John Locke: Wprowadzenie do prawa własności :)

WPROWADZENIE

Nie można zrozumieć liberalizmu bez sięgnięcia do jego klasyków. Trudno wyobrazić sobie poznanie tej politycznej doktryny bez lektury tekstów tego, który zbudował jej fundamenty i przedstawił najważniejsze założenia, czyli Johna Locke’a. Spośród traktatów, których jest on autorem, najważniejsze z punktu widzenia refleksji politycznej są Dwa traktaty o rządzie i List o tolerancji. W tym numerze proponujemy fragment z Traktatów poświęcony własności (jest to piąty rozdział drugiego traktatu), którą wskazać trzeba jako jedną z najważniejszych zasad tego, co liberalizmem nazywamy.

W Traktatach Locke’a zapisane zostały te zasady, które dziś stanowią szkielet współczesnych państw demokratycznych. Szkielet, na bazie którego państwa te w ogóle mogą funkcjonować. Są to chociażby: zasada konstytucjonalizmu, rządy prawa, formuła demokracji reprezentacyjnej, swoboda wypowiedzi, zrzeszania się i prowadzenia działalności gospodarczej a także zasada pluralizmu i tolerancji. Obok nich funkcjonuje również poszanowanie prawa do własności. Trzeba jednak wszystkie te reguły rozpatrywać nie tylko jako pewne ramy instytucjonalne, techniczne podstawy tego systemu, ale również – jeśli nie przede wszystkim – wartości składające się na swoisty ethos demokratyczny.

Prawo do własności a także szereg mechanizmów je chroniących odsyłają nas do jednostki i jej wolności, które przecież liberałowie wypisują na swoich sztandarach. Antropologiczne podwaliny liberalizmu, na które składają się: optymistyczne przekonanie o naturze ludzkiej, indywidualizm oraz wiara w racjonalność człowieka, każą liberałom stawać w jego obronie. Jednostka ludzka ma mieć swobodę podejmowania działań w każdej sferze życia: społecznej, politycznej, gospodarczej, podobnie jak w życiu prywatnym. Granicą działalności ma być jedynie wolność drugiego człowieka. John Locke pokazuje, jak istotna w całym tym procesie obrony człowieka i jego swobód jest ochrona prawa do własności.

Człowiek Locke’a nie jest egoistą z Hobbesowskiego stanu natury, nie jest egocentrykiem zainteresowanym tylko swoimi interesami i dobrami. Idea wspólnotowości pojawia się w pismach Locke’a i dziś powiązalibyśmy ją zapewne z koncepcją społeczeństwa obywatelskiego. Człowiek ma być aktywny, ma uczestniczyć w procesie decyzyjnym w państwie, między nim a jego reprezentantami ma istnieć więź, dzięki której będzie on odczuwał, że państwo, w którym żyje, jest jego państwem. To własność pozwala człowiekowi być aktywnym. Nie tylko sprawia, że chętniej podejmuje on wysiłek, przyjmuje na siebie kolejne zadania, oddaje się pracy – również pracy dla swojej społeczności. Własność umacnia poczucie własnej wartości oraz sensu podejmowanych aktywności.

Proponujemy, aby pójść tropem klasyka i prześledzić wraz z tokiem jego refleksji genezę prawa własności, jego funkcje i cele. Wiele wyjaśnień Locke’a zainteresuje zapewne nie tylko tych, którzy z liberalizmem czują się związani, którzy myślą tą się interesują, ale również ci, dla których sama kwestia prawa własności wydaje się być intrygująca i zagadkowa.

Sławomir Drelich

§ 28. Można by przyjąć, że Dawid w tym tekście traktował uprawnienia królów, jako darowiznę Boga, tak samo jak nasz autor. W jego komentarzu – jak uczony i rozumny Ainsworth5 nazywa Psalm 8 – nie znalazł on jednak żadnego uprawnienia do władzy monarszej. Oto jego słowa: Uczyniłeś go – tzn. człowieka i syna człowieczego – niewiele mniejszym od aniołów, chwalą i czcią go uwieńczyłeś. Obdarzyłeś go władcą nad dziełami rąk Twoich, położyłeś wszystko pod jego stopy: owce i bydło wszelkie, a nadto i polne stada, ptactwo powietrzne oraz ryby morskie, wszystko, co szlaki mórz, przebiega. Jeśli ktoś może w tych słowach znaleźć jakąkolwiek władzę monarszą jednego czło­wieka na innymi, która jest inaczej pojmowana niż panowanie całego rodzaju ludzkiego nad niższymi istotami, to, o ile wiem, zasługuje on, ze względu na rzadkość tego odkrycia na to, by zostać jednym z monarchów nie w rzeczywistości, lecz potencjalnie u sir Roberta. Mam nadzieję jednak, że teraz już jasne jest, iż Ten, kto nadał Adamowi panowanie nad wszelką istotą życia, która chodzi po ziemi, nie dał mu żadnej władzy nad istotami jego gatunku. Wykażę to jeszcze pełniej w kolejnym miejscu.

§ 29. 2. Jakiegokolwiek nadania dokonał Bóg w słowach zawartych w Rdz. 1.28, nie dotyczyło ono tylko samego Adama z wyłączeniem wszystkich pozostałych ludzi. Niezależnie od tego, jakie panowanie on mógł otrzymać, nie było to źle osobiste panowanie, lecz powszechne, dotyczące całej reszty rodzaju ludzkiego. To, że ta darowizna nie dotyczyła tylko samego Adama, wynika oczywiście ze słów tekstu, gdzie zostało to wielokrotnie powtórzone w liczbie mnogiej: Bóg błogosławił im mówiąc do nich: panujcie; Bóg powiedział do Adama i Ewy: panujcie. Nasz autor powiada jednak, że Adam w ten sposób został penem świata. Darowizna została przyznana im obojgu, dlatego Bóg przemówił także do Ewy, stąd wielu interpretatorów słusznie sądzi, iż słowa te zostały wypowie­dziane, kiedy Adam miał już żonę. Czyż nie powinna ona, zatem zostać panią świata, tak samo jak on jego panem? Kiedy powiada się, że Ewa była poddana Adamowi, to wydaje się, iż nie była ona mu poddana w ten sposób, by mogło to przeszkadzać w jej panowaniu nad innymi istotami lub w ich własności. Czy mamy może powiedzieć, że Bóg obdarował ich wspólnie, a tylko jedno z nich miało z tej darowizny korzystać?

§ 30. Możliwe, że będzie się twierdzić, iż Ewa została później stworzona. Nawet, jeśli tak było, na cóż przyda się to naszemu autorowi? Słowa tekstu i tak będą przemawiać przeciw niemu, wskazując, iż Bóg przyznając tę darowiznę podarował świat, jako dobro wspólne rodzajowi ludzkiemu, a nie samemu Adamowi. To słowo im w tekście musi dotyczyć ludzkiego gatunku, z pewnością, bowiem nie może dotyczyć samego Adama. Jasne jest, że w wersecie 26, gdzie Bóg zwiastował swoje plany nadania tego panowania, miał On na myśli, że uczyni to dla całego gatunku istot, które winny panować nad innymi gatunkami na kuli ziemskiej. Oto te słowa: A wreszcie rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam, aby panował nad rybami morskimi itd. Oni zatem powinni sprawować panowanie. Kto? Ci, którzy mieli być stworzeni na obraz Boga, jednostki ludzkiego gatunku, które właśnie miał On zamiar stworzyć. Twier­dzenie, że to im mogło dotyczyć tylko Adama z wyłączeniem pozostałych, którzy w tym samym czasie żyli na świecie, jest sprzeczne z Pismem św. i wszelkim rozumem. Nie miałoby to też sensu, by człowiek w poprzedniej części wersetu nie oznaczał tego samego co w następnej. Tylko zatem wtedy, kiedy człowiek, jak to jest przyjęte, oznacza gatunek, a oni stanowią jednostki tego gatunku, tekst ten ma sens. Bóg stworzył człowieka na Swój obraz, podobnego Sobie, stworzył go istotą rozumną i dlatego zdolną do panowania. Gdziekolwiek bowiem istnieje podobieństwo Boga, rozum jest z pewnością jego częścią. Należy on do całego gatunku i umożliwia mu panowanie nad niższymi istotami. Dlatego powiada Dawid w cytowanym już Psalmie 8: Uczyniłeś go niewiele mniejszym od aniołów […], obdarzyłeś
go władcą. Król Dawid nie mówi tu o Adamie, ponieważ z wersetu 4 jasno wynika, iż mówi o człowieku i synu człowieczym należących do ludzkiego gatunku.

§ 31. To, że nadanie, z którym Bóg zwrócił się do Adama, zostało przyznane jemu i całemu gatunkowi ludzkiemu, jasno wynika z własnych dowodów naszego autora, które przejął od psalmisty. Psalmista powiada, że ciernia postała nadana synom człowieczym. Wskakuje to, /’? roszczenie wynika z ojcostwa. Są to słowa sir Roberta pochodzące z wyżej cytowanej Przedmowy, w których prezentuje on dziwną konkluzję: Bóg nadał ziemię synom człowieczym, ergo roszczenie wynika z ojcostwa. Szkoda, że w języku hebrajskim nie używa się słów „ojcowie człowieczy” zamiast „synowie człowieczy” na określenie rodzaju ludzkiego. Nasz autor mógłby wtedy co najmniej opierać się na brzmieniu wyrazu, by dołączyć to roszczenie do ojcostwa. By jednak wnioskować, że ojcostwo daje uprawnienie do świata, bowiem Bóg nadał go synom człowieczym, jest to już sposób argumen­tacji właściwy naszemu autorowi. Doprawdy, potężny musi być umysł naszego autora, skoro dochodzi on swego wbrew brzmieniu i sensowi słów, którymi się posługuje. Sens tych słów odbiega jednak od celów naszego autora. Jak to wynika z jego Przedmowy [187-188], ma on udowodnić, iż Adam był monarchą. Tak więc ostateczna konkluzja brzmi: Bóg nadał Ziemię dzieciom ludzkim ergo Adam był monarchą świata. Przyznam każdemu, iż trudno o wyciągnięcie bardziej zabawnej konkluzji niż ta, która tak długo pozostanie oczywistą niedorzecznością, dopóki nie udowodni się, że coś wspólnego ma z synami człowieczymi ten, kto nie miał żadnego ojca, a mianowicie Adam. Niezależnie od tego, co jeszcze wymyśli nasz autor, Pismo św. nie głosi jednak żadnych niedorzeczności.

§ 32. By podtrzymać tę własność i osobiste panowanie Adama, nasz autor stara się na kolejnej stronie [64] zniszczyć to, co zostało wspólnie, jednocześnie nadane Noemu i jego synom (Rdz. 9. 1. 2- 3). Próbuje on dokonać tego w dwojaki sposób.

1. Sir Rober/ chciałby nas przekonać, że – wbrew wyraźnym słowom Pisma św. – to, co zostało przyznane Noemu, nie zostało przyznane mu wspólnie z jego synami. Oto jego słowa: Co zaś dotyczy powszechnego, wspólnego posiadania Noego i jego synów, które to Mr. Selden chciałby widnieć jako przyznane im wspólnie, Rdz. 9.2, nie postało to potwierdzone przez tekst. Jakiegoż to potwierdzenia jeszcze wymaga nasz autor, gdy zupełnie jasne słowa Pisma Św., które nic innego nie mogą oznaczać, nie przekonują go? Trudno sobie wyobrazić, że nie przekonują one tego, kto utrzymuje, iż sam wszystko opiera tylko na Piśmie św. Tekst powiada: Bóg pobłogosławił Noego i jego synów mówiąc do nich, to znaczy, jak chciałby nasz autor, do niego. A zatem – mówi on – chociaż synowie przy błogosławieństwie Zostali wymienieni wraz Z Noem, to można to najlepiej rozumieć w sensie podporządkowania bądź błogosławieństwa w dziedziczeniu, O. 211 [64]. Oczywiście nasz autor rozumie to tylko w takim sensie, który najlepiej służy jego celowi. Jednakże w rzeczywis­tości najlepiej zrozumie to ten kto zgodzi się z prostą konstrukcją słów i oczywistym znaczeniem, jakie wynika z danego miejsca w tekście. Wtedy słowa podporządkowanie i dziedziczcie nie dadzą się najlepiej zrozumieć wraz z nadaniem Boga, skoro On sam ani ich nie używa, ani nie wspomina o takich ogranicze­niach. A jednak nasz autor ma powody, dla których właśnie nie tak mają być one najlepiej rozumiane. Powiada on: Błogosławieństwo mogło tylko wtedy zostać spełnione, kiedy synowie albo pod władzą ojca, albo po nim posiadali osobiste panowanie, O. 211 [64]. Oznacza to, że to nadanie, którego wyraźne słowa dają wspólne uprawnienie w czasie teraźniejszym (tekst powiada bowiem, że zostało ono złożone w ich ręce), należy rozumieć w sensie podporządkowania bądź błogosławieństwa w dziedziczeniu- Jest zatem możliwe, by cieszyć się nim w podległości bądź oczekując dziedziczenia. Równie dobrze można utrzymywać, że przez przyznanie obecnie jakiejś rzeczy w posiadanie należy najlepiej rozumieć dopiero jej odziedziczenie, ponieważ istnieje moż­liwość, że uzyska się ją w wyniku dziedziczenia. Jeśli przyznanie takie dotyczy ojca, a jego synów dopiero po nim, ojciec zaś jest tak łaskawy, że dopuści swoje dzieci do wspólnego z nim udziału, to słusznie można powiedzieć, że jedno nie różni się od drugiego. Nigdy nie może być jednak prawdą, że to, co wyrażają słowa nadania we wspólne posiadanie należy najlepiej rozumieć jako dziedziczenie. W sumie wszystkie jego wnioski sprowadzają się do tego, że Bóg nie nadał świata synom Noego wspólnie z ich ojcem, ponieważ było możliwe, iż będą oni mogli korzystać z tego nadania pod jego władzą, bądź dziedzicząc po nim. Jest to rzeczywiście znakomity rodzaj argumentacji przeciw wyraźnemu tekstowi Pisma św. Cokol­wiek zatem powiada lub czyni Bóg, a nie zgadza się to z hipotezą sir Roberta, nie należy temu wierzyć, jeśli nawet On sam to mówi.

§ 33. Jakkolwiek nasz autor tak chętnie chce wykluczyć z tego synów, to jasne jest, że część tego błogosławieństwa, które on chce rozumieć także jako dziedziczenie, koniecznie należy rozciągnąć na synów, nie zaś tylko na samego Noego. Bóg mówi w swym błogosławieństwie: Bądźcie płodni i mnóżcie się, abyście zaludnili ziemię. Ta część błogosławieństwa, jak się zaraz okaże, nie dotyczy wcale Noego. Nie dowiadujemy się przecież niczego o dzieciach, które miał on po potopie. Także w na­stępnym rozdziale, gdzie zostało wyliczone jego potomstwo, nie ma o tym żadnej wzmianki. Tak więc to błogosławieństwo w dziedziczeniu nie miałoby miejsca wcześniej, jak po 350 latach6. By ratować wyimaginowaną monarchię naszego autora, zaludnienie ziemi musiałoby zostać przesunięte o 350 lat. A zatem tej części błogosławieństwa nie należy traktować jako podporządkowania, chyba że nasz autor chce utrzymywać, iż synowie musieli prosić swego ojca Noego o pozwolenie, kiedy chcieli zbliżyć się do swych żon, by płodzić z nimi dzieci. W jednym tylko pozostaje nasz autor wierny sobie we wszystkich rozprawach. Przywiązuje on wielką wagę do tego, by byli na świecie monarchowie, nie troszcząc się przy tym o to, by zamieszkiwały go także ludy. W rzeczy samej jednak jego forma rządu nie może być dobrym sposobem na zalud­nienie ziemi. Jak dalece absolutna monarchia przyczynia się do spełnienia tego pierwszego i wielkiego błogosławieństwa Boga Wszechmogącego: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ciemię, które zawiera w sobie także doskonalenie sztuk i nauk oraz wygody życia, można zaobserwować w tych niegdyś wielkich i bogatych krajach, które teraz mają szczęście znajdować się pod tureckim panowaniem. Dziś nie ma tam jednej trzeciej, ba, jeśli nie jednej trzydziestej, może nawet trzeba powiedzieć jednej setnej byłej ludności. Może się o tym łatwo przekonać każdy, kto porówna dzisiejsze doniesienia z historią starożytną. Ale o tym wspominam tylko przy okazji.

§ 34. Dalsze części tego błogosławieństwa, bądź nadania, są tak wyrażone, że nie mogą one być inaczej rozumiane, jak tylko dotyczące zarówno Noego, jak i jego synów, a nie tylko jego synów w sensie ich podporządkowania bądź dziedziczenia. Bóg powiada: Wszelkie zaś zwierze na ziemi i wszelkie ptactwo powietrzne niechaj się was boi i lęka. Czy ktokolwiek poza naszym autorem chce utrzymywać, że zwierzęta odczuwały strach i bojaźń przed Noem, nie zaś przed jego synami, jeśli on za swego życia na to nic zezwolił, a następujące słowa: zostały oddane wam we władanie, należy rozumieć, jak p
owiada nasz autor — kiedy waszemu ojcu się spodoba – bądź też, że miały one zostać im nadane później? Jeśli to mają być argumenty pochodzące z Pisma Św., to nie wiem, czego w ten sposób nie można jeszcze udowodnić. Nie mogę także zrozumieć, jak mało różni się to od fantazji i fikcji, bądź jak dalece tworzy to pewniejsze podstawy niż przekonania filozofów i poetów, których tak surowo osądza nasz autor w swej Przedmowie.

§ 35. Nasz autor dalej jednak udowadnia, iż można to najlepiej rozumieć jako podporządkowanie bądź błogosławieństwo w dziedziczꔂ”- Powiada on: Nie jest prawdopodobne, by osobiste panowanie, jakie, Bóg nadal Adamowi, zostało odwołane na mocy jego darowizny, przekazania lub rezygnacji na rzecz jego dzieci, a zatem, by między Noem a jego synami powstała wspólnota dóbr. Noc był jedynym dziedzicem świata. Dlaczego ma się przyjmować, iż Bóg chciał pozbawić go przyrodzonych uprawnień i uczynić jedynym człowiekiem na świecie, który tym, co posiada, dysponuje wspólnie ze swoimi dziećmi? O. 211 [64].

Fragment na podstawie: J. Locke, Dwa traktaty o rządzie, przeł. Z. Rau, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1992.

Wybrał: Sławomir Drelich

Polska, kraj wysokiego ryzyka :)

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce.

 

Niepewność to ryzyko, a ryzyko to koszty. To stwierdzenie wydaje się tak oczywiste, że powinny je zrozumieć nawet małe dzieci. Niestety jego zrozumienie zdaje się być obce rządzącym naszą gospodarką, tym obecnym szczególnie obce. Choć chwalą się rosnącym PKB, zapominają, że rozwój zapewniają inwestycje, a nie konsumpcja. Tymczasem zarówno dziś, jak i w czasie kryzysu 15 lat temu to wysokie PKB napędzane było konsumpcją, nie inwestycjami. Fajnie jest wyjść do restauracji na dobry obiad, tyle że tym się majątku nie zbuduje. W tej materii gospodarka nie różni się od prywatnego portfela. Inwestycje w polskiej gospodarce zawsze wypadały blado na tle Europy, ba, nawet na tle naszych sąsiadów. O dziwo i słusznie zauważył to Mateusz Morawiecki w swym słynnym planie… tzn. slajdach z PowerPointa. Ba, dostrzegł nawet, co jest tego przyczyną – niestabilność prawa i ryzyko polityczne. Każdy inwestor oczekuje bowiem bezpieczeństwa swojej inwestycji, a by odpowiednio skalkulować ryzyko biznesowe, potrzebna jest przewidywalność warunków. Czy ktokolwiek z nas wybudowałby dzisiaj hotel na wschodzie Ukrainy? Może chociaż kupił mieszkanie pod wynajem? No właśnie, nawet gdyby się znalazł taki odważny, to musiałaby to być finansowa okazja życia – cena tak niska, że opłacałoby się podjąć ryzyko utraty tego mieszkania w najbliższym bombardowaniu. Choć przypadek jest ekstremalny, to tak samo działają wszystkie nieprzewidywalne zmiany prawne. Inwestuje się u nas mniej i oczekuje za to wyższego zwrotu. Niestety jakość prawa w Polsce od lat stoi na niskim poziomie – zmiany na szybko, bez konsultacji, poszanowania elementarnych zasad prawotwórstwa. Nie jest to specjalność PiS-u – kradzież OFE jeszcze wiele lat będzie się nam odbijać czkawką, proces o PZU z Eureko też jest pamiętany. Choć ilość nowelizacji wydawanych przez parlament przez ostatnie 20 lat to po części skutek akcesji do UE i konieczności dostosowania prawa, to jej przytłaczająca ilość także nie pomagała. W praktycznie wszystkich dużych polskich miastach plany zagospodarowania ma raptem połowa powierzchni. Kupując działkę inwestor nie wie, co będzie mógł na niej wybudować, a decydować będzie o tym dobra wola urzędnika lub w gorszym przypadku hojność łapówki.

O ile jednak przez lata było źle, o tyle PiS rozbił bank. Niezależnie od dyskusji czy sądownictwo to nasz krajowy temat, faktem jest, że odbiło się echem na świecie. Skutek? Brak zaufania do polskich sądów, a w konsekwencji mniejsza skłonność do inwestowania w Polsce. Polski Ład? Pisana po kątach na kolanie kompleksowa zmiana systemu podatkowego. Sam sposób procedowania tej ustawy był skandaliczny i niedopuszczalny w żadnym cywilizowanym państwie. Jej treść niewiele lepsza. W trosce o inwestycje PiS był gotów na wywłaszczenie największej amerykańskiej inwestycji w Polsce – nacjonalizację TVN. Wszystko to działo się w tle Ukrainy – najpierw Krym i Donbas, potem pełnoskalowa wojna. Do tego covid i jawna dywersja gospodarki przez prezesa NBP deklarującego blokadę przyjęcia Euro dopóki on jest prezesem NBP.

Wojna na Ukrainie odciska swoje piętno – droga ropa, złoty tracący na wartości, napływ uchodźców. Stosunek inwestycji do PKB w 2022 roku mieliśmy trzeci najgorszy w UE. Zaraz po Grecji i Bułgarii. W tym ponurym krajobrazie z odmętów pisowskiego sabotażu polskich interesów wyłania się Andrzej Duda. Wetuje wywłaszczenie TVN, dwukrotnie wyrywa polską szkołę z Czarnka mocy czy o dziwo blokuje nowelę ordynacji wyborczej do PE, która miała PiS-owi zagwarantować dobrze płatne mandaty w PE niczym PZPR miał w Sejmie. Andrzej Duda lata od Kijowa do Waszyngtonu, jak nie klepie po ramieniu Zełenskiego to poucza Scholtza czy Macrona. Niektórzy zapomnieli już nieporadnego Andrzejka, co to miał tylko godnie przegrać wybory z Bronisławem Komorowskim. Ba! Gotowi byli nawet wybaczyć podeptanie konstytucji, zaprzysięganie sędziowskich uzurpatorów czy skok na Sąd Najwyższy. Niestety, 29 maja 2023 Andrzej Duda przypomniał ekstremum swych kwalifikacji – potańczy bączka na światowych dniach młodzieży, poświęci obraz w Rychwałdzie. Tego stopnia poniżenia urzędu Prezydenta RP nie praktykował nawet Ignacy Mościcki.

Lex Tusk można rozpatrywać na kilku płaszczyznach – mieliśmy komisję McCarthy’ego, mieliśmy trójki stalinowskie, była też lustracja Macierewicza. Wszystko łączy jeden wspólny mianownik – prawda nie miała większego znaczenia. Jedynym celem było zniszczenie politycznych przeciwników. Tak samo jedynym celem pisowskiej komisji ds. wpływów rosyjskich jest atak na przeciwników politycznych. Abstrahując od legalności sankcji, jakie miałaby orzekać, ich wdrożenie przed nadchodzącymi wyborami jest kalendarzowo nierealne. Do powołania nowego rządu zostaje pięć miesięcy, jest niewykonalnym zapadnięcie prawomocnego orzeczenia w sądach administracyjnych do tej pory. Co jest celem? Jedynie wyborcza hucpa. Niestety po raz kolejny w świat wysyłany jest sygnał, że Polska to dziki kraj bezprawia, w którym o prawie zasiadania w rządzie decydować mają komisarze polityczni. Na wzór swych stalinowskich braci dostali uprawnienia przesłuchiwania adwokatów, lekarzy, terapeutów. Duchownym się upiekło, tajemnica spowiedzi obowiązuje. Politrucy dostali też ustawową gwarancję bezkarności – cokolwiek zrobią w ramach prac w komisji, ujdzie im na sucho. Literalnie tortury dozwolone.

Praworządność to nie tylko ładnie brzmiące słowa, hasło z demonstracji czy jakaś fantasmagoria. W cywilizowanym państwie – takim bez prywatnych armii i grasujących band – prawo to jedyne, co chroni obywatela przed rządem. I tyle wystarczy, przynajmniej dopóki to prawo jest przestrzegane. Tak, zawsze trafi się głupi policjant, sędzia czy minister – to tylko ludzie. Ale system działa – prawo i uczciwy wymiar sprawiedliwości są gwarancją praw obywatelskich, ale też własności, którą potencjalny inwestor ma zainwestować. Zarówno krajowy, jak i zagraniczny. Niezależnie od losów przywołanej ustawy, kolejny raz wysłaliśmy w świat sygnał, że Polska nie jest krajem zachodniego świata, z cywilizowanym systemem prawnym i politycznym. Jednym głupim aktem prawnym wyrzuciliśmy do śmietnika miesiące dorobku zbudowanego na wojnie na Ukrainie i jedyną nadzieją na zmianę tego postrzegania jest zmiana rządu w kolejnych wyborach. Na jakikolwiek, gorzej już nie będzie. Nie wyjdziemy z pułapki średniego dochodu, dopóki nie będziemy stabilnym i przewidywalnym państwem praworządności. Obrazki z 4 czerwca dają nadzieję, nie schrzańmy tego znowu.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera K :)

Kalumnia

„Aria o plotce” Rossiniego to jedno z największych arcydzieł sztuki operowej. Komiczna postać, jaką jest Basilio, zaczyna ją niewinnie i buffo. Kończy jednak groźnym forte. To opowieść o tym jak plotka podawana z ust do ust rośnie w siłę i potrafi zniszczyć każdego. Włoskie słowo La calunnia używane w tej arii, tłumaczone jest na polski jako plotka. Ale od niego pochodzi też używane u nas słówko kalumnia, czyli obmowa, oszczerstwo, potwarz. Plotka, ploteczka to słówka pozornie niewinne i niewielką wyrządzają krzywdę ludziom, którzy mają dość siły, by się nimi nie przejmować. To przecież kłamstwa i domniemania rozpowszechniane z upodobaniem przez gawiedź, głównie na temat osób znanych, majętnych, czy dysponujących władzą. Dysproporcja pomiędzy ich losem a bytowaniem mas ludzkich, gdzie bogactwa i władzy jest jak na lekarstwo, a anonimowość jest jedną z najbardziej doskwierających bolączek, prowadzi często do czynów desperackich i podłych. Drastycznym tego przykładem było zabójstwo wspaniałego Prezydenta Gdańska, którego miałem zaszczyt znać osobiście i przekonać się, że oszczerstwa, którymi go obrzucano, są podłymi kłamstwami. I tak kalumnia z czasem przestaje być powszechnym rozmijaniem się z prawdą i staje się groźną bronią w niszczeniu człowieka, tak jak to zapowiada w finale arii pozornie komiczny Basilio. Plotkami zajmujemy się wszyscy i jestem pewien, że każdemu zdarzyło się bezwiednie powtórzyć jakąś z nich, w przekonaniu, że „nie ma dymu bez ognia”, i jeśli ludzie coś sobie przekazują, to widocznie tkwi w tym ziarno prawdy. Ludzie przyzwoici otrząsają się z pokusy uczestniczenia w takim łańcuszku paskudnych wieści i pozostawiają to osobom o słabych charakterach, marnym wychowaniu i skłonności do wyrządzania bliźnim bezinteresownego zła. Ci z kolei mają tendencję do rozdmuchiwania plotek i dodawania do nich swoich trzech brudnych groszy, bo szkalowanie innych rodzi wrażenie, że jesteśmy od nich lepsi. To banalna skaza na życiu społecznym i może nie warto by na ten temat moralizować, gdyby nie zdumiewający fakt, że Ojczyzna moja kochana dorobiła się upaństwowienia procederu oszczerstw i dysponuje potężnymi instytucjami, gdzie ludzie za pieniądze, lub na rozkaz władzy tworzą plotki, kłamliwe pomówienia, oszczerstwa i kalumnie, które powtarzane z uporem dzień w dzień pozostawiają brudny osad w świadomości społecznej i właściwie nie ma szans, żeby ta rdza zwojów mózgowych mogła być kiedyś oczyszczona. Politycy każdej opcji są obrzucani kalumniami, ale jednak czym innym jest gniew ludu i chętne powtarzanie obelg pod adresem znienawidzonego, a jednocześnie nietykalnego przedstawiciela władzy, a co innego wynajmowanie armii oszczerców przez urzędy państwowe i wmawianie kłamstw na temat opozycjonistów, z których niejeden jest autentycznym, czczonym bohaterem narodowym, jak Wałęsa, czy Frasyniuk. Rzeka kalumnii na temat Tuska jest czasami komicznie wzburzona, kiedy słyszymy, że wszystko jest jego winą, ale gdzieś w zakamarkach społecznej świadomości osadza się brud oskarżeń, że jest niemieckim agentem, czy współpracownikiem Putina przy planowaniu zamachu smoleńskiego. Tak opluty przywódca, najwybitniejszy mąż stanu, jakiego mieliśmy po wojnie, brnie z podziwu godną determinacją w każdej dyskusji publicznej i wychodzi z niej zwycięsko. Na jak długo jednak starczy mu tej determinacji i zwykłego ludzkiego zdrowia – nie wiadomo. Kalumnie sypią się jak kamienie i zawsze któryś z tych kamieni może być zabójczy.

Król

„Król jest nagi!”- zawołało dziecko w pięknej bajce i dopiero wszyscy uznali, że tak jest faktycznie. Nasza rzeczywistość daleka jest od bajki, ale zmowa milczenia wokół nagiego króla jest podobna. Krawcy-oszuści wmówili mu ża ma wspaniałe szaty, że wszystko jest ok. Król w bajce szczęśliwy i zadowolony z siebie paradował na golasa, śmieszny i godny pogardy. Dopiero ktoś o czystym sercu i prawdomówny musiał głośno krzyknąć to, co wszyscy skrycie myśleli, żeby ta śmieszność i pogarda objawiła się oszukanemu pyszałkowi, zamiast złudzenia, że jest podziwiany i kochany. W mojej Ojczyźnie jest wielu ludzi prawdomównych, o czystych sercach. Od dawna wołają, że król jest nagi. Nawet połowa tłumu krzyczy, że królowi wszystko widać, ale ta druga uważa dalej, że ma piękne szaty i wygląda godnie. Jest według nich pomazańcem bożym, więc jakże by mógł na golasa paradować. Wygrażają więc pięściami tamtej prawdomównej połowie i gotowi są w obronie świętego króla pozabijać niedowiarków. Świat obserwuje to ze zdumieniem, bo takiego komicznego króla nie ma w innych krajach. Był w Ameryce, ale krótko i narobił wiele szkód. A ten tutaj długo już króluje i wydaje mu się, że będzie królem dożywotnim, bo przecież inni królowie tak mają. Wstydzimy się za niego, ale co zrobić, skoro tamtej połowy jest wciąż więcej. Pilnują tego ministrowie, biskupi i cała sfora krawców-oszustów. Jak tylko jest po równo, kupują tego i owego i znów cieszą się większością. A jak nie mogą kupić, to przy liczeniu oszukają. Ci prawdomówni bezradni są, bo kłócą się między sobą, czy król jest nagi, ale jednak slipy ma, czy też z przyrodzeniem na wierzchu władzę swoją piastuje. I tak trwa ta parada oszustów w mojej biednej Ojczyźnie, co jak tylko się jej polepszy i z kolan wstanie, to znów ją na glebę rzucą i plackiem każą leżeć. Na szczęście starych jest coraz mniej, a młodych coraz więcej, a tym wmówić, że król pomazańcem jest i piękne szaty nosi, będzie oszustom coraz trudniej.

Kurwa

Wstyd przyznać, ale to jedno z najczęściej dziś używanych słów w języku ojczystym, głównie w charakterze przecinka. Zastanawia mnie, skąd taki akurat wybór. Pochodzi od łacińskiego przymiotnika „krzywa”, ale naładowane jest tyloma znaczeniami i emocjami, że zastępuje setki słów jak Joker inne karty. Jest najprostszym skutecznym wyładowaniem nagromadzonego gniewu, nośnikiem wybuchu nienawiści, okrzykiem bólu, wyrazem zdumienia, wyzwaniem rzuconym całemu światu i wieloma innymi jeszcze sposobami definiowania emocji rozsadzających człowieka. Nawet tak błahych jak złość na upuszczoną i rozbitą szklankę.  Wieloznaczność tego słowa nie bierze się jednak z jego nadzwyczajnej pojemności. W zasadzie oznacza ono kobietę uprawiającą seks za pieniądze, czyli „najstarszy zawód świata”. To znaczenie przenosi się płynnie na każdą osobę oferującą niemoralnie swoją usługę za jakieś wynagrodzenie. Niemoralnie dlatego, że albo dotyczy to usługi, za którą nie powinno się brać pieniędzy, jak na przykład łapówki za wydanie pożądanej decyzji, albo takiej, której nie powinno się wykonać, jak na przykład doniesienie na swój kraj do rosyjskiej agentury. Taka osoba momentalnie zostaje zaszufladkowana jako kurwa, niezależnie od tego, jak wygląda jej życie seksualne. Ale jeśli prowadzi je w sposób ostentacyjnie rozwiązły też trafi do szuflady z kurwami, mimo że nie bierze za seks nawet złotówki. W tej dziedzinie mężczyźni nader często nominują do tego haniebnego tytułu każdą kobietę, która preferuje w łóżku innego, niż zainteresowany nią facet. Szczególnie jeśli to jest jej mąż. Wspomniana szuflada pełna jest niewiernych żon. Niewierność męża nie ma tu znaczenia. Od początku świata mężczyzna ma poczucie, że jego potrzeby seksualne są naturalne i ich obfitość świadczy o chwalebnym temperamencie. Natomiast kobieta posłuszna swojemu temperamentowi, albo nagle zakochana w kimś innym, niż leniwy nudziarz poślubiony dawno temu, jest oczywiście kurwą. W niektórych krajach do dzisiaj obrzuca się ją kamieniami, albo w jakiś inny sposób odbiera życie, które jest własnością męża. W mojej Ojczyźnie tak źle nie jest, ale odebranie jej godności mianem kurwy jest na porządku dziennym. Mam w związku z tym podejrzenie, że słowo kurwa, czerpie swoją siłę emocjonalną i powszechność użycia ze świata męskiej nienawiści wobec wolnych kobiet, które nie tylko wywalczyły sobie prawo do głosowania, ale w ramach równouprawnienia są przekonane, że mogą pójść do łóżka z kim chcą. Nie są niczyją własnością i mogą dysponować dowolnie swoim ciałem, bo to ich ciało, a nie męża, ojca, zakochanego adoratora, księdza proboszcza, biskupa, czy nawet papieża. Słucham ze zdumieniem mądrych, wydawałoby się, przyjaciół, czy przypadkowych rozmówców, jak sięgają bez wahania po słowo kurwa w ocenie kobiety, która po prostu jest niezależna od nikogo i niczego, prócz własnej woli. Znałem nawet takiego radykała, który uparcie dowodził, że wszystkie kobiety, to kurwy. Widocznie musiał w ten sposób reperować zranioną dumę własną, ale to go przecież nie usprawiedliwia. Świadczy jednak, że ta najcięższa obelga, określająca upadek człowieka na samo dno moralnej nędzy, bierze się z pokładów męskiego szowinizmu i jest zbudowana na fałszywych przesłankach. Mimo tego przekłamania, to właśnie kurwa, a nie złodziej, morderca, zdrajca, czy pedofil, jest słowem używanym pod wpływem nienawiści i gniewu. Zaskakujące jest to, że również wiele kobiet posługuje się tym przekleństwem, żeby rozładować swoje emocje. Tego już nie potrafię sobie wytłumaczyć. Może mi ktoś pomoże.

 

Autor zdjecia: Markus Spiske

Wolność jako narzędzie zniewolenia :)

Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – zmienił tradycyjne rozumienie wolności, według którego każdy człowiek jest najlepszym sędzią swoich spraw. Zmiana ta polegała na ścisłym powiązaniu wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Ma to swoje konsekwencje dla sposobu sprawowania władzy w państwie. Ponieważ nie wszyscy są zdolni wykształcić taką kulturę, powinnością władzy jest ochrona obywateli przed nieodpowiedzialnym korzystaniem ze swojej wolności ze strony innych członków społeczności. Sprzeciwiał się on zatem modnemu w XIX wieku podejściu laisser-faire, według którego zakres działania rządu dotyczący ochrony osoby i własności powinien dotyczyć wyłącznie ochrony przed siłą i oszustwem. Mill wskazywał również na potrzebę ochrony przed tyranią panującej opinii społecznej, przed skłonnością większości do narzucania idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie zgadzają.

Jak zatem wygląda ochrona wolności obywateli we współczesnej Polsce, kraju, który Jarosław Kaczyński uznał za lidera wolności w Unii Europejskiej? Jak państwo chroni obywateli przed niezasłużoną nienawiścią, wykluczeniem, intelektualnym oszustwem, utrudnieniami w korzystaniu ze swoich praw czy zagrożeniami ich bezpieczeństwa? Zgodnie z zasadą laisse-faire, państwo może ograniczyć się jedynie do ochrony przed fizyczną przemocą i złodziejstwem. Może też, zgodnie z wzorem państwa ideologicznego, chronić jedynie te wartości, które są zgodne z jego ideologią. Państwo może wreszcie pełnić rolę strażnika pilnującego zasad obowiązujących w demokracji liberalnej, czyli racjonalności (neutralność światopoglądowa), humanizmu (prawa człowieka) i równości (poszanowanie praw mniejszości). Do jakiego modelu państwa zmierza Prawo i Sprawiedliwość? Otóż odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, biorąc pod uwagę z jednej strony deklarowane wartości, a z drugiej – widoczne skutki działań rządu tej partii. PiS nie kryje bowiem swojej niechęci do liberalizmu, ale jednocześnie jakże często swoje działania uzasadnia potrzebą wolności słowa, pluralizmu i swobody wyboru. Warto się zastanowić do czego jest mu potrzebna ta tożsamościowa dwoistość. W związku z tym trzeba poddać ocenie sposoby, jakie PiS stosuje, z punktu widzenia postulatów Milla.

Ochrona przed nienawiścią

Nienawiść jest uczuciem niszczącym zarówno pojedynczego człowieka, jak i wspólnotę społeczną. Uczucie to, nawet jeśli jest wywołane traumatycznym poczuciem doznanej krzywdy, często staje się przyczyną gwałtu, którego ofiarami padają niewinni ludzie. Nienawiść jest zaraźliwą chorobą, na którą łatwo zapadają także ci, którzy od przedmiotu nienawiści nigdy krzywdy nie doznali. Dlatego słusznie podżeganie do nienawiści uznane jest w prawie karnym za przestępstwo, a obowiązkiem państwa niedopuszczanie do jego przejawów i podejmowanie się roli skutecznego mediatora w rozwiązywaniu konfliktów społecznych.

Rząd PiS-u oficjalnie nie odżegnuje się od tej roli, choć niewątpliwie ma poważne trudności z jej wypełnianiem. Powodem jest fakt, że z konfliktów uczynił on, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, paliwo swojej władzy. Wskazywanie wrogów i rozbudzanie negatywnych emocji to wypróbowany sposób pozyskiwania zwolenników każdej populistycznej władzy. Podżegaczami nienawiści są ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, poczynając od względnie cywilizowanej Konfederacji po grupy jawnie neofaszystowskie w rodzaju Falangi, Kongresu Narodowo-Społecznego, Trzeciej Drogi czy Blood and Honour. Występowanie przeciwko tym ugrupowaniom jest dla PiS-u trudne ponieważ w warstwie ideologicznej partia ta ma z nimi wiele elementów wspólnych, jak nacjonalizm i wiodąca rola Kościoła katolickiego. Co by na to powiedzieli wyborcy PiS-u, spośród których wielu sympatyzuje z narodowcami, chociaż na nich nie głosuje?

Rząd PiS-u problem walki z nienawiścią sprowadził w tej sytuacji do konfliktu dwóch wartości. Tą drugą jest wolność słowa, której PiS daje w tym konflikcie pierwszeństwo. To pozornie liberalne rozstrzygnięcie jest oczywiście sprzeczne z koncepcją liberalizmu Milla. Jest ono natomiast w pełni zgodne z prawicową awersją do poprawności politycznej. Powstrzymywanie się od szczucia, obrażania i poniżania uznano za większą krzywdę od doświadczania tych aktów nienawiści.

Uczestnicy Marszu Niepodległości, dopóki nikogo nie biją, mogą więc dowoli używać sobie na liberałach, lewakach, feministkach i gejach; mogą po nazwisku wyzywać polityków opozycji jako zdrajców ojczyzny i palić ich portrety. Wyrażają tylko swoje opinie, więc im wolno. Ponieważ opinie te wyjątkowo odpowiadają władzy, więc władza udaje, że ich nie słyszy, chwaląc uczestników Marszu za dyscyplinę i gorący patriotyzm.

Faszyści urządzili gorszący spęd w Kaliszu, gdzie po antysemickim spektaklu nienawiści spalono kopię XIII-wiecznego dekretu, dającego Żydom równe prawa z Polakami. Nikt im w zorganizowaniu tej imprezy nie przeszkodził, chociaż ich zamiary nie były tajemnicą, i nikt im tej żałosnej zabawy nie przerwał. Przeciwnie, policja pilnowała, aby faszyści mogli krzewić nienawiść bez przeszkód. Ponieważ antysemickie manifestacje nie mogą pozostać w świecie niezauważone, aresztowano po niewczasie trójkę wodzirejów tej imprezy. Wątpię jednak czy zostaną przykładnie ukarani za oczywiste przestępstwo. W podobnych sprawach niejakiego Rybaka, który na wrocławskim rynku spalił kukłę Żyda, byłego księdza Międlara, organizującego antysemickie demonstracje, czy narodowców wieszających na szubienicy portrety europosłów Koalicji Obywatelskiej, prokuratorzy Ziobry występowali raczej w charakterze obrońców niż oskarżycieli. Nierzadko bywa, że faszystowscy aktywiści nie poprzestają na słowach nienawiści i dopuszczają się fizycznych ataków na swoich ideowych przeciwników. O stanowisku pisowskiej władzy do takich zdarzeń najlepiej świadczy wypowiedź europosłanki tej partii Beaty Mazurek, która po takim incydencie w Kielcach stwierdziła, że nie pochwala zachowania sprawców pobicia, ale ich rozumie.

Ochrona przed wykluczeniem

Wykluczenie jest tu rozumiane jako odmowa pełnoprawnego uczestnictwa w danej grupie społecznej. Oznacza ono tak czy inaczej rozumianą dyskryminację lub ostracyzm. Wykluczenie może być karą za działanie wbrew interesowi grupy lub obroną grupy przed potencjalnym zagrożeniem ze strony niektórych jej członków. Wykluczenie będące ograniczeniem wolności jakiejś jednostki lub grupy może być uzasadnione jedynie ochroną wolności innych jednostek lub grup. W przypadku gdy jest ono jedynie skutkiem uprzedzeń, rolą państwa jest przeciwdziałanie temu zjawisku. Czy ta klasyczna zasada Milla znajduje się u podstaw wykluczających działań Prawa i Sprawiedliwości, których przedmiotem są ludzie LGBT, kobiety chcące dokonać aborcji oraz imigranci?

Homoseksualizm nie był w Polsce przedmiotem społecznego zainteresowania dopóki przedstawiciele tej orientacji seksualnej godzili się żyć w cieniu. Kiedy jednak zaczęli się domagać równych praw z osobami heteroseksualnymi, chcąc zakładać rodziny i żyć w społeczeństwie normalnie, bez poczucia wstydliwego piętna, wówczas ze strony obyczajowych konserwatystów i Kościoła katolickiego spotkał ich zmasowany atak. W pełni zasadne aspiracje środowiska ludzi nieheteronormatywnych zostały przez władzę określone mianem „ideologii LGBT” i uznane za zagrożenie dla tradycyjnej rodziny i moralności publicznej. Pogląd ten nie da się uzasadnić ani racjonalnie, ani empirycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów, w których od dawna nastąpiła społeczna i prawna emancypacja ludzi LGBT. Jest to tylko wyjście naprzeciw obskuranckiej tradycji Kościoła i środowiska nacjonalistycznego przesiąkniętego kulturą macho. Dyskryminacja prawna ludzi LGBT, połączona z nagonką na nich ze strony, pożal się Boże, moralistów, zaowocowała fizycznymi atakami na ludzi odważającymi się demonstrować swoją tożsamość. Wykluczenie ze skrywanego stało się jawne i brutalne.

W państwie PiS wykluczeniu podlegają kobiety, które mają ambicję rozporządzania własnym ciałem i nie chcą godzić się na rolę przymusowego inkubatora, łagodzoną paternalistycznym komunałem o stanie błogosławionym. Powody, dla których kobieta nie chce urodzić dziecka są rozmaite. O ich ważności może decydować tylko ona sama. Jeśli robi to ktoś za nią, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem zniewolenia. Tymczasem Kościół katolicki ze swoim dogmatem, że usunięcie zarodka jest zabójstwem człowieka, wychował fanatyków, dla których walka w obronie życia nienarodzonych stała się najwyższą wartością, z powodu której gotowi są narażać kobiety na cierpienie, a nawet na śmierć. Rząd Zjednoczonej Prawicy zgodził się ze stanowiskiem fundamentalistów religijnych i pozbawił kobiety, wyrokiem swojego Trybunału Konstytucyjnego, prawa do aborcji nawet w przypadku nieodwracalnych wad płodu. Zachęceni tym fundamentaliści wystąpili do Sejmu z projektem ustawy o całkowitym zakazie aborcji, także wtedy, gdy ciąża jest skutkiem gwałtu lub zagrożone jest zdrowie i życie kobiety. Odebranie kobietom prawa decydowania o własnym ciele jest wykluczeniem możliwym tylko w państwie wyznaniowym, gdzie dogmaty religijne są ważniejsze niż prawa człowieka. Kaczyński i jego akolici przystają na to, ponieważ poparcie ze strony Kościoła i jego świeckich bojowników spod znaku Ordo Iuris, których wprowadza się na salony władzy, jest ważniejsze niż ochrona kobiet przed wykluczeniem.

Uchodźców zaocznie wykluczył Kaczyński, opisując ich jako roznosicieli zarazków, a ponadto potencjalnych terrorystów i wyznawców islamu, chcących zdechrystianizować Polskę. Tymi argumentami PiS uzasadnił odmowę przyjęcia 7 tysięcy uchodźców, na które zgodził się wcześniej poprzedni rząd. Polityka prawicy wobec uchodźców zasadniczo zmieniła stosunek do nich polskiego społeczeństwa. Zniknęło uczucie empatii i chęci niesienia im pomocy. Zamiast tego pojawiły się uprzedzenia, które coraz częściej znajdowały wyraz w nieufnym i nieprzyjaznym traktowaniu obcokrajowców o ciemnej karnacji. Pogardliwe określenie „ciapaty”, które upowszechniło się w pewnych kręgach, jest symbolem społecznego wykluczenia. Toteż kiedy pojawił się napór migrantów na polską granicę, rząd Zjednoczonej Prawicy, pewny społecznego poparcia, nie miał żadnych skrupułów, aby tych, którzy nielegalnie przekroczyli granicę pozbawić elementarnych praw człowieka. Stosowanie bezwzględnego push-backu w stosunku do kobiet i dzieci, ludzi chorych i wymagających pomocy, jest krańcową dehumanizacją, będącą skrajną formą wykluczenia.

W przypadku każdej z wykluczonych grup społecznych – LGBT, kobiet decydujących się na aborcję i uchodźców – ograniczanie ich praw tłumaczone było pozornymi zagrożeniami społecznymi, wymyślanymi po to, aby konfliktować społeczeństwo i pozyskiwać w ten sposób zwolenników.

Ochrona przed indoktrynacją

W państwie demokratycznym mogą być swobodnie głoszone różne poglądy i ideologie, za wyjątkiem tych, które krzewią nienawiść i prowadzą do wykluczeń. Rolą państwa jest zachowanie neutralności światopoglądowej i ideologicznej. W ten sposób państwo staje się gwarantem i strażnikiem wolności, nie dopuszczając do dominacji ideologicznej jednej grupy społecznej. Powinno to znajdować wyraz w systemie edukacji państwowej, w którym programowy pluralizm łączy się z promowaniem wartości demokratycznych i zasad etyki uniwersalnej. Dzięki temu proces edukacji staje się wolny od indoktrynacji. Do czasu objęcia władzy nad systemem edukacji przez ministra Czarnka, rola ta wypełniana była na ogół właściwie, mimo nacisków po 2015 roku na wpajanie wartości tradycjonalistycznych w polskiej szkole. Istotne znaczenie w systemie edukacji miał zwłaszcza udział organizacji pozarządowych w prowadzeniu zajęć pozalekcyjnych i organizowaniu imprez służących edukacji obywatelskiej.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy Zjednoczona Prawica przystąpiła do ataku ideologicznego na szkolnictwo. Przemysław Czarnek scentralizował uprawnienia decyzyjne, pozbawiając ich dyrektorów szkół i nauczycieli na rzecz kuratorów i ministerstwa. Ograniczony został udział organizacji pozarządowych, zwłaszcza tych o progresywnym nastawieniu. Zmianie uległa podstawa programowa, w której wyraźny nacisk został położony na upowszechnianie poglądów zgodnych z prawicową polityką historyczną i nauką Kościoła katolickiego. Można powiedzieć, że oficjalnie została zakwestionowana zasada neutralności światopoglądowej państwa. Zamiast przekazywania uczniom wiedzy w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny, oczekuje się od nauczycieli formowania ich postaw i narzucania określonych poglądów i wzorów zachowań. Nauczanie ma być zatem zastąpione indoktrynacją w duchu nacjonalistyczno-klerykalnym.

W demokratycznym państwie szkoła powinna przede wszystkim uczyć krytycznego myślenia, otwartości na różne nurty ideowe i systemy wartości oraz kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Niemałą rolę odgrywają w tym nowatorskie interpretacje i eksperymenty artystyczne. Tymczasem, znana z radykalnie prawicowych poglądów, kurator małopolski Barbara Nowak jest przeciwna oglądaniu przez młodzież „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawianych w teatrze im. Słowackiego w Krakowie, ponieważ, jej zdaniem, spektakl ma wymowę niepatriotyczną i sprzeczną z przyjętym w państwie PiS-u systemem wartości. Taki to ma być pluralizm: może być różnie, byle było zgodne z bogoojczyźnianą legendą.

Zabawne jest to, że minister Czarnek swoje zmiany wprowadza właśnie pod hasłem pluralizmu. Twierdzi bowiem, że dotychczasowy system edukacji pozostawał pod wpływem lobby lewicowo-liberalnego. Zmiany idące w kierunku nacjonalistyczno-klerykalnym przywracać więc mają niezbędną równowagę i – jako takie – nie mają nic wspólnego ze stosowaniem indoktrynacji. Przeciwnie, są one określane jako ochrona dzieci i młodzieży przed dotychczasową lewicową indoktrynacją. Trzeba mieć naprawdę wiele tupetu, bezczelności i ignorancji, aby posługiwać się takim uzasadnieniem.

Pod tym samym hasłem Czarnek domaga się pluralizmu w nauce. Chodzi o to, aby w wyższych uczelniach państwowych dopuszczać do głosu ludzi reprezentujących poglądy i koncepcje religijne oraz sprzeczne z twierdzeniami nauki. Ma to polegać na zapraszaniu ich na naukowe spotkania, jako partnerów do dyskusji, powierzanie im prowadzenie zajęć ze studentami i zrównanie ich statusu z przedstawicielami oficjalnej nauki. Otóż tak rozumiana otwartość oznaczałaby zrównanie twierdzeń naukowych z twierdzeniami opartymi na innych przesłankach. Taki pluralizm byłby zabójczy dla roli nauki w społeczeństwie, czego skutki można zauważyć choćby w postaci ruchu antyszczepionkowców. Nauka, wiara i snucie ignoranckich fantazji nie mogą się przenikać i muszą pozostać odrębnymi obszarami ludzkich fascynacji. Dopiero wtedy można mówić o wolności. Czy Kościół dopuściłby ateistów, aby z ambony głosili swoje poglądy? Powołując się na demokratyczną wartość pluralizmu, Zjednoczona Prawica tworzy państwo ideologiczne, w którym z natury rzeczy wolność jest ograniczona.

Ochrona przed nierównym traktowaniem

Ten obowiązek państwa demokratycznego wynika zarówno z ochrony przed wykluczeniem, jak i z ochrony przed indoktrynacją. Chodzi o równe traktowanie osób i grup społecznych wyrażających swoje opinie i oczekiwania. Dotyczy to przede wszystkim ochrony zgromadzeń zarówno wcześniej zgłoszonych i formalnie zaakceptowanych, jak i spontanicznych. Często bywa tak, że manifestacja jednej grupy społecznej wywołuje kontrmanifestację ze strony innej grupy. Obowiązkiem państwa jest niedopuszczanie do zakłócania manifestacji i utrudniania uczestnikom jej zaplanowanego przebiegu, nie mówiąc już o możliwości fizycznego starcia skonfliktowanych grup.

Państwo pisowskie na ogół wywiązuje się z tego obowiązku, zapewniając policyjną ochronę manifestacji. Szczególnie gorliwie ochrona ta działa w przypadku uroczystości państwowych oraz manifestacji środowisk przychylnych rządowi. Obchodzenie miesięcznic smoleńskich obwarowane było zawsze wszelkimi środkami zabezpieczającymi przed ich zakłóceniem. Policja zatrzymywała i legitymowała nawet ludzi, którzy w sprzeciwie wobec władzy obnosili się z białymi różami. Ludzi, którzy okrzykami zakłócali ceremonię pod pomnikiem ofiar smoleńskich na Placu Zwycięstwa, policja ścigała nawet wdrapując się za nimi na drzewa. Natomiast kilka kobiet, które próbowały powstrzymać marsz narodowców, kładąc się na jezdni, oskarżono o zakłócanie porządku i skierowano sprawę do sądu, chociaż to one zostały poturbowane przez demonstrantów. Także wtedy, gdy Straż Narodowa Bąkiewicza skutecznie zagłuszała przy pomocy megafonów wielkiej mocy wiec w obronie uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej na Placu Zamkowym, policja nie reagowała. Na nic zdały się prośby organizatorów wiecu, aby Bąkiewiczowi zabronić zagłuszania lub przynajmniej przesunąć dalej miejsce jego zgromadzenia. Policja nie otrzymała na to zezwolenia władzy, która w swoim cynicznym tłumaczeniu równo dba o wolność zgromadzeń obywateli.

Ochrona przed pandemią

Niewątpliwie największym zagrożeniem jest już od dwóch lat pandemia covid-19, która opanowała cały świat. Kolejne fale nasilenia zakażeń niosą z sobą zatrważająco dużą liczbę ofiar zarówno śmiertelnych, jak i bezpowrotnie tracących zdrowie. Rząd Zjednoczonej Prawicy, gdy wirus dotarł do Polski, zareagował początkowo histerycznie, wprowadzając całkowity lockdown i liczne obostrzenia, przy czym niektóre z nich były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jak na przykład zakaz wstępu do lasu czy ograniczenie listy dozwolonych zakupów. Ta gorliwość sanitarna szybko jednak ustąpiła i zamiast niej pojawił się nieoczekiwanie lekceważący stosunek przedstawicieli władz państwowych, w osobach premiera i prezydenta, do pandemicznego zagrożenia. Było to zapewne spowodowane z jednej strony gospodarczymi i społecznymi kosztami lockdownu, a z drugiej strony – fatalnym stanem organizacyjnym, technicznym i kadrowym instytucji opieki zdrowotnej, który początkowo starano się ukryć przed społeczeństwem. Zapewniając o dobrym przygotowaniu do walki z pandemią, jednocześnie przyjęto strategię przeczekania zarazy, tym bardziej, że wiosną 2020 roku wirus uczynił w Polsce mniejsze spustoszenia niż w innych krajach. Przygotowując się do walki z pandemią, nie uniknięto afer związanych z zakupem masek i respiratorów od podejrzanych dostawców.

Wzmożony atak pandemii jesienią 2020 roku obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Karetki z chorymi, bezskutecznie objeżdżające zapełnione szpitale, to ponury obraz, który utkwił w pamięci Polaków. Wynalezienie szczepionki przeciw covidowi przywitano z nadzieją na poprawę sytuacji. Od początku 2021 roku ruszył Narodowy Program Szczepień z rozmaitymi, jak to u nas bywa, organizacyjnymi kłopotami. Wkrótce też w ślad za tym rozpętała się histeria antyszczepionkowa. Miała ona zasięg światowy, co wskazuje na kolejną zaplanowaną akcję mającą na celu zniszczenie zachodniej cywilizacji, opartej na tradycji Oświecenia. W Polsce znalazło się dostatecznie dużo idiotów, którym udało się wpoić lęk przed przyjęciem szczepionki, aby można było zapomnieć o uzyskaniu odporności stadnej. Nawet nasilająca się już czwarta fala pandemii, zbierająca śmiertelne żniwo wśród niezaszczepionych, nie zmieniła zasadniczo ślepej wiary w mądrości internetowych guru, połączonej z pogardą dla nauki. W krajach zachodnich szybko zaczęto szukać obrony przed skutkami zabójczej ignorancji. Wprowadzono paszporty covidowe, dające możliwość korzystania z normalnego życia jedynie osobom zaszczepionym, a gdzieniegdzie wprowadzono prawny obowiązek szczepienia.

W przeciwieństwie do tego, rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił być oryginalny i suwerenny. Żadnych obostrzeń dla ludzi niezaszczepionych, żadnych nakazów i ograniczeń. Wszystko to w imię poszanowania wolności osobistej obywateli. Wiceminister zdrowia z uśmiechem oświadczył, że Polacy mają gen sprzeciwu przed przymusem. I chociaż to lekarz, najwyraźniej był z tej cechy dumny. Prezydent Duda z irytacją powtarza, że żadnego zmuszania kogokolwiek do zaszczepienia się przeciw covidowi w Polsce nie będzie. Zjednoczona Prawica wraz z Konfederacją staje po stronie prawa do wolnego wyboru, które jednak w tym wypadku jest prawem do swobodnego rozprzestrzeniania się choroby i zwiększania liczby ofiar śmiertelnych. Jeśli chodzi o odsetek zgonów spowodowanych pandemią, Polska znajduje się już w światowej czołówce.

Dlaczego PiS nie reaguje na spustoszenia powodowane czwartą falą pandemii? Dlaczego pozostaje głuchy na protesty i apele środowiska lekarskiego oraz ataki opozycji? Źle rozumiana wolność ludzi niechcących się szczepić, która nie ma nic wspólnego ze współczesnym liberalizmem, jest powodem nie tylko wzrostu liczby zakażeń i zgonów, ale również rosnącej liczby ofiar niecovidowych, cierpiących na inne choroby, dla których opieka medyczna obecnie praktycznie nie istnieje. Otóż PiS robi to z powodu, który dla tej partii jest najważniejszy: utrzymania poparcia dającego szansę kontynuacji władzy. Tak się bowiem składa, że przeważająca większość przeciwników szczepień pochodzi z pisowskich mateczników. To im PiS nie chce się narazić jakimikolwiek restrykcjami. Nie chce też narazić się niektórym posłom z własnego ugrupowania lub koalicjantom w postaci Janusza Kowalskiego i Anny Siarkowskiej, którzy wspierają antyszczepionkowe lobby. Wiadomo przecież, że przewaga w Sejmie jest krucha, więc trzeba o nią dbać, choćby za cenę poświęcenia życia tysięcy Polek i Polaków.

PiS nie jest partią ideologiczną, kierującą się jakimikolwiek wartościami. PiS jest partią, która cynicznie stara się wykorzystać wszystko, co pozwoli jej utrzymać władzę.

Trochę inne „nie” dla referendum o aborcji :)

Strajk Kobiet wyszedł na ulice dzielnie bronić praw, pomimo pandemii, mrozu, skrajnie prawicowych bojówek, teleskopowych pałek policyjnych i nawet – okazjonalnie się nadarzających – księży grożących bronią palną. Te emocje niosły Strajk długo, aż przygasły umęczone, zgodnie z prawidłami socjologicznymi i nadziejami rządu.

Gdy przywódca PiS rękoma tzw. trybunału Julii Przyłębskiej zdecydował o nielegalnym (acz skutecznym) wprowadzeniu w Polsce najbardziej restrykcyjnej ustawy o aborcji na północ od równika i na wschód od Alaski aż po przylądek Dieżniowa, wszyscy poczuliśmy się jak z gorącym kartoflem w dłoni. Strajk Kobiet wyszedł na ulice dzielnie bronić praw, pomimo pandemii, mrozu, skrajnie prawicowych bojówek, teleskopowych pałek policyjnych i nawet – okazjonalnie się nadarzających – księży grożących bronią palną. Te emocje niosły Strajk długo, aż przygasły umęczone, zgodnie z prawidłami socjologicznymi i nadziejami rządu. Badania społeczne jednoznacznie pokazały obraz odrzucenia zaostrzenia ustawy przez polskie społeczeństwo. Politycy obozu władzy się podzielili na tych pragnących to jakoś częściowo odkręcać, na tych pryncypialnie odkręcaniu przeciwnych i spoglądających teraz w kierunku zakazu aborcji ciąży pochodzących z gwałtu, na tych usiłujących uciekać do przodu i skłonnych wydać kolejne miliardy nieswoich pieniędzy na tzw. nowy ład (aby odwrócić uwagę wyborców od sprawy – skutecznie, dziś nawet lewica woli walczyć przeciwko reszcie opozycji o fundusze odbudowy i stawać ramię w ramię z antykobiecym rządem) oraz na tych (chyba będących w obozie władzy w większości) bezradnych.

 

Gorący kartofel

Wobec dylematu stanęli jednak także politycy opozycji, z wyjątkiem posiadających czytelne stanowisko Lewicy i części Koalicji Obywatelskiej (Nowoczesna, ugrupowanie Barbary Nowackiej i Zieloni). Podzielili się w efekcie na tych dostrzegających dramat kobiet, aksjologiczne przemiany społeczne i rażącą anachroniczność Polski na tle całego świata cywilizacji łacińskiej oraz na tych pragnących szybkiego powrotu do kojącej ułudy niedawnego „kompromisu” i wynikającego zeń rzekomo „pokoju społecznego”. Pierwsi, ostrożnie ale jednak, podnieśli i przeforsowali zapisanie w programach swoich partii postulatu liberalizacji ustawy o aborcji (tak stało się w PO). Drudzy, czując że idą w poprzek emocji społecznych, ale wierząc w posiadanie nadal poparcia „milczącej większości”, zasugerowali powrót do „kompromisu” na drodze referendum.

Wyniki, licznych w ostatnich miesiącach, badań społecznych na temat postaw Polek i Polaków wobec problemu aborcji nie są jednoznaczne. Pewnym jest, że obecne zaostrzenie prawa popiera nieduża mniejszość, więc większość jest mu przeciwna. Jednak co do kwestii liberalizacji ustawy istnieje spór interpretacyjny. Na pewno znaczna grupa popiera wersję „kompromisu”, jednak duże poparcie ma także liberalizacja – wiele zależy od semantyki pytań, od użycia lub nieużycia budzącego niechęć sformułowania „aborcja na życzenie”, od liczby i rozkładu różnych opcji wyboru, od zakresu wejścia w ich niuanse.

Pewnym jest, że to konserwatywna część opozycji – stronnictwo „kompromisu” – woła najsilniej o referendum. Z punktu widzenia tych polityków narzędzie referendum jest atrakcyjną ucieczką z politycznego ślepego zaułka. Woleliby nie musieć osobiście głosować, gdyż mają do wyboru albo zachować się niezgodnie z własnymi sumieniami i wartościami, albo pójść na zderzenie czołowe z poglądami i oczekiwaniami wyraźnych większości elektoratów ich partii, a młodego pokolenia w szczególności. Dla nadal licznej części PO, dla lidera i najpewniej wielu działaczy Polski 2050, w mniejszym może stopniu dla PSL (ale ta partia ma w habitusie unikanie kontrowersyjnych etycznie problemów politycznych, a w sprawie aborcji jest też podzielona) propozycja referendum jest sposobem na ucieczkę przed wzięciem odpowiedzialności osobistej za przyszły kształt prawa, z czym oczywiście wiązałoby się głosowanie sejmowe. Przypomina to, toutes proportions gardées, zachowanie PiS spychającego „śmierdzący problem” na atrapę trybunału.

Strajk Kobiet, środowiska lewicowo-liberalne i wielu zwolenników liberalizacji ustawy opowiedziało się przeciwko referendum. Można naturalnie imputować im, że powodem jest obawa, że do większości pro-choice w Polsce jeszcze brakuje nieco głosów. Jednak ich argument, iż o prawach człowieka nie decyduje się w plebiscytach, jest na pewno niebagatelny i warty bliższego przyjrzenia się.

 

Skażenie metodą demokratyczną

Z etycznego punktu widzenia to argument niewątpliwie trafny. W dojrzałej demokracji nie decyduje się w prostym głosowaniu większościowym o indywidualnych wolnościach i prawach. To przecież nie ten etap rozwoju moralnego demokracji, w którym większość katolicka decyduje o obowiązku uczestniczenia we mszy, większość ubogich o wywłaszczeniu bogatych, albo większość kanibali o pożarciu wegańskiej mniejszości na obiad. Demokratyczne zanegowanie praw powinno być niemożliwe w demokracji liberalnej, one powinny być dostępne niezależnie od woli większości ludzi. Tak wygląda liberalny ideał. Problem w tym, że jego fundamentem musi być rozpowszechnione w przygniatającej większości społeczności przekonanie o słuszności aksjologicznej podstawy danego uprawnienia. Na dziś mamy w Polsce konsensus co do dowolności uczestniczenia we mszy, co do prawa do własności prywatnej i co do niezgody na kanibalizm. Jednak w dwóch pierwszych przypadkach czasem fundament kruszeje i niekiedy dumamy, czy tak będzie zawsze.

Co do przerywania ciąży nie mamy (inaczej niż np. Anglicy, Francuzi, Belgowie czy Niemcy) konsensusu. Brak więc w Polsce zgody na liberalne rozwiązanie, zgodnie z którym o możliwości aborcji decydujemy indywidualnie, każda kobieta dla siebie. Dopóki to się nie zmieni, na jakimś etapie każdej zmiany prawa musi znaleźć się demokratyczny mechanizm rozstrzygania. Przeciwnicy referendum przywołują więc słuszny etycznie, ale wadliwy politycznie argument. Nie ma bowiem zasadniczej różnicy pomiędzy sytuacją, w której o kształcie prawa decyduje większość obywateli w referendum, a sytuacją, w której decyduje większość posłów/senatorów wybranych (przez tychże samych obywateli) w wyborach. To li tylko zastąpienie narzędzia demokracji bezpośredniej demokracją pośrednią. Ale to nadal ta sama logika większościowego decydowania o prawach człowieka, niestety. Jedyną różnicą jest perspektywa innego werdyktu, ta jednak (biorąc pod uwagę skład aktualnego Sejmu) powinna zachęcać stronnictwo liberalizacji do referendum, przynajmniej z powodów taktycznych.

 

Referendalne manowce

A jednak referendum to jest w tym przypadku zły pomysł, tyle że z całego szeregu innych powodów. Jak wskazują już same wyniki sondaży na temat aborcji, sformułowanie pytania referendalnego nastręczałoby kolosalne trudności. Opisując te same rozwiązania prawne innym słownictwem, uzyskiwalibyśmy najpewniej znacząco różne wyniki. Werdykt byłby więc nie moralny, a lingwistyczny. Referendum byłoby jednak niejasne i nieczytelne przede wszystkim dlatego, że w debacie o aborcji nie mamy do czynienia z rozwiązaniem zero-jedynkowym (a tylko wówczas referenda w miarę dobrze spełniają swoją rolę). Nie ma tutaj możliwości postawienia sprawy w formule „tak czy nie”, „A lub B”. Jest oczywistym, że kwestia aborcji może zostać rozwiązana co najmniej na trzy sposoby: zaostrzenie ustawy według poglądu „trybunału” Przyłębskiej, „kompromis”, liberalizacja do 12. tygodnia ciąży. Co, gdy żadna z tych opcji nie uzyska w referendum większości? Druga tura z dwoma najbardziej popularnymi? Wygrana opcji z pierwszego miejsca, wskazanej przez np. 40% głosujących? A przecież nawet ograniczenie się do tych trzech opcji jest arbitralne. Co z opcją całkowitego zakazu aborcji? Co z rozróżnieniem w ramach liberalizacji na nieograniczony dostęp i na obwarowanie dostępu obowiązkiem konsultacji lekarskiej i psychologicznej według wzorca niemieckiego, brytyjskiego i fińskiego? Co w końcu z pomysłem utrzymania zakazu aborcji, ale wprowadzeniem depenalizacji (to też niemiecki wzór) – to przecież już szósta, chyba zasadnie domagająca się udziału w debacie i w referendum opcja wyboru. Zostajemy oto z mętlikiem, który na wstępie zniechęci masę obywateli do udziału, a potem „wykosi” wszelką racjonalną i poważną refleksję z procesu dywagacji, pozostawiając tylko emocje, ideologiczne i religijne myślenie na polu walki.

W realiach polskich, społeczeństwa głęboko podzielonego i dotkniętego wzajemną nienawiścią, kampania referendalna miałaby fatalny wpływ na już teraz straszliwie zły poziom debaty publicznej. Złość, gniew, okropne inwektywy i najgorsze oskarżenia wybuchłyby z potrójną mocą, zmieniając to, co onegdaj było narodem polskim, w patologiczne zbiorowisko ludzi. Stałoby się tak, ponieważ referendum zmieniłoby stawkę. Na razie o aborcji dyskutujemy trochę rytualnie i zwyczajowo (choć naturalnie decyzja „trybunału” zmieniła realia i podgrzała znacząco emocje). Ale zachowujemy jednak pewne resztki spokoju, bo wiemy, że nic nie jest przesądzone, ostateczny bój gdzieś tam przed nami, nie wiadomo jeszcze kiedy i jak, na razie to abstrakcja. Jedna strona jest zadowolona z ostatnich „osiągnięć”, druga widzi zmiany postaw młodych i z optymizmem patrzy w niedaleką w sumie przyszłość. Gdyby jednak pojawiło się w planach – np. za 3 miesiące – referendum, wszystko by się zmieniło. Ostateczny bój „w tym pokoleniu”, werdykt na co najmniej kilka dekad byłby za rogiem. Stawka debaty, stawka „walki” (!) poszłaby natychmiast radykalnie do góry. Zasady gry uległyby zupełnej przemianie. Emocje, wrogość, radykalizm sięgnęłyby zenitu. „Wojna polsko-polska” zyskałaby nową „jakość”. W końcu, inaczej niż w powtarzanych co 4 lub 5 lat wyborach, w referendum wygrani biorą wszystko, przegrani zostają z niczym.

Tak zakreśloną kampanię referendalną niechybnie zdominowałyby głosy skrajne, po obu stronach, ale w polskich realiach najsilniejszy cios w przyzwoitość rozmowy wyprowadziłyby zapewne środowiska jaskrawej prawicy. Z obu stron padałyby jednak niemądre aforyzmy w stylu porównań aborcji do Holokaustu i prognoz sprowadzenia na Polskę plag, katastrof i ognia piekielnego, jak również sugestii, że aborcje są fajne i warto je sobie czasem zrobić, lub że przerwanie ciąży to ucieleśnienie wolności i esencja kobiecości. Dyskutanci umiarkowani i poszukujący racjonalnego środka zostaliby całkowicie zakrzyczani przez radykałów, co z kolei prowadziłoby do ograniczenia frekwencji w grupie obywateli o umiarkowanych poglądach. Werdykt byłby produktem starcia radykałów z obu stron i nie nadawałby się – niezależnie od jego treści – do roli fundamentu pod społeczny konsensus. Warto też wziąć pod uwagę, że liczebność radykałów w dyskusji o aborcji może być bardzo nierówna po obu stronach i odepchnięcie od procesu referendalnego obywatela umiarkowanego i racjonalnego mogłoby odbyć się z absolutnie newralgiczną stratą konkretnie dla jednej ze stron.

Jednak nawet gdyby, jakimś cudem, udało się odbyć kampanię referendalną w cywilizowany sposób, to werdykt i tak nie nadawałby się do pełnienia roli fundamentu dla społecznego konsensusu. Jak już powiedziano, w referendum wygrani biorą wszystko, przegrani zostają z niczym. Tymczasem wynik referendum zapewne nie byłby nader przygniatający: trudno spodziewać się uznania porażki przez przegraną stronę, jeśli uzyska ona przykładowo 49% (jak w II turze wyborów prezydenckich). Zwłaszcza że na wyniki referendum, co pokazuje wiele badań politologicznych, wpływ mają czynniki czysto przypadkowe, jak atmosfera chwili akurat w terminie referendum (przykładowo wskutek nagłej śmierci ważnej postaci życia publicznego), ocena rządu niezwiązana z tematem referendum (np. głos za liberalizacją spowodowany niską oceną walki rządu z pandemią i rządowi temu na złość), albo inne emocje (np. nowy skandal pedofilski z udziałem biskupa, lub skandal korupcyjny z udziałem np. czołowej feministki). Wszystko to obniża dodatkowo wartość wyniku referendum.

Termin referendum może wiązać się także z problemem bardziej generalnym i mniej przygodnym. Otóż w zakresie społecznych ocen aborcji, jak pokazują sondaże, mamy do czynienia z intensywnym procesem zmiany postaw w zestawieniach międzypokoleniowych. Być może najbliższe kilka lat to ostatni moment dla przeciwników liberalizacji (łącznie ujmując tutaj zwolenników „kompromisu” i zaostrzenia), aby w referendum uzyskać wynik po ich myśli. Ale czy to uczciwe, aby dzisiejsza, starzejąca się i zanikająca większość meblowała na całe dekady życie nowej, młodej większości, gdy wie, że ona zajmuje inne stanowisko? Analogie z wygraną brexitu głosami najstarszego pokolenia w referendum brytyjskim nasuwają się same.

Ostatni problem z ideą referendum na temat aborcji wynika z obecnych polskich realiów, kraju pozbawionego mechanizmów państwa prawa, w którym arbitralnie rządzi sobie (i robi już w zasadzie, co chce) partia popierająca zaostrzanie ustawy. Nawet w przypadku zorganizowania referendum, włożenia w kampanię wielkiego wysiłku, przetrwania tej eksplozji hejtu i złych emocji oraz słów, a w końcu uzyskania większości za liberalizacją, nie mamy żadnych gwarancji, że wynik ten nie zostałby zwyczajnie zignorowany przez rząd i sejmową większość. Przy zastosowaniu dowolnych wymówek, „interpretacji”, ewentualnie z ponownym użyciem „trybunału” Julii Przyłębskiej, który stwierdziłby tzw. niezgodność wyniku referendum z konstytucją.

Polska, a zwłaszcza Polki, są w trudnej sytuacji, z której nie ma szybkiego i łatwego wyjścia. Nie jest nim niestety szybkie referendum. Potrzebne jest odtworzenie emocji z zimy 2020/21 w kampanii wyborczej, pozostanie w dialogu z najważniejszymi siłami dzisiejszej opozycji, doprowadzenie do ich wygranej w wyborach parlamentarnych i uzyskanie od nich poparcia dla idei ustawy depenalizującej udział w wykonywaniu zabiegu aborcji (tak aby była na pewno zgodna z legalnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z lat 90-tych). To nie wszystko: większość musiałaby być w stanie odrzucić weto prezydenckie (alternatywnie konieczna byłaby kolejna mobilizacja w kampanii prezydenckiej 2025 i odsunięcie o prawie dwa lata zmiany prawa), a także zanegować prawnie „trybunał” Przyłębskiej, stwierdzając, że jego „wyrok” z 2020 r. zaostrzający ustawę jest non est, a dalsze orzekanie przez niego w sprawie ustaw przyjętych przez nową większość parlamentarną jest wykluczone. Dopiero takie ustrojowe uporządkowanie Polski otworzy drogę do realnej możliwości liberalizacji ustawodawstwa aborcyjnego.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Broniąc istot najsłabszych – z mec. Karoliną Kuszlewicz rozmawia Marcin Łubiński :)

Marcin Łubiński: Jesteś osobą obdarzoną niezwykłą wrażliwością. Związałaś się z ochroną tych, którzy nie mają głosu na niemal żadnej płaszczyźnie dotyczącej ich życia. To zaangażowanie widać na polu prywatnym oraz zawodowym. Prowadzisz bloga, warsztaty edukacyjne, jesteś autorką książek. Swoimi działaniami motywujesz do działania setki osób w całym kraju, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem. Jednak ponad wszystko związałaś się z ochroną zwierząt zawodowo. „Bronisz” ich bardzo dosłownie, na wokandzie. Skąd wybór takiej ścieżki kariery?

Karolina Kuszlewicz: Tak, zresztą właśnie wyszłam z sądu. Broniłam aktywistek, które patrzą na ręce myśliwym. Zostały oskarżone o blokowanie odstrzału sanitarnego, to aktualnie przestępstwo. Z jednej strony to fatalne, że państwo jest tak antyobywatelskie, że zaczyna ścigać obrońców przyrody jak przestępców, z drugiej to dla mnie zaszczyt, że mogę bronić ludzi o tak jasnych wartościach. Rzeczywiście moje życie osobiste i zawodowe jest wyraźnie oparte na tych samych wartościach: szacunku do każdej istoty i respektowaniu jej prawa do życia oraz takim wręcz pierwotnym sprzeciwie wobec niesprawiedliwości. Jestem prawniczką – buntowniczką, tak czasem o sobie mówię. Zawód adwokatki traktuję jako narzędzie formalnej obrony najsłabszych istot w systemie, a nie cel sam w sobie. Uznaję, że zwierzęta są grupą marginalizowaną.

My, ludzie, schowaliśmy się za murem z betonu, paragrafów i pieniędzy. Uprawiając polityką ekspansywną, uzurpacyjną wobec innych gatunków.  Tymczasem na człowieczeństwo powinniśmy zacząć patrzeć jak na pojęcie, które włącza inne gatunki. Świetnym przykładem takiej potrzeby są miasta, które ewidentnie pokazują, że my jako ludzie nie żyjemy tam sami, dzielimy je z innymi gatunkami..

Punktem wyjścia mojej postawy jest bezdyskusyjne przekonanie, że życie każdej istoty należy tylko do tej istoty konkretnej. A zatem tylko ta konkretna istota ma prawo do decydowania o swoim życiu. Badania nad zwierzętami kręgowym nie pozostawiają wątpliwości co do osobowości zwierząt i tego, że mają one swoje potrzeby, role. Widzimy tam liderów i liderki i tak dalej. Wspólna nam wszystkim jest absolutna, fundamentalna potrzeba bezpieczeństwa i potrzeba posiadania domów. Po stronie ludzkiej jest to oczywiście dom w postaci mieszkania, ale po stronie zwierząt analogiczna potrzeba także istniej.e

Ba, ona nawet często jest realizowana w formie mieszkania, wystarczy spojrzeć na ptaki. Granica pomiędzy tym, co ludzkie, a tym co zwierzęce przebiega najbardziej w naszych umysłach i sercach. To my stworzyliśmy tę przepaść. Ja z kolei zostałam tak wychowana, że w ogóle nie znałam tej przepaść, a wręcz musiałam odbyć trudną lekcję społeczno-kulturową, że ona istnieje i niesie zniszczenie, cierpienie, wykorzystywanie, izolację. Nigdy się z tą przepaścią nie zintegrowałam.

Jak zatem wyglądało twoje wychowanie? Co ukształtowało cię w taki sposób?

Byłam wychowywana przez babcię i od kiedy pamiętam babcia była wegetarianką. To jest niesamowite, ponieważ moja babcia ma ponad 80 lat. Od kilkudziesięciu lat nie je mięsa. W Polsce powiatowej, z której mojej babcia pochodziła, przez lata była to postawa wręcz nieprawdopodobna. Co więcej, moja babcia tą postawę życiową wzięła od swojego ojca czyli mojego pradziadka, który po prostu widząc katastrofę, jaką przyniosła wojna, zniszczenie i odbieranie życia, powiedział, że już nie chce brać udziału w zabijaniu.

Babcia wychowywała mnie po pierwsze bez mięsa, chociaż nigdy nie było to tak nazwane „babcia nie je mięsa, więc ja też nie jem”.  Miałam dostęp do jednej i drugiej postawy, bo mój dziadek był osobą jedzącą mięso. Tak więc nic nie było mi zakazane, ale ja byłam tak zapatrzona w babcię i podążałam jej śladami – zresztą nie tylko w kontekście jedzenia – chociaż może jeszcze chwilę o tym jedzeniu.

Odkąd pamiętam było dla mnie oczywiste, że zwierzę jest odczuwająca istotą, która ma życie odrębne od mojego. Już jako dziecko traktowałam psy, z którymi żyłam jako towarzyszy a nie moją własność. Do dziś nie wyobrażam sobie życia psa, ale szanuję i uznaję też jego własną przestrzeń. Nie jest moim pupilem dla poprawy nastroju.

Myślę, że to jest bardzo ważne, aby w tym kontekście myśleć o zwierzętach towarzyszących. Ta relacja nie powinna być oparta na własności, bo to jest charakterystyczne dla tzw. stosunków rzeczowych, lecz na opiece. W związku z tym, że są udomowione i są z nami, to ich życie musi być także dostosowane do tych reżimów, których wymagają ludzkie warunki, na przykład też dla samego bezpieczeństwa dla takiego zwierzęcia. Ale zawsze czułam tą odrębność. W związku z tym mój umysł nie mógł pojąć, że zwierzęta mogą być zjadane przez człowieka.

Dla mnie to było po prostu zjadanie innej istoty, zupełnie niemieszczące się w moim dziecięcym wtedy umyśle. Tak mnie wychowano. To była taka postawa obecna w prozie życia. Nie były to jakieś głębokie rozmowy na temat naszego stosunku do zwierząt, do praw zwierząt. W ogóle nie było tam takich pojęć jak prawa zwierząt. To była moja obserwacja jako dziecka. Takie proste – czemu miałabym jeść inną istotę? Zabrać jej życie, by ją zjeść. Mnóstwo czasu spędzałam w kontakcie z przyrodą, razem z moją babcią, całe godziny na jej działce. I pamiętam, że wszystkie zwierzęta, które były na tej działce: ślimaki, koniki polne, myszy… ja je uwielbiałam obserwować, uwielbiałam się bawić pośród tych zwierząt, przede wszystkim wokół tych ślimaków, które były wszędzie.

Do dziś mnie to zadziwia. Gdy nieco podrosłam i wychodziłam na podwórko, wokół bloku z dzieciakami, zobaczyłam praktykę zbierania ślimaków czy innych takich małych zwierząt w słoikach, ewentualnie łaskawie robiono dziurki w tym wieczku od słoika, acz nie było to wcale oczywiste. Pamiętam, że mnie to bardzo zatrwożyło i nie mogłam zrozumieć tej potrzeby, aby je mieć i przynieść do domu. To był już wtedy jakiś rodzaj głębokiego współodczuwania, choć tak prosty, wyrażony językiem dziecka.

Byłam przekonana, że domem ślimaka jest podwórze, te liście, ta ziemia i że po prostu on jest zabierany z tego domu. Dla mnie to było bardzo okrutne, żeby zabierać istotę z jej domu, zaburzyć podstawę bezpieczeństwa. Nazywam to oczywiście domem po ludzku, bo to jest po prostu miejsce bytowania tego zwierzęcia. Gdy na przykład prowadzę samochód, to korzystam tylko z tego przywileju, że jestem człowiekiem i mój gatunek jest na tyle silny i sprawny technicznie, aby budować drogi. Ale cały czas pamiętam o tym, że wjeżdżam komuś do domu.

Więc najpierw były wartości bardzo mocno zakorzenione w moim dzieciństwie. Nie musiałam przejść żadnej specjalnej przemiany, dalsze etapy to raczej uczenie się zabierania głosu w imieniu zwierząt. Zawsze mocno czułam, że nie mam prawa przekraczać granicy innych istot, również innych ludzi.

Gdy mówię o tym uniwersalnym zdaniu, że życie danej istoty należy tylko do niej, myślę na przykład o zwierzętach hodowlanych, o tym, że życie takiej świni jest całkowicie zabrane już od momentu planowania rozmnożenia matki tego prosiaka. Po tym jak to zwierzę się urodzi, jest zabierane od matki, jest w kojcu, jest zabijane albo jest tuczone, aby potem być zabite. Krowy rozmnaża się przez sztuczne i brutalne zapłodnienie. odbiera się matce i trzyma się je w rodzaju plastikowego igloo.

Niektóre przeznaczone są na cielęcinę. Inne się hoduje, w sposób skandaliczny używając tych zwierząt po to, aby produkować mleko i produkty mleczne, a potem się je zabija. Jeszcze inne hoduje się po to, aby zabić je w uboju rytualnym na mięso i nawet nie pozwala się na ich ogłuszenie, odebranie świadomości przed tym zabiciem. Ich odrębne życie, które wynika z jakichś pierwotnych zupełnie niepodważalnych zasad, jest skrajnie zawłaszczone przez człowieka.

Ogromne emocje wywołują w nas próby manipulacji państwa w kwestii praw reprodukcyjnych kobiet, to jest symboliczne wchodzenie i wkładanie ręki w ciała kobiet żeby realizować swoją politykę … W stosunku do zwierząt pozaludzkich, np. krów to się dzieje na poziomie dosłownym, wkładana jest im ręka do pochwy w celu sztucznego zapłodnienia.

Nie wiedziałam, że zostanę prawniczką, to nie było moje marzenie, czy jakaś jedna ścieżka, którą obrałam. W dużym stopniu jest to zasługa moich rodziców, którzy wcześniej niż ja mieli takie spostrzeżenie, że ja mam takie predyspozycje intelektualne, które akurat bardzo pasują do prawa. Lubiłam logikę, rozwiązywanie zadań, ale i opisywanie tego, co nieoczywiste w świecie, złożone.

Moja praca jest pracą głęboką. Jestem spełniona, czuję, że łączę takie najlepsze predyspozycje, ale też znalazłam swoje miejsce, dlatego, że nie zgodziłam się na ten stereotyp, że prawnik czy prawniczka ma być…  Że aby być profesjonalnym w moim zawodzie adwokackim czy w ogóle prawniczym, wymagane jest schowanie do kieszeni wrażliwości. Przeciwnie, wrażliwość jest moją siłą. A prawo jest narzędziem do formalnej realizacji tej wrażliwości i upominania się o prawa, które uważam za podstawowe.  Zdecydowałam się na wybór takiej drogi, poczułam, że to dobry kierunek, napisałam pracę magisterską na temat międzynarodowej ochrony praw zwierząt.

Nikt nie chciał być moim promotorem. No bo jak to? Prawo i zwierzęta, to brzmiało jak oksymoron. Prawnicy mają zajmować się „spółkami z.o.o”,  fuzjami, traktatami o prawie morza, czy prawie energetycznym, prawem karnym, przestępstwami drogowymi i tak dalej… No ale jak to zwierzętami? Pamiętam, że to nie pasowało. Byłam uparta,  znalazłam osobę odważną, profesor prawa międzynarodowego, który się zgodził być promotorem pracy i napisałam tą pracę magisterską. Początkowo miał obawę, iż będzie to płacząca praca o pieskach i kotkach. Szybko ją jednak rozwiałam. Powstała bardzo solidna praca, za którą dostałam wyróżnienie.

Ale to było trudne. Na moich studiach nie było ani słowa o tym, co to jest wrażliwość. To była zupełnie zmechanizowana nauka prawa. Poszłam swoją ścieżką i to się udało. Kiedy odbywałam aplikację adwokacką, byłam przekonana, że potrzebuję pracy, w której zrealizuję swoje wartości. I tutaj wchodził właśnie ten mój ścisły umysł, który mówił: „OK, wartości potrzebują przejścia w sferę skonkretyzowanych decyzji i instrumentów ochronnych”. I tym się zajmuję.

To jest mój przekaz do osób wrażliwych: „Nie bójcie się prawa! Prawo potrzebuje takich ludzi, które połączą twarde myślenie z wrażliwością. ”.  Stworzyłam zresztą taką koncepcję prawa, którą nazywam koncepcją prawa wrażliwego. Niedługo ukaże się mój pierwszy artykuł właśnie na ten temat.

Co nazwałabyś swoim największym sukcesem zawodowym, jeśli chodzi o ochronę prawną zwierząt? Która ze spraw najbardziej utkwiła w twojej pamięci?

Oczywiście sprawa karpi, która trwa od 2010 roku, a zatem ponad 10 lat. Gdy się zaczynała, byłam na aplikacji adwokackiej, czyli przez całą moją karierę, przez całą ścieżkę zawodową, adwokacką, zajmuje się tą jedną sprawą, która wciąż jest w sądzie.

Mogę śmiało powiedzieć, że karpie nauczyły mnie wszystkiego o prawie. To w tej sprawie napisałam mój pierwszy subsydiarny akt oskarżenia – to jest taka instytucja prawna, którą wykorzystuje się, kiedy prokuratura nie widzi przestępstwa. Ktoś składa zawiadomienie, jakaś organizacja – wtedy to była fundacja „Noga w łapę” – a prokuratura mówi: „Nie będziemy tego prowadzić, bo nie ma podstaw”.  Wówczas takiej organizacji zostaje wniesienie aktu subsydiarnego, czyli takiego który zastępuje wniosek prokuratorski. To jest niezwykłe trudne.

Bo w Polsce to prokurator jest organem ścigania – tą emanacją państwa – która ściga za przestępstwa. W tej sprawie prokurator nie występuje, więc musiałam wcielić się w w rolę oskarżyciela, a to nie jest oczywiste w zawodzie adwokackim. Ta sprawa dotyczy karpi, które były przetrzymywane bez wody w skrzynkach, skakały po sobie, szarpały się, było widać, że bardzo się męczą. Następnie były ładowane do worków foliowych bez wody. Miałam absolutne przeczucie, bez wątpliwości, że racja ze strony moralnej jest bezdyskusyjnie po naszej stronie, ale również ze strony prawnej.

A życie to zweryfikowało. Przez pierwsze 6 lat przegrywaliśmy tę sprawę na każdym poziomie – w pierwszej i drugiej instancji sądu. Ale nie poddaliśmy się. Napisałam kasację do Sądu Najwyższego – to nadzwyczajny środek odwoławczy, bo dotyczy rażącego naruszenia prawa.

Po doświadczeniu 5 letnich porażek sądowych w tej sprawie założyłam, że przed Sądem Najwyższym sprawa ma 5% szans powodzenia, z uwagi na to, że nie jesteśmy jednak gotowi na tego typu sprawy. Pamiętam, że rozprawa była 13 grudnia 2016 roku. Wygraliśmy. Sąd Najwyższy z bardzo mocnym uzasadnieniem powiedział, że przez ostatnie lata postawa ludzi wobec zwierząt uległa radykalnemu przewartościowaniu i musimy to przenieść również na wymiar prawny.

Karpie są rybami, więc mają podstawowe prawo do bycia w błocie. Po sześciu latach walki udało się. To był niesamowity moment. Pamiętam, kiedy byłam na sali sądowej w todze i powtarzałam w myślach: „Karolina Kuszlewicz, nie płacz”. Sprawa trwa do dziś, bo Sąd Najwyższy nie może orzec skazania konkretnej osoby. Uchyla wadliwe wyroki i pokazuje, co sądy zrobiły źle,  jak należy na tą sprawę patrzeć i przekazuje ją do sądu niższej instancji, aby ten wydał wyrok w stosunku do konkretnych oskarżonych osób. W niższej instancji do dzisiaj nie zostało ogłoszone rozstrzygnięcie, a sprawa jest zagrożona przedawnieniem. To będzie niezwykle frustrujące, jeśli do tego dojdzie.

Uważam, że wiele osiągnęliśmy. W tej sprawie przetarliśmy ścieżkę, która była uważana za niemożliwą i ten wyrok Sądu Najwyższego dzisiaj już pracuje na inne sprawy. Jak wspominałam, orzecznictwo Sądu Najwyższego pokazuje, jak należy rozumieć prawo. I Sąd Najwyższy pokazał bardzo ważną rzecz, a mianowicie fakt, że zdolność zwierzęcia do przeżycia w jakiś warunkach, nie jest równoznaczna z tym, że ono nie cierpi. A prawo ma chronić zwierzęta przed cierpieniem, a nie tylko jakby przed przeżyciem za wszelką cenę. Wartością prawnie chronioną jest, aby zwierzę miało godne warunki.

Co roku w okresie grudniowym karpie cierpią, podczas gdy część Polaków dosłownie celebruje tradycję składania z nich ofiary. To jest źle pojęta tradycja. A tak naprawdę to nie tradycja, tylko relikt PRL-u. Ostatnio przed sądem pierwszej instancji znowu udało się coś niezwykle ważnego, nawet historycznego. Zeznania złożył profesor Elżanowski To wystąpienie było symboliczne, bo stanowisko profesora Andrzeja Elżanowskiego – zoologa, bioetyka, specjalisty w zakresie dobrostanu zwierząt – wybrzmiało bardzo mocno. Głos naukowca, eksperta, po stronie ryb. Wciąż jednak walczymy o skazanie, więc proszę trzymać kciuki.

Trzymamy, to jasne. Skoro już przywołałaś bioetykę, to od 2018 roku pełnisz funkcję Rzeczniczki ds. Zwierząt przy Polskim Towarzystwie Etycznym. Skąd pomysł na powstanie takiej funkcji?

Wspomniany profesor Elżanowski jest przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Etycznego. Pomysł został zapoczątkowany przez PTE i Klub Gaja, ja dołączyłam później. Pomyśleliśmy, że czas aby pójść w kierunku instytucjonalnej, formalnej i profesjonalnej reprezentacji zwierząt.

NGO-sy, trzeci sektor, organizacje prozwierzęce robią niezwykle ważną pracę, ale niestety nie zastąpią urzędu, który reprezentuje zwierzęta. To był 2018 rok i nic nie zapowiadało powołania takiego urzędu na szczeblu państwowym. Wtedy postanowiliśmy stworzyć taką społeczną funkcję przy Polskim Towarzystwie Etycznym.. Naszym celem było pokazanie, że można myśleć o rzecznictwie w imieniu zwierząt. W ślad za tym, a może równolegle niedługo po tym, stowarzyszenie Otwarte Klatki zaczęło kampanię o powołanie takiego  urzędu.

Uważam, że udało się nam uczynić z rzecznictwa temat polityczny, a to konieczny krok na drodze do powołania takiego organu państwowego. Podczas ostatniej kampanii prezydenckiej poszczególni kandydaci zaczęli się wręcz ścigać, o to kto da lepszego rzecznika do spraw ochrony zwierząt. Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz, Rafał Trzaskowski, Robert Biedroń – oni wszyscy mówili o powołaniu rzecznika. Oczywiście te koncepcje się od siebie różniły, jedne były lepsze, inne gorsze. Niektóre kompletnie iluzoryczne, ale temat stał się tematem politycznym.

Teraz celem jest pilnowanie, żeby ten urząd został właściwie powołany, czyli za pomocą ustawy z kompetencjami proceduralnymi, formalnymi, aby rzecznik czy rzeczniczka mógł/ mogła występować w sprawach sądowych tak, jak ja dzisiaj występuje. Oczywiście chodzi o znaczenie większą skalę działania. Trzeba włączyć państwo, aby wzięło odpowiedzialność za ochronę praw zwierząt. Ale to nie powinien być żaden rzecznik przy prezydencie, jakaś ozdoba pałacu prezydenckiego, tylko odrębny organ. Nie doradca. Minister rolnictwa powołał sobie takiego pełnomocnika. Bardzo dobrze, przyda mu się doradca w sprawie praw zwierząt.

Ale nie o to chodzi. To musi być odrębny urząd, niezależny od ministrów, niezależny od prezydenta, powołany mocą ustawy, z kompetencjami procesowymi i kontrolnymi, samodzielnie reprezentujący interesy zwierząt. Organizacje pozarządowe są bardzo ważne, wykonują kluczową pracę w kwestii ochrony zwierząt, ale nie może być tak, że państwo przerzuca na nie ciężar w całości, a dzisiaj tak właśnie jest.

Czy widzisz zmiany w polskim orzecznictwie od kiedy pełnisz tę funkcję? Czy stanowisko rzecznika przy PTE jest uwzględniane przy wyrokach sądowych?

W sądzie występuję jako adwokatka. Reprezentuję konkretną organizację, fundacje bądź stowarzyszenie, którego statutowym celem jest ochrona zwierząt. Pracuję tak, jak z innymi klientami. Nie robię tego jako rzeczniczka przy Polskim Towarzystwie Etycznym.

W PTE  zajmuje się promowaniem idei rzecznictwa, ale oprócz tego jestem adwokatką, która prowadzi swoją kancelarię specjalizującą się prawach zwierząt i ochronie przyrody. Widzę jednak zmiany, jakie dokonują się na salach sądowych. Widzę, że w stosunku do zwierząt sądy zaczynają posługiwać się innym językiem, na jednej ze spraw pół roku temu sędzia powiedział, że pies „umarł”, a nie „zdechł”. I chociaż dla mnie jest oczywiste, że psy umierają, a nie zdychają, to usłyszenie tego na sali sadowej było pozytywnym zaskoczeniem.

To jest właśnie ta wrażliwość w prawie, o której wspominałam. Zwłaszcza, że język prawny często jest sformalizowany i nie oddaje wagi jaką jest życie zwierzęcia, Ostatnio uzyskałam bardzo korzystny wyrok dla nas w Sądzie Rejonowym w Bielsku-Białej dotyczący umierających psów i kotów, które człowiek doprowadził je do tak drastycznego stanu zdrowia, że zwierzęta nie były w stanie samodzielnie się poruszać, a było ich jedenaście. Tragedia. Taka niema, zamknięta na 40 metrach kwadratowych umieralnia dla zwierząt. Tam były nawet sześciomiesięczne szczenięta.

Proszę wyobrazić sobie, do jak dramatycznego stanu muszą być doprowadzone szczeniaki, że nie były w stanie wydać jakiegoś odruchu radości, nie próbowały się nawet podnieść, nie próbowały merdać ogonem, tylko leżały, nigdy nie nauczyły się chodzić, bo cały czas były zamknięte w ciasnych klatkach. To był dość wymagający proces. Musiałam przekonać sąd, że ta osoba rzeczywiście powinna ponieść odpowiedzialność, że nie może bronić się tym, że nie wiedziała, że należy jej przypisać umyślność. Bo to wymóg, aby sąd mógł skazać za przestępstwo znęcania się nad zwierzętami. Często sprawy są umarzane, właśnie z powodu braku umyślności.

Od wyroku Sądu Najwyższego, który uzyskałam w 2016 roku, gdzie Sąd wypowiedział się w kwestii umyślności w przypadku zwierząt i znęcania się nad nimi, umyślności nie należy rozumieć jako złej woli, to nie musi być krzywdziciel z premedytacją. Tą umyślność należy przypisać samej czynności sprawczej. Czyli innymi słowy jeśli karpie, żywe ryby, które naturalnie muszą być w wodzie wkładamy do worka foliowego, to jest to czynność sprawcza. W tym zakresie działasz umyślnie, bo świadomie pozbawiasz je wody, zatem ponosisz odpowiedzialność karną. Wyrok z 2016 roku bardzo mi się przydał w sprawie „pełzających” psów i kotów”. W tej sprawie uzyskaliśmy ośmioletni zakaz posiadania zwierząt przez tą osobę, co jest kluczowe by ochronić przyszłe ofiary.

W sprawach zwierząt powtarzam, że nie chodzi o to, by kara była surowa, Nie chodzi też o to, aby tego sprawcę koniecznie osadzić w więzieniu, chyba że to jest recydywista już naprawdę zdeprawowawny. Po co to więzienie? Będziemy płacić za utrzymanie takiej osoby, a ona się nie zresocjalizuje tam. Nikt na tym nie zyskuje. Najważniejsze są zastosowane środki karne, czyli orzeczony surowy zakaz posiadania zwierząt, aby przyszłe potencjalne ofiary zostały uchronione przed postępowaniem takiej osoby. To jest dla mnie najważniejsze, a nie ten populizm penalny, który często przy sprawach zwierząt się pojawia.

Żądza tak surowej kary, że czasem mam wrażenie cienka granica dzieli ją od pragnienia samosądu. A to już droga donikąd. Też nie jestem zadowolona z wyroków, które są śmiesznie łagodne. Gdzie zbyt łagodne wyroki odzwierciedlają lekceważący stosunek do tych spraw, ale też nie podoba mi się żądanie, aby tych sprawców niemal z automatu skazywać na maksymalny wymiar kary. System wymiaru kary jest tak skonstruowany, że jest na pewnej osi, musi być wzięty pod uwagę przez sąd całokształt różnych okoliczności, także tych działających na korzyść sprawcy.

Ostatnio dowiedziałam się o kilku sprawach, w których sądy powołały się na książkę, którą napisałam. I to jest prawdziwa satysfakcja, po to była moja wielomiesięczna praca, by książka służyła w praktyce. Czuję się silna na tych sprawach i czuję, że wiem, po co tam staję, że staje w imieniu praw zwierząt. Widzę, że to oddziałuje na sądy i coraz chętniej wychodzą naprzeciw myśleniu o prawach zwierząt.

Jak myślisz, czy Polska dołączy w końcu do listy krajów, które posiadają rzecznika praw zwierząt powołanego przez rząd? Osobę, która działa podobnie jak Rzecznik Praw Obywatelskich, ale w sprawach, w których strona nie może sama wnieść zażalenia czy się reprezentować?

Tak. Patrząc na to co dzieje się w sferze politycznej, nie mam w tej sprawie wątpliwości. Wspominałam o wątkach, które pojawiły się podczas kampanii prezydenckiej. Mamy dobry wzorzec austriacki, gdzie jest to prawo kontynentalne, oparte na podobnych regułach co nasze. Tam rzecznik do spraw ochrony zwierząt funkcjonuje na terenie każdego landu, ma również uprawnienia procesowe, może nawet występować z kasacjami w sprawach zwierząt. Uczmy się od nich. Dość szeroko piszę o tej instytucji i jej funkcjonowaniu na moim blogu.

Wspominałaś również swoją książkę, Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik. Skąd pomysł na stworzenie takiego kompendium?

Wydawnictwo przyszło do mnie z propozycją napisania takiej książki. I to jest znamienne, ponieważ jedno z najważniejszych wydawnictw prawniczych w Polsce przychodzi z takim pomysłem i ma odwagę wydać Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik. Mówimy o wydawnictwie branżowym, gdzie do tej na prawa zwierząt nie było miejsca. Ten tytuł jest wizjonerski, bo pod względem formalnym praw zwierząt nie ma, ale ja o tych prawach w książce piszę.

Piszę bardzo praktycznie, jak używać obowiązujących przepisów, by stawać w obronie praw zwierząt. Sam pomysł opierał się na wiedzy, jaką zabrałam przez ostatnich kilka lat, stając na salach sądowych w imieniu zwierząt. Temat stosowania prawa w obronie zwierząt jest wciąż niszowy i nie jest to wiedza, jaką zdobywa się na studiach prawniczych. Ta książka jest przeznaczona także dla profesjonalistów i profesjonalistek, dla sądów i prokuratur, jak również dla policji, dla wszystkich, którzy stosują prawo w sprawach zwierząt.

Książka miała na celu pomóc wejść w specyfikę tych spraw, która jest zupełnie czymś innym niż orzekanie w sprawach ludzi czy rzeczy. Z drugiej strony moja książka miała służyć przedstawicielom i przedstawicielkom organizacji pozarządowych oraz wszelkim innym osobom, które reagują na krzywdę zwierząt i potrzebują narzędzi formalnych.

Najbardziej skuteczna reakcja i praca, to dla mnie taka, która dotyka wszystkich grup wykluczonych, która jest nastawiona na zmiany, która opiera się przede wszystkim na sercu i idzie z serca, a poszczególne instrumenty są narzędziami do celu naszej zmiany. Jeśli aktywiści i aktywistki mają serce bezkompromisowo po stronie zwierząt, to są dla mnie najlepszymi nieformalnymi rzecznikami i rzeczniczkami dla zwierząt.

Jednocześnie potrzebują narzędzi prawnych, żeby np. w przypadku umorzenia postępowania przez policję, wiedzieli co zrobić, jakich argumentów użyć, jakie pismo stworzyć, jak wnieść sprawę administracyjną o odebranie zwierzęcia, które jest ofiarą ofiarą przemocy itd. Chciałam, aby ci ludzie, którzy czynią dobro, wiedzieli, że prawo może stać po ich stronie i żeby nie bali się go używać i aby biorąc tą książkę do ręki mogli powiedzieć, że konkretna interwencja musi być przeprowadzona, bo są ku temu przesłanki.

Wiem także, że przygotowujesz kolejną książkę. Czy możemy liczyć na uchylenie rąbka tajemnicy? Jaką tematykę będziesz poruszać tym razem?

Tak, jestem już na finiszu kolejnej książki. To będzie rzecz analogiczna do przewodnika o prawach zwierząt, ale z takim mocnym akcentem na wiedzę prawniczą. To będzie książka napisana docelowo dla wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania, znacznie bardziej prawniczym językiem. Bo Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik jest napisana „po ludzku”. Często zresztą o sobie mówię, że jestem adwokatową ludową.

Wierzę w siłę obywatelek i obywateli , w to, że to do nich przede wszystkim ma należeć prawo, a naszym obowiązkiem jako profesjonalistów jest takie komunikowanie o prawie, aby było zrozumiałe dla zwykłego człowieka, a nie takie aby stawiało mur. Dla mnie ci, którzy stawiają mury, są słabi. Musi być komunikacja, aby wszystko działało. Książka, nad którą teraz pracuję, będzie pozycją  systemową i będzie komentarzem do ustawy o ochronie zwierząt, którą punkt po punkcie, przepis po przepisie, przechodzę i wskazuję, jak te przepisy należy rozumieć w kontekście praw zwierząt. Mam nadzieję, że przyczyni się ona do tego, że sytuacja zwierząt na sali sądowej również się poprawi.

Kilka miesięcy temu Naczelny Sąd Administracyjny w uchwale siedmiu sędziów –– powołał się między innymi na argumentację z mojej poprzedniej książki. Chodziło o status strony w odniesieniu do organizacji prozwierzęcej w postępowaniu administracyjnym o odebranie zwierzęcia. Bardzo satysfakcjonujący był moment kiedy zobaczyłam, że tak poważny Sąd powołuje się właśnie na moją książkę i na moje argumenty. Mam nadzieję, że ten komentarz, który tworzę już stricte pod sądy, będzie działał i będzie przynosił efekty dla usprawnienia tego procesu i działania w imieniu zwierząt.

W ostatnim czasie w mediach głośno było o projekcie ustawy pozwalającej na uczestnictwo dzieci w polowaniach – jakbyś to skomentowała z prawnego punktu widzenia?

Oczywiście mój komentarz jest całkowicie krytyczny wobec tego projektu, który na szczęście po pierwszym czytaniu został zarekomendowany przez komisję sejmową do odrzucenia. Przypomnę, że w 2018 roku został wprowadzony zakaz udziału dzieci w polowaniach i stało się to przestępstwem. Po niecałych dwóch latach to samo zachowanie ma być znów dozwolone.

Więc jaką w ogóle hierarchię wartości reprezentuje nasz ustawodawca? Przez 2 lata będzie twierdził, że coś jest przestępstwem, nawet nie wykroczeniem a potem od tak uzna, że wszystko jest w porządku. Niepromowanie kultury zabijania i  dbanie o dobrostan dzieci, które mają być chronione przed doświadczaniem zabijania żywych istot jest dziś wartością prawnie chronioną Parlament uznał to za niezwykle ważną wartość. A po dwóch latach debatował, czy rzeczywiście kultura zabijania i ochrona przed dostępem do kultury zabijania przez dzieci jest niezwykle ważną wartością?!? Takie rzeczy nie powinny się zmieniać w ciągu dwóch lat! To zbyt poważna sprawa. Albo się ma kręgosłup moralny, albo wykształca się jakieś cywilizacyjne wartości, albo się chwieje. Niestety regularnie obserwujemy, że się chwieje skrajnie.

Po drugie, ustawa o ochronie zwierząt zabrania zabijania zwierząt kręgowych przy udziale dzieci. Jest to przestępstwo. Więc zabieranie dzieci na polowania nie może być dozwolone w prawie łowieckim.

Bardzo bym nie chciała, aby kolejne pokolenia były wychowywane w kulcie zabijania. A do tego prowadzi zabieranie dzieci na polowania. Oczywiście zdarza się, że dzieci są też później straumatyzowane tym doświadczeniem. To jest dodatkowy aspekt,  który trzeba wziąć pod uwagę. Zatrważające było dla mnie, że w tej dyskusji pojawiło się wiele głosów za procedowaniem dalej tego projektu, te głosy były takie oto, że myśliwi mają swoje prawa.

Tymczasem ten projekt w ogóle nie jest o myśliwych, ten projekt jest o dzieciach myśliwych. A myśliwi nie mają bezwzględnego prawa władzy rodzicielskiej nad swoimi dziećmi. Niech one, gdy będą dorosłe, zdecydują czy chcą uczestniczyć w zabijaniu, bo jako dzieci nie będą miały tego wyboru.

Dlatego powinny być przez państwo chronione przed takim arbitralnym narzuceniem udziału w tych czynnościach przez ich rodziców, myśliwych. Ponadto regularnie słyszymy o pomyłkach na polowaniu, o wypadkach z udziałem broni palnej myśliwskiej, które kończą się zranieniami bądź tragiczną śmiercią. W takich warunkach tym bardziej dzieci nie powinny brać udziału w polowaniach.

Jeśli miałabyś wskazać najważniejszą potrzebę, jeśli chodzi o ochronę prawną zwierząt w Polsce, co by to było na tę chwilę?

To bardzo trudne pytanie. W pierwszej kolejności zakazałabym hodowli zwierząt na futra, bo to jest tak nikczemne postępowanie ze zwierzętami, obdzieranie ze skóry, a zanim to nastąpi, uśmiercanie poprzez gazowanie czy rażenie prądem, elektrodą przykładaną do nosa i odbytu, przetrzymywanie przez całe życie w maleńkich klatkach zwierząt, które są z natury dzikie, jak na przykład lisy. To jest barbarzyństwo.

Wprowadziłabym także zakaz uboju rytualnego. Unia Europejska zostawiła nam przestrzeń, abyśmy zdecydowali, jaką chcemy mieć postawę wobec uboju rytualnego, a on dzisiaj jest w Polsce bardzo szeroko dopuszczony. Mówimy o tym, że zwierzęta są zabijane bez ogłuszania, czyli są przytomne i w pełni świadome. Są hodowane w warunkach, które często odbierają im prawo do życia, a na dodatek zabrane jest im prawo do ochrony przed skrajnym cierpieniem podczas ich zabijania.

Zabroniłabym również trzymania psów na łańcuchach, takiej polskiej powiatowej perspektywy, która jest obecna prawie wszędzie, do której się trochę przyzwyczailiśmy…

Pomyślmy jednak jakim nieprawdopodobnym okrucieństwem dla psów – które z natury muszą chodzić, wąchać, znaczyć swoje terytorium, ale też czasami muszą móc się schować, odejść, być niewidocznymi, czy w końcu mieć kontakt ze swoim gatunkiem – jest uwięzienie na łańcuchu. A one tak żyją… miesiąc, dwa, trzy, cztery, rok, dwa lata, pięć, dziesięć. To jest odebranie życia za życia. To są takie zmiany wyspowe, które bym wprowadziła. Ale oprócz tego potrzebujemy stworzenia całego systemu ochrony zwierząt w Polsce, systemu, którego wciąż nie ma. Ustawa o ochronie zwierząt jest ważna, ale wprowadzone przez nią regulację są fragmentaryczne, a ochrona zwierząt w Polsce jest wybiórcza i niekonsekwentna. My nie mamy granicy prawnej pomiędzy interesem człowieka a prawami zwierząt, co pozwala na wykorzystywanie zwierząt.

Zbyt wiele niekorzystnych dla zwierząt praktyk pozostaje dopuszczalnych. Brakuje mi takiego kręgosłupa moralnego w prawodawstwie dotyczącym zwierząt. Odzwierciedleniem tego, dużym krokiem naprzód byłoby właśnie powołanie urzędu rzecznika do spraw ochrony zwierząt. Nadanie zwierzętom systemowego, formalnego głosu, który występuje w ich imieniu, ale który utrzymywany jest przez państwo. To jest niezwykle istotna i potrzebna zmiana.

Kiedy kłamstwo staje się normą :)

Jakie będą konsekwencje pozbawienia kłamstwa aspektu moralnego i potraktowania go wyłącznie jako instrumentu wpływu? Jak ma funkcjonować społeczeństwo, w którym nie kłamstwa należy się wstydzić, tylko porażki w dążeniu do swoich celów? Jak żyć w kraju, w którym oficjalnie głoszone kłamstwo staje się normą, która nikogo nie gorszy i nie dziwi?

Są ludzie, którzy skłonni są uwierzyć we wszystko, także w to, co jest sprzeczne z ich życiowym doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem. Są to na ogół ludzie żyjący w ciągłym lęku, borykający się z rozmaitymi trudnościami i ograniczeniami życiowymi. Nic dziwnego, że uparcie poszukują Patrona, który się nimi zaopiekuje i w taki czy inny sposób im pomoże. Takim Patronem staje się dla nich ktoś, kto potrafi zarządzać ich lękiem, to znaczy straszyć, ale zarazem dawać nadzieję. Patronowi wierzy się bezgranicznie, bo ów Patron to jedyny punkt oparcia, bez którego zwykły, biedny człowiek stałby się ofiarą złych mocy.

Jeśli więc Patron mówi, że ideologia LGBT jest „tęczową zarazą”, której celem jest zniszczenie tradycyjnej rodziny, to trzeba mu wierzyć i bać się. Jednocześnie Patron daje nadzieję, bo wskazuje ludzi i instytucje, które trzeba wspierać, bo mają siłę i metody, aby tę zarazę zatrzymać. Któż by się zastanawiał, co znaczy „ideologia” i czy domaganie się przez ludzi nieheteronormatywnych równych praw, jakie mają ludzie heteronormatywni, jest aż ideologią. Ważne jest to, że ludzie LGBT nie tylko są dziwni, ale i niebezpieczni. Dziwni dlatego, że sami wybrali sobie taką orientację seksualną. Patron przecież mówi, że  homoseksualizm to choroba, z której można się wyleczyć. Trzeba tylko chcieć. No to jak tu takim dziwakom dawać równe prawa, pozwalać im zawierać małżeństwa i jeszcze adoptować dzieci? Jak nie chcą się leczyć, to niech przynajmniej siedzą cicho i nie zawracają głowy porządnym ludziom. Ale im nie tylko chodzi o równe prawa, im chodzi o panowanie nad bogobojnym narodem. Ten cały szum medialny, który uruchomili, te ich parady, to nic innego, jak promocja homoseksualizmu, zwłaszcza wśród młodzieży, bo starszych trudno im będzie do tego przekonać. Ale młodzi chętnie podążają za modą. Jeśli więc nie powstrzyma się inwazji homoseksualizmu, to rodziny tradycyjne znikną, a w parach jednopłciowych nie będzie dzieci. Polska się wyludni. Sodoma i Gomora!

Ale na tym nie koniec lęków, bo oto Patron straszy seksualizacją dzieci. Kto to widział, żeby od najmłodszych lat, bo już od przedszkola, uświadamiać dzieci w sprawach, o których powinny dowiadywać się, kiedy już dorosną. Komu to ma służyć? Patron nie ma wątpliwości, że to przygotowanie do pedofilii i homoseksualizmu. Zbyt wczesne rozbudzenie seksualne dziecka, to przecież nic innego, jak narażenie go na ataki pedofilów i zachęcanie do homoseksualizmu. Fakt, że oświata seksualna ma się odbywać według programu WHO, świadczy tylko o tym, że tę organizację międzynarodową opanowali pedofile i ludzie pozbawieni podstawowych zasad moralnych.

Do tego wszystkiego grozi nam jeszcze eutanazja, której masowo będą poddawani ludzie starzy, będący obciążeniem dla budżetu lewicowo-liberalnego państwa. Może ci bogaci zdołają się jakoś uratować, ale dla reszty nie będzie  litości. Pójdą na stracenie, niczym niesprawne dzieci w Sparcie. Wszystkie te nieszczęścia mogą nas dotknąć, gdy wygra Trzaskowski zapatrzony w zgniły Zachód – straszy Patron. I zaraz pociesza, że z pewnością nas one ominą, gdy zwycięży Duda, niezłomny obrońca polskiej tradycji.

Nie mam zamiaru krytykować, ośmieszać, a zwłaszcza poniżać tych, którzy w te zagrożenia szczerze wierzą i autentycznie się ich boją. Oni potrzebują Patrona, który zamknął ich w szczelnej bańce informacyjnej. Ale nie można się powstrzymywać przed potępieniem tych, którzy postanowili być ich Patronem, czyli przedstawicieli Kościoła i Zjednoczonej Prawicy. Ci ludzie doskonale wiedzą, że sieją kłamstwa i wzbudzają nienawiść. Niektórzy hierarchowie doszli do wniosku, że naturalnym sprzymierzeńcem Kościoła jest prawica, z którą ścisłe współdziałanie, polegające na sianiu ciemnoty, szczuciu i poniżaniu zapewni im rząd dusz, z wszystkimi tego politycznymi i ekonomicznymi korzyściami. Tacy ludzie Kościoła, jak ksiądz Oko, arcybiskup Jędraszewski czy ojciec Rydzyk dobrze przecież wiedzą, że orientacja seksualna jest wrodzona, a nie nabyta, że nie można się z niej wyleczyć, bo nie jest chorobą, tylko biologiczną cechą człowieka, że wreszcie nie można się nią zarazić czy uczynić z niej modę. Domaganie się przez ludzi nieheteronormatywnych równouprawnienia nie może nikomu w niczym zagrażać. Można zrozumieć, że z punktu widzenia Kościoła katolickiego, sprowadzającego relacje seksualne do aktu prokreacji, homoseksualizm jest czymś złym. Ale nie mogą być za złych uważani ludzie, którzy sobie tej orientacji nie wybrali, tylko się z nią urodzili. Gdyby przedstawiciele Kościoła naprawdę wierzyli w Boga, o którym tyle mówią, to zrezygnowaliby z nienawiści w stosunku do ludzi, których natura również jest Jego dziełem, i którym należy się taki sam szacunek, jak heteronormatywnym, których jest większość.

Wszystko to także wie Jarosław Kaczyński, co mu nie przeszkadza głosem pełnym troski, jak na Patrona przystało, przestrzegać naród przed niebezpieczeństwem powszechnej eutanazji i straszliwymi skutkami seksualizacji dzieci, gdyby Duda przegrał wybory. Jak można przyjąć, że brak wiedzy na temat seksualności człowieka może w czymkolwiek pomóc młodym ludziom w trudnym okresie dojrzewania? Przecież tylko wiedza na ten temat może ich uczynić odpornymi na próby ich molestowania przez pedofilów. Jak można przyjąć, że tradycyjne, koleżeńskie „uświadamianie” jest lepsze od profesjonalnej edukacji? Wiadomo przecież, że zdecydowana większość rodziców nie chce albo nie potrafi odpowiednio przygotować swoich dzieci do tej intymnej, a zarazem niezwykle ważnej dla zdrowia psychicznego sfery życia. Jak można, znając realia życia społecznego w krajach zachodnich, tak obrzydliwie kłamać na temat eutanazji? To jasne, że w katolickim kraju przyjmuje się, że życie człowieka jest własnością Boga, i tylko On ma prawo życie mu odebrać. Ale warto wznieść się ponad to wąskie wyznaniowe myślenie. Eutanazja dopuszczalna jest w niewielu krajach i obramowana licznymi ograniczeniami, wykluczającymi jakiekolwiek nadużycia. Eutanazja jest aktem miłosierdzia w stosunku do ludzi, którzy nie są w stanie znosić swojego cierpienia, nie mając przy tym żadnej nadziei na poprawę. Zabronienie im tego jest zwykłym bestialstwem. Ale polscy konserwatyści bestialstwem wolą nazywać eutanazję, a nie skazywanie ludzi na długotrwałe konanie w męczarniach.

Skąd więc aż tyle nienawiści i zapiekłości w stosunku do LGBT i zwolenników edukacji seksualnej dzieci? Skąd nieposkromiona chęć tworzenia katastroficznych wizji, jako skutku akceptacji tych zmian obyczajowych u abp Jędraszewskiego i jego skłonność do barwnych epitetów pod adresem tych środowisk? Skąd rubaszny bełkot ojca Rydzyka, którym wyraża krańcowe zgorszenie tymi zjawiskami? Skąd tyle cynizmu i złej woli u Jarosława Kaczyńskiego, bezczelnie kłamiącego na temat eutanazji w Holandii i strefach szariatu w Szwecji?

Odpowiedź jest prosta: ludźmi polskiego Kościoła kieruje paniczny lęk przed idącą z Zachodu falą sekularyzacji, która może pozbawić Kościół instytucjonalny dotychczasowych wpływów i stanu posiadania. To dlatego kościelni dostojnicy wymyślają brednie na temat moralnego upadku w państwach zachodnich. Kieruje nimi lęk przed utratą władzy i przywilejów. Dlatego uparcie starają się bronić patriarchalnej, purytańskiej obyczajowości. W przeciwieństwie do Kościoła katolickiego na Zachodzie, polskiego kleru nie stać na adaptację do liberalnych zmian kulturowych, stawiających na pierwszym miejscu prawa człowieka.

Podobna motywacja kieruje poczynaniami ludzi Zjednoczonej Prawicy. Do tej pory mowa była tylko o kłamstwach dotyczących spraw obyczajowych, ale kłamie się o wszystkich sprawach dotyczących życia społecznego. Nie ma co wspominać o kłamstwach TVP, oficjalnie publicznej, a w rzeczywistości partyjnej, które są powszechnie znane. Czy Jacek Kurski i jego tzw. dziennikarze wierzą w to, co mówią? Oczywiście, że nie. Chodzi tylko o to, żeby dawać paliwo swoim wyznawcom, których Kurski nazwał kiedyś „ciemnym ludem” oraz po to, żeby prowokować opozycję. Zjednoczona Prawica zdaje sobie bowiem sprawę, że spora część jej elektoratu w ogóle nie zwraca uwagi na jej propagandę. Interesuje się bowiem wyłącznie transferami socjalnymi, co znakomicie wyraża w przekonaniu: „Oni też kradną, ale przynajmniej się dzielą”. Przedmiotem oddziaływania populistycznej prawicy są zatem jej wyznawcy i aideologiczni beneficjenci jej działań. Reszta społeczeństwa jej nie interesuje.

To do tej reszty zwrócił się Andrzej Duda w wieczór wyborczy, przepraszając tych, którzy się mogli poczuć obrażeni jego wypowiedziami w kampanii. Sens przeprosin Prezydenta sprowadza się do przekonania, że w kampanii wyborczej nie prawda i uczciwość są ważne, a tylko to, co pomoże pozyskać wyborców. Inteligentni ludzie powinni to przecież rozumieć i nie obrażać się. Nie wszyscy są jednak wystarczająco inteligentni i tych można łaskawie przeprosić. Duda i tak zrobił więcej niż można byłoby się spodziewać, bo włodarze TVP za swoje kłamstwa, szczucia i manipulacje nikogo przepraszać nie zamierzają.

Jakie jednak będą konsekwencje pozbawienia kłamstwa aspektu moralnego i potraktowania go wyłącznie jako instrumentu wpływu? Jak ma funkcjonować społeczeństwo, w którym nie kłamstwa należy się wstydzić, tylko porażki w dążeniu do swoich celów? Jak żyć w kraju, w którym oficjalnie głoszone kłamstwo staje się normą, która nikogo nie gorszy i nie dziwi? Patrząc na zbolałe miny kościelnych dostojników i propagandzistów PiS-u, przestrzegających lud przed wyimaginowanymi zagrożeniami, warto uświadomić sobie jak wielką demoralizację społeczną powodują ich działania. Utrwala się bowiem powszechne przekonanie, że cel uświęca środki, że jeśli coś uważa się za ważne, to wszelkie sposoby są dozwolone, aby to osiągnąć. Jarosław Kaczyński uznał się za zbawcę Polski, jeśli uczyni z niej konserwatywną dyktaturę w sojuszu z Kościołem. Aby ten cel osiągnąć, drwi sobie z konstytucji, dobrych obyczajów i prawdy. Przecież Polska jest najważniejsza – powtarza – ale tylko taka Polska, jaką sobie wymarzył. Więc w walce o tę Polskę gotów jest zrobić wszystko.

Jeśli w społeczeństwie upowszechni się ten sposób myślenia, że cel uznany za szlachetny usprawiedliwia niegodziwe sposoby jego osiągnięcia, to życie społeczne stanie się dżunglą, w której liczyć się będzie wyłącznie siła, bo prawo i moralność przestaną pełnić funkcje regulacyjne. Demoralizacja wyraża się w tym, że oprócz ludzi przekonanych, że kłamstwo Patrona jest prawdą i żyjących w swojej teflonowej bańce informacyjnej, będzie rosła liczba tych, którym kłamstwa władzy będą obojętne, którzy będą przekonani, że kłamstwo popłaca i ułatwia życie. Ta cyniczna postawa oznacza nastawienie na kalkulatywną ocenę sytuacji społecznych. Silnym, tym którzy mają władzę, nie warto się sprzeciwiać i buntować przeciwko ich niegodziwościom. Przeciwnie, silnych należy wspierać, bo dzięki temu można uzyskać jakieś korzyści. Będzie zatem rosła liczba osób pozbawionych empatii, wstydu i skrupułów. Skutkiem tej demoralizacji będzie kompletny brak zaufania w relacjach społecznych. Jeśli bowiem przyjmuje się, że kłamstwo jest czymś normalnym, to trudno jest wierzyć w czyjeś zapewnienia i deklaracje. W ten sposób następuje stopniowy rozkład tkanki społecznej i pojawia się zjawisko anomii.

Wszystko to nas czeka, jeśli uznamy, że jakikolwiek opór przeciwko formie rządów Zjednoczonej Prawicy staje się bezcelowy. O podstawowe wartości, a do takich należy prawda, należy walczyć bezustannie w każdych warunkach. Jeśli nie będzie się uparcie demaskować kłamstw tej władzy, to nie będzie żadnej gwarancji, że jej następcy nie zechcą wykorzystać tak skutecznego narzędzia wpływu, jakim jest kłamstwo.

„Bratobójcza homofobia – to nie czas na milczenie” -wywiad z Andrzejem Kompą o sytuacji osób LGBT+, barwach kampanii i własnym coming out-cie :)

Magda Melnyk: Walka z ‘ideologią LGBT’ stała się jednym ze sztandarowych elementów kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy. Warto w tym kontekście przytoczyć dwie wypowiedzi: „Brońmy rodziny przed tego rodzaju zepsuciem, deprawacją, absolutnie niemoralnym postępowaniem. Brońmy nas przed ideologią LGBT i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy wreszcie z tą dyskusją” – powiedział poseł Czarnek. Andrzej Duda dodał z kolei: Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie, a to jest po prostu ideologia. […] To jest taki neobolszewizm”. Jak odebrałeś te wypowiedzi?

Andrzej Kompa: Były dla mnie wyjątkowo oburzające, ale wpisują się przecież w ciągnący się od lat już łańcuch tego rodzaju wypowiedzi, które tym ostrzej prawicowi i skrajnie prawicowi politycy, a także duchowni oraz tzw. niezależni publicyści zaczęli wyrażać, im bardziej Polacy nieheteronormatywni, zwłaszcza młodzi, zaczęli walczyć o swoje prawa w polskim społeczeństwie – prawa, które w Europie Zachodniej są już normą i które należą się każdemu. Strona atakująca mówi o ideologii, ale zawsze na końcu działania wobec osób LGBT+ wytracają w praktyce słowo „ideologia” i zaczynają godzić w osoby. To z perspektywy przeciętnego człowieka oznacza ludzkie tragedie i dramaty, a poza tym przeciąganie w Polsce trującego, powszechnego (choć na szczęście niedotyczącego wszystkich Polaków i Polek) klimatu homofobii, który, podtruwając, zabija i niszczy pojedynczych ludzi i całe rodziny. Nie służy społeczeństwu w żaden pozytywny sposób a jednocześnie poniża nas i zniechęca wobec opinii międzynarodowej.

Szczególnie nie rozumiem właśnie paradoksu polegającego na tym, że homofobowie, którzy mienią się obrońcami rodziny, nie zauważają, że nawet jeśli osoby LGBT+ to od 2 do 5 procent społeczeństwa, to jeśli doliczyć ich najbliższych, to mamy do czynienia z liczbą 10 do 15 procent ludzi żyjących w Polsce. Swoimi piętnującymi działaniami tacy aktorzy sceny publicznej nie tylko prowadzą do przemocy (bo prowadzą), nie tylko prowadzą do depresji i samobójstw (bo tak też jest) – ale także właśnie niszczą polskie rodziny.

Homofobia ma w Polsce dwie twarze, może nawet trzy: pierwsza to pobicia, wyzwiska, agresja słowna albo przy użyciu siły. W zależności od tego, jak jest silna i wobec jak silnego człowieka jest kierowana, może zasmucić na jeden wieczór, wzbudzić dłuższe poczucie osaczenia, a może prowadzić – jak w nagłośnionym ostatnio przez „Gazetę Wyborczą” przypadku Michała Dębskiego – do wieloletnich depresji, braku poczucia własnej wartości, a w rezultacie nierzadko samobójstwa. A może też doprowadzić do fizycznego, zabójczego ataku. W Polsce takie morderstwa dzieją się stosunkowo rzadko, zwłaszcza na tle Rosji czy krajów Bliskiego Wschodu, ale już to, co się dzieje, jest tak bardzo poniżej standardów i jest na tyle szkodliwe, że nie może się nie spotkać z reakcją.

Jest jeszcze ta druga twarz homofobii – powoduje ona, że ludzie, którzy żyją ze sobą w jednej rodzinie, jedzą posiłki przy jednym stole, śpią pod jednym dachem, rodzice i ich nastoletnie albo dorosłe dzieci, nie potrafią sobie powiedzieć szczerze kim są, szanować się i lubić za to, jakimi są w każdym aspekcie człowieczeństwa. Rodzice nie mają odwagi zapytać, bo boją się, jaką usłyszą odpowiedź, choć przecież się jej domyślają – zwłaszcza matki. Synowie i córki z kolei boją się powiedzieć o sobie, ponieważ boją się odrzucenia i z tym odrzuceniem się istotnie często spotykają. Rodziny przez lata żyją w zakłamaniu, łącząc miłość i przywiązanie z cierpieniem albo poczuciem gorszości, stygmatyzacji, dotknięcia jakimś brzemieniem. A przecież tak nie musi być. Znam bardzo wiele takich osób, nasłuchałem się mnóstwa historii na długo przed tym, nim rozpocząłem działalność w Komitecie Obrony Demokracji czy Kampanii Przeciw Homofobii, jedną z organizacji, która się takimi ludźmi opiekuje. Nie umiem się z tym pogodzić. Nawet ja, mając naprawdę cieplarniane warunki rodzinne, miałem problem z powiedzeniem części swojej rodziny, znajomych, przez lata pozostawałem w pracy osobą zupełnie przezroczystą pod tym względem, niemającą życia prywatnego albo wypowiadającą jakieś zdawkowe, neutralne wypowiedzi, które sprowadzały tę część mojego życia do zera (choć jeszcze od studiów pozostawałem przez ponad dekadę w trwałym, wiernym związku).

Do tego trzeba dodać jeszcze tę wstrętną, bezrefleksyjną homofobię uliczno-podwórkową, przejawiającą się w wyzwiskach czy pogardzie nawet wobec incydentalnie spotykanych osób. Ta jest wyjątkowo częsta.

Często mówi się (i powtarzają to bez przemyślenia nawet nie tylko homofobowie), że orientacja seksualna czy tożsamość płciowa to prywatna sprawa, co jest zresztą lustrem do wypowiedzi części lewicy, o tym, że poglądy religijne to podobnie prywatna sprawa. Staram się od lat tłumaczyć, czym tak naprawdę jest ta okrzyczana ‘prywatna sprawa’, bo w Polsce w odniesieniu do orientacji, ale także w stosunku do wyznania – zależy z której strony sceny politycznej patrzeć – oznacza to: nie mów nikomu, bądź sobie kim jesteś w domu, ale niech cię nie będzie widać, nie istniej w sferze publicznej. Takie roszczenia albo silne żądanie, także ze strony państwa w stosunku do osób LGBT+, jest teraz wprowadzane do narzucanego światopoglądu i silnie sugerowane jako jedyna właściwa postawa. Natomiast ‘prywatna sprawa’ w odniesieniu do czy to wyznania czy to orientacji płciowej / tożsamości seksualnej w sensie rzeczywistym polega na tym, nikt nie może wymuszać tego czy innego zachowania (a już zwłaszcza wyrzeczenia się posiadanej cechy czy wierzeń) i nikt nie może na danego człowieka wpływać ani go ograniczać, ani ze względu na tę cechę dyskryminować. Są to bowiem elementy prywatne – czyli słownikowo ‘własne, indywidualne, dotyczące kogoś osobiście, czyich spraw osobistych, będące osobistą własnością/przymiotem’. Nie wolno zatem takich cech zabraniać, ograniczać ich, ani wymuszać czy narzucać innym. Nawiasem mówiąc, o ile miewamy nieraz do czynienia z próbą narzucania poglądów czy wierzeń religijnych, o tyle nikt nikomu nie narzuca zachowań seksualnych ani nie nakazuje zakochiwać się w osobie tej samej płci. Tak czy inaczej, w rzeczywistym sensie ‘prywatnej sprawy’ nie mieści się element tajemnicy, tabu, wstydu, zakaz istnienia (w tej konkretnej cesze) w sferze publicznej, obowiązek chowania się w domowym mateczniku, tak by ludzie nie widzieli. I tak jak nie należy gorszyć się, widząc procesję Bożego Ciała na ulicy, albo dowiadując, że ktoś jest katolikiem, tak na tej samej zasadzie nie należy gorszyć się na widok pary mężczyzn czy kobiet trzymających się za rękę albo na wiadomość, że ktoś z naszych znajomych jest osobą LGBT+, ani też gdy przez miasto idzie marsz równości. Są to rzeczy wydawałoby się oczywiste, banalne w państwie demokratycznym, a u nas wciąż niemal nie do przeskoczenia.

 Magda Melnyk: No tak, natomiast sprawa prywatna w katolickim czy prawicowym wydaniu wydaje się oznaczać, że po to mamy firanki w domu, żeby prywatnie móc pobić żonę i, podobnie, sypiać z kim chcesz – z sąsiadką czy z sąsiadem… Myślę, że to chce nam powiedzieć prawica: „ok, feminizm, LGBT, inne historie, ale to wszystko zawsze działo się w domu, na zewnątrz nie ma na to miejsca”.

Andrzej Kompa: Nie chcę szerzej odnosić się do bigoterii, obojętnie czy laickiej czy podbarwionej mentalnością dużej części polskiego kleru. Problemem jest efekt – coraz częstsze i różnego rodzaju homofobiczne agresje ze strony części społeczeństwa, zwłaszcza ze strony ludzi bardziej wulgarnych i prymitywnych w zachowaniu, co zresztą nie znaczy, że od homofobii wolne są grupy lepiej wykształcone. Jest ich tym więcej, im temat jest gorętszy, i im bardziej młodsze pokolenia Polaków LGBT+ nie chcą chować się po kątach gwoli spokoju ducha homofobów. Dotyczy to także zachowań bardzo w gruncie rzeczy neutralnych: różowej bluzki założonej przez chłopaka czy męskiego stroju założonego przez dziewczynę, tęczowej torby niesionej na ramieniu przez nastolatkę albo delikatnego wyglądu mężczyzny. Tak właśnie został odebrany ów zwielokrotniony sygnał, wysłany przez naszych wewnętrznych barbarzyńców, żyjących z nami w tym samym społeczeństwie i nadających w tej chwili ton – że teraz już wreszcie można wyzywać, że ludzie, którzy są przedmiotem agresji w zasadzie nie są prawdziwymi Polakami i że wreszcie można sobie pozwolić na więcej.

Ale właśnie wyrosło nowe pokolenie, urodzone już w III RP, które jeździło, często od dzieciaka, po Europie, które widzi, co się dzieje dookoła, ogląda filmy i czyta książki, i nie chce trwać w takim zakłamaniu – wymuszonym, bądź nawet i dobrowolnym – w jakim żyły poprzednie pokolenia w Polsce, w tym w PRL-u. Jasnym dla mnie znakiem jest to, że w marszach równości uczestniczą przede wszystkim licealiści, ludzie w wieku studenckim, choć ujmujący jest też i widok osób w wieku 60+. Podobnie jest ze strajkiem klimatycznym. Młode pokolenia nie będą już chciały milczeć, nie będą chciały przeczekiwać.

Taka jasność i klarowność postaw oraz polaryzacja społeczeństwa co do tematu, która łączy w sobie sprzeciw wobec propagandy pisowskiej i kościelnej ze zmianą historyczną – generalnym wzrostem tolerancji i akceptacji wobec osób LGBT+ w wielu miejscach świata (w tym zwłaszcza Euroameryce), zachęciła bardzo wielu ludzi, kiedyś neutralnych i niezastanawiających się nad losem gejów i lesbijek, żyjących swoimi sprawami w zwykłych rodzinach, tworzonych przez kobietę, mężczyznę i ewentualnie dzieci, do wspierania osób LGBT+. Także do przytomnego uznania, że trwałe związki takich osób – to także rodziny. Natomiast z drugiej strony, najradykalniejszych z tych, którzy byli homofobami, ksenofobami, rasistami – bo dotyczy to tych wszystkich elementów nierzadko połączonych – zachęciła do przemocy. Wpoiła im w serca nienawiść w skali dużo większej niż mieli ją w sobie wcześniej. Ludzie tacy, trzeba to podkreślać bezustannie, zyskali coś w rodzaju niewymawianego dosłownie, ale ewidentnie dawanego przez puszczenie oka, wypowiedzi, kazania, wsparcia dla takiego zachowania. Dlatego też jawna czy ukryta homofobia wśród osób o światopoglądzie wolnościowym, lewicowym czy liberalnym (nie myślmy, że jej nie ma) jest w tym kontekście już dzisiaj zwyczajnie nieprzyzwoita.

Jest jeszcze jedna rzecz związana z marszami, paradami i ludźmi, którzy nie chcą zaprzeczać samym sobie, i z ich obecnymi zmaganiami w trudnym klimacie życia w Polsce, bardzo podtrutym po 2015 roku (a przecież liczyliśmy wszyscy, że reformy będą postępowały, a stosunek społeczeństwa wobec jego własnych członków będzie coraz przyjaźniejszy). Wiele osób LGBT+, zwłaszcza po ostatnich dwóch kampaniach wyborczych, mówi: nie chcę żyć w tym kraju, wyjeżdżam na Zachód, mam dosyć. Nawet w ostatnich miesiącach dowiedziałem się o trzech takich przypadkach z najbliższego otoczenia. Żałuję, że tak jest, ale w najmniejszym stopniu się temu nie dziwię. Każdy z nas ma tylko jedno, relatywnie krótkie życie. I każdy chciałby przeżyć je w szczęściu osobistym i w życzliwym, bądź chociaż neutralnym otoczeniu.

Częsta jest też jednak postawa: my jesteśmy obywatelami Polski tak samo jak wszyscy inni, mamy takie samo prawo żyć tutaj i to jest nasze miejsce na ziemi. Nie będziemy z niego uciekać. I to jest dobry sygnał. Zawsze będę wspierał takie podejście. Wbrew wspomnianym wcześniej przez Ciebie notorycznym oskarżeniom o wydumany neobolszewizm, wbrew paskudnym słowom o wyzuwaniu narodu z polskości, Polacy LGBT+ mają różnorodne poglądy, różne zawody i hobby, różne style życia – ale są w ścisłym sensie Polakami, od kelnerów po polityków, od robotnic po profesorki. Nie jesteśmy importem „ze zgniłego Zachodu” albo głupcami, którzy się otumanili modnymi ideologiami. Mamy prawo bezpiecznie i godnie żyć w swoim miejscu na ziemi. I nie w ukryciu, wewnętrznym zawstydzeniu, w obawie przez własnymi rodakami.

Magda Melnyk: To prawda, ale z drugiej strony rosnąca popularność takiej formacji jak Konfederacja i ogromne wsparcie, jakie otrzymuje Bosak ….. ????

Andrzej Kompa: Jest to niewątpliwy problem, przecież nie tylko polski. W dodatku polskim nacjonalistom udało się skleić tendencje ksenofobiczne, homofobiczne i antysemickie z ekonomicznym podejściem libertariańskim. To kusi i zwiększa elektorat. Nie lekceważę problemu, bo choć nacjonaliści na poziomie partyjnym ładnie się poubierali i elegancko przemawiają, a w dodatku trybuna sejmowa wyraźnie im służy, pod spodem jest nadal to samo zło. Właśnie dlatego tak ważne jest, by podkreślać, że nie tylko nacjonaliści są wyrazicielami polskości, że nie tylko im na Polsce zależy, że nie tylko oni mają prawa do naszych narodowych i państwowych symboli. To na szczęście także się dzieje, dotyczy i opozycji ulicznej i jej trwałego wpływu na klimat publiczny (KOD, obywatele.rp itd.), i polskich organizacji LGBT+.

Niemniej chcę podkreślić jeszcze jedną rzecz. Jednym z głównych winnych narastania klimatu homofobii jest duża część polskiego episkopatu, a w szczególności ci jego biskupi, którzy jeszcze przed dojściem PiS do władzy głośno z ambon mówili, że oto Polsce zagraża jakiś nowy, amorficzny, niewidzialny wróg – gender. W tym od lat celował abp metropolita krakowski Marek Jędraszewski (to on ostatnio mówił z ambony o odbieraniu polskości i odbieraniu Polakom ich chrześcijańskiej ziemi, to on z naciskiem powtarza frazesy o marksizmie jako źródle walki o prawa osób LGBT+, co uporczywie nazywa ideologią, to on ukuł pojęcie „tęczowej zarazy”), ale zyskiwał też poklask części innych biskupów i duchowieństwa.

Trzeba też jednak powiedzieć, że poza kwestią działania Kościoła i prawicy, poza wzrostem tendencji nacjonalistycznych (tylko część nacjonalistów po swojemu przyjmuje i bierze na sztandary katolicyzm, inni wykorzystują go instrumentalnie, jeszcze inni uznają chrześcijaństwo za źródło słabości), nie jest tak, że tylko w światopoglądzie katolickim, tak jak jest on najczęściej przez polskich katolików dzisiaj rozumiany (czy nadal w duchu Vaticanum II?), występuje homofobia. Znam wielu katolików, którzy w ogóle nie są naznaczeni homofobią, którzy zachowują się tak, jakby także w odniesieniu do tej kwestii czytali literalnie słowa Chrystusa i cztery ewangelie. Znam też wielu ateistów czy osoby, którym religia jest kompletnie obojętna, które są do głębi, agresywnie homofobiczne. Obraz jest skomplikowany i należy na niego nakładać ten dodatkowy filtr. Niemniej trzeba pamiętać o jednym: wymuskane słowa, ubrane w rzekomą troskę o przyszłość narodu i społeczeństwa, mogą owocować przemocą, mogą ją inspirować. Odpowiedzialność osób publicznych jest ogromna i samu strojenie się w pióra ofiar – choć jest się jednocześnie agresorem – nikogo nie usprawiedliwia. Ani polityków partyjnych, ani prezesa prezesów, ani obecnego kustosza królewskich grobów na Wawelu.

Magda Melnyk: Przez cały czas myślę sobie, że rozmawiamy o tym wszystkim z pozycji uprzywilejowanej: jesteśmy w dużym ośrodku miejskim, Ty masz wsparcie w rodzinie, obracasz się wśród osób wykształconych. W tej sytuacji nie mogę zapomnieć o Tuchowie, który ogłosił się przestrzenią wolną od LGBT i sytuacji ludzi, którzy rodzą się w podobnych miasteczkach i nie mają absolutnie żadnego wsparcia.

Andrzej Kompa: To straszna sytuacja, tym bardziej, że jeszcze jedną stroną homofobii, poza brakiem akceptacji, jest życie bardzo wielu ludzi nieheteronormatywnych w Polsce w wewnętrznym zaprzeczeniu albo szkodliwej, wewnętrznej dialektyce. Wiedzą i przeczuwają, ale nie akceptują siebie, ponieważ na przykład patrzą na siebie przez perspektywę grzechu. Albo nawet jeśli wydaje im się, że wszystko z nimi w porządku, swoją relację z osobą tej samej płci uważają domyślnie za gorszy gatunek relacji niż związek mężczyzny z kobietą. Wzmagają to autorytety prawicowe i religijne, usiłujące nas podzielić i powiedzieć, że istnieją osoby o „skłonnościach” homoseksualnych, które są w porządku, ponieważ spowiadają się z tego, nie wykonują „czynów i myśli homoseksualnych”, które są rzekomo jedynym złem, ponieważ w takim spojrzeniu mieści się też nielogiczne założenie „kochamy człowieka – potępiamy czyny”. Z drugiej strony są ci źli geje i lesbijki, ulegający ideologii gender/LGBT, lekkomyślni, amoralni, promiskuityczni, zmieniający płeć kilkakrotnie w ciągu życia jak rękawiczki ze względu na modę itd. Tego rodzaju herezje opowiadane i wpajane w serca nie tylko zaszczepiają homofobię w rodzinach takich osób, ale prowadzą także do rzeczywistych nieszczęść. Paradoksalny efekt uboczny jest taki, że wiele takich osób ucieka do zakonów i seminariów duchownych.

Sytuacja braku akceptacji samego siebie, zwłaszcza w kontekście wyznawanej wiary, to także wielkie nieszczęście. Tacy ludzie nie potrafią się często odnaleźć do końca życia, muszą kompensować sobie innymi rolami społecznymi brak najbliższej osoby, a i tak nie mają pewności czy nie zostaną wyszydzone albo zaatakowane. W dodatku służą za “pożytecznych gejów” i są częstym argumentem w ustach homofobów. Są wykorzystywani i manipulowani, bo pokazywani jako jedyni akceptowalni, w przeciwieństwie do tych rozwrzeszczanych, którzy podobno nadzy na ulicach rzeczy niecne czynią. Zdaję sobie sprawę, że dla światopoglądu prawicowo-klerykalnego to wygodne, ale gdyby głosiciele takich poglądów spojrzeli w rzeczywistą seksualność Polaków, w rzeczywiste życie ludzi, dostrzegliby też (mam nadzieję) dużą liczbę depresji, smutku, dysfunkcji, jakie powoduje taki stan i taka kostyczna moralność. Zobaczyliby, że tak naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. Gdyby zechcieli posłuchać tego, co akurat David Cameron powiedział słusznie, tj. że popiera związki jednopłciowe nie pomimo tego, że jest konserwatystą, ale właśnie dlatego, że jest konserwatystą i w związku z tym zakłada, że społeczeństwo opiera się na stałych więziach i relacjach międzyludzkich – to być może przemyśleliby swoją optykę, i jeżeli nie byliby w stanie zmienić swojego rozumienia Biblii, to przynajmniej zamilkliby w tej jednej sprawie. Która w dodatku nie wydaje się aż tak ważna w ogólnym planie Nowego Testamentu na tle wszystkich innych, w porównaniu z tym, jak bardzo w tej chwili skupiają się na niej ludzie konserwatywnie religijni.

Magda Melnyk: Rozmawiamy dzisiaj m.in. w kontekście Twojej reakcji na to, co dzieje się dookoła…

Andrzej Kompa: Na obecną sytuację i zaognienie ataków na osoby LGBT+ każdy reaguje pewnie inaczej. Ja zareagowałem w taki sposób, jaki uznałem za potrzebny, pamiętając o tym, że moja sytuacja jest lepsza od sytuacji większości osób znanych mi a znajdujących się w podobnej sytuacji – postanowiłem nie milczeć. Powiedziałem o sobie otwarcie, ostatecznie, ale z mojej perspektywy to finisz długiej, osiemnastoletniej drogi. Odkąd stwierdziłem (czy odkryłem), że jestem gejem – nie bez problemów i nie bez długiego procesu – minęło osiemnaście lat do chwili, gdy byłem w stanie napisać o tym do potencjalnie prawie dwóch tysięcy ludzi, których mam w gronie znajomych na swoim profilu facebookowym (od dłuższego czasu już będącym dla mnie witryną publiczną a nie prywatnym narzędziem kontaktu z przyjaciółmi i znajomymi „z życia”).

Zdecydowałem się na to po części także dlatego, że liczne protesty opozycji ulicznej, w które zaangażowałem się od pięciu lat (to też zupełnie niespodziewana dla mnie społecznie rola, ponieważ definiowałem się dotąd przede wszystkim jako nauczyciel i naukowiec) – bardzo mnie uodporniły, stałem się znacznie odważniejszy niż kiedyś. Bo też i tak naprawdę 80–90% moich wystąpień od 2015 roku dotyczyło obrony konstytucji, idei tolerancji, praw człowieka, niezawisłości sądownictwa. Nie były to wystąpienia na marszach czy paradach równości. Tu warto dodać, że wbrew temu, co próbują twierdzić prawicowi ideologowie i propagandziści, marsze te odbywają się raz do roku w różnych miastach, a nie co tydzień, i są pięknym, kolorowym świętem. Szkoda tylko, że jak napisała o tym jedna z mądrzejszych osób, których wystąpienia czytałem, uczestnicy marszów tuż po ich zakończeniu zmywają z siebie kolorowy makijaż, zwijają kolorowe ciuchy i flagi, zdejmują tęczowe przypinki, bo wiedzą, że dwie ulice dalej mogą zostać na przykład zwyzywani. I sam tego także doświadczyłem.

Nie chodziło mi na pewno o wchodzenie w rolę bieda-celebryty czy jakiś rodzaj zaistnienia. Dla mojej wygody lepiej byłoby z pewnością, gdybym się tak otwarcie nie wypowiadał. Pewnie, towarzyszyła mi i towarzyszy obawa, że zostanę zredukowany w swoim światopoglądzie i wystąpieniach publicznych jedynie do płciowego wymiaru swojego życia. Zakładam, że prędzej czy później usłyszę, że się ośmieszam, a moim zadaniem jest, będąc naukowcem, pozostawać przezroczystym w innych sprawach niż moja specjalność naukowa. Z drugiej strony jest to jednak ryzyko, które należy podjąć, skoro znam wielu ludzi, którzy doznali przemocy, krzywdy, albo których relacje z najbliższymi uległy znacznemu pogorszeniu ze względu na działanie tej przemożnej siły homofobii, o której dzisiaj mówimy.

Magda Melnyk: Niektórzy twierdzą, że gdyby nie publiczne dobijanie się praw, sytuacja osób LGBT+ byłaby znacznie lepsza. Bo przecież „robicie hałas i nastawiacie ludzi przeciwko sobie ciągłymi żądaniami”.

Andrzej Kompa: To oczywiście nieprawda i wystarczy zerknąć na facebook, by zobaczyć liczne wypowiedzi zionące nienawiścią do „zboczeńców”, obojętnie czy domagamy się praw czy po prostu istniejemy. Ale tu warto podkreślić jeszcze jedną rzecz, odnieść się do pewnego rodzaju wypowiedzi, które powtarzają czasem nawet osoby przyjazne albo neutralne sprawie LGBT+, nie zastanawiając się nad tym. Zaznaczam, że to tylko wyjaśnienie, prośba o przemyślenie, a nie wyraz pretensji. Nie lubię walki o słowa i jeśli widzę, że ktoś chce stanąć po dobrej stronie, nie będę czepiał się tego, czy używa sformułowania „zmiana” czy „korekta” płci. Logomachie można wyjaśniać w przyszłości, na spokojnie. Natomiast wielu ludzi bezwiednie używa określenia “nie obchodzi mnie, z kim kto śpi”. I to jest właśnie spłaszczenie problemu, pokazujące, że istota naszej publicznej argumentacji nie jest dostatecznie dobrze rozumiana.

Gdyby istotnie chodziło tylko o „spanie” i aspekt seksualny, pewnie nie byłoby potrzeby działania w sferze publicznej. Chodzi jednak właśnie o to, że nasza tożsamość płciowa wiąże się również z tym co jest nieodzownie związane z kondycją ludzką i nie jest tylko konstruktem kulturowym. Bardzo wielu ludzi nie chce przechodzić swojej drogi w samotności i pragnienie znalezienia partnera na życie albo jego fragment, kwestie trwałych więzi, relacji, posiadania i okazywania uczuć (a nie tylko libido) nie różnią Polaków hetero-, bi- i homoseksualnych. I to dlatego o tego rodzaju równouprawnienie w prawie do uczuciowości warto walczyć na agorze publicznej, mimo niechętnego nastawienia ludzi nieżyczliwych, zmanipulowanych czy nienawistnych. Zaznaczam, ludzi, którym nikt z nas nie chce meblować ich własnego życia i własnej uczuciowości, nikt nie chce im szkodzić. W tym kontekście odebranie im prawa do jadowitej i publicznie okazywanej homofobii nie różni się niczym od zabrania prawa rasistom do pogardy względem ludzi o innym kolorze skóry niż przez nich poisiadany. Twierdzenie, że to ograniczanie wolności słowa czy wolności wychowania dzieci na własną modłę uważam za śmieszne.

Zresztą, to nie jest tak, jak próbują mówić ludzie, sami problemu niedoświadczający, że już teraz osoby LGBT+ cieszą się potrzebnymi im uprawnieniami, bo „przecież można zawrzeć umowę cywilną i korzystać z obecnie dostępnych instrumentów prawa”. W rzeczywistości mamy do czynienia ze stanem skrajnej nierówności. Przeczą temu homofobowie, którzy mówią: „przecież możecie ożenić się albo wyjść za mąż jak wszyscy inni”. Wspaniale, tylko po co lesbijce ślub z mężczyzną czy gejowi – z kobietą. Żeby tak jak w przeszłości – w PRL-u czy II Rzeczypospolitej unieszczęśliwiać osobę, z którą się taka lesbijka czy gej zwiąże? Zakładać związki na niby, dla pozoru, zaspokojenia oczekiwań otoczenia albo gwoli kamuflażu? Uważam, że czas takich fikcji dawno minął.

Nie akceptuję też bardzo pokrętnej wizji, w myśl której słowo „małżeństwo” musi być definiowane tylko przez źródłosłów. Słowa zmieniają swój sens i jako historyk mogę podawać na to setki przykładów. Sacramentum było najpierw w starożytnym Rzymie przysięgą żołnierską albo przysięgą plebejuszy na wierność trybunom ludowym. W świecie chrześcijańskim stało się jedną z podstaw nawiązywania relacji z Bogiem, poprzez siedem sakramentów. Nie każdy gej jest wesoły, nie każdy Katar czysty – wzięte z greki słowo katharos, jeśli chodzi o średniowiecznych Katarów, właśnie tyle oznaczało; kto chce sprawdzić znaczenie pierwotne słowa gay niech zerknie jak tłumaczy się tytuł musicalu „The gay divorcee” z 1934 roku. Małżeństwo oznaczało co innego w średniowieczu, co innego w XIX wieku, co innego oznacza dzisiaj. Wpisane do tak wielu prawodawstw – nawet niektórych krajów afrykańskich jak RPA czy azjatyckich jak Tajwan – ma już inny sens prawny niż sto lat temu. Choć uspokajam, dla przytłaczającej większości nas wszystkich oznacza ono związek dwóch osób, a więc przez kilka następnych stuleci co najmniej nie będzie tak dramatycznie odmienne od tego, co homofobowie obserwują na co dzień wokół siebie.

Jeśli coś mnie w tym kontekście szczególnie oburzyło w ostatnim czasie, to wystąpienie posła Rzymkowskiego, który napisał w odniesieniu do głosowania na Rafała Trzaskowskiego, że oddanie głosu na niego oznacza zgodę na małżeństwo z kozą. Można by racjonalnie kontrargumentować, że nikt w Polsce nie mówi przecież choćby o związkach wieloosobowych poliamorycznych, a już nikomu nie przychodzi do głowy, żeby wiązać relacje międzygatunkowe. Tyle że dyskutowanie z takimi głosami (przypominam, że mówię o pośle na Sejm, funkcjonariuszu publicznym i w teorii konstytucyjnej reprezentancie narodu) urąga godności każdego cywilizowanego człowieka. Takie, w gruncie rzeczy obrzydliwe, metafory mają jednak swoją siłę oddziaływania. A potem jeszcze słyszymy od rządzących, że wybory prezydenckie 2020 miały znaczenie cywilizacyjne… warto to zestawić. To przecież nie jest jednostkowa sytuacja!

Oczywiście w głowach osób o prawicowych poglądach to wszystko się gładko miesza – na przykład to, że protestujemy przeciwko biciu czy katowaniu zwierząt. Zobaczymy w telegraficznym skrócie: niektórzy ludzie o poglądach lewicowych i proekologicznych chcieliby zakazu produkcji mięsa. Można to łatwo połączyć, dokleić jakiś fake news z Zachodu, wyrażający poglądy niszowe, a podawany jako rzekomo dominującą tam doktrynę, włożyć to jeszcze w celowo źle rozumianą ideę poprawności politycznej i stworzyć z tego kulę, w którą ludzie zaczynają bezkrytycznie wierzyć. Efekt? „Lewactwo/Trzaskowski/opcja niemiecka zabrania Polakom jeść mięsa” – wymarzony pasek z telewizji wiadomej. To analogiczny proces myślowy.

Magda Melnyk: Ta bezkrytyczność przeraża …

Andrzej Kompa: O tym, jak działa taka świadomość, taki światopogląd, pouczająco pisze Hampton Sides w książce „Ogar piekielny ściga mnie”, traktującej o ostatnich tygodniach życia Martina Luthera Kinga i losach jego zabójcy, który w pewnym momencie przed mordem, uciekłszy z więzienia, znalazł się pod wpływem Georga’a C. Wallace’a – skrajnie rasistowskiego zwolennika segregacjonizmu, który ze względu na popularność takich poglądów pod koniec lat 60. w Ameryce dorobił się pozycji na tyle wysokiej, że pokusił się o start w wyborach prezydenckich. Zbierając elektorów w poszczególnych stanach, zbierał również osoby wierzące w nadprzyrodzone moce, niezidentyfikowane pojazdy latające, kosmitów, próby przejmowania kontroli psychicznej państwa nad społeczeństwem itp. Bezkrytyczność i zamiłowanie do teorii spiskowych, nieumiejętność pogodzenia się ze światem i wzdychanie do jego rzekomej przeszłej, lepszej, niezepsutej formy często jak magnes ściąga do nienawistnych radykałów.

Ale też nigdy nie chciałbym zredukować wyznawców poglądów, o których mówimy, wyłącznie do osób bezkrytycznych. Niestety, w tym przypadku, często z różnych powodów, po drugiej stronie barykady stają ludzie dobrze wykształceni, posiadający wszystkie narzędzia intelektualne, aby odsiać fakty od fikcji i prawdę od nieprawdy. Podobnie jest w odniesieniu do kluczowej w tym kontekście rekomendacji WHO dla Europy dotyczącej edukacji seksualnej. Jestem przekonany, że część krytyków i siewców strachu nie przeczytała nawet dogłębnie krytykowanych najczęściej tabel z propozycjami odnoszonymi do wieku uczniów, a tym bardziej wstępu i części opisowej, zawierającej sam sposób stosowania tabel – a ogólna wymowa dokumentu jest naprawdę odmienna od tego, czym próbuje się dezinformować nasze społeczeństwo. Niestety jednak, część krytyków choćby z racji pełnionych funkcji obowiązana była przeczytać całość broszury – i ci dezinformują celowo. A przecież w gruncie rzeczy, z pominięciem tego antyintelektualnego szumu, należy apelować ponad podziałami o jedno: zacznijmy w Polsce prowadzić dobrą edukację seksualną chociaż w liceum/technikum, zamiast opowiadać idiotyzmy o tym, że liberałowie, lewica czy organizacje LGBT+ chcą masturbowania czterolatków w przedszkolach.

Magda Melnyk: Przeciwnicy mówią często o działaniach osób LGBT+ jako o zagrożeniu dla rodziny. Co na to odpowiadasz?

Andrzej Kompa: Mam liczne grono serdecznych przyjaciół i kochającą rodzinę, co zawsze podkreślam. Bo to pokazuje, jak ważne są dla nas nasze rodziny i to, czy nas wspierają. Rodzina jest dla nas tak samo ważna, jak dla każdej osoby heteroseksualnej, ale definiujemy ją w zależności od tego, jakie mamy możliwości. Rodziną dla kogoś, kto został odrzucony przez swoich rodziców i najbliższych, będą jego przyjaciele i ludzie, z którymi się związał. Rodziną osoby nieheteronormatywnej, która cieszy się kochającą rodziną, będzie jej partner/partnerka, rodzina biologiczna, przyjaciele i najbliżsi. Niezależnie od tego, każdy człowiek powinien móc indywidualnie szukać szczęścia, ponieważ nie ma sprzeczności między dobrem rodziny a dobrem pojedynczego człowieka, o ile tylko nie próbuje się pewnego kostycznego systemu wyznawców tej czy innej religii, wyznania, światopoglądu narzucać wszystkim bez względu na to, kim są i jak próbują żyć.

Trwałe więzi tworzyłem przez całe swoje życie, na długo wcześniej zanim zacząłem publicznie działać. W swojej ewolucji, której efektem jest na przykład ten wywiad, dojrzewałem nie tylko przez działalność publiczną, tą prokonstytucyjną, z którą zresztą nie zamierzam zerwać, dopóki Polska nie wróci na tory demokratycznego państwa prawa, a ja mógłbym zajmować się już tylko sprawami naukowymi i życiem prywatnym. Nie ukrywam, że takim kolejnym punktem przełomowym było dla mnie to, kiedy zobaczyłem, jak wielu moich heteronormatywnych znajomych m.in. z Obywateli.rp czy KOD-u uczestniczy w marszach równości w Łodzi i innych miastach. Równolegle wzrastało moje wzburzenie na bezczelne słowa padające z ambon i z mównic.

Mam pocieszającą wiadomość dla wszystkich, którzy dzisiaj są zasmuceni efektami wyborów. Tej wielkiej zmiany nastawienia osób LGBT+ i naszych sojuszników nie da się już zatrzymać. Marsze i parady będą coraz większe i w końcu, choćby nawet i w perspektywie dwóch-trzech dekad (oby wcześniej), dojdziemy do stanu prawa i równości identycznego z Europą Zachodnią. Myślę, że ci, którzy nas tak teraz zwalczają, zdadzą sobie sprawę, że nic się w ich życiu w gruncie rzeczy nie zmieniło. Że żyją jak żyli, ze swoimi rodzinami, a my nie narzucamy im, z kim mają się wiązać i czy mogą fakt ten upubliczniać. Obecna pisowsko-jędraszewska pruderia to kolos na glinianych nogach i musi w końcu runąć. Frazesy o neobolszewizmie w końcu przestaną działać, bo nie wytrzymują zestawienia z rzeczywistością, są strachem na Lachy, w tym zwłaszcza na czytelników „Sieci”, „Gazety Polskiej” i tym podobnych pism.

Pocieszające jest też np. choćby to, że głosy, jakoby wybory były przez opozycję przegrywane ze względu na sprawę LGBT+ (albo przez działalność organizacji LGBT+) są po ostatnich wyborach już znacznie rzadsze niż jeszcze rok temu po wyborach parlamentarnych. Myślę, że wszyscy dostrzegają, kto jest stroną agresywną, a kto walczy po prostu o swoje prawa. Bardzo cieszy coraz większe pole sympatii, coraz większa liczba osób angażujących się w ten czy inny sposób w obronę gejów i lesbijek albo osób transpłciowych. W Łodzi i nie tylko kapitalną pracę wykonują rodzice osób LGBT z organizacji „My, Rodzice”. To daje dużo nadziei. Recepta jest prosta – niezależnie od trudności i oskarżeń trzeba po prostu żyć i pracować normalnie, wspierać się wzajemnie i bronić przed agresją (albo nieżyczliwością aparatu państwowego). I dalej działać. Mnie energii na pewno nie zabraknie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję