Naszym zadaniem jest budować świat, a nie wznosić nowe mury – Przemówienie prof. Jeffreya Sachsa na Gali Zamknięcia EFNI 2015 :)

 

Liberté! Numer XXII

Problemy współczesnego świata rozrastają się na niespotykaną dotąd skalę, bo ani ich przyczyny, ani skutki nie ograniczają się tylko do miejsca występowania. Czy Europa jako centrum uniwersalnych wartości może się stać źródłem równie uniwersalnych rozwiązań?

To była najtrudniejsza debata przy kolacji, w jakiej kiedykolwiek brałem udział. I jest to z mojej strony wyraz wielkiego uznania dla EFNI, które stanowi okazję do wyjątkowego spotkania ludzi chcących poważnie i intensywnie dyskutować o najistotniejszych problemach naszego świata. Ogromnie się cieszę i jestem zaszczycony, że mogę w EFNI uczestniczyć. Chciałbym szczególnie podziękować Henryce Bochniarz za zaproszenie mnie na to wydarzenie, a także za całą jego ideę.

Wspaniale jest też zobaczyć wielu przyjaciół, których poznałem – muszę przyznać – 26 lat temu, kiedy to pierwszy raz odwiedziłem Polskę i ten jej region. Głęboko podziwiam wasze osiągnięcia. Być tutaj, widzieć ten piękny kraj i wszystko to, co osiągnęliście w ciągu ostatnich 25 lat to dla mnie czysta przyjemność. Byliście pionierami transformacji w Europie i inspiracją dla całego świata – i za to bardzo, bardzo wam dziękuję.

Ogromnie mnie ucieszyło, kiedy Henryka Bochniarz na samym początku swojego przemówienia kończącego EFNI wspomniała Jacka Kuronia, ponieważ był on nie tylko bohaterem Polski, lecz także moim osobistym bohaterem. I w pewnym sensie to on mnie w to wszystko wciągnął. Kiedy przyleciałem do Polski wiosną 1989 r., a było to w dniu podpisania porozumienia Okrągłego Stołu, zastanawiałem się nad kryzysem gospodarczym i możliwościami jego opanowania. Od razu zostałem zaproszony na wieczorne spotkanie do mieszkania Jacka Kuronia i zapewniam, że były to bodaj najbardziej niezwykłe trzy godziny w moim życiu. Oczywiście każdy, kto znał Kuronia, doskonale to zrozumie. Zacząłem opisywać mu swoje pomysły na transformację Polski, a on odpalał jednego papierosa od drugiego. Siedzieliśmy w tym malutkim mieszkaniu, które było tak zadymione, że ledwo go widziałem, a on co parę minut walił pięścią w stół i wołał: „Tak! Rozumiem! Tak! Rozumiem!”. I zadawał mi kolejne pytania, i kolejne, i kolejne, a ja gadałem i gadałem, na bieżąco wymyślając, jak powinna wyglądać transformacja Polski. A na koniec wieczoru Kuroń powiedział: „Proszę pana, proszę spisać plan dla Polski!”. Byłem trochę zaskoczony, ale odparłem: „Oczywiście, to będzie dla mnie zaszczyt. Jutro rano wracam do domu i za parę tygodni coś panu podeślę”. A on po swojemu walnął pięścią w stół i powiedział: „Nie! Chcę mieć ten plan na jutro rano!”.

Zarwałem w życiu parę nocy jeszcze jako student Uniwersytetu Harvarda i to też była zarwana noc. Poszliśmy do siedziby „Gazety Wyborczej”, która znajdowała się w pomieszczeniach dawnego przedszkola. Na drewnianej desce położonej na umywalce stał tam komputer IBM pierwszej generacji i na tym komputerze w ciągu sześciu godzin spisałem plan transformacji Polski. Gdy następnego dnia zawiozłem go Kuroniowi, on rzucił okiem i powiedział: „A teraz proszę to pokazać Lechowi Wałęsie”. I tak oto po raz pierwszy przybyłem do Gdańska i na Pomorze. Chciałbym w tym miejscu przywołać jeden przykład rozchwiania polskiej gospodarki latem 1989 r., co na pewno państwo pamiętają. Kupiłem bilet w dwie strony: Warszawa–Gdańsk–Warszawa, wymieniwszy najpierw na czarnym rynku dolary na złotówki. Za bilet w tę i z powrotem zapłaciłem trzy dolary…

Jacek Kuroń powiedział mi jedno: „Proszę pisać, co się panu podoba, ale podyktuję panu pierwsze zdanie. Ono ma brzmieć: «Oto plan powrotu Polski do Europy, do zjednoczonej Europy»”. I rzeczywiście podobnie brzmi pierwsze zdanie tego dokumentu. Podstawą mojej koncepcji przemian istotnie była zjednoczona Europa. Takie dostałem polecenie i na tym polegała rewolucja 1989 r.: na powrocie do Europy i na powrocie zjednoczonej Europy. Kiedy Henryka Bochniarz zacytowała dziś Jacka Kuronia, mówiąc, że zjednoczona Europa ma być krokiem w stronę zjednoczonego świata, pomyślałem, że to jest właśnie podejście w duchu Kuronia, błyskotliwe i w pełni słuszne, i stanowi doskonałe wprowadzenie do tych kilku kwestii, które chciałbym dzisiaj poruszyć. Albowiem istotnie sukces Europy jako zjednoczonej Europy, jak powiedział przed chwilą przewodniczący Donald Tusk, zależy również od silniejszego zjednoczenia i większej solidarności świata. I jak w 1989 r. projekt zjednoczonej Europy mógł się wydawać poza naszym zasięgiem – a było wielu pesymistów i cyników, którzy nie wierzyli nie tylko w zjednoczenie Europy, lecz także w reformę Polski – tak chcę dziś z tego miejsca powiedzieć, że możliwy jest też zjednoczony świat. Musimy dążyć do tego celu, nie traktując go jak idealistycznego marzenia, ale jako praktyczną i pragmatyczną ścieżkę, tak samo jak dążyliśmy do zjednoczonej Europy w roku 1989.

Przed nami stoi wiele zadań, a tymczasem Europa przeżywa kryzys: z powodu Grecji, z powodu Syrii, z powodu Ukrainy, z powodu afrykańskiej migracji. Jednak to wciąż Europa powinna stać na czele, a to dlatego, że ma największe doświadczenie związane z migracją i ewidentnie pozostaje najbardziej udanym projektem pod względem rozwoju gospodarczego i społecznego na świecie.

Co roku, wraz z dwoma innymi redaktorami, publikuję raport dotyczący poczucia szczęścia na świecie. Siedem krajów w pierwszej ósemce to kraje europejskie. Kanadzie udało się w tym roku wślizgnąć na miejsce piąte, ale poza tym jesteście na szczycie listy. Przestańcie więc się ciągle martwić, cieszcie się! Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie kontynenty, to właśnie Europa łączy idee, których potrzebuje zjednoczony świat: idee dobrobytu gospodarczego, integracji społecznej i zrównoważenia środowiskowego. Te trzy idee stanowią filary tego, co Organizacja Narodów Zjednoczonych określa mianem zrównoważonego rozwoju. Pod koniec września 2015 r. – to był cudowny dzień – wszystkie 193 rządy Narodów Zjednoczonych przyjęły zrównoważony rozwój jako naczelną zasadę współpracy międzynarodowej na następne 15 lat. Był to w siedzibie ONZ dzień niezwykły, rozpoczął go papież Franciszek i zanim jeszcze ucichła owacja na stojąco, jaką zgotowali mu światowi przywódcy, wszyscy nie posiadali się już z radości. A kiedy papież zakończył swoje wystąpienie, międzynarodowa wspólnota przyjęła cele zrównoważonego rozwoju w postaci 17 globalnych zasad – wspólnych dla całego świata. Cele te obejmują dobrobyt gospodarczy, zwalczenie skrajnego ubóstwa do roku 2030, godną pracę dla wszystkich, integrację społeczną obejmującą równouprawnienie płci oraz powszechne przestrzeganie praw człowieka, a także zrównoważenie środowiskowe.

Wspaniałe jest to, że wszystkie 193 rządy zgodziły się przyjąć owe reguły. Zrobiły to dlatego, że przemawiają one do serc ludzi na całym świecie. Jednak prawda jest taka – i powiem to tutaj, bo nie powiedziałbym tego w tej samej formie na Zgromadzeniu Ogólnym – że są to cele Europy, które właśnie zostały powszechnie przyjęte na scenie ogólnoświatowej. Europa występowała na rzecz zrównoważonego rozwoju, odkąd tylko Gro Brundtland po raz pierwszy wprowadziła tę ideę do światowego programu działania. Jest to idea społecznej gospodarki rynkowej, która będzie obudowana wartościami, dbałością o interesy jednostki, zapewniająca powszechne dzielenie się korzyściami i chroniąca środowisko. To wspaniały program, Europa zaś powinna być ogromnie dumna, że oto teraz cały świat popiera cele, które od dawna stanowiły kwintesencję jej wartości.

Chciałbym podkreślić, że te nowe ramy w postaci celów zrównoważonego rozwoju zostaną poddane próbie – pierwszej naprawdę istotnej – już za kilka tygodni, ponieważ Cel 13 brzmi: „Zatrzymać zmiany klimatyczne spowodowane przez człowieka”. 1 grudnia wszyscy (wszystkie 193 rządy) pojedziemy do Paryża, aby po raz dwudziesty pierwszy podjąć próbę porozumienia w sprawie klimatu. Będzie to COP 21, czyli 21. Konferencja państw stron Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu. To nie jest dobry znak, że próbujemy już od 21 lat i wciąż nie udało nam się osiągnąć porozumienia. Ale pod koniec września powiedzieliśmy, że tym razem nam się uda, a jest to naprawdę nasza ostatnia szansa, żeby choć w pewnej mierze utrzymać bezpieczeństwo klimatyczne, ponieważ jeśli tym razem zawiedziemy, to wzrost temperatury, którego teraz nie umiemy nawet przewidzieć, z pewnością przekroczy stan, z jakim jesteśmy w stanie sobie poradzić.

Chcę zatem powiedzieć: mamy przed sobą ważne zadanie do zrealizowania w ciągu najbliższych tygodni, a Unia Europejska zawsze należała do najwierniejszych orędowników przeciwdziałania zmianom klimatycznym. To UE jako pierwsza zaproponowała harmonogram działań do roku 2050, to UE naciskała na porozumienie w sprawie klimatu. Teraz Chiny i Stany Zjednoczone wreszcie uzgodniły stanowiska. Prezydenci Xi Jinping i Barack Obama ponownie spotkali się w Białym Domu, podkreślając, że tym razem wreszcie mają zamiar osiągnąć porozumienie. Tym sposobem chęć porozumienia wyraziły największe regiony świata. Sytuacja wygląda bardzo obiecująco, ale to dopiero pierwszy krok do zapewnienia światu bezpieczeństwa. Zatem proszę, zwracam się tu do Przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska – wiem, że jest pan całkowicie oddany tej sprawie i że Europa dalej będzie o nią walczyć – w Paryżu musimy zakończyć z sukcesem.

Teraz chciałbym się odnieść do tych wielkich wyzwań, przed którymi stoimy, przed którymi w szczególności stoi Europa, ponieważ zgodnie z moją filozofią – którą Henryka Bochniarz nazwała w swoim czasie chyba „arogancją” (i zapewne była to słuszna ocena; przepraszam za to 24 lata później) – są to problemy do rozwiązania. Być może jako Amerykanin po prostu nie mogę znieść myśli, że jakiegoś problem nie da się rozwiązać. Dlatego zawsze staram się znaleźć sposób, by ruszyć naprzód. Tak jak latem 1989 r. powiedziałem: „Nie ma problemu, dalej, naprzód, Polska da radę!”, a niektórzy z państwa mogą pamiętać, że kiedy ludzie mówili: „Nie, przecież toniemy w długach, Polska jest bankrutem! Co możemy zrobić?”, ja odpowiedziałem: „To żaden problem, potrzebujecie tylko siedmiu pocztówek, po jednej do każdego z krajów G7. Napiszcie im: «Nie mamy więcej długów, dziękujemy, teraz jest tu wolna Polska»”. No cóż, może nie całkiem tak to przebiegło, ale było blisko, ponieważ dług Polski został w ogromnym stopniu umorzony, co dało jej szansę na nowy początek, po którym nastąpiło cudowne 25 lat wzrostu gospodarczego.

Chcę powiedzieć, że wszystkie te poważne wyzwania, o których dyskutowaliśmy przez ostatnie dwa dni, też mają rozwiązania, i nie możemy, nie wolno nam postrzegać ich jako wydarzeń wobec nas zewnętrznych, które są nieuniknione, bolesne i w związku z tym muszą po prostu zostać zaakceptowane.

Zacznę od wyzwania wewnętrznego, jakim jest Grecja. Zawodowo zajmuję się narzekaniem, więc chciałbym przez chwilę ponarzekać na kryzys grecki. Grecja jest waszym partnerem w Europie. I bankrutem. Grecja jest bankrutem na takiej samej zasadzie, jak bankrutem była Polska w roku 1989. Grecja potrzebuje umorzenia długów tak samo jak potrzebowała tego Polska w roku 1989. Jednym z mądrych posunięć w Polsce w latach 1989–1990 było, za moją sugestią, umorzenie długu. A wdrożono to w ten sposób, że powiedziano: „Dobrze, umorzymy dług – zrobimy to w roku 1994. Ale najpierw przeprowadźcie reformy, a na koniec tego procesu dług zostanie umorzony”.

I taka jest moja rekomendacja w sprawie Grecji. Nadszedł wreszcie czas, żeby powiedzieć Grekom: „Tak, jest przed wami przyszłość. Macie wyjście z sytuacji. Wasze zobowiązania finansowe zostaną istotnie zmniejszone do poziomu, z którym będziecie mogli sobie poradzić. Będziemy waszym partnerem, pozostaniemy z wami solidarni, ale najpierw przeprowadźcie reformy. A gdy się z tym uporacie – stanowczo zobowiązujemy się, że z końcem tego procesu wasz dług zostanie umorzony”. O to chciałbym zaapelować. Jednym z powodów, dla których kryzys grecki tak bardzo zaprząta mi głowę, jest fakt, że Grecja to, szczerze powiedziawszy, maleńka gospodarka. Stanowi 2 proc. gospodarki Unii Europejskiej, ale UE zużyła 50 proc. swojej energii politycznej, by się z tym kryzysem uporać. Dlatego chciałbym, by kwestia Grecji została rozwiązana i odłożona na bok, tak aby móc się zająć wyzwaniami o wiele istotniejszymi. Taka jest moja pierwsza obserwacja.

Druga dotyczy kryzysu w Syrii. Oczywiście, kryzys w Syrii wywołali ludzie. Ale, tak na marginesie, po części jest to też kryzys ekologiczny. Od ponad dekady Syria dotknięta jest ekstremalną suszą, która swoje apogeum osiągnęła w latach 2006–2010, to była najpotężniejsza susza w całej nowożytnej historii tego kraju. Jest to objaw zmian klimatycznych. Zresztą cały basen Morza Śródziemnego znajduje się w kryzysie związanym z narastającą suszą. To susza spowodowała wewnętrzną migrację w Syrii na ogromną skalę. Migracja wraz ze wzrostem cen żywności doprowadziła do niepokojów, zaś Baszar Al-Asad brutalnie rozprawił się z demonstrantami. Wtedy Stany Zjednoczone oświadczyły: „Al-Asad musi odejść” i zaczęły wspierać powstanie, co doprowadziło do masowej rzezi i napływu uchodźców do Europy.

I to jest w skrócie cała tragiczna historia. Sądzę, że powinniśmy wyciągnąć z niej kilka wniosków. Oczywiście najistotniejszy jest taki, że jeśli nie uda nam się porozumieć w Paryżu, czeka nas coraz więcej napięć o podłożu ekologicznym. Ale wniosek polityczny jest, moim zdaniem, inny i chciałbym go teraz sformułować. Nie jest to myśl popularna, ale muszę ją wyrazić. Za każdym razem, kiedy Stany Zjednoczone mówią, że czyjś rząd musi odejść, kończy się to poważnymi kłopotami. Kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Saddam Husajn musi odejść”, wznieciły pożar, który objął cały region. Kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Muammar Kaddafi musi odejść”, skończyło się wybuchem w całej Afryce Północnej, który wciąż nie został ugaszony. A kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Al-Asad musi odejść”, doprowadziło to do trwającej wciąż rzezi. Problem nie powstaje tylko po drugiej stronie – to po prostu paskudny zwyczaj mojego kraju, który nie powinien decydować o tym, kto rządzi w innych państwach. Europa też miała kiedyś taki zwyczaj. Myślę, że czas z niego wyrosnąć. Nie popieram Al-Asada. Ale jeszcze bardziej nie lubię zmian ustroju.

Prawda jest taka, że kryzys związany z uchodźcami z Syrii można rozwiązać tylko w jednym miejscu. Nie w Brukseli, nie w Europie, nawet nie w Syrii, ale w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Jest to jedyne forum na świecie zdolne do rozwiązania kryzysu w Syrii. Prawda jest taka – i zdaję sobie sprawę, że to nie będzie popularna opinia, ale i tak ją wypowiem – że Rosja ma poniekąd rację, protestując przeciw próbom usunięcia jej sprzymierzeńca przez Stany Zjednoczone. Tym, co podzieliło Rosję i Stany Zjednoczone w sprawie Syrii, są uporczywe starania USA, aby obalić syryjski rząd, który akurat jest sprzymierzeńcem Rosji.

Ale to nie Stany Zjednoczone powinny decydować o tym, kto rządzi Syrią. Rosja i Stany Zjednoczone, a także Francja, Wielka Brytania i Chiny, jako piątka stałych członków Rady Bezpieczeństwa, powinny były zorganizować w regionie opozycję wobec Państwa Islamskiego, które jest dla tego regionu prawdziwą katastrofą. Musimy uzyskać w Radzie Bezpieczeństwa polityczne porozumienie obejmujące Rosję, porozumienie nie jednostronne, ale będące kompromisem, tak aby walczyć z tym kryzysem właściwie, przeciwko tym barbarzyńskim, zbrodniczym dżihadystom, a nie obalać rządy w regionie, doprowadzając do coraz większej niestabilności. Jeśli USA i Rosja porozumiałyby się w tej sprawie, to mielibyśmy pokój. Kofi Annan był bardzo blisko osiągnięcia porozumienia w sprawie Syrii – to Stany Zjednoczone zaprotestowały. Powiedziały bowiem: „Nie, najpierw Al-Asad musi odejść”, niszcząc całe porozumienie.

Potrzebujemy zatem politycznego kompromisu, aby walczyć z realnymi problemami, a nie szamotać się jak dotąd. Stany Zjednoczone powinny wreszcie wyciągnąć odpowiednie wnioski. W ciągu ostatniego półwiecza próbowały obalić jakieś czterdzieści rządów na całym świecie. Prawie zawsze skutki były fatalne. Tak widzę rozwiązanie kwestii Syrii. Europa nie rozwiąże kryzysu syryjskiego w pojedynkę i wcale nie mamy tu do czynienia z kryzysem migracyjnym, to jest wojna, a wojna musi zostać zakończona środkami politycznymi i dyplomatycznymi na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Przejdę teraz z deszczu pod rynnę – chciałbym powiedzieć parę słów o Ukrainie. W 1989 r. spotkał mnie największy zaszczyt w życiu i karierze – pracowałem dla „Solidarności”. Dwa lata później Michaił Gorbaczow zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc przy reformach w Związku Radzieckim. Następnie jego miejsce zajął prezydent Borys Jelcyn, współpracowałem wtedy z Jegorem Gajdarem. Chcę państwu krótko wyjaśnić jedną rzecz. Zaleciłem Rosji to samo co Polsce: umorzenie długu, wstrzymanie spłacania zadłużenia, zaleciłem finansowanie z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, utworzenie funduszu stabilizacji wymienialności rubla (w zasadzie to ja wymyśliłem tę koncepcję). I proszę sobie wyobrazić, że każde z moich zaleceń dla Rosji zostało odrzucone przez rząd Stanów Zjednoczonych. Każde. Stany Zjednoczone były gotowe pomóc Polsce, ale w tym krytycznym momencie nie były gotowe pomóc Rosji. Rosja wciąż jeszcze była przeciwnikiem, podczas gdy Polska – sprzymierzeńcem. Mogę powiedzieć, że ćwierć wieku temu popełniliśmy fatalny błąd, ponieważ nie weszliśmy z Rosją na ścieżkę porozumienia w tej krytycznej chwili, kiedy Borys Jelcyn chciał stworzyć normalny kraj. „Normalny kraj – mówił mi wielokrotnie – chcę, żeby Rosja to był normalny kraj”. A Stany Zjednoczone odpowiedziały: „Nie, jesteście naszym przeciwnikiem. Jesteście po drugiej stronie. Nie pomożemy wam, to dla nas politycznie niekorzystne”.

Próbuję powiedzieć, że w pewnym sensie popełniliśmy błędy przyczyniające się do rozpoczęcia procesu, którego efekty widzimy dzisiaj. Osobiście uważam też – co znowu zostanie uznane za kontrowersyjne, wiem, ale i tak to powiem – że propozycja prezydenta Busha, by poszerzyć NATO o Ukrainę była pomysłem katastrofalnym. Każdy, kto zna historię Rosji, wie, że to był fałszywy krok. Jak mogliśmy to zrobić, jak mogliśmy postąpić tak prowokacyjnie? Moim zdaniem musimy zatem zdać sobie sprawę, że naszym zadaniem jest budować świat, a nie wznosić nowe mury. I chociaż sytuacja na Ukrainie jest tragiczna, a Rosja pogwałciła każdą z zasad prawa międzynarodowego, w dalszym ciągu nie możemy porzucać nadziei, że uda nam się z Rosją wypracować płaszczyznę porozumienia. I nie możemy budować nowych, grubych murów, które doprowadzą nas tylko do kolejnej katastrofy. Ta kwestia pozostaje dla mnie absolutnie jasna.

Ostatnim kryzysem, do którego chciałbym się odnieść, jest kryzys rozwijający się w wolniejszym tempie, ale bardzo realny dla Europy – kryzys migracji z Afryki. Sytuacja jest jasna. Afryka pozostaje najbiedniejszą częścią świata. Jednak sytuacja Afryki nie jest beznadziejna – w ciągu ostatnich 15 lat udało jej się osiągnąć pewien poziom rozwoju gospodarczego. Jest to w istocie drugi najszybciej rozwijający się region na świecie, ze wzrostem sięgającym 5,5 proc. rocznie. To wspaniałe wieści. Problem polega jednak na tym, że Afryka nie dość szybko reaguje na kluczowe wyzwania. Jednym z nich jest demografia. W latach 50. ubiegłego wieku populacja Afryki Subsaharyjskiej wynosiła 179 mln ludzi. Dzisiaj liczy ona miliard… Zatem od połowy ubiegłego wieku nastąpił pięciokrotny wzrost liczby populacji Afryki Subsaharyjskiej. A czy wiedzą państwo, jakie są przewidywania Organizacji Narodów Zjednoczonych co do populacji Afryki w roku 2100, jeśli obecny trend się utrzyma? Cztery miliardy ludzi. To będzie dopiero kryzys migracyjny. Ta sytuacja kompletnie przekracza nasze możliwości. Przekracza możliwości rozwoju Afryki, przekracza możliwości Europy.

O co tu chodzi? Chodzi o to, że współczynnik płodności w Afryce wynosi średnio pięcioro dzieci na kobietę. Jest to zdecydowanie najwyższy współczynnik płodności na świecie. Oznacza to dwukrotne podwojenie się populacji, o ile nie dojdzie do transformacji demograficznej. Co musi nastąpić, aby doszło do transformacji demograficznej, do dobrowolnego, szybkiego ograniczenia liczby urodzeń? Potrzeba jednego. Niesamowicie ważne jest, żeby każda afrykańska dziewczynka miała możliwość zdobycia porządnego wykształcenia, żeby każda afrykańska dziewczynka mogła chodzić przynajmniej do szkoły średniej, ponieważ będzie to absolutnie najszybsza i najpewniejsza oraz najbardziej zgodna z zasadami praw człowieka droga do transformacji demograficznej, która pozwoli afrykańskiej populacji ustabilizować się na poziomie dwóch, a nie czterech miliardów ludzi. I jest to sprawa kluczowa również dla dobrobytu Europy. Przede wszystkim jednak jest kluczowa dla dobrobytu Afryki.

Mam nadzieję, że Europa będzie dalej pełnić swą historyczną funkcję regionu oferującego pomoc zagraniczną – rolę najhojniejszej części świata. Apeluję do Europy, aby skoncentrowała swą pomoc zagraniczną na Afryce. Pozostaje ona największym nierozwiązanym wyzwaniem rozwojowym świata. Azja sobie poradzi, Ameryka Łacińska sobie poradzi. Pomóżcie Afryce wykorzystać okres, na jaki przyjęliśmy cele zrównoważonego rozwoju, i dokonać przełomu, aby skończyła ze skrajną biedą i osiągnęła transformację demograficzną, doprowadziła do niskiego wskaźnika urodzeń i ustabilizowała liczbę populacji w drugiej części stulecia. A najważniejszym zadaniem Europy jest zapewnić porządne wykształcenie afrykańskim dzieciom z tego pokolenia. Będzie to krok o najdalej idących skutkach, jaki może zrobić Europa na rzecz przełomu w Afryce oraz na rzecz swej własnej, długofalowej stabilizacji.

Sedno mojego przemówienia jest takie, szanowni państwo, że wszystkie te kryzysy można, moim zdaniem, przezwyciężyć. Fundamentalną prawdą pozostaje fakt, że Europa jest zamożna, Europa jest demokratyczna, Europa jest zjednoczona i oparta na wartościach, które stały się wartościami ogólnoświatowymi. Proszę państwa o przywództwo, ponieważ świat potrzebuje Europy, i to Europy pewnej siebie.

Pękniecie balonika fikcji :)

Przyłączając się do szeregu pierwszych interpretacji ostatnich decyzji wyborczych, które podjęła najmłodsza grupa wyborców (18-29 latków), i które dokonały autentycznego tsunami w polskiej polityce, uważam, że, trzeba pilnie lepiej zrozumieć doświadczenie życiowe, społeczno-kulturowe czy polityczne – nowego pokolenia młodych Polaków.

Nie została kompletnie odrobiona lekcja płynąca z ruchu protestu przeciwko umowie ACTA z 2012 roku, który został zbadany przez Zespół Analizy Ruchów Społecznych (ZARS), przy wsparciu Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku. Razem z kolegami, jako jedyni socjologowie, zbadaliśmy kilkunastu młodych liderów (z większych i mniejszych miejscowości) tego największego ruchu protestu po 1989 roku (około 100 tys. manifestujących). STOP ACTA odniósł wielki i niespodziewany sukces. W wyniku protestów w całej Europie, które zaczęły się od Polski, umowa, która zakładała wprowadzenie zbytnio ingerujących w wolności jednostki regulacji została odrzucona przez Parlament UE. Totalnie zignorowaną  lekcją był sygnał, że młodzież przestaje być bierna społecznie i politycznie i potrafi zarówno indywidualnie, jak i kolektywnie zdefiniować wspólny i konkretny cel. Wtedy jedynym zadaniem do wykonania było obalenie umowy ACTA, które zostało następnie skutecznie osiągnięte, głównie dzięki przyjęciu strategii NO LOGO, polegającej na zaangażowaniu się w ruch protestu ponad podziałami, bez potrzeby afiliacji ideologicznej i politycznej, tej wyjątkowo różnorodnej grupy młodzieży (młodzież bez afiliacji, przedsiębiorcy, społecznicy, członkowie istniejących partii, anarchiści, narodowcy, kibice, etc.) Mówiąc wprost – młodzież poczuła się już wtedy pominięta i wzięła sprawy jej dotyczące w swoje ręce (regulacje wokół Internetu, interesy, potrzebę autonomii, sprzeciw na brak przejrzystości systemu demokratycznego – patrz brak rzetelnych konsultacji społecznych wokół umowy), blokując tym samym zamierzenia elity polityczno-biznesowej i przez to znacznie się ośmielając. Sprawa ACTA była pierwszą żółtą kartką – momentem odejścia najmłodszych wyborców od Platformy Obywatelskiej.

Dlatego, aby przestać być zaskakiwanym i zrozumieć, co faktycznie się dzieje z polską młodzieżą, nie przydają się przekalkowane analizy sprzed 10 czy nawet 5 lat. Dynamizm i głębia zmian społecznych i kulturowych zarówno właściwych dla polskiego społeczeństwa, jak i dla innych krajów UE (co wpływa na naszą sytuację) jest galopujący. Nie wystarczy także analiza preferencji ostatnich decyzji wyborczych (choć jest to wskazane), czy studium dynamiki systemu partyjnego, a nawet politycznego współczesnej Polski. Należy przede wszystkim przeprowadzić „oddolne”, pogłębione badania socjologiczno-demograficzne (jakościowe i ilościowe), które powinny również wziąć pod uwagę wnikliwe studium geografii wyborczej. Ten, kto chce lepiej zrozumieć współczesną młodzież  (jej doświadczenie życiowe, postawy i poglądy, interesy, ambicje, źródła sprzeciwu i preferencje polityczne) powinien operować analizą właściwą bardziej dla konfliktów i ruchów społecznych, które na naszych oczach powstają, rozwijają się i rewitalizują na wielu szerokościach geograficznych naszego globu. Można z powodzeniem stwierdzić, że zaczynamy żyć w czasach zwiększającej się roli ruchów społecznych zarówno tych, które niosą autentyczną nadzieję zmian na lepsze, np. jakości obecnej demokracji (jak ruchy miejskie). Jak i tych, które stanowią realne zagrożenie dla samej egzystencji systemu demokratycznego typu „europejskiego” (skrajna populistyczna prawica).

Analiza konfliktów i ruchów społecznych w Polsce pozwala między innymi zauważyć dwa kluczowe procesy. Po pierwsze, obserwujemy na naszych oczach koniec porządku politycznego i partyjnego, jaki ukształtował się od 1989 roku, który był dziełem pokolenia ruchu Solidarności. Po drugie, przeżywamy aktualnie, o czym mówi profesor Andrzej Rychard, koniec transformacyjnego modelu społeczno-ekonomicznego. Tak jak z początku chodziło przede wszystkim o transformację, zmianę ilościową (przyciąganie kapitału i inwestycji, wzrost PKB, wzrost i rozwój przedsiębiorstw, infrastruktury, wzrost liczby uczelni i studentów, etc.). Obecnie widzimy zwiększenie znaczenia jakości tych zmian dla naszego indywidualnego i zbiorowego życia, takich jak: jakość i produktywność pracy, jakość mieszkania, możliwości konsumpcyjnych, jakości usług, zdrowia, lokalnego środowiska (miejscowości), czy jakość innowacyjna naszej gospodarki (gwarantująca miejsca pracy w nowych technologiach). W tej zmianie jakościowej na teraz i na przyszłość prym wiodą (i słusznie!) ludzie młodzi zarówno ze środowisk wiejskich, jak i mniejszych czy większych ośrodków miejskich, którzy chcą współtworzyć te zmiany i być ich beneficjentami. Niestety w dużej części nimi nie są. Napotkali (i napotykają) w swoim młodym życiu szereg rozczarowujących barier w samorozwoju jako młodzi przedsiębiorcy (zmagający się z nonsensami biurokracji), jako pracownicy o niestabilnej sytuacji ekonomicznej (osławione umowy śmieciowe), jako rodzice (często bez własnego kąta), wszyscy żyjący zbyt długo w zbyt dużej niepewności.

Dzięki rzetelnemu pogłębieniu wiedzy o dokładnym profilu społeczno-demograficznym najmłodszych wyborców Pawła Kukiza (nie ruchu!) oraz Prezydenta Elekta Andrzeja Dudy, unikniemy nic nam nie wyjaśniających, wyświechtanych, błędnych, niepoważnych, czy wręcz obrażających ludzi młodych diagnoz, które się lawinowo pojawiają w przestrzeni publicznej, typu: „sfrustrowani”, „zbuntowani rewolucjoniści”, „nieudacznicy”, czy na koniec „radykalni fundamentaliści, którzy powinni wyjechać z kraju”. Jeśli mogę mam przy tym osobistą prośbę, proszę, już nie wyjeżdżajcie! Sam 10 lat spędziłem poza Polską i rozumiem, jak ważne jest, aby za wszelką cenę zatrzymać emigrację młodych. W zamian dowiemy się, jakie są faktycznie przyczyny tak dużej nieufności wobec instytucji i systemu politycznego w naszym kraju. Sytuacja jest nieciekawa, ale myślę, że pilnie do odrobienia – w badaniu przeprowadzonym przez CBOS w lutym 2014 roku jedynie 17% respondentów stwierdziło, że ma zaufanie do partii politycznych.

Zdaje sobie sprawę z różnorodności grupy młodych ludzi, o której mówimy, ale uważam, wbrew większości interpretacji, że absolutnie nie mamy do czynienia z młodzieżą, która chce rewolucji, ale paradoksalnie stabilizacji w niepewnych czasach, która, nie kupuje już mainstreamowego populizmu, braku odpowiedzialności za długoterminową przyszłość państwa, niespełnionych obietnic i kompromitujących wolt (również w karierach), zarzucenia postawy reformatorskiej przy samozadowoleniu klasy politycznej. Balonik fikcji właśnie pękł.

Wydaje się, że z punktu widzenia młodych, ten głos protestu pokazał, że nie da się już trwać w samozadowoleniu dotychczasowym sukcesem modernizacyjnym Polski, który jest ewidentny, ale nadal nie dotyczy dużej części społeczeństwa i jest jeszcze sporo do zrobienia. Myślę, że polska młodzież przede wszystkim chce w sumie prostych i konkretnych rzeczy: aby ich w końcu zauważono, następnie zwrócono się do niej normalnym językiem, a nie nadętymi frazesami, czy PR-owymi sztuczkami ciągle tych samych twarzy; aby przedstawiono im ofertę i kierunek realnych i możliwych do realizacji zadań naprawczych, które należy przedsięwziąć, w celu, poprawienia jakości ich życia. Z drugiej strony, aby powinni oni współtworzyć te zadania, czyli należałoby włączyć ich w proces polityczny, decyzyjny. Potrzebę „przewietrzenia” struktur decydentów pokazał dobitnie sukces przedstawicieli ruchów miejskich w ostatnich wyborach samorządowych.

 

 

 

Rozważań kilka na kanwie „Trzeba się bić” :)

Minęło sporo czasu od dwóch recenzji książki pt. „Trzeba się bić. Opowieść biograficzna” (czyli wywiadu rzeki z Leszkiem Balcerowiczem), autorstwa Tomasza Chabinki i Tomasza Kamińskiego, które ukazały się na łamach Liberté!, jednak wracam do dość luźnej polemiki z kilkoma zawartymi tam tezami. Wywiad z Balcerowiczem nie jest książką odkrywczą, jednak jest niezwykle istotną pozycją, szczególnie w dzisiejszym kontekście stanu debaty publicznej i jakości polityki w Polsce. Balcerowicz poprzez tę książkę, w nieskomplikowany, przystępny sposób przywołuje pewne wartości, postawy i poglądy, które niestety znikają z naszego życia publicznego, czego konsekwencje mogą być bardzo nieprzyjemne dla nas wszystkich. Modna, intelektualna poza odrzucania autorytetów jest niebezpieczna bo wraz z nimi możemy zapomnieć o pryncypiach.

Polityka to zmiana

Co jest podstawową tezą którą w swojej książce przekazuje Balcerowicz, a która z mojego punktu widzenia jest najważniejsza? Otóż władzę sprawuje się po to żeby wprowadzać zmiany i dążyć do długofalowego zwiększania bogactwa społeczeństwa i pozycji państwa. Ta szczególna cecha, jakże różna od sposobu działania dzisiejszych polityków, kilku liderów pokolenia demokratycznego przełomu w Polsce, w tym Balcerowicza, zadecydowała o zmianie losów historii i niezwykłym rozwoju naszego kraju w ciągu ostatnich 25 lat. To dla tych wartości ponad 10 lat temu zaangażowałem się jako student w ratowanie upadającej już wówczas Unii Wolności, a dziś niestety wciąż nie widzę żadnej siły politycznej, która mogłaby stać się jej kontynuatorem. Czy wyobrażacie sobie Państwo co by się stało gdyby na czele Państwa w roku 1989 stanął człowiek hołdujący zasadzie „ciepłej wody w kranie”? Zapewne bylibyśmy dziś na poziomie dobrobytu Ukrainy, równie narażeni na destabilizację ze strony Moskwy. Zarządzanie państwem to ciągły wyścig z czasem, gdzie tak naprawdę zawsze działamy zbyt wolno w stosunku do rzeczywistości. Jeśli naszą ideologią jest trwanie, szansa na przegraną w wyścigu jest ogromna. Niestety mam wrażenie że ideologia trwania i sprawowania władzy dla samego jej sprawowania jest dominującą, fatalną motywacją działania większości dzisiejszych znaczących polityków.

Obrona wolnego rynku

Balcerowicz odkłamuje też wiele mitów na temat kapitalizmu i wolnego rynku, złych cech które po prostu niezgodnie z faktami przypisuje im lewica, w którą wyraźnie zapatrzony jest Tomasz Chabinka. Umiejętność przeciwstawienia się tym modnym, szczególnie w wielu intelektualnych kręgach poglądom, wyzwolonym wbrew faktom przez kryzys ekonomiczny, zaważy na tempie rozwoju Polski i Europy. Balcerowicz jest jedną z niewielu osób, która wciąż potrafi to czynić. Przykład? Absurdalne utożsamianie błędnej polityki szefów wielkich banków z liberalizmem i wolnym rynkiem. To zupełne pomieszanie pojęć. W klasycznych założeniach wolnego rynku nikt nie twierdził, że wszystkie prywatne instytucje będą działać dobrze, odpowiedzialnie i moralnie, a niektórzy szefowie banków czy instytucji finansowych nie będą lekkomyślni czy pazerni. Wręcz odwrotnie firmy, a więc i banki działają w bardzo różny sposób – natomiast wolny rynek jest najskuteczniejszym gwarantem przetrwania w długiej perspektywie tych, którzy działają sprawnie, odpowiedzialnie i moralnie. Od innych odwrócą się w końcu klienci i zbankrutują. Natomiast liberalizm przypisuje jednocześnie państwu ważną funkcję strażnika, który nie powinien dopuścić do powstania na rynku monopoli, oligopoli czy też firm o zbyt wielkiej skali – co może zakłócić wolną konkurencję oraz doprowadzić do demoralizującej sytuacji, w której dana firma staje się „zbyt wielka by upaść” i państwo musi ją ratować z środków podatników. To państwa zaniedbały ten swój obowiązek i przez to wolny rynek w wielu sektorach jest absolutną fikcją. To państwa ratując źle działające przedsiębiorstwa premiują złe zachowania managerów, budują świadomość bezkarności dla wielu instytucji finansowych. To też państwa wbrew zaleceniom liberałów nie prowadziły polityki zrównoważonych budżetów, zadłużając się ponad miarę i doprowadzając się na skraj bankructwa jak w przypadku Grecji. Niestety ale jeszcze nikt nie wymyślił systemu ekonomicznego, w którym nie istniałyby kryzysy. Balcerowicz słusznie zauważa że: „Zadajmy sobie pytanie: w jakich ustrojach wybuchały najgorsze kryzysy? Czy jest tak, jak wiele osób sądzi, że kryzysy są zmorą kapitalizmu, a w innych ustrojach nie występują? Oczywiście nie. Najgorsze załamania gospodarki występują tam gdzie nie ma rynku, a jest nieograniczona władza polityczna. Te najgorsze kryzysy wiązały się czasami z ludobójstwem. Maoizm, stalinizm z lat 30-stych, a w łagodniejszej wersji szaleństwa nieograniczonej władzy politycznej na Kubie, gdzie Fidel Castro, nagle uznał, że trzeba znacznie zwiększać uprawy trzciny cukrowej i kazał wszystkim kołchozom przestawić się na trzcinę (…). A załamanie polskiej gospodarki po boomie kredytowym za czasów Gierka?”.

Ręka opatrznościowa która nas wybawi

Tomasz Kamiński w swojej recenzji książki, zarzuca Balcerowiczowi, że obawia się powrotu do polityki: „Wzywa do walki, pokazuje cele, ale nie ma już energii, żeby tej walce przewodzić. Trochę szkoda. Sam przecież przywołuje w książce postać wybitnego niemieckiego reformatora Ludwiga Erharda, do którego podobieństwo dostrzegł w nim Tadeusz Mazowiecki, proponując mu stanowisko w swoim rządzie. Balcerowicz ma dziś 67 lat. Gdy Erhard zostawał w 1963 roku kanclerzem RFN był w tym samym wieku. Nie pisał książek, tylko brał władzę.” W tym samym duchu przebiegała też niedawna rozmowa Marcina Celińskiego i Leszka Jażdżewskiego z Profesorem, w którym moi redakcyjni koledzy namawiali go do powrotu i słyszeli zdecydowane „Wasza kolej”. W moim środowisku to wieczne powtarzanie, żeby Balcerowicz wrócił, jest obecne od dawna, żeby tylko przytoczyć liczne teksty Piotra Beniuszysa. Sam też im ulegałem, a czasem nadal ulegam, mają one przecież merytoryczne uzasadnienie.

Tylko, że jeśli głębiej przeanalizujemy tę sytuację, to jest postawa typowego umywania rąk i czekania na „zbawiciela”, charakterystyczna dla ludzi niesamodzielnych, a nie tych którzy chcą wprowadzać zmiany. Może jednak to Balcerowicz ma rację, rozumiejąc lepiej niż inni liderzy polityczni ostatnich 25 lat, że jego zadaniem (ostatnim?) nie powinno być chwilowe współsprawowanie rządów, a raczej wychowanie młodszego pokolenia, któremu będzie można odpowiedzialnie oddać losy Polski. Osobiście, jeśli dobrze ją rozumiem, podzielam intencję Profesora, który zawsze myśli długofalowo, że kluczowym zagrożeniem dla przyszłości jest jakość nowego pokolenia obecnego w polityce. Polską transformację rozpoczęli i przeprowadzali ku strategicznym wyzwaniom (UE, NATO) politycy – herosi, ludzie zmiany, wizjonerzy: Mazowiecki, Balcerowicz, Kuroń, Geremek, potem nastąpił okres dominacji wybitnych pragmatyków, skupionych na utrzymaniu i walce o władze, ale jednak mających mimo wszystko pewne ideowe podstawy, współuczestniczących wcześniej aktywnie w transformacji, to oczywiście Tusk i Kaczyński. Wraz z odejściem Donalda Tuska do Brukseli i przejęciem władzy w PO przez Ewę Kopacz jesteśmy świadkami rozpoczęcia fazy politycznej dominacji drugiego garnituru zastępców wybitnych pragmatyków. Kto stoi dalej w kolejce? To pytanie nie dotyczy tylko liberałów, ale wszystkich formacji. Jacy młodzi politycy zostali w ostatnim czasie zapamiętani? Adam Hofman, Sławomir Nowak, Przemysław Wipler, Dariusz Joński… Nie wymaga to komentarza o obawy o przyszłość. Jednocześnie nie oznacza to, że obok życia partyjnego, w życiu publicznym nie funkcjonują silni intelektualnie i posiadający (jak mi się wydaje) minimum klasy oraz kręgosłupa moralnego młodzi ludzie. Oni istnieją, ale są sparaliżowani, być może niewiarą we własne siły, prywatną wygodą, strachem lub siłą obecnego systemu. Dryfują oni gdzieś na granicy świata think tanków, NGOsów,  mediów i biznesu. A są obecni w każdej formacji ideowej: od liberalnej z Leszkiem Jażdżewskim, Karoliną Wigurą, Wiktorem Wojciechowskim, Łukaszem Pawłowskim, nieco bardziej doświadczonymi Marcinem Celińskim albo Ryszardem Petru przez lewicę z m.in. Sławomirem Sierakowskim czy Michałem Sutowskim po osoby którym bliższa zapewne jest prawica jak Tomasz Krawczyk czy Wojciech Przybylski (i wiele innych cennych osób).

Jeśli czegoś nie zrobimy za 10 lat będą nami rządzili Nowakowie z Jońskimi albo Wiplerowie z Hofmanami. Jeśli dobrze rozumiem intencje i postępowanie Profesora Balcerowicza, to słusznie dostrzega w tym kryzysie pokoleniowym jedno z największych wyzwań dla przyszłości Polski, mobilizując rzecz jasna głównie swoją formację ideową. Pytanie jednak czy tym razem nie porywa się naprawdę z motyką na słońce, stawiając sobie cel mniej realistyczny niż nawet wprowadzenie planu Balcerowicza…

Transformacja według Jacka Kuronia :)

Jacek Kuroń należał do tych ludzi, którzy w największym stopniu przyczynili się do tego, że pokojowe przejście naszego kraju od realnego socjalizmu do demokracji i wolnego rynku stało się w ogóle możliwe. Był jedną z najważniejszych postaci środowiska KOR, bez którego trudno sobie wyobrazić powstanie „Solidarności”, a potem przetrwanie tego ruchu w podziemiu po wprowadzeniu stanu wojennego. Wywarł istotny wpływ na powstanie strategii „samo-ograniczającej się rewolucji”, która okazała się skutecznym sposobem na wyszarpywanie „komunie” kolejnych przyczółków wolności. Był uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu, współtwórcą strategii „Solidarności” w kampanii przed przełomowymi wyborami 4 czerwca 1989 roku, posłem w latach 1989-2001 i dwukrotnie ministrem pracy i polityki społecznej, po raz pierwszy w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, którzy położył podwaliny pod obecny ustój. Drugi raz pełnił to stanowisko w rządzie Hanny Suchockiej.

Jednocześnie był Jacek Kuroń tym spośród ojców-założycieli III Rzeczypospolitej, który po latach najsurowiej oceniał bilans transformacji i swój w niej udział. W 2002 roku mówił w wywiadzie dla „Przeglądu”: „Podżyrowałem ten jego plan [plan Balcerowicza – przyp. KCh] i to mój grzech niewątpliwy. Ale nie jest to grzech pierwszoplanowy, bo dziś nie jest istotne, co żyrowałem, tylko raczej moje zaniechania. To co wówczas trzeba było robić. Trzeba było złożyć inną propozycję, a ja do tego nie byłem przygotowany.”

Być może gdyby dane mu było przeżyć kilka lat więcej (zmarł w czerwcu 2004 roku), zweryfikowałby tę skrajnie negatywną ocenę, tak jak swą ocenę planu Balcerowicza zweryfikował Karol Modzelewski. Tamte słowa wypowiadał wszak w okresie, gdy w Polsce istniało masowe bezrobocie i gdy w parlamencie zamiast jego Unii Wolności zasiadali radykałowie z Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. I tak pozostałby zapewne krytycznym recenzentem naszej rzeczywistości, ponieważ – wynika to z relacji jego przyjaciół – zawsze był wyjątkowo wrażliwy na różne przejawy biedy i dyskryminacji i stale czuł się zobowiązany do tego, aby jakoś poprawiać świat.

Dyskusja, na ile Jacek Kuroń miał rację oceniając transformację aż tak źle, wydaje się jednak mało płodna i ciekawa. Nie jest to też chyba taka dyskusja, jakiej pragnąłby sam Kuroń. Warto natomiast przypomnieć, na czym polegała jego koncepcja transformacji, gdy był jeszcze czynnym politykiem i pod wpływem jakich okoliczności ta koncepcja się kształtowała – to właśnie jest celem niniejszego szkicu.

Gdy jesienią 1989 roku rząd Tadeusza Mazowieckiego rozpoczynał swoje urzędowanie, cieszył się fenomenalnym poparciem społecznym. W grudniu OBOP poinformował, że według ostatnich pozytywnie pracę rządu pozytywnie ocenia 82% Polaków. Jednocześnie badania wykazały nienotowany od września 1980 roku (tuż po podpisaniu „porozumień sierpniowych”) poziom wskaźnika optymizmu społecznego, mimo że oceny sytuacji gospodarczej były najgorsze od lat 70-tych – 98% badanych uznawało ją za złą lub bardzo złą. Trwał romantyczny okres transformacji, w którym elitom zwycięskiej „Solidarności” wydawało się, że siłą swego autorytetu zdołają nakłonić społeczeństwo do spokojnego i wytrwałego znoszenia wszelkich trudów związanych z wprowadzeniem iście rewolucyjnych reform, zaś społeczeństwo ufało, że sytuacja w kraju będzie ulegać systematycznej poprawie.

Jacek Kuroń był wtedy posłem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego oraz ministrem pracy i polityki społecznej. Jak to kiedyś ujął Aleksander Smolar, misją Kuronia miało być osłanianie „dokonywanej bez znieczulenia operacji na społeczeństwie”. Chodziło oczywiście o pakiet reform znanych jako plan Balcerowicza, który wszedł w życie 1 stycznia 1990 roku. Jak większość polityków jego obozu, wśród których wielu miało lewicowy rodowód lub przynajmniej tak zwaną „lewicową wrażliwość”, Kuroń przystał na plan Balcerowicza nie ze względów ideologicznych, lecz pragmatycznych oraz przekonania, że nie ma alternatywy. Pewien publicysta pisał wtedy wręcz – jak się zdaje, wyjątkowo trafnie – że dominującą wśród elit „Solidarności” ideologią jest „twardy realizm”. Owszem, na przełomie 1989 i 1990 roku Kuroń przeżył okres fascynacji liberalizmem gospodarczym. Uwiodły go (lecz nie tylko jego) wywody amerykańskiego ekonomisty Jeffreya Sachsa, który przybył do Polski latem 1989 roku, aby doradzać liderom „Solidarności”. Tak naprawdę liczyło się jednak co innego: po pierwsze, presja czasu, wywołana szalejącą inflacją i ogromnymi oczekiwaniami społecznymi, po drugie, głębokie, powszechne przekonanie, że realny socjalizm skompromitował się totalnie. Wobec tego konieczność przejścia do modelu opartego na przeciwstawnych przesłankach, a ponadto sprawdzonego w bogatych krajach zachodnich, jawiła się jako coś bez mała oczywistego. Warto przypomnieć, że nieudane próby reanimacji gospodarki PRL trwały od 1982 roku, nie powiodły się także reformy w żadnym z „bratnich” krajów socjalistycznych.

Zapraszając Jacka Kuronia do współpracy Tadeusz Mazowiecki kierował się podobno tym, że chciał mieć w rządzie kogoś z samego „jądra opozycji”, aby nie powstało wrażenie, że jest to kolejny rząd komunistyczny, do którego tylko dodano kilka nowych twarzy. Liczył poza tym na to, że charyzma i determinacja Kuronia przełożą się na skuteczność w prowadzeniu trudnych rozmów ze związkami zawodowymi.

Oprócz tego, on sam wybrał sobie jeszcze jedną, bardzo istotną rolę: W cotygodniowych wystąpieniach telewizyjnych starał się objaśniać Polakom sens reform, a także zagrzewał ich do tego, co od dawna stanowiło jego główną specjalność: budowania oddolnych inicjatyw obywatelskich w celu samodzielnego rozwiązywania tych problemów, których póki co nie jest w stanie rozwiązać państwo. Oglądanie tych nagrań może być dziś szokujące dla młodego człowieka, przyzwyczajonego do polityki wyreżyserowanej do najmniejszego szczegółu: Widzimy biurko zawalone papierami, za którym siedzi mężczyzna w średnim wieku ubrany w dżinsową koszulę lub ciemnobrązowy sweter. Mężczyzna, czyli minister Jacek Kuroń, mówi, a raczej snuje gawędę o tym, że np. trzeba zakładać lumpeksy, aby także człowiek ubogi miał gdzie zrobić zakupy. Przede wszystkim jednak apeluje: „To jest sposób na życie, który polega na tym, że organizujemy się do załatwiania swoich spraw. (.) Zaczynamy wielką grę ekonomiczną, w której jedni wygrywają, drudzy przegrywają. Trzeba pamiętać o tych, którzy przegrywają, trzeba pamiętać o tych, którzy do tej gry stanąć nie mogą. Krótko mówiąc, przebudowując nasz kraj, musimy go przebudowywać solidarnie.” To wtedy narodziła się legenda Jacka Kuronia jako polityka, który jest otwarty na ludzi i stara się prowadzić z nimi dialog, zamiast jedynie wygłaszać oświadczenia.

Żadna, nawet najbardziej profesjonalna polityka informacyjna nie zdołałaby jednak zapobiec powstaniu oddolnego buntu przeciwko reformie, która oprócz ewidentnych korzyści, jak zrównoważenie rynku i zduszenie hiperinflacji, przyniosła też widmo bezrobocia. Dramat tamtego czasu polegał ponadto na tym, że najbardziej zagrożeni stali się ci, którzy w powszechnym odbiorze stanowili główną bazę ruchu „Solidarność” – tak zwana wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, zatrudniona w nierentownych i coraz bardziej niepotrzebnych zakładach.

Ten oddolny bunt wykorzystali politycy pragnący doprowadzić do personalnych roszad w „Solidarności”, czyli zmniejszenia wpływów środowiska skupionego wokół Jacka Kuronia, Adama Michnika i Bronisława Geremka. Chcieli też zablokować propagowany przez to środowisko projekt przekształcenia będącego częścią „Solidarności” ruchu komitetów obywatelskich w ugrupowanie polityczne, które wspierałoby reformy realizowane przez rząd Mazowieckiego. Politykom tym przewodzili bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy, współdziałający wówczas z legendarnym przywódcą „Solidarności” Lechem Wałęsą. Jacek Kuroń wspominał w wydanej w 1997 roku wspólnie z Jackiem Żakowskim książce p.t. Siedmiolatka, czyli kto ukradł Polskę?: „Kaczyńscy zrozumieli, że temu wielkiemu ruchowi, któremu Wałęsa i Mazowiecki odebrali wszystko, trzeba dać cokolwiek, bo on sam – nie pytając o zgodę – weźmie to, co zechce – zapewne niszcząc cały wysiłek reformy. [L1] Tym swoim odkryciem Kaczyńscy chcieli się z nami podzielić, podnosząc wielki rwetes. Słyszałem te ich krzyki. Ale zamiast spróbować zrozumieć ich myślowy przewód, rozumiałem tylko odpychające mnie słowa. Te słowa brzmiały paskudnie: nie możemy dać chleba, to dajmy igrzyska. Nie możemy ludziom dać nic materialnie, to dajmy im rozliczenie z byłą nomenklaturą. (.) Zapewne popełnili błąd szukając rozwiązania, ale opierali się na słusznej i poprawnej diagnozie, której nam zabrakło. Ja przynajmniej tej ich poprawnej i słusznej diagnozy wtedy nie rozumiałem. Widziałem tylko błąd, który zrobili na końcu rozumowania. I to uważam za swój grzech polityczny.”

Iluzja wspólnoty celów i pragnień prorządowych elit oraz większości społeczeństwa prysła 25 listopada 1990 roku, gdy ogłoszono wyniki I tury pierwszych w historii Polski powszechnych wyborów prezydenckich (które powszechnymi stały się nota bene głównie na skutek działań zwolenników rządu, upatrujących w tym między innymi sposób na „uspołecznienie” procesu przemian, realizowanych dotychczas głównie odgórnie): popierany przez elity Tadeusz Mazowiecki przegrał nie tylko z Lechem Wałęsą, ale też z „człowiekiem znikąd”, jak pisała prasa, czyli Stanem Tymińskim, który obiecywał Polakom przysłowiowe „złote góry”, a poza tym mógł jawić się wielu jako ucieleśnienie „amerykańskiego snu”. Następnego dnia Mazowiecki ogłosił, że podaje rząd do dymisji.

Z punktu widzenia dalszej politycznej drogi Jacka Kuronia istotne wydają zwłaszcza dwie konsekwencje szoku 25 listopada 1990: Pierwszą było powstanie Unii Demokratycznej, drugą zaś wniosek, że reformy trzeba realizować konsekwentnie, lecz z ludźmi, a nie wbrew nim.

Unia Demokratyczna, która powstała oficjalnie w maju 1991, z połączenia trzech istniejących wcześniej podmiotów (w tym Ruchu Obywatelskiego-Akcji Demokratycznej, z którym związany był Kuroń), skupiła bardzo szerokie grono polityków – od osób bliskich poglądami partiom konserwatywnym do zdeklarowanych socjalliberałów i socjaldemokratów, a także sporą grupę ludzi, którzy nigdy nie potrafili jednoznacznie zakwalifikować się do konkretnego politycznego obozu. Łączyły ich głównie trzy rzeczy: związki przyjacielskie wypróbowane w najtrudniejszych latach walki z systemem PRL, głęboka niechęć do populizmu i politycznego awanturnictwa, oraz przekonanie, że ogólny kierunek reform zapoczątkowanych przez rząd Tadeusza Mazowieckiego musi być kontynuowany. Bronisław Geremek, jeden z liderów Unii (iluż ta partia miała liderów!) stwierdził kiedyś wręcz, że Unia Demokratyczna powinna pełnić rolę „strażnika nieodwracalności procesu transformacji”.

Jacek Kuroń był w swojej partii niesamowicie popularny, a jednocześnie również i tam pełnił często rolę dysydenta. Warto nie mitologizować późniejszych podziałów w Unii Wolności (na część rzekomo bardziej lewicową, wywodzącą się z UD oraz „twardych liberałów” z Kongresu Liberalno-Demokratycznego) i przypomnieć, że najważniejsza wówczas koncepcja polityczna Jacka Kuronia, czyli Pakt o Przedsiębiorstwie Państwowym, napotykała na silny opór również wśród unitów. Waldemar Kuczyński wspomina w swoich wydanych w ubiegłym roku dziennikach, jak przekonywał Mazowieckiego latem 1992 roku, że pomysły Kuronia „to droga wzmacniania siły związków zawodowych i udostępniania im pól, które w normalnej gospodarce do nich nie należą.” Z kolei Władysław Frasyniuk mówił w podobnym okresie na jednym z posiedzeń Rady Unii Demokratycznej: „Kuroń stanął na czele zespołu pracującego nad paktem o przedsiębiorstwie i tu też widzę wielkie niebezpieczeństwo, bo nie jest on człowiekiem, który czuje przedsiębiorstwo państwowe i w ogóle gospodarkę. Jacek czuje problemy społeczne załóg. W trudnej sprawie przekształceń w gospodarce, na czele zespołu powinien stać ktoś, kto twardą ręką wprowadza kapitalizm i potrafi podejmować decyzje; Jacek zaś powinien walczyć, by w trakcie tych przekształceń nie zapomnieć o naszej unijnej wrażliwości społecznej.”

W tym miejscu wypada krótko scharakteryzować, co stanowiło ideę owego Paktu o Przedsiębiorstwie Państwowym: w gruncie rzeczy była to reanimacja „Paktu dla Polski”, opracowanego na przełomie 1990 i 1991 roku, który miał być odpowiedzią powstającej wtedy Unii Demokratycznej na sukces wyborczy Stana Tymińskiego. Chodziło więc o to, aby w drodze wychodzenia z kryzysu poszczególne ciężary i sposób ich rozłożenia uzgadniać ze związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców, tak aby reformy miały przyzwolenie społeczne. „Paktowanie” musiało oznaczać częściowe usztywnienie mechanizmów rynkowych, jednak Kuroń i inni twórcy tego planu uważali, że jest to niezbędna cena za to, aby reformy mogły być przeprowadzane w demokratycznych warunkach. Innymi słowy, należało wyciągnąć lekcję z doświadczenia lat 1989-1990, kiedy to wielkie zmiany, od rozmów Okrągłego Stołu poczynając, odbywały się ponad głowami społeczeństwa, realizowane heroicznym wysiłkiem stosunkowo niewielkiej elity.

Swoją koncepcję transformacji wyłożył Jacek Kuroń dokładnie na ostatnim kongresie Unii Demokratycznej, jaki miał miejsce wiosną 1994 roku. Przytaczam obszerny fragment tego wystąpienia, gdyż zdradza ono wiele z myślenia Kuronia o państwie i polityce:

„To jest największe zagro­żenie – nie gospodarka, która się rozwija i rozwijać będzie, ale rozkład więzi społecznych. Gdyby zro­bić taką analogię, że Polska jest okrętem płynącym po morzu, który to okręt w trakcie buduje się i doskonali, to my płyniemy coraz doskonalszym okrętem. Zarazem, z powodu postępującej utraty za­ufania do polityków, do władzy, okręt traci sterowność. W naszych sporach o racje możemy mieć 100 procent słuszności, ale jak ten okręt straci sterowność i wpadnie na skały, to już nie będą miały one żadnego znaczenia.

Pierwszym, podstawowym problemem, jest konflikt między oczekiwaniami, postawami różnych grup społecznych a wymogami racjonalności gospodarczej. Ta ostra sprzeczność jest główną, zasadni­czą przyczyną upadku autorytetów i rozkładu różnych więzi społecznych. (.)

Wszyscy mówimy, że chcemy być ugrupowaniem centrum. Pragnę takiego ugrupowania, jest ono dla Polski najlepsze. Lecz trzeba powiedzieć – centrum – wobec czego? Wobec lewicy, prawicy? To dziś w Polsce dokładnie nic nie znaczy. Ja chciałbym być w centrum wobec konfliktu: racjonalność gospodarcza-oczekiwania społeczne.

Czy można być w centrum wobec tego konfliktu? Właściwie trzeba być po stronie racjonalności gospodarczej, lecz najbardziej racjonalne programy, zgodne z wiedzą, fachowością, są nierealne, jeśli nie stoją za nimi odpowiednio wielkie siły społeczne. Programy, które odwołują się do oczekiwań spo­łecznych są destruktywne, lecz programy, które odwołują się wyłącznie do racjonalności gospodaro­wania, też są destruktywne, bo są nierealistyczne.

Unia powstała jako ugrupowanie ludzi popierających rząd Tadeusza Mazowieckiego i jego refor­my. Mamy skłonność do bycia zwolennikami jednej ze stron tego konfliktu – racjonalności gospodaro­wania. Ale powtarzam, to jest śmierć, racjonalność gospodarowania bez uruchomienia sił społecznych to katastrofa.”

Wkrótce potem Unia Demokratyczna połączyła się z KLD i powstała Unia Wolności, na której czele stanął Leszek Balcerowicz. Jacek Kuroń zdecydował się nie kandydować w 1995 roku do władz UW, co stanowiło wyraźny sygnał, że partia ta nie spełnia do końca jego oczekiwań. Nie chodziło wyłącznie o poglądy na politykę gospodarczą. Różne inne wystąpienia Kuronia świadczą o tym, że pragnął on realizować cele, które wykraczały w istocie poza kompetencje typowej partii politycznej. Wielokrotnie wspominał, że chciałby stworzyć ruch społeczny złożony głównie z młodych ludzi, swoisty „korpus pokoju”, który pomagałby realizować różne oddolne inicjatywy samopomocy w środowiskach zagrożonych społecznym wykluczeniem i w ten sposób „podciągać” wykluczonych w górę.

W 1995 roku Kuroń zgodził się kandydować na prezydenta (z poparciem Unii Wolności i Unii Pracy), kierując się zapewne również tym, że jako prezydent miałby większe możliwości na realizowanie swoich społecznikowskich idei. Jak wiadomo, zajął jednak dopiero trzecie miejsce.

W kolejnych latach nękany chorobami odsuwał się od czynnej polityki, ale wciąż bacznie ją obserwował i kiedy tylko mógł próbował inicjować różne działania mające na celu „uczynienie świata bardziej znośnym”. Jak podsumował to kiedyś Jacek Żakowski, dawny przywódca KOR „był już, ale też, by uznać, że widocznie.”

Na samym początku transformacji Kuroń wielokrotnie powtarzał, że najlepiej czułby się jako reprezentant umiarkowanej lewicy w przyzwoitym kapitalizmie, ale ponieważ w Polsce nie ma przyzwoitego kapitalizmu on sam musi wpierw ten kapitalizm zbudować. Można mieć nadzieję, że w Polsce powstanie kiedyś umiarkowana, przyzwoita partia lewicowa, która weźmie na swego patrona Jacka Kuronia i zechce uczyć się od niego, jak być „przyjacielem ludu” nie będąc jednocześnie populistą. Wszyscy inni uczestnicy życia politycznego bez względu na swe przekonania mogliby natomiast naśladować jego otwartość, determinację dialogu, samokrytycyzm i lojalność wobec przyjaciół.

A tak w ogóle: spierajmy się o Jacka Kuronia, niech żyje ciągle w tych dyskusjach.

Katarzyna Chimiak

Katarzyna Chimiak – ur. w 1985 roku, studiowała historię i stosunki międzynarodowe. Od 2008 roku doktorantka w Instytucie Historii Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizuje się w najnowszej historii Polski, Niemiec, Rosji i Ukrainy. W 2010 opublikowała książkę o początkach polskiej transformacji p.t. „ROAD: Polityka czasu przełomu”.

Polska – Afryka. Teraz albo nigdy. :)

„Wiosna ludów” jak chcą niektórzy, annus mirabilis, czy „czwarta fala”, jak twierdzą inni. Choć historycznych analogii znalazłoby się wiele, a część z nich budzi kontrowersje, to pewne jest jedno – jeżeli 1989 był rokiem Europy, to 2011 bez wątpienia należy do Afryki.

Polityczne trzęsienie ziemi, które rozprzestrzeniając się w zawrotnym tempie zmiotło już kilku dyktatorów, nie słabnie, a wręcz przybiera na sile. Podczas gdy oczy całego świata są zwrócone na Afrykę Północną to między innymi do zadań Unii Europejskiej powinno należeć znalezienie odpowiedzi na mnożące się w regionie pytania. Entuzjazm i samoorganizacja arabskich społeczeństw to już wiele na początek, ale najtrudniejsze wyzwania są nadal pieśnią przyszłości, bo – jak mówił André Gide – „wyswobodzić się to pestka – ciężkie jest dopiero życie z wolnością”.

Polska obejmując z dniem 1. lipca rotacyjną Prezydencję w Radzie UE przejmuje gros odpowiedzialności za reagowanie w sytuacjach kryzysowych.

Plany priorytetów Prezydencji są dyskutowane od miesięcy, żaden z wariantów nie zakładał jednak oryginalnie jakiejkolwiek aktywności w Afryce. Nie ulega wątpliwości, że zainteresowanie kierunkiem afrykańskim zostało na decydentach wymuszone przez okoliczności. Warto jednak odnotować, że minister Sikorski zdaje się rozumieć profity, które z tej sytuacji może czerpać Polska.

Mając świadomość warunków w jakich przyjdzie nam sprawować Prezydencję, trudno oczekiwać by jeden z jej flagowych projektów – Partnerstwo Wschodnie – nie zszedł na dalszy plan.

Z punktu widzenia trwałości efektów Polskiej Prezydencji nie jest to dla Polski taką tragedią, jak można sobie wyobrażać. Jako że zadania Prezydencji ustala się w trio – trzech sprawujących przewodnictwo po sobie państw (w tym wypadku Polska, Dania, Cypr), to ważnym jest by priorytety były wspólne i akceptowalne dla wszystkich. O ile w centralnym zainteresowaniu Polski leży kierunek wschodni, to Dania i Cypr nie wyrażały dotąd przesadnego zainteresowania tym tematem. Afryka, natomiast, jest dla obu państw ważnym partnerem – dla Danii ze względu na bogatą tradycję pomocy rozwojowej, dla Cypru choćby z powodu geograficznej bliskości.

Niedawna informacja o przejęciu przez ministra Sikorskiego obowiązków Lady Ashton w kontaktach z krajami Afryki Północnej na czas Prezydencji nie powinna cieszyć, jeśli pokładamy jakiekolwiek nadzieje w Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, jako wspólnotowym instrumencie. Z polskiego punktu widzenia to jednak ewidentny sukces. W zgodniej ocenie komentatorów, a ostatnio też oficjalnej krytyce znaczących polityków (vide wywiad z belgijskim premierem w Le Soir), wyjątkowo powolna reakcja na libijski kryzys jest wystarczającym powodem by usprawiedliwić przejmowanie zadań Wysokiego Przedstawiciela przez kolejne państwa, w zależności od obszaru zainteresowania.

Paradoksalnie więc indolencja Lady Ashton stwarza przestrzeń dla umocnienia pozycji oraz wizerunku Polski, jako odpowiedzialnego i posiadającego spójną strategię gracza. Mimo że nie powinniśmy zbyt często firmować niebezpiecznego precedensu wyręczania unijnych instytucji tam gdzie zawodzą, to w tym wypadku sytuacja wręcz tego od nas wymaga.

Dlaczego my?

Jak bardzo by nam się nie podobała sytuacja w naszym kraju i jak bardzo bylibyśmy niezadowoleni z polityki prowadzonej przez kolejne rządy, to dwadzieścia dwa lata po Okrągłym Stole trudno bronić tezy, że jesteśmy jeszcze krajem przechodzącym transformację ustrojową sensu stricto. W zeszłym roku po raz pierwszy Polska została uznana za kraj ‚bardzo wysoko rozwinięty’ wg indeksu rozwoju społecznego (HDI) publikowanego corocznie przez UNDP. Jeśli chcemy być traktowani tak jak nam się marzy, a więc jak kraj, z którego głosem trzeba się liczyć, to musimy na taką pozycję zapracować. Nawet jeśli o polskiej demokracji nie można powiedzieć, że jest już dojrzała, to bez wątpienia weszła już w fazę dorosłości – a dorosłość to nie tylko przywileje, ale przede wszystkim obowiązki.

Chociaż nie może to być powodem do dumy, to dotychczasowy kompletny brak zainteresowania polskiej polityki zagranicznej Afryką w tym przypadku działa na naszą korzyść. Być może z powodu znikomej wymiany handlowej z krajami afrykańskimi nie budzimy jako kraj zbyt wielu skojarzeń, ale już brak przeszłości kolonialnej gwarantuje, że nie budzimy również skojarzeń negatywnych. Dodatkowo, istnieją pewne czynniki, które sprawiają, że mamy szansę być dużo bardziej wiarygodnym partnerem, niż kraje zachodniej Europy czy USA: nie wspieraliśmy upadłych niedawno reżimów w tak ostentacyjny sposób, a nasza gospodarka w zadziwiający sposób oparła się kryzysowi ekonomicznemu.

Dlaczego teraz?

Polska polityka zagraniczna jak powietrza potrzebuje tematu, który stanie się naszym znakiem rozpoznawczym, trademark. Z wymienionych wyżej powodów nie jest pewnym czy to Partnerstwo Wschodnie stanie się treścią naszych działań w czasie Prezydencji. Na wypadek gdyby miało się nie udać, miejmy w zanadrzu inny pomysł.

Patrząc z tej perspektywy, powinniśmy traktować afrykańskie rewolucje jak los na loterii, który drugi raz polskiej dyplomacji może się nie trafić przez lata. Oto w przeciągu kilku miesięcy mozolnie i kosztownie budowane związki państw zachodnich z krajami arabskimi sypią się jak domki z kart. Relacje zostają zresetowane, od teraz wszyscy mają takie same szanse.

Utworzona na mocy Traktatu Lizbońskiego Europejska Służba Działań Zewnętrznych cały czas jest na etapie formowania. Póki nie jest to ukształtowany organizm o zastygłej strukturze, póty mamy okazję pozycjonować się jako ekspert od demokratyzacji i wsparcia transformacji ustrojowej.

Również z czysto praktycznego punktu widzenia najbliższe miesiące są wyjątkowo fortunne dla podjęcia nowej ofensywy dyplomatycznej; upadkowi ancien regime’u krajów arabskich towarzyszyć będzie rozbicie funkcjonujących przez lata struktur własnościowych. Jeśli planujemy wreszcie robić interesy z Północną Afryką, to zacznijmy właśnie teraz – Minister Gospodarki powinien odbyć szereg misji gospodarczych z udziałem szefów największych polskich firm i doprowadzić do podpisania nowych porozumień handlowych i kontraktów.

To wreszcie świetna okazja dla podbicia wartości polskiej marki narodowej. Wszyscy wiedzą, że solidarność – i ta pisana wielką i ta pisana małą literą, to polskie wynalazki. Lepiej jednak by zamiast budzić tylko skojarzenia historyczne, ta ważna wartość zaczęła funkcjonować jako podstawa działań np. w obszarze pomocy rozwojowej.

Empatia, właściwa identyfikacja potrzeb, nastawienie na potrzebującego – to właśnie cele, którym powinno przyświecać odpowiedzialne działanie – unijne elity zdają sobie z tego sprawę – pora byśmy zdali sobie sprawę również my. Komisarz UE ds. Rozwoju, Andris Piebalgs już rok temu proponował, by z „solidarności” uczynić nową podstawę normatywną regulacji w zakresie polityki rozwojowej. Ta w gruncie rzeczy dość oczywista konstatacja jest doskonałym punktem wyjścia do szerokiej dyskusji o kształcie i dominancie unijnych działań humanitarnych. Jaką w tym procesie rolę odegra Polska? Może odegrać główną: organizowanie w grudniu w Warszawie Europejskie Dni Rozwoju są dobrym pretekstem dla proaktywnej postawy, która doprowadzi do przyjęcia projektu ogniskującego polityki pomocowe wokół „solidarności”.

Jak pomagać?

Czego Polska może nauczyć np. Tunezję? To świecki kraj z profesjonalną armią, która raczej nie miesza się do polityki, szczycący się niezłym wzrostem gospodarczym i ciągle rosnącą ilością absolwentów szkół wyższych. Co prawda, robakiem toczącym Tunezję jest wysoki poziom korupcji, ale czy faktycznie jesteśmy w tej mierze autorytetem?

Skoro mamy mówić o naszej transformacji jako modelowej, to wymieniając jednym tchem jej osiągnięcia, nie zapomnijmy by przestrzegać przed powtórzeniem polskich błędów.

Pomoc rozwojowa, a już w szczególności wsparcie przemian demokratycznych, to zadania, które potrzebują długofalowego planowania. Wspierając transformację ustrojową krajów arabskich siejemy ziarno, które wyda plon za kilka, kilkanaście lat. Działania na poziomie krajowym, jak bardzo nie byłyby profesjonalne, będą mniej efektywne niż kompleksowe rozwiązania przyjęte na poziomie unijnym. Dlatego też zręczną wydaje się być propozycja, którą na posiedzeniu Rady ds. Zagranicznych UE złożył kilka miesięcy temu minister Sikorski: stwórzmy Europan Endownmnet for Democracy – unijną fundację, która zajmie się wsparciem transformacji ustrojowych na całym świecie.

Doprowadzenie do utworzenia europejskiego instrumentu zajmującego się demokratyzacją mogłoby się stać największym, a co najważniejsze trwałym i widocznym osiągnięciem Polskiej Prezydencji. Jeśli nie wykorzystamy tej szansy, to zrobi to inny kraj. Jeśli nie teraz, to kiedy?

Liberalna inteligencja w III RP :)

Marek Beylin:

Jeśli mówi się o liberalnej inteligencji, jej roli w III RP, to oczywiście trzeba sięgnąć do ostatniego 20-lecia. Przede wszystkim liberalna inteligencja dała się wmanewrować w dyskusje często ważne, ale z szerszego punktu widzenia nieistotne. Gdyby sięgnąć do roku 1989, a potem szybko przesunąć się przez kolejne 20 lat, to głównymi tematami dyskusji były tematy o przeszłości, o wymiarze symbolicznym – o dekomunizacji, o tym, czy postkomuniści mają prawo funkcjonować na scenie demokratycznej, o lustracji, o symbolice narodowej. Potem – kiedy PiS doszedł do władzy – były to dyskusje niesłychanie ważne – o demokracji, o państwie praworządnym, o trójpodziale władz, o rzeczach fundamentalnych. Powiedzmy sobie jednak szczerze, jak na państwo po 20 latach demokracji były to dyskusje zawstydzające swoim banałem. Przez 20 lat polskiej demokracji liberalna inteligencja, bo z inteligencją konserwatywną było trochę inaczej, dyskutowała o rzeczach drugorzędnych, pomijając kwestie najważniejsze. Oczywiście, dyskusje o przeszłości są potrzebne, tak samo jak o symbolice narodowej, ale te tematy wypierały wszystkie inne. W pewnym sensie liberalizm został dla wielu ludzi związany z wirtualną dyskusją o przeszłości, dekomunizacji albo prawach publicznych dla postkomunistów. Został częściowo związany z myśleniem o przeszłości, a nie o przyszłości. W pewnym sensie liberalna inteligencja nie porzuciła myślenia z lat 70. i 80. Cały czas te tematy trzymały ją na uwięzi.

W tym 20-leciu były dwie bardzo uproszczone diagnozy Polski. Jedna – kontynuacji i stabilizacji, pod hasłem „wszystko jest dobrze”, z większymi bądź mniejszymi „ale”. Druga diagnoza to budowanie Polski od początku, co widzieliśmy w wykonaniu PiS- u. Nie chcę mówić o tej drugiej diagnozie, bo ona się skompromitowała, chociaż jej przyczyny są interesujące. W jakimś sensie ta diagnoza liberalnej inteligencji, chociaż dla mnie prawdziwa – też się wyczerpała. Stało się tak, ponieważ towarzyszyło jej przekonanie, że o pewnych rzeczach warto dyskutować, a o innych nie. Mianowicie my, w obrębie liberalnej inteligencji, zaczynamy dopiero od niedawna dyskutować o ludziach wykluczonych, o mniejszościach, o feminizmie, o homofobii; chociaż oczywiście byli wśród nas tacy, którzy podejmowali te tematy szczególnie intensywnie – np. Jacek Kuroń czy Karol Modzelewski, ale to schodziło na margines wielkiego nurtu polityki. W pewnym sensie diagnoza stabilizacji ulega unieważnieniu, ponieważ dochodzą nowe tematy, nowe podmioty polityczne, które każą na mijające 20-lecie spoglądać inaczej. Liberalny inteligent jest zagubiony między dwoma obszarami. Z jednej strony, nie bardzo wie, jak rozmawiać o państwie, o wielkiej polityce, żyje bowiem ciągle w przekonaniu, że polityka polska jest przede wszystkim polityką centralnego państwa. Z drugiej strony, nie patrzy na społeczeństwo i nie jest w stanie docenić różnicowania się roli społecznych i kształtowania się mniejszości z własnym głosem. W efekcie liberalny inteligent nie jest w stanie uprawiać dyskusji politycznej ani społecznej. Przyczyny tego są bardzo różne, można mówić o kryzysie idei w ogóle, nadmiarowości różnych wartości, albo o tym, że żyjemy w kryzysie obietnicy demokratycznej.

Andrzej Celiński:

Warto próbować odpowiedzi na pytanie zawarte w temacie debaty, posługując się znanym rozróżnieniem dwóch Polsk, dwóch polskości – Polski Marii Dąbrowskiej i Polski Romana Dmowskiego. Przywołuję tu króciutki, ale jakże istotny esej Jana Józefa Lipskiego: „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Mamy z tym do czynienia na co dzień. Polska Michnika i Polska Kaczyńskiego. Polska Rydzyka i Polska Tischnera. Obie Polski. I jakże różne. Dla nas i dla ludzi z zewnątrz polskości. Co się stało, że ta lepsza Polska (dla mnie nie ulega wątpliwości, która Polska jest lepsza, dla „świata” Polską zainteresowanego – tym bardziej), więc co się stało, że ta lepsza wyraźnie przegrywa, oddaje pola tej gorszej?

Chcąc odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie trzeba być ekshibicjonistą, z pewnością kompetencja psychologiczna jest tu niezbędna.

Za bazę dla tej odpowiedzi przyjmuję niegdysiejszy artykuł Waldemara Kuczyńskiego, który w pierwszych tygodniach zdechłej już na szczęście IV Rzeczpospolitej, pisał dobrze o tej III, tak w wymiarze politycznym, jak społecznym, ekologicznym, gospodarczym. Pisał, cytując obficie Eurostat, o tym, jak wiele nam się udało.

Przyjmuję ocenę Kuczyńskiego za swoją, ale chcę wspomnieć druga stronę – „ich”.

Kiedy szedłem na studia w wieku 17 lat, moim sposobem na życie, na sprostanie strasznemu wyzwaniu konkurencji, było szukanie i zbliżanie się do ludzi z półki zupełnie innej niż moja, wyższej półki, do ludzi z pewnością mądrzejszych, oczytanych, myślących. Takim środowiskiem, w którym bardzo chciałem być, był warszawski KIK (dopiero po Sierpniu okazało się, jak ważny to jest przymiotnik – „warszawski”). Wszedłem nieśmiały na jakieś spotkanie i zapytałem kogoś tam, kto zdawał się kompetentny, czy mogę się zapisać. W odpowiedzi usłyszałem pytanie: „znasz tego, tamtego, owego?”. I padły dobre, znane mi skąd inąd, przecież nie osobiście, dobre, ziemiańskie nazwiska. Nie znałem tych osób. Do dzisiaj ich nie znam.

I teraz stawiam pytanie, fundamentalne dla mojego zrozumienia tego, dlaczego przegrywa dzisiaj ta lepsza Polska: czy mój ojciec, który pochodził z zupełnie przeciwległego bieguna niż ludzie o tych nazwiskach (mój dziadek był analfabetą, a ojciec, mimo że później zamożny, do końca życia cierpiał na chorobę głodową) i który miał poglądy cudownie liberalne, był otwarty na świat nieporównanie bardziej zamknięty niż nasz obecny świat, nie nienawidził, choć miał pewnie powody nienawidzić, nie bił choć był osiłkiem, fascynował się kulturą choć nie miał o niej żadnej wiedzy – mógłby znaleźć się, i być dobrze przyjęty w tym dzisiejszym świecie liberalnych wartości?

My „liberałowie” czasu przemiany, próbując realizacji tego wielkiego projektu 1989/1990 roku, zakładaliśmy przecież, oczywiście milcząco, że nasze wartości, nasze pojęcie świata są tak świetne, że ich tłumaczenie właściwie byłoby nietaktem. My nie podjęliśmy nawet marnej próby promocji naszego projektu Polski. Wydawał on się nam absolutną oczywistością.

Nie myślę o tak modnym teraz PR, myślę o jasnym przedstawieniu dylematów, o podjęciu choćby próby powiedzenia, jakiej Polski chcemy.

Druga rzecz, o której chcę coś powiedzieć, jest właściwie anegdotą. Pomyślałem sobie, że jeśli już mówimy o korzeniach tej Polski, w której realnie jesteśmy, powinni tu siedzieć: Mazowiecki, Geremek, Kuroń, Balcerowicz i Kaczyński. Natomiast my, jak tu teraz siedzimy, powinniśmy siedzieć za ich plecami i pełnić rolę złośliwych komentatorów.

W tamtej rzeczywistości robiliśmy projekt, który był projektem nienapisanym. I niepoddanym jakiejkolwiek debacie. To wszystko odbywało się w gronie przyjaciół!

Teraz chcę opowiedzieć o roku 1990. Mazowiecki był wtedy „wpychany” w kampanię prezydencką. Z mojego miejsca widzenia – kompletnie bez sensu. Nie było wtedy żadnych widocznych dla oka przeciętnego obywatela efektów reform. Była za to coraz wyższa fala sprzeciwu wobec tzw. „planu Balcerowicza”. W rzeczywistości – przeciwko nowym mechanizmom regulacyjnym gospodarki. Przeciwko rynkowi! Myślałem wtedy, że nam się nie udaje, bo jest nas za mało, brakuje energii, ludzi, wyobraźni, odwagi. Gdybyśmy to mieli, dałoby się uzasadnić przemiany. To był ten mój projekt „Livis’a” w Płocku. Zabawne, że udało się tamten projekt przeprowadzić dzięki pomocy Leszka Balcerowicza, który wówczas ufał (i sprawdzał!), ale większość w ogóle wówczas nie rozumiała, o co chodzi.

W 1990 roku był wśród polityków tej mojej „lepszej Polski” obraz takiego chama, który ze wsi przychodzi, wchodzi w to liberalne środowisko, z co prawda dobrymi projektami, ale mówi dziwnym dla tego środowiska językiem, mówi tak, jak w XIX wieku mógł mówić Żyd albo cham, bo przecież nie szlachcic, bo takimi tematami po prostu się nie interesuje.

Pośród osób, które w tej debacie powinny uczestniczyć, wymieniam także Jarosława Kaczyńskiego. Środowisko polityczne, w którym byłem na początku lat 90., nie życzyło sobie żadnego pluralizmu Solidarności. Myśleliśmy, że po odepchnięciu od władzy komuny, ale gdzieś tam przecież będącej, potrzebna jest spójna wobec niej alternatywa. Dzisiaj wiem, że Kaczyński wówczas myślał bardziej demokratycznie, politycznie. Nie wiem, czy miał rację w krótkiej ówczesnej perspektywie. Wiem, że my jej nie mieliśmy. Pluralizm bez ograniczeń, jest istotą demokracji. Z drugiej zaś strony, Kaczyński proponował jedynie inną strukturę udziałów we władzy, a nie inny projekt Polski. Nie politycznej Polski, ale po prostu Polski. Zderzyliśmy się z czymś, co dzisiaj można by nazwać „bezprojektowym” populizmem. Łatwa alternatywa, łatwa łatwością braku własnego programu i oczywistością roszczenia, bez odpowiedzialności.

Aleksander Smolar:

Kiedy w debatach na temat inteligencji ujawniają się rozmaite frustracje, wynikają one często z przekonania o przewodniej roli inteligencji. Nie będę sięgał tak daleko do historii, jednak cofnę się poza rok 1989. Jest to o tyle istotne, że inteligencja powraca do swojej dawnej, przywódczej, niezależnej od władzy roli dopiero w latach 70.-80., wraz z kształtowaniem się opozycji demokratycznej. Jest taki bardzo piękny, przejmujący tekst Andrzeja Kijowskiego o tym, jak wraca on do domu jako „syn marnotrawny”, i jak bardzo jest z tego powodu szczęśliwy. Wraca do narodu, przaśności, Kościoła, do tego wszystkiego, co definiuje tradycyjną Polskę. Można powiedzieć, że Kijowski – w sposób metaforyczny – opisał los tej części inteligencji, którą nazywamy liberalną (jest to pojęcie nieprecyzyjne, są ludzie, którzy byliby oburzeni tym, że uzurpuje się to określenie dla pewnej formacji). Jest to czas wielkiego szczęścia, powstaje wówczas niezależny obieg, wybitni pisarze jak Konwicki czy Brandys, którzy mają za sobą również okres mniej szlachetny, zaczynają w nim wydawać. Pamiętam doskonale, że jako emigrant widziałem ich przyjeżdżających do Paryża. Byli szczęśliwi w czasie rozkładu Polski Ludowej, odnaleźli bowiem swoje miejsce – niezależne, krytyczne, w jakimś sensie również kompensujące, rehabilitujące ich postawy w poprzednich dziesięcioleciach.

Dla tej grupy powstanie KOR-u było czymś wielkim, było spełnieniem marzeń liberalnej, często lewicowej inteligencji. Nieprzypadkowo punktem odniesienia był dla nich Stefan Żeromski. KOR – pojednanie, współpraca z robotnikami – to było coś wielkiego. Momentem degradacji dla tej inteligencji było powstanie Solidarności. W tym czasie okazało się, że nie są oni przywódcami, lecz doradcami. To jest zupełnie inna rola. Rola doradcy to rola człowieka uzależnionego, który nie podejmuje decyzji, tylko wykonuje polecenia szefa. Zwłaszcza jeżeli szef jest tak kapryśny jak Lech Wałęsa. Andrzej Celiński, który z nim współpracował, wie o tym doskonale. Oczywiście rola ta jest bardzo istotna – wielu ludzi, jak chociażby Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń czy Bronisław Geremek – odegrało wtedy wielką rolę. Byli oni jednak kontestowani przez formacje narodowe, przez „prawdziwych Polaków”, jednocześnie można to postrzegać jako swego rodzaju ludową kontestację pewnej uprzywilejowanej grupy.

Inteligencja odnalazła swoją rolę dzięki generałowi Jaruzelskiemu. Wraz z wprowadzeniem stanu wojennego wojsko i policja wypędziły z placu publicznego miliony Polaków. Tak naprawdę opór z lat 90. to opór inteligencji, który przyjmuje w dużym stopniu formy symboliczne. Prasa niezależna, dni kultury w kościołach, samoedukacja, aktorzy bojkotujący telewizję, eseje Adama Michnika z więzienia – to były najbardziej wyraziste symbole opozycji z okresu stanu wojennego. Nie znaczy to oczywiście, że robotnicy nie działają, jednak ich rola jest mniejsza, ponieważ te formy oporu jako symboliczne pasują raczej do inteligencji. Poza tym inteligencja była bezpieczniejsza niż robotnicy, którzy mogli w każdej chwili stracić pracę, trafiali do więzień, bito ich. W tych warunkach inteligencja odnajduje swoją przywódczą rolę. Lech Wałęsa jest zresztą tego świadom. Mówił on w jednym z wywiadów o „przewodnikach stada”. O tym, że teraz nastał czas inteligencji. Język Lecha Wałęsy był jednak zbyt drastyczny jak na demokratyczne maniery. Z tego powodu inteligencja warszawska go ocenzurowała. W pełnej wersji wywiad ten ukazał się dopiero w krakowskim piśmie i widać tam cały antydemokratyzm w mentalności Lecha Wałęsy, który jako przywódca odegrał, paradoksalnie, ogromną rolę w budowaniu demokracji. Czym było powstanie Komitetów Obywatelskich, do których z obecnych tutaj osób należał Andrzej Celiński? Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie to był dokonany zamach na związek robotniczy. Inteligencja przejęła władzę. Komitety Obywatelskie powstały po to, aby budować Polskę polityczną, a nie społeczną, robotniczą czy związkową. Były oczywiście „rodzynki” robotnicze, np. Zbyszek Bujak, ale ich rola była drugorzędną. Nie jest zatem niczym dziwnym to, co chcieli zrobić Władek Frasyniuk z Lechem Wałęsą po wyborach, czyli zlikwidować Komitety Obywatelskie, przywrócić dominację robotniczą. To się jednak nie udało, inteligencja objęła wówczas władzę w Polsce, tak samo jak w II Rzeczypospolitej, chociaż mechanizm był inny.

Uważam, że inteligencja wiele osiągnęła, jednocześnie jednak sama się zlikwidowała, a mogła jako formacja wyłonić siłę polityczną. Dokonała wielkich rzeczy m.in. przez swoją antypolityczność. Prawdą jest, że tacy ludzie jak Michnik, Mazowiecki czy Geremek byli wówczas przeciwko pluralizacji sceny politycznej. Co więcej, Bronisław Geremek pozostawił ślady na piśmie – prowadził debaty międzynarodowe z premierem Portugalii, który mówił, że nie ma demokracji poza demokracją parlamentarną i pluralistyczną, natomiast Geremek twierdził, że jest, i że my ją wymyślimy. To samo mówił Havel w Czechach, on zresztą do dziś pozostaje średnim demokratą, jest arystokratyczny i odnosi się z pogardą do pluralistycznej demokracji. Był to wówczas rozpowszechniony tok myślenia – „my wymyślimy lepszą demokrację”.

Pojawiały się też argumenty poważniejsze, mniej ideologiczne. Na przykład taki, że w czasach tej traumy, jaką przechodzimy podczas przemian, lepiej jest zachować jedność. Logika wojska. Wiedzieliśmy, na przykład dzięki naszym doradcom, jak powinna wyglądać transformacja ekonomiczna, która została przeprowadzona radykalnie, żeby nie powiedzieć brutalnie (reforma Balcerowicza). Moim zdaniem – na szczęście. Trzeba widzieć dwie rzeczy – po pierwsze, nieuchronną tego konsekwencją musiało być powstanie pogłębiającej się luki między elitami. Wystąpił konflikt między tymi, którzy narzucili przemiany gospodarcze, a tzw. masami ludowymi, które za transformację ponosiły bardzo wysoką cenę, nawet jeżeli w dłuższej perspektywie na tym skorzystały. Tak naprawdę wszyscy dzisiaj z tego korzystają. Polska jest inna niż 20 lat temu. W międzyczasie ludzie płacili straszliwą cenę – psychologiczną, ekonomiczną itd.

Po drugie, w tym procesie dokonała się „zdrada” inteligencji. Ta, która przewodziła Polsce, sprzeniewierzyła się własnemu etosowi, własnej tradycji, co ja osobiście pochwalam. Wierność i zdrada są wartościami względnymi. Trzeba zawsze określić, wobec czego wierność i wobec czego zdrada. Wierność nie zawsze jest czymś godnym pochwały, podobnie zdrada nie zawsze jest godna potępienia. Tradycyjna inteligencja w Polsce była głęboko antykapitalistyczna, odnosiła się z pogardą do kultury mieszczańskiej. Dokonała wyboru, przecząc swojej całej tradycji i kulturze. Zaowocowało to zniknięciem tej formacji, która istnieje jako odrębna jednostka w czasach drastycznych przemian, kiedy naród nie ma własnego państwa, własnej gospodarki, dyplomatów itd. Tradycyjnie również inteligencja ma dwuznaczny stosunek do demokracji. Można bowiem powiedzieć, że demokracja jest w sferze publicznej odpowiednikiem tego, co rynek prezentuje w sferze ekonomicznej.

Marzenie o zjednoczonym narodzie pod przewodnictwem oświeconych elit było wyrazem dramatycznego wyboru związanego z ciężkimi zadaniami, które stały przed Polską, ale również z przesiedleniem kultury inteligenckiej. Pewne zarzuty, jakie padały pod adresem Unii Demokratycznej czy Unii Wolności, np. że jest to formacja „przemądrzała”, były poniekąd prawdziwe. Było tam trochę tego inteligenckiego stosunku elit do mas. Gardzono również polityką jako koniecznością zdobywania poparcia wyborców, w czym świetna jest partia, która obecnie rządzi. Partia ta, zainteresowana bardziej obrazem jaki stworzy, niż rzeczywistością, to druga skrajność. Ta inteligencja przejmująca władzę w Polsce w ogóle nie liczyła się ze zdobywaniem poparcia społecznego. Z przyjemnością popełniała stopniowe samobójstwo i osiągnęła to, do czego zmierzała. Jej celem było zbudowanie określonej Polski. Do tej „rodziny” należały różne osoby, od humanistycznego chrześcijanina Tadeusza Mazowieckiego po technokratę-ekonomistę Leszka Balcerowicza. Oni wszyscy byli antypolityczni, uważali, że są pewne wyższe cele, które należy realizować bez względu na koszty. W tym sensie ta formacja zniknęła wtedy, kiedy powinna – wraz z końcem transformacji. Wykonała zadanie, Polska przeszła w pewnym sensie do normalności, niezbyt może pięknej, ale normalność rzadko taka bywa. Ta formacja, która nie potrafiła zdobyć wyborców, zrealizowała własne idee.

Andrzej Jonas:

Moim zdaniem inteligencja nie zniknęła. Ma ona, od czasu do czasu, ogromną społeczną rolę do odegrania. Kiedy przychodzi normalność, inteligencja w naturalny sposób się wycofuje do uniwersytetów czy katakumb. Zgodnie ze starym spostrzeżeniem pani profesor Ossowskiej, „inteligencja nie nadaje się ani do biznesu, ani do polityki”. Ma po prostu inne cele, inne wartości. Nie wiem, czy znają państwo jakiegokolwiek reprezentanta inteligencji, nie mówię „inteligentnego człowieka”, bo to jest zupełnie inna sprawa.

Co do „płaczu” Andrzeja Celińskiego nad tym, że inteligencja odeszła od sterowania krajem – jest to przecież proces naturalny, inaczej mielibyśmy do czynienia z rzeczą straszną, mianowicie z realizacją projektu utopijnego. Tak długo, jak pozostawało to w sferze projektu, była to wizja, która przewidywała rzecz niemożliwą w realizacji, a mianowicie, że inteligencja będzie kierowała krajem w warunkach normalnych. Po to, aby kierować krajem, trzeba mieć przede wszystkim „ciąg” na władzę. Inteligencja go nie ma. Wydaje mi się, że obserwujemy pewną degradację roli inteligencji, równolegle do osłabienia roli elit. Nie jestem historykiem, socjologiem, etnografem, ale wydaje mi się, że w historii świata mamy do czynienia z pewnym falowaniem. Bierze się to z możliwości rynkowych, technologicznych, z niesłychanie długiego okresu prosperity. Jest wiele rozmaitych przyczyn natury politycznej, naukowej i społecznej, które sprawiły, że umasowienie we wszystkich dziedzinach życia społecznego, od kultury po gospodarkę, teraz triumfuje. Obserwujemy w związku z tym pewne zagubienie i naturalne poszukiwanie nowych wektorów. Wydaje mi się, że może je wskazywać tylko inteligencja i jestem przekonany, że wkrótce zaczną się kształtować nowe elity, a może nawet już się kształtują. Elity te odtworzą bieg wydarzeń, który obserwuje się w cywilizacji. Pojawią się nowe wizje, nowe kierunki, nowe cele. Wszystko jedno, czy te cele będą mówiły o ochronie środowiska naturalnego, czy o triumfie praw człowieka nad egoizmem kolektywnym. Nastanie z pewnością faza, kiedy cele te zostaną osiągnięte i nastąpi kolejne umasowienie. Zgadzam się tutaj całkowicie z Aleksandrem Smolarem – jesteśmy w okresie normalnym. Wszystkie negatywy i pozytywy naszego czasu, włącznie z dość przerażającą wizją IV Rzeczypospolitej, to zjawiska wyrastające z naturalnych przyczyn, zdarzały się zresztą już niejednokrotnie, i to nie tylko w Polsce. Myślę, że wielkim dziełem inteligencji jest przygotowanie na nie społeczeństwa. Kiedy nadchodzi odpowiedni moment, wygrywa co prawda Prawo i Sprawiedliwość, ale przynajmniej nie zostaje wybrany Tymiński, więc jest się czym pocieszać.

Leszek Jażdżewski:

Trochę paradoksalny ten optymizm. Chciałbym, żebyśmy przeszli do konstruktywnej krytyki liberalnej inteligencji. Problem polega na tym, że bardzo często ta krytyka wychodzi z ust ludzi, których nie chcemy słuchać. Jeżeli coś powie Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz albo inni ludzie tego pokroju, to często wszystkie zarzuty są negowane – poniekąd zresztą słusznie – tylko z racji tego, kim są ci ludzie. Z drugiej strony istnieje pewna martyrologia – co prawda nie mogę z racji wieku przyznać się do bycia częścią pokolenia, które angażowało się politycznie przez te 20 lat, ale mocno się z nim identyfikuję. Bardzo często wobec liberalnej inteligencji, to się już pojawiło w wypowiedzi Andrzeja Celińskiego, używa się określeń: „grupa towarzyska”, „grupa znajomych”. Tak naprawdę Unia Demokratyczna również była grupą znajomych, a nie partią, w której odnajdywało się tezy polityczne. Bardzo dużo zarzutów wobec tego środowiska, nazwijmy je umownie środowiskiem „Gazety Wyborczej” i Unii Wolności, tak bowiem należałoby zdefiniować liberalną inteligencję w szerokim znaczeniu, skupiało się wokół tego, że była to grupa zamknięta, w której etos inteligencki został zamieniony na odruchy stadne. Panowie z „Europy” [dodatek do „Dziennika” – przyp. red.], Krasowski i Michalski celują w takich zarzutach. Pytanie brzmi: czy takie zarzuty nie są uzasadnione? Poproszę o zabranie głosu Andrzeja Celińskiego, który użył dzisiaj określenia „grupa towarzyska”.

Andrzej Celiński:

Z mojego punktu widzenia fundamentalne jest pytanie, proszę wybaczyć osobistość tego pytania – czy mój ojciec, który pochodził z nizin społecznych, którego ojciec i brat byli analfabetami, ale który się wspiął, poprzez wykształcenie, energię, i coś wielkiego co w sobie miał – gdyby żył w 1989/1990 roku, mógłby znaleźć się w tym środowisku, czy też nie. I moja odpowiedź brzmi jednoznacznie – nie! Nasze wartości, liberalne wartości były z pewnością jego wartościami. On jednak, chłop z pochodzenia, inżynier z wykształcenia i powołania, wynalazca – każdą decyzję liczył. Cel i określone parametry – to były granice jego myślenia. A więc wszystko co ważne musiało być funkcją celu.

W naszym środowisku występował deficyt takiego myślenia. Zresztą, występuje do dziś.

Rola „naszej” inteligencji, nie inteligencji mojego ojca, ale naszej, opozycyjnej, „inteligenckiej”, warszawskiej – jak kto zwał – zakończyła się ostatecznie w roku 1993. Wtedy, kiedy w wyborach zwyciężyła Polska. Nie Polska naszych marzeń, nie Polska Dąbrowskiej, ale taka, która jest.

Od tamtego czasu, od roku 1993, nic się specjalnie nowego nie wydarzyło. Myślę o kreatywności, o jakiejś koncepcji, o czymś rzeczywiście nowym.

Pytanie – co dalej?!

My zawłaszczyliśmy w jakimś stopniu sferę publiczną. Może nie było innego wyjścia w 1989 roku. Lecz dalej tę sferę zawłaszczamy, ale już bez koncepcji, bez kreacji, bez tej wielkiej wizji celu.

Klasa polityczna jest coraz mniej twórcza. Mechanizmy prawa naszego państwa wymierzone są wprost przeciw innowacjom, kreatywności. One są z minionej epoki. Mało który polityk zdaje sobie z tego sprawę. A im młodszy, tym mniej.

Polska przestaje być podmiotem swojej polityki. Także polityki międzynarodowej. Demokracja jest w uwiędzie. Każdy kto ma oczy to widzi. Tę defensywę. To przeciwieństwo wielkiego solidarnościowego zrywu. To jest nasz dramat.

Leszek Jażdżewski:.

Jeśli się wczyta w „Gazetę Wyborczą” z początków transformacji, a myślę że jest to dobry sposób na poznanie, co ludzie z grona liberalnej inteligencji wówczas myśleli, znajdzie się tam głównie obawy przed odnową endecji, przed nowym rokiem ’68. Jest jednak również obawa przed vox populi, jaki reprezentuje Wałęsa. Trzeba przyznać, że pierwsze decyzje polityczne, które podejmuje ta grupa, np. wystawienie premiera Mazowieckiego w wyborach na prezydenta, jest ogromną porażką w walce z „ciemnogrodem”, ze Stanem Tymińskim. Należy też zwrócić uwagę na akcenty antysemickie w kampanii Lecha Wałęsy. Chciałbym, panie Marku, aby pan powiedział, jakie fobie, obsesje, idee – być może bardzo szlachetne – definiują tego inteligenta, który, jak pan stwierdził, po 20 latach walki o demokrację w tym kraju, wypalił się

Marek Beylin:

Myślę, że ta inteligencja organicznikowsko-emocjonalno-niepodległościowa wchodziła w 1989 roku w nową Polskę z bardzo prostymi, podstawowymi ideami: wolność, równość, niepodległość. W wolnej Polsce liberalna inteligencja pokłóciła się przy okazji różnych kwestii (spory o aborcję, lustrację, Irak itp.) Pomimo konfliktowości, nabierała ona jednolitości w zwarciu. Na przykład, na początku lat 90. zjednoczyła się z powodu zagrożenia ze strony SLD, które obejmowało władzę. Niwelowały się wówczas wszelkie różnice, a zostawały proste wartości. Podobnie było ostatnio, kiedy władzę objął PiS. Przyjęło się wtedy, że ci, którzy są przeciwko PiS-owi, są za demokracją i nie dyskutowaliśmy, za czym konkretnie optujemy. Inteligencja rzeczywiście wchodziła w rok 1989 z pewną utopią. To nie była bynajmniej utopia liberalna, raczej utopia „dobrego socjalizmu”, którego nikt nie widział na oczy, ale którego wszyscy pragnęli. Szerzyła się wówczas w społeczeństwie ogromna nieufność wobec kapitalizmu. Inteligencja dostała po głowie, ponieważ nie mogła sformułować żadnej rozsądnej alternatywy dla tej drogi, jaką promował Leszek Balcerowicz. To się po prostu działo – my za tym nie nadążaliśmy. Było to dla nas dramatyczne doświadczenie. Jacek Kuroń przeżywał gorzki dramat. Wiedział z jednej strony, że musi budować kapitalizm, natomiast ubolewał nad tym, że przez to „utleniły się” cenne dla niego wartości, tj. społeczna solidarność, wzgląd na słabszych itd. Dylemat tego lewicowego inteligenta, który budował kapitalizm po części z entuzjazmem, a po części z goryczą, doskonale oddaje stan ducha inteligenta, dzisiaj nazywanego liberalnym. W 1989 roku był to przede wszystkim inteligent utopijny.

Leszek Jażdżewski:

Pytanie brzmi również: czy nie było tam także czynników natury psychologicznej, swego rodzaju paternalizmu zarzucanego często liderom Unii Wolności oraz „Gazecie Wyborczej”? Czy nie jest tak, że liberalne elity same się od narodu odizolowały? Chciałbym przedstawić tutaj cytat z wypowiedzi pewnego katolickiego filozofa – „nie zrozumie pan nigdy swojego narodu, bo nie szedł pan nigdy na pielgrzymkę na Jasną Górę”. Być może ci ludzie powinni pójść na Jasną Górę?

Aleksander Smolar:

Trzeba sobie uświadomić dylemat, przed którym stała ta elita. W różnych zachodnich opracowaniach autorstwa najwybitniejszych specjalistów był głęboki pesymizm odnośnie możliwości transformacji w naszym kraju. To ze względu na bardzo prosty i oczywisty dylemat. Przemiany rynkowe i przemiany demokratyczne to jakby dwa pociągi, które muszą się ze sobą zderzyć. Ich logika jest zupełnie odmienna. Logika demokratyczna to logika równości. Logika rynkowa z kolei to logika różnicowania losów, szans na przyszłość. Dramat polega na tym, że logika demokratyczna poprzedza rynkową. Przemiany demokratyczne potrafią zablokować przemiany rynkowe, miało to miejsce w wielu krajach Ameryki Łacińskiej. To dlatego, że te grupy najbardziej poszkodowane w przemianach rynkowych mogą zebrać się w silną organizację i zablokować zarówno przemiany rynkowe, jak i demokratyczne. Takim zagrożeniem był Tymiński. Publicyści zachodnioeuropejscy byli przekonani, że zmierzamy ku cyklowi latynoamerykańskiemu. U nas ten problem został rozwiązany bez użycia środków dyktatorskich. Wielu liberałów, również tych na najwyższych stanowiskach, czyniło wyraźne aluzje jakoby bez „wzięcia za mordę” tego narodu nie da się Polski poprowadzić do nowoczesności. Wiele osób tak myślało. Te same środowiska, które wysuwały postulaty takie jak ograniczenie pluralizmu, były jednocześnie środowiskami głęboko demokratycznymi. Ujawniło się to podczas rządów Wałęsy, kiedy sprzeciwiały się one falandyzacji polityki.

W wyborach w 1990 roku to środowisko odczuwało autentyczne zagrożenie, na szczęście nieuzasadnione. Środowisko liberalnej inteligencji było niewzruszenie prodemokratyczne. Przeprowadzając niezgodne z jej duchem reformy rynkowe, pozostawała ona wierna wartościom demokratycznym. Ciężko znaleźć jakąkolwiek wypowiedź ze strony tej inteligencji, która by im zaprzeczała. Jeśli chodzi o paternalizm elit – przywoływanie tutaj zdania Geremka jest groteskowe. Nie ma w nim nic nagannego. Ja mogę zacytować setki podobnych wypowiedzi: „Jest Europa, ale nie ma jeszcze Europejczyków”, „Są Włochy, ale nie ma jeszcze Włochów”. To są cytaty z wypowiedzi wybitnych postaci europejskich. Tymczasem u nas środowiska wrogie Geremkowi zrobiły z niego antydemokratę, choć ich przedstawiciele sami często grzeszyli przeciwko podstawowym zasadom demokratycznym. Geremkowi natomiast nie można przypisać ani jednej decyzji czy wypowiedzi, która by zaprzeczała wartościom demokratycznym. Środowisko liberalnej inteligencji stanowiło elitę. Pamiętajmy, że na tę partię głosowały miliony Polaków. To nie były żadne wąskie elity, lecz szeroko pojmowana elita narodu, która chciała modernizacji kraju, nawet jeżeli przyszło jej potem zapłacić za to cenę, jak to miało miejsce w przypadku nauczycieli. To był oczywiście wielki rozdział w polskiej demokracji, ale musiał się on skończyć. Budowanie normalnej demokracji kosztowało to środowisko utratę racji bytu.

Głos z sali:

Prof. Zbigniew Pełczyński:

Mnie, jako zewnętrznego obserwatora, uderzył niesłychany idealizm tej grupy, która przejmowała władzę w 1989 roku. Dawna elita została zastąpiona przez nową, zupełnie nieprzygotowaną na czekające ją wyzwanie. Zadanie było bardzo proste, a jednocześnie niesłychanie trudne: zbudować na ruinach starego ładu, oczywiście likwidując szkodliwe pozostałości, nowy ład: gospodarczy, polityczny, społeczny, prawny. To było kolosalne historyczne zadanie, bez precedensu. „Forma pokojowej rewolucji”. Ta elita nie bardzo wiedziała, jak sobie z tym poradzić, jak przejść od marzeń do rzeczywistości XX wieku. Robiła co mogła, ale to przerastało jej możliwości. W Polsce tak naprawdę nikt nie był przygotowany do zmiany ustroju. Mam pewien przykład z własnego doświadczenia, z czasów, kiedy byłem doradcą prof. Geremka w Komisji Konstytucyjnej Sejmu. Trzy pierwsze posiedzenia zostały poświęcone aksjologii konstytucji. Trzy miesiące cennego czasu zmarnowane na intelektualne debaty o wartościach! Konstytucja demokratycznego państwa jest przecież praktycznym mechanizmem tworzenia silnej, a jednocześnie ograniczonej władzy, gdzie organy współpracują ze sobą, a nie wzajemnie utrudniają sobie funkcjonowanie. Konstytucja to również zabezpieczenie obywatelskie przed nadużyciami tejże władzy. Dopiero po wielu latach, i to nie do końca doszliśmy do tej wiedzy w Polsce.

Elita naiwnie sądziła, że społeczeństwo jakoś zaakceptuje te wszystkie drastyczne przemiany bez zastrzeżeń. Zadanie było więc niesłychanie trudne; brakowało wiedzy praktycznej, narzędzi politycznych. Nie zbudowano tego, co kultywowano od lat w nowoczesnych państwach, czyli silnego korpusu urzędniczego, który wspiera polityków. Jednym z koniecznych instrumentów, by stworzyć nowoczesne państwo, jest system partyjny, którego w przeciwieństwie do systemu służby cywilnej, nie da się niestety zadekretować. W Polsce powstał bardzo kiepski system partyjny, niezakorzeniony w interesach, odcięty od wyborców. Kiedy obserwuje się zachodnie systemy partyjne, widać, że najpierw był jakiś duży, wspólny interes: masowy, gospodarczy czy religijny, wokół którego gromadzili się ludzie, a potem politycy. Polskie partie powstały w jakiś dziwny sposób, od góry poprzez wydzielanie się małych elit i potem szukania sobie wyborców, to był niemal cud, że tyle dało się jednak osiągnąć.

Aleksander Smolar:

Elity formują się zupełnie na innej zasadzie, to znaczy nie na zasadzie ruchów społecznych, ale interwencji zewnętrznej (zieloni, ruchy kobiece) i to jest pozytywną oznaką destabilizacji, polityki wprowadzania nowych tematów, problemów, elit, ale to nie podstawowy kanał formowania się polityki demokratycznej. Te partie, które dzisiaj dominują, nie są stabilne, nie są przyszłością polskiej polityki, ona będzie jeszcze ewoluowała. Czy naprawdę można liczyć, że stabilne jest tylko Radio Maryja i Kościół Katolicki? Uważam, że nie. Moim zdaniem jesteśmy paradoksalnie w okresie antypolitycznym. Przede wszystkim reakcją na proces transformacji było wielkie zmęczenie, pojawił się język populistyczny. PO posługiwało się językiem, który niewiele odbiega od języka PiS-u. Sam Tusk mówił afirmatywnie o odpowiedzialnym populizmie. Miłość do Platformy ma w sobie rzecz paradoksalną. Kocha się Platformę, bo ona „nic nie robi”. W gruncie rzeczy partia ta zapewnia Polakom komfort. Przez te półtora roku reformy były minimalistyczne. Teraz podczas kryzysu jest oczywiście gorzej i od państwa oczekuje się obrony, co z pewnością doprowadzi do zmiany polityki.

W kwestii łączenia przeszłości z przyszłością. Miałem od początku świadomość, że formacja, z którą się identyfikowałem, i za którą odczuwam głęboką nostalgię, jest skazana na śmierć. Nie potrafiła ona łączyć wzniosłych celów i wizji z interesami swoich wyborców, żeby mieć poparcie i móc te cele realizować. Uważała, że wyborcy powinni wykazać się dojrzałością i mieć na uwadze dobro ogólne. Normalna partia polityczna, i dziś mamy tego przykład, jest zorientowana bardziej na zdobywanie wyborców niż na długofalowy interes narodowy. Musi powstać jakaś synteza nowego typu. Moim zdaniem będzie to wymuszane przez dojrzewanie społeczeństwa oraz zmiany, które przyjdą z zewnątrz.

Andrzej Jonas:

Wydaje mi się, że mamy za sobą okres rewolucyjny. Bez względu na to, jakie zmiany przyniesie kryzys. Co nie oznacza, że wyzwania, stojące przed polskim społeczeństwem, są małe. Inteligencja po okresie bohaterskim wróci do czegoś, co znamy z polskiej historii, czyli pracy u podstaw. Większość socjologów zauważa, że instrumentem państw zmierzających do zamożności, jest kapitał ludzki. W okresie tych ostatnich 20 lat Polacy inwestowali w siebie, uczyniliśmy ogromny skok edukacyjny, który nie ma sobie równych w historii. W tak krótkim czasie wzrosła przecież liczba ludzi, dysponujących dyplomami wyższych uczelni.

W momencie osiągnięcia zamożności dalszym instrumentem jest kapitał społeczny, pod tym względem zajmujemy jedno z ostatnich miejsc. Elementem kapitału społecznego jest przede wszystkim zaufanie oraz zdolność do wytwarzania najrozmaitszych wspólnych projektów. My w ogóle nie dysponujemy takimi umiejętnościami. To jest niesłychanie dramatyczna konstatacja. Według obliczeń po 10 latach wyeksploatujemy kapitał ludzki i na rynek powinien wejść kapitał społeczny. Przed inteligencją polską stoi więc wielkie zadanie, i chyba właśnie niepolityczne. Jest ona tą grupą, która nie koncentruje się na własnym merkantylnym interesie, ale widzi dalej.

Marek Beylin:

Myślę, że rola inteligencji jest podwójna. Z jednej strony praca organicznikowska, budowanie instytucji, świadomości, praca edukacyjna, działalność ośrodków lokalnych (ponieważ wiele rzeczy dzieje się poza wielkimi miastami). Ktoś powinien opowiedzieć Polakom o Polsce i o Europie, tak, by ta opowieść zawierała jakąś utopię. Głęboko wierzę, że na dłuższą metę ani polityka, ani życie społeczne nie daje się prowadzić bez elementów wizyjnych. To się niewątpliwie narodzi. Jak z liberalizmu stworzyć rodzaj utopii politycznej? To jest niesłychanie trudne, bo przyzwyczailiśmy się, że liberalizm jest czystą pragmatyką. To oczywiście nieprawda, bo liberalizm ma swoje korzenie ideologiczno- heroiczne, był ideologią sprzeciwu, walczącą. Być może czas wrócić do korzeni. Moim zdaniem najważniejsze są idee, szczególnie w Polsce, gdzie instytucje debaty są zdegenerowane. Proszę spojrzeć na telewizję, to niebywałe, co tam się dzieje. Gazety często są na takim samym poziomie. Zostają książki, stowarzyszenia, kluby, spotkania – takie jak to.

Bronisław Geremek i Solidarność. Realizm wartości :)

Gdy w piątek 22 sierpnia 1980 roku Bronisław Geremek wchodził do strajkującej Stoczni Gdańskiej z pewnością nie wiedział, że wkracza tym samym do historii Polski. Na ogarnięte strajkiem Wybrzeże przyjechali wraz z Tadeuszem Mazowieckim, by protestującym od tygodnia robotnikom przekazać list 64 warszawskich intelektualistów. „Raz jeszcze okazało się, że polskim narodem nie można rządzić, nie słuchając jego głosu. Robotnicy polscy z dojrzałością i determinacją walczą o prawo swoje i nas wszystkich do lepszego i godniejszego życia. W tej walce miejsce całej postępowej inteligencji jest po ich stronie. Taka jest polska tradycja i taki jest nakaz chwili”.

W tekście, który powstawał u niego w domu, można odnaleźć zasady, jakim Bronisław Geremek był wierny w swej dalszej politycznej drodze: niezbywalność praw obywatelskich, kompromis jako sposób rozwiązywania konfliktów, kategoryczne odrzucenie przemocy, połączenie rozwagi i wyobraźni. Akademik, historyk średniowiecza, znawca kultury europejskiej nie skłaniał się do aktywności politycznej. Szeregi PZPR opuścił w 1968 roku w proteście przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Socjalizm z ludzką twarzą, który próbowali urzeczywistnić czescy i słowaccy reformatorzy, był zapewne bliską mu ideą. Jednak tamten rok i lata następne udowodniły, że naprawa systemu od wewnątrz nie może się udać. W drugiej połowie lat 70. włączył się więc w działania demokratycznej opozycji; organizował wykłady Uniwersytetu Latającego, działając w niezależnym Towarzystwie Kursów Naukowych.

Do wejścia na szerszą arenę publiczną pchnął go sierpniowy strajk i Lech Wałęsa, który zapytał przybyłych z Warszawy intelektualistów, w jaki sposób mogą pomóc robotnikom. – My możemy występować w roli doradców, ekspertów – odparł Profesor. – I to była myśl! – wspomina Wałęsa. Nazajutrz, 23 sierpnia, Międzyzakładowy Komitet Strajkowy powołał Komisję Ekspertów. Zamiast referencji stoczniowcom wystarczyła odpowiedź Mazowieckiego na pytanie: Jak długo tu z nami będziecie? – Do końca.

Rolę, jaką Geremek i jego koledzy z komisji odegrali w trakcie negocjacji, trudno przecenić. Pracowali na rzecz sukcesu strajku, podpowiadając MKS-owi najkorzystniejsze rozwiązania i sposoby uzyskania akceptacji dla wszystkich postulatów. Jednym z negocjacyjnych forteli było użycie określenia „nie- zależne i samorządne związki zawodowe” zamiast terminu „wolne”, który był nie do przyjęcia dla komunistów. Szło o znalezienie języka, w którym przedstawiciele zrewoltowanego społeczeństwa mogli się porozumieć z funkcjonariuszami aparatu władzy; o taką formułę społecznego kontraktu, która stwarzała przestrzeń wolności, pozostawiając ster rządów w rękach komunistów. Porozumienie Gdańskie otwierające drogę do utworzenia pierwszego niezależnego od partii związku w bloku sowieckim, a jednocześnie uznające kierowniczą rolę PZPR w państwie, było przykładem na to, że jest to możliwe.

Po zakończeniu wielkiego strajku Bronisław Geremek nie wrócił już do naukowego warsztatu. Stał się doradcą krajowych władz Solidarności, był współtwórcą wielu najważniejszych posunięć i decyzji związku. Pozostał w gronie najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy; jego charakterystyczna, brodata postać z fajką w zębach stanowiła nieodłączną część politycznego pejzażu tych dni. Na początku 1981 roku stanął na czele rady programowej Ośrodka Prac Społeczno-Zawodowych, głównego think tank’u Solidarności. Należał do umiarkowanego skrzydła ruchu, starając się go uchronić przed siłową konfrontacją z komunistami. W marcu 1981 roku szukał za wszelką cenę kompromisowego wyjścia z kryzysu bydgoskiego, by uniknąć czołowego starcia z władzą. We wrześniu i październiku, na I zjeździe związku przewodniczył komisji programowej i był jednym z głównych autorów programu politycznego ruchu, którego naczelną ideę zawarto w tytule: Samorządna Rzeczpospolita.

13 grudnia polityka uporczywego poszukiwania kompromisu stała się bezprzedmiotowa. Profesor został aresztowany w Gdańsku, tuż po ostatnich obradach Komisji Krajowej. Białołęka, Jaworze, Darłówek ? następny rok spędził w obozach internowania. Spotkał tam wielu przyjaciół, nie tylko z opozycji, ale także z życia naukowego i literackiego.

Internowanie to, paradoksalnie, urlop od polityki, okazja powrotu do roli badacza. Toteż w Jaworzu Bronisław Geremek bierze żywy udział w pracach PEN Clubu, którego liczni członkowie stali się pensjonariuszami obozu. Wygłasza wykład pt. Człowiek i grzech. Uwagi o kulturze średniowiecza; dyskutuje o roli Kościoła i katolicyzmu w czasie II wojny światowej, a także o tym Dlaczego historycy nie lubią Pawła Jasienicy? Na 60. urodziny Władysława Bartoszewskiego pisze historyczno-socjologiczną rozprawkę Człowiek w więzieniu. Wspomina w niej swoje prace o „ludziach zbędnych” w średniowieczu, analizuje subkulturę grypsery, z którą zetknął się w Białołęce. Zastrzega, że jego wnioski mogą być powierzchowne z powodu zbyt krótkiego czasu obserwacji ? ale przecież „to jest błąd do naprawienia”. Z obozu internowania zwolniono go jako jednego z ostatnich 23 grudnia 1982 roku. Nie odstępuje od sprawy Solidarności, służąc dalej radą związkowi i jego przewodniczącemu. W maju następnego roku zostaje wraz z innymi doradcami ? min. Lechem Kaczyńskim, Tadeuszem Mazowieckim, Janem Olszewskim – zatrzymany po zebraniu z udziałem Lecha Wałęsy i przywódców pozostałych nurtów związkowych, którzy razem wystąpili o przywrócenie pluralizmu i uwolnienie więźniów politycznych. W Pałacu Mostowskich spędził wtedy 48 godzin. Po kilku tygodniach aresztowano go na dłużej. Z więzienia wychodzi dopiero na mocy amnestii w lipcu 1983 roku. Nie zaprzestaje działalności opozycyjnej. Zabiega o zwolnienie pozostających w więzieniu przywódców ruchu, tzw. „jedenastki”, uczestnicząc w latach 1983/84 w rozmowach na ten temat pod egidą Kościoła. Doradza podziemnemu kierownictwu Solidarności ? Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej i Zbigniewowi Bujakowi, jest jedną z najważniejszych postaci w gronie doradców Lecha Wałęsy, z którym spotyka się regularnie w sekretariacie Episkopatu Polski. O jednym ze spotkań z ukrywającym się Bujakiem opowiadał Andrzejowi Friszke. „Miałem wszystkie instrukcje. Wchodzę do tego mieszkania i otwiera mi pani, coś mi mówi o cieście. Mówię: przepraszam, że tak… Na co ona: Z wami nie można konspirować, jak wy hasła zapominacie. Bo zdaje się miałem coś powiedzieć, nim wejdę do środka”.

Od dawna pozbawiony prawa wyjazdu za granicę, w 1985 roku zostaje decyzją generała Jaruzelskiego wyrzucony z Instytutu Historii PAN po 30 latach pracy. Bezpośrednim powodem był odczyt wygłoszony w Gdańsku na temat Polska między Wschodem i Zachodem. Geremek, zgodnie ze swoją naukową specjalnością, mówił głównie o średniowieczu, ale to nie uspokoiło konsula generalnego ZSRR, który osobiście pofatygował się na wykład znanego opozycjonisty. Bezrobotny historyk znalazł zatrudnienie w bibliotece przy Kościele Seminaryjnym, ale koncentrował się na pracy dla Solidarności. Wraz z Mazowieckim był głównym redaktorem i autorem solidarnościowego Raportu: Polska 5 lat po Sierpniu, opublikowanego w 1985 r. W raporcie została zarysowana wizja ugody między komunistyczną władzą a Solidarnością reprezentującą społeczeństwo. Jej ramy wyznaczał wzór porozumienia gdańskiego. Władza musiała wyjść naprzeciw społecznym aspiracjom do podmiotowości; społeczeństwo winno rozumieć, że nie może uzyskać wszystkiego, do czego ma prawo i być zdolne do samoograniczenia. Podstawą kompromisu miała się stać rynkowa reforma gospodarki. Taka była linia głównego nurtu opozycji w latach następnych.

Dzięki rozległym kontaktom zagranicznym Geremek pełnił w tych latach także rolę szefa solidarnościowej dyplomacji. W liście do Bujaka pisał, że za swój obowiązek uważa przekonywanie Zachodu, że sytuacja w Polsce odbiega od wschodnioeuropejskiej komunistycznej normy, że Solidarność istnieje, że może być politycznym partnerem, „że Polska jest i pozostanie odmienną od innych. Póki mój głos będzie się liczył ? a na razie tak jest ? tak będę czynił” (cytuję za A. Friszke, Solidarność podziemna1981-1989). Podkreślał również przynależność naszego kraju do zachodniego kręgu kulturowego, przypominając, że został z niego wypchnięty po wojnie siłą.

Nie był politycznym marzycielem, nie żywił nadziei na szybką demokratyzację. „W bliskiej przyszłości nie widzę możliwości zasadniczych zmian politycznych w bloku wschodnim ? mówił w wywiadzie dla „Le Monde” w 1985 roku. ? Uważam jednak, że wewnątrz tego bloku Polska może stworzyć nowy model władzy, model zarządzania gospodarką i stosunków pomiędzy rządzącymi a rządzonymi. Tak jak każde rozwiązanie polityczne, ten szczególny status Polski musiałby być wynikiem kompromisu pomiędzy zasadą monopolu władzy a demokratycznymi dążeniami społeczeństwa. Doświadczenie sierpnia [1980] pokazuje, że takie rozwiązanie nie jest niemożliwe”. Wówczas robotnicy zgodzili się na kierowniczą rolę partii w państwie. Ale przecież wszystko, co nie dotyczy władzy w ścisłym znaczeniu tego słowa tzn. gospodarka, kultura, możliwość publicznego wyrażania przekonań znajduje się poza państwem ? podkreślał profesor, rysując obszar ewentualnego kompromisu. „Dlaczego władze miałyby zaakceptować takie rozwiązanie? Po prostu dlatego, że całkowity monopol władzy, istniejący do dziś, okazał się bardzo nieskuteczny zarówno w zarządzaniu gospodarką, jak i w kierowaniu ludźmi.”

Za ważny rys polskiej odmienności na tle innych państw bloku sowieckiego profesor uważał siłę i niezależność Kościoła Katolickiego. Było to „miejsce wolności w zniewolonym kraju”. Od dawna zaprzyjaźniony ze środowiskiem Klubu Inteligencji Katolickiej, częsty gość księdza Alojzego Orszulika, rozmówca arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego i innych hierarchów, poznawał w latach 80. także inny, społeczny wymiar Kościoła, jeżdżąc z wykładami do większych i mniejszych parafii. Nie chciał angażować biskupów do polityki, ale liczył na to, że w ewentualnym procesie porozumienia Kościół odegra rolę mediatora i arbitra, gwarantując obu stronom dialogu minimum wzajemnego zaufania. Uważał, że do takiego dialogu prędzej czy później powinno dojść, że możliwy jest powrót do „filozofii umowy sierpniowej” i zastąpienie pogrudniowej, fałszywej normalizacji prawdziwą ugodą. „Alternatywa: obalić system albo biernie się podporządkować ? nie opisuje [.] wystarczająco dróg, które mamy przed sobą” ? mówił w wywiadzie dla „Karty”. ? Tutaj jest miejsce na jeszcze jedną możliwość: ewolucyjną transformację stosunków wewnętrznych w systemie, która wynika stąd, że consensus jest potrzebny obu stronom”. Geremek przedstawiał tę analizę w chwili, gdy jego osobiste doświadczenie mówiło coś zupełnie innego. Latem 1986 roku był przez 20 dni codziennie poddawany wielogodzinnym przesłuchaniom. SB nie dało mu jednak rady. Podobno skarżyli się potem Jackowi Kuroniowi: „Pan jest wspaniały człowiek. Przy Geremku trzech oficerów musi być i każdy bierze Valium po rozmowach”.

Pierwszą barierą na drodze do ugody stanowili więźniowie polityczni. Problem ten rozwiązała amnestia z 1986 roku. Bronisław Geremek był wśród tych przywódców opozycji, którzy uważali to za pierwszy etap nowej, zmierzającej do porozumienia polityki władz. Mnożąc pojednawcze gesty, jak apel o zniesienie amerykańskich sankcji gospodarczych nałożonych na Polskę po wprowadzeniu stanu wojennego, nie zamierzano jednak rezygnować z pryncypiów. Ani akceptować rozwiązań fasadowych. Toteż stanowczo odrzucono koncept Rady Konsultacyjnej, ciała opiniodawczego przy przewodniczącym Rady Państwa, do którego Wojciech Jaruzelski chciał przyciągnąć część umiarkowanych opozycjonistów. ? „To było dla nas bagno” ? wspominał Profesor. ? „Jeszcze raz Front Jedności Narodu. Ani przez moment nie traktowaliśmy tego serio”.

Ważniejsze wszakże od bojkotu władz były własne pomysły polityczne. Bronisław Geremek był głównym autorem jednej z najistotniejszych inicjatyw opozycji, która przybrała kształt specjalnego oświadczeniu z okazji pielgrzymki Jana Pawła II do kraju. „Polacy, jak każdy naród świata, mają prawo do niepodległości” ? stwierdzano w tekście z 31 maja 1987 roku, który w istocie był konstytucją polskiej opozycji. ? „Polacy mają prawo do życia w demokracji, wolności, prawdzie, poszanowaniu prawa”. Oświadczenie przedstawiające bez ogródek perspektywiczne cele ruchu solidarnościowego, opublikowała prasa podziemna. Podpisały go 62 osoby. Były wśród nich najbardziej znane postacie ruchu, z Lechem Wałęsą na czele, ale także naukowcy i ludzie ze świata kultury, dla których osoba profesora Geremka stanowiła z pewnością autorytet nie tylko polityczny. W ten sposób zawiązało się grono, które spotka się jeszcze trzykrotnie „na zaproszenie Lecha Wałęsy” i jego najbliższego doradcy, a w grudniu 1988 roku utworzy Komitet Obywatelski.

Władze próbowały za wszelką cenę uciszyć niepokornego historyka. Objęty ścisłą inwigilacją, wielokrotnie przesłuchiwany, był stałym obiektem operacji SB. W kwietniu 1987 r. Jerzy Urban oskarżył go na konferencji prasowej o współpracę z wywiadem amerykańskim. Jeszcze bardziej absurdalne były zarzuty o kontakty z terrorystami z Frakcji Armii Czerwonej. Jednak Geremek uporczywie ponawiał ofertę dialogu pod adresem rządzących.

Na początku 1988 r. w wywiadzie dla oficjalnego pisma „Konfrontacje” zaproponował władzy pakt antykryzysowy. Szanse na kompromis widział w doświadczeniach minionych lat. „Doświadczeniem społeczeństwa jest to, że swe aspiracje i dążenia musi utrzymywać w rozsądnych granicach; doświadczeniem władzy ? że bez autentycznych sił społecznych nie można dokonać przełomu, którego wszyscy pragną”. Dla opozycji warunkiem przystąpienia do paktu była legalizacja pluralizmu związkowego (czytaj: uznanie Solidarności), natomiast obóz rządzący miał prawo oczekiwać, że społeczeństwo będzie respektować istniejący porządek prawny wraz z zasadą przewodniej roli PZPR, z której wynikał pewien zakres monopolu władzy. Geremek dopuszczał obowiązywanie tego monopolu w polityce zagranicznej i obronnej. Zasada pluralizmu mogła objąć takie obszary jak funkcjonowanie niezależnych związków zawodowych, stowarzyszeń czy klubów myśli politycznej. Mowa też była o drugiej izbie sejmu, złożonej z reprezentantów interesów społecznych.

Ta kompromisowa oferta była przykładem politycznego realizmu Bronisława Geremka. Był to jednak realizm wartości ? taki, w którym równą wagę miały względy geopolityki, jak wolnościowe aspiracje obywateli. Realizm ten nakazywał uznanie, źe zarówno rządy partii komunistycznej, jak i poziom społecznych aspiracji są w Polsce trwałe. Od opozycji wymagało to taktycznego pogodzenie się z konstytucyjnym status quo, od władzy uznania niezależnego partnera, który gotów był zresztą do samoograniczeń. Fundamentem nowej umowy społecznej mogła być obustronna zgoda co do kierunków reformy gospodarczej. Stawka na porozumienie określała horyzont celów ? w 1988 r. nie mieściła się w nim perspektywa przejęcia władzy. Solidarność miała pełnić rolę lojalnej opozycji, która krytykuje rząd, ale nie zmierza do jego obalenia.

Jednak dopiero dwie fale strajków wiosną i latem 1988 r. sprawiły, że komuniści zaczęli myśleć o kompromisie z niezależnym związkiem. Do bezpośrednich kontaktów doszło w końcu sierpnia. Obok Andrzeja Stelmachowskiego czołową rolę odgrywał w nich Bronisław Geremek. Zgodnie z przygotowaną przez nich koncepcją Lech Wałęsa stawiał kwestię uznania Solidarności oraz swobody zakładania stowarzyszeń i klubów politycznych, w zamian proponując władzy współdziałanie na rzecz wyjścia z kryzysu gospodarczego. Partia wstępnie zaakceptowała tę ofertę, generał Kiszczak spotkał się 31 sierpnia z Wałesą, a przywódca Solidarności wezwał do zakończenia strajków.

Jednak wkrótce okazało się, że władze wciąż nie są gotowe do relegalizacji związku. W zamian kusiły środowiska opozycji obietnicą pluralizmu politycznego i perspektywą wejścia do sejmu. Geremek był jednym z tych, którzy stanowczo odrzucali tę ofertę. Wierność sprawie Solidarności, a także szacunek dla Lecha Wałęsy nie podlegały dyskusji. Pod jego przewodnictwem zebrane we wrześniu 1988 roku w Gdańsku grono tzw. sześćdziesiątki (od liczby sygnatariuszy oświadczenia z maja 1987) odrzuciło możliwość porzucenia sprawy związku w zamian za liberalizację polityczną. Postulat legalizacji Solidarności uznano za „główny, najpilniejszy warunek rozpoczęcia rzetelnego dialogu między obywatelską opozycją a rządzącymi”, podejmując strajkowe hasło: „Nie ma wolności bez Solidarności”. To przekonanie będzie wyznaczało działania opozycji w następnych miesiącach. Nie zmieni tego nawet odwołanie nieudolnego gabinetu Zdzisława Messnera i powołanie nowego z Mieczysławem Rakowskim, uważanym za partyjnego reformatora, jako premierem. ? „Dymisja rządu w Polsce jest aktem bezprecedensowym dla ustroju socjalistycznego, ale pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia” ? oceniał Geremek. ? „Gdyż to PZPR zdecydowała o odwołania rządu i ta sama partia będzie powoływać nowy”. Najważniejsze, jego zdaniem, było, że wciąż nie ma woli politycznej dla zalegalizowania „S”.

Przez następne miesiące partia próbowała odwlec albo storpedować zapowiedziane już rozmowy Okrągłego Stołu. Opozycja natomiast nie godziła się na ich rozpoczęcie bez gwarancji uznania związku. Bronisław Geremek był koordynatorem przygotowań do negocjacji i głównym organizatorem Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność”, w który przekształciła się „sześćdziesiątka”. Przewodniczył zebraniom KO oraz komisji ds. reform politycznych, gdzie rodziła się strategia negocjacyjna Solidarności. Nie zapominał jednak także o pryncypiach, mówiąc w październiku w PEN Clubie o „niepodległości Polski jako o zadaniu narodowym, zadaniu na dziś” (cyt. za M. Kunickim-Goldfingerem, autorem biogramu B. Geremka w słowniku Opozycja w PRL). W grudniu 1988 roku towarzyszył Lechowi Wałęsie w triumfalnej podróży do Paryża, gdzie lider Solidarności przyjmowany był przez prezydenta Mitteranda z honorami należnym mężowi stanu.

Był zwolennikiem politycznego kontraku z komunistami, choć widział związane z tym niebezpieczeństwa. Podczas obrad Krajowej Komisji Wykonawczej „Solidarności” 25 stycznia 1989 roku mówił o odpowiedzialności, jaka spadnie na związek w przypadku zawarcia porozumienia z władzami PRL. „Dotąd ruch miał kapitał moralny i dysponował autorytetem Lecha Wałęsy” ? oceniał profesor.? Ten kapitał rósł w miarę kompromitacji władzy. Solidarność była wszak ruchem nielegalnym, a nielegalny ruch nie ponosi konsekwencji. Jednak skoro władza nie jest w stanie zreformować gospodarki, to opozycja musi wziąć na siebie odpowiedzialność w tej mierze. „Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że w sytuacjach kryzysowych będziemy odtąd ponosić współodpowiedzialność” – ostrzegał swoich kolegów. Była to lekcja prawdziwej polityki, która jest sztuką wyboru między rozmaitymi celami i potrzebami społecznymi, a nie tylko prostym rozróżnieniem między dobrym a złem, do czego działaczy „S” przyzwyczaiły lata podziemia i oporu.

Bezpośredni udział w rozmowach z władzą Geremek wziął dopiero 27 stycznia 1989 roku. To spotkanie w Magdalence było przełomowe ? przyniosło uzgodnienie podstawowych punktów przyszłej ugody. Profesor był głównym mówcą strony opozycyjnej, przedstawił zarysy kontraktu: Solidarność zgadzała się na „niekonfrontacyjne wybory” i wprowadzenie urzędu prezydenta „Uważamy, że zgoda na rozmowy w tym kierunku, który proponujecie jest ceną polityczną, jaką musimy płacić za nasze istnienie. Ale też wiemy, że z reform tych płyną korzyści dla społeczeństwa” ? mówił. Ewolucyjny model reform, z konieczności ograniczony ? na przykład w kwestii wolnych wyborów ? miał jednak przynieść zmiany w takich sferach jak niezależność sądów i prawa, samorząd terytorialny, dostęp sił niezależnych do środków masowego przekazu, wolność słowa.

6 lutego 1989 roku w Pałacu Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu rozpoczęły się oficjalne negocjacje między władzą a Solidarnością. Bronisławowi Geremkowi przypadła dziedzina najtrudniejsza ? zespół ds. reform politycznych. To na tym forum trwały długie, wielotygodniowe targi o ostateczny kształt nowego układu politycznego. Kluczowym elementem kontraktu miał być udział opozycji w niedemokratycznych wyborach do sejmu w zamian za legalizację Solidarności. ? „Można się zgodzić na czasowe ograniczenie reguł demokratycznych pod warunkiem, że dotyczyć one będą tylko jednego głosowania” ? mówił „Tygodnikowi Mazowsze”. „Następne wybory muszą być wolne ? albo żadne”. „Jakie ograniczenia byłyby do przyjęcia?” ? pytał dziennikarz. „Na ogół pies nie decyduje o rodzaju kagańca, jaki sobie nakłada.” ? ironizował Profesor.

W elicie opozycji pojawiały się projekty daleko idącej współpracy z władzą, aż do udziału w rządzie koalicyjnym. Geremek był przeciwnikiem perspektywy współrządzenia, optował za minimalną formułą współpracy tylko w sprawach polityki gospodarczej ? pod warunkiem wpływu na jej kształtowanie. Jako cel rozmów proponował „uzyskanie pewnej dynamiki demokratyzacyjnej”, czyli niezwłoczne wprowadzenie takich zmian, które umożliwią dalsze reformy. Należały do nich reforma systemu prawa i sądów, zagwarantowanie sędziowskiej niezawisłości; zniesienie monopolu władzy w środkach masowego przekazu, a więc dostęp do radia i telewizji oraz uruchomienie dziennika opozycji; swoboda zakładania stowarzyszeń; odbudowa samorządu terytorialnego. Był to bliższy horyzont koniecznych zmian w Polsce. Horyzont dalszy to „kraj wolny, demokratyczny, współżyjący ze swymi bliższymi i dalszymi sąsiadami w przyjaźni, rządzony zgodnie z wolą narodu, wyrażoną w wyborach demokratycznych”. Ta przebudowa winna odbywać się jednak w sposób stopniowy i nietworzący zagrożenia dla egzystencji narodu. Filozofia okresu przejściowego, sformułowana przez Profesora, przewidywała ewolucyjne przejście od totalitaryzmu do demokracji, ale podkreślała, że przyjęte na ten czas rozwiązania i instytucje mają charakter właśnie przejściowy i jednorazowy.

Rozmowy Okrągłego Stołu to w politycznej biografii profesora, obok dni Sierpnia 1980, czas chyba najważniejszy. Rozgrywka z komunistami stanowiła okazję do ujawnienia jego wielkich talentów polityka i negocjatora. Niestrudzenie wojował o najlepsze dla opozycji zapisy, o jak największą sferę wolności w rządzonym przez komunistów państwie. Twardą ręką prowadząc solidarnościowy zespół negocjacyjny, potrafił utrzymać w ryzach dyscypliny taktycznej i politycznej grono, składające się z tak wybitnych postaci, jak Jacek Kuroń, Adam Michnik czy Lech Kaczyński. Posługując się na przemian groźbą zerwania rozmów i ustępstwami w sprawach mniejszej rangi, doprowadził do uzgodnienia takiego układu, w którym siła PZPR w państwie była częściowo równoważona liczbą miejsc w parlamencie i instrumentami kontroli władzy, jakimi mogła dysponować opozycja.

Szczególnie zacięty spór toczył się o uprawnienia urzędu prezydenta, który komuniści tworzyli z myślą o generale Jaruzelskim. Projekt, przedstawiony na początku przez stronę partyjną, przewidywał wybór głowy państwa w dotychczasowym sejmie z udziałem przewodniczących Wojewódzkich Rad Narodowych. Tak wybrany prezydent mógłby rozwiazywać parlament, rekomendować kandydata na premiera, zwoływać posiedzenia rządu i ratyfikować umowy międzynarodowe. A także mianować senatorów na wniosek organizacji społecznych. „Ta koncepcja zamyka wszystko” ? ocenił to Geremek. Odrzucił zarówno projekt senatu powoływanego w sposób całkowicie niedemokratyczny, jak tryb elekcji prezydenta. ? Taki wybór prezydenta, jaki proponujecie, to obraza dla tej instytucji ? mówił Profesor. Postulował powszechne wybory szefa państwa i pozbawienie go prawa rozwiązywania parlamentu; chciał też, aby prezydent na czas pełnienia urzędu zawiesił funkcje partyjne. W wyniku niezgody strony opozycyjnej na autorytarny model prezydentury komuniści zaproponowali wolne wybory do senatu. W ten sposób pojawiła się szansa na równowagę sił w nowym parlamencie, co miało poważne, choć nieprzewidziane konsekwencje.

Jako szef komisji do spraw reform politycznych Bronisław Geremek sprawował pieczę nad ostatecznym tekstem porozumienia. Jego w dużej mierze zasługą jest, że został on zapisany w języku pozbawionym nalotu komunistycznej nowomowy. Gdy strona partyjno-rządowa zażyczyła sobie zapisu określającego porozumienie jako „postęp rozwoju socjalistycznej demokracji parlamentarnej”, usłyszała od Profesora, że niektóre przymiotniki likwidują rzeczowniki. Geremek nie chciał uznać, że ugoda jest punktem docelowym reform, upierał się, że kompromis Okrągłego Stołu otwiera dopiero okres, w czasie którego dopiero „uformowane zostaną podstawy niepodległej Polski, bez której nie ma sprawiedliwej Europy”.

Wynegocjowany przy Okrągłym Stole układ był konstrukcją przejściową, pomiędzy monopartyjnym modelem PRL a systemem, respektującym wszystkie reguły demokratyczne. Jak długo ma trwać ów stan przejściowy, nie zostało dokładnie ustalone, ale jasną granicą były następne wybory sejmowe za cztery lata. Wbrew uporczywie powtarzanej legendzie ani w Magdalence, ani przy Krakowskim Przedmieściu nie nastąpił żaden podział władzy. Komuniści zgodzili się na zalegalizowanie opozycji, przekonani, że utrzymają ster rządów w swoich rękach. Dla opozycji z kolei najważniejsze było uznanie Solidarności ? udział w wyborach do sejmu PRL był tylko ceną, jaką przyszło za to zapłacić. Nawet główny architekt zawartego 5 kwietnia 1989 r. porozumienia nie przewidywał, że zamienione w plebiscyt: za czy przeciw komunizmowi, wybory przyniosą taki sukces i dadzą opozycji kontrolę w parlamencie. A w konsekwencji przyspieszą proces przejścia do demokracji z czterech lat do czterech miesięcy. Była to jedna z niewielu politycznych pomyłek Bronisława Geremka.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję