Czas na politykę historyczną budowaną na wolności i geopolitykę opartą na wartościach :)

Czas na politykę historyczną budowaną na wolności i geopolitykę opartą na wartościach

 

W tym roku Polacy będą obchodzili, nie tylko 100-letnią rocznicę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej nad bolszewikami. W sierpniu tego roku przypada też 40 rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych i co za tym idzie powstania Ruchu Społecznego – „Solidarność”. Myślę, że obecna sytuacja polityczno-ekonomiczna, nie tylko w kraju, stwarza doskonałe warunki, do tego by jeszcze raz przyjrzeć się tamtym wydarzeniom – nowym okiem.

Każdy Naród ma to do siebie, że może wybrać drogę którą chce podążać – czy jest to droga wiodąca do wolności i potem jest ona wzmacniana przez nią i inne wartości (takie jak równość i sprawiedliwość) czy wręcz przeciwnie: drogę która prowadzi do zniewolenia – państwa autorytarnego, w której jednostka ale też społeczeństwo, podporządkowane jest całkowicie władzy i jej autorytetowi.

Tą pierwszą drogę obrali działacze „Solidarności” w 1980 roku. Drogę drugą wybierają najczęściej: rozrośnięte państwa totalitarne, autorytarne lub pół-autorytarne, korporacje i kościoły. Argumentem za pokojową rewolucją, która trwała prawie 10-lat i w końcowym etapie odniosła zwycięstwo nad sowieckim komunizmem, była niewątpliwie wiara w takie wartości jak: wolność, równość, solidarność, pokój, demokracja oraz Prawa Człowieka – dziś te wartości i prawa są mocno kwestionowane przez kontrrewolucję konserwatywną, korporacje, dyktaturę rynków finansowych oraz antyglobalizm ( nie mylić z alter-globalizmem). W końcu wiele lat temu Noam Chomsky stwierdził w wywiadzie, że XX wiek zrodził trzy rodzaje totalitaryzmów: bolszewizm, faszyzm i korporacje. Proces wyłaniania się tych ostatnich opisał bardzo zręcznie Ted Nace w pracy „ Gangi Ameryki. Współczesne korporacje a demokracja”.

Ograniczanie wolności i praw obywatelskich widzimy w świecie zachodnim już od prawie 20-lat. Czy to w postaci „anty-terrorystycznego” prawa partiot-act, czy wzmacniania kompetencji głów państw w postaci nadanych specjalnych uprawnień czy dezinformacji rządowo-medialnej w przeddzień wojny w Iraku z 2003 roku.

Tak samo jak obywatele Stanów Zjednoczonych, obywatele Europy muszą teraz wybrać: wolność czy bezpieczeństwo? Wszystko oczywiście w czasach gdzie niemal cały cywilizowany świat, w pocie czoła, walczy z pandemią koronawirusa. Warto się zastanowić czy odzyskamy swoje wolności i prawa obywatelskie, kiedy niewidzialny wróg zostanie pokonany.

Podpisanie Porozumień Sierpniowych w Szczecinie, fot. Stefan Cieślak – siedzą od lewej: Marian Jurczyk, przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego; Marian Juszczuk, wiceprezes MKS; Kazimierz Barcikowski, wiceprezes Rady Ministów, przewodniczący Komisji Rządowej; Jarosław Mroczek, członek prezydium MKS (stoi); Janusz Brych, Pierwszy Sekretarz KW PZPR, członek Komisji Rządowej; Stanisław Ozimek, dyrektor naczelny Stoczni Szczecińskiej, … za wikipedia.org

Każde państwo narodowe, może też prowadzić własną politykę historyczną.

Uważam, że droga, którą niekiedy wybierają władze III RP, jest może nie tyle co błędna, ale jest skupiona na porażkach i martyrologi, której jest za dużo ( sarmatyzm, powstanie listopadowe i styczniowe, powstanie warszawskie, żołnierze „wyklęci”). Za mało jest cieszenia się zwycięstwami i wolnością ( polityka pierwszych Piastów, wielokulturowa Polska Jagiellonów i „Złoty wiek”, zwycięska walka niepodległość i o granice w czasach I Wojny Światowej oraz po niej). Nie twierdzę oczywiście, że nie należy oddawać czci pokonanym polskim patriotom i nie celebrować kolejnych rocznic. Oczywiście taki zabieg też jest narodowi potrzebny by mógł uczyć się na błędach. Czy Polacy wyciągnęli wnioski z Historii? Tego nie wiem, ale myślę, że III RP podzieliłaby los II RP, gdyby nie parasol ochronny Unii Europejskiej i Paktu Północnoatlantyckiego.

Skoro jesteśmy już przy polityce historycznej i „Solidarności”, to warto przetoczyć kilka faktów z archiwów. Jest to całkiem inny obraz, który codziennie serwuje nam rząd i władza medialna czy to publiczna czy prywatna. Oto krótki wybór postaci tzw. „ opozycji demokratycznej z PRL” oraz czołowych postaci z życia politycznego III RP. Poniżej przedstawiam wypisy z zasobów IPN dotyczące inwigilacji przez Milicję Obywatelską oraz Służbę Bezpieczeństwa. Myślę, że każdy sobie zdanie wyrobi sam. Głównie na temat tego, kto był pierwszorzędnym działaczem opozycji w PRL, a kto trzeciorzędnym:

” Lech Wałęsa

1978-1983 rozpracowywany przez Wydz. V KW MO w Gdańsku w ramach SOS/SOR krypt. Bolek, od 1983 przez Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Zadra.

29 XII 1970 – 19 VI 1976 zarejestrowany w KW MO Gdańsk pod nr. 12535 jako TW Bolek, realna współpraca trwała prawdopodobnie do 1972, materiały w większości nie zachowały się. Na temat kontaktów z SB tak mówił w 2003: „Były rozmowy polityczne. Kiedy zorientowałem się, gdzieś to trwało parę lat, chyba w 1976 r. […], że to nie jest pracowanie dla Polski, że komunizm jest niereformowalny, to na spotkaniu, i to znajdziecie w dokumentach, powiedziałem bezpiece: – Panowie, żadnych rozmów, żadnych spotkań, tam są drzwi”.

Bronisław Geremek

16 IV 1976 – 24 IV 1978 rozpracowywany przez Wydz. III KS MO w ramach KE/SOR krypt. Lis; od 28 III 1979 przez Wydz. III-1/III/III-2 w ramach SOR krypt. Lis; 10 IV 1987 – 21 IX 1989 przez Wydz. III Dep. III w ramach SOR.

Andrzej Gwiazda

1978-1990 rozpracowywany przez Wydz. IIIA KW MO/Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Brodacz/Saturn; 1982-1988 przez Wydz. III KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Krokus.

Anna Walentynowicz

3 IX 1978 – 27 I 1990 rozpracowywana przez Wydz. IIIA/Inspektorat 2 KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Suwnicowa/Emerytka.

Jacek Kuroń

Do 23 X 1989 rozpracowywany przez Wydz. II Dep. III MSW w ramach SOR krypt. Satelita.

Adam Michnik

18 II 1965 – 3 XI 1989 rozpracowywany przez Wydz. III/IX/II Dep. III MSW w ramach SOS/SOR krypt. Wir.

Tadeusz Mazowiecki –

12 VII 1972 – 25 IX 1989 rozpracowywany przez Wydz. II Dep. IV/ Wydz. IV Dep. III/Wydz. I Biura Studiów MSW w ramach SOR krypt. Boss

Marian Jurczyk .

1981-1990 rozpracowywany przez Wydz. IIIA/WSiA KW MO/WUSW w Szczecinie w ramach SOR krypt. Nawiedzony.

22 VI 1977 – 22 II 1981 zarejestrowany jako TW ps. Święty, do 29 XI 1979 odbył kilkanaście spotkań z funkcjonariuszem SB. Ostatni kontakt (telefoniczny) miał miejsce w czasie strajku w VIII 1980. M. Jurczyk odmówił wówczas spotkania.

Andrzej Milczanowki

18 X 1980 – 30 IV 1982 rozpracowywany przez Wydz. III-A KW MO w Szczecinie w ramach SOR krypt. Mecenas; 1984-1990 w ramach SOR krypt. Chrząszcz.

Jan Olszewski –

Do 27 IX 1989 rozpracowywany przez Wydz. V/IX Dep. III MSW w ramach SOR/KE krypt. Obrońca.

Lech Kaczyński

26 VI 1978 – 4 IV 1986 rozpracowywany przez Wydz. III-1 KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Radca, 30 VII 1986 – 29 VIII 1989 przez Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOS/SOR krypt. Kacper.

Jarosław Kaczyński –

14 II – 10 IX 1979 rozpracowywany przez Wydz. III KW MO w Płocku w ramach SOR [SOS] krypt. Pomoc; 18 II 1980 – 24 IX 1982 przez Wydz. III KW MO w Białymstoku w ramach SOS krypt. Prawnik; 20 I – 9 VIII 1982 przez Wydz. IX Dep. III MSW w ramach KE krypt. Jar; 1981-1984 przez Wydz. III-2 SUSW w ramach SO krypt. Klub. „


Za : Encyklopedia Solidarności www.encysol.pl, wybór postaci dokonał autor tego tekstu. Dla ułatwienia podaję linki do stron inwentarza Instytutu Pamięci Narodowej dot. wyjaśnienia terminów: SOR ( Sprawa Operacyjnego Rozpracowywania) , SOS ( Sprawa Operacyjnego Sprawdzania) , KE ( Kwestionariusz Ewidencyjny) , SO ( Sprawa Obiektowa) etc.

https://inwentarz.ipn.gov.pl/slownik?znak=S 

https://inwentarz.ipn.gov.pl/slownik?znak=K 

Andrzej Gwiazda, podczas obchodów 25 lecia pierwszej „Solidarności” w 2005 r. foto Szymon Surmacz , za: wikipedia.org

Chyba przyszedł najwyższy czas na dokładne zbadanie archiwów z tych lat 1980-1990 oraz na większe publikacje książkowe w wysokim nakładzie.

Myślę, że polski świat naukowy, zarówno: historycy, archiwiści oraz politolodzy wsparty przez środowisko dziennikarzy śledczych przybliży nam kwestie dotyczące ostatnich lat PRL oraz okresu transformacji ustrojowej. Z góry chciałbym zaznaczyć, że nie jestem zwolennikiem politycznej walki na teczki, a co za tym idzie, publikacje (również internetowe) powinny odbywać się w granicach prawa.

Badanie historii to nie tylko materiały byłej bezpieki. To też badanie zasobów archiwalnych innych instytucji, rozmowy ze świadkami wydarzeń, osobiste pamiętniki, archiwa przedsiębiorstw, zagraniczne archiwa państwowe oraz ich służb specjalnych z tamtego okresu, archiwa państwowe i archiwa kościelne.

Historia najnowsza nie może być też badana w sposób anachroniczny. To jest przez same nauki historyczne.

Warto byłoby uwzględnić ich wymiar społeczny, ekonomiczny czy nawet statystyczny. Jak to francuska szkoła „Annales” badała, której reprezentantem w Polsce był architekt III RP – Bronisław Geremek…Tak więc proponuję sojusz zwolenników Fernarda Braudela ze zwolennikami Immanuella Wallersteina. Z teorii „Systemów Światów” tego drugiego też można wiele „wycisnąć”.

Warto też włączyć w takie badania środowisko naukowe psychologów i psychoanalityków oraz socjologów. Zbadać wpływ dzieciństwa sławnych osób na późniejsze dorosłe życie i aspekty społeczne. Czyli sojusz psychohistorii z socjologią polityki.

Dobrze byłoby doadoptować tzw. Teorię Postkolonialną do tych badań. Albowiem kraje postkomunistyczne, jakim niewątpliwie jest III RP bardzo przypomina kraje Trzeciego Świata oraz kraje Ameryki Łacińskiej do którym w rzeczywistości jest bliżej Polsce obecnie, niż do centrum kapitalistycznego świata zachodniego. Co nie znaczy rzecz jasna, że w sferze symbolicznej oraz teoretycznej nie należymy do Zachodu. Lecz w praktyce ani PRL ani III RP Zachodem raczej nie jest.

Kiedyś badacz historii Polski i jej promotor zagranicą, Walijczyk Norman Davies, stwierdził, że Polska Jagiellonów oraz pierwsze lata Rzeczpospolitej Obojga Narodów stworzyły zręby oddzielnej cywilizacji. Polska położona pomiędzy Zachodem a Wschodem, pomiędzy pangermanami oraz pansłowianami, nie może wyrzec się swojego historycznego i kulturowego dziedzictwa. Polska symbolicznie będąc Zachodem, nie wyrzeka się też swoich chrześcijańskich więzi z Zachodem ale też, nie może uciec od swoich Słowiańskich korzeni i od swoich sąsiadów na południu i na wschodzie półwyspu Europa. Warto się nad tymi sprawami pochylić. Właśnie teraz jest dogodny czas.

Wchodzimy powoli w świat bipolarny. Zimną wojnę pomiędzy wolnorynkowym kapitalizmem Stanów Zjednoczonych a chińskim kapitalizmem państwowym.

Pandemia koronawirusa oraz kryzysy ekonomiczne z lat 2007-2008 oraz z roku 2020, przestawiają powoli świat na inne tory.

Jak w tej niezręcznej sytuacji może sprawdzić się Polska ?

W czasie trwania „Zimnej wojny” Francja pod przewodnictwem Charlesa de Gaulle’a prezentowała całkiem inną myśl geopolityczną. Doktryna Trzeciej Siły, bo tak ją zazwyczaj nazywają badacze, była swoistym ewenementem na arenie międzynarodowej. Francja z lat 60-tych pokazała, jak w dwublokowym świecie USA kontra ZSRR, można prowadzić niezależną politykę zagraniczną oraz politykę wewnętrzną. Francuzi mądrze lawirowali pomiędzy kapitalizmem a komunizmem, lecz w najważniejszych kwestiach stali murem za Stanami Zjednoczonymi – wynikało to z czystej realnej rachuby – USA były i są supermocarstwem, a Francja słabnącym mocarstwem ( w latach 60-XX wieku pojawiła się potrzeba dekolonizacji świata, głównie Afryki).

Myślę, że współczesna Polska bogata też w myśl geopolityczną, która powoli staje na nogi w naszym kraju, oraz posiadająca duże możliwości w branży IT i informatycznej ( tutaj chodzi mi o wojnę informacyjną i jej aspekty)  może być wsparta nowoczesną myślą humanistyczno-społeczną – w ten sposób mogłaby pełnić podobną rolę co Francja podczas „Zimnej wojny”. W tym wypadku znajdujemy się jednak w troszkę innej sytuacji, albowiem w świecie zdominowanym przez dwa supermocarstwa Stany Zjednoczone i Chiny.

Jesteśmy członkami Unii Europejskiej oraz NATO. Dobrze byłoby zredefiniować polską myśl geopolityczną na nowe tory, ale zachowując tutaj związki z Zachodem. Postawić na sojusze historyczne: wspomniana wcześniej Francja oraz Dania ( jako łącznik z innymi krajami Skandynawii). Zaangażować się w bardzo ścisłe sojusze w naszym regionie Europy Środkowo-Wschodniej ze względu na dziedzictwo kulturowe oraz wspólne doświadczenie komunizmu. Następnie oprzeć się na geopolitycznym modelu południkowym, zamiast równoleżnikowym. Czyli innymi słowy pisząc – otworzyć się na państwa Skandynawskie i Turcję. Ważnym elementem tej układanki jest wspieranie niezależnej Ukrainy, Białorusi oraz trzymanie kciuków za demokratyzację
w Federacji Rosyjskiej. Nie możemy pozwolić też, by Europa Środkowo-Wschodnia ugięła się pod wpływem chińskiego kapitału i zasobów ludzkich.
Inaczej nadal będziemy państwem neokolonialnym, zewnątrzsterowalnym, z „grupa trzymającą władzę”.

Bronisław Geremek ( z lewej) wraz z Tadeuszem Mazowieckim ( z prawej) – podczas uroczystości wstąpienia Polski do Unii Europejskiej ( fotografia: M. Kubik) 01.05. 2004 r.

Geopolityka może mieć też charakter wartościowy i symboliczny. Indie wyrwały się z kolonializmu brytyjskiego, RPA z apartheidu. Japończycy i Francuzi mają podobny do siebie model zarządzania zasobami ludzkimi. Brazylia dobrze poradziła sobie z kryzysem ekonomicznym z 2008 roku. A w 2010 i 2011 w Islandii oraz Tunezji doszło do pokojowych rewolucji. Pomimo, że wiele różni te oba kraje, to rewolucja „kuchenna” jaki i rewolucja „jaśminowa”, dają Światu dobry przykład. Z tymi wszystkimi wymienionymi narodami, można rzecz jasna współpracować, wymieniać się doświadczeniami oraz promować dziedzictwo „Solidarności”.

Doktryna Trzeciej Siły może być też dobrze używa w wewnętrznej polityce państwa.

Zamiast centralizować – decentralizujmy. Władza wojewódzka w ręce Samorządów (finanse również). Zamiast brać udział w finansowym „wyścigu szczurów” postawmy na ekonomię współpracy, która nie musi być kolektywistyczna – lokalne waluty ( bez lichwy) mogą być emitowane przez Samorządy lub NGO’sy. Weźmy też pod uwagę libertariański pomysł Powszechnego Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego, który tak chętnie wpisały środowiska alterglobalistyczne do swoich programów. Nie bójmy się myśleć nieszablonowo i dajmy szansę bankowości antropozoficznej, islamskiej oraz spółdzielczej.

Nie zapatrujmy się w trójpodział władzy, gdyż jest anachroniczny. Poszerzmy go o inne władze, w duchu propozycji Benjamina Constanta. Nie rezygnujmy na średnim i dolnym szczeblu państwowym i zarządzania z partycypacji, również finansowej. Gdyż jest ona jaskółką nowego świata. Wspierajmy się, miejmy do siebie zaufanie, ale przeforsujmy przez Parlament obywatelską ustawę anty-nepotystyczną. Nie ma zgody by w demokracji, rządziły klany rodzinne, „kolesie”, kliki i klientyzm.

W końcu, stwórzmy autonomię i równowagę na linii Kultura-Prawo-Gospodarka w nieco antropozoficznym duchu. Bądźmy otwarci na siebie, drugiego człowieka i na różnorodność kulturową. Tylko w ten sposób wypełnimy testament zarówno „Solidarności” jak i Jana Pawła II. 

Lech Wałęsa ( z prawej) i ówczesny prezydent USA George H.W. Bush senior ( z lewej) – spotkanie prywatne, listopad 1989 r. ( foto: David Valdez, za: wikipedia.org).

Polacy zawsze byli oryginalnym narodem. Podczas gdy w w umysłach elit reszty Europy rodziła się monarchia absolutna, w Polsce zapatrywano się w wolną elekcję. Choć ludzkość włada wieloma językami, to właśnie Polak wymyślił uniwersalny sztuczny język – esperanto. Gdy Europa pogrążała się w dwóch wojnach światowych, Polacy wraz innymi wymyślili paneuropejski projekt Unii Europejskiej oraz partycypacje. Natomiast podczas trwania „Zimnej Wojny”, gdy USA i ZSRR mogły być na styku wojny atomowej, w 1980 roku powstał projekt „Solidarności” – i jak to pisał socjolog Jan Sowa – był on najbardziej demokratyczny na tamte czasy. Niestety pomysły te zostały pogrzebane w latach 1987-1992. Choć jeszcze prezydent Lech Wałęsa podczas swojej kadencji i wizyty w Stanach Zjednoczonych, napomkną amerykańskim dziennikarzom, o typowym polskim autorskim projekcie, pomiędzy komunizmem a kapitalizmem, który będzie pozbawiony wszystkich wad kapitalizmu. Jednak politykom w Waszyngtonie, tego rodzaju „autorskie projekty” nie były na rękę.

Niedawne odwiedziny Gdańska przez Prezydenta Islandii Gudni Th. Johannessona – tu podczas składania kwiatów przy Pomniku Poległych Stoczniowców, 03. 04. 2020 r . Prezydenta witało m.in. małżeństwo Gwiazdów , Fot. PAP/A. Warżawa / za:dzieje.pl

Co teraz Polacy trzymają w zanadrzu? Jakie pomysły, które zapewne nie spodobają się, zarówno w Waszyngtonie i Pekinie? Już o Moskwie nie wspominając.

Trzeba dokończyć rewolucję „Solidarności”, ale już w innym wydaniu:

W Duchu Wolności z lat 1980, 1989-1991, 2010 – ???

Piotr Wildanger,

Szczecin, 04.04.2020 r.

PS: coś na czas kwarantanny:

Piosenki do wysłuchania:

Jon and Vangelis – PolonaisePrivite Collection – 1983 r.

Deep Purple – Anya The Batlle Rages on – 1993 r.

Dream Theater – Outcry A dreamatic turn on events – 2011 r.

Lektury do przeczytania:

Alain Touraine – Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980-1981., Wyd. ECS, Gdańsk, 2013 r. ( org. j. fra – 1982 r.)

Paulina Codogni – Okrągły stół, czyli Polski Rubikon, Proszyński Media, Warszawa, 2009 r.

Andrzej Stankiewicz, Dariusz Wilczak, Lech Wałęsa. Zdrajca czy bohater? Niedokończona rewolucja. Wyd. Fabuła Fraza, Warszawa 2016 r.

Źródła wykorzystane w tekście:

ipn.gov.pl ,

dzieje.pl ,

encysol.pl ,

wikipedia.org ,

youtube.com

 

 

 

Polska polityka wartości :)

-Przełom 1989 roku nie tylko pozwolił na zbudowanie w Polsce demokratycznego państwa prawa i przywrócenie przyrodzonych i niezbywalnych praw jednostkowych obywatelom. Pozwolił również na przywrócenie właściwego sensu terminowi „polityka” i pojęciu „państwo”. Możemy dziś mieć obiekcje co do kierunków, w których polska polityka i państwo polskie poszły w niektórych obszarach, jednak nie ma wątpliwości co do tego, że wreszcie polityka jest polityką, a państwo – czego by o nim nie powiedzieć – w większym stopniu jest dziś narzędziem polskiego społeczeństwa niż jeszcze przed 1989 rokiem.

Powrót polityki i państwa

Polityka czasów Polski Ludowej obejmowała sfery oddziaływania partii komunistycznej, wszelkiego rodzaju formy realizacji interesów radzieckich i polskich aparatczyków, wreszcie – mechanizmy działania machiny państwowo-partyjnej, gdyż dziedziny te nigdy nie mogły być od siebie oddzielone. Państwo nie było więc narzędziem w rękach społeczeństwa, które przez pośrednictwo swoich przedstawicieli, za pomocą różnorakich instytucji, administracji państwowej i lokalnej, sztabu urzędników, realizuje swoje cele. Było machiną ciemiężącą to społeczeństwo. Zadaniem zasadniczym była kontrola obywateli, ich ubezwłasnowolnienie, sprawienie, aby zachowywali się tak, jak państwowy aparat sobie tego zażyczy. Człowiek stał się trybikiem tego mechanizmu, który całkowicie wyrwał się spod społecznej kontroli; dostał się w ręce ludzi, którzy źródła legitymizacji doszukiwali się w swoiście rozumianych prawach dziejowych i Marksowskim schemacie rozwoju historii.

Polityka po roku 1989 miała zostać przedefiniowana i rzeczywiście w znacznym stopniu została. Starano się przywrócić źródłowy sens znaczeniowy tego terminu, przywrócić mu odniesienia do dobra wspólnego i działania na rzecz wspólnoty politycznej. Niezależnie od tego, czy pozostaniemy przy rozumieniu tego pojęcia na sposób konsensualny – jako działalności, która do dobra publicznego prowadzi poprzez zawarcie szerokich kompromisów i ponadpolitycznych porozumień – czy też przy rozumieniu koercyjnym – traktującym politykę jako ścieranie się różnych koncepcji dobra wspólnego – to jednak zerwanie z rozumieniem PRL-owskim jest niezaprzeczalne. W ten sposób polityka po roku 1989 miała stać się – i w pewnym stopniu to się udało – troską o państwo będące instytucjonalną emanacją społeczeństwa czy też tego społeczeństwa zinstytucjonalizowanym narzędziem. Zmienił się również sens pojęcia „państwa”, które przestało być związane z jakąś konkretną siłą polityczną czy doktryną polityczną.

Powrót do źródłowych sensów obu tych terminów – albo przynajmniej zbliżenie się do nich i zerwanie z komunistyczną ułudą na ich temat – był warunkiem koniecznym zerwania z poprzednim systemem i wejścia do świata demokracji i wolności. Rozstanie z socjalistyczną utopią powinno jednak zostać ugruntowane budowaniem przywiązania do wartości owego demokratycznego i wolnego społeczeństwa i państwa. Przywrócenie owych tradycyjnych sensów obu tych pojęć winno więc pociągać za sobą kultywowanie pewnej aksjologii politycznej, związanej właśnie z demokracją, prawami człowieka i obywatela, wolnościami i swobodami wszelakiego typu, poszanowaniem dla narodowej i państwowej wspólnoty politycznej, nakierowaniem wszelkich działań na tę wspólnotę bądź jej uczestników. Rok 1989 w takim rozumieniu miał stać się zaczątkiem nowej polityki wartości – wartości, które dominować powinny w życiu publicznych i dla których polityka i państwo budowałyby zasłonę ochronną, będąc jednocześnie narzędziami ich realizacji.

Aksjologiczne zagubienie

Tymczasem Polska po roku 1989 – zerwawszy z komunistyczną pseudoaksjologią i odwróciwszy się od niechlubnego niejednokrotnie dziedzictwa minionego 50-lecia – zatrzymała się na skrzyżowaniu dróg i – zaskoczona, zdezorientowana, przestraszona – nie potrafiła tej sfery politycznej aksjologii zdefiniować. Wszelkie próby budowania wartości konstytuujących nowe państwo i nową politykę kończyły się wycofaniem, wszelkie aksjologiczne roszczenia były bądź to tłumione w zarodku, bądź krytykowane jako przejaw niepoprawnego moralizatorstwa, kato-narodowego zaślepienia i niepraktycznego oszołomstwa. Zwulgaryzowane i uproszczone rozumienie „grubej kreski”, która miała być przecież takim zaczątkiem w budowie dialogu i współpracy, zaczęło dominować, a z tego powodu ta Nowa Polska całkowicie wyzbyła się myślenia o wartościach i obywatelsko-politycznej aksjologii.

Nowa Polska była więc rozbita. Z jednej strony rozbrzmiewały głosy domagające się bardziej radykalnego zerwania z komunistyczną pseudoaksjologią poprzez przeprowadzenie szeregu działań znanych pod hasłami dekomunizacji i lustracji, które miały przywrócić poczucie sprawiedliwości, praworządności i na tej podstawie nowe wartości politycznej wspólnoty miały zostać budowane. Z drugiej strony dało się słyszeć głosy, że przecież Polska lat 90. to kraj, w którym potrzeba szybkiego przeprowadzenia reform systemowo-politycznych i gospodarczych, wobec czego konieczność szerokiego kompromisu, który owe reformy by umożliwiał, wyklucza dyskusję o nowych wartościach. Dyskusja taka miałaby uniemożliwiać bądź co najmniej utrudniać przeprowadzenie zabiegów transformacyjnych. Ową perspektywę aksjologiczną przeciwstawiono całkowicie podejściu pragmatycznemu.

Pragmatyczne skupienie

I rzeczywiście w 1989 roku polski dług zagraniczny wynosił już 35,5 mld dolarów, a pędząca z prędkością światła inflacja osiągnęła 251 proc. Dochód narodowy Polski Ludowej na ten rok, liczony w przeliczeniu kursów walutowych, wynosił ledwie 68,3 mld dolarów (a w tym samym czasie RFN miało dochód wysokości 1 1189,1 mld dolarów, a Stany Zjednoczone – 5 156 mld), co w przeliczeniu per capita dawało 1 800 dolarów, czyli zaledwie 9,4 proc. dochodu przypadającego na Niemca z RFN a 8,7 proc. – dochodu przypadającego na jednego Amerykanina. Naturalny więc wydawał się ów pęd do „nadgonienia” i „nadrobienia”. Naturalne wydawało się skupienie na politycznej pragmatyce i realizacji planu, dzięki któremu państwo polskie i polskie społeczeństwo mogłyby rozwijać się w przyzwoitym tempie, ramię w ramię z rodziną państw zachodnioeuropejskich.

W pierwszych latach suwerennej Polski politycy starali się przekonać Polaków, że aktualnie najważniejsze dla kraju jest właśnie podtrzymanie kursu modernizacyjno-transformacyjnego. Do tego zaś, by ów kurs mógł być kontynuowany, potrzebni są właściwi ludzie. Dlatego właśnie hasło wyborcze Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich 1990 roku brzmiało: „Człowiek na odpowiednim miejscu”, a w 1993 Kongres Liberalno-Demokratyczny wpisał na swoim sztandarze: „Milion nowych miejsc pracy”. Nawet PSL w 1993 roku przekonywał, że „Polsce potrzebny jest dobry gospodarz” (drugie hasło brzmiało: „Żywią, bronią, gospodarują”) a SLD, że „tak dalej być nie musi”. Dominowała retoryka pragmatyczna – choć czasami oczywiście nie była ona przychylnie przyjmowana przez społeczeństwo, czego przykładem chociażby III miejsce Mazowieckiego w 1990 roku czy przegrana KLD – i porzucenie refleksji o moralnych aspektach Nowej Polski, porzucenie rozważań etyczno-aksjologicznych o dobru wspólnym, polityce i obywatelstwie.

Pytanie zasadnicze brzmiałoby: „z jakim skutkiem?”. Otóż, tak jak w 1993 roku zadłużenie Skarbu Państwa wynosiło 88,7 proc., tak w 2001 roku wyniosło 38,3 proc.; przez kilka lat udawało się podtrzymywać inflację w okolicach 2 proc.; sytuację gospodarczą ustabilizowano na tyle, aby umożliwić przyjęcie Po
lski w 2004 roku do Unii Europejskiej, będącej przecież – przez pewien czas w każdym razie i w niektórych kręgach – symbolem ekonomicznego sukcesu, rozwoju i dobrobytu. Można więc powiedzieć, że polityka pragmatyki się powiodła i dziś, szczególnie w okresie światowego kryzysu finansowego i gospodarczego, odczuwamy jej pozytywne skutki. Porzucenie jednak refleksji aksjologicznej zrodziło w społeczeństwie polskim, a także w pewnej części politycznych i intelektualnych elit, poczucie pustki i głodu wartości, który ostatecznie zwerbalizowany został w trakcie tzw. „afery Rywina”.

Polski głód wartości

Kampanie wyborcze 2005 roku pokazały jednoznacznie, że Nowa Polska okazała się być – może to określenie zbyt mocne, ale chyba wystarczająco donośne – aksjologiczną próżnią. Szok elit i społeczeństwa związany z „aferą Rywina” doprowadził do przegrupowania w szeregach polityków i zmienił – czy trwale, to się jeszcze okaże – polityczne preferencje świadomej czy też po prostu głosującej części Polaków. Hasła wyborcze z 2005 roku wyraźnie oddają tę atmosferę: Lech Kaczyński: „Silny prezydent. Uczciwa Polska” oraz „Odwaga i wiarygodność”; Donald Tusk: „Człowiek z zasadami”; Marek Borowski: „Prawy człowiek lewicy”. W programach publicystycznych coraz częściej zaczęto pytać o etykę polityków, o ich obowiązki względem społeczeństwa i państwa, zastanawiano się nad kondycją moralną całej politycznej elity w kontekście takich spraw, jak chociażby kontakty polityków z biznesmenami czy walka z korupcją. Poziom refleksji etycznej wdarł się do polityki przesiąkniętej dotychczas pragmatyką i zburzył ten – wydawałoby się dotychczas – utrwalony spokój.

Trudno o rozstrzygnięcie, czy ów głód wartości pojawił się najpierw u polityków, zniesmaczonych ciągiem afer, które towarzyszyły rządowi Leszka Millera (jak na ironię, rządowi, który sfinalizował wprowadzenie Polski do struktur europejskich), czy też może był on jedynie cynicznym – i jak dotychczas skutecznym – zagraniem elit postsolidarnościowych, celem którego było pozbawienie elit postkomunistycznych władzy. Trudno też rozstrzygnąć, czy nie była to jedynie odpowiedź politycznych elit na głód wartości, który pojawił się w polskim społeczeństwie. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, co do tego, że z takim głodem mieliśmy do czynienia. Potrzeba zdefiniowania wartości, które powinny być realizowane przez sferę polityczną, wartości, których narzędziem i strażnikiem miałoby być państwo polskie, po dwudziestu niespełna latach Polski niepodległej zaczęła domagać się zaspokojenia.

Wraz z tym głodem wartości powróciły kwestie, które – wydawałoby się – zostały już bądź to „załatwione”, bądź też zakopane głęboko pod ziemią: lustracja i dekomunizacja, a wraz z nimi pytania i sprawiedliwość dziejową, prawdę historyczną i ludzką przyzwoitość. W 20 lat po pamiętnym roku 1989 okazało się, że sprawy te, nierozwiązane dotychczas i zapewne z niewielką szansą na jakiekolwiek ich rozwiązanie, w dużym stopniu definiują polską refleksję o wartościach. Polska polityczno-obywatelska aksjologia nie potrafi bez odniesienia do nich zdefiniować takich podstawowych pojęć wspólnot politycznych, jak dobro wspólne czy sprawiedliwość. A może tak tylko się wydaje? Może takie poczucie jest jedynie skutkiem działalności pewnych politycznych środowisk, które w dużym stopniu zdefiniowały polityczną retorykę po małym przełomie politycznym 2005 roku? A może znowuż należałoby mówić wyłącznie o politycznej demagogii, której elementem nieodłącznym są właśnie odwołania do kwestii moralnych, etyki i wartości?

Zaniechanie, zaprzepaszczenie, zaślepienie

Chyba jednak III Rzeczpospolita i jej architekci popełnili pewien zasadniczy błąd przy tworzeniu i realizacji swojego projektu. Tym zasadniczym błędem było właśnie zaniechanie refleksji na poziomie wartości w pierwszych latach po odzyskaniu pełnej suwerenności i odwrócenie się od spraw moralnego rozliczenia poprzedniego systemu. Przeprowadzenie chociażby symbolicznej lustracji i dekomunizacji, jednoznacznie jednak wskazującej, że współpraca z komunistycznym reżimem – tym bardziej współpraca tajna i motywowana pobudkami finansowymi czy zawodowymi, współpraca, skutkiem której mogła być krzywda wyrządzona drugiej osobie – była czymś złym, mogło dać asumpt do pozytywnego zdefiniowania kluczowych dla polskiego społeczeństwa i państwa wartości. Zaniechanie takie spowodowało, że lustracja i dekomunizacja w postaciach przeróżnych, chociażby osławionej już deubekizacji, odbijają się czkawką i powracają do debaty publicznej niczym bumerang, z siłą wodospadu.

Jednakowoż lustracja i dekomunizacja to nie jedyne wyznaczniki polskiej aksjologii polityczno-obywatelskiej i ten, kto tak uważa, musi być nazwany ignorantem lub wręcz ślepcem. Fundamentami Nowej Polski przecież nie mogą być wyłącznie osądy i wnioski wydedukowane drogą refleksji nad Polską Ludową, która była przecież swoistym państwem stanu wyjątkowego, a jego obywatele znajdowali się pod okupacją obcego mocarstwa i pewnej ideologicznej kliki. Inaczej ponadto były tam rozumiane pojęcia „państwa” i „polityki”. Postawy przyjmowane i praktykowane przez PRL-owskie „elity polityczne” nijak się miały do powinności politycznych elit w demokratycznym państwie prawa. Aksjologia Nowej Polski musiała byś więc budowana nie tylko w opozycji do PRL-u, gdyż wówczas III RP byłaby wyłącznie projektem negatywnym, a jej „wstecz-patrzenie” czyniłoby nas wszystkich niewolnikami niechlubnej przeszłości. Jeśli już, to należało nawiązać do tradycji wcześniejszych, I i II Rzeczypospolitej, sięgnąć do osobowych wzorców z tak chwalebnej przecież w wielu momentach historii Polski. Trzeba było również sięgnąć do tego, co wartościowe w zachodnich, dojrzałych demokracjach i bynajmniej nie należy mylić tego postulatu z bezrefleksyjną westernizacją. Zaprzepaszczono jednak szansę na stworzenie takiej aksjologii Nowej Polski.

Niestety, Nowa Polska okazuje się być dowodem obaw Alexisa de Tocqueville’a – o niektórych czytamy we fragmencie z jego pism zamieszczonym w bieżącym numerze – że zaślepienie swobodami i wolnościami, pędem do dobrobytu i zbytnią troską o szybkie i jak najbardziej pełne zaspokojenie egoistycznych potrzeb konsumpcyjnych, prowadzić może do odwrócenia się obywateli od państwa, od wspólnoty, od polityki, od wartości wspólnotowych. W Polsce jednak to polityczne elity odwróciły się od wartości, zaniechały budowy projektu aksjologicznego, zaś społeczeństwo odwróciło się od tych politycznych elit. Politycy nie znaleźli sposobu – właściwie to w ogóle go nie szukali – na przekonanie Polaków, że fundamentalne dla nowego społeczeństwa wartości muszą być budowane wspólnie. Przekonywali wręcz, że wolności są jedynie narzędziem do dobrobytu, że polityka jest jedynie narzędziem modernizacji, że państwo jest wyłącznie sługą sił postępu.

Trzeba więc powiedzieć, parafrazując nieco Szymona Gutkowskiego, że Polska nie tylko jest sumą niedokończonych projektów, ale wręcz: jednym niedokończonym projektem. Nowa Polska – ta, która pełnię samodzielności politycznej uzyskała w 1989 roku, czyli raptem 20 lat temu – to dom postawiony bez silnego fundamentu (żeby nie powiedzieć: dom na piasku). Tym fundamentem powinna być przywoływana tutaj wielokrotnie polska aksjologia polityczno-obywatelska, przez co rozumieć należy szereg zdefiniowanych i przyjętych wartości, na straży których nowe państwo powinno stać, ważnych dla całej politycznej wspólnoty, których ochrona powinna być sprawą bezdyskusyjną i oczywistą. Tymczasem Nowa Polska posiada stabilną i rozwijającą się gospodarkę, spój
ne instytucje i w miarę skuteczny aparat państwa, to jednak w perspektywie bardziej teleologicznej, związanej z postawionym pytaniem: „Jakim wartościom to państwo i ta gospodarka mają służyć?”, pojawia się próżnia, milczenie, cisza, a na twarzy nawet nie rozczarowanie, tylko zaskoczenie. Przysłowiowy zonk.

Dane liczbowe zaczerpnięte z:

Economic Survey of Europe in 1991-1992, United Nations, New York 1992.

Narodowy Plan Rozwoju na lata 2004-2006.

Trzecia era demokratycznej polityki :)

„Poparcie [wyborców] dla partii politycznych stało się kwestią tożsamości, a nie preferencji politycznych”. Ta sformułowana przez badacza z Uniwersytetu Yale, Jacka M. Balkina, myśl jak w soczewce, w sposób najbardziej zwięzły z możliwych, wskazuje na przyczyny aktualnego kryzysu demokracji liberalnej.

1.

W ciągu ostatnich 20 lat wszystko się zmieniło. Rozwój technologiczny otworzył nowe pola i pomógł ulepić nowego „demokratycznego człowieka”. Świadomość krzywd, dyskryminacji i niesprawiedliwości stała się powszechna i nieodwracalnie zmieniła tor myślenia licznych grup obywateli. Emocje z tym związane sięgnęły zenitu. Aktywizm okołopolityczny stał się popularny, lecz nie zawsze nosi znamiona zaangażowania obywatelskiego – bywa przeżywany raczej w schemacie krucjaty. Wiele dawnych praktyk społeczno-politycznych utraciło legitymizację, zaś inne – choć często moralnie niewiele mniej wątpliwe – uzyskały szeroki poklask. Uprzywilejowanym przez dekady w końcu wydarto przywileje, ale miast zatrzymać wahadło w punkcie „wszystkim po równo praw”, przyszła i wygrywa pokusa uprzywilejowania dawniej dyskryminowanych. Polityka tożsamości przejęła lejce narracji/debaty i doprowadziła do punktu, w którym uznano, że to cechy przypisujące człowieka do zbiorowości decydują o jego pozycji, a nie indywidualne predyspozycje, wybory, osiągnięcia czy poglądy. W reakcji na to ukształtowały się nie mniej silne tożsamości krytyków tych procesów, co doprowadziło do czołowego zderzenia i eksplozji konfliktów politycznych. Te kryzysy postanowili napędzać wrogowie demokracji i liberalizmu, dostrzegając w nich szansę na odwrócenie wyniku „zimnej wojny” i przełom geopolityczny na miarę kopernikańską. Racjonalizm uleciał, zaś debata została naszpikowana śmiertelnymi pułapkami, wobec czego dystansują się wobec ludzie umiarkowani, uznając politykę za obce sobie pole działania.

W realiach napędzanych tymi zjawiskami wykuwa się obecnie coś na kształt „trzeciej ery” demokratycznej polityki. Odsuwając okres demokratycznej prehistorii Zachodu, gdy prawa wyborcze zwykle nie były jeszcze powszechne, a świadomość polityczna lwiej części elektoratu dopiero kiełkowała, na bok, możemy w okresie po 1945 r. wskazać na dwie „ery” funkcjonowania liberalnej demokracji na Zachodzie. Były one odmienne od dogłębnej logiki je kształtującej.

2.

W pierwszej z nich demokratyczna polityka miała wymiar klasowy lub klasowo-religijny. Nie zawsze w poszczególnych krajach istniały tylko po dwie wielkie partie, choć niekiedy taki właśnie model się klarował. Robotnicy przemysłowi i nisko opłacani pracownicy innych gałęzi głosowali na wielką partię lewicy, zaś klasa średnia na wielką partię centroprawicy. W ówczesnych zachowaniach wyborczych istniał niemal pełen automatyzm. Wielkie partie były masowe, ale nie ludowe – nie widziały sensu ubiegać się o głosy wyborców spoza „swojej” warstwy społecznej. Niekiedy krajobraz ten urozmaicały podziały religijne w poprzek klasy średniej, niekiedy struktura gospodarki zwiększała znaczenie rolnictwa i interesów mniejszych ośrodków peryferyjnych, niekiedy w kraju istniała duża mniejszość narodowa. Te fakty powodowały istnienie większej liczby partii niż dwie, pociągały za sobą politykę koalicyjną, lecz ściśle zdefiniowana przynależność wyborcy do swojej naturalnej partii była zasadą w znacznej mierze porządkującą ówczesny ład.

Gdzieś w latach 80. lub 90. XX w. ten model począł się kruszyć, czego ogniwem była narastająca indywidualizacja ludzi. Osiągnąwszy dorosłość i dojrzałość, pokolenie kontestacji i rewolucji kulturowej sprzed 20 lat, odrzucało klasowe schematy. Nastawała druga „era” demokratycznej polityki, której zasadą stał się indywidualny wybór i jego zmienność w czasie. Żadnym ewenementem nie był pracownik fizyczny głosujący na prawicę z powodu swojej wiary i przywiązania do wartości tradycyjnych czy narodowych. Żadnym ewenementem nie był dobrze sytuowany przedstawiciel elit intelektualnych, który głosował nawet na skrajną lewicę, niesiony odruchem charytatywnym i pragnieniem zwiększenia zakresu redystrybucji społecznej. Wokół wartości postmaterialnych – czyli całkowicie obcych pierwszej „erze” – powstał cały nowy nurt ideowy, czyli Zieloni. Także partie liberalne wzrosły nieco w siłę, przyciągając zarówno córki i synów z rodzin robotniczych, jak i z rodzin dobrze sytuowanych hasłami wolności słowa, praw obywatelskich, redukcji państwa i jego wpływu na życie prywatne czy na gospodarkę. Czynnikami o wielkiej doniosłości politycznej stały się: konflikt pokoleń, nakazujący młodym wyborcom popierać inną partię niż rodzice (co w „erze” klasowej polityki uznano by za absurd); oraz tymczasowość sympatii politycznych, czyli zmienianie przez tego samego wyborcę często politycznych preferencji z kadencji na kadencję (w „erze” pierwszej ludzie najczęściej głosowali na „swoją” partię dożywotnio).

Duże partie ogłosiły się partiami ludowymi, czyli mającymi ambicję walczyć o wyborców we wszystkich grupach społecznych. Partie mniejsze uzyskały niebagatelną przestrzeń na kreatywność w staraniach o nowe elektoraty, a nawet możliwość kształtowania elektoratów poprzez własne zabiegi programowe. Treść programów politycznych i narracji partyjnych, a także osobowości samych liderów zyskały zupełnie nowe, kolosalne znaczenie dla wyników wyborczych. Polityka wyszła z utartych kolein i stała się przestrzenią dla pomysłowości, kreatywności, ale także dla ludzi zorientowanych na słuchanie postulatów obywateli i rozwiązywanie ich realnych problemów. 

3.

„Era” trzecia to swoisty miks obu wcześniejszych. Nie stajemy się dzisiaj nagle, jakoby z racji urodzenia w danym miejscu społecznej stratyfikacji, przypisani do danej partii. Nadal jest tak – i jest to cecha wspólna „ery” trzeciej z drugą, z „erą” indywidualizmu – że sobie wybieramy, do kogo nam najbliżej i jaką politykę chcemy wspierać. Pojawia się jednak swoista presja – w jakimś stopniu przypominającą realia „ery” pierwszej – aby z wyboru politycznego uczynić funkcję/pochodną naszych cech socjologicznych: koloru skóry, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, miejsca zamieszkania, poziomu wykształcenia, wieku, płci, rodzaju związku, w którym żyjemy, ilości dzieci lub ich braku, preferencji co do środka transportu, diety, doboru lektur lub ich braku, etnicznego pochodzenia przodków i wielu innych, jeszcze bardziej nonsensownych przesłanek. Istnieje też presja, aby raz dokonanemu wyborowi pozostać wiernym, bo w polityce tożsamości zmiana poglądów to akt najwyższej zdrady, niewybaczalny niczym odejście z sekty. Polityka przestała być strefą płynności, gdzie obywatele próbują raz tego, raz owego. Dziś to przestrzeń podzielona na sektory. To przestrzeń agresywnej wrogości pomiędzy obozami. Kontrolę nad lojalnością i prawomyślnością rekrutów obozy sprawują za pomocą mediów społecznościowych. Klasyk mawiał, że wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. W trzeciej „erze” polityka wydaje się aktem wojny przy rezygnacji z tylko najbardziej drastycznych jej metod. 

Byłoby to wszystko bardziej znośne i nie niosło zagrożeń ustrojowych, gdyby dawny model politycznych podziałów, czyli lewica-centrum-prawica, został zachowany. Gdyby w batalii szło o polityki sektorowe, lecz żadna ze stron nie poddawała w wątpliwość trwania systemu. Niestety, coraz bardziej oczywistym jest, że w trzeciej „erze” zasadnicza oś sporu przebiegać będzie według schematu mainstream-ekstrema. W ramach mainstreamu skupia się niemal całość nurtów politycznych „ery” drugiej: socjaldemokraci, liberałowie, zieloni, chadecy, umiarkowani konserwatyści i inne mniejsze grupy. Po drugiej stronie stają ekstrema: rosnąca wszędzie w siłę skrajna prawica, która stawia postulat przebudowy ustrojowej oraz gdzieniegdzie także skrajna lewica, która na razie wybiera w sporze prawicy z mainstreamem postawę symetrysty, lecz coraz więcej wskazówek pozwala sugerować, że jakaś forma jej sojuszu ze skrajną prawicą się wykuwa. Nawet jeśli będzie chodziło li tylko o podział łupów na trupie liberalnej demokracji. 

Od strony socjologicznej elektoraty dwóch nowych biegunów polityki można wyodrębnić najprecyzyjniej, używając pojęcia „percepcja własnego położenia”. Mainstream popierają ludzie zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej i wiążący z przyszłością nadzieje. Ekstrema popierają ludzie postrzegający swoje położenie jako złe, pogorszone lub antycypujący jego pogorszenie, wiążący z przyszłością tylko obawy, pogrążeni w fatalizmie. To nie jest w żadnym wypadku prosta kalka z podziałów „ery” pierwszej. Nie jest tak, że pierwsza grupa to po prostu ludzie o silnym statusie materialnym, zaś druga to tylko warstwy społeczne zdegradowane, upośledzone realiami ekonomicznymi, określane jako prekariat, warstwa ludowa czy NINJA. Owszem, status materialny jest jednym z czynników kształtowania się tych wrogich obozów, lecz na to nakłada się cały szereg – zasygnalizowanych powyżej – czynników kulturowo-społecznych. Sfrustrowani utratą społecznej estymy przez swoją grupę społeczną (rasową, etniczną, przez swój Kościół itd.) wybierają obóz ekstremów, nawet jeśli dysponują dużymi środkami finansowymi. Odwrotnie, ubodzy ludzie dostrzegający nowe szanse życiowe dla siebie lub swoich dzieci, które otwarły się relatywnie niedawno wskutek reform liberalnych, popierają siły mainstreamu, nawet jeśli nadal żyją bardzo skromnie. 

4.

Skrajna prawica trzeciej „ery” zresztą różni się diametralnie od (centro)prawicy poprzednich okresów. Tamte były konserwatywnymi partiami o mocnym poparciu dla wolnorynkowego ładu gospodarczego, niskich podatków i deregulacji. W „erze” pierwszej był to miks skrojony pod klasę średnią i wyższą klasę średnią, posiadaczy mniejszych czy większych majątków, którzy identyfikowali niskie podatki jako swój żywotny interes, zaś obawa przed utratą tychże majątków skłaniała ich do popierania społecznego konserwatyzmu zgodnie z logiką „chwilo, trwaj!”. W „erze” drugiej, gdy konserwatywna czy chadecka centroprawica została partią ludową i zaczęła werbować wyborców z uboższych warstw społecznych, jako narzędzia tej rekrutacji używała nacjonalizmu, tradycjonalizmu, religijności, konfliktu pokoleniowego, zagrożenia przestępczością i tym podobnych dźwigni. Miały one służyć do tego, aby np. osoby pobierające zasiłki popierały partię proponującą ich cięcia z innych niż polityka socjalna powodów.

Obecna skrajna prawica porzuciła wolnorynkowe elementy programu i do haseł nacjonalizmu, szowinizmu, wrogości międzykulturowej (czy po prostu rasizmu) dołożyła, kojarzone dotąd z lewicą, hasła socjalne. Jej sukces dzisiaj, zagrożenie stwarzane przez nią mainstreamowi, ale także jej wyraźna przewaga nad ofertą ekstremum lewicowego polega na tym, że odpowiada na wszystkie potrzeby ludzi oceniających swoje położenie jako złe lub żyjących w lęku przed jego relatywnym pogorszeniem. Jest równocześnie nacjonalistyczna, wroga „obcym” sięgającym po pomoc socjalną, ale równocześnie optuje za hojnym wspieraniem świadczeniami „swoich”, rodaków, współwyznawców, wspólnotę etniczną. Czy w świecie polityki tożsamości jest to kombinacja niepokonana, swoisty mat w politycznych szachach?

Wybory 2023 r. w Polsce oczywiście jaskrawo pokazały, że niekoniecznie. Niestety, polski wyczyn przy urnach i nadzieje, jakimi od tamtego dnia żyjemy, idą pod prąd szerszym doświadczeniom krajów zachodniej demokracji. O końcach kadencji i przyszłych wyborach myśli się tam z reguły z dużym niepokojem. Koincydencja, jaką zapewne jest zbliżające się nastanie lat trzydziestych, działa na wyobraźnie tych, którzy analizują dzieje sprzed 100 lat. Słowem: mainstream nadal słabnie, a skrajna prawica przybiera na sile. Mogą ją reprezentować kolejni prezydenci USA i Francji, a rozpoczynająca się rychło nowa kadencja Parlamentu Europejskiego może być ostatnią, w której jeszcze będzie w mniejszości. W Niemczech landy dawnej NRD wydają się stracone na jej rzecz. We Włoszech już rządzi. 

5.

Siły polityczne mainstreamu nie mogą liczyć na powrót do drugiej „ery” demokratycznej polityki. Te realia, choć po prostu lepsze od współczesnych, są nie do otworzenia w tym środowisku technologicznym. Zmiany mentalnościowe obywateli demokracji będą raczej postępować z dużym tempem w kierunku, który wyznaczą jeszcze nowsze technologie. Mainstream musi znaleźć sposób na rekonstrukcję tożsamości ludzi wiążących się z nim, tak aby stała się ona ponownie atrakcyjna dla liczniejszych elektoratów. 

Jedną z dróg, już punktowo stosowaną, która skupiła na sobie wiele krytyki, ale ujawniła także – przynajmniej przez pewien czas – pewną dozę skuteczności, była imitacja. Ugrupowania mainstreamu usiłowały osłabić impuls popychający obywateli lękających się imigracji w stronę skrajnej prawicy poprzez przejmowanie niektórych elementów ich narracji oraz nadawanie im nieco bardziej umiarkowanego charakteru. Także w kwestiach polityki socjalnej mainstream przechodzi coraz częściej do strategii zerowania sporu, jakoby wszyscy się teraz już zgadzali, że państwo winno udzielać hojnego wsparcia i że jest to poza polityczną dyskusją. Takie podejście niewątpliwie spowolniło postępy ekstremów i umożliwiło mainstreamowi utrzymanie władzy na kolejne kadencje, m.in. w Holandii, Belgii czy Danii. Istnieje jednak duża wątpliwość, czy jest to recepta na trwałe oddalenie wyzwania, skoro mamy tu raczej konfirmację tożsamościowych postaw skrajnej prawicy, zamiast ustanowienia dla nich alternatywy. 

Drugą drogą ataku na ekstrema jest zainfekowanie ich kryzysem demokracji liberalnej. Ustrój Zachodu nie tkwiłby w kłopotach, gdyby nie splot kryzysów, które nieustannie uderzają w nasze kraje od mniej więcej 2008 r. Opozycja wobec demokracji liberalnej została zrodzona, a cała tożsamość ekstremów ufundowana na ograniczonej zdolności radzenia sobie i rozwiązywania tych kryzysów przez mainstream. Dalej: istotnym filarem tożsamości zwolenników skrajnej prawicy jest wiara w to, że z tymi kryzysami można było i jest łatwo sobie poradzić. To kazus haseł o zakończeniu wojny w Ukrainie w 24 godziny, zbudowaniu muru lub zapory na granicy, wprowadzeniu tarcz osłonowych, aby radzić sobie z pandemią czy płaskowyżem inflacji. Tymczasem, gdy skrajna prawica rzeczywiście ma władzę, to jej pomysły kończą się kupnem niedostosowanych respiratorów od handlarza bronią, propozycją leczenia koronawirusa wybielaczem, rozebraniem bloku w Ostrołęce czy ławeczką na 100 lat niepodległości. Mainstream powinien uwikłać skrajną prawicę w realia złożoności i kolosalnego poziomu skomplikowania naszej rzeczywistości, aby jej poplecznikom uświadomić, że liderzy ekstremów nie mają zielonego pojęcia, jak kryzysy rozwiązywać, a ich hasełka o „prostych rozwiązaniach” są głupsze niż bajki dla małych dzieci. Pytanie (i wada tego rozwiązania): jak to zrobić, nie oddając ekstremom władzy? W Polsce udało się nam prawicę skompromitować, lecz za cenę oddania jej władzy na osiem lat, w których doprowadziła do dewastacji państwa, które obecnie nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu już liberalną demokracją i musi ulec rekonstrukcji. 

Trzecią możliwością jest odwołanie się do kraju. Ekstrema często podkreślają swoją bliskość wobec ludu, twierdzą, że są wsłuchane w głos ludzi, słyszą ich rozterki. Mainstream ma zaś być złożony z ludzi zimnych, zdystansowanych, elitarnych, zarozumiałych i obojętnych na los „małego człowieka”. Jak to wygląda w praktyce, także ujawnia polskie doświadczenie, gdzie rząd ekstremum w praktyce usunął instancję konsultacji społecznych ze ścieżki legislacyjnej, na spotkania partyjne wpuszczał wyłącznie lokalny aktyw z rodzinami, a z resztą społeczeństwa dialogował najchętniej przy pomocy pałki teleskopowej. Politycy mainstreamu muszą wręcz demonstracyjnie otworzyć się na słuchanie ludzi. Oto ostatecznie nadszedł w trzeciej „erze” demokracji czas szerokich konsultacji społecznych, paneli obywatelskich, grup fokusowych, internetowych referendów konsultacyjnych, otwartych drzwi do udziału w zespołach eksperckich dla wszystkich grup zainteresowanych daną problematyką. Przedstawiciele mainstreamu w samorządach mają tutaj do wykonania szczególnie wielką pracę. Trzeba nauczyć się słuchać i jak najczęściej się da, robić także to, czego życzy sobie opinia publiczna. Skoro, imitując ekstrema, mainstream i tak zboczył już na ścieżkę populizmu, to niech to przynajmniej jest populizm, który zapunktuje mocno na plus w odbiorze społecznym. 

Czwartą i najlepszą z dróg jest natomiast budowa nowej tożsamości politycznej wyborcy mainstreamu wokół postawy racjonalizmu. Czas pandemii był co prawda żyznym gruntem także pod liczne teorie spiskowe, ale jednak objawił się również jako moment, choćby chwilowej, restytucji autorytetu, wiedzy naukowej i ekspertyzy jako istotnego czynnika w debacie publicznej. Strach przez chorobą zwrócił wielu ponownie ku wiedzy i rozsądkowi. Trzeba nam dojść do tego, aby obywatele sami z siebie zinternalizowali w sobie niechęć do zajmowania bezrozumnego stanowiska w różnych sporach politycznych. Aby przestali popierać ewidentnych szarlatanów, kłamców i manipulatorów. Aby zgadzali się, że zanim podniesie się na coś wydatki, trzeba najpierw inne wydatki obciąć, znaleźć nowe źródło finansowania, zwiększyć efektywność gospodarki lub wskazać na możliwie mało ryzykowne metody spłaty tak powstałego długu. Aby nie stali na stanowisku, że każdy imigrant to terrorysta lub leń stroniący od pracy. Aby wszelka inność nie wzbudzała w nich paniki. Aby w zmianach kulturowych i pokoleniowych nie widzieli ataku na ich wiarę i rodzinę, a zjawisko nieustannie dokonujące się co dwie dekady od dobrych 200 lat. 

I w końcu, aby dostrzegli (a my razem z nimi), że nieustanna wrogość wyrażana w debacie politycznej ani nie wzmacnia wspólnoty, ani nie generuje lepszych perspektyw na przyszłość.

Polityka, jednostka, wojna :)

_

Cóż bowiem można zrobić przeciwko sile bez siły.

Cyceron

„Jeśli krwawe zabijanie się jest strasznym widowiskiem, to powinno to nas tylko skłaniać do należytej oceny tego, czym jest wojna, a nie do stopniowego – z poczucia ludzkości – stępiania używanego oręża, gdyż wówczas niebawem zjawi się ktoś, kto ostrym mieczem odetnie nam ręce od ciała” – ostrzegał w swoi pamiętnym dziele O wojnie Carl von Clausewitz. Jego słowa, mimo upływu czasu nie tracą na znaczeniu, a nawet więcej, powinny wyostrzyć nasze myślenie, w obliczu wojen pierwszych 25 lat XXI wieku niejako odnowić pytanie o ludzkość/nie-ludzkość działań zbrojnych. I dalej – pozostając w jakże aktualnych analizach Clausewitza – przypomnieć wypada jego klasyczną już myśl, gdzie wojna stanowi kontynuację polityki, w której po prostu używamy brutalniejszych, czy wręcz zbrodniczych środków. Nie tak znów daleko stąd do odwrócenia tej rzeczywistości, gdy Michael Walzer napisze, iż to polityka jest kontynuacją wojny, prowadzoną pokojowymi środkami. Czyż nie? Elementy teorii Clausewitza, podobnie jak inne znane dłużej traktaty okołowojenne – by wspomnieć tylko Sztukę wojny Sun Tzu – pozostają „tragicznie” aktualne, a zastosowanie znajdują nie tylko „na wojnie”, ale również w polityce, biznesie, negocjacjach, rozgrywkach sportowych czy nawet w życiu prywatnym.

Gdy zatem pytamy: „Dlaczego państwa toczą ze sobą wojny?” trudno nie sięgnąć po kolejny klasyk, wydaną po raz pierwszy w roku 1954 książkę Kennetha N. Waltza Człowiek, państwo, wojna. Książkę na świecie wielokrotnie wznawianą, tłumaczoną na wiele języków, uznawaną dziś za element kanonu lektur dla każdego zainteresowanego nie tylko teorią wojny, ale przede wszystkim kwestią stosunków międzynarodowych. Książkę, którą, po 70 latach od jej amerykańskiej premiery, wydano właśnie (sic!) w Polsce. „Nareszcie!” musi wystarczyć za komentarz, bo aktualność rozważań, w których Waltz z erudycją i wirtuozerią łączy pisma dawnych mistrzów (by wspomnieć tylko Cycerona, Rousseau, Spinozę, Kanta czy Machiavellego) z poczynaniami polityków, pozwala nie tylko analizować niegdysiejsze spory, ale także wypracowywać rozwiązania dla przyszłości. Czasem pytamy co może położyć kres wojnom? Po każdej kolejnej powtarzamy „Nigdy więcej!” czy „No more war!”, szukamy rozwiązań, osądzamy zbrodniarzy etc. Tymczasem mimo naszych najlepszych chęci (i nie tylko dlatego, że takowymi piekło jest brukowane) nadzieje każdej ze stron ideologicznego sporu rozpadają się jak domek z kart. Swego nie osiągają ani pacyfiści (niektórzy wręcz – idąc tropem Bertranda Russella – szybko osłabiają swoje skrajne stanowiska) ani zwolennicy radykalnych, wojennych rozwiązań. Wbrew założeniom Manifestu Pugwash czy innym dokumentom/apelom domagającym się oddzielenia nauki od wojny, związek tych dwóch – nawet jeśli w jakimś wymiarze ma służyć pokojowi – tylko się pogłębia. Szukając pokoju wciąż sposobimy się do wojny (Si vis pacem para bellum… tu od wieków nic się nie zmieniło); pisząc kolejne konwencje niemal uprzedzająco wychodzimy naprzeciw zbrodniczej „fantazji”; odkrywamy też nowe „oblicza wojny” mówiąc m.in. o wojnie prewencyjnej, informacyjnej, hybrydowej czy zastępczej (by tylko wymienić kilka „najpopularniejszych”). Szukamy w wojnie „nowoczesności”, a gdy przychodzi co do czego – w Ukrainie czy w Strefie Gazy – widzimy ta samą, przepojoną okrucieństwem i przemocą, wojnę „starą jak świat”. Nasza siła myślenia dochodzi w prawdzie do głosu w instytucjach międzynarodowych, jednak ani one, ani siła naszych demokracji nie kładą – a śmiem twierdzić, że i szybko nie położą – kresu wojnie.

Wobec tego rodzaju pytań o wojnę jako sprawę między ludźmi i między państwami, stawia swoich czytelników Waltz. Jego spostrzeżenia zakotwiczają myślenie w trzech obrazach (images) tworzących spójną wizję prowadzącą od pojedynczego człowieka/natury ludzkich istot, przez rozumienie znaczenia wewnętrznej struktury państwa, aż po architekturę systemu międzynarodowego. Analiza każdego z obrazów pozwala Autorowi na błyskotliwe podsumowanie, prowadzące czytelników do konkretnych – choć nie dających prostych rozwiązań – wniosków. Nie o owe rozwiązania zresztą chodzi, a raczej o dostrzeżenie/zrozumienie procesów i relacji, jakie budują się pomiędzy owymi obrazami. Samo „określenie «obraz» wskazuje również, że, aby wyjaśnić przebieg zdarzeń w sferze międzynarodowej, trzeba wymazać z pola widzenia pewne elementy i skoncentrować się na tych, którym przypisuje się zasadnicze znaczenie” (Waltz). Tak też robi Autor, prowadząc nas przez szczegółowo analizowane kolejne obrazy.

I tak – z perspektywy optymistów i pesymistów – patrzymy na rozpiętą pomiędzy rozumnością a namiętnościami naturę człowieka (gdzie przyczyną wojen będzie zło tkwiące w człowieku, egoizm, agresja, instynkt posiadania, czy wreszcie głupota); gdzie „dla pesymistów pokój jest jednocześnie celem i utopijnym marzeniem, optymiści natomiast poważnie traktują założenie, że ludzi da się tak dalece odmienić, aby zaprowadzić na świecie trwały pokój”.  W obrazie drugim, wskazując na luki w teorii i praktyce, wskazuje drogę „od wiary w poprawę w obrębie poszczególnych państwa do uznania potrzeby stworzenia wśród nich jakiejś organizacji”, gdzie specyfika, struktura i wartości każdego z nich (i wojowniczych autokratów i liberalnych demokratów) również stają wobec wydarzenia wojny. I choć każdy konflikt ostatecznie wywołują „złe państwa”, to Waltz zauważy, że „społeczeństwa tworzą ludzie, którzy w nich żyją. To samo dotyczy stosunków międzynarodowych. Ich istotą są działania państw, a dokładniej rzecz ujmując, działających w ich imieniu ludzi”. Obraz trzeci – w konsekwencji – prowadzi właśnie ku stosunkom międzynarodowym, a tym samym wypływa na szerokie wody polityki, pozwalając odkrywać jej motywy i schematy w działaniu prowadzącym do wojny lub do jej zaniechania. 

Przyglądnięcia się tym mechanizmom i ich zrozumienia potrzebujemy dziś jak kania dżdżu. Wojna w Ukrainie, wojna w Strefie Gazy, wojny i konflikty toczące się w różnych częściach świata również domagają się analiz/odpowiedzi/rozwiązań. Podczas, gdy z rozmaitych stron padają mniej czy bardziej (często bardziej) abstrakcyjne pomysły, warto sięgnąć po intelektualnie wiąż intrygującego „klasyka”. Po gdy popatrzymy w przeszłość – nawet tę najbliższą – to wiele z jego intuicji pozostaje w mocy; wiele jego analiz doskonale odpowiada na problem,  wobec którego staje współczesna polityka; na który rozwiązanie musi znaleźć również współczesny człowiek. 

Korpus wartości a myślenie polityczne :)

Wartości mogą być motorem napędowym działania. Bywają także wykorzystywane jako wygodne i użyteczne wytłumaczenie postępowania, którego rzeczywiste motywacje były zupełnie inne, może nawet sprzeczne z tymi głoszonymi. Dzieje się tak, gdy domniemywa się, że byłoby to źle postrzegane przez drugą osobę czy społeczeństwo, albo przynajmniej uznaje się, że w ten sposób wypadnie się lepiej.

Wartości to wyimaginowane, odseparowane, czyste i idealne relacje między określonymi zdarzeniami, sytuacjami, ludźmi i grupami społecznymi, a także między człowiekiem a zwierzętami, naturą czy technologią. Pozwalają rozumieć podobne sytuacje i je oceniać, przyznając im pozytywne lub, zdecydowanie rzadziej, negatywne znaczenie. W tym drugim przypadku chętniej myślimy i mówimy o sprzeniewierzeniu się czy wręcz braku jakiejś wartości. Niekiedy są one oparte na naszych doświadczeniach, innym razem bardziej na wyobrażeniach, będących wynikiem bądź eksperymentu myślowego, bądź obrazów biorących się z informacji ze świata czy świata kultury.

Wartości mogą być motorem napędowym działania. Bywają także wykorzystywane jako wygodne i użyteczne wytłumaczenie postępowania, którego rzeczywiste motywacje były zupełnie inne, może nawet sprzeczne z tymi głoszonymi. Dzieje się tak, gdy domniemywa się, że byłoby to źle postrzegane przez drugą osobę czy społeczeństwo, albo przynajmniej uznaje się, że w ten sposób wypadnie się lepiej.

Nieodzowność konfliktu

Niewiele jest wartości, co do których brakuje wątpliwości odnośnie do ich bezdyskusyjnie pozytywnego wpływu. W tym gronie znaleźć mogłyby się wolność, sprawiedliwość, szczęście, godność czy miłość. Jednak w ich przypadku – co pokazuje nie tylko historia myśli społecznej czy filozofii, ale zwłaszcza codzienne doświadczenie, rozmowy z przyjaciółmi, ścieranie się z osobami, z którymi się nie zgadzamy – wszystko zależy od tego, co przez nie rozumiemy. 

Na wolność powołują się osoby, którym przeciwnicy zarzucają jej odbieranie. Sprawiedliwość ma różne oblicza, o czym poświadczają sytuacje, w których to, co sprawiedliwe dla jednej osoby, okazuje się niesprawiedliwe dla drugiej. Godność człowieka też rozmaicie bywa rozumiana. Potrafi być więc odmawiana złoczyńcom, ale także osobom ze względu na ich orientację seksualną czy tożsamość płciową. W takich przypadkach tłumaczy się, że to złe czyny doprowadziły do jej utraty, co oczywiście jest sprzeczne z niezbywalnością godności, zapisaną chociażby w prawach człowieka. W przypadku Kościoła katolickiego i osób nieheteronormatywnych – jak zauważa były ksiądz na łamach magazynu „Kontakt”, Łukasz Kachnowicz – dalej odmawia się im możliwość życia integralnego, tak przecież ważnego w jego nauce. Odbiera się ich aktom seksualnym „prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej” (KKK), uznając, że są one wynikiem egoizmu, a nie miłości (List do biskupów KK o duszpasterstwie osób homoseksualnych). Miłość więc też ma wiele twarzy. Niektóre jej przejawy, wynikające bądź to z odczuć, bądź rozumienia sytuacji przez kochającego, mogą prowadzić do krzywdzenia kochanej osoby, nawet jeśli osobie kochającej przyświecają najlepsze intencje. W takich przypadkach można tłumaczyć, jak czyni się to w tradycji platońskiej, że nie może więc to być miłość, lecz jakieś inne uczucie. Zatem osoba nie odczuwa tego, co jej się wydaje, że odczuwa. Ale i w takim przypadku konieczne jest wyobrażenie o odseparowanej, czystej i idealnej relacji, będącej wzorem.

W kwestii wielu innych wartości, łatwiej o ich niejednoznaczność albo ze względu na okoliczności, w których ujawniają się ich negatywne konsekwencje albo na wyraźne wchodzenie w konflikt z innymi. Łatwiej więc spotkać się z odrzuceniem takich wartości, jak bezpieczeństwo czy ryzyko, wiedza czy autentyczność, emocje czy racjonalność, kontrola czy spontaniczność, dbanie o siebie lub skupienie się na innych, entuzjazm lub wyciszenie, zaangażowanie lub zdystansowanie, tradycja lub zmiana. W rozumieniu wartości przedstawionym na początku mieszczą się również demokracja i liberalizm, a w dawnych czasach były nimi, powiedzmy, monarchia i Kościół. Te przykładowe pary nie oznaczają, że te wartości zawsze się ścierają. Czasami idą ręka w rękę, mogą się wspierać, ale również może dochodzić do momentów, w których trzeba wybierać między nimi. Dodatkowo, jedna wartość (tak samo rozumiana) w pewnych okolicznościach okazuje się przydatna, w innych przeszkadza czy wręcz szkodzi. To sprawia, że budowanie obrazu świata lub chociażby przedstawianie go jedynie w oparciu o kilka z nich wydaje się karkołomne, choć przecież jest dość powszechne.

Chętnie widzielibyśmy wszystkie ważne dla nas wartości – te, które postrzegamy jako pozytywne – by wcieliły się w życie, wspierały się, stworzyły harmonijną całość. Z tego powodu, jeżeli coś wydaje się nam niestosowne lub wręcz szkodliwe, mamy tendencję do obierania temu miana wartości. Staje się niejako kontrwartością, wartością wrogą, którą należy zwalczyć, a co najmniej przezwyciężyć. Nie ma tu znaczenia, czy powołują się na nie bezpośrednio ci, których działania nam się nie podobają, czy jest to wynik naszej interpretacji wydarzeń, odczytania sytuacji przez pryzmat naszego obrazu świata.

Poszukując spójności i pewności, często nie dostrzegamy albo niechętnie przyznajemy, że dochodzi do konfliktu wartości. By nie zachwiać naszych przeświadczeń, nie podkopać naszego systemu wartości, nie dopuścić do zburzenia opartego na nim obrazu rzeczywistości, chętnie przypisujemy złe intencje lub niewiedzę tym, których poglądy czy działania nam się nie podobają. Wpisujemy je w kategorie, przez które sami postrzegamy świat, tak, by był dla nas zrozumiały, jako tako uporządkowany, a na pewno niechaotyczny, niesprzeczny, do czego doprowadziłoby przyjmowanie wprost, bez reinterpretacji wszystkich poglądów i narracji niezgodnych z naszymi. W najlepszym razie powstałby dziwaczny patchwork. Nasz język potoczny i codzienny z trudem znosi przekazywanie bardziej skomplikowanych treści, a nasz rozum marnie radzi sobie ze sprzecznymi komunikatami. Trudno nam je zrozumieć, a jeszcze trudniej nam się odnaleźć w wyłaniającym się z nich obrazie rzeczywistości.

Nie dziwi więc, że chętnie zamykamy się w bańkach osób podobnie myślących. Nie wymaga to od nas ani nazbyt dużego wysiłku interpretacyjnego, ani komunikacyjnego. Jakieś zadowolenie nawet sprawia nam, gdy nielubiane przez nas środowiska potwierdzają nasze opinie o nich. Nie wprowadza to zamieszania w naszych głowach. Wszystko wydaje się wtedy jaśniejsze i prostsze.

Nie dziwi również bardziej chętne korzystanie z wolności indywidualnych niż z wolności politycznej, która nierozerwalnie związana jest z konfrontacją naszych przekonań, obrazu świata, zarówno istniejącego, jak i pożądanego, a także naszej hierarchii wartości z reprezentowanymi przez innych. Nie każdy musi czerpać przyjemność z przekonywania innych do swoich racji, czy to z poczucia misji czy obowiązku. Niezależnie od powodów, wyczuwa się w tym pewną buńczuczność.

Wyjątkowość Europy

Innym podejściem do radzenia sobie ze światem wartości są próby stworzenia zestawu tych kluczowych. Przybierają one niekiedy bardziej praktyczny charakter, jak w przypadku skatalogowania, rozszerzania oraz korygowania i dopasowywania do zmieniającej się kultury praw człowieka, czy też podejścia do określenia wartości europejskich w traktatach unijnych oraz w Karcie Praw Podstawowych. Do tego zadania podchodzono również bardziej filozoficznie. Habermas i Derrida w obliczu działań Stanów Zjednoczonych wobec Iraku w 2003 r. wystosowali manifest, w którym próbowali wyliczać składowe europejskiej tożsamości, jednak nie przez wszystkich i nie we wszystkich krajach europejskich ostatecznie podzielanych. Już sama mowa o tożsamości europejskiej wzbudzała dyskusje. Z jednej strony tożsamość wspólnotowa jest jedną z wartości. Z drugiej niektórzy reagują na nią alergicznie. W tym przypadku większe znaczenie miała jednak niechęć lub niewiara niektórych polityków do dzielenia jej z tożsamościami narodowymi. Po 20 latach jesteśmy w tym samym miejscu i nadzieje filozofów na stworzenie fundamentu europejskiej sfery publicznej właśnie w oparciu o wspólne wartości wciąż czekają na urzeczywistnienie.

Ciekawą próbę przedstawienia katalogu wartości europejskich podjął Marcin Król w eseju „Lepiej już było”. Uznając takie wartości jak wolność, równość, braterstwo, solidarność czy praworządność, dostrzegał, że mogą być one rozmaicie rozumiane w zależności od okoliczności. Są względne i stopniowalne. Najchętniej odwołujemy się do nich, gdy zaczyna ich brakować. Dodatkowo powoływanie się na nie i dostęp do nich – tak samo jak przypisywane im znaczenia – ma charakter „klasowy” czy „grupowy”. Poszukując wartości bezwzględnych, niestopniowalnych, nieprzynależnych do określonej warstwy społecznej czy narodu, mogących być jedynym fundamentem kultury zachodniej, polski historyk idei skierował uwagę na bezinteresowność, ciągłość i samokrytykę. Z tej perspektywy działania Habermasa i Derridy były interesowne, bo zanurzone bez reszty w teraźniejszość i doraźność, a więc społecznie zaangażowane, co przecież też jest wartością. Filozofowie, a w tym przypadku lepiej byłoby powiedzieć, eksperci – grupę, którą Król właśnie z powodu uwikłania w bieżącą sytuację wyłącza z grona myślicieli – chcieli wywierać wpływ na rzeczywistość tu i teraz. Wolność myślenia natomiast wymaga bezinteresowności, porzucenia nadziei, że zrodzone z ciekawości przeszłości i przyszłości rozważania wpłyną na bieżącą sytuację.

Druga z wyliczanych przez Króla wartości, ciągłość uświadomiona – zastępująca tę żywą, przekazywaną bezpośrednio z pokolenia na pokolenie – nabiera znaczenia w świecie, w którym przeszłość jest nieznana, nieznacząca, wobec której panuje obojętność. A przecież tylko dzięki niej możliwa jest zarówno krytyka przeszłości oraz teraźniejszości, jak i zmiana na przyszłość. Królowi nie chodzi oczywiście o ciągłość polityczną, lecz o duchową, w której mieści się zarówno bezinteresowność, jak i samokrytycyzm. Ten natomiast wymaga znajomości przeszłości oraz rozpoznania tego, co się nie podoba w teraźniejszości, co uważa się za szkodliwe. Jest więc rodzajem troski osób zarówno o świat indywidualny, jak i społeczny. Jednocześnie podchodząc do samokrytyki krytycznie, po pierwsze nabieramy przekonania, że nasze interpretacje nie muszą być właściwe i na pewno nie są jedynymi możliwymi, nawet jeśli chętnie tak byśmy na nie patrzyli. Po drugie, zapala się lampka, że nadmiar samokrytyki czy też zbytnie jej uproszczenie może być również źródłem kłopotów.

Te trzy wartości europejskie – bezinteresowność, ciągłość, samokrytyka – są jednak konieczne, by nie popaść w grożące szaleństwa. A jeśli już dojdzie do tego ze względu na spuszczenie z oczu tych drogowskazów przez społeczeństwo, w każdym momencie mogą się one ponownie pojawić. Dopiero ich ostateczny zanik oznaczałby koniec kultury europejskiej. Są one jej kluczowym wyznacznikiem, a do tego papierkiem lakmusowym jej aktualnej kondycji. Świadczą o jej wyjątkowości na tle innych kultur. Mistrz Marcina Króla, Leszek Kołakowski silnie podkreślał odmienność Europy w związku z jej zdolnością do kwestionowania samej siebie, umiejętności spoglądania na siebie jakby oczami innych, prowadzącej do odmowy przyjęcia tożsamości zakończonej, utrzymywania się w stanie ciągłej niepewności i niepokoju. W tym polski filozof upatrywał siłę i wyższość europejskiej kultury, jednocześnie niepozbawionej sprzeczności i niekonsekwencji. 

Oto kilka z nich, o których wspominał Kołakowski. Z jednej strony w Europie głosimy fundamentalną równość kultur, powstrzymujemy się od sądów oceniających i traktujemy to jako coś uniwersalnego. Z drugiej, z tych powodów za równe uznajemy kultury nietolerancyjne, roszczące sobie prawo do wyłącznej racji, a więc afirmujemy coś, co z dumą sami przezwyciężyliśmy. Również niespójne jest spojrzenie na własną kulturę z zewnątrz. Nie sposób w pełni osiągnąć pozycji zewnętrznego obserwatora, zawieszającego swoje oceny. Owo zawieszenie, wpływające na jakość zrozumienia innego oraz samopoznania, jest wykwitem kultury europejskiej. Tym samym taka postawa nie jest neutralna, pozbawiona założeń normatywnych. Co więcej, uniwersalizm kulturowy, żeby nie popaść w to, co uznaje za barbarzyńskie, musi zachować granicę między uniwersalnością pewnych wartości, a tym, co właśnie z ich perspektywy jest barbarzyństwem. Przypomina to paradoks sceptyka, który, żeby był do bólu konsekwentny, musiałby tylko milczeć, nie mogąc tym samym nauczać również zasad sceptycyzmu. Kołakowski obwieszcza więc, że głosi sceptycyzm niekonsekwentny i uniwersalizm niekonsekwentny.

Niekonsekwencja i inne zjawiska paradoksalne

Niekonsekwencja, której pochwałę głosił filozof w innym miejscu, rodzi kolejne kłopoty. Kiedy powinna być praktykowana? Czym się kierować, decydując się na taki krok? Bycie niekonsekwentnym czy niekonsekwentną dotyczy relacji między zachowaniem i myśleniem, a także w ramach samego myślenia między zasadami ogólnymi a ich zastosowaniem. Ta cecha nie zawsze też jest uświadomiona. Częściej jest raczej praktykowana. „Niekonsekwencja jest po prostu utajoną świadomością sprzeczności świat” – oznajmiał Kołakowski. To „rezerwa niepewności”, „poczucie możliwości własnego błędu” lub przynajmniej możliwości posiadania racji przez przeciwnika. Niekonsekwencję praktykują ci wszyscy, którzy nawet jej znaczenia sobie nie uświadamiają, może nawet ją potępiają, nie tylko deklaratywnie, ale zwłaszcza wychwalając konsekwencję. Nie chodzi w niej o cyniczne sprzeniewierzanie się swoim zasadom, tak, by osiągnąć swój cel, zręczne manewrowanie, manipulowanie i wybieranie tych wartości, które akurat są najbardziej użyteczne. Bo niekonsekwencja wynika i dotyczy obszaru złożonego z elementów antagonistycznych, a lepiej byłoby powiedzieć: agonistycznych, obfitujących w sprzeczności działań, postaw, poglądów i deklaracji ludzi. 

Wydawać by się mogło, że przynajmniej w myśleniu logicznym można mieć nadzieję na uniknięcie sprzeczności. I jest tak do pewnego stopnia. Tylko, gdy mowa o zamkniętych i skończonych systemach wyobrażonych. Nawet w przypadku najbardziej logicznej dziedziny, jaką jest arytmetyka wykazano, że nie da się udowodnić, iż jest ona zupełna, a jeśli jest zupełna, to jest sprzeczna. Gdy jednak dochodzi do spraw życia społecznego, oczywiście możemy zachwycać się logicznością argumentacji, kierującą się jedną czy nawet kilkoma wartościami uznanymi za najważniejsze, jednak wymaga to usunięcia z pola myślenia lub nawet wyzbycia się innych, zwłaszcza tych stojących w sprzeczności. Do tego wiele wartości ma problem z samymi sobą. Podążanie za nimi prowadzi do paradoksów i musi być nie w pełni konsekwentne. To przypadek sceptycyzmu, tolerancji, wolności, pluralizmu czy samej niekonsekwencji.

Czy można być konsekwentnie niekonsekwentnym? Czy jednak praktykując niekonsekwencję, trzeba niekiedy trzymać się pewnych wartości z konsekwencją godną lepszej sprawy? W którym przypadku jesteśmy zupełnie niekonsekwentni? Kołakowski powiada, że istnieją sytuacje, w których stosunek moralny musi pozostać jednoznaczny bez względu na okoliczności. Nie ma w nich miejsca na kalkulacje czy myślenie taktyczne, w których dochodzą do głosu również inne, może nawet sprzeczne wartości. Niekonsekwencja konsekwentna, wyłączając niekonsekwencję z zasady niekonsekwencji, nie jest więc konsekwentną niekonsekwencją. Tą dopiero jest niekonsekwencja niekonsekwentna, zachowująca konsekwencję również jako wartość. Już samo to zagmatwanie sprawia, że trudno głosić niekonsekwencję, a jeszcze trudniej do niej się przyznawać. 

W życiu społecznym wyżej stawiana jest konsekwencja. Przez wielu jest wychwalana. Domagają się oni kierowania się nią w działaniu. Wytyka się jej nieprzestrzeganie. Spada na człowieka odium, jeśli się jej sprzeniewierza. A jednocześnie, jak zauważa Kołakowski, to właśnie niekonsekwencja zapobiega rzeziom, których w historii dokonano i do których niechybnie by doszło przy kierowaniu się określonymi wartościami uznawanymi za jedynie słuszne. Dlaczego osoby święcie przekonane o swojej racji i wyższości moralnej miałyby dobrowolnie kierować się zasadą tolerancji? Tym samym, dlaczego miałyby uznawać, że również to, co uważają za złe, ma wartość społeczną i przyzwalać na głoszenie, a nawet praktykowanie tego? Z jakiego powodu miałyby rezygnować ze środków prowadzących do, ich zdaniem, słusznego celu? Z tych powodów w historii niekonsekwencja była substytutem tolerancji. Nie inaczej jest dziś.

Tolerancja czy neutralność

Tolerancja jako wartość, według której się postępuje, jest trudna w realizacji. Nie można jej mylić z obojętnością. Nie skrywa się za stwierdzeniem „każdy niech robi co chce”. Nie jest również neutralnością wobec różnych koncepcji dobra czy dobrego życia. To również nie akceptacja czy choćby uznanie czegoś po prostu odmiennego od moich preferencji, a zwłaszcza od moich wartości. Żeby być tolerancyjnym, trzeba akceptować to, co uznaje się za złe, szkodliwe, fałszywe czy błędne. Tolerancja nie może też wynikać z prostej kalkulacji, że nie jestem w stanie pewnych postaw czy poglądów wyeliminować z powodu ich siły w społeczeństwie, np. ze względu na liczbę ludzi podzielających niemiłe mi wartości, przywiązanych do nich, zakorzenionych w nich. Nie jest więc formą pogodzenia się z przykrą rzeczywistością. I odwrotnie, nie jest nią również kierowanie się względami pragmatycznymi, dostrzeganiem w tym korzyści płynących z kierowania się jej nakazem, np. uznanie, że konfrontacja z niezgodnymi i, w przeświadczeniu danej osoby, zgubnymi poglądami może być pożyteczna, czy to dla danej osoby, pozwalając jej się rozwijać emocjonalnie czy też w dochodzeniu w procesie grupowym do lepszych rozwiązań. Jeśli tymi przeświadczeniami się kierujemy, nie praktykujemy tolerancji. Kierowanie się wartościami, choć może przynosić różne profity, stanowić o dobrym życiu, a czasami nawet namiastkę innych, co pokazuje przypadek niekonsekwencji, jest jednak postępowaniem dla nich samych.

Już w latach 90. John Gray w swoim postliberalnym spojrzeniu na tolerancję zauważył, że od kilku dekad jest ona niemodna. Zakłada bowiem dokonywanie ocen moralnych. W świecie wysławiającym i stawiającym na neutralność jako zasadę współżycia społecznego jest to czynność podejrzana. W neutralnym podejściu wartości i koncepcje dobrego życia, zwłaszcza w społeczeństwie wielokulturowym, powinny być przezroczyste, nie powinno zwracać się na nie uwagi. To obowiązek, zwłaszcza instytucji państwa, rządzących, ale także nakaz postępowania w sferze publicznej. Nie można ani dyskryminować, ani faworyzować żadnej formy życia opartej na określonej koncepcji dobra. Tylko tu pojawia się kłopot, ponieważ nie ma jednomyślności odnośnie do tego, co koncepcje dobra zakładają lub powinny obejmować. To, co dla jednych jest kwestią moralną, dla innych mieści się w kategorii preferencji, nie mającej nic wspólnego z dobrym lub złym życiem. Są również tacy, którzy łączą tę samą sprawę z silną tożsamością, domagającą się uznania i gwarancji prawnych, co kłóci się z podejściem tych, którzy chcieliby, żeby przez ten pryzmat nie być postrzeganym. 

Tożsamość płciowa, spory wokół niej, również w obrębie rzeczników osób nieheteronormatywnych, są tego rozdarcia doskonałym przykładem. Czy nasza seksualność i to, co się z nią wiąże, jest lub powinna być przedmiotem oceny moralnej, niezależnie czy afirmatywnej, krytycznej czy jawnie negatywnej? A może to kwestia wyłącznie preferencji nie mieszczących się w wymiarze etycznym, powiedzmy jak kolor włosów czy posiadanie zarostu albo ulubiona potrawa? Można również spoglądać na nią z perspektywy silnej tożsamości. Wtedy nabiera znaczenia również styl życia, stając się punktem odniesienia, a nawet ocen moralnych. Przebija się wówczas w tożsamościowej literaturze, filmografii, teatrze i innych formach wyrazu. 

Kwestią budzącą duże emocje jest możliwość i sposób manifestowania swojej seksualności. Kultura katolicka jest świetnym przykładem, ponieważ chętnie odmawia ona takiej możliwości osobom nieheteronormatywnym, głosi do tego powściągliwość w przypadku heteronormatywnym, a jednocześnie z nabożnością i wielką pompą obnosi się z tym poprzez rytuał małżeństwa. W Kościele i po wyjściu z niego ogłasza się urbi et orbi, że ma się od teraz nie tylko bezgrzeszną możliwość, ale obowiązek współżycia, w przeciwnym razie związek małżeński może zostać unieważniony. Tu ujawnia się też podejście do seksualności promowane w nauce Kościoła katolickiego, które wyklucza czerpania z niej przyjemności dla niej samej.

Chcąc wyjść poza spory i rozstrzygnięcia, niektórzy opowiadają się za ogólną rezygnacją z postrzegania ludzi w kategoriach płci i ich seksualności. Rozwiązaniem miałaby być więc przynajmniej epistemologiczna i aksjologiczna aseksualność, stająca się tym samym kolejnym stanowiskiem w sprawie. Neutralność nie rezygnuje z kategorii płci i różnorodności seksualnej, jednak opowiada się za zarzuceniem osądu moralnego. Można nazywać, ale już nie oceniać, a na pewno nie wyrażać tych ocen. Mieć jakby stosunek obojętny. Chcąc być konsekwentnym, oznacza to również brak możliwości wspierania, doceniania czy dowartościowywania osób nieheteronormatywnych. W konkretnych warunkach kulturowych dla grup mniejszościowych lub zmarginalizowanych oznacza to bardzo powolną zmianę swojego statusu. Wyjściem z tej pułapki neutralności zawsze jest podejmowanie działania nie ze względu na określoną cechę, lecz jako zadośćuczynienie za doznane krzywdy ze strony społeczeństwa, wynikające z dotychczasowego sprzeniewierzania się zasadom neutralnej sprawiedliwości. Temu służyć mogą konkretne zapisy prawne lub akcje społeczne czy działania osób publicznych.

Innym rozwiązaniem może być neutralność pozytywna, tzn. dowartościowywanie zarówno nieheteronormatywności, jak i heteronormatywności jako pozytywnych wzorców, korzystnych dla konkretnych osób, a tym samym i społeczeństwa. Ale tu już być może wchodzimy w oceny moralne, od których neutralność w czystej postaci chciałaby uciec. Czy jednak nie wspominaliśmy o wartości, jaką jest niekonsekwencja?

Nie tylko różnimy się w ocenie moralnej, ale także w zakładaniu, co jest jej przedmiotem. W oparciu o to kształtują się odmienne polityki. W liberalnych społeczeństwach dużą popularnością cieszy się właśnie polityka neutralności. Choć chciałaby być rozstrzygająca w sprawach wartości, sama jest jedynie jednym ze stanowisk, rywalizującym m.in. z polityką tolerancji. Chcąc zdystansować się od ocen moralnych i nie dopuścić do konfliktów powstających na tym tle, sama staje się przedmiotem sporu wartości. Jakich pozorów by nie przybierała lub jak by tego nie starano się ukrywać, neutralność jest ostatecznie stanowiskiem moralnym. Z racji swojej ambicji ustanowienia jej jako naczelnej zasady instytucji państwa i sfery publicznej, trudno bowiem uznać ją wyłącznie za preferencję. Może być przyjęta tylko, gdy zostanie uznana przez społeczeństwo za koncepcję dobra, którą należy się kierować, a co najmniej ją uznawać i szanować. 

Zimne i ciepłe wspólnoty

Polityka neutralności może przybierać formę chłodnego i nienamiętnego patriotyzmu konstytucyjnego, o który apelował Habermas, opartego na poszanowaniu zasad liberalnego i neutralnego prawa społeczeństwa pluralistycznego. Z kolei Stephen Macedo, pisząc o cnotach liberalnych, domagał się głębszego zinternalizowania zasad liberalnego współżycia wykraczających poza całkowitą neutralność oraz zimne i mechaniczne uznanie reguł gry. Zrazu mająca być uzasadnieniem neutralności teoria sprawiedliwości jako bezstronności Rawlsa, jak przyznał po czasie jej autor, ma jednak charakter polityczny i wymaga częściowego konsensusu, a więc z pewnością nie jest neutralna. Habermas zwrócił uwagę, że opiera się ona na „racjonalnej rekonstrukcji utrwalonych, a więc zastanych w praktykach i tradycjach społeczeństwa demokratycznego intuicjach”. Ostatecznie, również w przypadku naruszenia neutralności dochodzi do oceniania lub nawet usuwania innych koncepcji dobra. Tym samym staje się zaprzeczeniem swojej zasady. Czy jest możliwa neutralna neutralność, a więc konsekwentna neutralność? A może, by mogła zaistnieć, musi być ona niekonsekwentna i nietolerancyjna wobec innych zasad ustanawiających porządek społeczny, takich jak choćby tolerancja?

Tolerancja jest również obarczona wewnętrznymi kłopotami. Do znudzenia jest przywoływane zagadnienie czy można lub należy tolerować poglądy nietolerancyjne. W praktyce społecznej wiąże się to również z niekonsekwencją. Widzimy, że łatwiej przychodzi tolerować nietolerancyjne poglądy, gdy wynikają one z przekonań religijnych lub gdy z taktycznego powodu osoby lub grupa je wyznająca sprzyja realizacji naszego celu. Również wtedy, gdy szkodliwe wartości głosi nieznacząca siła społeczna, jednak gdy nabiera muskułów, to się zmienia. Tu pojawia się kolejny kłopot. Nie ma jasności, jak postępować z osobami nietolerancyjnymi. Czy karać je prawnie, a może jedynie nakładać miękkie formy społecznej infamii? Czy na żadnej płaszczyźnie i za żadne skarby z nimi nie utrzymywać kontaktu? Czy lepszym rozwiązaniem jest ich wykluczenie i napiętnowanie czy jednak prowadzenie rozmowy, pokazywanie błędów i przekonywanie? W reakcjach i działaniach na ogół widać niekonsekwencję, a ci, którzy postępują konsekwentnie, niezależnie którą ścieżkę wybierają, są krytykowani. 

Pluralizm ponad wszystko?

Konsekwentna tolerancja jest trudna. Niekonsekwencja jako jej substytut przychodzi łatwiej. Nie trzeba posiadać silnego i niesprzecznego zestawu wartości. Uznaje się, choćby na poziomie nieuświadomionym, że wartości w konkretnych sytuacjach wchodzą ze sobą w konflikt. Nie sposób też odmówić każdej z nich doniosłości czy choćby znaczenia. To właśnie pluralizm wartości w najczystszej postaci. Nie tylko ten występujący między różnymi koncepcjami dobrego życia. Nie tylko na poziomie społecznym czy grupowym. Nie tylko odnoszący się do różnic między ludźmi. Jest też doświadczeniem każdej osoby rozumnej, zdolnej do wyobrażenia sobie czystych, idealnych i odseparowanych sytuacji, pozwalających oceniać działania czy wypowiedzi oraz postępować według tak rozumianych wartości. 

To wyizolowanie czystych form staje się kłopotem w rzeczywistych warunkach, zmuszającym nas do praktykowania pluralizmu społecznego, niekonsekwencji czy tolerancji. Czynniki wpływające na konkretne sytuacje czy działanie sprawiają, że często trudno jednoznacznie je osądzić. To właśnie sprawia, że dochodzi do wewnętrznego starcia wartości. Dochodzi do mniej lub bardziej uświadomionej decyzji moralnej. Niewiedza, ignorancja odnośnie do całościowego oglądu i czynników mających znaczenie lub świadome ich pominięcie z pewnością ułatwia osąd. Ze względu na konfliktowy charakter wartości nie oznacza to jednak, że pozbycie się wszelkich ograniczeń naszego umysłu bądź złej woli doprowadzi nas do harmonijnego świata. Zresztą, zmierzanie do z góry określonego celu pomaga w ocenie, choć może to z kolei prowadzić do niekonsekwentnego kierowania się określonymi wartościami, gdy stają one na przeszkodzie na obranej przez nas drodze.

Pluralizm jest więc z jednej strony opisem rzeczywistości społecznej. Z drugiej stanowi również wartość. Jego doniosłość widać dopiero w sytuacji, gdy spojrzymy na wartość jemu przeciwną, a więc jednolitość, monizm, podzielanie przez wszystkich członków wspólnoty tych samych wartości, tej samej ich hierarchii oraz ocenianie zdarzeń przez ten pryzmat. Podobnie więc jak neutralność czy tolerancja, pluralizm rości sobie pretensje do bycia wartością wyższego rzędu. Chce regulować inne, obejmujące i mieszczące się w nim wartości. W tym przypadku również pojawia się trudność. Wiąże się z tym, że mieści w sobie wartość przeciwną, czyli właśnie monizm lub choćby jakiś jego zalążek.

Tendencje do prób ujednolicania myślenia lub przynajmniej uznanie, że pewna doza zgodności jest niezbędna, nie są obce żadnej kulturze, żadnej grupie. Nawet najbardziej pluralistyczne społeczeństwa, widzące w tym swoją siłę, szukają przestrzeni wspólnej i zasad umożliwiających pokojowe współżycie. Widać to u Habermasa, Macedo czy Rawlsa. Dla jednych może to być chłodna akceptacja procedur i minimum wspólnej egzystencji, dla innych zżycie się i internalizacja postaw i cnót wykraczających poza wchodzące w skład większej wspólnoty wspólnot i uznanie ich za część koncepcji dobrego życia, nawet jeśli sprzecznego z dotychczasową lub wyznawaną czy proponowaną przez jej części składowe. 

Pluralizm zakłada przynajmniej odmienność własnego uzasadnienia, jeśli nie wyraźne opowiadanie się za nim, to faktycznym kierowaniem się tą wartością. Różne mogą być powody wyboru pluralizmu lub zgody na współżycie w oparciu o jego zasadę. I wreszcie pytanie, które musi paść w toku tych rozważań, czy może zaistnieć pluralizm konsekwentny, uznający wszelkie wartości i koncepcje dobrego życia, również takie zmierzające do jego unieważnienia? Czy, a jeśli tak, to kiedy powinien zacząć się bronić, zapobiegać lub zwalczać? Można patrzeć na to jako na niekonsekwentne stosowanie zasady pluralizmu. Można również widzieć w tym konsekwencję w ich stosowaniu, jeśli przyjąć, że wymaga on pewnego minimum niezbędnego do jego stosowania. Z pewnością w pluralistycznym świecie oba uzasadnienia mogą być akceptowane.

Poza gniewem i zemstą

W pluralistycznej rzeczywistości, nie tylko tej społecznej, ale również wewnętrznej człowieka, musi dochodzić do rozmaitych reakcji emocjonalnych. Wartości wiążą się z emocjami. Nie tylko uczucia odgrywają więc rolę w roszczeniu wypowiedzi normatywnej do ważności, na przykład, gdy mowa o poczuciu sprawiedliwości. Uczucia są lub obok rozumu mogą być – w zależności od tradycji myślenia lub indywidualnych cech, preferencji czy skłonności, co mieści się w pluralistycznym oglądzie świata – drogowskazem w określaniu tego, co pozytywne lub negatywne. 

Emocje natomiast potrzebują wartości. One dopiero mogą ukierunkować tę zrodzoną wewnętrzną energię, nadać im wymiar moralny i etyczny. Pokazuje to na przykładzie gniewu i złości Martha Nussbaum. Zemsta, rewanż czy kara lub nadzieja na powracającą karmę czy inne przywrócenie kosmicznej równowagi są traktowane jako uczynienie zadość sprawiedliwości. Amerykańska etyczka zauważa jednak, że jest to bardzo problematyczne, a ostatecznie etycznie niewłaściwe, bo normatywnie uzasadnione cierpienie sprawcy nie przywróci lub nie poprawi obecnej sytuacji. Jedynie w przypadku spoglądania na krzywdę jako utratę statusu po doprowadzeniu do jego obniżenia u sprawcy można by uznać, że sprawiedliwość złoczyńcę dopadła, jednak wtedy nie skupiamy się na samym czynie i jego normatywnym charakterze. Nussbaum zauważa, że takie podejście jest niespójne lub wywodzi się z wartości, których sami nie uznajemy. Osoba poszkodowana lub uważająca się za poszkodowaną skupia się na sobie i swojej wygranej oraz upokorzeniu sprawcy, co nie jest zbyt chlubne. Z tych powodów filozofka przedstawia trzecie rozwiązanie. Dopuszcza ono co prawda ukaranie winowajcy, ale postrzegane nie jako odwet czy zadośćuczynienie, ale jako odstraszenie od dokonywania podobnych czynów w przyszłości.

Gniew – powszechny i codzienny, indywidualny i zbiorowy, domagający się zapłaty lub skoncentrowany na statusie – wymaga wysiłku, by móc przekształcić się w coś moralnego. By przyczyniać się do realizacji innej wartości niż sprawiedliwa zapłata czy też zmiana lub rewolucja społeczna, opartych na gniewie. 

Może natomiast stać się sygnałem, że coś jest nie tak, lub być motorem napędzającym do działania czy też środkiem odstraszającym. Gorzej, gdy staje się źródłem odpowiedzi. Przemiana, o której mówi Nussbaum, przypomina tę, której dokonały Erynie – gniewne boginie – stając się Eumenidami, czyli Łaskawymi. Amerykańska filozofka przywołuje przykłady działań trzech liderów ruchów nieopartych na gniewie: Ghandiego, Martina Luther Kinga oraz Nelsona Mandelę. Ponieważ każdy z nich miał inny stosunek do przemocy – pierwszy odrzucał ją w całości, drugi dopuszczał w obronie, dla trzeciego mogła być elementem strategii – nie określa ich ruchami non violence, a właśnie non anger. Najistotniejsze w nich nie było skupianie się na przeszłości, dążenie do przywrócenia czegokolwiek lub doprowadzenia do odwetu, lecz orientacja na przyszłość. Zbudowania społeczeństwa w oparciu o nowe zasady.

Ani subiektywne, ani obiektywne

Jak zauważył Isaiah Berlin, Hume wykazał z całą stanowczością, że do sfery wartości, a więc i sfery politycznej nie stosują się kryteria subiektywności ani obiektywności. W jednym i drugim przypadku dawałoby to pewną nadzieję na rozwikłanie trwającej od początków wspólnot politycznych trudności. Tymczasem wartości, na których się one opierają, nie mogą być ostateczną, a zwłaszcza niepodważalną miarą rozstrzygnięć sporów, dyskusji czy decyzji. Po pierwsze, ponieważ same przecież są przedmiotem konfliktów. Po drugie, ponieważ stoją ze sobą w sprzeczności. Są jednocześnie kluczowe w ocenie czynów i myśli. Jak więc do nich podchodzić? Jak na nie patrzeć? Nie można się przecież bez nich obejść. Nawet, wydawać by się mogło, najbardziej chłodna i bezwzględna analiza nie jest nich pozbawiona. Opiera się na aksjologicznych założeniach. Również używane kluczowe słowa nie są neutralne, lecz niosą za sobą przesłanie wartościujące, choć mogą być one odbierane niezgodnie z intencją mówiącego czy piszącego. 

Przed całkowitą arbitralnością czy nawet przypadkowością oparcia się na tej lub innej wartości uchronić może potraktowanie ich nie jako odpowiedzi, lecz asumptu do rozważań nad daną kwestią. Dla wielu osób, zwłaszcza nie przepadających za podróżami intelektualnymi, może wydać to się zbędne lub kompletnie niepotrzebne. Inni mogą widzieć w tym tylko dodatkową trudność, w już przecież i tak skomplikowanym, a nawet popapranym świecie. Dla niektórych będzie to natomiast tylko wichrzenie albo wręcz przeciwnie, hamowanie zmian czy rozbijanie rewolucji społecznej. Jakby nie było, ten wyjątkowy świat wartości daje o sobie znać. Niezależnie jak bardzo się zmieniał na przestrzeni wieków, jak odwracały się proporcje, nie znikały problemy z nim związane. Z jednej strony wciąż jeszcze mamy do czynienia z dokładnie tymi samymi kłopotami, z którymi walczyli nasi prapradziadowie i praprababki i którzy odnieśli wyraźne zwycięstwo, ale jak widać, nie stuprocentowe. Z drugiej, te same wartości, o które dawniej walczono, znajdują nowych adresatów.

Właśnie to pogmatwanie wymaga od nas autokrytycyzmu, tak, by odpowiedzialnie korzystać z dóbr wspólnych, jakimi są wartości. Te nigdy nie są tylko nasze, nawet jeśli tak są przez nas odbierane czy odczuwane. Są nie tylko dziedzictwem kultury, ale, jak zaznaczyłem na początku, są wynikiem relacji międzyludzkich, stosunku do innych. Bez tego nie moglibyśmy o nich pomyśleć ani tym bardziej się do nich odnieść czy ustosunkować. A już na pewno nie wcielić ich w życie, zweryfikować nasze przeświadczenie o nich, skonfrontować z okolicznościami, innymi wartościami, działaniami osób kierujących się w danym momencie takim, a nie innym spojrzeniem czy odczuciem, wybierających mniej lub bardziej świadomie daną wartość. Myśląc o nich, uwzględniamy innego, na tyle na ile potrafimy i na ile to możliwe. Ten szczególny rodzaj refleksji, niespełniający kryteriów ani czystej subiektywności, ani czystej obiektywności, jest materią myślenia politycznego. Oprócz poruszanych tu zagadnień pluralizmu, tolerancji, neutralności, niekonsekwencji, autokrytycyzmu, ciągłości, bezinteresowności jest jeszcze doniosła kwestia wolności. Jest ona na tyle obszerna i złożona, że wymaga jednak oddzielnego omówienia.

Nowa polityka, czy ruch w inną stronę – z Hanną Gill-Piątek rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Kiedy odchodziłaś z Ruchu Polska 2050 w swoim oświadczeniu napisałaś: „To nie jest moja droga”. Z jednej strony zdecydowałaś się na niezależność. Niezależność, która w polskim Sejmie, w polskiej polityce, nie jest łatwa. Jednocześnie w tle swojego oświadczenia piszesz o wartościach. To wyznacza mi dwie drogi, o które chcę cię zapytać.   

Hanna Gill-Piątek: Na swojej ulotce wyborczej – bo bardzo lubię sięgać do tego, co obiecałam swoim wyborcom i staram się to kontynuować – miałam pięć punktów. Pierwszy z nich brzmiał: „Prawo kobiet do pełni praw”. Prawa kobiet to oczywiście wartości raczej nie z agendy konserwatywnej, a Polska 2050, którą budowałam przez dwa i pół roku, nagle zaczęła skręcać w prawo, przytulając się do PSL-u i łącząc się w blok ludowo-konserwatywny. Dopóki byliśmy partią otwartą i budowaliśmy szerokie centrum, dobrze się tam czułam. Miałam wrażenie, że kiedy przechodziłam do Polski 2050, większość potencjalnych wyborców, to byli wyborcy progresywni. Tak też głosowało nasze koło, które powstało w Sejmie. W czerwcu zeszłego roku sześciu na ośmiu z naszych posłów chciało prac nad projektem liberalizacji prawa aborcyjnego. Pamiętam, jak w tym głosowaniu zachował się PSL. Ani jednego głosu broniącego ustawy. To jest chyba najmocniejszy przykład tego, że nowa agenda Polski 2050 jest dla mnie nie do pogodzenia z moim sumieniem. Nie można mówić, że się buduje szerokie centrum, a jednocześnie przyklejać się do osób, które mają agendę skrajnie konserwatywną. Również dla kolegów z PSL-u byłam, zdaje się, obciążeniem. Mam wrażenie, że oni odetchnęli z ulgą. „Baba z wozu, koniom lżej” – powiedział poseł Sawicki. Jestem mu wdzięczna za szczerość, nie gniewam się na niego absolutnie. Teraz już mają lekko i widać, jak „z kopyta kulig rwie” – cytując Skaldów.

Hanna Gill-Piątek

Druga rzecz to nowa polityka. W tej chwili, po mariażu Polski 2050 z PSL-em, po stronie opozycji demokratycznej nie ma już żadnego ugrupowania, które by tą nową politykę reprezentowało. Uważałam, że moją rolą, przynajmniej przez te pierwsze 15 lat, od kiedy pojawiłam się w życiu publicznym, jest wzmacnianie nowych osób, które chcą coś zmienić. Ta dobrowolna pańszczyzna oczywiście kiedyś się skończy, ale dotąd idąc po stronie Zielonych, Wiosny (bo nigdy nie złożyłam deklaracji do partii powstającej na bazie SLD) czy PL 2050, pracowałam tylko po stronie nowej polityki. Mam jednak poważne wątpliwości, czy po ufundowaniu bloku ludowo-konserwatywnego z PSL wyborcy szukający nowej oferty się w tym odnajdą. Niby nowa polityka, ale już im. Wincentego Witosa. Kiedy ugrupowanie, które ma ponad stuletnią tradycję, dziesiątki tysięcy działaczy w terenie i jest, delikatnie mówiąc, synonimem doświadczenia w polityce, żeby nie powiedzieć ostrzej, skleja się z nową polityką, to zostaje sama stara. Oczywiście nie mam nic przeciwko starej polityce, tylko uważam, że ona potrzebuje dopływu świeżej krwi, wzmacniania przez osoby, które nie wychowały się w partyjnych młodzieżówkach, tylko miały jeszcze inną drogę życiową.

Mają inną drogę życiową, inny punkt wejścia do polityki, przez to też są zupełnie inaczej otwarte i nie są od początku wtłoczone w takie polityczne koła. I dlatego chcę cię zapytać przede wszystkim o tą nową politykę. To jej budowanie Ruch Polska 2050 zapowiadał od początku. Nową politykę, czyli… co? Czy chodziło tylko o to aby zapraszać do tej polityki nowych ludzi czy raczej o to, by w tej polityce tworzyć nową jakość?

To i to. Obie rzeczy były zamiarem zarówno tego, jak i poprzednich nowych projektów. Widziałam szczerą chęć zmiany w Wiośnie Roberta Biedronia, skąd do Sejmu weszło sporo fajnych nowych osób, myślę że z korzyścią dla polityki. To są osoby aktywne, robiące dobrą robotę, nawet z tylnych ław sejmowych. Weszły do polityki trochę tylnymi drzwiami i bardzo dobrze się sprawdzają. W Polsce 2050 też chodziło o nowych ludzi, ale także o nowe wartości. Chcę powiedzieć o pewnym niuansie, bo pierwszy raz miałam pełne doświadczenie spojrzenia, jak się w Polsce buduje partię polityczną. Do Szymona w czasie kampanii prezydenckiej przyszło bardzo dużo świetnych ludzi. Oni byli jednym z powodów, dla których znalazłam się w tym projekcie. Takich autentycznych społeczników, liderek, liderów lokalnych albo ludzi, którzy po prostu chcieli pomóc. Z nich się lepiło się najpierw stowarzyszenie, później partia. Niektórzy podjęli decyzję, że zostają przy działalności społecznej, inni – choć z początku nieufnie – zaczęli nabierać odwagi, aby czynnie wejść do polityki. Ale im lepsze były sondaże, tym więcej na ten pokład próbowało załapać się pasażerów na gapę. Szybko stało się dla mnie jasne, że pod widoczną dużą polityką jest coś w rodzaju limbo, czyściec pełen nie-do-polityków, czyli wszystkich, którzy albo wypadli z salonów i sejmowych korytarzy, albo tak bardzo chcieli na nie wejść, że byli gotowi na wszystko. Tam pływa mnóstwo drobnych cwaniaczków z odłożoną zawczasu kasą, bo wiedzą, że nowe projekty polityczne bez subwencji rozpaczliwie potrzebują funduszy. Za nie próbują kupować sobie miejsca na listach. Poseł Mejza jest dobrym przykładem tego, co się w tej warstwie czai. Zresztą zanim dał się poznać szerzej, kiedyś mieliśmy zewnętrzną rekomendację, że taki interesujący jest ten pan Mejza, młody, zdolny, no petarda. Na szczęście była też lawina głosów: „Uważajcie na niego” i to ze wszystkich ugrupowań, jakie znam w lubuskim. W Polsce 2050 staraliśmy się wytworzyć wielopoziomowe sitko, żeby odsiać takie przypadki. To się nie zawsze w pełni udawało. Czasem pod wpływem konfliktów w regionach osoby, które miały czyste serce i przychodziły z nieznajomością realiów polityki, zostawały przez tych bardziej doświadczonych zrzucone z pokładu albo wygryzione na zakręcie. Cechą immanentną polityki jest niestety to, że wyciąga z ludzi i promuje najgorsze cechy osobowości. Jak nie upilnujesz, to błyskawicznie wyrosną ci w partii, jak baobaby w Małym Księciu, wszystkie cechy starej polityki: spółdzielnie, wycinki, wiszenie u ucha prezesa. Kilka razy byłam zaskoczona, jak można być zajętym mozolnym palisadowaniem swoich pozycji i pisaniem donosów na aktywniejszych kolegów. Na szczęście to były dość rzadkie przypadki. Głębokie doświadczenie, z jakim wyszłam z ostatnich lat to to, że nie zawsze ta „nowa polityka” jest bezinteresowną zmianą budowaną przez ludzi o gołębich intencjach, którzy przychodzą z rękami pełnymi dobroczynności. To też oczywiście jest bardzo ładna opowieść, ale generalnie raczej na potrzeby PR-u.

Wcześniej czy później okazuje się, że trzeba być albo lisem albo lwem. I odzywa nam się stary dobry Machiavelli. Ale kiedy mówisz o ludziach o czystym sercu, którzy przychodzą do polityki, to jest w jakimś sensie marzenie nie do spełnienia. Ja bym sobie bardzo życzyła obecności w polityce z jednej strony ekspertów, a z drugiej właśnie takich ludzi, którzy jeszcze widzą w niej wartość, ale też dostrzegają wartość w innych ludziach, znajdują pewnego rodzaju kodeksy. Możemy też myśleć o tych, co przychodzą polityki ze względu na wartości – chociażby tej najbardziej utylitarne, gdzie zaczyna się od przysłowiowego łatania dziury w drodze, ale dalej idzie dbałość o swój region, o interesy swoich wyborców etc. I dalej, o interesy swojego kraju. A tych jest niemało, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę konieczność przezwyciężenia kryzysu demokracji. I wtedy myślimy wielopoziomowo o wartościach, postrzeganych tak, jak robi to chociażby ethics of government. I wtedy mamy ludzi, którzy garną się do polityki nie tylko z powodów czysto oportunistycznych, ale żeby rzeczywiście coś zmienić. Może nie tyle uratować, ale przepchnąć tą maszynę na trochę inne tory niż te, którymi dzisiaj jedziemy.

Jeżeli pytasz o moje wartości, to najważniejszą zawsze była empatia. Chciałabym, żeby system, jakim jest państwo, skutecznie minimalizował cierpienie. To wbrew pozorom nie jest postulat dotyczący jakichś wykluczonych mniejszości. Bo choćby kobiet mamy połowę w społeczeństwie, seniorów prawie 1/3, dodaj do tego chorych bez szans na specjalistę, rodziny osób niesamodzielnych, samozatrudnionych na wiecznym samo-wyzysku, młodzież z epidemią depresji i samobójstw. Ta perspektywa ma swoje utylitarystyczne konsekwencje, żeby nie bujać w chmurach czekając na stan idealny, tylko działać tam, gdzie się da. O tym jest polityka, podczas gdy aktywizm jest o tym, że stoisz na ulicy i krzyczysz: „Nie chcemy tego, co się dzieje źle, nie chcemy tego zupełnie”. W polityce pracujesz kompromisem i po kawałku. Żmudnie, mozolnie, siedząc ósmą godzinę w nocy i składając poprawkę o tym, żeby nie licytować mieszkań z lokatorami w pandemii. Myślisz sobie: „Nie przejdzie”, a nagle staje się cud i poseł Cymański mówi: „To jest bardzo dobra lewicowa poprawka, namawiam kolegów, żeby ją poparli”. Zmianę starasz się robić małymi krokami dobrze wiedząc, że cały projekt jest nie do wprowadzenia od razu. Nie zrobisz wielkiej rewolucji, bo tak jest skonstruowany ten system. To jest właśnie ta trudność, którą mają aktywiści i społecznicy stający się politykami. Ja miałam ją również, że nie wszystko od razu, tylko to trzeba powoli, powoli, powoli. Podobało mi się to co Tusk, zapytany o prawa zwierząt, mówił w Siedlcach. To był moment, kiedy trochę odsłonił kulisy polityki i powiedział, że on jest jak najbardziej za tym, żeby polepszać dobrostan zwierząt i absolutnie tępić takie przypadki jak wleczenie psa za samochodem, ale jeżeli będziemy mówić o skrajnościach jak zakaz wędkowania, to będziemy mieć wszystkich przeciwko sobie i nic nie zmienimy. To był kawałek jego wystąpienia, który pokazywał młodym ludziom o empatycznych wartościach, często aktywistom pro-zwierzęcym, że zmianę trzeba wprowadzać w uporządkowany sposób, w miarę tego jak społeczeństwo to akceptuje i poszerzać pole tej akceptacji. Albo umiesz się z komunikatem wstrzelić w tzw. okno Overtona, albo wypadasz poza nie i jesteś w kosmosie; jesteś uznawany za kompletnego bajarza albo innego Janusza Kowalskiego. Wracając do empatii, to faktycznie tam jest mój core. Wolę też mieć kręgosłup, a nie gorset i stąd bliżej mi do postaw lewicowych niż konserwatywnych. Lewicowych w rozumieniu tradycji Modzelewskiego, Kuronia, „Krytyki Politycznej”; tych wspaniałych kobiet, które były wokół Zielonych – Kingi Dunin, Agnieszki Grzybek, Beaty Nowak, które wzmacniały we mnie postanowienie, żeby do polityki iść. Koniec końców namówił mnie Józek Pinior, ale to już na inną opowieść.

We wspomnianym już oświadczeniu napisałaś też, że będziesz głosować zgodnie z tym co obiecałaś swoim wyborcom i zgodnie ze swoim sumieniem. Dla mnie to był taki ważny moment pewnej odpowiedzialności za dane słowo. Ta musi się w końcu w naszej polityce wydarzać. I wtedy przychodzi mi do głowy ten skręt w prawo, na który chyba Polska 2050 się ze swoimi sympatykami nie umawiała. Umawiała się na progresywność, na pewne otwarcie, widoczne choćby w postawach osób, które związały się z tym ruchem. Mamy tam choćby działaczy ruchów LGBT+ i trudno mi wierzyć, że oni umawiali się na konserwatyzm. A tutaj, kiedy skręcamy w stronę PSL-u, zaczyna się budowa zupełnie innego bloku, to jest już dużo więcej niż migające pomarańczowe światło.

Julian Tuwim pisał, że „Konserwatysta to działacz państwowy, zakochany w istniejących nieporządkach; przeciwieństwo liberała, który te nieporządki zamienić chce na inne”. W Polsce 2050, do jakiej wstępowałam, nie było tego typu konserwy. Zresztą konserwatyzm w Polsce często mylony jest ze zwykłym kołtuństwem. Często byliśmy pytani: „Co wy jesteście? Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Budując Polskę 2050 myśleliśmy o tym, że będziemy szli szeroko. Ja będę na lewej flance, gdzie byli i tacy, których wcześniej spotkałam w Wiośnie, ale miejsce było i dla tych o konstytucji bardziej konserwatywnej jeżeli chodzi o sferę światopoglądową. Ale wszyscy – tak jak mówisz –  byliśmy progresywni, jeżeli chodzi o agendę społeczną, gospodarczą czy prawa zwierząt. Szymon napisał przecież „Boskie zwierzęta”, książkę bardzo postępową, miejscami wręcz radykalną. Tam nawiasem mówiąc chyba niewiele tez idzie w zgodzie z poglądami PSL. Jeśli chodzi o gospodarkę, nasz program był, najkrócej charakteryzując, skandynawski. Był nawet publikowany jako graficzne nawiązanie do instrukcji IKEA. Gdybym tą Polskę 2050 miała włożyć do jakiejś szufladki, to określiłabym ją chrześcijańsko inspirowaną socjaldemokracją, sytuującą się gdzieś okolicach magazynu „Kontakt”. Było u nas dużo osób wierzących, ale bardzo progresywnie myślących o gospodarce, klimacie, energetyce, środowisku, edukacji czy ochronie zdrowia. Wraz ze sklejeniem się z PSL dla mnie ta otwartość się definitywnie skończyła i wiem, że wiele osób rozważa, czy mieszczą się w tak prawicowym projekcie. Słyszę, jak koledzy w mediach opowiadają, że budują „radykalne centrum”, co brzmi trochę jak „ciepłe lody” – kto żył w PRL, pamięta: ani ciepłe, ani lody, tylko trochę sztucznej pianki w wafelku. Po prostu oksymoron.

Paskudny oksymoron. Ten skręt w prawo jednocześnie blokuje nam możliwość budowania bardzo szerokiego bloku wyborczego. W wielu wywiadach wspominasz o konieczności budowy jednego, bezpiecznego bloku wyborczego, czy wręcz o „unii technicznej”, która pozwoliłaby nam, jako ludziom myślącym opozycyjnie wygrać z Kaczyńskim. Nawet jeśli mówimy tu o jednej albo dwóch listach – w zależności jaką decyzję podejmie w pewnym momencie lewica – to jednak ten jeden blok, de facto centrowy dałby nam nie tylko większą szansę na wygraną, ale też powiększyłby skalę potencjalnego zwycięstwa. Tymczasem zaczynamy mieć problem.

Oszczędźmy powtarzania argumentów, które od miesięcy brzmią w mediach, ale taki blok jest naprawdę marzeniem wielu ludzi. Dla moich rozmówców w pociągu, w sklepie, u lekarza nie jest zrozumiałe, dlaczego „oni” się nie umieją dogadać, mowa oczywiście o liderach ugrupowań politycznych. Rozumowanie jest proste: skoro nie potrafią usiąść do stołu i dogadać się na jedną listę, to co będzie po wyborach. Tu się pojawia lęk i demobilizacja. Jako politycy wiemy, że Kaczyński jest szulerem i będzie próbować władzę wyrwać nawet pomimo przegranej. Damy mu na to szansę jako zbyt rozdrobniona opozycja, technicznie taka możliwość jest bardzo realna. Ale przede wszystkim brak tego jednego bloku czy też jednej listy odbiera ludziom nadzieję. To jest ogromny grzech opozycji wobec wszystkich wyborców demokratycznych. Mam wrażenie, że my trochę nie doszacowujemy tego, że to zamknie ludzi w domach, tak jak przy wyborach, które były pomiędzy Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim. Komorowski nie był kandydatem nadziei, trudno było na niego głosować osobom o światopoglądzie jakkolwiek postępowym. Nawet nie mówię o tych nieszczęsnych polowaniach. Natomiast on w żaden sposób nie symbolizował jakiejś rozwojowej, progresywnej wizji, w związku z tym bardzo dużo wyborców zostało w domu, wybierając przysłowiową „sarnę z krzesłem na głowie”.

Podoba mi się to, co mówisz o kandydacie nadziei czy liście nadziei. We mnie jest duża obawa, że ludzie poczują się zawiedzeni tym rozdrobnieniem. Tak bardzo chcielibyśmy, jako progresywna część tego społeczeństwa, porozumienia ponad podziałami, powiedzenia sobie: „Dobra, bardzo wiele nas dzieli, ale najistotniejszy w tym momencie jest powrót do demokracji”. To również moment, kiedy musimy dobrze rozpoznać, które bezpieczniki tego systemu zostały przez PiS wykręcone. Trzeba mieć plan naprawczy, a nie tylko hasło z gatunku: „Trzeba wygrać z Kaczyńskim”. I warto tu brać pod uwagę tych bardziej progresywnych wyborców prawicy, bo i ta nie jest w Polsce wyłącznie „pisowska”. Również tam też jest dużo wątpliwości, łącznie z wątpliwościami dotyczącymi dzisiejszej polityki PiS-u. Ale ja się obawiam, że nie widząc nadziei również i tego rodzaju wyborcy zostaną w domu.

Pole polityczne w Polsce dzieli się według bardziej i mniej widocznych linii demarkacyjnych. Ta delimitacja przebiega tradycyjnie w znanych torach: prawo-lewo, PiS-Platforma, socjalny-liberalny i tak dalej, ale jest też kilka mniej oczywistych, nowych zjawisk. Po obu stronach tych barykad są dziś moim zdaniem wyborcy, którzy uważają, że ludzie sobie sami poradzą, trzeba im tylko to uczciwie umożliwić. Rolę państwa postrzegają nie tylko w zapewnieniu równości szans, jak w oświeconych modelach liberalnych, ale do pewnego stopnia również rezultatów, bo widzą sens w istnieniu 500+. Z drugiej strony kwestionują wydatki w ich pojęciu nadmiarowe, bo racjonalnie rozumieją, że wszyscy mają przez to inflację. Nawet od osób, które są beneficjentami trzynastych, czternastych emerytur – takich jak moja mama – słyszę, że może ten wyścig na prezenty, przysłowiowe „zrzucanie pieniędzy z helikoptera” jak w przypadku dodatku węglowego, który poszedł bez żadnej kontroli, to może nie jest dobry pomysł, bo płacimy coraz drożej za wszystko w sklepach. A już szczególnie wkurzają je pomysły typu kredyt hipoteczny z dopłatą państwa, bo wiedzą, że ich dzieci nie mają zdolności kredytowej, więc cały benefit zgarną tu bogaci, a mieszkania jeszcze zdrożeją. Ten racjonalny dzwonek wyborcy słyszą coraz głośniej, pokazują to badania. My jako opozycja naprawdę bardzo mało odnosimy się do tej potrzeby, która mieści się prometejskim micie, że trzeba wyrwać bogom ogień i dać go ludziom. Czyli pomóc im odzyskać sprawczość, dzięki której oni sami potrafią urządzić społeczeństwo. To, co Prawo i Sprawiedliwość robi teraz na potęgę, to pozbawianie nas sprawczości, ubezwłasnowolnienie nas. Jest centralny piec, w którym pali Jarosław Kaczyński, jak jesteś swój, to się ogrzejesz. Ale sam zapałek nie dostaniesz, bo byś robił konkurencję. Zobacz, z Rzeczpospolitej, w której teoretycznie każdy może decydować o tym, jak wygląda jego życie, jak wygląda państwo, jaki mam w nim udział, oni zrobili Polską Republikę Jałmużniczą. Czyli państwo za 3 tysiące do ręki na węgiel, którego możesz nie kupić i nikt tego nie sprawdzi; państwo złotego czeku, który się zawozi gminie, która jest „twoja”; państwo, w którym otrzymasz wille czy cokolwiek, jeżeli jesteś w stowarzyszeniu, które jest przychylne władzy. I tak dalej. Ludzie to widzą i złości ich nie tylko samo niegospodarne rozdawanie pieniędzy – i to że po części w efekcie tego jest inflacja – ale również to, że im się odbiera sprawczość i możliwość budowania. Na tym bardzo korzysta Konfederacja i tego wątku nie wykorzystuje opozycja demokratyczna.

Chyba nawet bardziej potrzebujemy tej sprawczości, mocniej dostrzegamy tą potrzebę sprawczości teraz. Pamiętam czasy kolejnych protestów, czy to Strajku Kobiet, czy to strajków związanych z praworządnością. Mieliśmy masę ludzi, którzy wychodzili na ulice, ale ja mam wrażenie, że czegoś tam zabrakło. Takiego momentu przełomowego, że ludzie zaczęli dostrzegać potrzebę własnej sprawczości, zaczęli dostrzegać to, że my coś możemy robić razem i powinniśmy robić razem, ale przede wszystkim musimy mieć tę możliwość. Tymczasem wielu wciąż ma na rękach takie… miękkie więzy, niby nieszkodliwe, dla niektórych wygodne, ale jednak zaczynamy dostrzegać, że to są więzy. Ograniczenia. To jest taki moment, kiedy się – mam wrażenie– budzi potrzeba społeczeństwa obywatelskiego zupełnie na nowo.

To jest rzeczywiście ucieczka od wolności z racji zapewnienia różnego rodzaju wygód, ale też to jest nowa utrata wolności związana z tym, że cały obszar sfery cyfrowej i mediów bardzo dokładnie potrafi nam zasymulować życie i dostarczyć wrażenia sprawczości, podczas gdy my sami jesteśmy tak naprawdę ubezwłasnowolnieni i nam z tym dobrze.

I w pewnym momencie widzimy, że prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej. 

Tak. Ja tutaj nie zachęcam nikogo żeby próbował się upodmiotowić przez zaprzeczenie całkowite państwu czy systemowi, bo to jest raczej Konfederacja.

Ale… zdecydowanie nie chcemy iść tą drogą.

Dokładnie. Nie można fatalnych decyzji władzy zwalczać negacją instytucji państwa. Z tej półki jest postulat dobrowolnego ZUS-u autorstwa PSL-u, który nagle przejęła Polska 2050, co mnie bardzo zaskoczyło, bo ta formacja była zawsze propaństwowa. No to może jeszcze PIT dobrowolny i po prostu ostatni gasi światło. Uważam że takie pomysły to rewers populizmu uprawianego przez PiS. Tak nie można.

Bo to są postulaty zdecydowanie anty- a nie propaństwowe. Mówiłaś o tej – jakże elokwentnej – reakcji posła Sawickiego. Przeglądałam Twittera i widziałam reakcje na twoje odejście różnych kolegów z różnych partii. Andrzej Rozenek napisał nawet, że z jakimkolwiek środowiskiem się zwiążesz, będziesz dla niego wzmocnieniem. Podobnie pozytywne były reakcje Małgorzaty Tracz, Katarzyny Kotuli, Macieja Gduli, gdzieś padło nawet: „Brawo za kręgosłup moralny”, oraz: „Czas na twój ruch” – na to ostatnie można nawet się uśmiechnąć i puścić do polityki oko. Były i przygany. W tym wszystkim zastanawiam się, czy ten twój ruch, twoja niezależność to jest mocniejsze przesunięcie się w stronę czegoś, co jest dla mnie pro-państwowe, ale też pro-obywatelskie, pro-społecznościowe. Mam tu na myśli Parlamentarny Zespół ds. Miast i rozwijanie tego myślenia właśnie na tym poziomie, szukanie życia społecznego i politycznego właśnie tam, wśród ludzi, poprzez tworzenie więzi na bardzo różnych poziomach.

Tak, tak, to jest dokładnie to, o czym mówisz. Parlamentarny Zespół ds. Miast założyłam w rezultacie tej moją długiej historii aktywności w ruchach miejskich, samorządach, pomaganiu samorządom i małym miastom w Polsce. Nie tylko metropoliom, również takim jak Stalowa Wola, Słupsk, Leszno, Żyrardów, Starachowice – z tymi wszystkimi miastami pracowałam i dobrze to wspominam. Miasta nie są w polskiej polityce upodmiotowione. Mamy Ministerstwo Rozwoju Wsi, mamy takie od polityki regionalnej, ale ministerstwo miast jako takie nie istnieje. Miasta to najwyższa z form organizacji społeczności ludzkiej i z tego powodu zmiany cywilizacyjne czy klimatyczne bardzo ich dotyczą. Zespół to płaszczyzna spotkań ekspertów, aktywistów, polityków. Jest ponadpartyjny. Wiceprzewodniczącymi są Krystyna Sibińska, która dwie kadencje temu prowadziła podkomisję rozwoju miast i rewitalizacji, Franek Starczewski i Beata Maciejewska. Pomimo ogromnej pracy jaką wkładałam w Polskę 2050 starałam się, żeby zespół ds. miast spotykał się dość regularnie i rozmawiał o ważnych tematach: mieszkalnictwie, smogu, reformie planowania. I to chciałabym kontynuować. Dostałam też, jeżeli pytasz o reakcje, kilka pytań, czy będę zakładać własną partię. Nie uważam, żeby brakowało partii po stronie demokratycznej opozycji, uważam że brakuje zaufania między tymi partiami. Jeżeli gdzieś mogę się przydać, nawet na małym kawałku w budowie tego zaufania, to zawsze pomogę.

Myślę, że to jest piękna puenta naszej rozmowy. Zaufanie jest tym, czego brakuje nam nie tylko w polityce, ale także w relacjach między ludźmi. Bardzo nie lubię tego określenia wojna polsko-polska, natomiast żeby przezwyciężyć tą nieufność musimy wracać do momentu, gdy najpierw zobaczymy człowieka jako człowieka właśnie. Jako drugiego. Zanim go oprawimy w te wszystkie przypadłości, zbudujemy do niego pierwszą otwartość i będziemy w stanie zamienić ze sobą pierwsze zdanie, nie patrząc na niego jak na wroga. To już będzie gigantyczny pierwszy krok.

Chciałabym, żebyśmy na opozycji nie kręcili się ciągle jak zaklęci tym cytatem z „Wielkiego Szu”: „Ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”. Budowa zaufania związana jest z ryzykiem. Robię krok wstecz ze świadomością, że mogę na tym trochę źle wyjść, ale ty też zrobisz i przynajmniej spróbujemy. Myślę, że całkiem dobrze szło aż do momentu tej awantury o Sąd Najwyższy. Stąd był taki zawód, kiedy okazało się, że głosowaliśmy inaczej. Cały czas wierzę, że to zaufanie uda się odbudować, ale czasu jest coraz mniej.

Mam nadzieję, że tego się będziemy trzymać, żebyśmy mogli, mając do siebie to zaufanie, umówić się w jakimś sensie na tą nową Polskę.

Manifest demokratyczny: Wartości :)

Każdy się na nie powołuje. Byłoby łatwiej żyć na świecie, gdyby ten zbiór różnych wierzeń, emocji, dóbr i zasad ułożył się w jakąś „drabinę” wszędzie jednakowo. Ale jakże nam daleko do takiego błogostanu! Nie tylko jest tak, że co się kto odezwie w tej sprawie, okazuje się, że hołduje wartościom nie tylko ustawionym przez niego w specyficznej kolejności, ale często zupełnie innym niż te, które przyświecają jego rozmówcy. Jeszcze inne wyznają słuchacze takiej rozmowy, a jeszcze inne ci, co nie słuchają.

Im szerzej rozglądamy się wokół nas, sięgając innych społeczeństw na różnych kontynentach, tym dosadniej rozumiemy, że skala wartości jest tak ogromna, że skonstruowanie jakiejś jednej „drabiny” jest niemożliwe. Do tego dochodzi paskudna okoliczność, że często ktoś powołuje się głośno na jakieś wartości, ale skrycie hołduje innym. Ta możliwość operowania kłamliwymi deklaracjami powoduje, że poleganie na głoszonych oficjalnie wartościach traci sens, bo zbadanie prawdziwej hierarchii, wedle której postępuje dany osobnik, jest możliwe dopiero po analizie jego czynów. Zanim taka analiza stanie się realna, człowiek ten rozprawiając o wartościach, którym rzekomo służy, zdąży uzyskać powszechne zaufanie i szacunek, a przez to uzyskać możliwości wyrządzenia światu wielu szkód.

Bronimy się przed tym ile sił, ale powiedzenie „mądry Polak po szkodzie” ma w tym wypadku powszechne zastosowanie. Dotyczy to oczywiście głównie polityków, którzy w wiązance swoich obietnic zawsze składają deklaracje obrony konkretnych wartości starannie wybranych z tych najpopularniejszych wśród wyborców. Do rozpoznania ich służą żmudne badania wyspecjalizowanych i kosztownych firm. Utrafienie w panujący aktualnie system wartości Suwerena jest warunkiem sukcesu wyborczego.

Nie byłoby w tym wielkiego zła, gdyby „drabina” wartości prezentowana przez polityka była zgodna z jego osobistymi przekonaniami, jak ta hierarchia powinna wyglądać. Ale, jeśli na przykład na tej „drabinie” gloryfikuje się „tradycyjną rodzinę” o wiadomym i popularnym składzie, a jednocześnie w swoim życiu osobistym uprawia się zgoła inny model, to zaufanie i władza uzyskane w ten sposób są rodzajem kradzieży.

Podobnie w sprawach wyznaniowych można deklarować wartości chrześcijańskie, a w życiu cynicznie je omijać i zamiast nich preferować wartości faszystowskie. Jeszcze drastyczniej wypada to, jeśli w deklaracjach wysoko stawia się patriotyzm i umiłowanie Ojczyzny, a w praktyce służy się interesom wroga tej Ojczyzny.

W końcu, jeśli za najwyższą wartość uznaje się DEMOKRACJĘ a w praktyce dąży się do jej zniszczenia i ustanowienia dyktatury jednej partii, albo wręcz swojej własnej osoby, to jest to niewątpliwie karygodne przestępstwo. Trzeba więc bardzo ostrożnie podchodzić do głoszonych wartości i rozliczać ich obrońców z czynów, jakimi się legitymują, a nie tylko ze słów.

 

 

 

 

 

Autor zdjęcia: Mike Lewinski

Od polityki nie odetchniemy! Najdłuższa kampania wyborcza w XXI wieku :)

Czekają nas trzy gorące – i zapewne męczące – lata polityczne! Jeszcze jesienią 2023 (według oficjalnego kalendarza) lub wiosną 2024 (w przypadku wydłużenia kadencji) odbędą się wybory samorządowe. Wiosną 2024 roku planowo wybierać będziemy posłów do europarlamentu, zaś rok 2025 przyniesie koniec drugiej kadencji Andrzeja Dudy i walkę o urząd prezydenta. Nie odetchniemy zatem od naszych polityków, nie odetchną też oni!

 

Lato 2022 roku nie jest dla polskich polityków czasem błogiego wypoczynku i słonecznego relaksu. Tego lata na dobre rozpoczęła się kampania wyborcza przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi. Jak jednak pokazuje kalendarz wyborczy, kampania ta trwać będzie do lipca 2025 roku, czyli dobre trzy lata. O, tak! Czekają nas trzy gorące – i zapewne męczące – lata polityczne! Jeszcze jesienią 2023 (według oficjalnego kalendarza) lub wiosną 2024 (w przypadku wydłużenia kadencji) odbędą się wybory samorządowe. Wiosną 2024 roku planowo wybierać będziemy posłów do europarlamentu, zaś rok 2025 przyniesie koniec drugiej kadencji Andrzeja Dudy i walkę o urząd prezydenta. Nie odetchniemy zatem od naszych polityków, nie odetchną też oni!

Czas wielkiej polaryzacji

Przede wszystkim wszyscy przygotować się musimy na czas wielkiej polaryzacji. Bez wątpienia dwie największe partie polityczne – Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska – będą dążyły do takiego formowania debaty publicznej, aby to między nimi odbywała się zasadnicza polityczna walka. Od lat wiemy, że polaryzacja w polskiej polityce sprzyja obu politycznym gigantom. Wiemy również, że taka polaryzacja i jednocześnie zawłaszczenie większości politycznego pola przez te dwie partie polityczne bynajmniej nie wpływa korzystnie na kreowanie pomysłów na rządzenie, czy też tworzenie pozytywnych programów politycznych. Polaryzacja nie wyłania się bowiem na gruncie merytorycznych debat i konstruktywnych propozycji – polaryzacja jest domeną emocji, czasami wręcz ślepych emocji. Trzeba więc spodziewać się tego, że zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i Platforma Obywatelska, usiłować będą wpychać nas – wyborców – w kajdany emocji. Jedni straszyć będą drugimi, jedni demonizować będą drugich. W tę emocjonalną wojenkę wciągać będą nas wszystkich z nadzieją, że uda się odwrócić uwagę od dyskusji o Polsce, rzeczywistych problemów Polaków oraz sposobów na ich rozwiązywanie. A przecież problemów tych już dziś jest mnóstwo: od zagrożenia dla naszego bezpieczeństwa energetycznego, poprzez ochronę granicy wschodniej, aż po niespotykaną w realiach ostatnich dekad inflację.

Wielka polaryzacja, jakiej będziemy świadkami – a pewnie również uczestnikami – przesunie akcenty debaty publicznej na sprawy, które łatwiej poruszają sumieniami i jednocześnie emocjami obywateli. Trudno zatem spodziewać się dyskusji na temat zmian w finansowaniu zadań oświatowych, systemu podatkowego czy rozwiązań dotyczących polskiej ochrony zdrowia. Tymczasem można być pewnym – świadczy o tym zresztą szereg wypowiedzi politycznych z ostatnich tygodni – że jedni straszyć nas będą Niemcami, przekonując, że najwyższy czas, aby „wyciągnąć” od nich miliardy reparacji wojennych; drudzy zaś równolegle przekonywać nas będą, że nacjonalistyczno-kaczystowska dyktatura wyprowadzi nas z Unii Europejskiej. Jedni opowiadać będą brednie na temat tego, jak „tęczowa zaraza” wdziera się do polskich szkół i podaje dzieciom tabletki zmieniające płeć; drudzy – że antyaborcyjne prawo jest jednoznaczne z przyzwoleniem na mordowanie polskich kobiet. Pierwsi straszyć będą potworami o proweniencji putinowsko-brukselskiej, drudzy – diabłami putinowsko-bukareszteńskimi. Scenariusze tych retoryczno-emocjonalnych wojenek bardzo łatwo napisać już dziś, jednakże niestety istnieje duże prawdopodobieństwo, że kolejny już raz spora część polskiego społeczeństwa da się wciągnąć w ten miernej jakości – ale o całkiem dużej skuteczności – teatrzyk wyreżyserowany przez dwóch starszych panów, którzy kiedyś pokłócili się o to, który z nich powinien dzierżyć tytuł Samca Alfa.

Wielka polaryzacja w wykonaniu polskiego PO-PiS-u właściwie nie różni się zbytnio od typowej dziecięcej kłótni w przeciętnej osiedlowej piaskownicy. Oczywiście przedstawiciele jednej i drugiej partii nie ustają w przekonywaniu nas, że taki retoryczno-polaryzacyjny porządek jest w państwie demokratycznym czymś zupełnie naturalnym, bo przecież amerykańscy republikanie i demokraci, bo przecież brytyjscy torysi i labourzyści, bo przecież przez kilka dekad niemieccy chadecy i socjaldemokraci, itp., itd. Niewielu polskich wyborców posiada jednakże odpowiednią wiedzę na temat amerykańskiego, brytyjskiego czy niemieckiego systemu partyjnego, aby móc sfalsyfikować tak postawioną tezę. Trzeba zatem nieustannie przypominać, że ślepa polaryzacja oparta na emocjach nolens volens odwraca naszą uwagę od rzeczywistych pomysłów na Polskę. I rzecz jasna nie należy się łudzić, że polityka może być zupełnie pozbawiona czynnika emocjonalnego – tak nigdy nie było i nigdy nie będzie! Jednakże konieczna jest świadomość tego, że za emocjonalną otoczką i niejednokrotnie ostrym retorycznie i symbolicznie sporem stać musi spójny i racjonalny pomysł na rządzenie. Pewnie osiągnięcie takiego stanu w społeczeństwie jest niezwykle trudne w demokracjach nieskonsolidowanych – jak chociażby Polska – a jeszcze trudniejsze wydaje się w realiach silnie nasyconych obecnością mediów społecznościowych i baniek informacyjnych. Jedno i drugie karmi się wręcz emocjami i żyje z polaryzacji.

Międzynarodowe cienie

Nie odetchniemy również w zbliżającej się wyborczej trzylatce od obecności międzynarodowych cieni w polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej i gospodarczej. Cieniem numer 1 będzie rzecz jasna Władimir Putin, czyli ten, który dla rządu Zjednoczonej Prawicy stał się w ostatnich miesiącach uosobieniem zła, agresji i zniszczenia. Putin bowiem – jako autor ataku Rosji na Ukrainę – stał się w polskiej narracji politycznej generowanej przez kręgi rządowe (działaczy Prawa i Sprawiedliwości, media publiczne, publicystów sprzyjających rządowi i tygodniki żyjące z pieniędzy z reklam opłacanych przez spółki Skarbu Państwa) odpowiedzialny za wszystkie problemy energetyczne, z jakimi przyjdzie nam borykać się w szczególności w najbliższych miesiącach. To także Putin został obarczony odpowiedzialnością za wysoką inflację, stąd też kręgi prorządowe ukuły określenie „putininflacja” – zupełnie jakby żadnego wpływu nie miały zmiany gospodarcze spowodowane pandemią, głównie zaś drukowany przez bank centralny pusty pieniądz, który w dalszej kolejności trafiał do polskich przedsiębiorców. Putin zatem będzie tym cieniem, który w rządowej narracji pojawiać się będzie przy okazji wszystkich kolejnych kłopotów rządu Zjednoczonej Prawicy i wszystkich kolejnych prób samousprawiedliwienia. Nie odetchniemy więc od Putina, nie odetchniemy od wikłania wojny w Ukrainie w polskie sprawy, ponad miarę i nawet wbrew faktom. Nie jest jednak wykluczone, że część elektoratu taką narrację przyjmie i zanurzy się w wykreowanym świcie nowego oblężenia.

Cieniem międzynarodowym nr 2, od którego na pewno w ciągu najbliższych trzech lat nie odetchniemy, będzie cień złowrogiej Brukseli. Nic to jednak nowego, bo już od 2015 r., czyli od przejęcia władzy w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość i jego przystawki oraz od zwycięstwa w wyborach prezydenckich przez Andrzeja Dudę, całe to środowisko konsekwentnie uprawia tzw. politykę wstawania z kolan. Tak, tak, tak, wszyscy rozsądnie myślący o polskiej polityce i wszyscy ci, którzy umieją racjonalnie oceniać dorobek polskich elit politycznych w ostatnich kilkuset latach, niewątpliwie kulać się będą ze śmiechu na samo brzmienie hasła o „wstawaniu z kolan”. Prawo i Sprawiedliwość, które w sposób bezwzględnie konsekwentny marginalizowało Polskę w stosunkach międzynarodowych, rujnując dorobek relacji polsko-amerykańskich, polsko-izraelskich, polsko-niemieckich i polsko-francuskich, w sposób szczególny upodobało sobie dążenie do uczynienia z Polski pariasa w ramach Unii Europejskiej. Nieumiejętność uprawiania dyplomacji, brak zdolności koalicyjnej, bezmyślne uczepienie się rusofilskiego despoty z Budapesztu – to jedynie niektóre grzechy rządów polskiej narodowej prawicy. Spór wokół praworządności zaś doprowadził do kulminacyjnego zablokowania wypłaty Polsce środków finansowych z Krajowego Planu Odbudowy. Każdego dnia Polacy ponoszą tego bezpośrednie konsekwencje w postaci braku środków finansowych na zaplanowane tysiące inwestycji. Kręgi rządowe jednak opowiadają i opowiadać będą Polakom kolejne bujdy o złej Brukseli: o niemieckiej dominacji w Unii Europejskiej, o nadużyciach Komisji Europejskiej, o niesprawiedliwym Trybunale Sprawiedliwości UE, o nierównym traktowaniu państw w ramach europejskiej wspólnoty, o uwzięciu się na Polskę… Nie odetchniemy od tego, nie odetchniemy! Miejmy jednak nadzieję, że przywiązanie Polaków do Unii Europejskiej nie zostanie podważone przez eurosceptyków spod znaku Kaczyńskiego i Ziobry.

Pojawił się już jednak międzynarodowy cień nr 3! Odgrzewany co jakiś czas od początków istnienia Prawa i Sprawiedliwości, objawiający się zwykle w okresach kampanii wyborczych, wypływający wówczas w formie kolejnych rzekomych wyliczeń i cyfr, kolejnych wypowiedzi autorytetów spod znaku prawicowych publicystów i kolejnych zdecydowanych zapowiedzi samego prezesa Polski. Ten trzeci cień międzynarodowy to oczywiście reparacje wojenne od Niemców! Temat grzany jest już przez pisowską propagandę od kilku tygodni, a ton nadawały mu wystąpienia samego Jarosława Kaczyńskiego. Twarzą reparacyjnej farsy jest poseł Mularczyk, który zapewne każdego wieczora siada nad kalkulatorem i rozkminia… Temat ten najprawdopodobniej będzie stale obecny podczas całej trzyletniej kampanii wyborczej. Choć bowiem nie jest to zagadnienie, które daje PiS-owi szansę na zdobycie nowego elektoratu, to jednak pozwala ono na podtrzymywanie emocjonalnego nastroju w elektoracie starszym, którego germanofobia skutecznie podlewana była przez kolejnych satrapów ery Polski Ludowej. Temat ten pewnie zauroczy również elektorat nacjonalistyczny, przede wszystkim zaś bliskich Konfederacji niemcosceptyków, których niechęć do Donalda Tuska jest głęboko motywowana przez umiejętne posługiwanie się przez niego językiem Merkel, Goethego i Hegla. Widmo krąży po polskiej scenie politycznej – widmo reparacji, a raczej: widmo bujdy o reparacjach.

Puste garnki i zimne mieszkania

Ta trzyletnia kampania wyborcza, której początki już obserwujemy, jak nigdy będzie kampanią, w trakcie której politycy dotykać będą bardzo namacalnie codzienności nas wszystkich. Kampania ta będzie towarzyszyła nam nie tylko poprzez telewizory czy ekrany komputerów i wyświetlacze smartfonów. Tej kampanii towarzyszyć będą niezwykle dobitnie stopy procentowe, które przekładać się będą na rosnące lub malejące oprocentowania kredytów hipotecznych, a przecież już dziś miliony polskich rodzin płacą raty, których wysokość pożera coraz większą część ciężko zarobionej pensji. Tej kampanii towarzyszyć będzie inflacja, czyli de facto coraz mniejsze zakupy za tę samą kwotę, coraz bardziej dobijające paragony grozy, coraz szybciej rozpływające się oszczędności. Perspektywa pustej lodówki i nie do końca pełnego garnka będzie nieustannie tej kampanii towarzyszyć, bo od początku lat dziewięćdziesiątych jeszcze nigdy pieniądze Polaków nie traciły tak szybko na wartości. Perspektywa pustego garnka i pustej lodówki nie będzie już wyłącznie narracją dotyczącą rzekomej przyszłości, ale stanie się dosadnym i dotykającym każdej polskiej rodziny doświadczeniem, które będzie musiało odbić się na wynikach wyborów, które w całej tej trójlatce będą miały miejsce. Nie można mieć pewności, w jaki sposób ta perspektywa przeniesie się na wyborczy wynik, ale można być pewnym, że będzie to miało miejsce.

Tej kampanii towarzyszyć będą również zimne, niedogrzane bądź cholernie drogo ogrzewane mieszkania. Niezależnie od tego, że może udać się rządowi – należy mieć taką nadzieję! – ochronić nas przed katastrofą sektora bezpieczeństwa energetycznego, sama groźba niedoborów na rynku węglowodorów oraz horrendalne ich ceny będą obecne przez cały okres tej długiej kampanii wyborczej. Zimne czy też  niedogrzane mieszkanie będzie namacalnym doświadczeniem, które nie może nie odbić się na wyborczych decyzjach Polaków. Ci, którzy lubią zimą chodzić po mieszkaniu w krótkich spodenkach i podkoszulku, będą musieli ubrać dresy i grube skarpety, a za każdym razem, gdy będą je ubierać, przypomną sobie tych, którzy w kwestii bezpieczeństwa energetycznego Polaków nie zrobili nic bądź zrobili za mało, bądź potencjalnie przynajmniej zrobić mogli więcej. Dyskusje o transformacji energetycznej i zmianach klimatycznych dotychczas były w Polsce zagadnieniami, które rządzącym udawało się spychać na margines debaty publicznej. Niszczenie OZE i zaniechania w kwestii energetyki atomowej nie wpływały na poczucie bezpieczeństwa Polaków, tym samym rząd mógł bezkarnie przejadać pieniądze z opłat emisyjnych i uprawiać przy ich pomocy socjalną propagandę. Te czasy jednak już się skończyły! Trzyletnia kampania wyborcza będzie okresem, kiedy przyjdzie rządzącym zapłacić rachunek za ignorancję energetyczną. Najgorsze jednak, że zanim rachunek ten zapłacą rządzący, zapłacić go będą musieli wszyscy Polacy.

Polacy – jak zresztą wszystkie inne narody – zawsze udzielają odpowiedzi zwrotnej względem klasy politycznej, kiedy ich portfele stają się coraz lżejsze. Punkt widzenia „topniejącego” lub „pęczniejącego” portfela nie powinien być dla nikogo zaskakujący czy wręcz oburzający. Bodźcem dla wyborców są nowe donacje czy transfery socjalne, które sprawiają, że pewne grupy społeczne bezpośrednio odczuwają finansowy wzrost swojego dobrobytu. Tak samo bodźcem wyborczym są wzrastające koszty życia czy kurczące się oszczędności. Demokratyczne narody europejskie wielokrotnie doświadczały tego bezpośrednio – wystarczy prześledzić historię społeczno-polityczną Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków po II wojnie światowej, aby zobaczyć, jak bardzo zmieniały się polityczne sympatie w momentach gospodarczych czy społecznych kryzysów. Zmiany te niekoniecznie muszą stanowić racjonalną i przemyślaną odpowiedź na poprawnie przypisywaną odpowiedzialność za zajście niniejszej sytuacji kryzysowej. Nie zawsze ci, których naród porzuca w wyborach, muszą być bezpośrednio odpowiedzialni za niedobory, braki czy zagrożenia. Logika wyborcy opiera się jednak na mechanizmie akcji i reakcji. I choć populistom zwykle udaje się dłużej bronić przed gniewem ludu, to jednak nie są oni w stanie bronić się przed nim w nieskończoność. Zwykle nadchodzi moment, kiedy zaczyna im brakować pomysłów, pieniędzy w publicznej kasie bądź papieru do drukarki w banku centralnym, w którym udawało się dotychczas drukować pieniądze, przy pomocy których udawało się dotychczas utrzymywać naród w stanie chocholego tańca.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Miejski wymiar polityki zagranicznej :)

Skandaliczny wpis wicemarszałka Ryszarda Terleckiego na Twitterze o udziale Swiatłany Cihanouskiej w wydarzeniu organizowanym przez Rafała Trzaskowskiego, wywołał lawinę krytyki nie tylko wśród polityków opozycji. Niezależnie od konsekwencji, jakie spotkają (lub nie) wicemarszałka Sejmu za ten fatalny komentarz, warto zwrócić uwagę na jeden z jego kontekstów. Jest nim sfera polityki zagranicznej, która niepostrzeżenie przestaje być wyłączną domeną władzy centralnej. Coraz śmielej poczynają sobie w niej samorządy i w wielu przypadkach udaje im się ratować twarz działającej coraz bardziej chaotycznie polskiej dyplomacji.

„Jeżeli Cichanouska chce reklamować antydemokratyczną opozycję w Polsce i występować na mityngu Trzaskowskiego, to niech szuka pomocy w Moskwie, a my popierajmy taką białoruską opozycję, która nie staje po stronie naszych przeciwników” – zaćwierkał Ryszard Terlecki, co spotkało się z oburzeniem nawet u niektórych przedstawicieli obozu władzy. Cihanouska – faktyczna zwyciężczyni ubiegłorocznych wyborów prezydenckich w Białorusi, wzięła bowiem udział w spotkaniu w ramach inicjatywy „Campus Polska”, której pomysłodawcą jest prezydent Warszawy. Uczestniczyła także w uroczystości odsłonięcia warszawskiego pomnika Solidarności, na której byli obecni dawni opozycjoniści w PRL, m.in. Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, czy Barbara Labuda. Sfrustrowany Terlecki w wizycie Cihanouskiej w Warszawie dostrzegł jedynie element wzmacniania pozycji politycznej Rafała Trzaskowskiego, jako przeciwnika PiS (chociaż liderka białoruskiej opozycji spotkała się także z prezydentem Andrzejem Dudą). Nie potrafił spojrzeć na tę wizytę szerzej – może dostrzegłby pewne plusy, przede wszystkim dla szeroko rozumianego interesu państwa polskiego. Terlecki co prawda nie jest członkiem korpusu dyplomatycznego, ale jako wysoki rangą przedstawiciel władz, posiada jakoby mandat do wypowiadania się w imieniu Rzeczpospolitej na tematy związane z polityką zagraniczną. Jego komentarz ukazał jednak państwo polskie w fatalnym świetle i uprawomocnił tezę, że polska polityka zagraniczna coraz bardziej dryfuje w kierunku kompletnego chaosu.

Nie miejsce tu na wymienianie kolejnych skandali, błędów i niezręczności (które w świecie dyplomacji traktowane są niezwykle poważnie) polskiej polityki zagranicznej w ostatnich sześciu latach, jednak trudno nie zauważyć, że sfera zewnętrznej aktywności Rzeczpospolitej należy do najbardziej – obok sądownictwa – zdewastowanych obszarów działalności państwa pod rządami obecnej koalicji. Nie wiadomo nawet, gdzie znajduje się ośrodek decyzyjny polskiej polityki zagranicznej, bo z pewnością nie jest nim Ministerstwo Spraw Zagranicznych, kierowane przez coraz słabszych, wręcz anonimowych polityków, których pozycja jest więcej niż marginalna. Najłatwiej stwierdzić, że ośrodek ten znajduje się przy ul. Nowogrodzkiej, ale najprawdopodobniej jest on tak przygodny i rozproszony, że trudno o jednoznaczne wskazanie jednego miejsca, z którego wychodzą coraz to bardziej zadziwiające pomysły (jak ostatnio spektakularne zacieśnianie współpracy z Turcją). Nie ma też (lub nie są powszechnie znane) jasno wytyczonych celów polskiej dyplomacji, która po porażce Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA, wydaje się kompletnie miotać w coraz bardziej niezrozumiałym świecie stosunków międzynarodowych, gdzie twarde interesy przenikają się z deklarowanymi wartościami, a polskie bicie w nacjonalistyczny bębenek i ciągłe odgrzewanie historycznych zaszłości w najlepszym razie spotyka się z niezrozumieniem, w najgorszym z otwartą niechęcią partnerów. Napisać, że w polskim położeniu geopolitycznym to po prostu niezwykle niebezpieczna sytuacja, to jak nic nie napisać…

Na grunt coraz bardziej chaotycznej polskiej polityki zagranicznej, zarezerwowanej dotychczas dla władzy centralnej, coraz śmielej wkraczają samorządy. I nie jest to proces nowy, nie jest też typowy wyłącznie dla stosunków polskich. O tym, że w świecie charakteryzującym się nieskrępowaną wymianą informacji, ludzi i idei, tradycyjna dyplomacja potrzebuje wsparcia obywatelskiego, mówi się wśród ekspertów i dyplomatów już od dawna. W 2012 r. na konferencji poświęconej samorządowemu i obywatelskiemu wymiarowi polityki zagranicznej, wspominał o tym ówczesny szef MSZ Radosław Sikorski. Jego zdaniem, kontakty i inicjatywy na poziomie społeczeństw, samorządów czy organizacji pozarządowych wnoszą do stosunków międzynarodowych ogromną wartość dodaną. Z tak sformułowaną tezą wydawała się zgadzać dyplomacja na początku rządów PiS. Otóż w roku 2016, gdy funkcję ministra spraw zagranicznych pełnił Witold Waszczykowski z niezmiernie ciekawą interpelacją poselską wystąpił Jacek Żalek. Pytał on przede wszystkim o status prawny relacji z zagranicznymi partnerami jednostek samorządu terytorialnego i rolę polskiego MSZ w tych procesach. W szczegółowej odpowiedzi ministerstwa znajduje się znaczący fragment: „Współcześnie politykę zagraniczną należy bowiem pojmować szerzej niż stosunki między państwami prowadzone na drodze tradycyjnej dyplomacji. Wspieranie aktywności samorządów terytorialnych na forum współpracy zagranicznej ma kluczowe znaczenie z punktu widzenia realizacji priorytetów polskiej polityki zagranicznej, w szczególności urzeczywistniania strategii polskiej pomocy rozwojowej, promocji Polski za granicą oraz pogłębiania integracji europejskiej w celu umacniania pozycji Polski w Europie i w świecie (…)”.

Skoro zatem wspieranie samorządów w obszarze współpracy zagranicznej zostało uznane za jeden z priorytetów polskiej dyplomacji, to trudno się dziwić rosnącej aktywności jednostek samorządu terytorialnego w tym obszarze. W modelowych okolicznościach, gdy władza centralna współpracuje harmonijnie z samorządami, takie wsparcie w obszarze polityki zagranicznej mogłoby przynosić znakomite efekty, chociażby wizerunkowe. Podział zadań mógłby wyglądać następująco: rząd skupia się na twardych interesach państwa, podczas gdy samorządy kładą większy nacisk na sferę wartości, która w polityce zagranicznej również ma swoje istotne znaczenie. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy cele rządu i samorządów zaczynają się wyraźnie rozjeżdżać. Tak się na przykład stało, gdy niektórzy prezydenci wielkich polskich miast zadeklarowali pomoc uchodźcom, w czasie gdy rząd stanowczo odmówił przyjęcia nawet znikomej ich ilości w ramach tzw. kwot, co miało przecież charakter niemal wyłącznie symboliczny i sprowadzało się w założeniu do okazania solidarności europejskiej w ramach kryzysu migracyjnego w 2015 roku. Władza wówczas zaatakowała samorząd, kierując się zyskami w polityce wewnętrznej, lekceważąc zupełnie międzynarodowy wydźwięk gestu polskich samorządowców.

Ostatnie wydarzenia pokazują wyraźnie, że samorządy nie zamierzają kapitulować w szeroko rozumianej sferze polityki zagranicznej i coraz częściej nie oglądają się na tradycyjną dyplomację. Przynosi to często pozytywne efekty. Warto w tym kontekście wspomnieć nie tylko aktywność Rafała Trzaskowskiego i zaproszenie do Warszawy Swiatłany Cihanouskiej, ale przede wszystkim ostatnie pomysły władz Łodzi. Na wieść o pogarszającej się sytuacji w Białorusi, włodarze miasta uruchomili specjalny projekt dedykowany Białorusinom. Ma on objąć stworzenie specjalnego punktu pierwszego kontaktu, gdzie migranci będą mogli skorzystać ze wsparcia indywidualnego asystenta. Hanna Zdanowska – prezydent miasta, wprost i to w ich ojczystym języku zapraszała Białorusinów do Łodzi. W kontekście stosunkowo twardej reakcji Polski i Unii Europejskiej na skandal z faktycznym uprowadzeniem samolotu przez białoruski reżim i zatrzymaniu Ramana Pratasiewicza oraz jego partnerki, jest to podejście wskazujące na ten drugi aspekt w polityce zagranicznej, który zwraca uwagę na sferę wartości. Podobne przykłady można znaleźć w działaniach nie tylko polskich samorządów. Liberalny burmistrz Budapesztu, sprzeciwiając się lansowanej przez węgierski rząd budowie chińskiego uniwersytetu, postanowił zmienić nazwy okolicznych ulic, by przypominały o łamaniu przez Chiny praw człowieka. Zapowiedź nazwania ulicy imieniem Dalajlamy, Drogi Męczenników Ujgurskich czy Drogi Wolnego Hongkongu postawiła w niezręcznym położeniu węgierską dyplomację i wzbudziła wściekłość Pekinu.

O samorządowym i obywatelskim wymiarze polityki zagranicznej z dużym prawdopodobieństwem będzie się mówiło coraz częściej. Współpraca międzynarodowa miast i regionów od dawna przecież posiada nie tylko kulturalny, naukowy, czy też promocyjny wymiar. Więzi biznesowe skutecznie inicjowane przez jednostki samorządu terytorialnego przynoszą realne efekty, a ich zadzierzganie odbywa się często bez udziału władz centralnych. Silne samorządy mają – jak widać – ambicje wpływać na kierunki polityki zagranicznej całych państw, co może zarówno prowadzić do sporów z władzą centralną, ale może też stanowić wzmocnienie jej działań dyplomatycznych. Wszystko zależy od relacji na linii rząd-samorząd oraz od jasno wytyczonych celów, jakie państwo zamierza osiągnąć w polityce zagranicznej. Może też dojść do takiej sytuacji, że to samorządy staną na wysokości zadania i uratują w oczach międzynarodowej opinii publicznej wizerunek kraju, którego polityka zagraniczna jest jedynie wypadkową polityki wewnętrznej i kompletnie nie wie dokąd i po co zmierza.

 

Źródło zdjęcia: Urząd Miasta Łodzi

 

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję