś mają 21% poparcia. Można więc przypuszczać, że powstanie nowa koalicja chadeków z Zielonymi. Czy na jej czele stanie jednak polityk takiego formatu jak Merkel? To stoi pod znakiem zapytania. Wejść w jej buty na pewno nie będzie łatwo. Jesień 2021 roku przyniesie zatem koniec pewnej epoki. Ale i początek nowej.

 

 

 

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję