Wiara w formie paragrafów :)

Forma liberalna i treść katolicka

Współczesny polski spór pomiędzy liberalną a znaczną częścią katolickiej opinii publicznej jest widoczny w debacie na cały szereg tematów. Postulujący wolne wybory drogi i stylu życia liberalizm posiada swój wymiar permisywny, oczywiście przy zastrzeżeniu dwóch kwestii: nieograniczania wolności jednej jednostki przez czyny drugiej oraz zdolności do ponoszenia odpowiedzialności przez jednostkę za jej własne wybory. Światopogląd ukształtowany przez religię katolicką jest natomiast aksjologicznie umocowanym projektem życia, a więc propozycją dokonywania określonych wyborów. Z tego punktu widzenia liberalizm i spojrzenie katolickie nie powinny wchodzić w konflikt. Liberalizm nie jest bowiem alternatywną i konkurencyjną opcją wyboru wobec projektu katolickiego. Jest tylko postulatem istnienia całej palety projektów, w której obecny jest projekt katolicki, a konkretni ludzie mają niczym nieskrępowane i zagwarantowane prawo wyboru projektu dla siebie, w tym oczywiście także projektu katolickiego. Zadaniem liberalizmu jest m.in. stać na straży prawa do wyboru projektu katolickiego, jak i (w identyczny sposób) innych projektów. Zatem światopogląd katolicki niesie ze sobą określoną treść, jaką możemy nadać naszemu życiu. Liberalizm natomiast, wbrew częstym sugestiom, treści takiej nie niesie. Jest tylko formą organizacji współżycia społecznego, gdzie istnieje swoboda wyboru pomiędzy różnorakimi treściami.

Nie ma więc w zasadzie podstaw do niezgody. W istocie, w praktyce społeczno-politycznej wielu państw istnieje sojusz pomiędzy liberalizmem a środowiskami katolickimi, ponieważ liberalizm jest dla tych ostatnich mocnym narzędziem walki o wolność religijną i prawo do życia według norm katolickich. Gdy środowiska katolickie prezentują postawę otwartości na fakt pluralizmu świata społecznego, różnorodności postaw i hierarchii wartości, która obiektywnie istnieje, są skłonne do partnerskiego dialogu, wówczas zarysowuje się przyjazna koegzystencja z opinią liberalną, a wielu wierzących liberałów chętnie angażuje się w strukturach organizacji wyznaniowych. Także w Polsce istnieją tego rodzaju środowiska, często zbiorczo nazywane „kościołem otwartym”. Realne spojrzenie na wpływy, jakie poszczególne poglądy na świat uzyskują w polskim episkopacie, każe jednak sformułować przykrą konstatację, że siła oddziaływania tych postaw maleje. Stopniowo, coraz wyraźniej, dominować zaczyna koncepcja „katolicyzmu wojującego”.

Liberalizm przeciwko wojującym

Liberalizm musi, siłą rzeczy, ustosunkowywać się negatywnie do tych projektów życia, które negują wolność wyboru pomiędzy projektami. I tylko wobec takich. Te projekty kwestionują bowiem liberalną wizję formy współżycia pluralistycznego społeczeństwa. Rodzi to naturalny konflikt, którego przyczyny dla wszystkich stron są chyba dobrze zrozumiałe. W przypadku styku opinii liberalnej z opinią katolicką zasadniczy problem pojawia się wówczas, gdy środowiska katolickie uznają za celowe ubiegać się o uniwersalizację elementów swojego projektu życia za pomocą wiążących formalnie wszystkich obywateli przepisów prawa. Tego rodzaju legislacja ogranicza formułę wolnego wyboru projektów, ponieważ (przynajmniej w niektórych aspektach) wybór zostaje zlikwidowany i zastąpiony nakazem prawnym, lub ograniczony zakazem prawnym.

http://www.flickr.com/photos/paullew/2542052429/sizes/m/in/photostream/
by Lawrence OP

W takiej sytuacji, do której łatwo dopuszcza demokracja, alternatywne projekty na palecie wyboru przestają być równouprawnione. Zwłaszcza wtedy, gdy w danej wspólnocie obywatelskiej istnieje liczebna przewaga jednostek wybierających jedną z opcji nad wszystkimi pozostałymi łącznie, pojawia się, do pewnego stopnia naturalna, tendencja ekspansjonistyczna. Dominujący projekt życia odczuwa swoją przewagę jako potwierdzenie subiektywnie postrzeganej „słuszności” i za zasadne uznaje próby konwersji pozostających poza jego wpływami ludzi. Prowadzenie działalności „misyjnej” w formie perswazji, namawiania, reklamy i propagandy nie jest przy tym sprzeczne z założeniami wolnego wyboru. Dopiero stworzony przez antywolnościową logikę demokracji, w której „rządzi większość”, układ władczy prowadzi do uchwalenia przepisów prawa, a więc oczywistego zaprzeczenia wolności wyboru.

Dominujący projekt, dysponujący mocą kształtowania legislacji, zwykle nie postrzega tego stanu rzeczy w kategoriach krzywdy, przymusu, odebrania ludziom swobody i szans na życie zgodne z ich własnym sumienie, z sobą samym. Wynika to oczywiście z jego niezdolności do spojrzenia na sytuację z zewnątrz, w sposób obiektywny. Subiektywne przekonanie mówi, siłą rzeczy, że nie ma dla człowieka lepszej możliwości aniżeli normy „naszego” projektu życia. Skoro tak, to prawo może służyć do uszczęśliwienia człowieka nierozumnego, niedostrzegającego „oczywistych” faktów, niepotrafiącego pojąć, co leży w jego własnym interesie, często nie z własnej „winy” ślepego na „prawdę”. Prawo staje przed wyzwaniem moralnym, aby uchronić nierozumnych ludzi przed zejściem „na manowce”, edukuje, poprzez penalizację jednych wyborów i dowartościowanie innych wspomaga proces autentycznej konwersji.

Błądzić jest rzeczą ludzką

Problemy z tego rodzaju podejściem, na jakie wskazuje liberalizm, są dwa. Pierwszym jest oczywiście kwestia ograniczenia wolności przez jeden projekt. Tutaj napotykamy wieczną i chyba niemożliwą do ostatecznego rozstrzygnięcia debatę wokół pytania, czy należy ograniczać wolność, aby ustrzec człowieka przed przykrymi konsekwencjami niemądrych wyborów. Czy lepsza jest autonomia i możliwość autokreacji, które niosą niemałe ryzyko, czy jednak bezpieczeństwo i ogólnospołeczny tutoring w kierunku nakreślonym i pożądanym przez czołowe moralne autorytety zbiorowości? Odpowiedź liberalizmu (ale także większości środowiska „kościoła otwartego” w Polsce) jest zapewne inna aniżeli „katolików wojujących”. To jasne. Jest jednak także problem drugi. Co jeśli preferowany przez prawo, większościowy projekt, narzucany z mniejszą lub większą intensywnością wszystkim, jest jednak, pomimo atestów poważanych myślicieli i autorytetów moralnych, drogą błędną?! W końcu, jak wiadomo, errare humanum est. Jeśli projekt jest błędny, to narzucenie go wszystkim jest nie tylko ograniczeniem wolności, ale także złem, ludzką krzywdą, a nawet deprawacją. Oczywiście każdy katolik, a także inny człowiek wierzący, natychmiast oburzy się na sugestię, iż jego religia i związany z nią światopogląd/projekt życia może być „błędem”. I słusznie. Niczego takiego się tu nie sugeruje. Sugeruje się jednakże omylność człowieka. Tak do końca nie możemy być pewni swoich racji w debatach etycznych i moralnych, ponieważ natura człowieka jest ułomna. To właśnie dlatego w Boga wierzymy, a nie mamy pewności naukowej Jego istnienia. Nie mamy jej, ponieważ jej zdobycie przekracza nasze możliwości (i może dobrze, bo gdybyśmy pewność mieli, wiara straciłaby sens).

Właśnie dlatego, że errare humanum est, liberalna formuła wolnego wyboru jest tak cenna i zasadna. Jak nauczają pierwsi neoliberałowie, żaden scentralizowany układ (ani planista, ani urząd, ani ustawodawca, ani naczelny kaznodzieja projektu życia) nigdy nie będzie w stanie w sposób równie skuteczny korygować błędów i dokonywać rewizji strategii działania, co rozproszona zbiorowość setek tysięcy lub milionów jednostek myślących (przynajmniej częściowo) niezależnie od siebie, mających w swoim bezpośrednim otoczeniu różne doświadczenia. Ponieważ in errore perservare stultum należy zagwarantować wolność wyboru. Decydenci mają swoją dumę i w rezultacie tendencję do trwania w popełnionym błędzie. Pojedynczy ludzie, którzy w pierwszej kolejności odczuwają koszty popełnionych błędów, mają zaś z kolei skłonność do ich eliminacji, ponieważ leży to w ich bezpośrednim interesie.

Zwolennicy katolickiego światopoglądu mają swoje, jasno sformułowane poglądy na takie kwestie, jak in vitro, narkotyki lub homoseksualizm. Mają do nich pełne prawo. Sprzeciw budzą nie te poglądy, a dążenie do uczynienia z nich obowiązującego wszystkich prawa. Ludzie mają bowiem prawo oceniać te i inne problemy odmiennie, mają prawo żyć według własnych przekonań. Każdy, poza absolutnym fanatykiem, musi, przynajmniej w głębi siebie, uznać też, że nie może całkowicie wykluczyć tego, że się myli w ocenie tych kwestii. Jeśli tak by zaś hipotetycznie było, to walka w złej sprawie jest wybaczalna, gdy ogranicza się do debat, dyskusji i przekonywania. Jeśli jednak jej celem jest przekucie własnych poglądów etycznych na obowiązujące także oponentów prawo, to jest to błąd niewybaczalny. Prowadzi do nieszczęścia, umieszczenia w więzieniu, utraty nadziei na posiadanie rodziny, w imię poglądów innych ludzi.

Demokracji wara!

Istotnym problemem, który wyłania się powyższych rozważań jest nieadekwatność demokracji dla rozstrzygania dylematów etycznych. Daje on o sobie znać w zasadzie w każdym przypadku, gdy większość parlamentarna postanawia porzucić liberalną formułę wolnego wyboru projektu życia i angażuje się w inicjatywy regulacji prawnej sfery moralnych i intymnych wyborów obywateli. Decydowanie o tym za pomocą głosowania jest banalne i groteskowe, niewiele różni się od werdyktów widzów reality show. Należy w tym miejscu sformułować dość daleko, przyznam, idącą tezę, jaką będzie zakwestionowanie legitymacji demokratycznie wyłonionych parlamentów do podejmowania prawnie wiążących decyzji i wprowadzania regulacji w odniesieniu do problematyki będącej przedmiotem sporów i kontrowersji na tle przekonań etycznych członków społeczeństwa, którzy dokonali różnych wyborów projektu życia.

Po pierwsze, większość może być równie dobrze co mniejszość w błędzie i wprowadzić zakaz/nakaz krzywdzący obywateli. Po drugie, demokracja jest systemem sprawowania rządów, który został zainspirowany inkluzywną filozofią i pragnieniem poszerzenia zakresu wolności obywateli. Gdy jednak reguluje, decyduje i narzuca jedną z kilku alternatywnych opcji moralnych wszystkim, staje się narzędziem zniewolenia i wykluczenia, a więc staje w jaskrawej sprzeczności wobec swych własnych fundamentów aksjologicznych. Dyktatura większości nie jest demokracją. Po trzecie, umożliwia uzurpację tytułu do sprawowania władzy w poszczególnych obszarach. Zjawisko to doskonale ilustruje współczesna sytuacja polityczna w Hiszpanii, gdzie rząd prawicowy został wybrany ewidentnie ze względu na problemy związane z polityką gospodarczą, a jednak mógłby formalnie dokonać także zmian w ustawodawstwie dotyczącym homoseksualistów czy rozwodów, a więc zawęzić wolność wyboru projektu życia w zgodzie z przekonaniami jednego z możliwych projektów. Po czwarte, generuje wątpliwości co do zasadności solidarnego ponoszenia finansowych ciężarów istnienia państwa. Dlaczego mniejszość, której wybór projektu życia został prawnie zanegowany, powinna finansować państwo-legislatora w sposób równy z tymi, którzy nie tylko mogą żyć w zgodzie ze swoim wyborem projektu, ale nawet angażowali się na rzecz odebrania innym takowej możliwości? Czy można oczekiwać, że będą łożyć na katechezę w szkołach publicznych, jeśli na tych zajęciach kształtuje się światopogląd przyszłych wyborców, którzy za kilka lat mogą przyczynić się do odebrania im wolności wyboru projektu życia? Czym innym jest skazać kogoś na śmierć, czym innym przed wykonaniem wyroku kazać mu sfinansować budowę gilotyny. Tych dylematów unika się tylko wtedy, gdy kwestie związane z indywidualnymi wyborami wzorców aksjologicznych i projektów życia przez ludzi zostaną wyłączone z procedowania demokratycznie obranych ciał i zapisane w sposób trwały w konstytucji, a dodatkowo wzmocnione umowami międzynarodowymi.

Statystycznie wierzący

Dobrze byłoby, aby środowisko „katolików wojujących” odgrywało coraz mniejszą, zamiast coraz większą rolę w polskim kościele. Transfer przekonań moralnych i religijnych do kodeksów prawa karnego i cywilnego, przymus i obowiązek, nie jest dobrą drogą dla autentycznej chrystianizacji. Nikt, kto powstrzymuje się od grzechu, bo grozi za to więzienie lub grzywna, a nie dlatego, bo tak wierzy i czuje, nie jest prawdziwym wyznawcą prawd wiary. Nie można nikogo zmusić do wiary. Polityczne uwikłanie i stosowanie prawnego przymusu mogą do wiary tylko zniechęcać, ponieważ człowiek lubi czuć się w roli czynnika sprawczego, lubi żywić przekonanie, że z kościołem związał się za sprawą własnej woli, a nie wbrew niej.

Zupełną pomyłką jest coraz częściej widoczne podejście „legislacyjno-statystyczne” kleru. Niektórzy ludzie kościoła wydają się wierzyć w to, że zabiegów aborcji jest w Polsce tak mało, jak pokazują oficjalne statystyki i że jest to zasługa ustawy. Na różne sposoby utrudniają i odwlekają procesy apostazji byłych wiernych, zaś każdą rezygnację z jego sfinalizowania uznają za sukces, którym on jest, ale tylko w sensie statystycznym. Dość chętnie unieważniają śluby kościelne, choć muszą zdawać sobie sprawę, że zazwyczaj akty te opierają się na kłamstwie i krzywoprzysięstwie wiernych, ale za swoją misję uznają ograniczenie w ten sposób oficjalnej liczby rozwodów cywilnych. Statystyki poprawiają samopoczucie, ale są dosłownie nic nie warte. Gdy kościół bardziej interesują statystyki i kształt prawodawstwa niż jakość, głębia i świadomość wiary ludzi, to staje się on kolejnym, zwykłym lobby. Natomiast taka „wiara” służy tylko podtrzymaniu statusu i wpływów instytucjonalnych, napiętnowaniu innowierców i jest bezwartościowa.

„Ludzie w demokracji nie chcą myśleć o śmierci” – Adam Zagajewski w rozmowie z Jarosławem Gugałą :)

Jarosław Gugała: Tematem naszej rozmowy będą wolność i prawda – dwie niezwykłe wartości i kategorie, które są nam niezbędne, ale zarazem trudne do utrzymania. Kiedy przygotowywałem się do tej rozmowy, pierwszą informacją, na jaką trafiłem, był fakt, że urodził się Pan we Lwowie. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ moja rodzina, od strony mamy, również pochodzi ze Lwowa. Potem znalazłem wiersz, w którym wspomina Pan o swoim dziadku, Karolu – i wzruszyłem się jeszcze bardziej, ponieważ mój dziadek, Stanisław, także był nauczycielem i – podobnie jak Pana dziadek – musiał ze Lwowa uciekać. Dlatego właśnie od Lwowa chciałbym zacząć. Znalazłem wiersz, w którym napisał Pan do swoich rodziców: „Lwów jest wszędzie”. Czy każdy z nas musi dźwigać te „święte miejsca”, które oglądamy na co dzień albo nosimy głęboko w sobie? A może jesteśmy w stanie jakoś się ich pozbyć? Skupić się na nowych miejscach i nie dźwigać więcej tego nieszczęsnego Lwowa? Czy też jest to po prostu nie możliwe?

Adam Zagajewski: Myślę, że posiadanie takiego „tajnego miejsca” w pamięci i wyobraźni jest swego rodzaju przywilejem. W gruncie rzeczy współczuję ludziom, którzy albo całe życie spędzają tam, gdzie się urodzili, albo gdzieś niedaleko. Sam moment wyjazdu – którego oczywiście nie pamiętam, bo byłem niemowlęciem – był dla rodziny, a potencjalnie również dla mnie, tragedią. Jednakże w przyszłości fakt, że jest jakieś tajemnicze miejsce, którego się nie zna, ale które jest podstawą egzystencji, to prawdziwy prezent od losu. Oczywiście nie mówimy tu o płaszczyźnie politycznej, nigdy nie kusiło mnie, aby domagać się ponownego przesunięcia granic. Mowa raczej o kwestiach prywatnych, związanych z wyobraźnią, pamięcią. I w tym sensie nie jest to dojmujące, a wręcz przeciwnie.

Jarosław Gugała: Czy mógłby Pan przypomnieć ten wiersz, który jak ustaliliśmy ma dwa tytuły (w internetowej wersji nazywa się „Lektorat”, w tomikowej – „Zasuwka”)?

 Adam Zagajewski:

Mój dziadek prowadził lektorat z niemieckiego
na lwowskim uniwersytecie – o ósmej rano.
Wielu studentów spóźniało się.
Dziadek Karol, zwolennik dyscypliny,
przykręcił do futryny drzwi zasuwkę
i minutę po ósmej sala była hermetycznie zamknięta

A oni spali, spali długo, szczęśliwie,
nie wiedząc że to miasto przestanie istnieć
razem z zasuwką, że wszystko się skończy,
że będą wywózki i egzekucje, i płacz,
i że ta zasuwka stanie się kiedyś
idyllicznym wspomnieniem,
broszką z Herculanum,
skarbem.

Jarosław Gugała: Mieszkał Pan w życiu w wielu miejscach. Dane było Panu poznać również smak emigracji. Czy polski poeta może mieszkać za granicą?

Adam Zagajewski: Nawet powinien! Jak wiemy, najwięksi polscy poeci, czyli Mickiewicz, Słowacki, Norwid i Miłosz mieszkali i tworzyli na emigracji. Miłosz jako jedyny powrócił. Emigracja dla polskiego pisarza jest wielkim wyzwaniem, jest trudna, ale jednocześnie bardzo korzystna. Odrywa go od nieciekawej codzienności, którą my, mieszkający na miejscu, musimy żmudnie przeżywać, i pozwala na oderwanie perspektywy – niekiedy ta perspektywa staje się bardziej filozoficzna, innym razem metafizyczna. Choć nasi pierwsi poeci jednocześnie dużo pisali o Polsce, nie zapominali o niej.

Jarosław Gugała: Herbert napisał: „Rów w którym płynie mętna rzeka / nazywam Wisłą. Ciężko wyznać: / na taką miłość nas skazali / taką przebodli nas ojczyzną”, wyraźnie skarżąc się. Co jest prawdziwą ojczyzną poety? Język? To właśnie on jest miejscem, w którym spotykają się wszyscy poeci? A może mieszkając za granicą i tworząc w taki sposób, w jaki Pan tworzy, był Pan w stanie zminimalizować problem wielojęzyczności, przechodzenia z języka w język? Jestem filologiem z zawodu i wyobrażam sobie, że gdybym chciał tłumaczyć Pana wiersze, to wydają się one proste do przełożenia na inny język. Nie ma w nich takich środków, słów, które byłyby bardzo trudne do odtworzenia, które byłyby neologizmami, wytworem wyłącznie Pana języka i wyobraźni. Odnajduję w tych wierszach klasyczny spokój, przywiązanie do prostoty, wyrazistości, języka – a przez to również możliwy do przekazania w innych językach. Jest Pan zatem boleśnie przywiązany do polszczyzny czy też język w przypadku poezji, jaką Pan pisze, jest językiem, który może być bardziej uniwersalny?

 Adam Zagajewski: Jestem oczywiście przywiązany do polszczyzny, ale nie boleśnie, a radośnie – lubię ten język. Zdarzyło mi się pisać prozę, eseje po angielsku i niemiecku, więc teoretycznie mógłbym próbować, ale jeśli chodzi o wiersze – kompletnie mnie to nie kusi, choć powstały dwa, może trzy w języku angielskim. Neologizmy są rzadkością w głównym nurcie polskiej poezji. Lubię tego rodzaju prostotę języka, za którą stoi komplikacja wyobraźni; prosty język ma odsyłać do nieprostych tematów, metafor i wyobrażeń.

Jarosław Gugała: W 1968 roku, kiedy powstała grupa poetycka „Teraz”, której powstanie miało oczywiście związek z marcowymi wydarzeniami tegoż roku. Postulowaliście panowie odkłamanie języka, przywrócenie wiarygodności, autentyczności, zakorzenienie w życiu – także w życiu codziennym – bo uważaliście, że tylko taki język jest w stanie mieć wpływ na rzeczywistość. Co wami motywowało w 1968 roku? Obowiązująca w tamtym czasie nowomowa komunistyczna?

Adam Zagajewski: Główną motywacją było silne poczucie, że żyjemy w kraju, w którym nie ma wolności, w którym rządzi kłamstwo. Nazwanie tego nowomową było krokiem drugim, krokiem pierwszym, zasadniczym – był bunt przeciwko powszechnemu zniewoleniu, kłamstwu. Jedną z nielicznych wysepek wolnego języka był „Tygodnik Powszechny”, ale główny archipelag języka polskiego był fałszywy, a marzec, który wciąż bardzo dobrze pamiętam, dodatkowo to zdramatyzował – był soczewką, w której skupiły się podstawowe cechy tego zniewolenia: pobicia studentów, kwestia „Dziadów” Mickiewicza… dokonała się eksplozja zakłamania i ataków.

Jarosław Gugała: Marzec 1968 roku przypomina mi to, co obserwujemy w Polsce w tej chwili, a zatem ogromne zaangażowanie młodych ludzi, którzy wcześniej milczeli, a dziś domagają się prawdy, kwestionują zastygłe, fałszywe rozpoznania rzeczywistości i pragną czegoś nowego. To ewidentny bunt wobec zastałej rzeczywistości. Podobnie jak to było 1968 roku we Francji, choć u nas ten posmak próby wypowiedzenia słów, które doprowadzą nas do lepszego świata również się uwyraźnił. Jak Pan to ocenia? Czy można szukać podobieństw między tym, co dzieje się w ostatnim czasie na ulicach polskich miast a tym, co działo się w marcu 1968 roku?

Adam Zagajewski: To bardzo rozległy temat. Ograniczmy się jednak do marcowych wydarzeń w Polsce, bo były one nieco inne. Bardzo sympatyzuję z obecnymi demonstracjami, cieszę się, że młode pokolenie zechciało coś powiedzieć i nie przeszkadza mi, że są to wulgaryzmy. Wtedy było to jednak co innego, ponieważ manifestacje studenckie były tak niesłychanym podważeniem całej istoty systemu komunistycznego, że zatrzęsły całym państwem. Była to gigantyczna rewolta. Te urocze manifestacje, podczas których tańczono poloneza i inne tańce były pełne uroku, ale dziś mamy już nowe tematy. Żyjemy w kraju głęboko zranionym przez PiS, ale pozostającym w demokratycznej ramie, dlatego wciąż nasuwają się nowe problemy i kwestie. Manifestacje na pewno jeszcze powrócą, ale nie powodują już wstrząsu, który poważnie zakołysałby całym statkiem państwa, ponieważ dziś są one w pewnym sensie dozwolone, podczas gdy w komunizmie były skandaliczne. Trzy dni temu patrioci-bandyci podpalali Warszawę, mówiliśmy o tym dwa dni i pojawiły się kolejne tematy. Waga tych wydarzeń jest więc nieporównywalna.

Jarosław Gugała: Czy nie ma zatem szansy, aby dzisiejsze protesty stały się pokoleniowym doświadczeniem dla wielu ludzi? 

Adam Zagajewski: Są takie szanse, wszystko zależy od tych młodych ludzi – muszą być konsekwentni, nie mogą jedynie zadowolić się oglądaniem filmów wideo dokumentujących to, co już zrobili. Żeby ich działania naprawdę wywarły głęboki wpływ – muszą być długofalowe.

Jarosław Gugała: Wygląda na to, że jest to przebudzenie nowego pokolenia – dotychczas mało obecnego w polskim życiu społecznym i politycznym; pokolenia, które jest bardzo specyficzne. Sądzi Pan, że jest to pokolenie, które na nowo zacznie również czytać poezję?

 Adam Zagajewski: Tego nie wiem – to już pytanie za milion…

Jarosław Gugała: No właśnie, ale uważa Pan, że jest szansa, że młodzi sięgną po te wiersze, że się nad nimi pochylą? Będą szukali w nich prawdy i wolności?

Adam Zagajewski: Trudno mi powiedzieć to wprost, ale nie sądzę. Prawda jest dla mnie wartością bardzo ważną i centralną, ale młodzi nie mogą polegać na starszych panach i starszych paniach. Sami muszą pisać, czytać, myśleć i stworzyć sobie własną kulturę pokoleniową. Kiedy ma się tyle lat co ja, szuka się innych rzeczy, poezja otwiera się wówczas nie tylko na życie obywatelskie, ale na odwieczne pytania, które również bardzo lubię. Myślę, że to pewna prawidłowość w życiu poetów, którzy zaczynają od silnej reakcji quasi-politycznej, a później idą w stronę prywatną, religijną, polityczną. Bo życie jest bardzo ciekawe, ma wiele wymiarów – nie tylko obywatelski, choć oczywiście ten jest podstawowy.

Jarosław Gugała: Czy pozwoli Pan, że tym razem ja przeczytam Pański wiersz?

 Adam Zagajewski: Bardzo proszę.

Jarosław Gugała:

Sklepy mięsne

Afry­ka­nin a nie Mu­rzyn
nie sły­szy się już dziś o Mu­rzy­nach
któ­rzy zgi­nę­li w ko­pal­ni wę­gla
to ro­bot­ni­cy afry­kań­scy ze zmiaż­dżo­ny­mi
czasz­ka­mi spo­czę­li pod zwa­ła­mi mó­zgu
nie sły­szy się już dziś o rzeź­ni­ku
sta­rym ry­ce­rzu krwi
skle­py mię­sne oto mu­zea no­wej wraż­li­wo­ści
urzęd­nik a nie kat
nie sły­szy się już dziś o hyc­lu
któ­re­go nie­na­wi­dzi­ły dzie­ci
W dwu­dzie­stym wie­ku pod rzą­da­mi no­wej wła­dzy ro­zu­mu
pew­ne rze­czy już się nie zda­rza­ją
krew na uli­cy na ma­skach sa­mo­cho­dów
i na sa­mo­cho­dach bez ma­ski
czło­wiek bia­ły z prze­ra­że­nia
Eu­ro­pej­czyk oko w oko ze śmier­cią
nie sły­szy się już dziś o śmier­ci
zgon a nie śmierć
to jest wła­ści­we sło­wo
Wy­ma­wiam je i na­gle spo­strze­gam
że moje usta wy­ście­lo­no tek­tu­rą
któ­rą daw­niej na­zy­wa­no mil­cze­niem

Piękny wiersz o degradacji, oderwaniu języka od kategorii, o których staramy się rozmawiać: od wolności, od prawdy; o tym, jak łatwo można doprowadzić do sytuacji, w której język staje się bezsilny i nie potrafi wypowiedzieć tego, co widzimy, ale staje się maską albo beznamiętnym urzędniczym raportem, tworzonym w ten sposób, żeby zadośćuczynić statystykom, ale nie wywoływać żadnych emocji. Czy to, co dzieje się dzisiaj, przy ogromie środków przekazu i źródeł, z których płyną do nas teksty, dźwięki, a także wiersze – czy to wszystko nie niesie za sobą zagrożenia, które opisał pan w wierszu? Że wszystko będzie zabite swego rodzaju tekturą, uniemożliwiającą nam powiedzenie prawdy, która w nas tkwi i którą chcemy uzewnętrznić.

Adam Zagajewski: Słowa takie jak „śmierć” i „umieranie” we wszystkich językach, które odrobinę znam są zastępowane pseudonimami, bo ludzie w demokracji nie chcą myśleć o śmierci. To nie sprawa polityczna, to człowiek nowoczesny, żyjący w wygodnym, konsumpcyjnym społeczeństwie odrzuca pewne sprawy ostateczne i posługuje się językiem, w którym one nie występują. Nota bene, może tutaj pomóc poezja, bo ona nie może odwrócić się od tego, co ostateczne. Druga kwestia wiąże się z tym, że w naszym konkretnym przypadku w Polsce pojawia się nowy rodzaj zakłamania. Na przykład słowo „praworządność”. Okazuje się, że kiedy Unia Europejska chce badać praworządność, to nasz rząd nie wyraża na to zgody. Wydawałoby się przecież, że praworządność jest czymś pozytywnym, sympatycznym. Ale słowo to zmieniło znaczenie. Praworządności nie definiuje już profesor Zoll, ale wiceministrowie sprawiedliwości, którzy utożsamiają ją z nową sytuacją, w której sędziowie tracą swoją niezawisłość, a prokuratorzy już dawno ją stracili. Pojawiają się zatem dwa wymiary: polityczny i filozoficzny.

Jarosław Gugała: A także komercyjny, ponieważ mówi Pan o tym, że w demokracji unikamy słów dotykających kwestii ostatecznych, a może wynika to po prostu z faktu, że chcemy konsumować, a nie kaleczyć się słowami, samoudręczać się; chcemy żyć wygodnie, przy nieustannie włączonych odbiornikach, z których docierają do nas dźwięki, i słuchamy ich po to tylko, aby nie zetknąć się z prawdą, która zawarta jest w ciszy. A czy poeta może bać się ciszy?

Adam Zagajewski: Są różne rodzaje ciszy. Jest taka cisza, w której coś się przygotowuje, która nie jest pusta. Ale myślę, że każdy poeta zna też niedobrą ciszę, kiedy nic nie przychodzi do głowy; kiedy żyzna wyobraźnia czy, jak mawiają niektórzy, życie wewnętrzne, w sposób niedobry ucicha.

Jarosław Gugała: Miewał Pan takie doświadczenia?

 Adam Zagajewski: Oczywiście, znam je bardzo dobrze. Być poetą to, jak słusznie zauważył Norwid, „bywać”, a nie „być”. Są okresy wzmożonej wyobraźni, po których przychodzą gorsze momenty, a nawet ich serie. I trzeba nauczyć się z tym żyć.

Wracając do tego, co mówił Pan o komercjalizacji – to prawda. Żyjemy w świecie post-religijnym. Polacy co prawda chodzą do kościoła, ale robią to jak automaty, które raz w tygodniu muszą postawić stopę w kościele, ale nie jest to akt religijny, a czysto konformistyczny. Żeby jednak w ogóle myśleć o śmierci – o której nie lubię myśleć, nie uważam, że jest ona ciekawym tematem – trzeba mieć wizję religijną, aby zmieścić śmierć w większej perspektywie, a tej perspektywy brakuje. Myślę, że nawet niektórzy księża jej nie mają.

Jarosław Gugała: Tak, wygląda na to, że dominującą grupą ludzi chodzących do kościoła w Polsce są tak zwani niewierzący praktykujący. To pewna obyczajowość. Porozmawiajmy zatem przez chwilę o Bogu i religii. W takiej czy innej formie Bóg istnieje – jako nasz stwórca albo coś co my sami stworzyliśmy, dlatego, że był jedynym sposobem, aby uciszyć nasz strach i ból egzystencjalny. Podobnie jak stworzyliśmy poezję, bo nie umieliśmy pewnych rzeczy w inny sposób wyrazić. A tymczasem w Polsce stało się coś takiego, że Kościół, który był jeszcze kiedyś Kościołem Tischnera, Karola Wojtyły, „Tygodnika Powszechnego” i wielu innych – odpuścił, przegrał. Upadek tego Kościoła polskiego spowodował, że także polska inteligencja się poddała, masowo się wycofała, przeszła na pozycje ateistyczne, antyklerykalne, nie znajdując w Kościele nic oprócz obrzędowości i nie mogąc spotykać się z prawdziwą wiarą. W tej chwili, w połączeniu ze wszystkimi aferami, które obserwujemy, wali się gmach katedry wiary przystępnej dla ludzi wrażliwych i wykształconych i za chwilę znajdziemy się w pejzażu przypominającym warszawski Muranów po likwidacji getta żydowskiego. Czy nie obawia się Pan tego? A może nie jest Pan tak pesymistycznie nastawiony jak ja i nie uważa, że obserwujemy zmierzch Kościoła, który jeszcze niedawno był silny i potrzebny poetom, artystom i inteligencji?

Adam Zagajewski: Trudno się nie zgodzić. Nie możemy jednak zaglądać ludziom do ich życia wewnętrznego. Nie wiemy, ilu jest ludzi, którzy wierzą prawdziwie i głęboko. Myślę, że są tacy ludzie i żaden rocznik statystyczny nie potrafi ich policzyć. Nie możemy zakładać, że głęboka wiara zniknęła z tego świata. Myślę, że tak nie jest. Natomiast śmiało można powiedzieć, zgodnie z tym, co Pan powiedział, że za komuny mieliśmy bardzo piękny Kościół Turowicza i Tischnera, Kościół otwarty, który potępiał polski antysemityzm i szukał nowej formuły na katolicyzm. Należał do niego również Wojtyła. Ale tego Kościoła już nie ma, zniknął. Pojawił się Kościół dość obrzydliwy, nacjonalistyczny. Mam wrażenie, że nasi arcybiskupi nie wierzą w Boga, a w polski naród. Nacjonalizm wyparł to, co jest istotą chrześcijaństwa, czyli uniwersalizm – otwarcie na drugiego człowieka, miłość i inne wartości uniwersalne. Naród w chrześcijaństwie jest rzeczą bardzo daleką w hierarchii spraw. Nasz obecny katolicyzm to po prostu nacjonalizm. To koniec pewnego chrześcijańskiego płomienia, który tak długo utrzymywał się w Polsce.

Jarosław Gugała: Ten brak uniwersalizmu prowadzi również do tego, że nie jesteśmy w stanie dostrzec bliźniego na przykład w uchodźcach. Więc, mówiąc wprost, gdyby do Polski przyszedł Jezus Chrystus, który był uchodźcą – nie wpuścilibyśmy go.

 Adam Zagajewski: Problem uchodźców jest bardzo skomplikowany. Zgadzam się z tym, co Pan mówi, a jednocześnie jest to gigantyczny problem europejski, którego podczas tej rozmowy nie zdołamy rozstrzygnąć. Ale Kościół nie widzi też ludzi w ofiarach pedofilii, nie widzi bliźniego w tych ludziach, którzy są fundamentalnie skrzywdzeni przez zbrodnie tak wielu księży. Kościół zajmuje się tylko liczeniem kasy i dbaniem o swoją godność, zapominając o bliźnich, których skrzywdził i którzy latami domagają się uznania tych krzywd.

Jarosław Gugała: Podczas naszej rozmowy padło wiele rzeczy przykrych i bolesnych. Wróćmy jednak do poezji, która w pewnym sensie jest kościołem, a akt tworzenia – rodzajem mszy świętej, samotnego obcowania z innymi artystami, niekiedy poprzez polemikę, z wartościami najistotniejszymi, najbardziej podstawowymi. Chciałem więc zapytać o Pana ulubionych poetów, czego Pan szuka w poezji i co jest w niej z Pana perspektywy najcenniejsze? Czy fascynują Pana twórcy, którzy są zupełnie inni, którzy starają się dotrzeć do tych największych wartości swoją, różniącą się od Pańskiej, drogą?

 Adam Zagajewski: Jest długa lista poetów, którzy są mi bliscy. Moje pokolenie znalazło się w sytuacji, w której nasi poprzednicy – Miłosz, Herbert, Szymborska – poeci sławni w Polsce i na świecie – dokonali pewnej rewolucji w polskiej poezji, bo jednocześnie otworzyli się na wartości uniwersalne i nie stracili z oczu tego, co dzieje się w Polsce. Potrafili w magiczny sposób połączyć fascynacje światową kulturą uniwersalną. Tak jak Mandelsztam powiedział, że akmeizm to tęsknota do kultury światowej. Czyli do uniwersalizmu. Ci nasi wielcy poprzednicy również w pewnym sensie byli akmeistami, bo tęsknili do uniwersalizmu, a jednocześnie z niezwykłą siłą zajęli się tematem lokalnym, tym, co działo się w ich ojczyźnie i odnieśli niebywały sukces. To poeci znani na całym świecie i uważam, że kultura polska znalazła się w centrum uwagi kultury światowej dopiero dzięki tym poetom – a także Andrzejowi Wajdzie i wielkim kompozytorom. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, jak bardzo prowincjonalna w optyce światowej była nasza kultura dopóki nie pojawiło się to pokolenie. W Polsce mało kto o tym pamięta czy nawet wie. Brakuje mi uznania dla tych wielkich poetów, którzy powoli są już zapominani, bo czas niewoli sowieckiej się skończył i poezja zeszła na drugi plan – dlatego o tym przypominam. Co do drugiej części pytania, czyli czego szukam w poezji – to skomplikowane…

Jarosław Gugała: Musiałem Pana o to spytać – w przeciwnym razie żałowałbym, a inni by mi to wypominali…

 Adam Zagajewski: Myślę, że na swój sposób szukam – podobnie jak ci wielcy poprzednicy – połączenia tego, co lokalne z tym, co uniwersalne. Poezja naszych czasów żyje konkretem, nie może poprzestawać na ogólnikach, musi być konkretna, dotykać rzeczy widzialnych. Z drugiej strony jest jednak coś takiego, jak nieskończoność. Kołakowski napisał kiedyś o Spinozie, iż ten odkrył wolność w tym, że miał w swoim myśleniu kontakt z nieskończonością. Daleko mi do Spinozy i Kołakowskiego, ale to bardzo piękne sformułowanie. Odkrycie w świecie pewnego rodzaju nieskończoności daje wolność wewnętrzną. Do tego służy kultura – do uwalniania nas chwilami od tych pospolitych ludzi, którzy nami rządzą i otwierania większej perspektywy.

Jarosław Gugała: Zagadnę Pana jeszcze o inny ważny w Pańskiej twórczości temat – o muzykę. Czym ona jest dla Pana, jako poety?

 Adam Zagajewski: Jestem przykładem niedoskonałego słuchacza muzyki. Nie tylko nie mam słuchu absolutnego, ale posiadam słuch bardzo relatywny i niedoskonały. Tym bardziej jednak kocham muzykę – jak wszyscy ci, którzy kochają bez wzajemności. Muzyka to najbardziej konkretny sposób istnienia wyobraźni; to falująca wyobraźnia, która przybiera rozmaite formy. Jednym z moich ukochanych kompozytorów jest, wciąż mało znany w Polsce, Gustaw Mahler – o którym trochę pisałem. Nie wstydzę się powiedzieć, że również Chopin jest bardzo bliskim mi kompozytorem.

Jarosław Gugała: A jeśli chodzi o twórców współczesnych?

 Adam Zagajewski: Ze współczesnych – choć już nieżyjących – powiedziałbym, że Szostakowicz, wielki rosyjski kompozytor. Ale także Lutosławski. Nie otwieram się jednak za dobrze na muzykę komponowaną dzisiaj. Jestem do pewnego stopnia konserwatystą, zarówno w muzyce, jak i malarstwie. Wiem, że muzyka żyje, ale ta bardzo współczesna muzyka nieco się skurczyła.

Jarosław Gugała: Ostatnie pytanie. Nad czym Pan teraz pracuje i kiedy będziemy mogli poznać efekty tej pracy?

 Adam Zagajewski: Niedawno moja wydawczyni, czyli Krystyna Krynicka z Wydawnictwa a5, zapytała: „Słuchaj, a może masz jakąś nową książkę?” Pomyślałem, że mogę mieć, bo napisałem kilka tekstów o Józefie Czapskim, który jest moim absolutnym bohaterem, którego dobrze znałem i z którym miałem zaszczyt i szczęście się przyjaźnić. Minęło tak wiele lat od jego śmierci, a ja wciąż podziwiam go coraz bardziej, lepiej poznaję jego malarstwo i literaturę. Był to moim zdaniem jeden z największych Polaków. Człowiek uniwersalny, a jednak patriota. Też emigrant. Na emigracji stworzył rzeczy, które teraz zaczynają być znane na całym świecie.

Jarosław Gugała: Powstała piękna klamra, bo z nim właśnie podróżował Pan do Lwowa w swoim tomiku poezji, a od tego przecież zaczęliśmy nasze spotkanie. Dziękuję za rozmowę. Przepraszam, jeśli próbowałem wyciągać Pana w przestrzenie, które niekoniecznie są dla poety najwygodniejsze. Życzę Panu dużo uśmiechu, nadziei i aby wszyscy ci, którzy wyrażają się przy pomocy ośmiu gwiazdek, sięgali po Pańskie wiersze, żeby powstała ta nić porozumienia. Bo każde pokolenie musi się na czymś oprzeć. W przeciwnym razie nie wierzę, że może powstać coś sensownego. Dlatego polecam wszystkim Adama Zagajewskiego – człowieka opokę i wspaniałego poetę.

 Adam Zagajewski: Dziękuję.

 

 Rozmowa miała miejsce podczas Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://www.facebook.com/igrzyskawolnosci/videos/809737573148635

 

 

Kręta droga wolności – z Aleksandrem Smolarem rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Powinnam zacząć od… opowiedz mi Polskę, ale to by nam zajęło całe wieki. Dlatego inaczej. Gdy myślę o ostatnim trzydziestoleciu to w różnych momentach niezmiennie wracają do mnie słowa Jacka Kaczmarskiego. Jest taki fragment tekstu Według Gombrowicza narodu obrażanie: „W niewoli – za wolnością płacze, nie wierząc, by ją kiedyś zyskał, toteż gdy wolność swą zobaczy, święconą wodą na nią pryska”. Powiedz mi proszę jak to jest z tą naszą wolnością? Czy tak było te 30 lat temu? Coś się stało, że ona zaczęła Polakom ciążyć?

Aleksander Smolar: Odpowiadając na twoje pytanie, mnie się wydaje, że odpowiedź jest wielopoziomowa. To, co się dzieje w Polsce, wpisuje się w to, co się dzieje w Europie. U nas za mało się o tym mówi w debatach publicznych, jesteśmy pod tym względem strasznie prowincjonalni, skoncentrowani na Polsce i rzadko porównujemy sytuację u nas z tym, co się dzieje w regionie i na świecie. To wymaga uwzględnienia, nie po to, żeby relatywizować nasze doświadczenia w sensie moralnym, tylko aby pokazać wielość różnych źródeł tego, co można by traktować jako zjawiska niepokojące.

Funkcjonujemy zawsze w jakimś kontekście, nie funkcjonujemy sami jako samotna wyspa.

Chodzi o to, że często jesteśmy dla celów analitycznych zmuszeni do badania rzeczywistości w pewnych fragmentach. Mamy tę możliwość, żeby uogólnieniami swoimi sięgać daleko poza empiryczne nasze możliwości dochodzenia czy też badań głębszych. Powracając do wolności – widzimy, że różne tendencje, które niepokoją, są sprzeczne z wolnością jako wartością, która jest przecież szalenie istotna i podstawowa. Obserwujemy te ruchy na całym świecie i dowodem – co prawda empirycznym, zawodnym – na to są badania Freedom House, którzy analizują postęp demokracji, wolności. Wyniki pokazują, że od kilku lat następuje regres. To nie są jakieś zasadnicze zmiany, ale są na tyle istotne, żeby się nad nimi zastanawiać. To jest bardziej wyrazisty problem w naszym regionie, w takich krajach jak Polska, Węgry, Rumunia, a teraz Serbia, ale są też pewne zjawiska w Czechach czy na Słowacji, które temu zaprzeczają. Widzimy również w Europie zachodniej wzrost roli ruchów nacjonalistycznych i populistycznych. Czasami one się pokrywają, zazębiają, czasami są one zupełnie rozłączne, ale w każdym razie są to ruchy, które są w oczywisty sposób pozostają w sprzeczności z tym wyobrażeniem o ładzie wolności, którego nośnikiem była ta tradycja liberalno-demokratyczna.

Zanim dojdziemy do Polski – mówisz o regresie w dziedzinie wolności – nie jest tak, że u nas, nie tylko u nas, generalnie dokonuje się regres w różnych innych dziedzinach? Gdy patrzymy na to chociażby, jak myślimy o – wczoraj na konferencji u was padło – że nie ma demokracji bez demosu. I czy my z samym demosem nie zaczynami mieć problemu? Czy to, że ten demos się nie rozumie już gdzieś w taki sposób jak tu przywołałeś – filozofów polityki, u tych, którzy rzeczywiście rozumieli, jak powstaje państwo i jak ma funkcjonować, jaka jest ta pierwotna umowa społeczna, to czy nie mamy tego momentu, kiedy ten demos sam się przestaje rozumieć i gdzieś to nam zaczyna się rozłazić na takim bardzo bazowym poziomie?

Ja mam wątpliwości, bo to zakłada, że on istniał i że to są stany płynne, czy też w pewnych wymiarach demos występuje, w innych nie występuje, innymi słowy zazwyczaj upraszczamy demos. Przechodząc do Polski – to, co obserwujemy, nie jest źródłem wyłącznie dla niepokojów, obaw.

I to też przecież nie jest tak, że tych, którzy głosują na PiS należy spisać na straty, jeżeli chodzi o wartości demokratyczne, bo to by było zupełnie nieuzasadnione. Zawsze mnie drażniła okazywana często pogarda przez różnych inteligentów, intelektualistów i artystów, którzy powtarzali frazę, że wyborców PiS kupiono za 500+. Uważam, że to nie tylko moralnie skandaliczne, bo w demokracji każdy obywatel ma równy głos, więc jeżeli tak się mówi, to innymi słowy okazuje się pogardę i prowadzi to do alienacji części wyborców, dla których jest to oburzające. Trzeba raczej starać się zrozumieć, zwłaszcza że przecież to nie jest zjawisko tylko polskie, tylko szersze, europejskie. Jeżeli chodzi o Polskę jest rzeczą oczywistą, że mamy do czynienia z konkurencyjnymi wartościami i każde z nas znajduje się w sytuacji wyboru między konkurencyjnymi wartościami. Dokonany wybór pozwala realizować różne wartości. Otóż jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na polską sytuację, to PiS przynajmniej zaspokajał istotne potrzeby społeczne w trzech wymiarach – pierwszym byłyby potrzeby materialne, których zaspokojenie oznacza wyjście dużej części społeczeństwa z biedy, czy w każdym razie istotną poprawę sytuacji materialnej. Pozostałe wymiary PiS-u są na poziomie wartości, m.in. chodzi o wymiar godnościowy, czyli te pieniądze, które dało państwo…

Czyli daliśmy my.

To prawda, ale dysponuje tym państwo, więc ten argument jest prawdziwy, ale on ma ograniczoną wartość. W wyniku wyborów demokratycznych daliśmy państwu, czyli administracji, prawo do dysponowania częścią wypracowanych przez nas środków. Trzeba zawsze przypominać, że to są nasze pieniądze i powinniśmy pamiętać, podejmując decyzję w  czasie wyborów, komu dajemy to prawo.

Dlatego cieszymy się – za Constantem – wolnością nowożytnych, bo oddajemy swoją wolność polityczną w czyjeś ręce.

Tak jest, oddajemy naszą wolność w czyjeś ręce. Zaś argument, że oni dostali w sumie tylko 19 proc. jest bezsensowny, bo nasze są głosy oddane w głosowaniu. Inni zrezygnowali z tego prawa i wobec tego taka próba delegitymizacji to jest marny argument. Otóż, powróćmy do naszego tematu, do  argumentu godnościowego – w nowoczesnych społeczeństwach oczekuje się, oczywiście dla innych powodów w krajach postkomunistycznych, dla innych powodów w państwach, które znały od wojny opiekuńcze welfare state, że pewnego typu problemy  społeczne zostaną rozwiązane przez państwo. Nie można tego redukować do problemu homo sovieticus, bo nawet jeżeli intensywność tych oczekiwań jest inna u nas i na Zachodzie, to one nie są w tym przypadku jakieś znacząco różne. Innymi słowy, polityka redystrybucji prowadzona przez PiS jest również odbierane w jakimś sensie jako przywracanie godności, zwłaszcza jeżeli się zważy, że w czasach naszej transformacji często dominował język pogardy klasowej. Moje zastrzeżenia do czasów transformacji dotyczą bardziej języka debaty publicznej niż samej polityki. Uważam, że były popełnione błędy i np. w czasie rządów Platformy można było na pewno zrobić więcej w celach redystrybucji tego, co Polska osiągnęła, to był niewątpliwie poważny błąd naszego obozu, ale moje główne zastrzeżenia dotyczyły tego, że była pewnego rodzaju pogarda, która wyrażała się w takich właśnie zwrotach jak homo sovieticus.

Jednocześnie trudno nie zauważyć, że w okresie transformacji została w jakimś sensie pominięta pewna grupa społeczna. Oni sobie nie poradzili gospodarczo, to byli ludzie, którym oberwało się największą pogardą, o której mówisz, ale też brakiem docenienia jakiejś ich godności i brakiem docenienia ich w procesie zmian, brakiem zauważenia tego, że oni też są częścią społeczeństwa, a ich potrzeby i ich myślenie musi być jakoś zagospodarowane.

Zwłaszcza, że oni czuli się i tak zdegradowani. To często było opisywane w literaturze zachodniej czasów wielkiego kryzysu, mianowicie jaką straszną degradacją, zwłaszcza dla mężczyzn, których tradycyjną rolą społeczną było danie poczucia bezpieczeństwa materialnego i fizycznego rodzinie. Jak mężczyzna jest zdegradowany i nagle traci podstawę swojego autorytetu i swojej roli – zwłaszcza że w tradycyjnej rodzinie była to rola dominująca – to jest to bardzo głęboko odczuwane i to przez setki tysięcy ludzi. Pamiętajmy o rozmiarach odczuwanego dramatu, pamiętajmy o tym, że były momenty gdy bezrobocie, obecnie bardzo niskie, przekraczało 20 proc.

Pamiętam, co się działo wtedy Bieszczadach, gdzie były dziesiątki mężczyzn, którzy stracili pracę po zamknięciu PGR-ów i tak naprawdę dla nich i dla ich rodzin to był upadek. Myślę, że to są ludzie, którzy doświadczyli tego, co nazywasz pogardą i w tym momencie to, co im przynosi narracja PiS-u, jest tym, czego oni potrzebują. To jest odzyskiwanie przez nich poczucia wartości.

Poczucie godności wiąże się tutaj z poczuciem przynależenia do wspólnoty, która ma wobec nich pewnego typu obowiązki. I oni to odbierają jako sposób nie tylko zaspokajania potrzeb materialnych, ale i przywracania im godności, uznania ich godności. Jest też inny wymiar polityki PiS związany z przywracaniem godności. Rządy poprzednie, z natury kapitalistycznej transformacji, popularyzowały wartości indywidualistyczne. Zresztą ten sam proces się dokonywał na zachodzie, gdzie ta kultura indywidualistyczna była głębsza, ale ona szczególnie była popularyzowana w czasach rewolucji liberalnej Reagana i Thatcher. Obie były kulturowo konserwatywne, a równocześnie w domenie społeczno-ekonomicznej były skrajnie liberalne, głosiły hasło odpowiedzialności jednostki za własny los. W polskiej tradycji, w polskiej kulturze silnie są obecne wolnościowe tradycje, tylko one zawsze były kolektywistyczne, narodowe; chodziło o wolność całej zbiorowości. PiS przywracał poczucie godności i równości ludziom o statusie społecznym zdegradowanym poprzez intensywne głoszenie haseł wspólnotowych, związanych z pojęciem  naród i wiara. Niestety w formie bardzo często skrajnej: nacjonalizmu i religijnej nietolerancji. Ich hasła zwrócone przeciwko elitom, kastom były  sposobem definiowania kozła ofiarnego, wroga  przeciwko któremu zwracano gniew ludu, ale również był w tym potencjał równościowy: my jako Polacy, my jako chrześcijanie jesteśmy sobie równi, niezależnie od tego czy jesteśmy bezrobotnymi, czy profesorami, lekarzami, czy sprzątaczkami wszyscy jako Polacy jesteśmy równi. Oczywiście, poza tymi, których wykluczamy ze względu na poglądy, wiarę, pochodzenie, skłonności seksualne etc

To były i są podstawowe atuty PiS-u: jeden atut to był oczywiście godnościowym, drugi wspólnotowy i trzeci – dla wielu ludzi najważniejszy – materialny, związany z redystrybucją, związany silnie z poczuciem sprawiedliwości społecznej, niezależnie od tego, co to pojęcie konkretnie znaczy. Liberałowie podważają sens tego pojęcia, natomiast ono jest głęboko zakorzenione w świadomości społecznej – można nie wiedzieć, co to pojęcie dokładnie znaczy, ale wie się, czym jest niesprawiedliwość społeczna.

To jest jak z definiowaniem pornografii albo terroryzmu. Łatwiej nam powiedzieć, że dany akt jest pornograficzny, albo że jest przejawem terroryzmu, podobnie jak z dużą jasnością możemy wskazać akty czy przejawy sprawiedliwości społecznej – jakieś konkrety, fakty, działania, zdarzenia. Jednak w każdym z tych przypadków znacznie trudniej jest nam zgodzić się co do definicji, którą bez zastrzeżeń bylibyśmy w stanie przyjąć we wszystkich systemach.

To jest ryzykowne porównanie z pornografią, ale bardzo Cię proszę, to bierzesz na swoje konto. W każdym razie innymi słowy – tu konkluduję, bo powracam do pytania, które postawiłaś, co się stało z naszą wolnością, tzn. ludzie, którzy głosują na PiS, to są w części ludzie, którzy nie cenią sobie nadmiernie wolności, ale w bardzo dużej części to są ludzie, którzy absolutnie cenią wartość wolności, tylko równocześnie w sytuacjach konfliktowych celów i wartości wybierają te, które właśnie PiS zaspakaja najlepiej. Chociaż nikt nie wie jak długo PiS będzie w stanie to czynić. Przy tym duża bardzo część społeczeństwa ma świadomość, że są problemy z wolnością, bo warto przypomnieć, że już w grudniu 2015 roku w jednym z sondaży 55 proc. Ankietowanych Polaków stwierdziło, że jest zagrożenie dla demokracji. Czyli ta świadomość szybko się pojawiła, wtedy było niewiele faktów, które skłaniały do niepokoju, takie jak arbitralna decyzja prezydenta Dudy w sprawie Kamińskiego i jego kumpla ze służb no i przede wszystkim zaczyna się wówczas walka o Trybunał Konstytucyjny  i większość Polaków wie, że coś jest nie tak. Na wiosnę 2016 roku, poziom zaniepokojenia rośnie do ponad 60 proc. Później nie widziałem tego typu badań, więc to jest nawet ciekawe – sprawdzenie, czy w ogóle było takie pytanie zadawane, bo ono jest istotne. Tak jest na poziomie świadomości. Równocześnie, w praktycznych wyborach Polacy nawet jeśli uważają, że się dzieją różne rzeczy niedobre, nawet jeżeli uważają, że są ograniczenia wolności, to nadal mają takie poczucie, że fundamentalnie na razie przynajmniej nic takiego złego się nie dzieje – nie rozstrzeliwują, nie aresztują, nie torturują  a żyje się coraz lepiej.

A przy tym gdzieś wciąż się dyskutuje, mam jakąś szczątkową agorę, szukamy pewnych dróg pluralizmu.

Jest pluralizm polityczny, jest pluralizm mediów, nawet jeżeli tu i ówdzie naruszane są zasady, to nie jest tak, że miał miejsce dramatyczny fakt. Natomiast jeżeli chodzi o poprawę zarówno finansową, jak i symboliczną, to ona jest wyczuwalna natychmiast. Innymi słowy powiedziałbym, że wcale nie uważam, że nastąpiło coś dramatycznego, jeśli chodzi o stosunek Polaków do wartości, jaką jest wolność. Tutaj trzeba odróżnić różne poziomy, czyli w przekonaniach i w podejmowanych decyzjach. W przekonaniach jest to sprawa trudna do zbadania – myślę, że w wielkich deklaracjach Polacy będą manifestowali bardzo wysokie przywiązanie do wolności. Natomiast w praktycznych wyborach, to ludzie, którzy ze względu na poprawę sytuacji materialnej, jak i ze wględów godnościowych i przywrócenia tego poczucia wspólnoty narodowej, nie muszą odczuwać konieczności rezygnowania z wolności, nawet jeżeli czasami widzą ów konflikt wartości.

W naszej rozmowie pojawiają się dwa watki, pierwszy związany z pogardą, zaś drugi ze wspólnotą. Zacznę od tego drugiego: mówisz o wspólnocie narodowej. Jednak jej forma, o której mówi narracja PiS-u, oznacza przede wszystkim wspólnotę wykluczającą. I teraz… czy nie jest tak, że rozumiana w taki sposób wspólnota narodowa rzeczywiście stygmatyzuje tych, którzy w jakimś – często dość dowolnym – sensie nie pasują i czy przez to jednocześnie nie wyklucza z wolności politycznej?

Można powiedzieć, że każde zakreślenie granic wspólnoty jest równocześnie zasadą wykluczenia.

Pytam Cię raczej o to, czy nie czujesz zagrożenia, że to wykluczenie, czy owa tyrania pozornej większości, jakoś nad nami zapanuje, że nastąpią kolejne poziomy odbierania tego, co nazywamy wolnością pozytywną. Że za chwilę takimi małymi kroczkami się po coś sięgnie? Wolność słowa, wolność zgromadzeń… i kolejne. Że kolejne ustawodawcze manipulacje pozwolą na przesuwanie granicy, na nakładanie kolejnych ograniczeń.

Moim zdaniem to nie jest konieczne, co nie znaczy, że my tego nie obserwujemy. Można powiedzieć, że to rozumienie wspólnoty w przypadku PiS-u jest mieszane – to nie jest tak, że ono wyklucza bardzo mocno np. etniczne, bo tam są też elementy obywatelskie, polityczne wspólnoty. Wszystko zależy od wypowiedzi, od ludzi, to różnie wygląda. Faktem jest, że oczywiście w pewnych momentach pojawia się element wykluczenia. Jeżeli historyk, endek związany bardzo z obozem PiS-owskim mówi – to chodziło o Kościół i jakąś wypowiedź Konstantego Geberta – że jak on zostałby katolikiem, to by rozumiał lepiej, sugerując, że on nie ma prawa zabierać głosu, to był tu silnie obecny element wykluczający. Ów historyk nie przyznawał prawa Żydowi do wypowiadania się w sprawach przestępstw dokonywanych w ramach wspólnoty chrześcijańskiej, katolickiej. Można powiedzieć, że z takimi wypowiedziami my się spotykamy dość często. Język Targowicy, oskarżanie przeciwników politycznych o zdradę, oczywiście jest bardzo silnym językiem wykluczającym. Jeżeli ktoś inaczej rozumie wspólnotę, obowiązek wobec niej, patriotyzm niż PiS – czyli ideologowie, przywódcy tej partii – to jest zdrajcą. Ten język powracał wielokrotnie wobec posłów PO, którzy w Parlamencie Europejskim głosowali, czy wypowiadali się w sposób sprzeczny z polityką PiS-u. Już nie mówiąc o oskarżaniu Donalda Tuska o to, że spiskował razem z Putinem po to, żeby zamordować prezydenta Rzeczpospolitej. To była szalenie brutalna zasada wykluczenia, oczywiście bardzo niekonsekwentnie stosowana, bo traktując je poważnie oskarżenia takie wymagałoby wytoczenia procesu, a przynajmniej zgłoszenia sprawy do prokuratury. W każdym razie te zasady wykluczenia pojawiają się często wobec ludzi, którzy mają inne poglądy. Świadectwem to, co powiedział prezes Kaczyński niedawno: „Kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”.

I wiemy dalej, co z tą ręką zrobić…

To jest świadoma czy też nie aluzja do sławnej wypowiedzi Józefa Cyrankiewicza po buncie robotników Poznania w 1956 roku. Kaczyński zapewne o tym nie pomyślał, bo by posłużył się nieco inną metaforą, innym organem – nie ręką, ale np. nogą. W każdym razie to znaczyło tyle, że człowiek mający krytyczny stosunek do kościoła instytucjonalnego, a to może dotyczyć nie tylko ludzi niewierzących, tylko również wielu katolików, jest zdrajcą – bowiem podnosi rękę na Polskę. Ta stosowana permanentnie przez obóz rządzący zasada wykluczająca, ten szantaż  stosowany jest również w polityce historycznej, w interpretowaniu różnych faktów z przeszłości, czy to będzie dotyczyło Żydów i Jedwabnego, czy Niemców, czy Ukraińców.

Niektórzy powiedzą Ci – wyjątkowo zresztą paskudnie – że Żydzi i Ukraińcy to dla Polaków dyżurni „chłopcy do bicia”. A przecież to nie jest takie proste…

To są chłopcy do bicia, ale też autentyczne problemy z wizją polskości kultywowaną przez PiS, w której historia martyrologiczna łączy się z wizją heroiczną narodu.

Z wizją, w której z jednej strony na nowo rozbudza się antysemityzm, zaś z drugiej strony sięga się po najbardziej nawet wątpliwe narodowe mity, w których okrucieństwo, zbrodnie i przemoc tłumaczy się jako bohaterstwo. I znów, społeczeństwu, które wciąż nosi w sobie traumę i konflikt, funduje się przebudowanie narracji historycznej kreowanej na partyjną modłę. Nie ma już tak prosto, że – jak chciał Wyspiański – przykładając rękę do serca z taka samą jasnością da się powiedzieć „A to Polska właśnie”. Rozmawiamy przecież o stygmatyzacji i zdrajcach – zastanawiam się, czy  przez te 30 lat nie zrobiliśmy sobie w tym sercu  kolejnej dziury. Bo jak się stygmatyzuje, to często stygmatyzuje się tzw. elity. Dużo mówiło się o odpowiedzialności pewnych elit za konkretne zjawiska, również te związane z okresem transformacji. PiS do tego wraca wskazując, że to właśnie przez elity 89’ roku mieliśmy później w Polsce problemy. Zastanawiam się tu raczej nad problemem pogardy dla elit.  Zadaję to pytanie z uporem maniaka – czy to nie jest tak, że przez to, żeśmy stracili w jakimś sensie elity, czy się zaczęliśmy wstydzić w ogóle mówienia o elitach intelektualnych, które są przecież naturalną częścią społeczeństwa, systemu, sami zrobiliśmy sobie krzywdę. Dla mojego pokolenia to wy jesteście autorytetami, a części naszych autorytetów już nie ma. Z kolei pokolenie moich studentów mówi wprost, ze takiej elity, autorytetów im najzwyczajniej brakuje. Czy nie jest naszym problemem to, że przez te 30 lat, kiedy się mówi o elicie, to coraz bardziej ogranicza się ją do myślenia o elicie politycznej, a niektórzy powiedzą, że w związku z tym jeszcze niedawno elitą był pan Bartosz M?

Nikt by nie powiedział, że on jest członkiem elity. Ten przypadek da się uogólnić. To jest ciekawe, że o tych, którzy obecnie rządzą – ani nawet oni sami w samopercepcji – nie mówi się, że są elitą. Wtedy, kiedy oni kontrolują władzę, media, banki, finanse, podstawowe źródła władzy, równocześnie oni sami siebie jako elity nie postrzegają. W tym obozie ciągle jest obecna tendencja traktowania siebie jako kontestatorów, zbuntowanych, wyklętych. Dziennikarze prawicowi, powiązani z PiSem nazywali siebie „niepokornymi”. Obecnie mają już chyba świadomość, że to jest coraz trudniejsze, bo czerpią nie tylko informacje, ale i  kasę,  z zasobów które kontroluje PiS, nie mówiąc o tym zresztą, że są bezpośrednio powiązani z władzą. Obóz rządzący wie że ma władzę, ale równocześnie wie, że elitą siebie nazwać nie może. Istotnym powodem tego zjawiska jest też to, że populizm wszędzie rodził się i żywi się buntem przeciwko elitom. Trudno wyrzec się takiej zasady legitymacji swojego panowania.

Bo to nie pasuje temu społeczeństwu i nie pasuje tej narracji, którą oni się chcą posługiwać.

To na pewno też, ale dlaczego im nie pasuje i dlaczego mamy do czynienia z tym? Przecież bunt przeciwko elitom to jest zjawisko globalne, ono dotyczy całego świata rozwiniętego liberalnej demokracji i wykracza poza ten świat, obejmując inne regiony  świata. To jest zjawisko interesujące i podnoszone przez niektórych badaczy. Pamiętamy sławne tytuły książek „bunt mas” ale też „bunt elit”. Czy nie mamy obecnie do czynienia z radykalnym rozchodzeniem się mas i elit? We współczesnych społeczeństwie mamy postępującą polaryzację – z jednej strony elity w rozumowaniu swoim technokratyczne, które mają coraz większe poczucie złożonej rzeczywistości, która jest nie do zrozumienia przez masy, a za tym dystansem poznawczym postępuje wzrost dystansu społecznego, kulturowego, co jednocześnie rodzi narastający dystans mentalny między dwiema częściami społeczeństwa. To jest źródłem narastającego lekceważenia, jeżeli nie pogardy. To obserwujemy  również w Polsce w postawie części opozycyjnych elit politycznych, intelektualnych czy artystycznych. Chociaż ta postawa ma również bardzo odległe źródła historyczna w postawie szlachty i inteligencji post-szlacheckiej wobec ludu. Innymi słowy, funkcjonowanie demokracji jest zagrożone z dwóch stron, nie z jednej . Jest zagrożone ze strony części klasy ludowej – jak to się dzisiaj mówi – i ich sojuszników politycznych skupionych w przypadku Polski wokół PiSu. Część mas, które mają poczucie, że demokracje nie są w stanie zaspokoić ich elementarnych potrzeb – czy to dotyczy bezpieczeństwa wewnętrznego czy zewnętrznego, jakiejś zasady równości. Innymi słowy, w tych różnych wymiarach jest jakby w skali globalnej abdykacja elit. To jest świat pogłębiającego się chaosu, słabnącej kontroli nad rzeczywistością zarówno w wymiarze geopolitycznym jak i geoekonomicznym, jeśli chodzi o gospodarkę i finanse. W świecie zglobalizowanym polityka istnieje tylko lokalnie, np nie ma prawdziwej władzy na poziomie europejskim, chociaż problemy wykraczają daleko poza granice narodowe. Istnieją więc oczekiwania, których elity nie są w stanie zaspokoić. Innymi słowy elity w sensie poznawczym i decyzyjnym są w jakimś sensie oderwane od mas i jednocześnie nie są w stanie masom zapewnić tego, czego masa oczekuje. I można powiedzieć, że ta obecna faza buntu mas, ona była poprzedzona równocześnie taką pewną alienacją elit. Właśnie to ma się na myśli w dużym stopniu, kiedy się mówi o kryzysie demokracji. To nie jest tylko utrata pewnego zaufania do demokracji, lecz również niezdolność zapewnienia tego, czego oczekują społeczeństwa ze strony wyłonionych w demokratycznym procesie elit.

W zasadzie to jest moment, w którym powinniśmy skończyć, ale dorzucę ci jeszcze jedno pytanie. Elity, demokracja, nasza polityka taka, jak wygląda i polska, i europejska – ja się zastanawiam może niekoniecznie nad figurą Donalda Tuska na białym koniu, który przyjeżdża, ale generalnie nad figurami wodzowskimi. Przypomina mi się – zaczynając i kończąc Kaczmarskim – „Przejście Polaków przez Morze Czerwone”, kiedy pojawia się ten i mówi: „Ja wam powiadam i kto chce, niech wątpi, że się to morze przed nami rozstąpi!” Czy to nie jest tak, że te masy czekają ciągle i to nie tylko u nas, na tego, kto powie, że jakieś morze się przed wami rozstąpi? I że wybierając takich liderów, którzy czasami są na pierwszym miejscu rzeczywiście, tak jak dla mnie dramatyczny wybór Trumpa, czy wybór zupełnie jakby innej bajki Macrona, czy wybór PiS-u, gdzie tak naprawdę wiemy, o co chodzi, czy wybór Orbana, czy to nie jest cały czas czekanie na tego, kto otworzy tą możliwość nam, masom, w pewien sposób?

Ta metafora oczywiście jest pożyteczna. W jakimś sensie bezosobowe mechanizmy demokratyczne, gdzie najważniejsze jest prawo, reguły, decyzje, które tworzą pewnego typu gwarancje przewidziane przez Monteskiusza, czy  ojców założycieli demokracji amerykańskiej, którzy byli bardzo nieufni wobec mas, ale też wobec  wodzów stwarzali przez trójpodział władzy, czy zasadę checks and balances, system zabezpieczeń przed arbitralnością i nadużyciami. Nie jest sprawą przypadku, że w ruchach populistycznych jest wódz i są masy, przy radykalnym osłabieniu instytucji pośredniczących. Przy czym ruchy populistyczne w swoich ideologiach zazwyczaj są hiperdemokratyczne, bo działają w imię przywrócenia władzy mas, w imię pełniejszej demokracji krytykują wyalienowane elity i dotychczasowe funkcjonowanie demokracji, w której widzą rządy oligarchii.  Ale w praktyce, w imię demokracji ruchy te osłabiają instytucje demokratyczne, co widzimy w Polsce. Owo osłabianie instytucji pośredniczących dokonuje się z powołaniem na wolę suwerena, a w istocie realizowana jest w ten sposób wola ukrytego faceta na Nowogrodzkiej i nie znamy prawdziwych mechanizmów podejmowania decyzji. Można powiedzieć, iż ta „nieliberalna demokracja” – jak ją nazwał Wiktor Orban – przypomina wojsko w swoim sposobie działania, chociaż zachowuje pewne formy demokratyczne jak np. wybory. To jest – można powiedzieć – reżim stanu nadzwyczajnego. Poczucie zagrożenia,  kryzysu,  powoduje dobrowolne złożenie władzy w ręce męża opatrznościowego, gotowość akceptacji stanu nadzwyczajnego i nadzwyczajnego trybu podejmowania decyzji („bez trybu”!). Przy stosunkowo prostym algorytmie podejmowania decyzji militarnych on jest do utrzymania, chociaż przy nowoczesnym wojsku zapewne coraz trudniej. Natomiast we wspólnocie demokratycznej wiele problemów równocześnie w wielu dziedzinach nie da się rozwiązać metodami stanu nadzwyczajnego.  Skutkiem nieuchronnym jest wzrost przemocy – żeby wymusić posłuszeństwo i stworzyć pozory efektywności – oraz, z drugiej strony pogłębiający się chaos.

Chciałbym powrócić do metafory przejścia przez morze Czerwone, bo ona może też coś istotnego powiedzieć o stosunku elit z masami  w polityce demokratycznej. W Starym Testamencie znaleźć można opis jak to Mojżesz świadomie nie prowadził narodu wybranego bezpośrednio do ziemi Filistynów, tylko okrężną drogą przez morze Czerwone. Obawiał się bowiem, iż lud Izraela w strachu i w tęsknocie za pewnym ładem panującym w królestwie Faraona może chcieć powrócić do bezpieczeństwa stanu zniewolenia na ziemi egipskiej. Można powiedzieć, że Mojżesz przez pewnego typu oszustwo i ogromne wydłużenie drogi – mówimy o 40 latach spędzonych na pustyni – chciał ich doprowadzić do ziemi obiecanej. Ta metafora ukazać może dramatyczny problem polityki demokratycznej w krytycznych momentach, gdy trzeba – z jednej strony – podejmować bardzo trudne i społecznie kosztowne decyzje, które są niezrozumiałe i których pozytywne efekty mogą się pojawić się dopiero po dłuższym czasie, wobec czego jest niebezpieczeństwo buntu społecznego. To jest jeden element niedemokratyczny w czasach demokracji czasów trudnych. Drugi wynika z tego, że istotnie mamy tu dramat różnic kompetencyjnych, który pozwala elitom wystąpić – w ramach tej metafory – w roli wyższej istoty, która widzi dalej, wie lepiej jak prowadzić naród do ziemi świętej wolności, zamożności i demokracji. Ale czy ta droga jest demokratyczna i czy rzeczywiście może prowadzić do ziemi obiecanej?

Domykamy klamrą wolności i niewoli. Prowadzenia narodu krętą drogą, żeby nie powrócił do niewoli, jaką znał.

Tak można powiedzieć: poprzez pewnego typu zniewolenie przez kłamstwo.

 

Kościół, wolność, nieporozumienia :)

We współczesnej Polsce poglądy na rolę Kościoła w przestrzeni publicznej, w debacie politycznej i w procesach decyzyjnych nadal silnie się ścierają. Nasza kultura polityczna nie wygenerowała żadnych – nawet minimalnych – podstaw konsensusu dla tych problemów. Nie mamy, jak w USA, silnego przekonania o konieczności separacji Kościołów od państwa, poza elementami sfery symbolicznej, ze względu na konieczność zachowania pokoju religijnego. Nie mamy, jak we Francji, modelu radykalnego rozdziału Kościołów od państwa ze względu na doświadczenia utylitarnego wykorzystywania religii w brutalnych walkach o władzę. Nie mamy, jak w Wielkiej Brytanii, nonszalanckiego podejścia do religijności, które pozwala zupełnie ignorować religię jako element wpływu w polityce. Nie mamy, jak w Niemczech, obustronnej kultury wzajemnego szacunku pomiędzy państwem a Kościołami, która powściąga wszystkie instytucje przed zakusami wykraczania poza swój naturalny zakres działalności i wywierania presji na określone rezultaty. Zamiast tego mamy głęboki spór przybierający postać „wojny kulturowej” pomiędzy zwolennikami państwa całkowicie świeckiego, z którego ceremoniału religia miałaby być całkowicie wyparta – mimo takiej, a nie innej konfiguracji religijnej polskiego społeczeństwa – a zwolennikami państwa po prostu wyznaniowego (które tylko ma opory przed otwartym określeniem siebie w ten sposób), w którym wszelka legislacja w jakikolwiek sposób dotykająca materii rozstrzyganej na płaszczyźnie nauczania oraz nakazów religijnych jest kształtowana w sposób zgodny z nim i z udziałem duchowieństwa jako rozstrzygającego autorytetu. Gdzieś pomiędzy tymi frontami sporu znajduje się trzecia strona sporu, która uważa model ujęty w obecnej Konstytucji i praktyce za wymagający tylko nieznacznych korekt, ale jej siła wyrazu w mediach wciąż słabnie.

Wiara w wolność a wolność wierzenia

W relacji pomiędzy religią a wolnością z natury rzeczy zawsze dochodziło do licznych napięć. Czy ludzie byliby bardziej wolni, jak chciał John Lennon, w świecie bez religii, ponieważ dostarcza ona zawsze zestawu nakazów i zakazów, z których wiele brzmi zupełnie absurdalnie, a w dodatku antagonizm międzyreligijny popycha ludzi do nienawiści i zbrodni? Czy jednak religia, o ile nie ma oblicza fundamentalizmu i nie stosuje radykalnych sankcji, lecz jedynie formy pewnego przymusu moralnego, pomaga człowiekowi nie schodzić na manowce prowadzące do zbrodni na wielką skalę (a więc do zanegowania wolności), którymi usiana jest ludzka historia? Najprawdopodobniej żadna z tych dwóch tez nie jest w pełni prawdziwa, a gdyby debata pomiędzy nimi nie była prowadzona w warunkach wiecznych emocji i dzięki temu zakończyła się wspólnymi wnioskami, świat stałby się lepszym miejscem.

Na polskim podwórku współzawodniczą dwie narracje dotyczące relacji naszego rodzimego Kościoła katolickiego z obywatelską potrzebą indywidualnej wolności. Pierwsza z nich głosi naturalnie, że Kościół, intensywnie dążąc do ukształtowania prawa w sposób zgodny z nauczaniem religijnym, wolność jednostki ogranicza, gdyż prawne zakazy pozbawiają obywateli niektórych opcji wyboru. Gdy sprawy dotyczą sytuacji, w których jednostce zabrania się szkodzić wyłącznie samej sobie (a nie innym ludziom; chodzi o tzw. przestępstwa bez ofiary), konflikt z Millowską koncepcją wolności, na której opiera się w gruncie rzeczy cała idea społeczeństwa liberalnego, jest ewidentny. Sytuacje bezpośredniego i intensywnego zaangażowania się dostojników kościelnych w proces stanowienia prawa w Polsce lub zdarzenia pozwalające na twierdzenie o istnieniu swoistych umów wiązanych pomiędzy prawicowymi siłami politycznymi a Kościołem tę narrację – zwłaszcza w ostatnim czasie – wzmacniają. Kościół staje się aktorem politycznym, w dodatku agentem restrykcji, zakazów i moralizatorskiego paternalizmu z pominięciem ambony na rzecz państwowego aparatu przymusu jako środka skuteczniejszego. Druga narracja odwołuje się natomiast do tradycji chadeckich, koncepcji osoby ludzkiej posiadającej niezbywalną godność, podkreśla otwartość Kościoła na dialog, a w polskich warunkach dodatkowo uwypukla rolę Kościoła w obaleniu antywolnościowego systemu socjalizmu realnego PRL-u, a wcześniej otwarcie przez Kościół swoich podwojów dla opozycji wolnościowej, także tej o niereligijnym profilu ideowym. Ta narracja sugeruje powściągliwość hierarchii kościelnej, jeśli chodzi o aktywne wpływanie na procesy polityczne, więc w obecnej sytuacji znajduje się w coraz większej defensywie.

Próbę analizy roli, jaką Kościół odgrywa w kształtowaniu zakresu wolności polskiego obywatela dzisiaj, utrudnia jeszcze dwoistość rozumienia pojęcia „wolności” w dyskursie polityczno-religijnym. Z jednej strony jest klarowne, liberalne pojęcie „wolności”, które ukształtował John Stuart Mill. Unika ono moralizatorstwa i stanowi dość „techniczny” opis stanu wolności od przymusu, w którym jedynym wykroczeniem jest wykorzystanie wolności w celu dokonania gwałtu na niej samej, a konkretnie pozbawienie innego człowieka części jego wolności wskutek korzystania z własnej. Dopóki to się nie dzieje, czyny ludzkie muszą być wolne od odgórnych nakazów i zakazów albo następuje ograniczenie wolności. Wolność może być tylko samoograniczająca się, tzn. człowiek powstrzymuje się przed daną czynnością z obawy przed niemożnością udźwignięcia odpowiedzialności i innych skutków tej czynności. Skutki te bowiem musi udźwignąć sam, nie mogą one spadać na innych, gdyż to też oznaczałoby ograniczenie cudzej wolności (poza sytuacją dobrowolnego udzielania wsparcia). Ale kościelna, katolicka strona sporu odrzuca to pojęcie „wolności”. Owszem, człowiek co prawda ma wolny wybór – dar od Boga – ale wybór zła, grzechu i występku jest tożsamy z utratą przezeń wolności, określanej tutaj mianem „prawdziwej wolności” chrześcijańskiej. Człowiek staje się niewolnikiem własnych złych wyborów, nawyków i ich skutków. Przykazania i nauczanie religijne mają go ustrzec przed utratą wolności, co oczywiście polega na życiu w sposób zgodny z przykazaniami i na wyborze zawsze tylko dobra. Wolny człowiek to więc tylko ten, który żyje zgodnie z zasadami religii. Przy takim ujęciu problemu wszelka perswazja, a nawet przymus wyboru dobra nie są ograniczeniem wolności, ale raczej jej wzmocnieniem, ponieważ dzięki nim mniej ludzi popadnie w niewolę za sprawą złych wyborów. Nawet prawne umocowanie nauczania religijnego i uzbrojenie go w sankcje w postaci np. grzywien czy kar więzienia nie musi oznaczać pozbawienia wolności – w końcu ci ludzie już wcześniej sami się zniewolili, wybrawszy zło. To tylko dodatkowy element odpowiedzialności, którą na siebie ściągnęli i muszą udźwignąć. W końcu figura szatana pozwala na zakwestionowanie nawet dokonywania wyboru przez człowieka jako aktu stosowania przezeń wolności. Przecież, jeśli człowiek wybiera dobro, to robi to świadomie, jeśli zaś zło, to nie sam z siebie, lecz tylko w efekcie podszeptów, manipulacji i nacisków Złego. Gdzie tu „wolność”? Skoro tak, to wybór wolny następuje tylko w przypadku obrania ścieżki wierności nauczaniu religijnemu. Pomimo istnienia wolności jest tylko jedna opcja, a wolność ludzi musi każdorazowo przynosić taki sam rezultat.

Nie sposób jednak nie dostrzec problemu arbitralności. O ile liberalna wolność unika oceniania etycznego czynów ludzkich i przenosi refleksje tego rodzaju na inny (osobisty, a nie polityczno-publiczny) poziom rozważań, o tyle wolność katolicka utożsamia wolność z posłuszeństwem zbiorowi wierzeń, nakazów i zakazów, których świętość i ponadczasowość postuluje, ale nie może przecież uciec od problemu ich kwestionowania. Jeśli zaś nauczanie zostaje zakwestionowane, to z punktu widzenia jednostki kwestionującej jego całość lub (częściej) jakiś fragment przestaje być „dobrem”. Owym „dobrem” może się stać coś innego, a wtedy filozofia stojąca za konstrukcją wolności katolickiej może stać się realnym zagrożeniem, które ta jednostka stworzy innym ludziom i ich wolności. Dzieje człowieka pokazują, że nie było niczego, co różni ludzie w różnych (a czasem i w tych samych) epokach uważaliby zarówno za „dobro”, jak i za „zło”. Unikająca wartościowania moralnego konstrukcja liberalna jest na taką ewentualność odporna. Niezależnie od przesłanek wiary, kontekstów społeczno-kulturowych i wszelkich innych jeden człowiek nie może drugiemu zakazać dokonywania samodzielnych wyborów. Kropka.

Wolności tyle, na ile kolektyw pozwala

Już tylko z powodu powyższej asekuracji i uniwersalizmu liberalna konstrukcja pojęciowa wydaje się bardziej adekwatnym strażnikiem zakresu wolności współczesnego człowieka. Jednak nie tylko w Polsce jest ona wyłącznie jednym z uczestników debaty publicznej, a jej adwersarze nie ustają w formułowaniu postulatów zawężania wolności indywidualnej na podstawie różnorakich przesłanek. Liberalizm sformułował swój postulat wolności w warunkach jej znacznego deficytu. Przez kolejne stulecia i dekady odnosił on znaczne sukcesy w postaci znoszenia praw wolność ograniczających lub formułowania ustaw explicite wolność poszerzających, ale doznawał także licznych porażek w postaci albo regresu w niektórych dziedzinach życia, albo wykreowania kolejnych przesłanek dla nowych form ograniczania wolności. Przesłanki religijne (a także swoista melancholia za „tradycyjnym”, dawnym porządkiem świata i zwyczajami) pozostają żywotne i nawet gdy słabną, utrzymują potencjał dynamicznego renesansu w okresach np. pogorszenia koniunktury gospodarczej, spadku poczucia bezpieczeństwa, nasilenia się antagonizmów narodowościowo-kulturowych czy ujawnienia się konfliktu pokoleniowego. Wszystkie te zjawiska potrafią potężnie oddziaływać na opinię publiczną. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu jej wpływ na kierunek zmian prawnych, nawet w państwach demokratycznych, był ograniczony moderującą funkcją elit społeczno-politycznych (nierzadko o liberalnym odcieniu). Dziś, wraz z głęboką degeneracją jakości przywództwa politycznego, opinia publiczna stała się królem. W efekcie to od jej stanu zależy los wolności indywidualnej w poszczególnych krajach i społeczeństwach. W wielu z nich niemały wpływ na opinię publiczną wywiera Kościół.

W początkach XXI w. żyjemy więc w świecie, w którym zakres wolności postulowanej przez liberalizm polityczno-ustrojowy i społeczno-obyczajowy, wyznaczony kształtem ustawodawstwa państwowego, zależy już nie tylko i nie przede wszystkim od siły ugrupowań liberalnych i od siły ugrupowań o chociaż częściowo liberalnych programach, a co za tym idzie częstotliwości rządzenia przez nie krajem, lecz także od dominujących wśród obywateli poglądów na to, co powinno wchodzić w zakres dopuszczalnej wolności indywidualnej, a co winno być zeń wykluczone. Często więc decydujące są nie racjonalne argumenty formułowane w debacie przez ekspertów czy polityków, ale nasilenie niechęci, odrazy lub wyalienowania, jakie wśród większości społecznej wywołuje dana grupa ludzi, określone działania, potrzeby, fascynacje, zwyczaje lub fanaberie. Na szybki wzrost akceptacji związków jednopłciowych w USA bardziej wpłynął serial „Will i Grace” niż działalność wykładowców, ekspertów i aktywistów (podobnie jak na wzrost akceptacji dla konsumpcji marihuany tysiące filmowych i serialowych postaci, dla których wypalenie skręta jest czymś równie oczywistym, jak zjedzenie kanapki). Zredukowanie obcości, oswojenie się z nowymi zjawiskami, które wcześniej istniały tylko na powszechnie niedostrzeganym lub gromko potępianym marginesie, generuje jakościową zmianę postaw, a ona daje politykom całkowicie posłusznym opinii publicznej zielone światło dla legislacyjnego przypieczętowania już dawno zaistniałych zmian poszerzających wolność. Z punktu widzenia liberała problem oczywiście polega na tym, że ten proces jest drogą dwukierunkową. Ani demokracja, ani wolność nie są dane raz na zawsze.

Wraz z niekorzystnymi zmianami poglądów opinii publicznej pojawia się naturalnie gotowość polityków, aby uchwalać ustawy zakres wolności zawężające. Oczywistym przykładem jest zjawisko poczucia zagrożenia terroryzmem, które wygenerowało bardzo wysokie przyzwolenie dla antywolnościowych i inwigilacyjnych mechanizmów wykorzystujących nowoczesne zdobycze techniki. W tym wypadku mamy do czynienia z nowymi formami ograniczania wolności, wcześniej w takiej formule nieznanymi. Ale towarzyszyć może im także liberalny regres w zakresie tych samych problemów, które niedawno zostały zreformowane po myśli liberałów. Niebezpieczeństwo jest tym większe, że politycy – jak się wydaje – mają większą łatwość w podążaniu za opinią publiczną, gdy ta staje się bardziej konserwatywna i restrykcyjna, niż wtedy, gdy się liberalizuje. W pierwszej sytuacji widać ich duży entuzjazm i rychliwość w działaniu, której objawem jest wykorzystywanie nawet niezbyt silnych antyliberalnych trendów w opinii publicznej do wypuszczania tak zwanych balonów próbnych i otwierania debat przygotowawczych w celu przesunięcia na prawo benchmarków języka debaty. W drugiej natomiast dostrzega się raczej odwlekanie, próby przetrzymania, pozorowane lekceważenie, używanie w retoryce słowa „moda”, nadzieję na przeminięcie lub zatrzymanie proliberalnych trendów w opinii publicznej. Dopiero duży impet skłania ich do kapitulacji i ujawnia ich bezwolność w zderzeniu z prądem oczekiwań.

Edukacja posłuszeństwa

Mrówcza praca u podstaw jest kluczem dla kształtowania zmian opinii publicznej. Aktywiści liberalni, pomimo handicapu, w ostatnich 50 latach w wielu krajach Zachodu potrafili odnieść na tym polu znaczne sukcesy. Oczywiste jest jednak to, że druga strona sporu o wolność również ma świadomość mechanizmów generowania zmian prawa we współczesnym świecie i także pracuje u podstaw w celu wzmocnienia antyliberalnych trendów w opinii publicznej. Wśród różnych grup i instytucji zaangażowanych w te starania znajduje się w Polsce niewątpliwie Kościół katolicki, a przynajmniej jego przeważająca część.

cHRZEST

Serdeczne podziękowania dla Marty Frej za możliwość wykorzystania jej prac w numerze.

W społeczeństwie o dość wysokim poziomie religijności, mierzonym wskaźnikami takimi jak osobiste deklaracje wiary i – nadal, mimo spadków – uczestnictwo w obrzędach kościelnych, słowo duszpasterzy siłą rzeczy musi oddziaływać na opinię publiczną. Powszechnie znanym zjawiskiem jest nierównomierność tych wpływów w Polsce: wyższych w społecznościach wiejskich aniżeli wielkomiejskich, nieco odmiennie rozkładających się także w zależności od specyfiki regionalnej różnych części kraju. Niemniej wpływ ten pozostaje znaczący, oddziałuje na wyniki wyborów, zawartość programów i ideowe wizerunki przynajmniej niektórych polskich partii politycznych, skład większości parlamentarnych, w końcu na praktykę rządzenia i treść ustaw możliwych do uchwalenia, a zatem na prawo obowiązujące wszystkich obywateli, na ich zakres wolności indywidualnej. Oczywiście, jak już zaznaczono wcześniej, obecnie w Polsce Kościół katolicki usiłuje w sposób już zupełnie niezawoalowany i bezpośredni wpłynąć na decyzje legislacyjne rządzącej bardzo konserwatywnej większości. Jednak, jeśli przyjąć tezę o decydującym wpływie kształtu opinii publicznej na decyzje polityków, to nie pojedyncze listy Episkopatu czy ostre sformułowania w homiliach ważnych metropolitów są tak naprawdę kluczowe. Istotniejsze są poglądy większości obywateli. Przecież Kościół jest przeciwny zarówno związkom partnerskim, jak i aborcji oraz rozwodom. Jednak odmienne poglądy społeczne na te trzy kwestie ograniczają swobodę nawet jawnie prokościelnej i katolickiej partii rządzącej krajem w działaniach prawodawczych. Związki partnerskie Kościół skutecznie zablokuje (teraz jeszcze łatwiej niż w poprzedniej kadencji), bo większość Polaków nadal jeszcze się im sprzeciwia. To samo dotyczy aborcji z tzw. przyczyn społecznych. Realne jest wprowadzenie zakazu aborcji w wypadku uszkodzenia płodu, ponieważ tylko niewiele ponad 50 proc. społeczeństwa jest temu przeciwna, a 30 proc. to popiera – to dość nieduża różnica. O wiele trudniej będzie rządzącym przeforsować zakaz aborcji w razie gwałtu czy zagrożenia życia matki, gdzie przewaga opinii liberalnej jest przygniatająca (ale nie jest to całkowicie wykluczone, gdyż trendy pokazują powolną erozję przewagi liberałów w obu wypadkach). Ustawowego zakazu rozwodów sam Kościół nie podnosi (był jedynie balon próbny w postaci obarczenia rozwodników większymi kosztami sądowymi, lecz wypuszczony tylko przez pojedynczą i nietraktowaną przez nikogo zbyt poważnie posłankę z czwartego szeregu), gdyż w tej kwestii konsensus liberalny jest na dziś niepodważalny.

Skoro poglądy i stan opinii publicznej są kluczowe dla kształtu prawa dotyczącego wolności, to angażowanie się biskupów w formułowanie żądań pod adresem władzy politycznej jest czynnikiem o znaczeniu drugorzędnym (choć nie trzeciorzędnym). Dużo bardziej istotna jest np. rola katechezy jako pola kształtowania przez antyliberalny Kościół poglądów ludzi młodych (analiza stopnia konserwatyzmu z podziałem na grupy wiekowe ujawnia dość dużą jej skuteczność pomimo powszechnego przekonania o drwiącej postawie młodzieży wobec katechezy) oraz aktywność grup inicjatywnych w parafiach i w przestrzeni szkolnej, w życiu miasteczek i gmin. Zadaniem zwolenników liberalnego prawodawstwa jest te wpływy równoważyć. Rozbieżność interesów jest tutaj nader ewidentna, a dotyczy ona nawet tzw. Kościoła otwartego, który jest przez wielu liberałów odbierany bardzo pozytywnie ze względu na gotowość do dialogu na wysokim poziomie kultury osobistej (bynajmniej nie jest to częstym zjawiskiem w wypadku wielu innych radykalnych grup w Kościele), stronienie od przyjmowania pozy przyrodzonej wyższości moralnej oraz uwypuklanie w nauce Kościoła elementów humanistycznych, które stanowią wspólną przestrzeń aksjologiczną katolicyzmu i liberalizmu. Mimo to także Kościół otwarty ewangelizuje, i on stawia sobie za cel upowszechnienie nauczania religijnego. Z tego nie można w żadnym wypadku uczynić jakiegokolwiek zarzutu. Ale skutkiem pomyślnej realizacji przezeń swojej misji także będzie modyfikacja opinii publicznej, co również przełoży się na zmiany w prawie. Konserwatywnych polityków będzie interesować tylko poziom odrzucenia przez wyborców danego zjawiska społecznego. Mniej natomiast będzie się liczyć to, ilu wyborców byłoby skłonnych je tolerować i nie życzy sobie stanowienia zakazu prawnego. To już niuanse.

W praktyce obchodzenia się przez polski Kościół katolicki z wolnością widać dwa potężne nieporozumienia. Teoretycznie w katolicyzmie postuluje się wolność sumienia i wyboru człowieka, który po to przyszedł na świat, aby samodzielnie wybrać swoją drogę życiową: „dobrą” i zgodną z nauczaniem lub „złą”, czyli grzeszną. Podejmując decyzje, człowiek miał układać swoje relacje z Bogiem, wiedząc, że ma w perspektywie nagrodę w postaci zbawienia lub karę w postaci wiecznego potępienia, ale też czyśćca, a jeszcze w życiu doczesnym pokuty i zadośćuczynienia za przewiny. Boży plan wobec człowieka – jak się wydaje – zasadza się właśnie na tej wolności wyboru, ale rozumianej w sposób Millowski. Wiedząc, co Bóg uznaje za dobro, a co za zło (lub wiedząc, jak owe informacje zdobyć), masz z własnej i nieprzymuszonej woli zdecydować, czego chcesz dla siebie. Owszem, kapłani są po to, aby doradzić, przestrzec, może nawet zbesztać, aby ktoś oprzytomniał. Ale nie po to, aby decydować za niego. Pojawienie się prawnych nakazów i zakazów implementowanych przez doczesne państwo ma sens, tylko aby uchronić innych ludzi przed krzywdą, jaką możesz im zadać (w zgodzie z Millem). Gdy jednak modyfikują one ludzkie wybory moralne i powodują, że człowiek nie zdecyduje się na dany czyn nie dlatego, że kocha Boga i nie chce czynić nic przeciwko Niemu, a nawet nie dlatego, że obawia się pokuty lub wiecznego potępienia, tylko dlatego, że grozi mu za to 5 lat pozbawienia wolności i przepadek majątku, to takie wybory przestają być moralne, a stają się czysto pragmatyczne. Plan Boży wobec człowieka zostaje zniweczony przez nadgorliwość kapłanów, integrystów i wsłuchanych w ich poglądy polityków, którzy to wszystko mają w nosie, a interesują się tylko swoją reelekcją. To, że życie według przykazań jest „dobrem”, musi być samodzielnym wnioskiem człowieka, który przekonanie owo nabędzie w drodze wewnętrznej refleksji nad własnym sumieniem. Nie może to wynikać tylko z podparcia autorytetem biskupa i paragrafów kodeksu karnego. A jednak w Polsce obserwujemy zdecydowaną przewagę osób – zarówno duchownych, jak i katolików świeckich – które mają odmienny pogląd i uznają, że do „prawdziwej wolności” trzeba zmusić wszelkimi dostępnymi metodami. To nieporozumienie powoduje zaangażowanie Kościoła na rzecz zniewolenia, nie wolności.

Autorytaryzm zły i dobry

Niestety, drugim nieporozumieniem jest gloryfikowanie motywów, które zdecydowały o zaangażowaniu polskiego Kościoła na rzecz obalenia PRL-u. Nie oznacza to, że ówczesnej roli biskupów nie należy doceniać. Trzeba ją ocenić wysoko, gdyż z punktu widzenia rezultatów był to świetlany moment w dziejach polskiego Kościoła katolickiego, wdzięczność zaś za tamtą odwagę nigdy nie może zostać zapomniana. Pozostaje jednak pytanie, czy Kościół zaangażował się w walkę przeciwko socrealizmowi i komunizmowi dlatego, że były to porządki uprawiające gwałt na wolności indywidualnej obywateli oraz na wolności zbiorowej (suwerenności państwa polskiego), czy jednak przede wszystkim dlatego, że ideologia, na której się opierały, miała wymiar antyreligijny, antykatolicki i antykościelny. To trudne i niemal prowokacyjne pytanie. Czy Kościół zaangażował się po to, aby wolność uzyskali ludzie, czy po to, aby wolność religijną uzyskał on sam (i inne Kościoły), a ludzie niejako przy okazji? Można powiedzieć, że to nieważne, bo liczą się skutki. Jednak z punktu widzenia dalszych losów wolności w Polsce, już w Trzeciej Rzeczpospolitej, z punktu widzenia jej przyszłości, zwłaszcza w sytuacji po wyborach 2015 r., pytanie o to, czy polski Kościół był wtedy przyjacielem wolności jako takiej, czy jednak jednym ze środowisk walczących o wolność własną, jest nader istotne.

Polska i Hiszpania były tylko dwoma z wielu krajów, które pomimo zakończenia drugiej wojny światowej przez wiele lat musiały się zmagać z reżimami autorytarnymi i antywolnościowymi. W obu tych katolickich krajach Kościół miał przez ten okres silną pozycję i dysponował donośnym głosem. Równocześnie przyjął on wobec tych dwóch reżimów skrajnie odmienne stanowisko. Reżim polski Kościół zwalczał, więc Kościół opowiedział się przeciwko reżimowi i w końcu współuczestniczył w jego likwidacji. Reżim hiszpański uczynił z Kościoła głównego sojusznika i nadał mu szerokie przywileje, więc Kościół go bronił mimo zbrodni, a niektórzy kapłani nawet ubrudzili sobie krwią własne ręce. Bilansu tamtych lat wielu hiszpańskich księży broni do dziś. Musi więc paść pytanie, czy hiszpańscy biskupi mieli z jakiegoś powodu inne podejście do problemu zniewolenia ludzi przez złą, antywolnościową władzę niż polscy? Mimo wierności wspólnej doktrynie nauczania? Czy może jednak chodziło po prostu o miejsce, jakie Kościołowi te reżimy oferowały, o ich tu ateistyczny, a tam rozmodlony charakter? Obawiam się, że ta ostatnia teza jest najbardziej trafna.

Polski Kościół przed 1989 r. nie tyle opowiadał się przeciwko zniewoleniu jako takiemu, ile przeciwko tej konkretnej PRL-owskiej formie zniewolenia, która ograniczała wolność katolików do pielęgnowania swojej wiary, spychała ich na margines, czasem zmuszała do ukrywania i wstydzenia się swoich przekonań. Te praktyki niewątpliwie były obrzydliwe. Ale gdy sytuacja polityczna uległa zmianie, a dyskryminacja katolików się skończyła, szybko wyszło na to, że nie każdy przejaw wolności Kościołowi się podoba, że do przyjęcia jest tylko ten jej zakres, który pozostaje w pełni zgodny z nauczaniem. Nowe władze miały dług wobec duchownych i jednym z elementów jego spłaty było otwarcie się na postulaty ograniczania „nieprawomyślnej” wolności Polakom. Kościół zarówno angażował się w takie działania, jak i postulował sytuacje, w których jego wiernym miałyby przysługiwać większe uprawnienia niż innym. W dobie debaty nad zaostrzeniem ustawy aborcyjnej i zwolnienia Kościołów z zakazu obrotu ziemią rolną ze smutkiem konstatujemy, że te procesy się nasilają, a rola Kościoła dla sprawy wolności obywatelskiej w Polsce jest stale coraz gorsza.

Ukraina, czyli pewnych spraw się nie porzuca :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Integracja z Ukrainą i Turcją to papierek lakmusowy – wskazujący, czy Stary Kontynent będzie witalnym i liczącym się graczem w XXI w. To, czy Unia Europejska rozumie swoje interesy i priorytety, będą również wskazywać losy negocjowanej właśnie umowy o utworzeniu Transatlantyckiej Strefy Wolnego Handlu z USA i Kanadą.

Fenomen wieloletniego i postępującego sukcesu Wspólnot Europejskich, przekształconych w 1992 r. traktatem z Maastricht w Unię Europejską, spowodowany był między innymi niwelowaniem konfliktów wewnątrz Wspólnoty, poprzez umiejętności budowania sytuacji win–win dla państw unijnych, w połączeniu z otwartością na kraje spoza niej. Wspólna Europa była przez lata marzeniem o wolności i dostatku, o dobrych relacjach sąsiedzkich i szanowaniu podmiotowości wszystkich uczestników. Marzeniem ziszczalnym, dla wielu krajów wychodzących z autorytaryzmów, wewnętrznych zapaści czy uzależnienia od innych imperiów. Ta otwartość, która musiała się wiązać z poszanowaniem przez aplikujących podstawowych zasad liberalnej demokracji, rządów prawa i gospodarki wolnorynkowej, sprzyjała przekształceniu całego regionu Europy Środkowo – Wschodniej w przestrzeń wolności i względnego bogactwa. Otwarcie rynków, o czym się dziś często zapomina, dało wymierne korzyści gospodarcze krajom „starej Unii”. Idea otwartości oddziaływała zarówno na zewnątrz Wspólnoty, jak i na samoświadomość obywateli unijnych. Jeśli Unia Europejska stanie się tworem zamkniętym, a jednocześnie, co bardzo prawdopodobne, nadal nieistotnym militarnie, w połączeniu z tendencjami demograficznymi będzie w XXI w. na arenie międzynarodowej regionem trzeciorzędnym. Wspólnota, która przestaje być marzeniem innych, nie jest też atrakcyjna dla ludności mieszkającej w jej obrębie.

To otwartość Unii, a nie harmonizacja szczegółowych przepisów w poszczególnych krajach może przynieść Wspólnocie odnowienie jej sił witalnych i znaczenia międzynarodowego. Wydaje się, że w obliczu kryzysu zbyt obsesyjne podejście do harmonizacji wewnętrznej Unii może doprowadzić do jej erozji, czego najlepszym przykładem jest perspektywa opuszczenia UE przez Wielką Brytanię. Etatystyczne plany ratunkowe dla kolejnych krajów południa Europy nie rozwiązują trwale żadnych problemów. Unia tymczasem powinna aktywnie oddziaływać na cały region, otwierając dla siebie kolejne rynki i porządkując sytuację geopolityczną. Dlatego prawdziwa integracja z Ukrainą i Turcją to papierek lakmusowy – wskazujący, czy Stary Kontynent będzie witalnym i liczącym się graczem w XXI w. To, czy Unia Europejska rozumie swoje interesy i priorytety, będą również wskazywać losy negocjowanej właśnie umowy o utworzeniu Transatlantyckiej Strefy Wolnego Handlu z USA i Kanadą.

Kluczowy moment

Druga połowa roku 2013 będzie kluczowym momentem dla przyszłości relacji Ukrainy z Unią Europejską, o niezwykłych konsekwencjach geopolitycznych i gospodarczych dla całej Europy. Podpisanie umowy stowarzyszeniowej pomiędzy oboma podmiotami, co planowane jest na listopad 2013 r. na szczycie unijnym w Wilnie, może być kamieniem milowym procesu integracji Kijowa z Brukselą. Wydaje się, że powagę sytuacji dostrzega Władimir Putin, którego działania wobec Ukrainy nabrały szczególnej dynamiki. Świetnym przejawem tej ofensywy były obchody 1025. rocznicy chrztu Rusi Kijowskiej. Rosjanie starają się budować nową wspólnotową narrację, w której dwa prawosławne państwa, z historycznych i ideologicznych względów, powinny tworzyć wspólnotę. Putin odwołuje się też do ewentualnych wspólnych interesów ekonomicznych, w których zintegrowanej Rosji i Ukrainie miałoby być o wiele łatwiej rywalizować na globalnych rynkach. Oczywiście, jak zawsze w wypadku Rosji, zaraz po gestach przyjaźni i wspólnoty, udowadniane jest Ukrainie jej uzależnienie od dostaw rosyjskiego gazu i „hard power” Moskwy, co dobitnie pokazuje ostatnie bezprecedensowe całkowite embargo na eksport ukraińskich produktów. „The Economist” przytacza opinie ekspertów z brytyjskiego think tanku Chatham House, którzy twierdzą, że podpisanie umowy stowarzyszeniowej będzie końcem marzeń Rosji o odbudowie swojej pozycji na Ukrainie. Nie jestem przekonany, czy ta opinia nie jest zbyt optymistyczna, jednak pokazuje wagę procesu, którego Rosja wydaje się świadoma, dlatego stara się robić wszystko, aby podpisanie umowy utrudnić. Rosjanie lepiej niż zachodnie ośrodki badawcze zdają sobie sprawę z wciąż obecnego – szczególnie we wschodniej Ukrainie – sentymentu do Rosji i ZSRR, rosyjskiej dominacji językowej i kulturowej na Ukrainie. Wbrew pozorom takie symbole jak wspólne świętowanie rocznicy chrztu może mieć większe znaczenie, niż przypisują mu zachodni komentatorzy.

Zachód jest za mało obecny na Ukrainie również pod względem kulturowym i komercyjnym. Kiedy wyjedzie się z Kijowa, w wielu miastach ukraińskich można zobaczyć, jak niewspółmierna jest obecność zachodnich korporacji, marek czy butików w porównaniu z metropoliami Unii Europejskiej. Bliskość językowa Rosji i Ukrainy daje też wschodniemu sąsiadowi wielką przewagę na polu kulturowym i w szerzeniu trendów. Zdecydowanie zbyt mało osób zna na Ukrainie język angielski – a skala tego zjawiska pogłębia się wraz z podróżą na wschód tego kraju. W efekcie w ukraińskich pubach czy restauracjach częściej słyszymy muzykę ukraińską i rosyjską niż zachodnią. Zainteresowanie zachodnią pop-

kulturą również nie jest tak wielkie. Wydaje się, że w wypadku Ukrainy za deklaracjami woli politycznej ze strony Zachodu, szczególnie w okresie pomarańczowej rewolucji, nie poszły w wystarczającym zakresie często niedoceniane działania związane z obecnością kulturową i komercyjną. A te są absolutnie niezbędne, szczególnie we wschodniej części Ukrainy czy na Krymie. Dziwi również stosunkowo niewielka obecność polskich marek i produktów komercyjnych na Ukrainie. Warto wskazać na pozytywne przykłady, takie jak butik firmy Atlantic na prospekcie głównym we Lwowie, ale skala ta jest zdecydowanie zbyt mała. Wbrew pozorom to, jaką markę piwa piją mieszkańcy, również ma znaczenie kulturowe i w efekcie polityczne. Polskie gatunki piw są tam bardzo trudno dostępne. Rosja natomiast, jak się wydaje, nie ma problemów z penetrowaniem takich rynków na Ukrainie.

Jednocześnie bardzo starannie prowadzona jest gra obliczona na ochłodzenie kontaktów polsko-ukraińskich i temperatury polskich uczuć wobec Ukrainy. A przecież Polska przez lata była głównym motorem napędzającym motywację Unii do zbliżenia z Kijowem. Nie jest przypadkiem, że w roku kluczowym dla podpisania umowy „ożywiona” zostaje w Polsce sprawa Wołynia. Nie ma prostszego zabiegu niż gra tragiczną historią po to, by zakłócić obecne relacje i strategiczne dla interesu Polski stosunki z Ukrainą. To była jasna próba budowania dwóch narracji, ukierunkowana na Ukraińców: „Polacy uważają was za «ludobójców», na tym polu rośnie coraz większy konflikt, podczas gdy Rosjanie, z którymi łączą was tysiącletnie więzi, wspólne korzenie i prawosławie – chcą budować z wami wspólnotę”. Zadziwiające, jak część polskiej elity daje się rozgrywać wbrew dzisiejszej polskiej racji stanu. Kiedy wreszcie nasze elity zrozumieją, że ważniejsza od historii jest przyszłość i realne interesy Polski?

Na podobny efekt grała Rosja, kompromitując polskich urzędników podpisaniem memorandum w sprawie budowy gazociągu Jamał II. Donald Tusk zareagował zdecydowanie i szczęśliwe zdymisjonował ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego, a dalsze prace nad sprawą zostały zawieszone – jednak Rosjanie uzyskali efekt, jaki był im potrzebny – pokazali Ukraińcom, że Polacy są wobec nich nielojalni i dogadują się z Rosją za ich plecami, na dodatek w kluczowym roku, w którym będą ważyć się losy umowy stowarzyszeniowej. Kolejny klin wbity w i tak trudne relacje. Zastanawia tylko klucz doboru na strategiczne funkcje urzędników, którzy nie rozumieją prostej gry interesów.

Cały proces utrudnia jednocześnie sytuacja w Europe. Niestety, dla wielu europejskich, zachodnich decydentów umowa stowarzyszeniowa z Ukrainą nie jest dziś priorytetem, a o pełnej integracji nie chcą nawet słyszeć. Eurokraci zajęli się kryzysem finansowym, tworzeniem unii bankowej i nieefektywnych mechanizmów pomocowych dla kolejnych poważnie zadłużonych państw. Zajęci są, niestety, sami sobą, jakby nie rozumieli, że większe otwarcie rynku ukraińskiego może być skuteczniejszym bodźcem do wzrostu gospodarczego w Unii niż kolejne coraz to kosztowniejsze zabiegi ratunkowe dla państw pogrążających się w zadłużeniu i recesji. Daje o sobie znać również efekt zmęczenia Zachodu po rozszerzeniu Unii o kraje Europy Środkowej. Oczywiście, świetnym alibi dla polityków zachodnich – ale też polskich – jest również tragiczna sprawa Julii Tymoszenko. Uwięzienie byłej premier przez ekipę Wiktora Janukowycza wyraźnie wskazuje, że Ukraina nie jest jeszcze europejskim państwem prawa. Unia, rzecz jasna, powinna używać dostępnych narzędzi do wywierania presji na uwolnienie Tymoszenko, ale nie powinna stać się zakładnikiem tej sprawy kosztem własnych interesów. Jeśli dojdzie do podpisania umowy stowarzyszeniowej, Ukraina powoli zacznie zmierzać w kierunku standardów zachodnich. Dlatego pozwolę sobie na kontrowersyjne stwierdzenie – umowa powinna zostać podpisana niezależnie od sprawy Tymoszenko. Najlepszym wyjściem z sytuacji byłoby odesłanie byłej premier przez Janukowycza na leczenie do Niemiec, co pozwoliłoby obu stronom wyjść z konfliktu z twarzą i zgodnie z wzajemnymi interesami. Jednocześnie odrzucenie umowy przez Wspólnotę wepchnie Kijów wprost w ręce Moskwy, co w połączeniu z kryzysem finansowym Zachodu może w efekcie doprowadzić do geopolitycznego przesilenia w całej Europie.

Ukraina to mniej więcej 45 mln ludności, potencjalnie ogromny rynek wewnętrzny. To państwo, któremu obce są problemy z fundamentalizmem islamskim. Ukraina wewnątrz struktur zachodnioeuropejskich to również zacementowanie trwałego układu geopolitycznego w Europie, który może zapewnić nam trwały pokój pozbawiony większych napięć w regionie. Legendarną już koncepcję sformułowaną przez Jerzego Giedroycia – mówiąca o tym, że suwerenność Ukrainy, Litwy i Białorusi jest czynnikiem sine qua non niepodległości Warszawy i Europy Środkowo –Wschodniej – należy uznać za fakt. Jednocześnie, według redaktora paryskiej „Kultury” zdominowanie tych krajów przez Rosję otwiera drogę do zniewolenia Polski. Imperialne zachowania Rosji w historii były możliwe dopiero właśnie po podporządkowaniu sobie potencjału Ukrainy.

Europa witalna

Europa w kryzysie zachowuje się tak, jakby świat zewnętrzny nagle przestał istnieć. To niezwykle niemądre, nawet jeśli w obliczu problemów gospodarczych trzeba większą wagę przywiązywać do spraw wewnętrznych. Świat zewnętrzny nadal istnieje i prędzej czy później da o sobie znać. A zaniedbania i opóźnienia w działaniach Unii mogą mieć nieodwracalne skutki. Wydaje się, że dostrzegają to eksperci za Atlantykiem, gdzie Zbigniew Brzeziński w książce „Strategiczna wizja…” niezwykle trafnie oceniał interesy Unii i wskazywał właśnie na dwa państwa: Ukrainę i Turcję.

Przywódcy europejscy podskórnie czują, że zmiany modelu Europy są potrzebne, pisze o tym chociażby premier Włoch Enrico Letta w „New Model Europe” na łamach „Project Syndicate”. Jasne jest jednak, że nie istnieje wspólnie wyznaczony nowy kierunek zmian. A zaklinanie rzeczywistości, takie jak w nadmienionym artykule, w którym premier mówi o przyśpieszaniu innowacji i ekonomii cyfrowej w Europie, co w domyśle mieliby czynić urzędnicy europejscy, jest wciąż poruszaniem się w świecie nierzeczywistym i błędną wiarą w etatystyczne działania i możliwości biurokracji państwowej. „Fiskalna konsolidacja”, „unia bankowa”, kolejne hasła programowe dzisiejszej Europy – nie twierdzę, że są to działania zupełnie niepotrzebne, ale nie mogą wyczerpywać tego, przez co rozumiemy Unię Europejską.

Niezwykle istotne jest bowiem również to, z czym Unię Europejską utożsamiają sami Europejczycy. Dziś, co powinno niepokoić, mieszkańcy tzw. krajów Północy widzą w UE mechanizm zmuszających ich do łożenia podatków na nieodpowiedzialnych mieszkańców Południa. Grecy albo Cypryjczycy widzą w Unii beznamiętną twarz kanclerz Angeli Merkel, która narzuca im drastyczne cięcia budżetowe i likwiduje ich państwo dobrobytu. Inni z kolei widzą w Unii instytucję, która z gorliwością decyduje o tym, jak powinien wyglądać sprowadzany do Europy banan. Przejaskrawiam? Oby. Zagubiliśmy narrację europejską. Czy nie lepiej byśmy się wszyscy czuli, mając świadomość, że Unia Europejska to organizm, który zapewnił Ukrainie niezależność od Rosji i dał szansą na rozwój milionom naszych sąsiadów? Czy nie chętniej wiązalibyśmy naszą przyszłość z instytucją, która – przyjmując z sukcesem do swojego grona pierwszy muzułmański kraj: Turcję – pokazuje drogę całemu niestabilnemu regionowi Bliskiego Wschodu i daje dowód tego, że zderzenie cywilizacji nie jest dziejową koniecznością, przyczyniając się do zmian w samej Ankarze i Stambule, tak aby budowa tam państwa opartego na prawie religijnym, przeciwko czemu protestowały niedawno tysiące młodych Turków, nie była możliwa? Unia, która daje nadzieję – a nie Unia utożsamiana z wielkim regulatorem czy złym policjantem. Może dla niektórych państw południa Europy lepszy byłby powrót do walut narodowych i dewaluacja niż trwanie w strefie euro – o czym jakiś czas temu pisali na łamach „Liberté!” Stefan Kawalec i Ernest Pytlarczyk? Tego nie wiem. Ale jeśli pewne mechanizmy ratunkowe nie działają, trzeba zacząć zadawać pytania o drogę alternatywną.

Unia otwarta jest możliwa, Wspólnota może wrócić na tę drogę, ale aby tak się stało, musimy zrozumieć, że nie jest ani realne, ani potrzebne harmonizowanie zbyt wielu obszarów życia poszczególnych krajów unijnych. Różnice pomiędzy państwami już dziś są zbyt wielkie. A zachowanie otwartości Wspólnoty wymaga, aby stanowiła ona organizm tzw. „wielu prędkości”. Polska obsesja na punkcie „wielu prędkości” wynika ze strachu z efektów pozostania na zewnątrz „prawdziwej” Unii, co wedle jej zwolenników mogłoby owocować złymi konsekwencjami geopolitycznymi i ekonomicznymi. Tyle że Europa jednej prędkości, rozumiana jak twór harmonizujący wszystko, co jest możliwe – nawet jakimś cudem z Polską w środku – nie będzie już Europą zjednoczoną. Będzie jedynie grupą państw bogatej Północy. Nie mówiąc już o perspektywach Ukrainy. Europa jednej prędkości oznacza w dłuższej perspektywie, że Polska granica wschodnia będzie faktycznie graniczyła z imperium Putina i jego w pełni zależnymi satelitami: Ukrainą i Białorusią.

Jedność Europy powinna zaś wyrażać się na poziomie poszerzania kompetencji wybieranych w bezpośrednich wyborach, demokratycznych organów unijnych. To o wiele ważniejsze niż to, czy wszędzie w Europie będziemy mieli wspólną walutę.

Dobry cel, zła droga

Niepokojący trend, wskazujący na rosnącą dominację organów międzypaństwowych nad demokratycznymi / wspólnotowymi w Europie rozpoczął się jeszcze przed nadejściem kryzysu ekonomicznego. To już Traktat lizboński, teoretycznie pogłębiający integrację, odwrócił jej dotychczasowy kierunek, starając się przenieść jej ciężar z Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej na Radę Europejską, czyli przedstawicieli rządów poszczególnych krajów członkowskich. Kryzys finansowy przyśpieszył ten proces, w którym Europa w kluczowych sprawach dla swojej przyszłości decyzje opiera na przywódcach państw, głównie, rzecz jasna, tych najsilniejszych. Z jednej więc strony mamy do czynienia z coraz dalej postępującą harmonizacją przepisów, prawa unijnego czy bankowego – często regulującego absurdalne sfery życia obywateli, czego najlepszym przykładem jest ostatnia próba zakazu sprzedaży papierosów cienkich i mentolowych na terenie Unii. Pod względem regulacyjnym Unia zmierza w kierunku rozrośniętego superpaństwa, podczas gdy w obszarach, w których naprawdę potrzebne byłyby kroki federacyjne, nic się nie dzieje. Wystarczy spojrzeć na wspólną politykę obronną czy zagraniczną, której najlepszym komentarzem jest sama osoba pani baronessy Catherine Ashton. Jednocześnie strategiczne decyzje, coraz ważniejsze ze względu na stopień integracji, istnienie strefy euro, podejmowane są w drodze negocjacji międzyrządowych, które sprowadzają Unię jedynie do roli organizacji międzynarodowej, w której negocjowane są porozumienia pomiędzy poszczególnymi stolicami, czyli tworu coraz mniej odpornego na waśnie pomiędzy narodami. Ta „międzyrządowa” Unia w obliczu kryzysu staje się przyczyną bezprecedensowych napięć w historii Wspólnot. Zastanówmy się, co wydarzyłoby się w Polsce, gdybyśmy to my byli na miejscu Grecji i to nas Angela Merkel, przywódczyni państwa niemieckiego, zmusiłaby do drastycznych cięć w wysokości wypłacanych emerytur naszych dziadków, wymusiłaby masowe zwolnienia w administracji publicznej i sektorze państwowym, itd. Wolę nie wyobrażać sobie masowego, uwarunkowanego historycznie krzyku: „Niemcy nas biją!” i wszelkich konsekwencji politycznych. Oczywiście, Berlin w swoich działaniach wobec Grecji miał rację pod względem ekonomicznym, działał też fair, łożąc ogromne środki własne na ratowanie nieodpowiedzialnego państwa. Reforma modelu państwa welfare state jest dziejową koniecznością. Gdzieś jednak trzeba zadać sobie pytanie o demokratyczny mandat do takich działań, a przede wszystkim skutki jego społecznego obioru. Takie działania powinien wprowadzać europejski rząd (przyszła Komisja Europejska) wybierany w przejrzysty sposób przez Parlament Europejski, który z kolej miałby mandat z demokratycznych wyborów. Nie można nie doceniać zagrożenia nacjonalizmami europejskimi. O wiele łatwiej jest zaakceptować trudne reformy wprowadzane przez wielonarodowy, np. chadecki, rząd europejski niż przyjmować wytyczne od innego silniejszego państwa, które zresztą samo wpędziło się w tę pułapkę bez wyjścia. Jeśli kryzys ekonomiczny się utrzyma, model międzyrządowego zarządzania Unią przy tym stopniu integracji i wzajemnych powiązań może rozbić się o skałę rosnącego nacjonalizmu. Być może, aby zachować Unię, należy się z niektórych regulacji po prostu czasowo lub stale wycofać, a wysiłek skierować ku demokratyzacji Unii. Potrzebujemy zmian w kierunku dalszej integracji, ale nie „federacji” międzyrządowej z regulującą wszystkie aspekty naszego życia technokratyczną brukselską biurokracją, tylko prawdziwej federacji, w której rząd pochodzi z demokratycznie wyłonionej legislatywy. Do tego długa droga, takiego modelu nie da się wprowadzić w krótkiej perspektywie. Jednocześnie Europa, która nie rodzi już tylko sytuacji win–win, zbyt długiego oczekiwania może po prostu nie wytrzymać. Unia, kierując się zasadą pomocniczości oraz chcąc zachować swój otwarty charakter dla innych państw, (ale również biorąc pod uwagę różnice wśród członków Wspólnoty), musi pogodzić się z tym, że będzie tworem wewnętrznie zróżnicowanym, a dążenie do ujednolicania wszelkich aspektów życia na poziomie Brukseli nie ma racjonalnego uzasadnienia.

Strategicznymi celami działania Unii Europejskiej powinny być: dbałość i rozszerzanie strefy wolnego handlu oraz swobodnego przepływu osób pomiędzy zrzeszonymi krajami, co najsilniej przekłada się na rozwój gospodarczy i tworzenie bogactwa, oraz dbałość o zachowanie pokoju w Europie i rozszerzanie strefy stabilizacji na kolejne państwa regionu. Ukraina to klucz do stabilności geopolitycznej na wschodnich rubieżach Europy. Ukraina to potencjalnie wielki rynek dla zachodnich firm i korporacji. Ukraina w Unii Europejskiej to bezpieczeństwo dla Europy i koniec imperialnych możliwości Rosji, a w konsekwencji – jak pisze Zbigniew Brzeziński – również szansa na zbliżenie Europy z Moskwą jako „normalnym” państwem zmierzającym do demokracji. Priorytet wydaje się jasny. ●

Tekst ukazał się w XV numerze Liberté! 1 września 2013 roku.

Prozelityzm, demokratyzm i inni wrogowie :)

Regulacje prawne odnoszące się do aksjologicznych wyborów podejmowanych przez człowieka w jego sferze prywatnej i intymnej, ukształtowane na podstawie oczekiwań i rozeznania demokratycznej większości, są z gruntu rzeczy pozbawione legitymacji i nie do przyjęcia w zakresie, w jakim wprowadzają zakazy i nakazy.

Idea umowy społecznej jest jednym z najpierwotniejszych konceptów teoretycznych, do których od samego początku odwoływał się liberalizm. Nie tylko dlatego, że jednym z jej teoretyków był John Locke. Także dlatego, że akcentuje ona liberalne praźródła wszelkich interakcji międzyludzkich: indywidualizm, wolny wybór, racjonalizm, przywiązanie do ustalonych zasad i ich minimalizm. Czy można sobie wyobrazić bardziej liberalny mit założycielski ludzkich instytucji zbiorowościowych, takich jak społeczeństwo i państwo?

Na początku była umowa

Oto w hipotetycznym „stanie pierwotnym” ludzie są sami sobie panami, niezwiązani żadnymi prawami, przymusami, zakazami, nakazami, słowem: regulacjami. Nie angażując się w żadne formy współdziałania, są oni jednak także pozbawieni ochrony przed innymi ludźmi, którzy mogą postanowić zamachnąć się na ich życie, wolność lub własność. Jest to sytuacja niebezpieczna, ponieważ nie każdy jest w stanie zawsze samodzielnie się obronić. Z tego powodu ludzie podejmują decyzję o przystąpieniu do zrzeszenia i powołaniu instytucji, które w pewnym momencie kształtują strukturę zwaną przez nas państwem. Jest to decyzja racjonalna w sytuacji nierówności w zakresie zdolności indywidualnej obrony oraz wielkości posiadanej własności. Kluczowe jest jednak teoretyczne ujęcie jej jako umowy, do której przystępuje się, z natury, dobrowolnie. Umowa opiera się dodatkowo na konkretnych regułach i ustaleniach, których strony są w dalszym ciągu zobowiązane przestrzegać. Oznacza to, że jednostkowy człowiek-strona umowy świadomie rezygnuje z swej pełnej swobody, aby zapobiec skutkom pełnej swobody (samowoli) innych ludzi, którzy niesieni złą namiętnością mogą wyrządzić mu krzywdę. Rezygnuje jednakże tylko z określonego zakresu swojej uprzednio pełnej wolności i tylko tej jej części, która musi zostać poświęcona tak, aby wspólnotowa struktura ochronna mogła skutecznie pełnić swoją funkcję. Nie ma żadnych przesłanek, aby w późniejszym funkcjonowaniu władzy państwowej rozumnie zakładać, że władza ta została upoważniona do idącego głębiej ograniczania wolności obywateli. W rezultacie władza państwa, zwłaszcza państwa liberalno-demokratycznego (różne dyktatorskie uzurpacje zazwyczaj są, już w swojej genezie, opartą na przemocy formą wypowiedzenia umowy społecznej i zaprowadzenia niewoli), posiada legitymizację dla działań władczych (legislacyjnych, egzekucyjnych, kontrolnych i innych) wyłącznie w zakresie procesów będących treścią lub pokłosiem relacji międzyludzkich. Nie posiada jednakowoż żadnej legitymizacji dla działań regulatorskich w zakresie procesów stanowiących sferę życia jednostkowego i prywatnego (intymnego) jednostki ludzkiej. Przynajmniej nie na fundamencie konstruktu umowy społecznej.

http://www.flickr.com/photos/apeirophilia/3762573211/sizes/m/
by apeirophilia

Skoro tak, to jak to się stało, że we współczesnych państwach demokratycznych za coś oczywistego uznaje się prawo parlamentu do stanowienia ustaw pozbawionych legitymacji z umowy społecznej? Istotny wydaje się tu splot dwóch antyliberalnych konstruktów teoretycznych, które we współczesnym świecie zachowują nadal bardzo dużą żywotność. Są nimi prozelityzm i demokratyzm.

Musisz uwierzyć…

Prozelityzm należy tutaj rozumieć bardzo szeroko. Nie chodzi tylko o działalność misjonarską mającą na celu zmianę religii przez ludzi jej poddawanych. Dopóki taki prozelityzm nie łączy się przymusem i przemocą, stanowisko liberalne i umowa społeczna nie mają wobec niego żadnych zarzutów. Przeciwnie jest on ważnym i cennym narzędziem na rynku modeli i stylów życia, gdzie funkcjonuje wolna konkurencja pomiędzy istniejącymi alternatywami. Chodzi o prozelityzm całych systemów aksjologicznych, których wierzenie religijne czasami jest podstawą, czasami tylko wycinkiem, czasami jest zaś nawet nieobecne, a które to systemy są ukształtowane w taki sposób, aby wolną konkurencję na rynku modeli i stylów życia wyeliminować. Aksjologia ta jest zaprojektowana jako wiara dla całej wspólnoty lub całego społeczeństwa państwowego. Zamysłem jej utworzenia jest idea kształtowania społeczeństwa silnie homogenicznego, zwartego, karnego i posłusznego. Posłusznego w ostatecznym rozrachunku władzy świeckiej, które aksjologią czy też religią dysponuje za pośrednictwem „sojuszu tronu z ołtarzem” lub bezpośrednio poprzez ustanowienie kościoła państwowego z personalną unią władzy politycznej i duchowej. Pragnienie eliminacji zjawiska pluralizmu wartości, norm, postaw i stylów życia ze społeczeństwa państwowego generuje, pełniącą rolę szantażu i karty przetargowej, tendencję do uzależnienia inkluzji we wspólnotę i objęcia danej jednostki ochroną przed zagrożeniami jej gotowością do konformizacji. Deklarowana konformizacja musi jednak w tych warunkach podlegać usankcjonowaniu i kontroli, a ponieważ normy moralne regulują zarówno zakres relacji międzyludzkich, jak i sferę życia prywatnego jednostki, to legislacja i kontrola Państwa-Kościoła wkracza w oba zakresy. Umowa społeczna zostaje jednostronnie zmieniona, zaś strona druga postawiona przed faktami dokonanymi.

Wyłania się z tego naturalnie obraz dyktatury i tyranii, z jakim od dawna nie mamy w sumie do czynienia w naszym kręgu cywilizacyjnym. Automatycznie odrzuca się dzisiaj przecież zarzuty dotyczące arbitralnych działań władzy państwowej lub ograniczania wolności jednostki koronnym argumentem o pochodzeniu tejże władzy z wolnego wyboru obywateli. „Władza podsłuchuje milion obywateli rocznie? Czyni to nie dlatego, że część jej struktury ułatwia sobie tak pracę, ale dlatego, że została wybrana w wyborach i uzyskała na to zgodę obywateli. Zakazuje in vitro? Nie dlatego, że takie jest stanowisko jednego z kościołów, ale dlatego, że tak wielu wierzących polityków uzyskało mandaty poselskie w wyborach. To jest OK”. Demokratyzm staje się źródłem legitymizacji dla wszelkich posunięć władzy, na jakie się tylko zechce zdecydować. Także dla tych, które w sposób najbardziej oczywisty nie znajdują legitymizacji w formule umowy społecznej.

… bo większość wierzy

Demokratyzm jest koślawym i niewystarczającym argumentem przeciwko krytyce arbitralności władzy naruszającej postanowienia umowy społecznej. Owszem, można przyjąć, że ukazuje, iż działania władzy nie są jednostronne, jako że wybory są źródłem przynajmniej wyrozumianej hipotezy o poparciu większości obywateli dla decyzji władzy. Rzecz w tym, że stronami umowy społecznej są wszystkie jednostki, a demokratyzm daje władzy tytuł, aby wbrew woli części (mniejszości) z nich pogwałcać postanowienia umowy, o ile zgadza się na to inna część (większość). Umowa wolnych podmiotów z fazy „stanu pierwotnego” nie zakładała jednak możliwości zrzeczenia się przez niektórych obywateli prawa o decydowaniu o tej części spraw, które dotyczą wyłącznie ich samych (formuła Johna Stuarta Milla), na rzecz innych obywateli. Demokratyzm w przewrotny sposób, sugerując zmienność większości, usiłuje podważyć tę linię krytyki, wskazując, że poszkodowani będą w przyszłości mieli możliwość zmienić podjęte wbrew umowie społecznej regulacje. To prawda, ale w żaden sposób nie zmienia faktu naruszenia umowy, które obniża poziom zaufania publicznego, generuje silne emocje polityczne, poddaje w wątpliwość realne funkcjonowanie państwa prawa i rodzi zachętę, aby obecna mniejszość po uzyskaniu pozycji większościowej „zrewanżowała się” dawnym ciemiężycielom także poprzez naruszenie umowy społecznej, tyle że w inny, raniący tym razem tamtą stronę, sposób.

W swoich pracach ciekawe ćwiczenie zaproponował John Rawls. Szeroko omawiana była jego koncepcja „zasłony niewiedzy”. Umieszczając się za tą „zasłoną”, człowiek wyobraża sobie, iż nie posiada żadnej wiedzy o społeczeństwie, w którym przyjdzie mu żyć, gdy „zasłona” zostanie za moment podniesiona. Wie tylko, kim jest on sam, zna swoje wartości, religię, światopogląd. Posiada wiedzę o istnieniu innych systemów wartości i wyznań, ale nie może ocenić, jak będą wyglądać stosunki większościowe pomiędzy konkurencyjnymi światopoglądami. Rawls sugerował, że będąc w takim położeniu, każdy racjonalnie myślący człowiek wybrałby zasady współżycia społecznego zgodnie z modelem liberalnym. Wybór innego modelu stanowiłby bowiem kolosalne ryzyko. Owszem, fanatyk religii x mógłby mieć nadzieję, że łut szczęścia sprawi, że znajdzie się w swoim społeczeństwie państwowym w wyraźnej większości. Wówczas mógłby sięgnąć po gratyfikację w postaci utworzenia państwa wyznaniowego, o jakim marzy. Ale czy wybrałby taki antyliberalny porządek, skoro istnieje za „zasłoną” ryzyko, że większość w jego społeczeństwie zyskają fanatyczni wyznawcy religii y, którzy zaprowadzą państwo wyznaniowe obcego mu kościoła, a jego poddadzą dyskryminacji, odbiorą mu wolność praktykowania wierzenia, a może nawet wtrącą do więzienia, podadzą przymusowej konwersji, albo po prostu zabiją? Wybór liberalny, a więc wybór pluralizmu światopoglądowego, równości i wolności wyznania, państwa prawa oraz wolności indywidualnej wyrażającej się w swobodzie kształtowania naszej sfery prywatnej i intymnej jest po prostu najbezpieczniejszym wyborem za „zasłoną niewiedzy”, nawet dla religijnych fanatyków. Nie zagrają oni co prawda o pełną stawkę, ale unikną ryzyka totalnej klęski. Ludzi niefanatycznych dotyczy to oczywiście tym bardziej. Skoro zaś w naznaczonej nienaturalnym wręcz obiektywizmem sytuacji „zasłony niewiedzy” liberalizm umowy społecznej jest wyborem optymalnym czy nie jest on takim wyborem w każdej innej sytuacji? Na pewno jest najsprawiedliwszy. Stając za „zasłoną” ludzie w zasadzie cofają się do „stanu pierwotnego”, gdzie także nie posiadają wiedzy o aksjologicznych poglądach całej społeczności. W obu przypadkach w umowie zrzeszeniowej dążą przede wszystkich do zachowania osobistej autonomii, prawa wyboru i wolności sumienia, tym samym przyznając te swobody innym na zasadach równości wobec prawa, nawet jeśli owi inni pielęgnują poglądy i postawy w ich ocenie zdrożne, odstręczające, niepojęte, obce, fatalne, szkodliwe dla samych owych innych.

Nie masz prawa regulować

Regulacje prawne odnoszące się do aksjologicznych wyborów podejmowanych przez człowieka w jego sferze prywatnej i intymnej, ukształtowane na podstawie oczekiwań i rozeznania demokratycznej większości, są z gruntu rzeczy pozbawione legitymacji i nie do przyjęcia w zakresie, w jakim wprowadzają zakazy i nakazy. Niemożność ograniczania wolności jednego człowieka przez drugiego jest jedynym zakazem, który znajduje tutaj zastosowanie na fundamencie umowy społecznej. Inne są z natury rzeczy pogwałceniem praw obywatelskich. Musimy sami to pojąć, aby w bardziej zdecydowany sposób bronić swoich praw, aby tą zmianę nastawienia i większą determinację dostrzegły także elity władzy politycznej i powstrzymały się od ograniczania naszej wolności. Jak bowiem pokazuje przykład inwigilacji obywatela przez współczesne państwo polskie, która nie tylko nie słabnie, a ulega wzmocnieniu przez np. planowany zakaz sprzedaży kart telefonicznych typu pre-paid anonimowo, słaba reakcja zachęca demokratycznego Lewiatana do antywolnościowej ekspansji. Jak to się kończy pisał Friedrich August von Hayek w „Drodze do zniewolenia”. Socjalizmem o rysach autorytarnych i klerykalnych.

Trzy słabości polskiego liberalizmu – o autobiografii Marcina Króla :)

Wśród wielu komplementów pod adresem Leszka Kołakowskiego, jakie Marcin Król wygłasza w swoich wspomnieniach, znalazł się i ten, że jest on „umiarkowanym liberałem z dużą wrażliwością społeczną, tak jak każdemu przyzwoitemu człowiekowi przystało.” Zdanie to streszcza nie tylko poglądy polityczne Kołakowskiego, lecz także Króla, który w „niepolitycznej” autobiografii określa się jako konserwatysta, a liberalną demokrację przedstawia jako jedyny możliwy ustrój polityczny współczesnych społeczeństw.

Biorąc pod uwagę, że założyciel „Res Publiki” odegrał kluczową rolę w rozwoju intelektualnym polskiej klasy politycznej – a przynajmniej jej niepostkomunistycznej części – podejście powyższe uznać można za wyjaśnienie powodów powierzchowności rodzimego liberalizmu. Co najciekawsze – Marcin Król z powierzchowności tej doskonale zdaje sobie sprawę i trafnie wytyka jej główne przejawy.

Pierwszym z nich jest ucieczka od polityczności, przekonanie iż rządzenie państwem może upodobnić się do zarządzania dużą organizacją – odbywać się w oparciu o jasno sformalizowane zasady, dobrze przygotowaną kadrę menadżerską i ściśle racjonalne decyzje. Przynajmniej ostatnia z powyższych cech jest jednak złudzeniem. Możliwości każdej, nawet najlepiej merytorycznie przygotowanej władzy, są ograniczone przez wielkość materialnych zasobów, a o racjonalnym wyborze między budową szkoły lub oczyszczalni ścieków (zakładając, że żadna z nich nie istnieje a obie są potrzebne) trudno jest mówić. Rozstrzygnięcie, na co wydać pieniądze, będzie więc bez względu na rzetelność przeprowadzonych analiz arbitralne i przez to polityczne. Tak samo jak decyzja pociągająca za sobą straty dla pewnych grup ludności, nawet jeśli dokonają się one z zyskiem dla ogółu. Można oczywiście utrzymywać, że wszelkie straty i zyski da się dzięki metodom współczesnej ekonomii wyliczyć, a podejmowanie decyzji sprowadzić w konsekwencji do prostego ćwiczenia z arytmetyki. Kłopot w tym, że warunkiem takiego wyliczenia jest zdolność „wyceny” różnych wartości, której dokonać można jedynie stricte polityczną drogą wspólnej debaty. Co więcej, im bardziej społeczeństwo jest różnorodne, tym bardziej potrzebna jest taka debata. Oznacza to, że zakres arbitralnej polityczności będzie zatem wzrastać, a nie maleć, w miarę jak realizowany będzie centralny liberalny postulat zwiększania jednostkowej wolności. „Sukces polityków – twierdzi Marcin Król – polega na tym, że znajdzie się dość pieniędzy, by na pewien czas zamknąć usta wszystkim lub wszystkim ważniejszym grupom, domagających się spełnienia swoich żądań. To zaś wymaga dobrej koniunktury gospodarczej i dlatego sądzimy, że im lepiej rozwija się gospodarka, tym mniej powinno być polityki i często polityka staje się mniej widoczna. Są to jednak tylko pozory”. Polityczność powraca ze zdwojoną mocą, gdy koniunktura się kończy, a w budżecie trzeba szukać oszczędności. Dla liberałów jest to moment szczególnie niebezpieczny, ponieważ nie są oni przygotowani do obrony swojego stanowiska w politycznych kategoriach. Utrzymując, że są jest ono jedyną racjonalną opcją, narażają się na zarzut arogancji. Uciekając od dyskusji – sprawiają wrażenie ludzi pozbawionych zasad. Tłumaczy to, w jaki sposób słowa „liberał” i „liberalizm” stały się w Polsce – przynajmniej dla niektórych – wyzwiskiem i synonimem cynizmu.

Drugą, ściśle powiązaną z powyżej opisaną, słabością polskiego liberalizmu jest leseferyzm, wiara w to, że suwerenne działania jednostek prowadzą do powstania korzystnego dla ogółu spontanicznego ładu. Źródeł tej aberracji nie trzeba daleko szukać, leżą w niedawnej polskiej historii, a konkretniej – doświadczeniu realnego socjalizmu, w którym system centralnego planowania nie był w stanie uszczęśliwić ani ogółu, ani jednostki, a duża część energii państwa skierowana była na tłumienie indywidualnej inicjatywy. Z podobnych przesłanek – sprzeciwu wobec państwowej ingerencji w gospodarkę, której ostatecznym wynikiem miał być totalizm – wyrósł dwudziestowieczny neoliberalizm anglosaski, którego ikonami są Friedrich von Hayek i Milton Friedman. Główną słabością tej szkoły myślenia jest ignorowanie faktu, że droga do zniewolenia może prowadzić nie tylko przez zwiększanie obszaru władzy państwa, lecz także poprzez przyzwolenie na nieskrępowany wzrost potęgi osób prywatnych. Tymczasem okazuje się, że skuteczna cenzura stała się dziś domeną prywatnych firm, Google i Yahoo!, do których pomocy odwołać musiał się posttotalitarny rząd chiński, a kontroli nad polskim handlem międzynarodowym nie ma ani rząd w Warszawie, ani Komisja Europejska w Brukseli, lecz do niedawna jeszcze całkowicie prywatne amerykańskie banki inwestycyjne.

Konsekwentny leseferyzm, przekonanie, że wolna konkurencja tworzy ład spontaniczny, który jest ładem optymalnym, prowadzi do panglosańskiego stwierdzenia, że żyjemy na najlepszym ze światów, którego zmieniać ani nie trzeba, ani nie należy: gigantyczne nierówności społeczne są przecież wynikiem uczciwej gry rynkowej, w której przodkowie milionerów okazali się sprawniejsi od przodków żebraków. Autorytarne rządy, jakie Władymir Putin sprawuje wraz z kolegami nad Rosją są zaś zyskiem z lokaty założonej przez nich kilkadziesiąt lat temu gdy zainwestowali swoje zdolności – i, potencjalnie, całą egzystencję – w służbę KGB. Stosowanie powyższej logiki prowadzi prostą drogą do afirmacji dowolnej niesprawiedliwości. Głęboko wierzący w nauki Hayeka i Friedmana leseferysta odpowie oczywiście, że wolna konkurencja winna toczyć się jedynie z użyciem moralnie dopuszczalnych narzędzi. Jest to wytyczna równie realistyczna, co komunistyczny postulat, by każdy produkował tak dużo, jak może i konsumował tylko tyle, ile potrzebuje.

Trzecią wspomnianą przez Marcina Króla słabością liberalizmu – znów, szczególnie wyraźnie widoczną w Polsce – jest ucieczka od nieuniknionej z filozoficznego punktu widzenia konfrontacji z katolicyzmem. Co znamienne, w książce brakuje wyjaśnienia, na czym ten nieunikniony konflikt miałby polegać – są tylko ubolewania, że w debacie intelektualnej przybiera on formy miałkie i powierzchowne. Próby pogodzenia obydwu światopoglądów, podejmowane przez takich autorów jak George Weigel, Marcin Król określa mianem skazanych na niepowodzenie, ale zatrzymuje się w pół kroku nie podejmując z nimi dyskusji. Wątpliwe, by brakowało mu argumentów. Gryzie się w język, gdyż mimo całej krytyki jaką wygłasza pod adresem polskiego kleru („wraz z żoną wolimy pójść do kościoła na Litwie czy na Słowacji – tylko po to, by nie rozumieć kazania. Słuchanie kazania po polsku kończy się tym, że żona liczy błędy stylistyczne, a je te związane z naruszeniem dogmatów. w polskim episkopacie widać głównie jedną prawidłowość – większość gorszych nie chce dopuścić do głosu mniejszości lepszych i to powoduje nakręcanie się spirali w dół” – mówi w bożonarodzeniowej ankiecie tygodnika „Europa”), jest katolikiem w co najmniej tym samym stopniu, co liberałem.

To przywiązanie do wiary, widoczne nie tylko u Króla, jest jedną z najbardziej paradoksalnych i długofalowych konsekwencji komunistycznej dyktatury. Czyniąc „Tygodnik Powszechny” jedynym tolerowanym forum wolnej debaty, PZPR podała Kościołowi na tacy co najmniej dwa pokolenia polskich inteligentó
w, którzy zostali, subtelnym acz długotrwałym wysiłkiem, utrwaleni w wierze, nawróceni lub przynajmniej pozbawieni normalnego dla wolnomyślnych ludzi antyklerykalizmu. Najbardziej spektakularnym przypadkiem był związany z „Tygodnikiem” od początku lat 70. Antoni Słonimski, który, jak zauważa Król, „zapewne nigdy wcześniej nie myślał, że będzie stałym współpracownikiem katolickiego czasopisma”. W roku 1977 Adam Michnik napisał książkę „Kościół, lewica, dialog”, która na dobre trzydzieści lat wytyczyła sposób myślenia o katolicyzmie wśród polskiej liberalnej inteligencji. Ogłoszony przez Michnika sojusz „lewicy laickiej” z katolikami wynikał, jak pisze Król, z nieznajomości Kościoła i „typowej intensywności zachowań wszystkich ludzi lewicy”. Tymczasem „ze strony Kościoła i niektórych jego ludzi (w tym kardynała Wyszyńskiego, bez którego cichej zgody takie działania byłyby niemożliwe) porozumienie to miało charakter wyłącznie taktyczny, a co najwyżej liczono na pozyskanie ‚niewiernych’ dusz.” Warto dodać, że wybór Karola Wojtyły na papieża dodatkowo umocnił polityczną pozycję Kościoła, który w latach 80. zajął pozycję mediatora między komunistami a dawnymi „rewizjonistami” (czyli „lewicą laicką”), a równocześnie utrzymał kontrolę nad opozycją prawicową z KPN czy późniejszego ZChN. Osiągnięcie przez Kościół dominującej pozycji w życiu publicznym III Rzeczypospolitej było nieuniknioną konsekwencją tego mistrzowskiego manewru, a zhołdowanie gdańskich liberałów – osiągnięte w trakcie kampanii wyborczej 1993 roku i ponownie w 2005 – tylko kwestią czasu.

*

Tyle o zdiagnozowanych przez Marcina Króla słabościach polskiego liberalizmu. Opisawszy je wypada pokusić się o odpowiedź na pytanie, czy świadomość ich istnienia przesądza o konieczności patrzenia na politykę „nieco z boku”, z perspektywy „metodologicznego konserwatyzmu”? W moim osobistym przekonaniu – nie. Istnieje prosta metoda równoczesnego przezwyciężenia wszystkich trzech problemów i nadania liberalizmowi zarówno moralnej wyrazistości, jak i programowej spójności. Jest nią jasne stwierdzenie, że naczelnym celem obecności liberałów w polityce i w życiu publicznym jest gwarantowanie indywidualnej wolności i, w drugim rzędzie, poszerzanie jej zakresu. Wynika z niego zarówno akceptacja polityczności, jak i zdolność jej praktycznego stosowania. W politycznym sporze, o to, co budować, liberał wspierać będzie zarówno szkołę, jak i oczyszczalnię, tę drugą jednak w pierwszej kolejności, bo gwarantuje ona wolność OD zanieczyszczeń, podczas gdy szkoła zwiększa wolność DO poznania świata. W gospodarce, liberalne rządy powinny, tak jak czyniły to do tej pory, ograniczać ilość niepotrzebnych państwowych regulacji, a równocześnie bronić wolności jednostek słabszych w konkurencji z silniejszymi i interesów konsumentów w relacjach z naturalnie powstającymi monopolami. W stosunku do religii i powstałych na jej bazie instytucji, priorytetem jest danie gwarancji, że państwo, jedyna struktura o obowiązkowej przynależności, nie będzie faworyzować żadnej grupy religijnej. W konkretnym polskim przypadku skazuje to liberała na walkę z Kościołem katolickim, który przekonany o swojej moralnej słuszności, ze swojej uprzywilejowanej pozycji dobrowolnie nie zrezygnuje. Pamiętać trzeba jednak o ograniczonej naturze tej walki i o tym, że gdy ktoś będzie chciał zakazać katolicyzmu (np. ze względu na nienaukowość dogmatów lub rytualny kanibalizm podczas mszy) – obowiązkiem liberała będzie się takiemu zakazowi sprzeciwić. Tyle bardzo upraszczającego komentarza do książki, którą niewątpliwie warto przeczytać (oraz – to uwaga do wydawcy – przede wszystkim zredagować).

Marcin Król, Nieco z boku. Autobiografia niepolityczna, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję