Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Bezpieczeństwo przede wszystkim – rozmowa z Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim :)

Leszek Jażdżewski: Czy w świetle obecnej polityki rosyjskiej można uznać, że Zimna Wojna jako konfrontacja z rosyjskim imperializmem przygasła, a teraz w nowym wcieleniu powraca?

Przemysław Żurawski vel Grajewski: Z tym zastrzeżeniem, że in war it takes one to tango – [na wojnie do tanga wystarczy jeden] więc niewątpliwie: po stronie rosyjskiej, tak. Z wyjątkiem lat 1991-93 i wcześniej za Michaiła Gorbaczowa w Rosji istnieje wola kontynuowania konfrontacji, do tego do niedawna nieuświadamiana po stronie zachodniej. Myślę, że następuje przełom w myśleniu i to z oznakami wielkiego zdziwienia, czego najlepszym dowodem jest komentarz kanclerz Niemiec Angeli Merkel dotyczący oderwania od rzeczywistości Władimira Putina. Prezydent Rosji nie jest jednak oderwany od rzeczywistości we własnym rozumieniu, trzyma się rosyjskiej logiki imperialnej. Trzeba pamiętać, że np. Francuzi, zanim uznali, że ich era imperialna dobiegła końca, musieli przeżyć krwawe doświadczenia w Indochinach czy w Algierii. Rosja takiej sytuacji nie doświadczyła. Analogie do stanu psychicznego Niemców po I wojnie światowej są dość uderzające. Mamy zarówno legendę zdrady polityków cywilnych: Gorbaczowa i Szewardnadze, którzy niczym Philipp Scheidemann z SPD i Matthias Erzberger (katolicki centrysta) zadali „cios w plecy”, niepobitej nigdzie armii (niczym niemiecka w 1918 r.) i zmusili ją do wycofania się z połowy Europy, w której – zupełnie jak Niemcy po I wojnie światowej, Rosja po upadku ZSRR zostawiła olbrzymią ilość mniejszości narodowych żyjących dziś w Europie Środkowej i Wschodniej. Rosja, niczym Niemcy w latach 1930. propagandowo głosi dziś obronę swej mniejszości przed – trzeba to bardzo mocno zaznaczyć – nieistniejącymi prześladowaniami.

Zaczęto mówić nawet o „ludności rosyjskojęzycznej”.

Tak, jest to szczególnie opłacalne w odniesieniu do Ukrainy i państw bałtyckich, gdzie istnieje takie rosyjskie pojęcie jak „rodacy tej samej ojczyzny”. Jest to oczywiście element destabilizujący, a Rosja była zachęcana do tego typu akcji. Niemiecka doktryna „oddziaływania przez powiązanie” wynikała z wiary w modernizacyjny potencjał Putina. Od czasów Gerharda Schrödera nadzieję na modernizację Rosji rozumiano nie tylko technologicznie, ale również pod kątem cywilizacyjnym i kulturowym. Te nadzieje, szczególnie rozkwitające w erze Dmitrija Miedwiediewa, dobiegają końca. Mamy sytuację gwałtownej wolty polityki niemieckiej i nie jestem w stanie określić jej głębokości. Starcie niemiecko-rosyjskie ma gwałtowniejszy charakter przez to, że Niemcy dokonały uderzenia w prywatne interesy warstwy rządzącej w Rosji. W 2013 roku, który był rokiem wyborczym do Bundestagu, kanclerz Angela Merkel stanęła wobec konieczności odpowiedzi na pytanie: czy banki cypryjskie mają być ratowane na koszt podatników niemieckich czy na koszt oligarchów rosyjskich? Wybrała w sposób oczywisty, ale w ten sposób dopuściła do konfliktu z finansowym zapleczem Kremla.

Rosja weszła w konflikt z siłami, które zwykle ją dotąd popierały na Zachodzie, to znaczy z lewicą. W kwestii „Pussy Riot”, organizacji „Greenpeace” czy antygejowskiej ustawy rosyjskiej Dumy przyjętej z okazji Igrzysk Olimpijskich. Istnieje obraz Putina jako człowieka, który broni wartości chrześcijańskich, który jest przeciwny „pedalstwu”, które trafia do na nas z Unii Europejskiej. To obraz zinstrumentalizowany przez Kreml. Nie sądzę, by kagiebiści z otoczenia Putina i on sam mieli jakąś „moralność wyższą” i byli przywiązani do jakichkolwiek wartości, a już na pewno nie do chrześcijańskich.

Czy Zachód zaraził się rosyjską korupcją, a nie zaraził Rosji modernizacją? Czy też możemy powiedzieć, że powstały więzi, których odcięcie lub ograniczenie będzie bolesne także dla Rosji, choć np. Londyn nie potrafi powiedzieć „nie”, rosyjskim pieniądzom w City?

Pewne elementy korumpowania Zachodu przez Rosję są oczywiście widoczne. Wciąż wierzę w to, że brytyjska klasa polityczna zna granice i że nie są oni „kupieni”. Kalkulują swoje interesy, a kiedy zostaną one naruszone w sposób wymagający zdecydowanej odpowiedzi, to po prostu uznają, że koszty takiej odpowiedzi trzeba ponieść. Rosyjskie modus operandi jest groźne o tyle, że hasło o „zmianie przez powiązanie” ma funkcjonować jako związanie Rosji ze strukturami zachodnimi, Radą Europy czy Światową Organizacją Handlu, do której Rosja niedawno przystąpiła. To wszystko ma teoretycznie oddziaływać na Rosję i ją zmieniać. Jednak działa to odwrotnie. To Rosja zmienia te organizacje i odbiera im sens. Rada Europy, której istotą miała być troska o prawa człowieka, a która nie reagowała na sytuacje w Czeczenii, przestaje być wiarygodna.

GH Cold War Cold War map of camps in color

Jaka powinna być, a jaka będzie reakcja Zachodu na rosyjską agresję? Czy to, że Putinowi zabrakło takiego pretekstu jak w Gruzji, oznacza, że Zachód zmuszony jest reagować bardziej zdecydowanie?

Przede wszystkim rosyjska operacja na Ukrainie jest improwizowana, w odróżnieniu od gruzińskiej. Planu oderwania Krymu od Ukrainy na pewno nie było w 2013 roku, czyli przed sytuacją z Majdanem, ponieważ nie było takiej potrzeby. To jest trochę tak, jak z Konstytucją 3 Maja i rozbiorami. Jak długo Rzeczpospolita żyła w systemie protekcji rosyjskiej, tak długo Rosja była zainteresowana całością. Na Ukrainie wystąpiła niezwykła i niespodziewana determinacja obywateli ukraińskich przeciwko naciskowi Rosji. Doszło do złamania imperialnego projektu moskiewskiego. Była to determinacja, której nikt nie przewidywał. Ukraina wychodząc z systemu protekcji rosyjskiej została poddana próbie zaboru, bez żadnego przygotowania propagandowego.

Wracając do reakcji Zachodu. Czy nie spodziewa się Pan tego, że będzie ona wyłącznie werbalna?

Myślę, że reakcja europejska będzie werbalna. Amerykańska i turecka może nie być werbalna. Amerykanie chcą „podziękować” Rosji za Syrię. Turcja ma natomiast proste narzędzie w postaci kontroli Bosforu i Dardaneli, a kwestie tatarskie są wewnętrznym czynnikiem politycznym w Turcji.

Sytuacja jest tak drastyczna, że polski rząd powinien nie bać się zastosować presji. Nasz kraj nie jest mocarstwem, ale to nie znaczy, że od nas nic nie zależy. Zagrożenie, że w razie odrzucenia twardego stanowiska Polska będzie sabotowała pracę tych, którzy się na to stanowisko nie zgodzą w obszarach dla nich istotnych, powinno paść. Szczerze mówiąc, uważam, że niepodległość Ukrainy jest dla Polski warta wojny. Obecnie zatem wszystko to, co jest poniżej wojny powinno być zastosowane.

Czy nie uważa Pan, że w świetle ostatnich wydarzeń polska „polityka na kolanach” to po prostu budowanie relacji z tymi, którzy „coś mogą”? Czy dzięki temu nie okazuje się skuteczna? A polityki wschodniej nie robi się wyłącznie w Kijowie czy Tbilisi, ale w Berlinie i Brukseli?

Oczywiście, że politykę wschodnią należy robić także w Brukseli, problem polega na tym, że nie tylko w niej. Instrumentarium unijne jest pomocnicze, ale nie jest ono główne. Skonfliktowanie Niemiec z Rosją skutkuje sytuacją jaką mamy, niezależnie od polityki polskiej. Niemcy wyprzedziły Polskę i to one są liderem w sporze o Partnerstwo Wschodnie. Naciski na Ukrainę i na Janukowycza w kwestii Tymoszenko czy w Euro 2012 to była inicjatywa prezydenta Niemiec. Natomiast słaba reakcja UE mimo dobrych stosunków obecnego rządu z głównym hamulcowym tej reakcji – Niemcami, świadczy o tym, że owe dobre stosunki nie przekładają się na możliwości realnego działania. Czy gdyby stosunki były złe – jak za rządów PiS – UE na kryzys ukraiński zareagowałaby jeszcze słabiej? Słabiej to znaczy jak – udawałaby, że nic się nie dzieje? Przecież to nieprawdopodobne? Jaka jest zatem wartość dodana „budowania relacji z tymi, którzy coś mogą”?

Czy samozwańczy eurorealiści czy też raczej eurosceptycy nie znajdują się w szpagacie, kiedy domagają się większego zaangażowania Unii Europejskiej w kwestii polityki zagranicznej i chcą ostrzejszych sankcji wobec Rosji, a z drugiej strony żądają powrotu do Europy narodów?

Jestem zdania, że z Unii Europejskiej, w takim rozumieniu instrumentum politycznego, nic nie będzie. Hasło „więcej Europy” chętnie bym poparł, gdybym wiedział, że jest skuteczne. Proszę zauważyć, że traktat lizboński nie doprowadził do wzmocnienia aspektu wspólnotowego Unii Europejskiej, tylko do wzmocnienia systemu mocarstw. W polityce liczy się siła, oczywiście nie tylko w rozumieniu siły militarnej, ale wszelkiej siły. Unia Europejska tej siły nie posiada, ponieważ nie ma obywateli. Są obywatele formalno – prawnie, ale nie w duchu republikańskim, uznający tę konstrukcję za ich własną. Nikt nie będzie ginął za flagę Unii Europejskiej, tak jak wielu ginęło i gdyby zaszła potrzeba jestem przekonany, że nadal by ginęli za flagę biało-czerwoną.

Trzeba rozróżnić retorykę od rzeczywistości. To, że Liga Narodów była bezsilna nie oznaczało, że w interesie Polski leżało głoszenie tego. Podobnie obecnie nie jest opłacalne ponoszenie kosztów bycia demonstracyjnie złym Europejczykiem. Dlatego Polska wysyła kontyngenty do Czadu, Konga, Mali i tam gdzie będzie potrzebna w ramach Unii. W zamian za to oczekuje poparcia politycznego na kierunku wschodnim, gdzie oczywistym jest, że poparcie wojskowe nie będzie istotne, bo go w ogóle nigdy nie będzie. Konstrukcja wojskowa Unii jest konstrukcją, zmierzającą do rozstrzygania problemów walk plemiennych w Afryce Subsaharyjskiej. Reszta jest retoryką.

Jednak ta gra w przypadku Polski się nie sprawdziła. Udzielając poparcia wszystkim tym operacjom, w tym wojskowego, doczekała się sprzedaży Mistrali Rosji przez Francję i francuskiego przeciwdziałania co do głosu Polski na szczytach strefy euro. Zatem utrzymywanie tej gry dalej jest nonsensowne.

Czy nie widać tu pewnej analogii do polityki ekspedycyjnej, w nadziei, że Stany Zjednoczone bardziej się zaangażują po naszej stronie? Nic takiego nie nastąpiło, a ciągu ostatnich lat ich odwrót z całego regionu jest coraz bardziej spektakularny. Warto było ponosić koszty interwencji w Afganistanie i Iraku? Czy nie lepiej było zainwestować te pieniądze w modernizację armii?

Proszę pamiętać, że początek polskiej polityki ekspedycyjnej u boku Stanów Zjednoczonych miał miejsce przed drugą falą rozszerzenia NATO. Zarówno list ośmiu jak i list grupy wileńskiej, były przecież demonstracją polityczną Europy Środkowej, której celem rzeczywistym nie był Irak, tylko pokazanie, że druga fala rozszerzenia NATO będzie rozszerzeniem o państwa proamerykańskie. W żywotnym interesie Polski leżało rozciągnięcie NATO na państwa bałtyckie i to zostało osiągnięte. Myślę, że dla Polski gra miała bilans dodatni oprócz rozszerzenia NATO, także w postaci skompensowania presji niemiecko-rosyjskiej. Polska była znacząca w polityce amerykańskiej w sytuacji, w której Niemcy nie chciały być sojusznikiem USA. Niemcy Schrödera były dla Polski o tyle niewygodne, że nawiązały współpracę z Rosją, ale na tyle wygodne, że wypromowały Polskę na stanowisko głównego sojusznika Stanów Zjednoczonych w Europie Środkowej. Wcześniej ( i później) tym sojusznikiem zwykle były Niemcy.

Ta gra, która w Polsce miała naturę rozgrywki w oparciu o Stany Zjednoczone dla zrównoważenia Niemiec, w Hiszpanii miała naturę gry w oparciu o Stany Zjednoczone dla zrównoważenia Francji. W obu przypadkach była okresowo skuteczna. Rozwiązań trwałych nie ma w polityce, bo jest ona żywiołem dynamicznym. Zważywszy na niewielkie koszty, należało tę iracką operację przeprowadzić tak, jak ją przeprowadzono i nie wycofywać się z niej, tak jak się z niej wycofano. Natomiast nie należało w żadnym przypadku zwiększać zaangażowania w Afganistanie. Tam chronimy południową flankę Rosji. Od momentu ogłoszenia resetu przez Stanu Zjednoczone, Polska powinna minimalizować politykę ekspedycyjną.

Błędem było natomiast odpuszczenie kwestii tarczy antyrakietowej. Nie dlatego, że baliśmy się rakiet irańskich, tylko z powodu użyteczności obecności wojsk amerykańskich na terenach polskich. Dlaczego alianci utrzymywali garnizony w Berlinie Zachodnim? Nie dlatego, że ciężar „salwy burtowej” tych garnizonów rozbiłby grupę północnych wojsk sowieckich, tylko dlatego, że inwazja na Berlin oznaczałaby rozpoczęcie strzelania do żołnierzy amerykańskich, brytyjskich i francuskich. Gdyby w 1939 roku w Gdańsku czy w Bydgoszczy i Katowicach siedziałyby garnizony francuskie i brytyjskie, to Hitler nie zastanawiałby się czy Brytyjczycy rozpoczną wojnę w obronie Polski, tylko sam musiałby podjąć decyzję o rozpoczęciu wojny z Brytyjczykami.

Amerykanie przestrzegają nieoficjalnego porozumienia z Rosją no boots on the ground w odniesieniu do Polski. Od naszego wstąpienia do NATO nastąpiła pięciokrotna redukcja amerykańskiego kontyngentu w Europie. Skoro w tym momencie nie możemy liczyć na mocne zaangażowanie Amerykanów, to na kogo możemy liczyć? Polska liczy na siebie, ale znając fakty historyczne, to często nie wystarczało. Gdzie są te mocarstwa, na których moglibyśmy się oprzeć?

W zakresie politycznym Niemcy są do pewnego stopnia tym mocarstwem. Jednak państwo niemieckie nie przekroczy w pewnym momencie pewnej skali napięcia z Rosją. W razie zagrożenia wojennego nie ma najmniejszych szans, żebyśmy otrzymali pomoc z Europy bez udziału amerykańskiego. W związku z czym uważam, że przede wszystkim musimy liczyć na siebie, pamiętając o tym, że Polska nie jest słabym i małym krajem. Rosja jest oczywiście potężniejsza, ale celem wojskowym Polski w razie starcia, nie będzie zdobycie Moskwy, tylko niedopuszczenie do zdobycia Warszawy. To zupełnie inne zadanie. Polska budowała w ostatnich latach armię ekspedycyjną i zniosła pobór. Armia ekspedycyjna służy do czegoś innego. Jeśli mamy wydatki na „Herkulesy”, to co zrobić ze strategicznym transportem w razie nalotu na Polskę? Jeśli uznajemy za mało prawdopodobne, że syte społeczeństwa Zachodu zareagują zbrojnie na inwazję Europy Środkowej, to musimy wyciągnąć z tego wnioski. Jeśli uznajemy, że jest to nieprawdopodobieństwo psychologiczno-polityczne, że Polacy w swojej masie poprą wojskowe zaangażowanie Polski w obronie ukraińskiego Krymu, to dlaczego zakładamy, że w swojej masie Hiszpanie, Włosi i Francuzi czy Niemcy poprą obronę polskiego Białegostoku?

Jaki jest sens w takim razie proponowania przystąpienia Ukrainy do NATO? Jeśli NATO nie obroni Ukrainy, to gwarancje bezpieczeństwa dla Polski zupełnie stracą wiarygodność.

Tak, ale jeśli chodzi o Amerykanów to w grę tutaj wchodzi narodowy interes amerykański, polegający na stabilności wpływów amerykańskich na świecie. Ta stabilność opiera się na prestiżu Stanów Zjednoczonych jako wiarygodnego sojusznika i opuszczenie, któregoś z sojuszników powoduje podważenie wiarygodności gwarancji dla innych, to znaczy podważa interesy amerykańskie w Korei, na Tajwanie, w Japonii, po prostu wszędzie. W tym rozumieniu, decyzja o opuszczeniu kogokolwiek – Polski czy w przyszłości Ukrainy – jest decyzją uderzającą w podstawę mocarstwowości amerykańskiej w ogóle.

Była Deklaracja Budapesztańska z gwarancjami dla Ukrainy.

Amerykanie muszą skutecznie zagwarantować integralność terytorialną Ukrainy. Jeśli nie, nie mają opcji złożenia oferty wiarygodnych gwarancji dla Iranu w zamian za wyrzeczenie się programu jądrowego. Widać więc, że problem ukraiński jest w zasadzie problemem polityki globalnej, gdyż komplikuje operacje supermocarstwa na innych ważnych dla niego obszarach.

Jakie okoliczności muszą być spełnione, żeby Polska była zagrożona bezpośrednio? Jak przed tym możemy się chronić?

Myślę, że pełnoskalowa wojna Rosji z Ukrainą będzie już bezpośrednim zagrożeniem, z tego powodu, że potrzebą polityczną Kremla będzie wtedy krwawe skłócenie Polaków z Ukraińcami. Możliwe będą prowokacyjne zamachy terrorystyczne, pod hasłem np. „ataku banderowców na Przemyśl” i „odwetu polskich nacjonalistów sięgających po Lwów”. Drugim takim bezpośrednim zagrożeniem byłaby inwazja rosyjska na państwa bałtyckie pod hasłem obrony tamtejszej mniejszości rosyjskiej. Trzecim byłyby nasilające się doniesienia o atakowaniu obywateli rosyjskich, podróżujących tranzytem z Obwodu Kaliningradzkiego przez Polskę. Jeśli Rosjanie będą chcieli mieć incydenty, to je sobie stworzą.

Polska powinna zakończyć przygodę ekspedycyjną, przyjąć doktrynę obrony terytorialnej i przywrócić szkolenia wojskowe obywateli. Powinna wziąć przykład z dobrze zorganizowanych armii terytorialnych, jakie są w Finlandii czy Estonii. To, co da się zrobić należy wykonać i oczywiście zwiększyć nakłady na zbrojenia, nawet za cenę obniżenia poziomu życia, bo la sécurité d’abord (bezpieczeństwo przede wszystkim).

Czy wzniecanie separatyzmów przez Rosję może zablokować Ukrainie drogę na Zachód, jak stało się to, póki co, w przypadku Mołdowy i Gruzji? Czy Ukraina zostanie zmuszona do rezygnacji z Krymu w imię integracji z Unią i NATO?

Ukraina nie będzie mogła zrezygnować z części własnego terytorium i własnych obywateli. Każdy polityk, który to zaproponuje przegra wybory. Ale presja rosyjska dała Ukrainie teraz więcej niż Unia była gotowa dać jeszcze niedawno.

Dr Przemysław Żurawski vel Grajewski — adiunkt w Katedrze Teorii Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego.

Opracowanie: Małgorzata Zagawa

Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek :)

Główne tezy

 

  1. Unia Europejska i jednolity rynek stanowią wielkie osiągniecia. Ich utrzymanie ma kluczowe znaczenie dla przyszłej pomyślności poszczególnych państw europejskich, a w tym Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
  2. Wprowadzenie euro okazało się posunięciem chybionym, które zamiast scementować Unię Europejską może doprowadzić do poważnych konfliktów i zagrozić współpracy europejskiej. Głównym problemem związanym ze wspólną walutą jest to, że państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego.
  3. W przypadku utraty międzynarodowej konkurencyjności lub nagłej utraty zaufania rynku, osłabienie waluty (połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną) jest instrumentem skutecznie przywracającym konkurencyjność gospodarki i równowagę w obrotach międzynarodowych, pozwalającym na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.
  4. Próby usunięcia poważnej luki w konkurencyjności kraju, bez zmiany kursu walutowego, poprzez restrykcje fiskalne lub zacieśnienie monetarne, powodują duże koszty w postaci spadku realnego PKB i wzrostu bezrobocia, a w warunkach systemu demokratycznego kończą się bardzo często niepowodzeniem.
  5. Usiłowania poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez transfery fiskalne są bardzo kosztowne i mało skuteczne. Pokazują to doświadczenia Włoch i Niemiec, które przez wiele lat wydawały olbrzymie środki na „podciąganie” niekonkurencyjnych regionów, nie osiągając zadawalających rezultatów.
  6. Europa jest złożona z państw narodowych, które stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa, które utraciły konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, zagrażając porządkowi demokratycznemu.
  7. Uporczywa obrona euro w przekonaniu, że „upadek Euro oznacza początek końca Unii Europejskiej i jednolitego rynku” może przynieść efekty odwrotne od zamierzonych. Grozi długotrwałą recesją i wysokim bezrobociem w krajach usiłujących poprzez zacieśnienie fiskalne dokonać „wewnętrznej dewaluacji”. Doprowadzić to może do załamania politycznego i niekontrolowanego rozpadu strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach politycznych i gospodarczych dla całej Europy.
  8. Aby uprzedzić niekontrolowany rozpad, trzeba przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych gospodarczo bloków krajów.
  9. Podział strefy euro poprzez wychodzenie z niej krajów mniej konkurencyjnych groziłby wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego w tych krajach. Dlatego właściwa jest kolejność odwrotna tzn. demontaż strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.
  10. Kontrolowana dekompozycja strefy euro będzie możliwa, jeśli tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez euro i zostaną uzgodnione zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


http://www.flickr.com/photos/patries71/293270513/sizes/m/in/photostream/
by patries71

Wprowadzenie

 

W pierwszej połowie XX wieku Europa była wylęgarnią konfliktów, które doprowadziły do wybuchu dwóch straszliwych wojen światowych. W drugiej połowie XX wieku, dzięki realizacji idei integracji europejskiej, powstała Unia Europejska i jednolity rynek. Instytucje te są wielkim sukcesem politycznym i gospodarczym. Po rozpadzie bloku sowieckiego, aspiracje poszczególnych państw do członkostwa w Unii Europejskiej i ułatwiony dostęp do wspólnego rynku europejskiego należały do kluczowych czynników, które przyczyniły się do powodzenia politycznej i gospodarczej transformacji byłych krajów socjalistycznych. Dzisiaj, od utrzymania Unii Europejskiej i jednolitego rynku zależy przyszła pomyślność gospodarcza poszczególnych państw europejskich, a w tym i Polski.

Wprowadzenie wspólnej waluty europejskiej na przełomie XX i XXI wieku było kolejnym etapem integracji, z którym wiązano wielkie nadzieje. Jednakże po blisko dekadzie sukcesów strefa euro znalazła się na rozdrożu. Obecny kryzys mobilizuje znaczną część polityków i opinii publicznej do postulowania zdecydowanej obrony euro w przekonaniu, że niepowodzenie projektu wspólnej waluty byłoby początkiem rozkładu Unii Europejskiej i jednolitego rynku europejskiego. Rozumiemy ten pogląd i podzielamy część przesłanek, którymi kierują się jego zwolennicy. Obawiamy się jednak, że utrzymywanie wspólnej waluty przyniesiecie efekty całkowicie odmienne od oczekiwań. Zamiast umocnić i scementować Unię Europejską, może doprowadzić do bardzo poważnych konfliktów i spowodować dezintegrację UE i rozpad jednolitego rynku. Fundamentalnym problemem związanym ze wspólną walutą w Europie jest pozbawienie państw członkowskich możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacji kryzysowej instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość korekty kursu walutowego. Wprowadzenie euro okazało się wbrew intencjom krokiem sprzecznym z dotychczasową filozofią integracji europejskiej polegającą na respektowaniu potrzeb wszystkich członków i przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażają. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa członkowskie, które z jakiś powodów utraciły lub w przyszłości utracą konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości zmiany tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, do rozwoju tendencji populistycznych zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy w Europie. Sytuacja może wymknąć się spod kontroli i spowodować chaotyczny rozpad strefy euro, co zagrozić może przyszłości UE i jednolitego rynku.

Aby powrócić do źródeł idei integracji europejskie i uniknąć niekontrolowanego rozpadu wspólnej waluty, należy przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc przy tym nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych grup krajów, zachowując instytucje Unii Europejskiej i jednolity rynek europejski.

Nasz tekst składa się z dziesięciu rozdziałów. W rozdziale I wskazujemy, że istotą problemów zagrożonych gospodarek strefy euro jest utrata konkurencyjności, której przyczyny są zresztą w poszczególnych krajach odmienne.

W rozdziale II omawiamy dwa dostępne mechanizmy krótkookresowej poprawy konkurencyjności kraju: osłabienie waluty (poprzez decyzję o dewaluacji lub samoczynną deprecjację) oraz deflację (nazywaną obecnie często „wewnętrzną dewaluacją”). Osłabienie waluty jest doraźnie instrumentem bardzo skutecznym, choć aby trwale poprawić konkurencyjność gospodarki, musi być wsparte odpowiednią polityką fiskalną i monetarną. Natomiast polityka deflacyjna jest ze swojej natury instrumentem znacznie mniej skutecznym i powodującym bez porównania większe koszty w postaci spadku PKB i wzrostu bezrobocia, co sprawia, że jest to polityka trudna do utrzymania w realiach państw demokratycznych.

W rozdziale III omawiamy wybrane doświadczenia historyczne sprzed zapoczątkowanego w 2008 roku światowego kryzysu finansowego, związane ze stosowaniem deflacji oraz funkcjonowaniem mechanizmu osłabienia waluty. Przytaczamy wyjaśnienie, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed Pierwszą Wojną Światową, a przestała nim być w okresie międzywojennym. Omawiamy pouczający przykład spektakularnego niepowodzenia polityki deflacyjnej, jakim była uporczywa obrona wymienialności funta szterlinga po zawyżonym kursie w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie lat 1920-tych. Przypominamy, że dewaluacja była jednym z najistotniejszych posunięć w ciągu pierwszych miesięcy prezydentury Franklina Delano Roosevelta w USA w 1933 roku. Przedstawiamy kontrowersje dotyczące polityki dewaluacji stosowanej przez wiele krajów w latach 1930-tych i wyjaśniamy, że nie podważa to tezy o skuteczności dewaluacji. Przytaczamy przykłady z lat 1990-tych, z kryzysu azjatyckiego i kryzysu rosyjskiego, wskazujące, że programy dostosowawcze zawierające dewaluację mogą być bardzo skuteczne w szybkim przywracaniu konkurencyjności gospodarki i równowagi na rachunku obrotów bieżących, umożliwiając wyprowadzenie gospodarki z głębokiego kryzysu i szybkie wejście na ścieżkę wzrostu. Omawiamy pouczający przypadek Argentyny z przełomu XX i XXI wieku ilustrujący trzy istotne obserwacje. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może, z nieprzewidywanych wcześniej powodów, popaść w problemy z związane z utratą konkurencyjności. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, usiłowanie przywrócenia konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną może doprowadzić do poważnych niepokojów społecznych. Po trzecie, osłabienie waluty jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym, może pozwolić na szybkie wyjście z chaosu politycznego i gospodarczego i wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Zwracamy uwagę, że nie jest to instrument cudowny, który może samodzielnie i bezboleśnie rozwiązać wszelkie problemy. Jego nadużywanie jest szkodliwe, lecz w sytuacji kryzysowej szybka odbudowa konkurencyjności bez osłabienia waluty jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym lub wręcz niemożliwym.

W rozdziale IV zastanawiamy się, czy pogłębiona unia fiskalna mogłaby dostarczyć alternatywnych wobec osłabienia waluty lub deflacji instrumentów do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów. W tym celu na przykładzie Południa Włoch i Niemiec Wschodnich omawiamy próby poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez politykę pomocy strukturalnej i transfery budżetowe. Uzasadniamy pogląd, że są to działania tak mało skuteczne i tak kosztowne, że nie można liczyć na to, by stały się istotnym instrumentem poprawy konkurencyjności niekonkurencyjnych gospodarek w ramach strefy euro.

W rozdziale V omawiamy doświadczenia, na które często powołują się ekonomiści uważający, że polityka tzw. „wewnętrznej dewaluacji”, czyli deflacji, realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych, może być dziś skuteczną terapią dla zagrożonych gospodarek strefy euro. Omawiamy doświadczenie Łotwy, pokazując, że trudno je uznać za argument do rekomendowania metody „wewnętrznej dewaluacji”. Porównujemy doświadczenie Łotwy i Islandii, pokazując, że dzięki dewaluacji waluty w Islandii, koszty dostosowania w celu wyprowadzenia kraju z głębokiego kryzysu były znacznie mniejsze niż na Łotwie. Przytaczamy analizę przypadków udanych ekspansywnych dostosowań fiskalnych tzn. sytuacji, w których zacieśnienie fiskalne od razu stało się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Okazuje się, że w przypadkach tych zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszyło duże osłabienie krajowej waluty lub zasadnicza obniżka stóp procentowych i spadek inflacji. Na ekspansywne efekty zacieśnienia fiskalnego trudno więc liczyć w krajach wewnątrz strefy euro, gdy osłabienie waluty krajowej jest niemożliwe, a inflacja i stopy procentowe już są bardzo niskie.

W rozdziale VI podsumowujemy wnioski wynikające z rozdziałów I-V dla możliwości pomyślnego funkcjonowania jednej waluty w Europie. Zwracamy uwagę, że Europa fundamentalnie różni się od USA, gdyż jest złożona z narodów mówiących różnymi językami, odwołujących się do własnych tradycji i zorganizowanych w ramach państw narodowych. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nic nie wskazuje na to, by sytuacja ta miała się zasadniczo zmienić w ciągu najbliższego stulecia. Unia Europejska i jej instytucje są tworami służebnymi, które państwa członkowskie stworzyły, aby poprawić swoje bezpieczeństwo i pomyślność gospodarczą. Sukces integracji oparty był na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które są korzystne dla wszystkich i nikomu nie zagrażają. Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie podważa dotychczasową filozofię integracji. Państwo należące do strefy euro, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zamknąć deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Naszym zdaniem problemy te mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny –znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. Zwracamy uwagę, że Europa, w której społeczności narodowe zostaną pozbawione możliwości poprawy swojego bytu i jedyną alternatywą pozostanie dla nich migracja, zostanie narażona na groźne konflikty.

W rozdziale VII omawiamy opcję kontrolowanej dekompozycji strefy euro. Ponieważ wychodzenie ze strefy euro krajów zagrożonych groziłoby tam wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego, proponujemy kolejność odwrotną tzn. rozmontowanie strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.

W rozdziale VIII zastanawiamy się nad tym, jaki mechanizm koordynacji walutowej można wprowadzić w Europie w przypadku dekompozycji strefy euro. Pokazujemy, że istnieją akceptowalne alternatywy dla systemu jednej waluty, które, choć nie są doskonałe, umożliwiają pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej. Zwracamy uwagę, że próby wprowadzenia i utrzymania za wszelka cenę rozwiązania mającego raz na zawsze uwolnić Europę od niedoskonałych systemów koordynacji walutowej mogą prowadzić do katastrofy ekonomicznej i politycznej. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona systemu jednej waluty w Europie.

W rozdziale IX rozważamy argumenty i ostrzeżenia przed dekompozycją strefy euro. Odnosimy się do opinii sugerujących, że rozwiązanie strefy euro: doprowadzi do ekonomicznej katastrofy w Europie, spowoduje gwałtowną aprecjację waluty niemieckiej i wywoła recesję w Niemczech, osłabi pozycję Europy wobec światowych potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Nie lekceważymy tych argumentów, lecz zwracamy uwagę, że opierają się one na bardzo wątpliwych założeniach. Po pierwsze, na założeniu, że Europa z jedną walutą jest w stanie przezwyciężyć obecny kryzys i w przyszłości pomyślnie się rozwijać. Po drugie, na założeniu, że demontaż strefy euro musi spowodować rozpad jednolitego rynku i dezintegrację UE. Jest oczywiste, że przy tych założeniach rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby ekonomicznego sensu. Jednakże, założenia te są nieuprawnione, co staramy się uzasadnić w naszym tekście. Po pierwsze, uporczywa obrona wspólnej waluty narażać będzie Europę na olbrzymie problemy i konflikty, będzie hamować jej wzrost gospodarczy i osłabiać pozycję międzynarodową, a może zakończyć się niekontrolowanym rozpadem strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach. Po drugie, w proponowanym przez nas wariancie dekompozycja strefy euro odbędzie się w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie możliwe będzie stworzenie mechanizmu koordynacji walutowej, który ograniczy skalę aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

W rozdziale X omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki deflacji zwanej „wewnętrzną dewaluacją”. Omawiamy podstawowe scenariusze: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony wariant przezwyciężenia obecnego kryzysu strefy euro, co może nastąpić w wyniku kombinacji pozytywnych czynników takich jak: silne ożywienie w gospodarce światowej, istotne osłabienie euro i wypracowanie przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej lub wystąpienie znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”. Jeśli strefa euro przezwycięży obecny kryzys, to w przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się ponownie w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

W „Zakończeniu” uzasadniamy pogląd, że nawet w wariancie przezwyciężenia obecnego kryzysu, w dającej się przewidzieć przyszłości trudno liczyć na istotne rozszerzenie strefy euro. Utrzymywanie strefy euro skazywać będzie EU na podział na trzy grupy krajów tworzące swoistą „Europę trzech prędkości”.

Dziękujemy osobom, które pomogły w przygotowaniu niniejszego tekstu. Krzysztof Błędowski, Marcin Gozdek, Kamil Kamiński i Agata Miśkowiec dostarczyli nam niektóre dane i analizy. Wszystkim im, a także Wojciechowi Arkuszewskiemu, Sergiuszowi Kowalskiemu i Adamowi Parfiniewiczowi jesteśmy wdzięczni za możliwość dyskusji, uwagi i komentarze, które w niektórych przypadkach były dalekie od zbieżności z poglądami prezentowanymi w tekście.

Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autorów.

I.      Utrata konkurencyjności istotą problemu zagrożonych gospodarek strefy euro

W roku 2010 Grecja, Portugalia, Włochy, Hiszpania i Irlandia napotkały na poważne problemy ze sprzedażą swoich obligacji. Oprocentowanie, jakiego żądali inwestorzy, drastycznie wzrosło. Od tego czasu państwa strefy euro i Europejski Bank Centralny podejmują rozmaite działania dla złagodzenia i rozwiązania problemów zagrożonych gospodarek. Początkowo liderzy polityczni i gospodarczy Unii Europejskiej stali na stanowisku, że mamy do czynienia tylko z czasowym zachwianiem płynności finansowej i zagrożone kraje po przeprowadzeniu odpowiednich reform poradzą sobie ze spłatą długu. Obecnie co najmniej w przypadku Grecji oficjalne stanowisko UE przyznaje, że problem dotyczy wypłacalności, czyli zdolności kraju do spłacenia swojego długu, i zaakceptowano, że konieczna jest redukcja zadłużenia. Obawy o wypłacalność dotyczą także innych zagrożonych krajów.

Istotą problemów zagrożonych krajów strefy euro (oprócz Irlandii) jest utrata międzynarodowej konkurencyjności. Zjawisko polega najogólniej mówiąc na tym, że płace w gospodarce stają się zbyt wysokie w stosunku do produktywności w sektorze wytwarzającym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. W efekcie, wytwarzane w kraju produkty zaczynają być wypierane z rynku krajowego i rynków zagranicznych przez produkty wytwarzane w innych krajach. Spada produkcja i zatrudnienie w sektorze produkującym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. Dopóki spadek ten jest równoważony przez wzrost zatrudnienia i PKB w sektorach wytwarzających dobra niepodlegające wymianie międzynarodowej, w szczególności w budownictwie i w usługach, pogorszenie konkurencyjności nie musi powodować spadku zatrudnienia i spadku PKB w całej gospodarce, lecz objawia się w pogorszeniu bilansu handlowego i salda na rachunku obrotów bieżących. Ujemne saldo bilansu handlowego i deficyt na rachunku obrotów bieżących mogą nie stwarzać problemu, dopóki nie pojawią się kłopoty z ich finasowaniem.

W latach 1999-2011 jednostkowy koszt pracy (wartość wynagrodzeń na jednostkę wytwarzanego produktu) w Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Francji zwiększył się w relacji do jednostkowego kosztu pracy w Niemczech o 19-26%. Pogorszenie konkurencyjności wymienionych krajów wobec Niemiec znalazło swoje odbicie w pogorszeniu sald bilansu handlowego i rachunku obrotów bieżących. W roku 2010 wymienione kraje miały deficyty obrotów bieżących wysokości od 2 do 10 proc PKB i miały łącznie deficyt handlowy wysokości 167 mld euro, podczas gdy Niemcy uzyskały nadwyżkę handlową w wysokości 154 mld euro, osiągając nadwyżkę rachunku obrotów bieżących w wysokości blisko 6% PKB.

Trzeba zaznaczyć, że przyczyny utraty konkurencyjności w poszczególnych krajach były inne. W Grecji, Portugalii i Włoszech przyczynił się do tego deficyt budżetowy i duży dług publiczny. Natomiast w Hiszpanii, która – do chwili wybuchu światowego kryzysu finansowego – pod względem przestrzegania kryteriów Maastricht dotyczących deficytu i długu publicznego zachowywała się lepiej niż Niemcy, przyczyną utraty konkurencyjności była olbrzymia ekspansja zadłużenia prywatnego napędzająca boom budowlany i wzrost płac.

Obecnie rynki finansowe nie chcą już dobrowolnie finansować deficytu obrotów bieżących Grecji, Portugalii, Włoch i Hiszpanii. Aby poprawić swoje bilanse handlowe i zlikwidować deficyty na rachunku obrotów bieżących, kraje te powinny prawdopodobnie obniżyć płace o 20-30%. W przypadku kraju posiadającego własną walutę, poprawa konkurencyjności tego rzędu mogłaby się dokonać w krótkim czasie w wyniku osłabienia krajowej waluty, nie powodując szkody w skali działalności gospodarczej i poziomie zatrudnienia. Przykładem takiego dostosowania może być Polska, która jest członkiem UE, lecz nie należy do strefy euro. W okresie kulminacji światowego kryzysu finansowego między jesienią 2008 a wiosną 2009 polski złoty osłabił się o około 30%. Dzięki temu w roku 2009 saldo polskiego handlu zagranicznego poprawiło się o 3% PKB, co było prawdopodobnie najistotniejszym czynnikiem, dzięki któremu w roku 2009 Polska, jako jedyny kraj w UE, cieszyła się wzrostem gospodarczym, podczas gdy gospodarki wszystkich pozostałych krajów UE skurczyły się.

Zagrożone kraje znajdujące się w strefie euro nie mogą jednak poprawić swojej konkurencyjności poprzez dostosowanie kursu walutowego, gdyż nie mają własnej waluty. W związku z tym, zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, starają się poprawić konkurencyjność poprzez zacieśnienie fiskalne (tj. obniżenie wydatków budżetowych i podniesienie podatków) mające powodować nominalny spadek płac, świadczeń i cen. Politykę taką określa się obecnie terminem „wewnętrzna dewaluacja”, choć mamy do czynienia po prostu z polityka deflacyjną realizowaną narzędziami fiskalnymi.

 

II.   Osłabienie waluty i deflacja – dwie alternatywne metody krótkookresowego przywracania konkurencyjności gospodarki

 

Istnieją dwie metody krótkookresowej poprawy konkurencyjności: osłabienie waluty krajowej lub deflacja, czyli obniżenie krajowych cen i płac. Osłabienie waluty może mieć formę dewaluacji, w przypadku, gdy kurs waluty jest określany przez władze monetarne, lub samoczynnej deprecjacji, gdy kurs walutowy jest określany przez rynek. Deflacja może nastąpić natomiast jako efekt silnego ograniczenia popytu przez zacieśnienie fiskalne lub restrykcyjną politykę monetarną. Efektem zarówno osłabienia waluty, jak i deflacji jest obniżenie wartości płac i innych dochodów krajowych wyrażonych w walutach partnerów handlowych, co przyczynia się do poprawy bilansu handlowego.

Istotną różnicą miedzy omawianymi metodami jest to, że osłabienie waluty powoduje automatyczne obniżenie płac wyrażonych w walutach zagranicznych i poprawę konkurencyjności, co staje się impulsem do wzrostu produkcji krajowej, natomiast deflacja jest zjawiskiem znacznie bardziej rozłożonym w czasie. Polityka deflacyjna musi najpierw poprzez spadek popytu spowodować spadek produkcji i w konsekwencji zatrudnienia, po to by rosnące bezrobocie mogło skłonić pracowników w sektorze prywatnym do akceptowania obniżek płac. Deflacja wymaga podjęcia tysięcy decyzji przez podmioty gospodarcze i zmiany tysięcy umów. Decyzje o obniżkach cen podejmowane są dopiero wtedy, gdy poszczególni przedsiębiorcy napotykają barierę popytu w postaci spadku sprzedaży. Pracownicy zaczynają akceptować obniżki płac wtedy, gdy wyraźnie rośnie bezrobocie. Spadek wartości cen i płac w przeliczeniu na waluty zagraniczne w procesie deflacji nigdy nie jest więc automatyczny i powszechny, tak jak to jest w przypadku zmiany kursu walutowego. Ponadto spadek ten w wyniku deflacji następuje zacznie wolniej niż może to nastąpić w przypadku osłabienia waluty, gdzie dostosowanie płac w całej gospodarce może nastąpić z dnia na dzień.

W przypadku gdy gospodarka generuje wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących i ustaną źródła jego finasowania, a nie następuje szybka poprawa konkurencyjności, niezbędna redukcja deficytu dokonuje się poprzez spadek zatrudniania i produkcji. Stąd mniejsza i wolniej postępująca poprawa konkurencyjności poprzez deflację sprawia, że w przypadku konieczności ograniczenia deficytu handlowego, dostosowanie takie poprzez politykę deflacyjną musi się odbyć kosztem głębszego spadku zatrudniania i realnego PKB niż gdyby odbywało to się poprzez osłabienie waluty.

Osłabienie waluty jest więc ze swojej natury bardziej skutecznym i bez porównania mniej kosztownym społecznie i ekonomicznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności niż deflacja. Należy jednak podkreślić, że poprawa konkurencyjności w wyniku zmiany kursu walutowego nie musi być trwała. Tylko przy odpowiednio restrykcyjnej polityce fiskalnej i monetarnej, osłabienie waluty może trwale poprawić konkurencyjność gospodarki i wprowadzić ją na ścieżkę wzrostu. Jeżeli braknie takiego wsparcia, to osłabienie waluty prowadzi do wzrostu cen i płac, a szybko uzyskana poprawa konkurencyjności jest zjadana przez inflację.

III.            Wybrane doświadczenia historyczne dotyczące polityki deflacyjnej i dewaluacji

 

W systemie waluty opartej o złoto[1]/, który wykształcił się w drugiej połowie XIX wieku i funkcjonował do wybuchu I Wojny Światowej w 1914 r., polityka deflacyjna była podstawowym instrumentem przywracania konkurencyjności gospodarki i równowagi w obrotach międzynarodowych. Deficyt handlowy kraju, jeśli nie był finansowany napływem kapitału z zagranicy, powodował odpływ złota z rezerw banku emisyjnego realizującego swoje zobowiązanie do wymiany waluty na złoto. W takim przypadku bank emisyjny, aby zapobiec zagrożeniu dla swojej zdolności do wymiany waluty na złoto, podnosił stopę dyskontową zmniejszając podaż kredytu w gospodarce i powodując presję na obniżkę cen. Deflacja obniżała popyt na towary importowane, poprawiała konkurencyjność gospodarki i bilans handlowy. Karl Polanyi[2]/, a za nim Barry Eichengreen poświęcili wiele uwagi wyjaśnieniu, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed I Wojna Światową, a przestała nim w okresie międzywojennym. Zdaniem Eichengreena przed I Wojną Światową polityka banków centralnych podporządkowana była jednemu celowi, jakim było utrzymanie rezerw złota na poziomie gwarantującym wymienialność waluty na złoto według stałego parytetu. Gdy było to potrzebne dla tego celu, bank centralny nie wahał się przed prowadzeniem polityki deflacyjnej i żadne inne względy nie były przy tym poważnie brane pod uwagę. Prowadzenie nieskrępowanej polityki deflacyjnej ułatwiał fakt, że nie było wówczas żadnej uznanej teorii wyjaśniającej wpływ polityki banku centralnego na gospodarkę i poziom bezrobocia[3]/. Bezrobocie zresztą jako zdefiniowana kategoria ekonomiczna i społeczna pojawiło się w dyskusjach dopiero na przełomie XIX i XX wieku[4]/. Nie było wówczas powszechnych praw wyborczych, w większości krajów prawo głosu było ograniczone do ludzi posiadających majątek. Bezrobotni pozbawieni pracy w wyniku polityki banku centralnego nie byli świadomi tego związku, a ponadto mieli niewielkie możliwości przedstawienia swoich interesów w ówczesnym systemie politycznym[5]/. Związki zawodowe i regulacje pracownicze były w powijakach, dzięki temu płace były stosunkowo elastyczne i stąd polityka deflacyjna mogła być skuteczna w ich obniżaniu[6]/. Z tego punktu widzenia sytuacja w okresie międzywojennym była już istotnie różna. Wszystkie warstwy społeczne uzyskały prawo wyborcze, wzrosła siła związków zawodowych, bezrobocie stało się istotną kategorią ekonomiczną i problemem politycznym, i zaczęto łączyć je z polityką banku centralnego. Działania związków zawodowych i regulacje prawa pracy zmniejszyły swobodę obniżania płac. Wobec usztywnienia płac, dla osiągniecia danego efektu w zakresie obniżki popytu w gospodarce potrzebny był większy wzrost bezrobocia niż w przypadku elastycznych płac. Coraz powszechniejsza była świadomość konfliktu między celem utrzymania równowagi zewnętrznej, a utrzymaniem dobrej koniunktury w kraju.

Spektakularną ilustracją tych różnic oraz niepowodzeń deflacji w okresie międzywojennym jest nieudana obrona przewartościowanego parytetu wymiany funta szterlinga w Wielkiej Brytanii w latach 1925-1931. W 1925 Wielka Brytania przywróciła zawieszoną po wybuchu I Wojny Światowej wymienialność funta na złoto. Przywrócono przedwojenny parytet funta do złota, choć ówczesne ceny w Wielkiej Brytanii nie odpowiadały przedwojennym. Przeciwko przywróceniu parytetu wymiany oponował John Maynard Keynes – wówczas jeden z ekspertów konsultowanych przez kanclerza skarbu Winstona Churchilla. W pamflecie „The Economic Consequences of Mr. Churchill” (skutki gospodarcze działań pana Churchilla) Keynes oceniał, że przywrócenie przedwojennego parytetu oznacza przewartościowanie funta o 10-15%, co obniży konkurencyjność brytyjskiego eksportu i spowoduje wzrost bezrobocia[7]/. Według późniejszych ocen faktyczne przewartościowanie było nieco mniejsze, w granicach 5-10%[8]/. Decyzja o przywróceniu przedwojennego przewartościowanego parytetu jest powszechnie uważana za podstawową przyczynę wolnego wzrostu gospodarki i wysokiego bezrobocia w Wielkiej Brytanii w drugiej dekadzie lat 1920-tych[9]/. W tym czasie Francja, która przywróciła wymienialność w roku 1924 wg nowego niedowartościowanego parytetu miała znacznie wyższy wzrost gospodarczy i niższe bezrobocie[10]/. Przez sześć lat gospodarka i społeczeństwo brytyjskie ponosili olbrzymie koszty broniąc przewartościowanej waluty. Aby chronić bilans handlowy i ograniczać wypływ złota z kraju, Bank Anglii musiał ograniczać podaż kredytu, a rząd wprowadzać kolejne restrykcje fiskalne. Polityka deflacyjna dławiła gospodarkę, lecz problemu przewartościowanej waluty brytyjskiej nie udało się rozwiązać. Ostatecznie w roku 1931, wobec utrzymującego się 20 procentowego bezrobocia, Wielka Brytania odeszła od systemu waluty złotej i pozwoliła na dewaluację funta o około 30 proc. Przyniosło to pewną ulgę gospodarce brytyjskiej w warunkach głębokiego kryzysu gospodarki światowej.

Naszym zdaniem to doświadczenie brytyjskie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim. Po pierwsze, przykład ten demonstruje duże koszty ekonomiczne i społeczne oraz niewielką skuteczność polityki deflacyjnej jako instrumentu przywracania konkurencyjności przy usztywnionym kursie walutowym. Wówczas, prowadzona przez 6 lat polityka deflacyjna nie potrafiła sobie poradzić z poziomem cen zawyżonym o 5-10% i nie doprowadziła do przywrócenia konkurencyjności kraju. Czy można spodziewać się, że dziś za pomocą tej polityki uda się przywrócić konkurencyjność gospodarek, w których poziom płac jest zawyżony o 20-30%? Po drugie, przykład ten ilustruje, jak olbrzymie koszty ekonomiczne, społeczne i polityczne mogą być spowodowane ograniczeniami w myśleniu, jakie narzucili sobie liderzy gospodarczy i polityczni. Wówczas przyjmowano, że system waluty opartej o złoto jest jedynym systemem gwarantującym zdrowy pieniądz, a utrzymanie przedwojennego parytetu funta do złota jest niezbędne dla zachowania wiarygodności brytyjskiego systemu monetarnego. Wysocy przedstawiciele brytyjskiego Ministerstwa Skarbu do ostatniej chwili reagowali z oburzeniem na sugestie, że Wielka Brytania mogłaby odejść od ówczesnego parytetu wymieniany funta na złoto[11]/. Gubernator Banku Anglii Montagu Norman wiosną 1931 roku zabiegał w przygniecionych Wielkim Kryzysem Stanach Zjednoczonych o pożyczkę, która mogłaby przedłużyć utrzymywanie wymienialności funta według tradycyjnego parytetu. Gdy to się nie udało, żalił się, że „Stany Zjednoczone są ślepe nie podejmując kroków dla uratowania świata i systemu waluty opartej o złoto”[12]/. Utożsamianie losów świata z ówczesnym systemem walutowym było błędne, gdyż jak wiemy system waluty opartej o złoto się załamał, a świat mimo wszystko przetrwał. Natomiast uporczywe trwanie w systemie waluty opartej o złoto było kluczowym czynnikiem, który przyczynił się do pogłębienia i międzynarodowego rozprzestrzenienia Wielkiego Kryzysu, który prawie doprowadził do upadku demokratycznego kapitalizmu na świecie[13]/. To doświadczenie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim, którzy powtarzają, że utożsamiają przyszłość Unii Europejskiej i wspólnego rynku z projektem euro.

Warto przypomnieć, że jednym z najistotniejszych posunięć w czasie pierwszego roku rządów Franklina Delano Roosevelta w 1933 roku, obok uporządkowania i rozpoczęcia odbudowy systemu bankowego, było zawieszenie wymienialności dolara na złoto i dewaluacja dolara o 40%.

Odejście Wielkiej Brytanii, a następnie USA od systemu waluty opartej o złoto rozpoczęło kilkuletni okres, w którym poszczególne kraje wykorzystywały dewaluację jako instrument poprawy konkurencyjności. Polityka ta była przedmiotem wielu kontrowersji, bowiem dewaluacja poprawiała konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Zdaniem Eichengreena nie może to jednak zaciemniać faktu, że dewaluacje lat 1930-tych były skuteczne i stanowiły część rozwiązania problemu Wielkiego Kryzysu, a nie były jego źródłem[14]/.

Niezwykle pouczające jest doświadczenie Argentyny, która w 1991 wprowadziła system tzw. izby walutowej (currency board) związując ustawowo i bezterminowo kurs swojej waluty peso z dolarem USA. Przez pierwsze kilka lat przynosiło to znakomite rezultaty w postaci obniżenia inflacji i wzrostu gospodarczego. Wydawało się, że wreszcie po latach borykania się z problemami niestabilnej polityki makroekonomicznej i wysokiej inflacji, Argentyna znalazła rozwiązanie, które zagwarantuje jej utrzymanie zdrowych i sprzyjających rozwojowi ram makroekonomicznych. Pod koniec dekady lat 1990-tych, w wyniku połączenia czynników wewnętrznych i zewnętrznych, pojawiły się poważne problemy z konkurencyjnością powodujące recesję i narastanie długu publicznego. Początkowo nie dopuszczano możliwości odejścia od systemu izby walutowej. Aby uporać się z problemem niekonkurencyjności gospodarki i wysokiego zadłużenia, stosowano politykę deflacyjną opartą o restrykcje fiskalne. Nie przynosiło to poprawy sytuacji. Po trzech latach recesji, w końcu roku 2001 krwawe rozruchy zmusiły prezydenta i rząd do dymisji. Argentyna ogłosiła niewypłacalność i porzuciła system izby walutowej. Peso straciło ponad 70% swojej wartości. W gospodarce i w systemie bankowym wystąpiły bardzo poważne perturbacje, lecz już po kilku miesiącach gospodarka zaczęła rosnąć i zamknęła się luka w bilansie handlowym. W ciągu następnych 6 lat gospodarka rosła w tempie 7-9% rocznie. Doświadczenie Argentyny może być ilustracją dla trzech prawd, które powinniśmy mieć na uwadze. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może z nieprzewidywanych wcześniej powodów popaść w problemy z konkurencyjnością. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, przywracanie konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną jest mało skuteczne i może doprowadzić do groźnych niepokojów społecznych. Po trzecie, dewaluacja jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym i nawet przeprowadzona w warunkach załamania politycznego i gospodarczego może pozwolić na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.

Skuteczność instrumentu, jakim jest dewaluacja, potwierdzają doświadczenia krajów azjatyckich: Korei Południowej, Tajlandii i Indonezji po kryzysie 1997 roku, a także Rosji po kryzysie 1998 roku. We wszystkich tych przypadkach dochodziło do głębokiej dewaluacji w sytuacji poważnego załamania gospodarki i kryzysu bankowego. Wobec załamania banków i bankructw przedsiębiorstw wydawało się, że gospodarki przez długi czas nie będą w stanie wydostać się z tarapatów. Tymczasem, po dewaluacji gospodarki bardzo szybko wkraczały na ścieżkę wzrostu.

Dewaluacja nie jest jednak rozwiązaniem doskonałym i z jej stosowaniem związane są istotne problemy. Źródłem części problemów jest właśnie fakt, że dewaluacja jest niezwykle skutecznym i mało kosztownym społecznie i politycznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności, a jednocześnie nie dotyka bezpośrednio fizycznych procesów wytwarzania produktów i usług, które decydują o konkurencyjności w długim okresie. Dostępność dewaluacji stwarza często politykom pokusę unikania trudniejszych społecznie i politycznie reform niezbędnych dla podnoszenia konkurencyjności gospodarki oraz tolerowania rozluźnienia fiskalnego, w przekonaniu, że ewentualne problemy z konkurencyjnością zawsze zostaną rozwiązane przez osłabienie waluty. Jest wiele przykładów krajów, w szczególności Ameryki Południowej i Południowej Europy, które w drugiej połowie XX wieku przez lata posługiwały się dewaluacją dla nadganiania konkurencyjności systematycznie traconej w wyniku inflacji.

Dodatkowym problemem jest fakt, że dewaluacja jest instrumentem nieobojętnym dla sąsiadów. Dewaluacja poprawia konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Konkurowanie krajów między sobą poprzez dewaluowanie waluty wprowadza zamieszanie i zakłócenia, nie przynosząc żadnych trwałych korzyści.

Osłabienie waluty nie jest rozwiązaniem cudownym, które może zastąpić zdrową politykę makroekonomiczną. Jest instrumentem, który aby nie zaszkodzić zdrowiu gospodarki kraju i jej sąsiadów nie powinien być nadużywany. Są jednak awaryjne sytuacje, w których wyjście gospodarki na prostą jest bez dewaluacji bardzo trudne i może okazać się niemożliwe. Nie przypadkowo wszystkie udane programy dostosowawcze w Ameryce Łacińskiej zawierały głęboką początkową dewaluację, która obniżała jednostkowy koszt pracy[15]/.

W awaryjnych przypadkach, gdy nastąpi strukturalne osłabienie konkurencyjności, osłabienie waluty połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną leży w interesie danego kraju i jego partnerów. Znacznie lepiej, jeśli kraj poprawi swoja konkurencyjność, co umożliwi mu wzrost gospodarczy, wzrost handlu i obsługiwanie zadłużenia, niż gdyby miał na trwałe pogrążyć się w stagnacji i być tylko obiektem pomocy ze strony wspólnoty międzynarodowej.

IV.             Czy unia fiskalna stanowić może lekarstwo na problem niekonkurencyjności niektórych krajów strefy euro?

Wielu obserwatorów uważa, że zasadniczym błędem przy wprowadzaniu euro było stworzenie unii monetarnej bez unii fiskalnej. Postuluje się więc często naprawienie tej wady poprzez powołanie na szczeblu UE/strefy euro organów uprawnionych do nakładania podatków i emisji długu na oraz stworzenie skuteczniejszych narzędzi wymuszających dyscyplinę fiskalną na poziomie państw członkowskich. Zwolennicy tego podejścia wydają się oczekiwać, że utworzenie unii fiskalnej usunie najpoważniejsze problemy w funkcjonowaniu strefy euro.

Wątpliwości wobec tego poglądu zwykle koncentrują na tym, czy jest politycznie realne stworzenie w ramach UE unii fiskalnej w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwraca się uwagę, że budżet UE stanowi obecnie zaledwie 1% PKB Unii, podczas, gdy przed wybuchem światowego kryzysu finansowego budżet federalny USA stanowił blisko 20%. PKB, a budżety centralne poszczególnych krajów UE stanowiły od 14. do 43 % ich PKB.

Abstrahując od realności stworzenia unii fiskalnej, warto postawić pytania:

1)      Czy utworzenie w UE realnej unii fiskalnej zapobiegnie powstawaniu w przyszłości problemów z konkurencyjnością poszczególnych krajów UE?

2)      Czy unia fiskalna dostarczy instrumentów do radzenia sobie z takimi problemami?

Uważamy, że odpowiedź na oba pytania jest negatywna.

Ad 1) Unia fiskalna być może zmniejszy ryzyko nieodpowiedzialnej polityki budżetowej, lecz nie zapobiegnie powstawaniu problemów z konkurencyjnością wywołanych innymi przyczynami. Dalsze problemy z konkurencyjnością wynikające m.in. z nadmiernej ekspansji kredytu sektora prywatnego, napływu kapitału zagranicznego (w tym transferów unijnych) finansującego inwestycje w sektorach nie-eksportowych, szybszej poprawy konkurencyjności partnerów handlowych, zmian technologicznych lub demograficznych, bez wątpienia pojawiać się będą w przyszłości w niektórych krajach.

Ad 2) Nieuzasadnione jest oczekiwanie, że większe środki z budżetu centralnego EU (lub strefy euro) mogłyby umożliwić rozwiązanie problemu obniżonej konkurencyjności niektórych krajów. O wątpliwej skuteczności polityk strukturalnych i fiskalnej mających prowadzić do poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego świadczą przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch.

Przeliczenie, w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku, płac w Niemczech Wschodnich z marki wschodniej na markę zachodnią według parytetu 1:1 spowodowało, że większość wschodnioniemieckiej gospodarki stała się niekonkurencyjna względem Zachodu. Od chwili zjednoczenia, Niemcy Wschodnie są beneficjentem transferów fiskalnych, które do roku 2009 wyniosły około 2000 mld euro[16]/. Kwota ta odpowiada ok 80% PKB Niemiec i około 700% PKB Niemiec Wschodnich z roku 2010. Roczne transfery wynosiły średnio ponad 4% PKB Niemiec i ponad 25% PKB Niemiec Wschodnich[17]/. Efekt doganiania wystąpił w pierwszej połowie lat 1990-tych. Później proces się prawie zatrzymał. Udział Niemiec Wschodnich w PKB Niemiec od 1996 roku utrzymuje się na stałym poziomie, natomiast dochód na głowę w Niemczech Wschodnich rośnie w wyniku zmniejszania się liczby ludności wschodnich landów, która w relacji do zachodnich landów zmniejszyła się z 27% na początku transformacji do 21% w roku 2007. Młodzi i wykształceni ludzie emigrują z Niemiec Wschodnich ze względu na bezrobocie – od kilkunastu lat dwukrotnie wyższe niż na Zachodzie – i brak perspektyw[18]/.

Południowe Włochy od kilkudziesięciu lat są obiektem polityki strukturalnej mającej zmniejszyć lukę konkurencyjności w stosunku do północy kraju.  Obecnie transfery z tego tytułu wynoszą 4% PKB Włoch, co stanowi 16% PKB Włoch Południowych[19]/. Pewne zmniejszenie luki rozwojowej nastąpiło w latach 1960-tych. Później jednak nie było trwałego postępu w konwergencji i od 40 lat PKB na jednego mieszkańca oscyluje w granicach 55-65% poziomu na Północy[20]/. Południe osiąga tylko 46% poziomu Północy pod względem PKB wytwarzanego w sektorze prywatnym na jednego mieszkańca oraz zaledwie 18% pod względem wartości eksportu (bez produktów paliwowych) na jednego mieszkańca. Stopa bezrobocia na Południu jest dwukrotnie wyższa niż na Północy[21]/.

Te dwa przykłady pokazują niską skuteczność krajowych programów „podciągania” niekonkurencyjnych regionów, mimo nakładów nieproporcjonalnie większych niż to, co można sobie wyobrazić w ramach europejskiej unii fiskalnej. Trudno bowiem zakładać, żeby niekonkurencyjne kraje strefy euro mogły liczyć na stałe wieloletnie dotacje rzędu 25% PKB rocznie, jak w we Wschodnich Niemczech, czy 16% PKB rocznie jak w Południowych Włoszech.


V.    Czy doświadczenie Łotwy oraz przypadki ekspansywnych dostosowań fiskalnych dają podstawy do nadziei na skuteczność polityki „wewnętrznej dewaluacji”?

Ekonomiści uważający, że polityka „wewnętrznej dewaluacji” realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych może być dziś skutecznym rozwiązaniem dla zagrożonych gospodarek strefy euro, powołują się często na doświadczenia Łotwy, a także na przypadki krajów, w których zdecydowana redukcja deficytu budżetowego stała się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego, czyli innymi słowy pojawiły się ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego.

Łotwa, kraj liczący 2,3 miliona mieszkańców, nie należy do strefy euro, lecz od wielu lat ma swoją walutę sztywno powiązaną z euro. Przez kilka lat przed wybuchem światowego kryzysu finansowego Łotwa cieszyła się bardzo wysokim tempem wzrostu gospodarczego, którego motorem był boom kredytowy, zasilany pożyczkami, jakie łotewskie banki otrzymywały od swoich matek ze Skandynawii[22]/. W wyniku wzrostu płac przekraczającego znacznie tempo wzrostu wydajności pracy w sektorach wytwarzających dobra podlegające wymianie międzynarodowej, następowała szybka erozja konkurencyjności. Deficyt na rachunku bieżącym osiągnął w 2007 roku monstrualny poziom 22% PKB. W 2008 roku, wraz z wybuchem światowego kryzysu finansowego, zakończył się dopływ zagranicznych pożyczek i załamał się rynek nieruchomości. Łotwa zmuszona została do szybkiej poprawy konkurencyjności i zamknięcia deficytu na rachunku obrotów bieżących. Rząd zdecydował się na utrzymanie istniejącego kursu walutowego i wdrożył program „wewnętrznej dewaluacji”. W latach 2009-2010 Łotwa dokonała głębokich cięć wydatków budżetowych, a także zwiększyła niektóre dochody. Łącznie dostosowania fiskalne wyniosły 15% PKB. W latach 2008-2010 PKB obniżyło się łącznie o 21%, lecz w roku 2011 gospodarka weszła już na ścieżkę wzrostu. Mimo realizacji tak trudnego programu gospodarczego premier Valdis Dabrovskis odniósł sukces w wyborach parlamentarnych w październiku 2010 roku i utrzymał się na stanowisku także po kolejnych – przedterminowych – wyborach we wrześniu 2011 roku, w których największą liczbę głosów otrzymała opozycyjna partia reprezentująca mniejszość rosyjską. Przypadek Łotwy wskazywany jest jako przykład, że wewnętrzna dewaluacja może być skutecznym instrumentem przywracania konkurencyjności i rząd posługujący się takim instrumentem nie musi wcale stracić poparcia wyborców.

Przypadek Łotwy warto jednak zestawić z przypadkiem Islandii. Przed rokiem 2008 w Islandii – kraju liczącym zaledwie 320 tysięcy mieszkańców – podobnie jak na Łotwie miał miejsce szybki wzrost bilansów banków finansowany napływem zagranicznego kapitału pożyczkowego i ekspansja sektora budowlanego. Deficyt rachunku obrotów bieżących w obu krajach osiągał przed kryzysem zbliżony poziom ponad 20% PKB. Z chwilą wybuchu światowego kryzysu finansowego oba kraje straciły źródła dopływu kapitału finansującego ich wzrost, przeżyły głębokie załamanie sektora nieruchomości budowlanych i szok w sektorze finansowym – którego skala w Islandii była znacznie większa niż na Łotwie. Oba kraje dokonały głębokich dostosowań fiskalnych, a także uzyskały wsparcie od Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Oba kraje po załamaniu w latach 2008-2010, w roku 2011 odnotowały wzrost PKB.

Koszty dostosowania w Islandii były jednak znacznie mniejsze niż na Łotwie. Spadek PKB w latach 2008-2010 był o połowę mniejszy niż na Łowie. Spadek zatrudnienia w Islandii wyniósł tylko 5% wobec 17% na Łotwie. Wyjaśnieniem znacznie mniejszych ekonomicznych i społecznych kosztów dostosowania w Islandii może być fakt, że nastąpiła tam dewaluacja waluty krajowej poprawiająca konkurencyjność gospodarki. Islandia miała płynny kurs walutowy i nominalna wartość jej waluty obniżyła się w roku 2008 o około 50%. Dalszemu spadkowi zapobiegło m.in. wprowadzenie ograniczeń wymiany walut. Część poprawy konkurencyjności została zniwelowana przez wywołaną dewaluacją inflację, lecz mimo to pod koniec 2011 roku islandzka waluta była realnie o ponad 30% słabsza niż w przed wybuchem kryzysu[23]/. W efekcie, płace w gospodarce w przeliczeniu na waluty zagraniczne stały się niższe, co poprawiło konkurencyjność islandzkich produktów. Tymczasem na Łotwie, choć rząd dokonał głębokiej redukcji płac w sektorze publicznym, które w roku 2010 były o około 20% niższe niż w roku 2008, to płace w przemyśle obniżyły się zaledwie o 2%[24]/. W świetle tych danych, Łotwa stanowi laboratoryjny przykład nieskuteczności „wewnętrznej dewaluacji” jako metody poprawy konkurencyjności gospodarki. Dostosowanie rachunku obrotów bieżących na Łotwie dokonało się bowiem nie poprzez poprawę konkurencyjności, lecz poprzez głęboki spadek zatrudnienia i spadek PKB.

Analiza przypadków ekspansywnych skutków zacienienia fiskalnego tzn. sytuacji, w których ograniczenia fiskalne nie hamują wzrostu, lecz powodują jego przyspieszenie, wskazuje, że nadzieje na pojawienie się takiego zjawiska w zagrożonych gospodarkach strefy euro nie mają realnych podstaw[25]/. Ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego pojawiają się bowiem wtedy, gdy hamującemu popyt zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszą inne dostatecznie silne stymulujące wzrost czynniki, takie jak osłabienie waluty lub spadek inflacji i stóp procentowych. Znaczne osłabienie waluty poprawiające konkurencyjność i powodujące wzrost eksportu było czynnikiem stymulującym ekspansję gospodarki w przypadku  zacieśnienia fiskalnego w  Irlandii w latach 1987-89, Finlandii w latach 1992‐98 i Szwecji w latach 1993‐98. Przy czym w Irlandii osłabienie waluty bezpośrednio poprzedziło okres zacieśnienia fiskalnego, a  w Finlandii i Szwecji następowało w jego trakcie. Z kolei w przypadku Danii (w latach 1983-1986), czynnikiem stymulującym wzrost gospodarki był towarzyszący zacieśnieniu fiskalnemu spadek inflacji (z bardzo wysokich poziomów) i obniżenia stóp procentowych (również z bardzo wysokich poziomów). Na wystąpienie tych czynników wzrostu w przypadku zagrożonych krajów strefy euro trudno obecnie liczyć, w sytuacji gdy kraje te nie mają własnej waluty, a także nie ma możliwości bardzo znaczącego spadku inflacji i stóp procentowych (gdyż inflacja jest obecnie na umiarkowanym poziomie, a stopy procentowe są bardzo niskie).

VI.             Europa, USA, państwa narodowe i zacofane regiony, a obszar jednej waluty

W poprzednich rozdziałach uzasadnialiśmy pogląd, że możliwość dostosowania kursu walutowego jest bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem umożliwiającym odzyskanie utraconej konkurencyjności. Natomiast region lub kraj znajdujący się wewnątrz większego obszaru walutowego, który utraci konkurencyjność nie mając możliwości dewaluacji waluty, może być skazany na długotrwałą niemożność poprawy swojej sytuacji. W niniejszym rozdziale zastanawiamy się, jakie z tych konstatacji wynikają wnioski dotyczące możliwości funkcjonowania jednej waluty w Europie.

Zwolennicy jednego obszaru walutowego w Europie powołują się często na przykład Stanów Zjednoczonych. USA mają podobnego rzędu co Europa terytorium, liczbę ludności i poziom rozwoju gospodarczego. Tym niemniej jedna waluta funkcjonuje w USA bez zakłóceń. Dlatego zgodnie z tym poglądem, wspólna waluta może również doskonale funkcjonować w Europie, pod warunkiem zwiększenia zakresu integracji fiskalnej i zniesienia utrudnień w przepływie siły roboczej i kapitału. Naszym zdaniem, jednym z istotnych czynników umożliwiających funkcjonowanie jednej waluty w USA jest to, że obszar walutowy pokrywa się w znacznej mierze z obszarem państwowości amerykańskiej, która stanowi podstawowe źródło tożsamości i identyfikacji obywateli. Warto pamiętać, że istotnym etapem budowy tej wspólnej tożsamości i przemiany dobrowolnej unii suwerennych stanów w jednolite państwo była wyniszczająca Wojna Secesyjna 1861-1865. Dziś do cementowania amerykańskiej identyfikacji przyczynia się jeden oficjalny język, wspólna tradycja i powszechne uznanie legitymacji władz federalnych. Wspólny język ułatwia także mobilność zawodową. Problem niekonkurencyjności wielu regionów jest w znacznym stopniu łagodzony przez przemieszczanie się mieszkańców pomiędzy regionami i stanami. Procesy te nie zagrażają spójności narodu amerykańskiego, lecz nawet ją umacniają.

W przeciwieństwie do USA, Europa jest złożona z państw grupujących narody używające różnych języków i scementowane przez odrębne tradycje historyczne i kulturowe. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nie jest to sytuacja przejściowa. Socjolog Edmund Wnuk-Lipiński pisze:

  • „… państwa narodowe, tworzące Unię Europejską, nie tracą swej tożsamości i nic nie wskazuje na to, by miały ją stracić w przyszłości na rzecz jakiejś nowej tożsamości europejskiej”.[26]/
  • „Przede wszystkim mało realistyczne jest założenie, iż wiek XXI będzie wolny od poważniejszych konfliktów ekonomicznych i konfliktów zbrojnych przekraczających lokalną skalę. Każdy poważniejszy kryzys ekonomiczny raczej wzmacnia państwo narodowe niż je osłabia.”[27]/
  • „Państwo narodowe jest i najprawdopodobniej pozostanie kluczowym aktorem globalnej areny politycznej, a zarazem w coraz większym stopniu ujawniać się będzie jego rola jako mediatora między siłami społecznymi i ekonomicznymi działającymi w skali globalnej a podobnymi silami operującymi w skali lokalnej.”[28]/

Naszym zdaniem, problemy z konkurencyjnością mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny – znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. W wielu krajach występują regiony, które przez długi okres są ekonomicznie niekonkurencyjne. Podawaliśmy wyżej przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch. W Polsce przykładem niekonkurencyjnego regionu jest Województwo Warmińsko-Mazurskie, gdzie stopa bezrobocia jest najwyższa w kraju i przekracza obecnie 21%. Młodzi ludzie z Mazur myślący o karierze zawodowej wyjeżdżają do Warszawy lub Gdańska, jednocześnie na Mazurach kupują ziemię i budują sobie domy wakacyjne przedstawiciele klasy średniej z innych części Polski. Według wieloletnich prognoz region ten będzie się wyludniał w stosunku do pozostałych części kraju. Nikt nie proponuje jednak, aby dla poprawy konkurencyjności regionu ustanowić tam osobną strefę walutową. Wyjazd ludzi z Warmii i Mazur do innych części kraju i osiedlanie się tam przybyszów z innych części Polski nie zagraża bytowi wspólnoty, z którą ludzie identyfikują się najbardziej. Nie grozi dezintegracją państwa.

Czy zakładamy, że w ten sam sposób miałyby zostać rozwiązane lub złagodzone problemy niekonkurencyjności Grecji, Hiszpanii czy całych Włoch? Czy przyjmujemy, że rozwiązaniem problemu niekonkurencyjności Grecji będzie wyjazd Greków do pracy w Niemczech i krajach Europy Północnej, natomiast w Grecji kupią sobie działki i zbudują domy wakacyjne zamożni Niemcy, Holendrzy i Skandynawowie? Jest to mało realne z przyczyn ekonomicznych i świadomościowych. Wyjazd dużej liczby osób w wieku produkcyjnym z Grecji i pozostawienie tam dużej liczby bezrobotnych i emerytów pogłębiał będzie deficyt systemu ubezpieczeń społecznych. Tak, jak Niemcy godzą się na duże transfery wspierające system ubezpieczeń społecznych we wschodnich landach, a w Polsce nikt nie przejmuje się skalą dotacji z innych województw do systemu ubezpieczeń społecznych w Województwie Warmińsko-Mazurskim, tak trudno oczekiwać, że kraje Europy będą skłonne trwale finansować deficyt systemu ubezpieczeń społecznych jakiegoś kraju europejskiego. Jak pisze Mirosław Czech: „Po greckiej lekcji wiemy, że niemiecki podatnik nie pozwoli wziąć na swój garnuszek polskich (greckich, hiszpańskich czy bułgarskich) emerytów”[29]/.

Brak perspektyw dotyczący całego państwa i skazanie społeczności narodowej na perspektywę wymuszonego rozpłynięcia się w Europie może doprowadzić do znacznie większych napięć, szczególnie gdy dotyczyć będzie krajów tak dużych jak Hiszpania lub Włochy. A sytuacja taka dotyczyć może także innych krajów, które będą w strefie euro i w przyszłości z nieprzewidywanych dzisiaj przyczyn popadną w kłopoty z konkurencyjnością.

Warto pamiętać, że Unia Europejska jest efektem procesu integracji, który miał być w założeniu antidotum na narodowe konflikty, które doprowadziły do dwóch straszliwych wojen światowych. Unia Europejska i jej instytucje zostały powołane przez państwa członkowskie, po to, by służyć poprawie ich bytu i bezpieczeństwa. Dotychczasowa integracja oparta była na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażając są korzystne dla wszystkich. Dzięki respektowaniu tej filozofii możliwy był dotychczasowy sukces Unii Europejskiej i wspólnego rynku.

Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie zagraża dotychczasowej filozofii integracji europejskiej. Państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacjach awaryjnych instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego. Jednocześnie nie ma żadnego instrumentu, który mógłby ten brak skutecznie zastąpić. W efekcie, państwo członkowskie, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zlikwidować deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji.

Niektórzy obserwatorzy sądzą, że przyspieszy to proces tworzenia kosmopolitycznej społeczności europejskiej i upadek nacjonalistycznych zmór. Sadzimy, że może być odwrotnie. Obecny brak konfliktów między największymi narodami Unii Europejskiej nie wynika z faktu, że tożsamość i identyfikacja narodowa zanikła, lecz z faktu, że stworzono ramy współpracy europejskiej, które poszczególne państwa członkowskie uznały za korzystne. W przypadku, gdy w jakiejś społeczności narodowej rozpowszechni się przekonanie, że przyjęte w ramach UE/strefy euro rozwiązania skazują dane państwo na degradację ekonomiczną i społeczną, a zarazem przynoszą korzyści innym, zmory populistyczne i nacjonalistyczne odezwać się mogą z zaskakującą siłą. Warto pamiętać, ze stagnacja gospodarcza, wysokie bezrobocie, brak perspektyw oraz poczucie niesprawiedliwości i dyskryminacji w traktowaniu własnego kraju przez rządzące potęgi były w przeszłości pożywką dla rozwoju ruchów radykalnych, które podważyły porządek demokratyczny i pokój w Europie.

Ponieważ dostosowanie kursu walutowego jest skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym poprawiającym w sytuacji awaryjnej konkurencyjność ekonomiczną danego obszaru walutowego, racjonalne jest, by możliwość posługiwania się tym instrumentem była ulokowana na poziomie wspólnoty, z którą obywatele najsilniej się identyfikują i której gotowi są powierzyć najwięcej odpowiedzialności za ich zbiorowy los. W przypadku Unii Europejskiej tym optymalnym poziomem jest państwo członkowskie. W sytuacji utraty konkurencyjności, brak możliwości zapobiegnięcia degradacji ekonomicznej i społecznej poprzez dostosowanie kursu walutowego może w poszczególnych państwach członkowskich doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej, rozwoju populizmu i radykalnego nacjonalizmu zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy międzynarodowej. Dlatego pozbawianie państw członkowskich własnej waluty może, wbrew intencjom, zamiast przyczynić się do dalszej integracji Europy, zagrozić przyszłości UE.

VII.          Jak można rozwiązać strefę euro?

Wielu obserwatorów zgadza się, że utworzenie strefy euro mogło być błędem, lecz uważa, że od decyzji tej nie ma odwrotu.

Rozwiązanie unii walutowej w warunkach stabilności i zbliżonej pozycji konkurencyjnej poszczególnych krajów nie jest zabiegiem ryzykownym. Przykładem może być rozwiązanie unii monetarnej między Czechami i Słowacją w 1993 roku i wprowadzenie nowych walut korony czeskiej i korony słowackiej w miejsce dotychczasowej korony czechosłowackiej. Odbyło się to bez szczególnych perturbacji.

Sytuacja wygląda inaczej w sytuacji, gdy pozycje konkurencyjne poszczególnych krajów są bardzo różne. Kraj, który już znajduje się w strefie euro, a ma problemy z konkurencyjnością gospodarki, nie może samodzielnie w sposób bezpieczny rozstać się z euro, gdyż grozi to paniką bankową. W przypadku zapowiedzi wyjścia ze strefy euro mieszkańcy rzuciliby się do banków, aby wyjąć swoje pieniądze, co doprowadziłoby do upadku systemu bankowego. Próba zapobieżenia temu przez czasowe zamknięcie banków czy ograniczenia wypłat depozytów byłaby bardzo trudna i obarczona olbrzymim ryzykiem. Trzeba w szczególności wziąć pod uwagę fakt, że operacja przygotowania i wprowadzenie nowej waluty musi zająć sporo czasu, a jej przygotowanie w tajemnicy w kraju demokratycznym nie wydaje się możliwe, a z kolei trudno jest zamrozić depozyty na kilka tygodni czy miesięcy. Zamrożenie depozytów z perspektywą utraty ich wartości w wyniku dewaluacji waluty stwarza również duże ryzyko zaburzeń społecznych[30]/.

 

Tego typu perturbacje nie grożą w przypadku, gdyby strefę euro opuścił kraj mający silną pozycję konkurencyjną, taki jak Niemcy. Posiadacze depozytów w bankach niemieckich nie obawialiby się bowiem zamiany euro na markę niemiecką, gdyż oczekiwaliby raczej, że po wprowadzeniu nowej waluty marka się umocni. Dlatego można w sposób kontrolowany doprowadzić do dekompozycji strefy euro poprzez stopniowe i uzgodnione wychodzenie ze strefy euro krajów najbardziej konkurencyjnych. Euro, przez pewien czas, pozostać może wspólną walutą w krajach obecnie najmniej konkurencyjnych[31]/.

VIII.      Mechanizm walutowy po dekompozycji strefy euro

Wraz z dekompozycją strefy euro konieczne będzie stworzenie nowego mechanizmu koordynacji walutowej w Europie.

Jako naturalny kandydat na nowy mechanizm kursowy jawi się nieortodoksyjny mechanizm kursu płynnego połączony z polityką celu inflacyjnego i wsparty koordynacją polityki fiskalnej i monetarnej w ramach Unii Europejskiej.

Postrzeganie kursu płynnego w literaturze przechodziło rozmaite fazy. W literaturze międzywojennej, głównie na podstawie doświadczeń francuskich z lat 1920-tych, kurs płynny postrzegany był jako immanentnie niestabilny i intensyfikujący wyjściowe nierównowagi w bilansie płatniczym. Późniejsze badania tych samych doświadczeń Francji doprowadziły część ekonomistów, w tym Miltona Friedmana, do rewizji tej krytyki i wniosku, że wysoka zmienność kursu waluty w tym systemie odzwierciedlała ówczesną niestabilność i nieprzewidywalność polityk fiskalnej i monetarnej[32]/. Zgodnie z tym poglądem, nie ma podstaw, by wątpić, że jeśli polityka fiskalna i monetarna są rozsądne i spójne, to system kursu walutowego może funkcjonować w sposób zadawalający.

W ramach systemu Bretton-Woods funkcjonującego w świecie zachodnim od zakończenia II Wojny Światowej do początku lat 1970-tych przyjęto zasadę, że kursy walutowe są sztywne, lecz mogą podlegać korekcie w przypadku, gdy uzasadniają to fundamentalne nierównowagi w obrotach handlowych. Wraz z postępującą liberalizacją przepływów kapitałowych utrzymywanie kursów sztywnych stawało się coraz trudniejsze, a mechanizm korygowania relacji kursowych nie funkcjonował należycie, gdyż decyzje o takich korektach były bardzo często wstrzymywane. Odejście od systemu Bretton-Woods rozpoczęło okres, w którym poszczególne kraje dokonywały prób z rozmaitymi wariantami systemów walutowych. Usiłowania powrotu do systemu podlegających korekcie sztywnych kursów walutowych kończyły się kilkakrotnie niepowodzeniem. Coraz więcej krajów wprowadzało kurs płynny starając się jednocześnie w rozmaity sposób ograniczyć naturalne słabości tego systemu, poprzez odejście od ortodoksyjnej koncepcji kursu płynnego i dopuszczenie rozmaitych form interwencji walutowej (systemy kursu płynnego, w których bank centralny dopuszcza możliwość interwencji walutowej, określamy mianem „nieortodoksyjnego” kursu płynnego).

Istotnym krokiem „w oswojeniu” kursu płynnego było powstanie koncepcji polityki bezpośredniego celu inflacyjnego, w której bank centralny publicznie ogłasza projektowany cel w zakresie poziomu inflacji i przyjmuje za priorytet osiągniecie tego celu poprzez odpowiednie kształtowanie stóp procentowych, a także stosowanie innych instrumentów polityki pieniężnej. Koncepcja ta zastosowana po raz pierwszy w Nowej Zelandii w latach 1980-tych, szybko zdobyła popularność wśród banków centralnych krajów rozwiniętych gospodarczo. Wprowadzenie celu inflacyjnego łagodzi istotną niedogodność towarzyszącą wcześniej systemowi kursu płynnego, jaką był brak punktu odniesienia dla kształtowania oczekiwań podmiotów gospodarczych. Określanie celu inflacyjnego daje taki punkt odniesienia, bez konieczności podporządkowania polityki monetarnej obronie określonego poziomu kursu walutowego[33]/. Barry Eichengreen kończy swoją monografię o międzynarodowym systemie walutowym stwierdzeniem, że choć płynny kurs walutowy nie jest najlepszym ze światów, to jest to chociaż rozwiązanie dostępne i możliwe do stosowania[34]/.

System nieortodoksyjnego kursu płynnego w poszczególnych krajach może być uzupełniony o koordynację polityki makroekonomicznej w UE, a w szczególności koordynację polityki fiskalnej (określanie limitów dla salda budżetu sektora finansów publicznych) oraz koordynację celów inflacyjnych, a także instrumentów stosowanych przez banki centralne dla realizacji celów inflacyjnych. W takich ramach kurs płynny służyłby bieżącemu korygowaniu nierównowag w bilansie płatniczym, koordynacja polityki fiskalnej i celu inflacyjnego w ramach UE ograniczałaby wahania kursu wynikające z nieprzewidywalności i niespójności polityki makroekonomicznej, a jednocześnie ograniczona byłaby możliwość prowadzenia, pod ochroną kursu płynnego, nadmiernie ekspansywnej polityki fiskalnej lub monetarnej.

Mechanizm kursu płynnego jako podstawowy mechanizm dostosowań kursowych w Europie nie wykluczałby możliwości prowadzenia przez niektóre kraje polityki związania swoich walut z walutą silnego partnera. Przykładem takich rozwiązań jest sztywne powiązanie z marką niemiecką m.in. szylinga austriackiego i guldena holenderskiego przed wprowadzeniem euro, a także obecne sztywne powiazanie kursu korony duńskiej z kursem euro. Tego typu rozwiązanie daje możliwość w sytuacji awaryjnej szybkiego „odwiązania” waluty od waluty partnera i uwolnienie kursu lub dokonanie jednorazowej korekty. Oczywiście, po to, by takie „odwiązanie” waluty było w praktyce możliwe bez dramatycznych perturbacji gospodarczych, konieczne są rozwiązania systemowe przeciwdziałające powszechnemu denominowaniu kontraktów w walucie zagranicznego partnera.

Drugim dopuszczalnym mechanizmem kursowym po rozpadzie strefy euro mógłby być mechanizm wzorowany na Europejskim Systemie Monetarnym (ESM) z 1979 roku. W systemie tym możliwe byłoby wygaszanie zmienności kursu waluty, ustalenie przedziałów wahań, czy tez obrona wyznaczonego poziomu kursu (a raczej zapobieżenie dalszej deprecjacji słabej waluty) poprzez zobligowanie państw z silną walutą do udzielania nieograniczonego wsparcia w postaci interwencji na rynku walutowym (a nawet do transferu rezerw walutowych, czego nie udało się dokonać w oryginalnym ESM). W systemie takim ciągle możliwa byłaby, tak zresztą, jak we wspomnianym ESM, zmiana wyznaczonych przedziałów zmienności kursów, jeśli zaistniałyby okoliczności (nierównowagi bilansów płatniczych, wzrost inflacji) uniemożliwiające obronę ustalonych poziomów. Możliwa byłaby również renegocjacja ustalonych centralnie kursów walut[35]/. Mechanizm taki, ze względu na możliwość systematycznej zmiany kursów centralnych, wolny byłby od wad rozwiązań sugerujących jednorazową rewizję kursów parytetowych w ramach istniejącej strefy euro[36]/.

Historia poszukiwania metod koordynacji walutowej się nie skończyła i będą prawdopodobnie powstawały nowe podejścia pozwalające lepiej „oswoić” płynny kurs walutowy z celami stabilizacji makroekonomicznej oraz koordynacji międzynarodowej, bądź też rozwiązania zwiększające efektywność funkcjonowania systemu przedziałów walutowych.

Nasze uwagi w niniejszym rozdziale służą przede wszystkim temu, by uzasadnić pogląd, że istnieją alternatywy dla systemu jednej waluty w Europie. Nie są one doskonałe, lecz naszym zdaniem są znacznie bezpieczniejsze dla pomyślności gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej Europy, niż rozwiązania, które wydają się proste i idealne, takie jak system oparty o parytet złota lub system jednej waluty europejskiej. Warto przypomnieć, że pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej, może się odbywać w ramach systemu walutowego, który nie jest perfekcyjny, a takim był system z Bretton Woods w latach 1945-1970. Natomiast próby wprowadzenia doskonałego systemu walutowego grożą katastrofą społeczną i ekonomiczną. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona sytemu jednej waluty w Europie.

IX.             Ostrzeżenia i argumenty przeciwko dekompozycji strefy euro

W tym rozdziale odnosimy się do popularnych argumentów i ostrzeżeń przed dekompozycją strefy euro.

Argument ekonomicznej katastrofy

Według niektórych opinii rozwiązanie strefy euro musi doprowadzić do ekonomicznej katastrofy. Ekonomiści szwajcarskiego banku UBS szacują, że dla zagrożonej gospodarki (z grupy PIIGS[37]) wystąpienie ze strefy euro spowoduje w pierwszym roku straty odpowiadające 40-50% PKB, a w przypadku gospodarki silnej, takiej jak Niemcy, wyjście ze strefy euro oznaczać będzie straty wysokości 20-25% PKB[38]/. Wnioski ekonomistów UBS są efektem przyjętych założeń, że wyjście kraju ze strefy euro spowoduje rozpad jednolitego rynku (lub odcięcie wychodzącego kraju od tego rynku), wprowadzenie barier celnych i dramatyczne załamanie handlu. Wnioski będą zupełnie inne, jeśli przyjmiemy, że następuje uporządkowane rozwiązanie strefy euro i jednolity rynek zostaje utrzymany. Ponadto, ekonomiści UBS nie porównują kosztów wyjścia ze strefy euro z kosztami, jakie będzie trzeba ponieść w przypadku pozostawania w strefie euro. Na przykład w swoim rachunku kosztów wyjścia Niemiec ze strefy Euro uwzględniają koszty 50-procentowej redukcji długu Grecji, Portugalii i Irlandii, tak jakby koszty takie występowały tylko w wariancie wyjścia Niemiec ze strefy Euro. Tymczasem, jeżeli strefa euro zostanie utrzymana, to koszty niewypłacalności krajów PIIGS (na razie Grecji) tez trzeba będzie ponosić, a naszym zdaniem będą one znacznie większe niż mogą być w wariancie kontrolowanego wyjścia Niemiec ze strefy Euro.

Ekonomiści UBS ponadto przyjmują, że jest możliwe przezwyciężenie kryzysu strefy euro, a obrona jednolitej waluty nie zagraża przyszłości UE i jednolitego rynku.

Nie odmawiamy nikomu prawa przyjmowania powyżej przedstawionych założeń i przekonania, że rozwiązanie strefy byłoby katastrofą. Za nieporozumienie uważamy jednak powoływanie się na szacunki ekonomistów UBS jako obiektywne uzasadnienie dla tezy o szkodliwości rozwiązania strefy euro. Teza o szkodliwości rozwiązania strefy euro wynika już wprost z samych przyjmowanych założeń, niezależnie od tego, czy szacunki liczbowe są wiarygodne. Jest oczywiste, że przy założeniach, jakie przyjmują ekonomiści UBS, rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby sensu.

Naszym zdaniem, prawdopodobieństwo skutecznego rozwiązania obecnego kryzysu bez przebudowy strefy euro jest mało prawdopodobne ze względu na brak dostępności skutecznych instrumentów, o czym pisaliśmy wyżej. Uważamy ponadto, że nawet w przypadku zrealizowania się bardzo optymistycznego scenariusza utrzymania strefy euro dzisiaj, będzie ona podatna na kolejne kosztowne perturbacje w przyszłości, ponieważ Europa nie jest optymalnym obszarem walutowym. Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez jednej waluty i funkcjonowały tak z powodzeniem przed wprowadzeniem euro. Proponujemy, aby dekompozycję strefy euro przeprowadzić w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie wprowadzić mechanizm koordynacji walutowej, który umożliwi ograniczenie skali aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym. Dekompozycja strefy euro, przy utrzymaniu UE i jednolitego rynku, może relatywnie poprawić sytuację krajów PIIGS, co umożliwi im wzrost gospodarczy. Taki sposób rozwiązania problemów krajów PIIGS przyniesie korzyści dla wszystkich krajów strefy euro w porównaniu do wariantu niebezpiecznej kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”.

Niebezpieczeństwo aprecjacji nowej waluty niemieckiej i recesji w Niemczech

 

Jak dotąd, przedsiębiorstwa niemieckie są głównym beneficjentem wprowadzenia euro. W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2 % PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Ten olbrzymi wzrost niemieckiej nadwyżki handlowej o kwotę 133 mld euro między rokiem 1999 a 2007 był efektem wzrostu nadwyżki w handlu wewnątrz strefy euro. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec, a także Holandii i Austrii (łącznie o 166 mld euro), towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro.

Sytuacja, w której Niemcy osiągają wysoką nadwyżkę handlową, a kraje mniej konkurencyjne generują duży deficyt handlowy i pogrążają się w zapaści ekonomicznej, jest na dłuższą metę nie do utrzymania, chyba, że Niemcy będą bezpośrednio lub pośrednio finansowały te deficyty. Jeżeli przywództwo Niemiec doprowadzi do zamierzonego wprowadzenia zdrowych zasad makroekonomicznych w strefie euro, to efektem tego będzie również zmniejszenie deficytów handlowych mniej konkurencyjnych krajów, co z kolei oznaczać będzie zmniejszenie nadwyżki Niemiec, chyba, że w tym czasie wzrośnie istotnie nadwyżka handlowa całej strefy euro. Możliwe są różne scenariusze wydarzeń, lecz naszym zdaniem najbardziej prawdopodobne jest, że utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej, a w przypadku chaotycznego rozpadu strefy euro, zrównoważenie obrotów nastąpi najprawdopodobniej w sytuacji głębokiego załamania gospodarczego, które dotknie całą Europę, w tym Niemcy. Uwzględniając te ryzyka, z punktu widzenia Niemiec racjonalna jest kontrolowana dekompozycja strefy euro i przejście do mechanizmu walutowego, który wszystkim krajom UE stworzy szanse wzrostu gospodarczego i nie będzie generował zagrożeń dla trwałości UE i jednolitego rynku. Przyspieszenie wzrostu niekonkurencyjnych krajów strefy euro i związane z tym zwiększenie wolumenu handlu międzynarodowego, stwarza szanse na zrównoważenie wewnątrzeuropejskich obrotów w warunkach wzrostu gospodarczego w Europie i w Niemczech, nawet jeśli towarzyszyć temu będzie umocnienie nowej niemieckiej waluty. W przypadku wychodzenia Niemiec ze strefy euro celowe będą uzgodnienia między bankami centralnymi w celu zapobieżenia nadmiernej aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

Obawa przed osłabieniem pozycji Europy wobec USA, Chin i Indii

Argumentem, który przemawia do wielu obserwatorów, jest to, że rezygnacja ze wspólnej waluty osłabi pozycję UE wobec potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Euro jest dziś jedną z najważniejszych walut świata, natomiast waluta żadnego z poszczególnych krajów Europy nie będzie miała podobnego statusu. Cytowani ekonomiści UBS stwierdzają, że po rozpadzie strefy euro poszczególne kraje europejskie, nawet te największe, będą ledwie słyszalne na arenie międzynarodowej[39]/.

Pogląd, że rezygnacja ze wspólnej waluty obniży pozycję Europy, jest słuszny pod warunkiem, że wspólna waluta nie osłabia Europy. Jeżeli jednak istnienie wspólnej waluty hamuje rozwój gospodarczy i grozi konfliktami zagrażającymi istnieniu Unii Europejskiej, jednolitego rynku i pokojowej współpracy w Europie, to z pewnością nie będzie czynnikiem umacniającym międzynarodową pozycję Europy, lecz wręcz przeciwnie, będzie tę pozycję osłabiać. Unia Europejska z wieloma walutami narodowymi, lecz dobrze funkcjonującym jednolitym rynkiem oraz zasadami współpracy stwarzającymi wszystkim państwom członkowskim dobre perspektywy rozwoju, będzie miała silniejszą pozycję międzynarodową niż UE z jednolitą walutą, lecz sparaliżowana przez stagnację gospodarczą, problemy i konflikty wewnętrzne, i poszukująca pomocy zewnętrznej nie tylko w USA, lecz również w Chinach, a w przyszłości pewnie i w Indiach.

X.    Co może się zdarzyć w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro

W tym rozdziale omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”/deflacji: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony scenariusz optymistyczny, w którym kryzys strefy euro zostanie rozwiązany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących: 1) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku zewnętrznych impulsów wzrostu wskutek ożywienia w gospodarce światowej 2) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej 3) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu w skutek znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Długotrwała zapaść gospodarcza i społeczna zagrożonych państw strefy euro

Kontynuacja polityki „wewnętrznej dewaluacji” będzie powodować zapaść gospodarczą w zagrożonych krajach strefy euro.

Stanisław Gomułka ocenia, że zacieśnienie fiskalne stosowane w Grecji, będące jednocześnie warunkiem uzyskania zewnętrznej pomocy, spowoduje prawdopodobnie spadek PKB o około 20% i utrzymywanie stopy bezrobocia na poziomie 20-25% przez kilka lat[40]/.

Martin Feldstein, były szef doradców ekonomicznych Prezydenta Reagana, uważa, że usiłowanie ograniczenia deficytu na rachunku obrotów bieżących we Włoszech, Hiszpanii i Francji poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji” spowodowałoby dekadę wysokiego bezrobocia i spadającego PKB, co byłoby strategią politycznie niebezpieczną i oznaczającą ekonomiczne marnotrawstwo[41]/.

Recesja w zagrożonych gospodarkach pogarszać będzie perspektywy spłaty ich zadłużenia. Powodowało to będzie konieczność kontynuacji programów bezpośredniego wsparcia finansowego lub wsparcia pośredniego przez Europejski Bank Centralny w odniesieniu do Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Rosnąć będą napięcia polityczne w zagrożonych krajach, a także napięcia między krajami i wzajemne negatywne sentymenty między narodami. Społeczeństwa krajów mających nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących (przede wszystkim Niemcy) odczuwać będą i coraz głośniej wyrażać rosnące zdegustowanie niezdolnością krajów deficytowych (Grecja, Portugalia, Hiszpania i Włochy) do uporządkowania swoich gospodarek i będą coraz głośniej wyrażały niechęć do udzielania im wsparcia finansowego. Z kolei kraje deficytowe będą coraz częściej oskarżały kraje nadwyżkowe o to, że są beneficjentami i częściowo sprawcami ich kłopotów. Kolejnymi etapami zaostrzenia kryzysu może być wyraźne rozszerzenie grupy zagrożonych krajów o Belgię i Francję.

 

Ryzyko kryzysów politycznych i niekontrolowanego opuszczania strefy euro

 

Dynamika polityczna kryzysu wymknąć się może spod kontroli na poziomie poszczególnych krajów i na poziomie strefy euro i Unii Europejskiej. Poszczególne zagrożone kraje mogą stracić zdolność do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” w wyniku wyborów lub upadku rządu pod wpływem demonstracji i rozruchów ulicznych, tak jak to się stało w Argentynie w 2001 roku. Pozostałe kraje będą musiały zgodzić się na rozluźnienie wymagań i kontynuację wsparcia lub zaakceptować niewypłacalność kolejnych zagrożonych krajów. Niewypłacalność kolejnych krajów powodować będzie straty w bilansach banków i konieczność udzielania im wsparcia publicznego, co pogarszać będzie sytuację fiskalną kolejnych krajów. Jednocześnie straty banków i ich problemy kapitałowe powodować będą dalsze zacieśnienie polityki kredytowej, przyczyniając się do hamowania gospodarki i rozszerzania się recesji. Rosnąć będzie nacisk na zwiększanie zakresu zaangażowania Europejskiego Banku Centralnego, a jednocześnie opór niemieckiej opinii publicznej przed ”psuciem” euro i coraz dalszym odchodzeniem ECB od dobrych wzorów Bundesbanku. W tej sytuacji może dojść do niekontrolowanego opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów.

Kraj, który w wyniku straty zdolności do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” utraci wsparcie pozostałych krajów strefy euro, ogłosi częściową niewypłacalność i nie będzie w stanie pozyskać środków na sfinansowanie niezbędnych wydatków, może zostać zmuszony do rozpoczęcia emisji własnej waluty, co może być poprzedzone emisją różnych form quasi pieniądza do regulowania zobowiązań wewnętrznych i wypłacania wynagrodzeń w sektorze publicznym.

 

Na emisję własnej waluty zdecydować się może również kraj z grupy gospodarek nadwyżkowych, który utraci zdolność do tolerowania psucia euro i rosnących kosztów fiskalnych wspierania zagrożonych gospodarek strefy euro.

W przypadku opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów nasilać się będą wzajemne oskarżenia i negatywne sentymenty. Prawdopodobne będą retorsje w postaci barier dla handlu niszczących jednolity rynek. W takim przypadku prawdopodobne jest pogłębienie załamania gospodarki i nasilenie konfliktów wewnątrzkrajowych i międzypaństwowych w Europie.

Możliwość przezwyciężenia kryzysu i przetrwania strefy euro

Pomimo, iż proponowane dotychczas metody rozwiązania kryzysu zadłużeniowego i reanimacji strefy euro mają bardzo ograniczoną szansę doprowadzić do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów i naprawy ich bilansów płatniczych na tyle szybkiej, by uniknąć zaostrzania recesji i dalszej eskalacji kryzysu zadłużeniowego, to istnieje szansa przetrwania strefy euro w obecnej formie. Może to być efektem wystąpienia rozmaitych sprzyjających czynników.

Kryzys strefy euro może zostać powstrzymany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących, takich jak: zewnętrzne impulsy wzrostu wskutek silniejszego niż się obecnie oczekuje ożywienia w gospodarce światowej, istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość nadwyżki handlowej lub lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Silne ożywienie w gospodarce światowej umożliwiłoby, przy utrzymaniu wewnętrznej nierównowagi w strefie euro, osiągnięcie na tyle wysokiego wzrostu, by zneutralizować negatywne krótkookresowe skutki polityki „wewnętrznej dewaluacji” w słabszych krajach. Ułatwiłoby to zagrożonym krajom wyjście z pętli deflacyjnej i pętli zadłużenia, zwiększając szansę na przetrwanie strefy euro. Pojawienie się silnego i nie epizodycznego zewnętrznego impulsu wzrostowego nie jest dzisiaj generalnie scenariuszem bardzo prawdopodobnym wobec wciąż niezakończonego procesu ograniczania nadmiernego zadłużenia gospodarki prywatnej w USA oraz ryzyka silniejszego hamowania jednego z silników globalnego wzrostu, czyli gospodarki chińskiej.

Podobny jak globalne ożywienie skutek dla strefy euro przyniosłoby istotne i względnie trwałe osłabienie europejskiej waluty[42]/. W sytuacji istotnej deprecjacji euro i wygenerowania dużej nadwyżki handlowej przez strefę euro jako całości, mniej konkurencyjne kraje strefy mogły mieć nadwyżki obrotów handlu zagranicznego mimo utrzymywania się deficytów w ich obrotach w ramach strefy euro. Nie bez znaczenia jest przy tym stosunkowo wysoki udział wymiany handlowej z państwami spoza strefy euro w przypadku krajów peryferii, co zwiększać będzie pozytywne skutki osłabienia euro dla ich bilansu handlowego. Szansę na istotną deprecjację euro dotychczas zmniejszały z jednej strony polityka słabego dolara prowadzona przez amerykański bank centralny, z drugiej strony zaś powszechne ściąganie kapitału z pozaeuropejskich banków zależnych przez europejskie grupy bankowe, co  – podobnie jak w przypadku Japonii po wydarzeniach w Fukushimie – prowadziło do paradoksalnego umocnienia waluty obszaru przechodzącego kryzys.

Rozwiązanie kryzysu strefy euro byłoby oczywiście znacznie bardziej prawdopodobne, gdyby polityka „wewnętrznej dewaluacji” przyniosła lepsze niż oczekujemy efekty w zakresie przywracania konkurencyjności. Nie można wykluczyć takiego przebiegu wydarzeń, choć naszym zdaniem przedstawione w poprzednich rozdziałach przykłady nie dają podstaw do takich nadziei.

Reasumując, nie można wykluczyć, że kombinacja wymienionych wyżej czynników lub któryś z tych czynników samodzielnie umożliwi przezwyciężenie obecnego kryzysu i strefa euro przetrwa. Fakt, że strefa euro przetrwa obecny kryzys nie musi jednak oznaczać, że będzie to kryzys ostatni. W przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność, będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

Zakończenie

Unia Europejska i jednolity rynek europejski to wielkie osiągniecia, których warto i trzeba bronić. Wprowadzenie euro, mimo najlepszych intencji, okazało się natomiast błędem, z którego należy się wycofać. Istnienie jednolitej waluty jest trudne do pogodzenia z dotychczasową filozofią integracji europejskiej, której celem było tworzenie wszystkim państwom członkowskim warunków dla pomyślnego rozwoju. Tymczasem przynależność do strefy euro pozbawia państwo członkowskie możliwości wykorzystania w sytuacji kryzysowej najskuteczniejszego instrumentu dostosowawczego, jakim jest korekta kursu walutowego. Kraj członkowski strefy euro, który z jakichś powodów utraci konkurencyjność, znajduje się w pułapce. Wyjście takiego kraju ze strefy euro grozi paniką bankową, zaś pozostawanie w strefie euro skazać może na długotrwałą recesję. Świadomość ryzyka wpadnięcia w taką pułapkę zmniejsza szanse na dalsze rozszerzanie strefy euro, nawet w optymistycznym wariancie opanowania obecnego kryzysu. Póki istnieje strefa euro, będziemy mieli w UE do czynienia z podziałem na trzy grupy krajów: kraje strefy euro mające zadawalającą konkurencyjność, zagrożone kraje strefy euro zmagające się z recesją oraz kraje znajdujące się poza strefą euro i niespieszące się do tego, by do niej wstąpić. Będzie to swoista „Europa trzech prędkości”. Kontrolowana dekompozycja strefy euro uwolni z pułapki tych, którzy w nią wpadli, zapobiegnie nieobliczalnym konsekwencjom niekontrolowanego rozpadu strefy euro, umożliwi zachowanie UE i jednolitego rynku i pozwoli UE skoncentrować wysiłki na nowych wyzwaniach. Takim projektem dającym nowy impuls rozwojowy może być utworzenie wspólnego obszaru celnego z USA[43]/.

Operacja kontrolowanej dekompozycji strefy euro może nastąpić tak szybko, jak tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że euro i Unia Europejska to nie to samo i że Unia Europejska i jednolity rynek bez euro mogą istnieć i stanowić wielką wartość dla państw i narodów europejskich oraz uzgodnione zostaną zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


Autorzy

Stefan Kawalec

Ekonomista, absolwent wydziału matematyki Uniwersytetu Warszawskiego. Prezes zarządu firmy doradczej Capital Strategy Sp. z o.o., członek rad nadzorczych spółek Kredyt Bank S.A. i Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A., były wiceminister finansów.

Ernest Pytlarczyk

Doktor nauk ekonomicznych, Główny Ekonomista BRE Banku S.A., kieruje zespołem wielokrotnie nagradzanym za najlepsze prognozy makroekonomiczne gospodarki polskiej. W przeszłości pracował jako analityk rynków finansowych w Instytucie Cykli Koniunkturalnych na Uniwersytecie w Hamburgu, w banku centralnym Niemiec we Frankfurcie i w Banku Handlowym w Warszawie.


[1]/ System, w którym bank emisyjny gwarantował wymianę emitowanej waluty na złoto według stałego parytetu.

[2]/ Karl Polanyi, „The Great Transformation”, Reinhert, New York 1944.

[3]/ Barry Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Princeton University Press 2008, str. 29-31 i 230.

[4]/ Barry Eichengreen, „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”,  Oxford University Press 1995, str. 6.

[5] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. , str. 30.

[6] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Op. cit. str. 230.

[7]/ John Maynard Keynes, „The Economic Consequences of Mr. Churchill” 1925, w: John Maynard Keynes, „Essays in Persuasion”, Macmillan and Co, London 1933, s. 244-270.

[8]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57.

[9]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57

[10]/ Liaquat Ahamed, „Lords of Finance. The Bankers Who Broke the World”, The Penguin Press, New York 2009.str. 376.

[11]/ L. Ahamed, op. cit.,  str. 429-430.

[12]/ L. Ahamed, op. cit.. str. 383.

[13]/ Por. B. Eichengreen , „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”, op. cit.

[14]/  B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit., str. 87.

[15]/ Por. Mario Blejer and Guillermo Ortiz, “Latin lessons”, The Economist, 18.02.2012.

[16]/  http://pl.wikipedia.org/wiki/Zjednoczenie_Niemiec

[17]/ Heinz Jansen, „Transfers to Germany’s eastern Länder: a necessary price for convergence or a permanent drag?”, ECFIN Country Focus (Economic analysis from the European Commission’s Directorate-General for Economic and Financial Affairs), Volume 1, Issue 16, 8.10.2004. W poszczególnych latach w okresie 1991-2002 roczne transfery netto stanowiły między 4,6% a 7,7% PKB Niemiec i miedzy 26% a 45% PKB Niemiec Wschodnich.

[18]/ Por. Helmut Seitz, “The economic and fiscal consequences of German Unification”, Technical University Dresden, Germany, Faculty of Business and Economics, Institute for Applied Public Finances and Fiscal Policy. Presentation at the conference on German Unification University of Haifa, January 21st. – 22nd, 2009.

[19]/ Daniele Franco, „L’economia del Mezzogiorno” w: „Il Mezzogiorno e la politica economica dell’Italia”, Seminari e convegni, Banca d’Italia, lipiec 2010, nr 4, str. 5.

[20]/ Por. Gianfranco Viesti et al., “Convergence among Italian Regions, 1861-2011”, Quaderni di Storia Economica, Banca d’Italia, październik 2011, nr 21, str. 67.

[21]/ Por. D. Franco, op. cit., str. 3.

[22]/ Catriona Purfield and Christoph Rosenberg, “Adjustment under a Currency Peg: Estonia, Latvia and Lithuania during the Global Financial Crisis 2008–09”, IMF Working Paper WP/10/213, International Monetary Fund, Washington, September 2010.

[23]/ Por. Zsolt Darvas, „A Tale of Three Countries: Recovery after Banking Crises”, Corvinus University of Budapest, Department of Mathematical Economics and Economic Analysis, Working Paper 2011/6, 20 December 2011.

[24]/ Z. Darvas, op. cit..

[25]/ Por. Roberto Perotti, “The ‘Austerity Myth’: Gain Without Pain?”, NBER Working Paper 17571, National Bureau of Economic Research, Cambridge, Massachusetts, November 2011.

[26]/ Edmund Wnuk-Lipiński, „Świat międzyepoki. Globalizacja, demokracja, państwo narodowe”, Wydawnictwo ZNAK, Instytut Studiów Politycznych PAN, Krąków 2004. Str. 167.

[27]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. Str. 164.

[28]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. str. 180.

[29]/ Por. Mirosław Czech, „Ja nacjonalista”, Gazeta Wyborcza, 5-6 listopada 2011. Tytuł tekstu publicysty „Gazety Wyborczej” i byłego działacza Unii Demokratycznej i Unii Wolności jest formą prowokacji. Czech pisze w tym samym tekście: „Jak byłem demokratycznym liberałem (z tęskniącym spojrzeniem ku społecznej gospodarce rynkowej), tak pozostałem. Nacjonalistą jestem z europejska. Nie uważam by nadchodził  kres państwa narodowego i w Europie zapanowała kosmopolityczna wspólnota jako podstawa rozwoju demokracji. Więź narodowa i państwowa oparta na tożsamości obywateli oraz wieloetnicznym i wieloreligijnym dziedzictwie nie zaniknie. Będzie osnową integrującej się Europy.”

[30]/ W Argentynie w 2001 roku zamrożenie depozytów bankowych sprowokowało rozruchów, które doprowadziły do ustąpienia prezydenta i rządu oraz ogłoszenia niewypłacalności kraju.

[31]/ Rozwiązanie tego typu proponuje niemiecki historyk Hans-Joachim Voth. W wywiadzie dla „Spiegla”, w odpowiedzi na pytanie jak będzie wyglądała Europa za pięć lat, Voth mówi: „Mogę wyobrazić sobie świat z okrojoną strefą euro, do której należą Francja, Włochy, kraje śródziemnomorskie, i może też Belgia. Poza tym będzie stara strefa marki niemieckiej, do której należeć będą Niemcy, Austria, Holandia, może też Dania, i być może Finlandia, które nie będą miały problemu z utrzymaniem podobnej polityki pieniężnej jak Niemcy. Podobne warunki mieliśmy w czasach Europejskiego Mechanizmu Kursów Walutowych ERM. To było optymalne rozwiązanie, tylko potem porzuciliśmy je na rzecz euro.” Por. „Europa to więcej niż euro”,  31.08.2011 – http://waluty.onet.pl/europa-to-wiecej-niz-euro,18893,4835536,1,prasa-detal

[32] Por. B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 49-55.

[33]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 186.

[34]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 232.

[35]/ W pierwszych latach istnienia ESM centralnie ustalone poziomy kursów były modyfikowane średnio co osiem miesięcy.

[36]/ Propozycję takiego rozwiązania problemów strefy euro przedstawił Krzysztof  Rybiński: http://www.rybinski.eu/?p=2999&lang=all. Jednorazowa zmiana kursów parytetowych wewnątrz strefy euro nie wyklucza jednak ponownego, wraz z upływem czasu, narastania nierównowagi w bilansach płatniczych.

[37]/ Skrót złożony z pierwszych liter angielskich nazw następujących krajów: Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja i Hiszpania.

[38]/ Stephane Deo, Paul Donovan, and Larry Hatheway, “Euro break-up – the consequences”, UBS Global Economic Research, London,  6.09.2011.

[39]/  S. Deo, P. Donovan, and L. Hatheway, “Euro break-up  –  the consequences”, op. cit.

[40]/ Stanislaw Gomulka, “Perspectives for the Euroland, Short Term and Long Term”, Polish Quarterly of International Affairs, no 2/2012. March 2012. Forthcoming. Gomułka uważa, że takie kosztowne społecznie dostosowanie będzie miało również pozytywne skutki: przywrócenie konkurencyjności w wyniku obniżenia kosztów płac, poprawę salda handlu zagranicznego, a także utrwalenie w pamięci (instill in te memory) dla społeczeństwa i elit politycznych konieczności dbania o stabilność finansową.

[41]/  Martin Feldstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, Financial Times, 19.12.2011. Por. http://blogs.ft.com/the-a-list/2011/12/19/a-weak-euro-is-the-way-forward/#ixzz1h6vdpDrY

[42]/ Deprecjację euro jako receptę na uratowanie strefy euro przywołał Martin Feldstein. Por. M.Fedstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, op. cit.

[43]/ Postulat utworzenia do roku 2025 wolnego obszaru celnego obejmującego Unię Europejską i USA sformułowany został w raporcie: „The Case for Renewing Transatlantic Capitalism”, Edited by Paweł Świeboda and Bruce Stokes, Warsaw, March 2012, Report by a High Level Group convened by demosEUROPA – Centre for European Strategy (Warsaw), the German Marshall Fund of the United States (Washington DC), Notre Europe (Paris), Stiftung Wissenschaft und Politik (Berlin) and European Policy Centre (Brussels).

Polityka europejska rządu Donalda Tuska – bilans dwóch lat działań :)

Polityka europejska jest obecnie jedną z najmniej kontrowersyjnych spraw, którymi zajmuje się nasz rząd. W przeciwieństwie do dyskusji wokół hazardu, deficytu budżetowego czy zmniejszenia wpłat do OFE sprawy europejskie nie budzą tak ogromnych emocji. Także społeczeństwo wydaje się w większości akceptować główne założenia działań rządu Tuska na arenie europejskiej. Politykę zagraniczną rządu (badania rzadko wyodrębniają samą politykę „europejską”) dobrze lub zadowalająco ocenia ponad 70 proc. społeczeństwa (wg październikowych badań CBOS). Brak emocjonującego sporu nie oznacza jednak, że decyzje zapadające w polityce zagranicznej o kontekście europejskim, nie będą miały wymiernych rezultatów w przyszłości. Dlatego warto przyjrzeć się dokładniej skuteczności polskiego rządu w tej dziedzinie i dokonać próby oceny prowadzonych działań. Poniżej przedstawię subiektywny katalog pozytywnych i negatywnych aspektów polityki europejskiej premiera Tuska, jego ministrów i całej

administracji rządowej.

Co na plus?

Wyraźna poprawa reputacji i znaczenia Polski na scenie europejskiej

Obecny wizerunek naszego kraju może się co prawda wydawać pozytywny nieco na wyrost, ponieważ wyraźnie kontrastuje z sytuacją, która miała miejsce w latach 2005-2007. Wtedy to Polska (nie wchodząc już w dyskusję, czy słusznie) pozwoliła sobie przypiąć łatę europejskiego hamulcowego, który nie potrafi umiejętnie upomnieć się o swoje sprawy za pomocą uznanych w Unii Europejskiej metod, ale nieustannie grozi wetem. Obecnie mało zaszczytną rolę europejskiego kozła ofiarnego przejęły inne kraje (np. Czechy). Stało się tak pomimo faktu, że to prezydent Kaczyński bardzo długo zwlekał z dokończeniem procedury ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego. Sprawa ta od pewnego czasu nie budziła już jednak ogromnych emocji w Europie. Zauważmy także, że sprzeciw wobec niektórych dyskutowanych ostatnio na forum unijnym rozwiązań wcale nie był wyrażany przez stronę polską rzadziej, niż za poprzedniej kadencji naszego parlamentu. Wystarczy przypomnieć negocjacje dotyczące unijnej polityki energetyczno-klimatycznej, czy też ram udzielenia wsparcia w ograniczeniu misji CO2 państwom uboższym. Wszystko to zostało jednak zrobione z o wiele większą sprawnością negocjacyjną. Rezultaty, zarówno dla losów samej sprawy, jak też pozycji i wizerunku Polski, były dużo lepsze.

Uwzględnienie przez UE polskich interesów przy wdrażaniu nowej polityki energetyczno-klimatycznej

Udało się przekonać Wspólnotę do takiego systemu wprowadzania ograniczeń w emisji CO2, który nie spowoduje gwałtownego spadku konkurencyjności polskiego przemysłu, opartego w dużej części na spalaniu surowców emitujących znaczne ilości tego gazu. Obecny rząd stara się również aktywnie, aby o zakresie wsparcia w ograniczaniu emisji gazów cieplarnianych dla krajów ubogich przez poszczególne państwa UE nie decydowała wyłącznie ilość oddawanego do atmosfery CO2, ale również poziom PKB.

Partnerstwo Wschodnie

Rozwija się ono, jak do tej pory, o wiele dynamiczniej niż np. Europejska Polityka Sąsiedztwa, która została zaprezentowana już w 2003 roku, a dotychczas nie osiągnęła zamierzonych efektów. Poprzez zaproponowanie Partnerstwa, Polska zaznaczyła wewnątrz Unii Europejskiej, że w jej polityce globalnej należy szczególnie pamiętać o wschodnich sąsiadach. Bardzo ważny jest również fakt, że Partnerstwo jest pierwszą poważną „pozytywną” inicjatywną polskiego rządu w ramach UE. W ten sposób udowadniamy, że nasza aktywność nie ogranicza się jedynie do groźby blokowania i wetowania, ale zamierzamy wychodzić z własnymi propozycjami. Aby Partnerstwo zakończyło się sukcesem, należy popracować nad większym zaangażowaniem innych krajów w uczestnictwo w tym projekcie. Nie będzie dobrze, jeżeli pozostanie ono wyłącznie polską inicjatywą. Przydałoby się przede wszystkim zaangażowanie partnerów z Europy Zachodniej. Tym bardziej, że Szwecja, która razem z Polską wystąpiła z propozycją Partnerstwa, na razie wycofała się z jego aktywnego wspierania, chcąc zachować neutralność podczas sprawowanej aktualnie prezydencji. Pożądany jest zwłaszcza większy udział ze strony Niemiec.

Przygotowania Polski do prezydencji w Unii Europejskiej w 2011 roku

Pomijając wyzwania polityczne, jest to bez wątpienia ogromne przedsięwzięcie logistyczne i merytoryczne. Przygotowania do prezydencji powinny być prowadzone równolegle w trzech kwestiach: pierwsza z nich dotyczy kierunków politycznych naszej prezydencji. Chodzi przede wszystkim o określenie jej priorytetów, najważniejszych spraw, na które Polska będzie chciała zwrócić uwagę w drugim półroczu 2011 roku. Priorytety te zostały już określone przez Radę Ministrów na początku tego roku, należą do nich: budżet UE na lata 2014-20, Partnerstwo Wschodnie, bezpieczeństwo energetyczne i Strategia dla Morza Bałtyckiego. Na obecnym etapie konieczne są prace nad uszczegółowieniem poszczególnych priorytetów, włączenie do debaty na ich temat szerszego grona ekspertów i organizacji pozarządowych. Po drugie, musimy zadbać o dobre wyszkolenie kadr i pracowników administracji, którzy będą odpowiadać za przygotowanie i przebieg prezydencji. Wbrew pozorom wcale nie jest to łatwe zadanie. Liczba specjalistów jest ograniczona, a spora część z nich pracuje już w instytucjach unijnych. Dlatego należy zatroszczyć się także, z odpowiednim wyprzedzeniem, o dokształcenie obecnych funkcjonariuszy służby cywilnej.

Po trzecie, prezydencja jest poważnym przedsięwzięciem logistycznym. Na szereg planowanych spotkań trzeba znaleźć odpowiednią infrastrukturę konferencyjną, zaplecze hotelowe, transportowe. Odpowiednią bazę najczęściej rezerwuje się z kilkunastomięsięcznym wyprzedzeniem, należy także pamiętać o skomplikowanych procedurach przetargowych. Oznacza to, że sprawa wymaga konkretnych działań już w tym roku. Według informacji napływających z UKIE przygotowania do prezydencji ruszyły już jakiś czas temu. Priorytety i stan przygotowań zostały omówione przez rząd, trwają rekrutacje potrzebnego personelu, odpowiednie szkolenia, działania logistyczne. Wydaje się więc, że z punktu widzenia administracyjnego i logistycznego nie zostajemy w tyle. Część rzeczy jest u nas rozpoczynana z większym wyprzedzeniem niż w kilku innych państwach członkowskich, które w ostatnich latach sprawowały prezydencję. oczywiście jest za wcześnie, aby ocenić efekty podejmowanych przedsięwzięć. Znaczna część z nich uwidoczni swoje rezultaty dopiero w trakcie prezydencji lub zaledwie chwilę wcześniej. I do tego czasu należy powstrzymać się z ostatecznymi komentarzami. Warto zwrócić także uwagę, że nawet bardzo dokładne i porządne przygotowania administracyjno-logistyczne mogą pogrzebać sukces prezydencji, jeżeli pojawią się przeszkody polityczne. Widać tutaj przede wszystkim dwa niebezpieczeństwa. Po pierwsze, na okres prezydencji zaplanowane są wybory parlamentarne w Polsce. Kampania wyborcza może w znacznej mierze utrudnić skoncentrowanie się na prezydencji. Warto byłoby więc rozważyć możliwość przeprowadzenia wyborów nieco wcześniej, np. wiosną 2011 roku. Oczywiście do tego konieczne jest samorozwiązanie Sejmu, a więc zgoda największych ugrupowań politycznych. Nie wiadomo też, jak na sprawowanie prezydencji wpłynęłaby ewentualna
zmiana rządu. Czy spowoduje to nagłe roszady w odpowiedzialnych sztabach ? W jaki sposób nowy premier, ministrowie będą w stanie szybko wdrożyć się w związane z tym sprawy? Drugim zagrożeniem są zmiany wynikające z wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego. Nie został w nim szczegółowo określony np. podział kompetencji pomiędzy władzami państwa sprawującego w danym czasie prezydencję, a przewodniczącym Rady Europejskiej (tzw. „Prezydentem” UE). Najprawdopodobniej dopiero praktyka ukształtuje ostatecznie rolę tych podmiotów na unijnej scenie. Dlatego tez trudno dzisiaj przewidzieć, jakie dokładnie polski rząd będzie miał kompetencje.

Niewielki progres w relacjach z Rosją

Stosunki polsko-rosyjskie w najbliższych latach nigdy nie będą dobre, ponieważ obydwa kraje mają przynajmniej kilka sprzecznych strategicznych celów geopolitycznych i gospodarczych. Układy z Rosją mogą być co najwyżej poprawne. Nie oznacza to jednak, konieczności pogoni za konfrontacją, tym bardziej że Rosjanie są bardzo czuli na punkcie prestiżu. Polska, która ma słabszy potencjał polityczny niż Rosja, siłą nie jest w stanie dużo uzyskać. Oczywiście nie powinniśmy ustępować w sprawach, które są dla nas ważne. Każdą z nich można jednak próbować załatwić albo spokojnie albo wytaczając najcięższe armaty. Obecne kierownictwo polityki zagranicznej zrezygnowało z tej drugiej metody, dokonując kilku symbolicznych gestów (choćby obecność Putina podczas rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej). Jest to ważne także z punktu widzenia realizacji celów naszej polityki wschodniej wewnątrz UE. Polska ma ambicję odgrywania wiodącej roli w kształtowaniu całej polityki Wspólnoty w tej dziedzinie. A nie ma na to szans, jeżeli będziemy uważani za kraj bezwzględnie antyrosyjski. Jeżeli nasza rola w polityce wschodniej ma być bardziej znacząca, musimy się nauczyć lepiej pełnić rolę mediatora i arbitra.

Z czym było gorzej?

Niedoreprezentowanie w obsadzie stanowisk administracyjnych (różnego szczebla) w Unii

Wybór Jerzego Buzka na Przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, czy też odpowiednia teka dla naszego komisarza są oczywiście ważne. Jednakże codzienna praca i decyzje są kształtowane także na niższych szczeblach, np. w departamentach. A tu sprawa wygląda już nieco gorzej. Dopiero niedawno Polak (Jan Truszczyński) doczekał się pierwszego stanowiska dyrektora generalnego w Komisji Europejskiej. Oczywiście osoby te są zobowiązane działać w interesie całej Wspólnoty, a nie kraju pochodzenia, jednakże odpowiednia ilość Polaków jako pracowników unijnych instytucji jest konieczna, jeżeli nasz punkt widzenia na proces integracji europejskiej ma być uwzględniany.

Brak działań w sprawie zrównania szans polskich organizacji społecznych działających na arenie europejskiej

Sprawa z pozoru może wydawać się błaha. Jednakże należy pamiętać, że w UE umiejętnie działające środowiska skupiające obywateli mają często dość wyraźny wpływ na decyzje polityków. Polski sektor pozarządowy nie ma zaś odpowiedniego wsparcia instytucjonalnego ze strony naszego rządu, w związku z czym boryka się nieustannie z bardzo przyziemnymi problemami. Polacy są przez to słabo obecni w międzynarodowych sieciach NGOsów, nie mają wpływu na realizowane przez nie cele i misję w sposób proporcjonalny do potencjału naszego kraju. Większość polskich organizacji ma kłopot ze sfinansowaniem podróży swoich pracowników na spotkania międzynarodowe. A bez tego trudno mówić choćby o próbie uzyskania jakiegokolwiek wpływu na bieg wydarzeń. Myślę, że zbliżająca się prezydencja jest dobrą okazją do próby zmiany tego stanu rzeczy. Warto spojrzeć choćby na Słowenię, gdzie prezydencja stała się pretekstem do wypracowania zasad owocnej współpracy pomiędzy częścią trzeciego sektora zaangażowaną w sprawy europejskie, a administracją publiczną.

Kształtowanie relacji UE z Ukrainą i Gruzją

W Polsce przyjęło się uważać niemal za dogmat polityki zagranicznej bezwzględne poparcie dla europejskich aspiracji Ukrainy czy Gruzji. Ostatnie wydarzenia powinny nas skłonić do zmiany sposobu myślenia. Opublikowane raporty wyraźnie pokazują, że Gruzini są współodpowiedzialni za wybuch konfliktu w Osetii. Metod prezydenta Saakaszwilego nie da się też określić jako w pełni demokratycznych. Na Ukrainie tymczasem panuje kompletny chaos polityczny i gospodarczy, decydenci natomiast nie starają się choćby w najmniejszym stopniu pokazać czynami, że zależy im na przeprowadzeniu zmian i reform przybliżających ich kraj do Unii Europejskiej. Warto się także poważniej zastanowić nad poparciem dla członkostwa tych krajów w NATO. Czy ktoś naprawdę jest sobie w stanie wyobrazić, że pozostali członkowie wyślą swoje wojska np. do obrony terytoriów Gruzji zaatakowanych przez Rosję? Taki stan rzeczy podważyłby tylko wiarygodność Paktu i pokazał, że nie może on realizować swoich podstawowych celów. Wzmacnianie współpracy Ukrainy, Gruzji, czy Białorusi z Unią Europejską jest bezdyskusyjnie jednym z ważniejszych celów polskiej polityki zagranicznej, jednakże poparcie dla tych krajów nie może być bezwarunkowe.

Pomoc rozwojowa

Obecny rząd bardzo słabo, w porównaniu z pozostałymi partnerami w UE, wywiązuje się z zobowiązań dotyczących udziału w pomocy rozwojowej dla krajów ubogich. Zgodnie z podjętymi przez Polskę umowami, na zagraniczną wsparcie zagraniczne w 2008 roku powinniśmy przeznaczyć 0,12 proc. dochodu narodowego brutto, w 2010 roku odsetek ten powinien wzrosnąć do 0,17 proc. Tymczasem w ubiegłym roku faktycznie było to tylko 0,08 proc., działania obecne oraz plany na rok przyszły nie wskazują, aby wartość ta miała w istotny sposób wzrosnąć. Warto zwrócić uwagę na nasze zobowiązania w tej kwestii w kontekście planowanej prezydencji. Z pewnością należy się liczyć z tym, że uchylanie się nawet od skromnej pomocy krajom rozwijającym i niedotrzymywanie zaakceptowanych wcześniej w tym względzie zobowiązań zostanie nam wypomniane. Ponadto cały czas ślimaczą się prace nad ustawą o pomocy rozwojowej, która umożliwiłaby wydatkowanie dostępnych środków w bardziej efektywny sposób.

Bezpieczeństwo energetyczne

Jak wiadomo, w kwestii dostaw surowców jesteśmy uzależnieni w dużej części od Rosji, która nie jest pewnym partnerem. Budowa omijającego Polskę gazociągu na dnie Bałtyku przyspieszyła (notabene szkoda, że w odpowiednim czasie nikt w Polsce nie odważył się poważnie rozważyć możliwości naszego udziału w tym projekcie), a przygotowania do oddania gazoportu w Świnoujściu, jak i lepszego połączenia naszej sieci przesyłowej z partnerami w Europie Zachodniej i z krajami bałtyckimi idą bardzo powoli. Sprawy bezpieczeństwa energetycznego w ostatnich latach zaczęły być w Unii Europejskiej o wiele poważniej traktowane i rozważane. Niestety, Polska nie potrafiła z tego w odpowiedni sposób skorzystać.

Administrację rządową czekają nowe, poważne wyzwania na scenie europejskiej. Zaliczyć do nich należy przede wszystkim dokończenie przygotowań do prezydencji, przymiarki do prac na budżetem Unii na lata 2014-2020 oraz ukształtowanie pozycji Polski wewnątrz UE po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego.
Od tego, jak rząd Tuska poradzi sobie z tymi wyzwaniami będzie zależała w dużej mierze końcowa ocena prowadzonej przez niego polityki europejskiej.

W kierunku światowego euromocarstwa :)

Lata 1989 i 1990 przyniosły upadek świata dwubiegunowego. Rozpadł się tzw. „blok wschodni”, rozpadł się Związek Sowiecki, a solidarność amerykańsko-europejska utraciła jeden ze swoich fundamentów, jakim był strach przed barbarzyństwem komunistycznym. Nowy świat stał się wielobiegunowy, obok Rosji i Stanów Zjednoczonych coraz bardziej zaczęły się liczyć takie potęgi, jak Chiny i Indie. Na tym multicentrycznym globie jako podmiot musi istnieć również Europa – niezależnie od tego, czy pod postacią Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych Europy, czy jakiegoś innego tworu. Najważniejsze, aby w systemie ogólnoświatowym twór ów występował jako jedno polityczne, militarne i ekonomiczne ciało.

Europa w systemie balance of power

Gdyby zsumować ze sobą nominalny PKB dziewięciu największych gospodarek Unii Europejskiej (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, Holandia, Belgia, Szwecja i Polska), wówczas okazałoby się, że już wtedy Unia Europejska byłaby najzamożniejszą gospodarką światową, za którą znajdowałyby się kolejno Stany Zjednoczone, Japonia, Chiny, Rosja, Brazylia, Kanada i Indie. Po przeliczeniu populacji całej Unii Europejskiej okazuje się, że po Chinach i Indiach właśnie Unia byłaby trzecim najludniejszym ciałem globalnego świata. Pod względem powierzchni Unia Europejska byłaby siódma w kolejności, po Rosji, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Chinach, Brazylii i Australii, zaś przed Indiami, Argentyną czy Kazachstanem. Gdyby więc przyglądać się Unii jako organizmowi państwowemu, wówczas nie można nie zgodzić się z tezą, że byłoby to bardzo znaczące państwo o ogromnym potencjale geopolitycznym.

W systemie równowagi sił na światowym globie, takie europejskie państwo już teraz byłoby równoprawnym uczestnikiem stosunków między takimi gigantami, jak USA, Rosja, Chiny, Indie czy Brazylia. Europa byłaby partnerem ważnym i dla układu sił na świecie wręcz strategicznym, bo obejmującym pod względem cywilizacyjnym – najlepiej rozwiniętą część świata, pod względem ekonomicznym – część świata najbogatszą, pod względem historycznym i kulturowym – tę część świata, która stała się motorem rozwoju i w której niejeden pozaeuropejski naród doszukiwać się musi swoich korzeni. Pozycja Europy byłaby więc mocna i niewzruszalna.

Wielobiegunowość globalizującego się świata zakłada, że system równowagi między poszczególnymi jego elementami, oraz bezpieczeństwo światowe, uzależnione być muszą od relacji, jakie łączą poszczególne człony owego systemu. Zależności między nimi powinny mieć charakter sieciowy. W niektórych sprawach muszą opierać się na bilateralnych porozumieniach dogadujących się stron, w niektórych powinny nosić znamiona ogólnoświatowych układów zbiorowych. Wreszcie liczyć się należy z tym, że pewne sojusze zawierane będą również w opozycji do niektórych uczestników stosunków międzynarodowych. Sieciowość relacji globalnych miałaby zapobiec odtworzeniu się świata dwóch, wielkich, rywalizujących ze sobą bloków, ale zarazem zapewnić współpracę między wszystkimi uczestnikami.

Europa, poprzez uczestnictwo w geopolitycznej grze, będzie dysponowała większym wpływem na to, co dzieje się w innych mocarstwach współczesnego światowego ładu. Przyspieszenie postępu na drodze bliskiej współpracy technologiczno-naukowej z Indiami, eksport wartości humanitarnych, demokratycznych i praw człowieka w ramach umacniania relacji z Chinami, pomoc krajom Ameryki Łacińskiej poprzez bliskie kontakty handlowe z Brazylią – takie mogłyby być wielkie wartości płynące z umocnienia pozycji Europy w świecie. Musiałyby one – to rzecz oczywista – opierać się również na dotychczasowych fundamentach polityki europejskiej, jakim jest chociażby sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, niemniej trzeba by również brać pod uwagę przeprowadzenie jakiejś rewizji w ramach tego porozumienia. Ze względów sąsiedzkich, konieczne byłoby również pewne zbliżenie, bądź chociażby uregulowanie stosunków z Rosją.

Gałęzie polityki mocarstwowej

 

Prowadzenie polityki mocarstwowej musi opierać się na wytyczeniu kierunków rozwoju kilku najważniejszych trzonów państwa, których odpowiednie funkcjonowanie nie tylko usprawnia działanie całego organizmu państwowego, ale również zapewnia stabilność w relacjach światowych. Tymi trzonami mocarstwa są przede wszystkim: polityka zagraniczna, polityka obronna i polityka gospodarcza. Wszystkie one powinny być ze sobą skoordynowane, wszystkie powinny mieć wytyczone jasne i raczej długoterminowe cele, wszystkie one powinny prowadzić do wewnętrznego spokoju i zewnętrznego bezpieczeństwa. Spośród nich jedynie w kwestiach gospodarczych możemy mówić o pełnej koordynacji i długoterminowych celach na skalę całej Unii Europejskiej. W ramach pierwszego filaru z traktatu z Maastricht wytyczono gospodarcze granice działania europejskiej wspólnoty: celem jest Unia Gospodarczo-Walutowa i wprowadzenie wspólnej waluty.

Jeśli zaś chodzi o dwa pozostałe fundamenty, z którymi musiałoby poradzić sobie prawdziwe światowe mocarstwo, to w dzisiejszej Unii nie ma w stosunku do nich jednolitego poglądu. Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa niby funkcjonuje, niby ma swojego przywódcę, który miał być kimś w rodzaju ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej. Trudno jednakże mówić dziś o funkcjonowaniu WPZiB analogicznie do funkcjonowania Departamentu Stanu USA. Unia składająca się z dwudziestu siedmiu państw europejskich, to w rzeczywistości dwadzieścia siedem różnych polityk zagranicznych, dwadzieścia siedem partykularyzmów, które przede wszystkim kierują się w działaniu własnymi interesami.

Istniejące aktualnie instrumenty, jakimi od przyjęcia traktatu z Maastricht i traktatu amsterdamskiego dysponują instytucje europejskie, czyli wspólne stanowisko i wspólne działanie, na pewno nie wystarczają, aby umocnić pozycję Europy w świecie. Są one ponadto zbyt rzadko stosowane a korzystaniu z nich towarzyszą zazwyczaj tarcia i spory między państwami oraz pomrukiwania co bardziej eurosceptycznych prezydentów i premierów, że stanowią one cios dla narodowej suwerenności, niezależności i racji stanu. Stosowanie tzw. zasady hamulca bezpieczeństwa przez państwa niechętne wspólnej strategii w kwestiach zagranicznych, powodować może zamieszanie w strukturach unijnych a zdecydowany sprzeciw któregoś z państw prowadzić może wprost do paraliżu. Reforma mechanizmu podejmowania decyzji w tej kwestii jest niezbędnym minimum. Dalszym krokiem musiałoby być coś znacznie trudniejszego –  mianowicie większe skoordynowanie polityk zagranicznych państw członkowskich, a także częstsze zawieranie z państwami trzecimi porozumień i umów zbiorowych.

W sprawach obronnych kłopoty są jeszcze większe, gdyż z jednej strony sprawy te są z wielką niechęcią odstępowane i powierzane przez państwa członkowskie organom międzyrządowym czy organizacjom międzynarodowym. Prowadzenie własnej polityki obronnej nadal jest wyznacznikiem samodzielności państwowej, niezależności i zewnętrznej suwerenności. Z drugiej zaś strony jednym z fundamentów współczesnej Europy jest militarny sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, którego emanacją jest Pakt Północnoatlantycki. Europa, będąca jednym z kilku najbardziej liczących się podmiotów politycznych i ekonomicznych współczesnego świata, nie mogłaby być całkowicie uzależniona od bliskich relacji i współpracy ze Stanami Zjednoczonymi w tej dziedzinie. Aktualnie wystąpienie Stanów Zjednoczonych z NATO z wielkim prawdopodobieństwem spowodo
wałoby krach atlantyckiego systemu obrony. Europa powinna wypracować swój własny system, najlepiej w postaci Europejskiej Wspólnoty Obronnej, nawet kosztem „zdublowania” systemu NATO-wskiego.

Drogi do mocarstwowości

Aby Europa mogła stać się równoprawnym graczem w świecie zglobalizowanym, konieczne jest zbudowanie jeszcze ściślejszej współpracy państw należących do Unii Europejskiej; może trzeba by wyraźnie powiedzieć o kierunku zmian, który trzeba by obrać. Może już na tym etapie warto powiedzieć, że Europa licząca się w świecie musi być bliższa federacji i w niektórych kwestiach niczym państwo federalne funkcjonować. Warto pamiętać, że państwami federalnymi są zarówno Stany Zjednoczone, Rosja, Indie oraz Brazylia. Europa mogłaby przyjąć model federacji, w której części składowe niekoniecznie zrzekają się całkowicie kierowania sprawami zagranicznymi czy obroną, lecz utrzymany zostałby kolegialny sposób podejmowania decyzji w tych sprawach. Nie chodzi o to, aby Stany Zjednoczone Europy zostały zbudowane za pomocą jednej decyzji czy jednego traktatu, ale odważne postawienie tego celu byłoby zasadne.

Odwaga Europejczyków musiałaby znajdować swoje ujście nie tylko w kwestii wytyczania dalekosiężnych i pozornie trudnych do osiągnięcia, czy wręcz niemożliwych celów, ale również w podejmowaniu decyzji bieżących. Przecież także dzisiaj Unia Europejska może prowadzić wspólną politykę zagraniczną. Co warte przypomnienia, próby takie są przecież już od lat podejmowane i niejednokrotnie okazują się pomyślne. Polityka UE względem krajów obszaru Morza Śródziemnego jest przecież faktem, ciałem staje się również wspólna strategia wschodnia, której aktualnie przewodzą Polska i Szwecja. Nie można jednakowoż ograniczać się jedynie do spraw gospodarczych i należałoby rozpatrywać coraz częściej kwestie polityczne, a także te związane z bezpieczeństwem międzynarodowym. Sprawa Gruzji jest tutaj przykładem dobrego, wspólnego i solidarnego działania Unii, chociaż finalnie nie doprowadzono do przywrócenia sierpniowego status quo w Abchazji i Osetii Południowej.

Polityka wschodnia wydaje się dziś istotna przede wszystkim ze względów geopolitycznych. Celem Europy powinno być zbudowanie współpracy z krajami położonymi między zewnętrznymi granicami Unii a Rosją. Gruzja i Ukraina powinny być tutaj priorytetem – nie chodzi o szybkie ich przyjęcie do elitarnego, europejskiego grona, ale raczej o zbudowanie wizji tej współpracy, stworzenie perspektywy integracji poprzez programy pomocowe, wsparcie finansowe, logistyczne i polityczne. Wyzwaniem pozostaje tutaj sprawa Białorusi, której odcięcie od UE nie doprowadziło do osłabienia autorytarnego reżimu Łukaszenki, co więcej – raczej go wzmocniło. Bałkany powinny być naturalnym kierunkiem rozwoju integracji europejskiej i integracja powinna ułatwić rozwiązanie ewentualnych niewyjaśnionych dotychczas spraw słoweńsko-chorwackich, chorwacko-serbskich czy przyszłości politycznej Bośni i Hercegowiny. Pamiętajmy, że poza strukturami europejskimi są również takie zamożne kraje, jak Szwajcaria czy Norwegia, które przecież coraz bardziej otwierają się na współpracę z Unią. Może i w tym kierunku powinno pójść pewne zaangażowanie z naszej strony.

Polityka otwartych drzwi jako warunek konieczny ale niewystarczający

Najgorszym rozwiązaniem jest zamknięcie się Unii Europejskiej w sobie, skupienie na wewnętrznych problemach instytucjonalnych i pielęgnowanie własnego dobrobytu. Mocarstwowa pozycja Europy zostanie zagwarantowana skupieniem w jednej strukturze kontynentalnej wszystkich państw europejskich, które zaakceptują warunki jej działania oraz przyjmą strategiczne cele całej Europy. Takim strategicznym celem powinno być dążenie do osiągnięcia pozycji globalnego gracza, jednego z członów multicentrycznego globu. Unia Europejska musi więc pozostać organizacją otwartą: po pierwsze – na przyjęcie nowych członków i poszerzanie swojego terytorium, po drugie – na jeszcze bliższą współpracę i budowanie jednolitej polityki zagranicznej oraz bezpieczeństwa, po trzecie – na kooperację z państwami sąsiadującymi, które geograficznie i kulturowo znajdują się poza Europą. Otwartość taka jest warunkiem koniecznym, aby Europa mogła stać się równorzędnym graczem sceny globalnej, aby Chiny, Indie, Rosja i USA rzeczywiście się z nami liczyły. Jest to warunek konieczny, jednak niestety niewystarczający, potrzeba jeszcze wielu kroków i wielu wytyczonych dróg.

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Ta nasza polskość ze strachu zrodzona :)

Istotą liberalizmu społecznego jest prosty apel: „Żyj jak chcesz i pozwól innym żyć jak chcą”. Oczywiście, uprzedzając ataki wrogów liberalizmu, pamiętać należy o ograniczeniu sformułowanym przez Johna Stuarta Milla, że granicą wolności jednostki musi być wolność innych ludzi. Jeśli więc poglądami, które się głosi i działaniami, które się podejmuje, nie powoduje się w przestrzeni publicznej sytuacji ograniczających swobodę myślenia i działania innych ludzi, w szczególności powodujących czyjąś krzywdę, nic innego nie powinno nas ograniczać. Kierując się tą zasadą, jakże wiele norm prawnych i społeczno-kulturowych traci rację bytu, zwłaszcza tych mocno zakorzenionych w tradycji i dominującej religii. Z tego punktu widzenia, na przykład związki partnerskie, zwłaszcza osób tej samej płci, czy aborcja, nie powinny być przedmiotem regulacji prawnej ani oceny społecznej.

Jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka

Kim są ludzie kierujący się podstawową zasadą liberalizmu? Przede wszystkim są to ludzie wolni i świadomie moralni, bo nie nadużywający swojej wolności do krzywdzenia innych, którym pozostawiają taki sam zakres swobody myślenia i działania jak samym sobie. Są pozbawieni uprzedzeń, które innych tak często nastrajają wrogo do Bogu ducha winnych ludzi tylko dlatego, że różnią się pochodzeniem, orientacją seksualną, swoimi upodobaniami czy stylem życia. Dzięki braku tych uprzedzeń człowiek wolny jest otwarty na współdziałanie z każdym, kto dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom może być pomocny w realizacji takiego czy innego celu. Nie znaczy to, że człowiek tolerancyjny i nie oceniający innych za ich osobiste wybory gotów jest tych innych naśladować i łatwo zmieniać swoje upodobania. Czyjeś poglądy i zachowania, chociaż nie powodujące niczyjej krzywdy, mogą mu się nie podobać ze względów estetycznych lub obyczajowych, ale przyznaje innym do nich prawo, bo dzięki temu, że ich nie krytykuje i ich nie zabrania, sam czuje się wolny. Przypomina się w tym miejscu słynne powiedzenie Woltera: „Zupełnie się nie zgadzam z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”.

W warunkach naturalnego pluralizmu postaw jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka. Rolą państwa i kultury społecznej jest reagowanie jedynie na przejawy ludzkiej krzywdy, czyli na ograniczanie praw człowieka. Ustrój, w którym konsekwentnie przestrzegana jest ta zasada nosi nazwę demokracji liberalnej, w której mamy do czynienia ze społeczeństwem obywatelskim, będącym skutkiem dominacji identyfikacji zadaniowej w kulturze społecznej. Przy tym typie identyfikacji ludzie łączą się ze sobą, aby realizować ważne społecznie cele dotyczące rozmaitych zadań, projektów i przedsięwzięć. Ten rodzaj identyfikacji jest otwarty na innych i nieantagonistyczny, typowy dla społeczeństwa obywatelskiego, gdzie ludzie łączą się w rozmaitych grupach zadaniowych, w których uczestnictwo jest zwykle tymczasowe. Takie cechy, jak pochodzenie etniczne, wyznanie, orientacja seksualna i inne cechy tożsamościowe nie mają tutaj znaczenia integracyjnego, liczą się bowiem tylko te, które sprzyjają realizacji wspólnego celu.

Ludzie, dla których najważniejsza jest wolność osobista, bo dzięki niej mogą realizować swoje plany życiowe we współpracy z ludźmi reprezentującymi różne środowiska, ale podzielającymi te same wartości, to ludzie dojrzali do demokracji liberalnej. Niestety, tacy ludzie nie stanowią większości nie tylko w państwach, w których od niedawna próbuje się wprowadzić ustrój demokracji liberalnej, ale także w państwach zachodnich, gdzie ustrój ten w większym lub mniejszym stopniu funkcjonuje od dawna. Gdyby było inaczej nigdy w Stanach Zjednoczonych Trump nie zostałby prezydentem, w Wielkiej Brytanii nie doszłoby do brexitu, a w wielu państwach Unii Europejskiej ruchy populistyczne i faszyzujące nie zyskałyby tak na znaczeniu. Powszechnie mówi się o kryzysie praw człowieka, będącym reakcją na liberalizm społeczny związany z restauracją idei oświeceniowych, zwłaszcza po II wojnie światowej.

Identyfikacja zadaniowa vs. identyfikacja tożsamościowa

Tej reakcji należało się spodziewać, biorąc pod uwagę, że identyfikacja zadaniowa w kulturze społecznej jest absolutną nowością w porównaniu z identyfikacją tożsamościową, która od tysiącleci jest narzędziem sprawowania władzy i kontroli społecznej nad jednostką. Identyfikacja tożsamościowa rodzi oczekiwanie, aby członkowie wspólnoty narodowej, wyznaniowej czy jakiejkolwiek innej podzielali te same wspólnotowe wzory kulturowe. Tak więc członkowie wspólnoty narodowej powinni reprezentować ten sam wzór patriotyzmu, a członkowie wspólnoty religijnej powinni tępić wszelkie odstępstwa od narzuconej im ortodoksji. To ten rodzaj identyfikacji sprawia, że ludziom nie wystarcza, że sami myślą i zachowują się w sposób, który im odpowiada, ale dążą do tego, aby inni myśleli i zachowywali się tak jak oni. Są to ludzie, dla których bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wolność. Różnorodność jest przyczyną ich lęku, bo pozbawia poczucia pewności i siły, jaką daje jednolitość kulturowa środowiska, którego jest się członkiem. W przeciwieństwie do zadaniowej, identyfikacja tożsamościowa prowadzi do zamknięcia danej wspólnoty przed nowymi członkami i do antagonistycznego jej stosunku do swojego otoczenia, w którym upatruje się zagrożenia, a nie pomocy w czymkolwiek.

Od czasów plemiennych zawsze bano się obcych, którzy mogli najechać, pobić, zabrać dobytek i pozbawić ziemi lub terenów łowieckich. Ten strach przed obcymi utrwalił się genetycznie i do dzisiaj towarzyszy ludziom w kontaktach z obcymi. Dlatego za naturalne można uznać dążenie do ścisłej integracji w grupach etnicznych lub wyznaniowych, albo w obu tych grupach łącznie, czego przykładem może być zbitka pojęciowa „Polak-katolik”. Poczucie tożsamości z grupą chroni przed lękiem osamotnienia, ale wymaga podporządkowania się grupowym normom i wzorom zachowań. Daje to poczucie bezpieczeństwa, ale zarazem pozbawia wolności. Jednostka staje się bowiem integralną częścią grupy i musi reagować na wszystko, co dotyczy grupy jako całości, a niekoniecznie jej samej. Jeśli więc ktoś oskarża o coś grupę, oskarża zarazem wszystkich, którzy się z nią utożsamiają, choćby ze względu na czas i miejsce nie mieli nic wspólnego z przedmiotem oskarżenia. Tożsamość wymaga solidarności, czyli rezygnacji z osobistego sądu i wyboru, bo tylko wtedy grupa staje się silna i zdolna do przeciwstawienia się wrogiemu otoczeniu.

Czy można się dziwić, że władza czy to państwowa, czy kościelna, zawsze starała się wykorzystać ten strach przed czymś nowym i obcym dla swoich celów? Spośród tych celów najważniejszym było pozyskanie poparcia w jak najszerszych kręgach społecznych. Im więcej ludzi uwierzy w zagrożenia ze strony innych państw lub określonych grup społecznych wewnątrz kraju, tym łatwiej poświęcą oni własną wolność i zjednoczą się wokół władzy, która zapewnia im obronę przed tym, czego się boją. Im bardziej sugestywnie ludzie władzy potrafią przedstawić jakieś zagrożenie i im większe potrafią wzbudzić emocje, tym skuteczniej mogą wykorzystać wywołany strach i determinację.

Jarosław Kaczyński okazał się pilnym uczniem faszystowskiego ideologa Karla Szmidta, który strategię wywoływania strachu w społeczeństwie zalecał jako najbardziej skuteczną w pozyskiwaniu zwolenników. Kaczyński zarówno wtedy, gdy dążył do władzy, jak i podczas jej sprawowania, nie ustawał w mnożeniu wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, strasząc nimi swoich zwolenników. To, co robił we właśnie zakończonej kampanii wyborczej zarówno on, jak i Morawiecki i pozostali jego akolici, strasząc skutkami dojścia do władzy opozycji demokratycznej, jest już tak absurdalne i infantylne, że może być wiarygodne tylko dla ślepych i głuchych na wszystko inne wyznawców PiS-u. Przykładem mogą być ostrzeżenia, że Unia Europejska nakaże nam jeść robaki zamiast mięsa i zabroni zbierania grzybów, Tusk odda połowę Polski Rosjanom, a drugą – Niemcom, zaś w naszych miastach płonąć będą budynki i samochody podpalane przez tabuny nielegalnych imigrantów.

Granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka

Żeby straszenie przyniosło oczekiwane efekty, trzeba równocześnie wspomagać identyfikację tożsamościową. Nic tak bowiem nie wspomaga władzy jak patriotyczne lub religijne wzmożenie narodowe. Strach w połączeniu z identyfikacją tożsamościową jest pożywką dla najgorszych, najbardziej zbrodniczych ideologii, jakimi są nacjonalizm, fundamentalizm religijny, rasizm, antysemityzm czy wreszcie faszyzm. Oczywiście, nie zawsze muszą one dominować w społeczeństwie, ale należy pamiętać, że granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka. Aby ją przekroczyć, wystarczy poddać się emocjonalnym porywom. Autorytarna władza zawsze do tego dąży, aby podporządkowanych im ludzi uczynić zaangażowanymi wykonawcami jej celów, którzy będą gotowi popełniać największe zbrodnie i nawet oddać własne życie w przekonaniu, że służą świętej sprawie. Temu właśnie służy sakralizacja identyfikacji tożsamościowej. Stąd jakże częsta jest bogoojczyźniana retoryka, obfitująca w akty strzeliste miłości do Boga i ojczyzny, tworzenie mitów, baśni i legend dla pokrzepienia serc. Ta retoryka ma zdolność porywania ludzi. Ulegają jej, przynajmniej w części, także ludzie skądinąd racjonalni i skłonni raczej preferować identyfikację zadaniową. Jednak emocjonalna presja większości i obawa o posądzenie o brak patriotyzmu skłania często do uczestnictwa w dziwacznych rytuałach oddawania czci chimerze zwanej polskością. Artur Schopenhauer nazwał ten rodzaj narracji zatrutą strawą niszczącą umysły.

Egzaltowana narracja jest jednak tylko pierwszym krokiem w kierunku pozbawienia ludzi krytycznego, indywidualnego oglądu zdarzeń. Ten drugi krok polega na wpojeniu im skrajnie subiektywnego i nadwrażliwego reagowania na oceny faktów niezgodne z idealistycznym wzorcem polskości. Pod nazwą polityki historycznej upowszechniany jest skrajny subiektywizm ocen faktów historycznych, a także bieżących zdarzeń. Celem jest odróżnienie swoich, zawsze dobrych, szlachetnych i przez to krzywdzonych przez złych i podłych przedstawicieli innych nacji i wewnętrznych wrogów politycznych. Pod rządami Zjednoczonej Prawicy doszło nawet do tego, że za krytyczne uwagi pod adresem Polski i Polaków w dowolnym okresie historycznym grozi odpowiedzialność karna. Kuriozalna nowelizacja ustawy o IPN pod naciskiem międzynarodowego otoczenia została wprawdzie wycofana, co nie znaczy, że w stosunku do własnych obywateli władza zrezygnowała z rozmaitych form nacisku, aby ich oduczyć podporządkowania się „pedagogice wstydu” w stosunku do polskiego narodu. Głowy podnieśli będący na usługach tej władzy „obrońcy polskości”, ludzie cyniczni lub przewrażliwieni na punkcie polskiego honoru, polskiego munduru i polskiej prawości, którzy skłonni są zaprzeczać oczywistym faktom. Do tych ludzi należą członkowie rządu, którzy upowszechniają kłamstwa tak miłe uszu szowinistycznie nastawionej części społeczeństwa, spragnionej dumy z przynależności do wyjątkowego narodu. Próby krytyki wyników badań historycznych nad Holokaustem i zniechęcanie naukowców i ośrodków naukowych przez rozmaite szykany i odmowę finansowania badań dotyczących tej problematyki, oznaczają znaną z czasów komunistycznych zamianę nauki w propagandę. Świetny film Agnieszki Holland „Zielona granica” pokazujący tragedię ludzi na granicy z Białorusią, został przez pisowską władzę okrzyknięty antypolskim, a na reżyserkę spadł grad najbardziej obrzydliwego, chamskiego hejtu ze strony przedstawicieli najwyższych władz państwowych – prezydenta, premiera i ministra sprawiedliwości. Trudno się dziwić tej wściekłości, bo to oni właśnie są tej tragedii winni, nie potrafiąc w sposób humanitarny rozwiązać problemu, przed którym postawił polskie władze bandycki plan Łukaszenki. To oni splamili polski mundur stawiając Straż Graniczną, wojsko i policję przed dylematami moralnymi, które zawsze wydobywają z ludzi najgorsze instynkty, tłumione i zagłuszane cyniczną propagandą o powinności obrony polskich granic, patriotyzmie, honorze i tym podobnych wzniosłych banałów.

Niestety ludzie zarażeni bogoojczyźnianą narracją, pozbawieni krytycznego osądu, bo przekonani, że prawdziwy Polak zawsze jest uczciwy i dobry, chętnie wierzą w te bajki i tłumią w sobie wszelkie humanistyczne skrupuły i odruchy. W końcu jak wielu z nas odważy się przyznać, że nie abstrakcyjna Polska jest najważniejsza, ale konkretny człowiek, bez względu na miejsce urodzenia, kolor skóry, wyznanie czy orientację seksualną? Populistyczna większość traktująca identyfikację tożsamościową jako podstawę patriotyzmu, natychmiast nazwałaby tych, którzy tak sądzą zdrajcami i zaprzańcami. Prawdziwy Polak nie powinien za dużo myśleć, bo myślenie często prowadzi na manowce. Prawdziwy Polak powinien mieć utrwalone przez prawicowych ideologów, takich jak autor podręcznika Roszkowski czy minister Czarnek, gotowe wzory reagowania na różne sytuacje i kierować się sercem i wiarą, a nie złudnym rozumem, nie wspominając już o demoralizujących wytycznych liberalizmu. Im Polak będzie bardziej ograniczony i bezmyślny, tym bardziej będzie przydatny w służbie autorytarnej władzy.

Jest wreszcie trzeci krok autorytarnej władzy, który polega na wykorzystaniu już dobrze przygotowanych swoich zwolenników do szczucia na tych, których władza uważa za swoich wrogów. Ludzie odpowiednio wystraszeni, zakochani w heroicznej wizji polskości i przekonani, że honor, dobro i racja zawsze są po ich stronie, ochoczo staną do walki z wszystkimi, których władza im wskaże. Jeszcze na razie nie muszą ich bić i do nich strzelać, jeszcze wystarczy opluwać ich jadem nienawiści, który przedstawiciele władzy sączą im codziennie w swoich mediach. Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy nie miała przyjaciół w otoczeniu międzynarodowym, bo cóż znaczy Orbán i kilku przywódców faszyzujących partii w Europie Zachodniej. Kaczyński przy swojej chorobliwej megalomanii potrafił pokłócić się z każdym, kto ma odmienne zdanie choćby w drobnej sprawie. Ostatnio spotkało to nawet Ukrainę. Trudno mu nie stracić kontaktu z rzeczywistością i nie pleść bzdur, skoro całą zagranicę i co najmniej połowę Polski uważa za wrogów, bo nie uznają jego szczytnych celów i osobistej doskonałości.

Model patriotyzmu nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej

Rozwój techniki, a zwłaszcza rewolucja informacyjna spowodowały, że dawny model państwa narodowego, jako tworu zamkniętego i egoistycznego, dbającego wyłącznie o własne interesy stał się przeżytkiem. Dziś każde państwo, aby przetrwać, uczestniczyć musi w międzynarodowej sieci współpracy. W związku z tym zmienił się również model patriotyzmu, który nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej. Zamiast niej potrzebna jest identyfikacja zadaniowa, przy której unieważniane są granice państw, bo partnerów do współpracy poszukuje się na całym świecie. Nie duma z przynależności narodowej jest przy tym ważna, tylko tolerancja, empatia i zaufanie do innych.

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

Punkt zwrotny dla przyszłości Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Liberté!) gości Bruno Maçãesa, pracownika Wilfried Martens Center w Brukseli i byłego Ministra Spraw Europejskich w Portugalii, który reprezentował swój kraj w Brukseli podczas kryzysu w strefie euro, pierwszej wojny w Ukrainie i Brexitu. Rozmawiają o rosyjskiej wojnie w Ukrainie, geopolityce Eurazji, przyszłości europejskiej autonomii strategicznej i globalnym chaosie opartym na zasadach.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czego możemy się nauczyć o Europie na podstawie rosyjskiej inwazji na Ukrainę?

Bruno Maçães

(BM): Nie sądzę, żeby było coś zbyt zaskakującego. Często słyszę, że Europa pozytywnie wszystkich zaskoczyła, bo wiele osób obawiało się, że reakcja Unii Europejskiej (UE) będzie znacznie bardziej niezdecydowana lub okażemy brak jedności. Dla historyków nadal pozostaje zagadką, dlaczego z początku Putin zdecydował się na wojnę bez ‘fałszywych flag’ i bez faktycznej próby wywołania podziałów między Europejczykami.

Próby te rozpoczęły się później i mogą zakończyć się większym sukcesem w tym i przyszłym roku. Jednak w lutym 2022 roku była to po prostu otwarta wojna agresywna, po której nastąpiła ludobójcza polityka na terenach okupowanych przez Rosję. W tym kontekście zaskakujące byłoby, gdyby Europa nie zareagowała – a zareagowała bardzo dobrze.

Tak naprawdę Europa (łącznie z Wielką Brytanią) udzieliła Ukrainie większego wsparcia (jeśli liczyć pomoc wojskową, humanitarną i finansową) niż Stany Zjednoczone – i to ze sporym zapasem. Nawet już samo wsparcie militarne obu stron było mniej więcej porównywalne. Choć nie mówi się o tym tak często w debacie publicznej, to Europa w ciągu ostatniej dekady poczyniła postępy w zakresie przygotowania do działania, co wcześniej stanowiło problem.


European Liberal Forum · Ep178 The turning point for the future of Europe with Bruno Maçães

Oczywiście, jeśli chodzi o aspekt wojskowy, Europejczycy byli całkowicie nieprzygotowani na to, co się stało. Jednak biorąc pod uwagę ten brak przygotowania, reakcja była dość silna. Zobaczymy, czy będzie można ją utrzymać. Podsumowując, nie byłem zaskoczony, bo biorąc pod uwagę sposób, w jaki toczyła się wojna, spodziewałem się takiej reakcji.

LJ: Czy rosyjska wojna w Ukrainie jest postrzegana przez kraje eurazjatyckie jako konflikt peryferyjny? Czy wydarzenia te mogą zmienić trajektorię rozwoju tego regionu?

BM: Ten punkt widzenia nie jest zbyt powszechny. Czasami zapominamy o tym, jak było kiedyś. Dziesięć lat temu rozmawialiśmy o polityce europejskiej pod kątem relacji francusko-niemieckich, drogi dla Polski czy różnic między północą a południem. Na ten moment to wszystko wydaje się dość odległe i nie ma już odzwierciedlenia w rzeczywistości. Obecnie prowadzimy ogólnie politykę eurazjatycką.

Jeśli na co dzień śledzimy wiadomości, to pojawiają się w nich pytania o to, czym stanie się Rosja (czy odwróci się od Zachodu, czy stanie się nowym Iranem lub chińską kolonią gospodarczą) oraz jaką rolę odgrywają Chiny w Europie – te tematy są obecnie wiodące w codziennych wiadomościach. Trwają dyskusje na temat tego, jakiego rodzaju porozumienie mogą osiągnąć Chiny i Europa oraz czy Europa musi całkowicie dostosować się do Stanów Zjednoczonych w kwestii Chin. Istnieje bowiem znacznie szerszy obszar do analizy, by móc zrozumieć sposób, w jaki te elementy wchodzą w interakcję.

Wśród tych zagadnień pojawiają się pytania o to, jak stosunki między Rosją a Chinami wpływają na wojnę w Ukrainie i jak wygląda przyszłość stosunków Rosja-Chiny? Jednym z interesujących tematów omawianych obecnie w Europie jest rozwój porozumienia chińsko-rosyjskiego. To tak, jakbyśmy przenieśli się do XIX wieku i dyskutowali o interakcji różnych aktorów europejskich – Rosji, Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Teraz mamy podobną dynamikę, ale na scenie eurazjatyckiej.

Istnieją w pewnym sensie 3-4 bloki, a Indie stały się centralnym punktem naszych dyskusji – szczególnie w kontekście wojny w Ukrainie i roli Indii w imporcie rosyjskiej energii i utrzymywaniu rosyjskiej gospodarki na rynku. Tymczasem Stany Zjednoczone przejęły rolę, jaką w XIX wieku odgrywała Wielka Brytania, ponieważ są w pewnym sensie podmiotem stabilizującym sytuację z pewnej odległości – bez angażowania własnego wojska, co przypomina to, co robiła niegdyś Wielka Brytania. W tym sensie żyjemy w świecie eurazjatyckim. W ciągu ostatnich dziesięciu lat nasz horyzont uległ poszerzeniu.

LJ: Jak skomentowałby Pan wojnę w Ukrainie z globalnego, geopolitycznego punktu widzenia?

BM: Nie włożono wystarczających wysiłków, aby zrozumieć tę wojnę jako wydarzenie historyczne. Postrzegam ją niemal jako staromodną wojnę kolonialną i imperialną z wyraźnymi elementami ludobójczego podboju, typowymi dla wielu wojen kolonialnych z przeszłości – w tym niektórych wojen toczonych przez kraje Europy Zachodniej w innych częściach świata. W tym sensie nie ma tu nic zbytnio nowego. Wciąż jednak jest w niej wiele rzeczy, które szokują.

W wielkiej narracji historycznej, którą zbudowaliśmy, zdefiniowaliśmy siebie w kontrze do takiego świata. Wierzyliśmy, że to już przeszłość. Tak więc należy interpretować dynamikę wojny w Ukrainie: jest to wojna o wyzwolenie narodowe i przetrwanie po stronie ukraińskiej oraz podbój kolonialny po stronie rosyjskiej – część projektu kolonialnego trwającego od wieków, a nie zaledwie od 2014 roku. Ludzie zaczynają to rozumieć.

Oczywiście Stany Zjednoczone są gwarantem innego rodzaju porządku globalnego, w którym naturalnie jest obecna władza, ale w którym wszelki geopolityczny podbój terytorium nie jest częścią współrzędnych systemu operacyjnego amerykańskiego porządku lądowego. Rosyjska inwazja stanowi zatem wyraźne wyzwanie. Z perspektywy Stanów Zjednoczonych istnieje niebezpieczeństwo, że jeśli inwazja zakończy się sukcesem, amerykański porządek lądowy ulegnie załamaniu. Rosja nie ma możliwości zastąpienia go niczym innym. W rezultacie Chiny mogłyby zyskać szansę – której obecnie nie mają i z czym się borykają – zbudowania czegoś nowego na ruinach amerykańskiego porządku.

W tej dynamice Rosja odgrywa destrukcyjną rolę, która może utorować drogę Chinom do odbudowy porządku światowego na swój obraz i podobieństwo. W tym sensie, przypomina to wojny z przeszłości, które dały Stanom Zjednoczonym możliwość zbudowania nowego porządku na ruinach tradycyjnego porządku europejskiego.

Wiele rzeczy w rosyjskiej inwazji jest przestarzałych i anachronicznych. Nie oznacza to jednak, że zagrożenie jest mniejsze. Oznacza to, że istniejący porządek świata jest zagrożony. Jakiekolwiek idee inspirują Rosję – i wprawdzie możemy wierzyć, że ostatecznie nie odniosą one sukcesu, ale nie o to chodzi – chodzi o krótko- i średnioterminową oraz absolutnie destrukcyjny wpływ inwazji.

LJ: Jeśli w przyszłości Europa byłaby zmuszona stawić czoła rosyjskiemu zagrożeniu przy mniejszym zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych (czy to ze względu na rozwój sytuacji w Tajwanie, czy też zmiany polityczne na szczeblu krajowym), czy zagrożenie rosyjskie byłoby czynnikiem jednoczącym, czy dzielącym?

BM: To może być realne pytanie za półtora roku. Myślę, że trzon Unii Europejskiej i Wielka Brytania staną po stronie Ukrainy. Wsparcie to nie byłoby jednak wystarczające do osiągnięcia tego, czego chce Ukraina. Mogłoby jednak wystarczyć, aby utrzymać Ukrainę w walce. Charakter wojny zapewne wówczas się zmieni w tragiczny sposób bardziej w kierunku wojny partyzanckiej/oporu, co byłoby znacznie trudniejsze dla Ukrainy. Jeśli tak się stanie – jeśli w Stanach wygra kandydat Republikanów i całkowicie wycofa poparcie dla Ukrainy – prawdopodobnie przestaniemy mówić o możliwości odzyskania przez Ukrainę całego swojego terytorium, a debata powróci do tego, jak wyglądała w pierwszych dwóch miesiącach inwazji, skupiając się głównie na przetrwaniu Ukrainy.

Myślę, że większość krajów europejskich zrobi krok naprzód. Będzie to oznaczać dramatyczne zmiany w sposobie organizacji naszych gospodarek. Szybki wzrost produkcji przemysłowej broni (i nie tylko) powinien był już nastąpić. Bardzo niewiele krajów europejskich prawdopodobnie wycofa swoje poparcie dla sprawy, twierdząc, że nie ma to już sensu. Oczywiście Węgry już to zrobiły.

Myślę jednak, że trzon UE pozostanie zjednoczony. Komunikaty, które dochodzą do nas z Francji, Niemiec i Polski, pod tym względem działają uspokajająco – przynajmniej te trzy kraje wraz z Wielką Brytanią będą mogły zagwarantować, że prowadzona polityka nie wykona zwrotu o 180 stopni.

LJ: Czy w tym kontekście koncepcja autonomii strategicznej jest martwa, czy po prostu odpoczywa – nawiązując do skeczu Monty’ego Pythona o papudze?

BM: Odpoczywa. Ludziom nie podoba się już samo to określenie, więc Komisja Europejska może próbować wymyślić nowy termin na tę ideę. Pomysł zapewnienia autonomii strategicznej powinien był spodobać się Polakom, ale ewidentnie w Polsce nie jest on aż tak popularny. Sam sposób opracowania tej koncepcji nie był najlepszy. W swoim przemówieniu dla GLOBSEC w Bratysławie prezydent Emmanuel Macron przedstawił znacznie lepsze podejście. Autonomię strategiczną przedstawił wtedy jako polisę ubezpieczeniową – a nie jako politykę antyamerykańską.

Mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej muszą mieć świadomość, że amerykańska polityka stała się całkowicie nieprzewidywalna. Na tamtejszej scenie politycznej pojawiają się takie postacie jak Rama Swamy, który może zostać wiceprezydentem w administracji Trumpa, a potem może bardzo szybko zostać kolejnym prezydentem, jeśli coś się stanie z Trumpem. Mógłby zostać wybrany na prezydenta, gdyby Trump został na przykład aresztowany przed wyborami, bo nie sądzę, żeby Ron DeSantis był w stanie wygrać, podczas gdy kandydatura Joe Bidena jest dość krucha (co pokazują najnowsze sondaże).

Autonomia strategiczna dotyczy zdolności Europy do samodzielnego działania, jeśli zajdzie taka potrzeba – nie ze względu na ideologię, ale w ramach swoistego rodzaju polisy ubezpieczeniowej. Kwestia ta powinna znaleźć się na pierwszym miejscu naszego programu działań – nie tylko we Francji, ale także w Europie Środkowej. Trochę frustruje mnie fakt, że utknęliśmy w punkcie wyjścia, ponieważ choć nie zadowoliliśmy wszystkich, to jednak powinniśmy iść dalej, ponieważ jest to bardzo ważny temat.

LJ: W jaki sposób Europa będzie musiała rozwiązać kwestię Chin?

BM: Większość establishmentu we Francji i Niemczech ma zupełnie inny pogląd na Chiny niż Stany Zjednoczone. Nie powinniśmy ukrywać tych różnic. Wiele osób w Berlinie i Paryżu jest niezadowolonych z nadmiernie konfrontacyjnego podejścia – wielokrotnie słyszałem w Brukseli od urzędników UE, iż po części jest tak dlatego, że perspektywa europejska jest zasadniczo inna.

Nie interesuje nas kwestia globalnego przywództwa, nie postrzegamy siebie jako pretendenta do tej konkretnej rywalizacji. Patrzenie na Chiny jako na potencjalnego rywala lub pretendenta do zastąpienia amerykańskiego porządku nie budzi tutaj takiego samego niepokoju. Wielu Europejczyków czułoby się komfortowo z przywróceniem pewnej równowagi w światowych siłach – w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, które natychmiast bardzo się obawiają, że jakiś kraj mógłby zbliżyć się do poziomu USA pod względem potęgi gospodarczej, politycznej czy militarnej.

Różnice te będą obecne. Nie są one dramatyczne, ale powinniśmy mieć świadomość ich istnienia i należy się nimi zająć. Nadal jest dużo przestrzeni na wypracowanie porozumienia między Europą a Stanami Zjednoczonymi w kwestii Chin. Nie sądzę jednak, że we wszystkim uda się osiągnąć kompromis.

Prezydent Macron rzeczywiście pragnie emancypacji – choć nie zawsze mówi o tym publicznie, to prywatnie jasno określił swoje stanowisko w tej sprawie. Nawet jeśli nie zgadzamy się z Macronem odnośnie tego, że emancypacja powinna być polityką wyłączną, to jednak emancypacja jako taka może nadal nastąpić – czy Europejczycy tego chcą, czy nie – ponieważ Stany Zjednoczone zmieniają się bardzo dramatycznie i szybko. Nie chodzi tylko o skupienie uwagi tego kraju na Azji, ale także o zmiany w amerykańskiej kulturze politycznej.

Prawie osiemdziesiąt lat po drugiej wojnie światowej mamy do czynienia z pokoleniem wychowanym w całkowicie pozaeuropejskim świecie, podczas gdy pokolenie, które nadal sprawuje władzę, wychowało się w innym kontekście, gdy Stany Zjednoczone postrzegały Europę jako odniesienie kulturowe, a nawet polityczne. Wszystko się zmieniło i teraz jest to zupełnie inna Ameryka. Jest zupełnie inaczej niż wtedy, gdy tam mieszkałem 20 lat temu – zmiana ta wydaje mi się niezwykła.

Może się okazać, że Stany Zjednoczone będą chciały pójść w zupełnie innym kierunku i wtedy nie będzie to zależało od nas. Nie będziemy mogli powiedzieć, że woleliśmy rzeczy takimi, jakie były. Będziemy musieli dostosować się do świata, w którym będziemy znacznie bardziej osamotnieni, a wtedy byłaby to emancypacja wbrew temu, czego życzy sobie wielu Europejczyków. Wierzę jednak, że tak się stanie. Dlatego choć nie zgadzam się z Macronem w kwestii tego, jak zmienił koncepcję autonomii strategicznej w problematyczną misję ideologiczną, to mówi on jednak o realnym problemie, z którym wkrótce się zmierzymy.

LJ: Czy porządek oparty na zasadach jest wizją, którą kultywujemy ze względu na amerykańską hegemonię i duopol władzy oparty na zimnej wojnie? Jak będzie wyglądał przyszły porządek świata?

BM: Rosyjski projekt chce nas cofnąć do świata, w którym dominowała realna władza, gdzie w zasadzie nie byłoby żadnych zasad, ale mogłyby istnieć tymczasowe porozumienia między wielkimi potęgami. Znamy ten model świata z przeszłości. Myślę jednak, że projekt ten nie zakończy się sukcesem. Będziemy mieć zasady, ale pytanie brzmi: jakie to będą zasady?

Powinniśmy raczej mówić o nieładzie opartym na zasadach. Jest to wyrażenie paradoksalne, ale oznacza ono, że będziemy mieć pewnego rodzaju zasady, choć nadal otwartym pytaniem jest, jakie te zasady będą. Chiny mają uporządkowaną wizję świata – mają wiele różnych pomysłów na zorganizowanie porządku światowego. Istniałyby w jego ramach instytucje, zasady i procedury. Zapewne nie chcielibyśmy mieć do czynienia z większością z nich, łącznie z wartościami, które stałyby za zasadami i instytucjami w chińskiej wizji świata, ale nie byłby to chaotyczny świat surowej władzy.

Które zasady będą zatem dominować? Podejrzewam, że będzie je charakteryzować równowaga pomiędzy różnymi perspektywami. Być może będziemy mówić o porządku światowym kształtowanym w 60% przez Stany Zjednoczone, w 20% przez Chiny i w 20% przez Europę. Dlatego też Europa musi aktywnie interesować się tym, co dla Europejczyków jest naprawdę ważne, starać się nasycić globalny porządek własnymi preferencjami, wartościami i ulubionymi zasadami – które w wielu przypadkach różnią się od tych amerykańskich.

Nie lubimy o tym zbytnio mówić teraz, w czasie wojny w Ukrainie, ale na przykład amerykańska ustawa o ograniczaniu inflacji (IRA) jest wprost sprzeczna z tym, co reprezentuje sobą Unia Europejska. Można by wprawdzie powiedzieć, że UE też udziela dotacji – to prawda, ale nie mamy dotacji dyskryminujących ze względu na narodowość (i to nie tylko na rynku wewnętrznym). Przykładowo, jeśli chcemy dotować pojazdy elektryczne i transformację ekologiczną, nie możemy dyskryminować ze względu na ich pochodzenie. IRA w USA dyskryminuje w tym względzie otwarcie i radośnie.

Dlatego nie możemy tak naprawdę powiedzieć, że zgadzamy się ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie zasad. Zgadzamy się jednak w kwestii wielu podstawowych zasad, takich jak między innymi transparentność, indywidualizm i wolny rynek. Ale istnieje też wiele różnic.

Musimy przyjąć geopolityczny projekt kształtowania porządku światowego, aby mógł istnieć podział władzy pomiędzy tymi aktorami, i równowagę, która nie przerodzi się w otwarty konflikt. Nie sądzę, że możemy wykluczyć Chiny z porządku światowego. To nie Korea Północna. Nie bylibyśmy w stanie tego zrobić, choćby pod względem ekonomicznym.

Uważnie śledziłem, jak działa proces usuwania wzajemnych powiązań (delinking). Istnieje kilka bardzo dobrych artykułów analizujących to zagadnienie. Pokazują one, że możemy próbować wykluczyć niektóre gotowe produkty chińskie, ale wtedy importowalibyśmy gotowe produkty z Wietnamu lub Meksyku, które i tak zostały wyprodukowane z chińskich komponentów. Jest to zatem trochę gra typu O rety! Krety! Chiny są tak duże, a ich gospodarka tak znacząca, że ​​bardzo wątpię, czy uda nam się zbudować nową gospodarkę światową bez udziału Chin. A jeśli Chiny mają zamiar aktywnie w niej uczestniczyć, musimy się zastanowić, jak to pogodzić.

W jaki sposób Europejczycy mogą wnieść swój wkład w ten proces? Należy stonować opinię zakładającą, że współpracując ze Stanami Zjednoczonymi możemy spowodować zanik znaczenia Chin. Nie zgadzam się z tym, co możemy zauważyć w dyskusjach prowadzonych w Ameryce, nie pod względem tamtejszej krytyki chińskiego reżimu, ale tego, że skoro nam się on nie podoba, to możemy sprawić, że zniknie. Patrząc na tę sprawę realistycznie, nie sądzę, żeby było to możliwe. A jeśli nie możemy sprawić, że reżim zniknie, musimy znaleźć jakiś rodzaj porozumienia, w którym będziemy bronić naszych wartości i rzeczy, na których naprawdę nam zależy. Chiny będą jednak nadal odgrywać pewną rolę w porządku globalnym, jest to nieuniknione.

Sytuację tę możemy porównać do automatycznego pilota kierowanego liniami oprogramowania, nad którymi pracuje wielu programistów. Choć niektórzy napiszą większość programu, to muszą pozwolić innym na wprowadzenie kilku linii kodu do końcowego programu.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Wiek nie-pokoju [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Marka Leonarda, współzałożyciela i dyrektora European Council on Foreign Relations (ECFR), pierwszego ogólnoeuropejskiego think tanku. Rozmawiają o tym, czy więzi między państwami sprzyjają konfliktom, jak Europa powinna zachowywać się wobec agresywnej polityki Chin i Rosji oraz czy można współpracować i tworzyć zasady ograniczające negatywne skutki współzależności.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego napisałe Pan „Wiek nie-pokoju” (2021)?

Mark Leonard

Mark Leonard (ML): Powodem, dla którego napisałem tę książkę, było wielkie zderzenie między światem, w którym chciałem żyć, a tym, w którym przyszło mi żyć. Doprowadziło mnie to do ponownego przeanalizowania wielu moich wcześniejszych przekonań. Wyzwalaczem był dla mnie rok 2016 – rok brexitu i wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydarzenia te były sprzeczne z wizją świata pełnego powiązań i internacjonalizmu.

Dzięki tego rodzaju procesom zdałem sobie sprawę, że chociaż moje własne doświadczenie z ostatnich kilku dekad polegało na tym, że jednoczymy się ze światem (poprzez handel, integrację i nowe technologie), co było niezwykle wzmacniającym i pozytywnym doświadczeniem, 52% ludzi w Wielkiej Brytanii i wystarczająco dużo ludzi w Stanach Zjednoczonych, aby wybrać Trumpa, miało radykalnie inną interpretację dokładnie tych samych wydarzeń. To skłoniło mnie do poświęcenia mnóstwa czasu na próbę zrozumienia, dlaczego przeżycia różnych ludzi mogą (i powinny być) tak różne.

European Liberal Forum · Ep151 The age of unpeace with Mark Leonard

 

Podjąłem próbę ucieczki od mojego ogromnego emocjonalnego i politycznego zaangażowania w Unię Europejską, wyrażonego w procesie integracji, który sprawił, że moje życie stało się nieporównywalnie lepsze niż moich rodziców, dziadków czy wcześniejszych pokoleń w mojej rodzinie. Jednak jednocześnie bardzo uderzające jest to, jak wszystkie rzeczy, które uważam za wzmacniające i dające możliwości, były postrzegane przez innych ludzi jako stwarzające zagrożenia i niepewność.

LJ: Skąd wzięła się potrzeba wymyślenia nowego terminu (nie-pokój) na określenie naszych czasów?

ML: Nie wymyśliłem słowa „unpeace”, to właściwie stare anglosaskie słowo. To, co starałem się uchwycić, to rozdźwięk między oficjalną relacją, w której byliśmy (która postrzega ostatnie 30 lat jako złoty wiek pokoju, kiedy nie mieliśmy wojen między żadnymi wielkimi mocarstwami) a doświadczeniami innych ludzi (wrażeniem ogromnej niestabilności, konfliktów i nieszczęścia) – zarówno w naszych społeczeństwach, jak i w relacjach między różnymi krajami.

Mój dobry przyjaciel, Iwan Krastew, napisał wspaniały felieton o wojnie na Ukrainie wkrótce po jej wybuchu w lutym 2022 roku, w którym zauważa, że wielu ludzi w wieku 20 i 30 lat myśli, że żyje w okresie powojennym tylko po to, by się później dowiedzieć, że był to właściwie okres międzywojenny. Zauważył, że w rzeczywistości wielu ludzi ze ‘starego świata’ miałoby takie same doświadczenia. W mojej książce napisałem, że to jest złe. To nie jest tak, że wojna zaczęła się 24 lutego, bo Ukraina była w stanie wojny już od ośmiu lat.

Nawet jeśli ta „wojna w trybie walki” dobiegnie końca, nie oznacza to, że znowu będziemy w epoce pokoju, ponieważ widzieliśmy wiele różnych konfliktów między różnymi mocarstwami, które mogą nie pasować do konwencjonalnej definicji ‘wojny’. Wojny, w której państwa wypowiadają sobie nawzajem wojny, wysyłają na front armie, które toczą większość walk, a następnie domagają się traktatu pokojowego – co nie zdarza się zbyt często – nawet w Ukrainie tak się nie stało. Ale jednocześnie walczą ze sobą na wiele różnych sposobów – między innymi poprzez cyberataki, manipulowanie systemem finansowym, migrację.

Metafora, której używam w książce, odnosi się do małżeństwa, które się nie udaje, ale para nie może się rozwieść. Dzisiejsza geopolityka jest właśnie trochę taka. Podobnie jak w nieudanym małżeństwie, są rzeczy, które połączyły parę, zaś dobre chwile stają się bronią, której partnerzy używają, by ranić się nawzajem w złych czasach. W małżeństwie chodzi o to, kto dostanie psa lub domek letniskowy, ale przede wszystkim o to, kto opiekuje się dziećmi i jak z nimi rozmawiać o tym, co się dzieje. W geopolityce coraz częściej chodzi o różne zagrożenia, które spajają świat – stosunki handlowe zamieniają się w sankcje, energia w broń, zaś Internet staje się miejscem szerzenia dezinformacji i cyberataków.

Nawet temat migracji jest wykorzystywany jako broń. Swobodny przepływ ludzi – czyli ostateczna rzecz, która miała łączyć ludzi i świat – jest instrumentalizowany przez różnych przywódców. To nie przypadek, że Rosjanie atakują ośrodki cywilne i infrastrukturę na Ukrainie, zamiast żołnierzy, ponieważ celowo wypędzają miliony ludzi z ich domów w nadziei nie tylko na szerzenie terroru na Ukrainie, ale także licząc na to, że uda im się wywrzeć presję polityczną na kraje, do których ci ludzie zmierzają (takie jak Polska). Z pewnością kraje te są niezwykle hojne na krótką metę, ale presja wywierana na ich usługi publiczne (rynek mieszkaniowy, system szkolnictwa, szpitale itp.) będzie dość duża, jeśli wojna będzie trwała. Działania tego typu to zatem także akt polityczny.

LJ: Czy odcięcie się od Rosji jest w tym kontekście właściwym posunięciem dla Stanów Zjednoczonych? Czy Unia Europejska powinna spróbować zrobić to samo? A może cena jest zbyt wysoka?

ML: Europa już odcina się od Rosji. To będzie nie tylko nieuniknione, ale także nieodwracalne. Cokolwiek stanie się w tej wojnie, bardzo trudno sobie wyobrazić, jak moglibyśmy wrócić do świata sprzed 24 lutego 2022 r. Jestem internacjonalistą, więc myślę, że świat jest lepszy, gdy ludzie mają ze sobą jakieś relacje. W tym przypadku wyzwaniem jest jednak ustrukturyzowanie tych relacji w taki sposób, aby nie były toksyczne. Jedną z trudności, jakie pojawiły się w obszarze naszych relacji energetycznych z Rosją, jest to, że były one zorganizowane w sposób zbyt jednostronny i asymetryczny. W rezultacie Rosja zyskała możliwość by wykorzystywać energię do szantażu i zastraszania innych krajów. Wniosek, który powinniśmy wyciągnąć z tej sytuacji nie polega na tym, że nigdy nie powinniśmy kupować niczego w krajach, których nie lubimy. Zamiast tego nie powinniśmy stawiać się w sytuacji zależności od jednego kraju, z którym mamy trudne relacje.

W pewnym sensie rozwiązaniem jednostronnej zależności jest więcej relacji, więc jeśli jedna z nich się nie powiedzie, możesz dywersyfikować i zabezpieczać się, polegając na innych krajach. Dzieje się tak coraz częściej. Dawniej istniały łańcuchy dostaw just-in-time, które były bardzo kruche i zasadniczo dotyczyły kosztów (obniżania kosztów tak bardzo, jak to możliwe). Teraz ludzie mówią o łańcuchach dostaw just-in-case, w których upewniasz się, że łańcuchy dostaw są bardziej skomplikowane. Wtedy nie koncentrujesz się tylko na kosztach, ale także na bezpieczeństwie dostaw, dzięki czemu możesz mieć różne opcje na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. W pewnym sensie jest to metafora szerszego sposobu myślenia o tym, jak działają relacje.

To całkiem inny świat. Powodem, dla którego tak się stało, jest to, że mamy broń nuklearną. Broń nuklearna oznacza, że ​​wojna między wielkimi mocarstwami może być niewyobrażalnie bardziej niebezpieczna. Dążenie do konfliktów między wielkimi mocarstwami nie przeminęło, ale ich zdolność do prowadzenia wojen na zasadach konwencjonalnych zniknęła w wyniku broni nuklearnej. Dlatego coraz częściej dochodzi do niepokojów. Ludzie manipulują powiązaniami, które mają ze sobą, ponieważ jest to mniej ryzykowne i kosztowne niż wysyłanie wojska na front.

Interesujące jest to, że nawet wojna w Ukrainie z jednej strony wygląda jak wojna w starym stylu, nie ma się wrażenia nie-pokoju. W mojej książce argumentuję, że a) to, co się stało, było spowodowane nieprawidłowymi powiązaniami. Niechęcią Putina do rosnącego związku między Ukrainą a Europą. Wytworzyło to poczucie niepokoju, które doprowadziło do starcia między dwoma procesami powiązań – Euroazjatycką Unią Gospodarczą i Unią Europejską. Z rosyjskiej perspektywy kończy się to źle do tego stopnia, że ​​Putin sądził, że straci Ukrainę na zawsze. Dlatego zapoczątkował tragiczny proces aneksji Krymu i wojny na wschodzie Ukrainy. Wojna nasiliła się i przybrała jeszcze bardziej dramatyczną formę.

Prawdą jest również to, że sposób, w jaki toczy się wojna, bardzo różni się od II wojny światowej – jest to w dużej mierze wojna wokół pokoju. Nawet sposób walki na polu bitwy w znacznym stopniu opiera się na powiązaniach. Przeciętni Ukraińcy wrzucają do aplikacji informacje o tym, gdzie znajdują się rosyjskie wojska, co daje Ukrainie przewagę technologiczną nad Rosją. To bardzo zaawansowana technologicznie wojna – z dronami i bezzałogowymi statkami powietrznymi. Technologia zmienia oblicze wojny. Ale to tylko jedno z pól bitewnych, na których toczy się wojna.

Strona rosyjska manipuluje sektorem energetycznym i wysiedla miliony ludzi, co wywiera presję na naszą stronę. Nasza strona nakłada olbrzymie sankcje, próbując ograniczyć wsparcie technologiczne dla Rosjan. Dlatego nawet jeśli skupiamy się na polu bitwy i myślimy o czołgach, istnieją również inne, mniej tradycyjne rodzaje wojen niż te, które istniały w czasach II wojny światowej czy zimnej wojny.

Wojna w Ukrainie jest jak wehikuł czasu – przenosi nas zarówno w XX wiek, jak i jest bardzo typowa dla XXI wieku właśnie przez wzgląd na znaczenie istniejących powiązań.

LJ: Przejdźmy do Chin. Jak powinniśmy postrzegać relacje między Chinami a Stanami Zjednoczonymi?

ML: Konwencjonalny sposób rozumienia relacji między Chinami a Ameryką jest taki, że nie są one dobre, ponieważ te dwa kraje są tak od siebie różne, że są niemalże swoimi całkowitymi przeciwieństwami – Stany Zjednoczone są najbardziej kapitalistycznym i największym rozwiniętym krajem na świecie, podczas gdy Chiny są państwem komunistycznym i krajem rozwijającym się. Chiny są wiodącym światowym producentem, zaś USA konsumentem ostatniej szansy. Wschód i Zachód, demokracja i dyktatura, yin i yang. Wiele osób uważa, że ​​to jest właśnie powód, dla którego istnieje tak duże napięcie między tymi dwoma państwami.

Jednak Chiny i Stany Zjednoczone radziły sobie całkiem dobrze, gdy były swoimi całkowitymi przeciwieństwami – w rzeczywistości robiły to tak dobrze, że zaczęto mówić o wspólnej, połączonej gospodarce. Pomiędzy gospodarkami chińską i amerykańską istnieje niemal doskonała komplementarność, a społeczeństwa mogą ze sobą bardzo efektywnie współpracować.

Jednym z powodów, dla których stosunki te znacznie się pogorszyły, jest fakt, że Chiny i Ameryka zbliżają się i upodabniają do siebie. Im bardziej stają się podobne, tym bardziej się nienawidzą i tym większe występuje między nimi napięcie. Proces, który mogliśmy ostatnio zaobserwować, polegał na tym, że oba kraje pną się w górę – pod względem wykładniczego poszerzania wiedzy o sobie nawzajem. Oba kraje zaczęły się wzajemnie naśladować.

Chiny próbowały wspiąć się w górę łańcucha wartości i stać się bardziej zaawansowaną technologicznie gospodarką. Opracowano różne platformy internetowe. Dokonano modernizacji armii. Chińczycy robią wiele rzeczy, które robiły już wcześniej Stany Zjednoczone, co staje się źródłem ich wielkiej potęgi. Z drugiej strony Stany Zjednoczone coraz bardziej upodabniają się do Chin. Niegdyś Amerykanie bardzo mocno wierzyli w wolny rynek; obecnie mają ustawę o redukcji inflacji (IRA), która jest ogromnym programem wsparcia dla przemysłu, w ramach którego wszystkie dotacje trafiają na rynek – na wzór tego, co Chiny robią w zakresie rozwoju swoich zielonych technologii. Co więcej, Stany Zjednoczone miały w Azji podejście bazujące na tzw. systemie piasta i szprychy w zakresie amerykańskich baz wojskowych itp.; teraz Ameryka stara się rozwijać relacje gospodarcze z ludźmi.

Możemy zaobserwować stopniowy proces, w którym te dwa kraje coraz bardziej przypominają siebie nawzajem. Stają się bardziej do siebie podobne, a jednocześnie bardziej wrogo do siebie nastawione. To niejako spirala integracji, która prowadzi do konwergencji, konkurencji, a ostatecznie do konfliktu. Jak zauważył Peter Thiel, amerykański przedsiębiorca, zazwyczaj, gdy dwie osoby dążą do tego samego, mają tendencję do naśladowania siebie nawzajem do tego stopnia, że ​​to, czego obie pragną (w tym przypadku: być krajem numer jeden na świecie) jest mniej ważne niż sama rywalizacja między nimi.

Moja książka zasadniczo dowodzi, że proces tworzenia powiązań na świecie może stanowić dla ludzi zarówno motyw do wywołania konfliktu, jak i szansę. Prace Zygmunta Baumana, polskiego socjologa i myśliciela, poświęcone temu, jak powiązania i technologia prowadzą do porównań między różnymi graczami, również przedstawiają teorię, że nasza zdolność do porównywania się z innymi ludźmi na świecie prowadzi do bardzo silnego poczucia niechęci – która generuje konflikt. Bauman mówił o niemal wszechobecnym niezadowoleniu występującym w dobie internetu – kiedyś bowiem ludzie porównywali się do swoich sąsiadów czy rodziców, a teraz każdy może porównywać się do najbardziej uprzywilejowanych ludzi na świecie. Najwyraźniej jednak większość z nas nie może konkurować z tym, co widzimy w sieci, co powoduje wiele frustracji i niezadowolenia.

Powiązania i integracja mają dość silny wpływ na to, jak ludzie postrzegają swoje relacje z innymi – zarówno z innymi krajami, jak i w obrębie naszych własnych społeczeństw, co może powodować napięcia.

LJ: Czy liberałowie powinni próbować zagrać w populistyczną grę?

ML: Głównym wyzwaniem dla liberałów jest to, że tradycyjnie zakładało się, że jeśli chodzi o globalną integrację, wolny handel i swobodny przepływ, to jest to sytuacja dobra dla wszystkich. Że pula zasobów się zwiększa i że wszystkim żyje się lepiej. Następnie, w 2008 roku, wraz z globalnym kryzysem finansowym, w wielu różnych miejscach na świecie wzrosła świadomość, że tak naprawdę są też przegrani tego postępu – chociaż tak naprawdę nie przegrywali, to jednak nie byli wygranymi w takim stopniu, jak inni ludzie. Ta względna różnica (między ludźmi, którym szło naprawdę dobrze, a tymi, którym się nie powiodło) stała się na tyle silna, że ​​wywołała ogromne poczucie niechęci i frustracji wśród znacznej liczby ludzi – wystarczającej, by głosować za Brexitem w Wielkiej Brytanii, by wybrać Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych czy Prawo i Sprawiedliwość w Polsce.

Pytanie brzmi: jak z tym walczyć? Ludzie tacy jak Emmanuel Macron uważają, że wystarczy powiedzieć, że nowy podział nie jest między lewicą a prawicą, ale między tym, co otwarte a zamknięte. Myślę, że jeśli dokonamy podziału na społeczeństwa otwarte i zamknięte, przegramy. Ludzie ze społeczeństw uznanych za zamknięte zaczną budować mury.

Liberałowie stoją zatem przed następującym wyzwaniem: jak sprawić, by ta otwartość była dla ludzi bezpieczna? Należy sprawić, by poczuli, że to ludzie kontrolują to, co się dzieje – że jest to w jakiś sposób zarządzane. Dlatego ten ‘podział’ nie powinien dotyczyć otwartej i zamkniętej współzależności, ale raczej współzależności zarządzanej i niezarządzanej. Ta pierwsza oznacza, że ​​możesz być szczery co do faktu, że są wygrani i przegrani, więc możesz spróbować redystrybuować część zysków od wygranych, aby pomóc przegranym.

To jest ogólny obraz tego, co nazywam „rozbrajającym powiązaniem” – próbą zmniejszenia ryzyka, uczynienia go mniej ryzykownym. Podejście to obejmowałoby szereg obszarów – na przykład imigrację. Oczywistym jest, że otwarte granice i swoboda przemieszczania się są bardzo korzystne dla całej gospodarki, ale mogą mieć negatywny wpływ na płace w poszczególnych sektorach i wywierać presję na miejsca, do których ci ludzie się przenieśli. Jeśli monitorujesz, dokąd zmierzają ludzie i masz te ruchy ludności na uwadze, wówczas możesz zabezpieczyć pensje w sektorach, które są obciążone; możesz opodatkować korzyści z wolnego rynku pracy i zainwestować pieniądze w więcej mieszkań, miejsc w szkołach i szpitalach, aby zadbać o to, żeby inni ludzie również mogli z nich skorzystać.

To samo dotyczy wolnego handlu, który również tworzy wygranych i przegranych. Jeśli ponownie inwestujesz dodatkowe dochody, pomagając przygotować ludzi na straty, najtrudniejsze są obszary, w których obserwujemy zmiany kulturowe w tożsamości ludzi. To jeden z obszarów, w którym liberałowie znaleźli się po złej stronie w oczach opinii publicznej. Ale myślę, że są sposoby na to, by pokazać troskę o kulturę – co niekoniecznie jest intuicyjne dla liberałów, często przedstawianych jako bezwzględni kosmopolici.

Jeśli dąży się do tego, aby ludzie nie stawali się nacjonalistami i nie decydowali się na proste, populistyczne rozwiązania, to na liberałach spoczywa obowiązek pokazania, że ​​zależy im na ludziach, którzy stoją po złej stronie tych procesów i znalezienia sposobów na pokrzepienie ich, zdobycia ich zgody, i podjęcie współpracy. Oznacza to, że możliwa jest znacznie bardziej zrównoważona otwartość. Jeśli się o to nie zadba, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że wszystkie wysiłki spełzną na niczym i ludzie tacy jak Donald Trump zostaną wybrani. W efekcie, możemy się wtedy spodziewać podejmowania działań, które będą całkowitym przeciwieństwem tego, czego chcą liberałowie – wprowadzania nieliberalnych środków w sposób, który jest naprawdę destrukcyjny (także dla ludzi, do których chcą trafić).

Dlatego liberałowie stoją przed wyzwaniem zapewnienia ludziom poczucia sprawczości i pokazania, że ​​w liberalizmie nie chodzi tylko o siły kapitalizmu oraz zmiany kulturowe i technologiczne, które zniszczą wiele rzeczy, na których ludziom zależy. To wydaje się być kluczową lekcją ostatnich lat – liberałowie muszą nie tylko znaleźć inny język, aby mówić o tym, co się dzieje, lecz także zacząć angażować się w niektóre z tych bardziej skomplikowanych kwestii.

W pewnym sensie jest to powrót do istoty liberalizmu i odejście od neoliberalnego czy libertariańskiego paradygmatu, do którego często trafiali liberałowie w ciągu ostatnich kilku dekad. To duża zmiana, ale jeśli nie zostanie wprowadzona, to obawiam się, że możemy skończyć ze znacznie bardziej nieliberalnym światem.


Dowiedz się więcej o gościu: www.ecfr.eu/profile/mark_leonard/ 


Dowiedz się więcej o książce: https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/wiek-nie-pokoju-mark-leonard-1083


Niniejszy podcast został nagrany 14 lutego 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję