Jak wprowadzić prawo w XXI wiek? :)

Czy jednak poprawę mechanizmów prawnych można wiązać tylko z powrotem do poprzednich „sprawdzonych” wzorców? Czy rzeczywiście dla przywrócenia praworządności istotnie wystarczy przywrócić status quo?

Nie ulega wątpliwości, że polskie prawo wymaga pilnej reformy. Obserwując aktualny przebieg życia politycznego, za najbardziej palącą potrzebę w tej dziedzinie, należałoby zapewne uznać powrót do państwa praworządnego. Wprowadzenie odpowiednich mechanizmów wyboru sędziów, naprawa marionetkowego Trybunału Konstytucyjnego, czy też uzależnienie od siebie poszczególnych rodzajów władz należy postrzegać jako cel sam w sobie. Czy jednak poprawę mechanizmów prawnych można wiązać tylko z powrotem do poprzednich „sprawdzonych” wzorców? Czy rzeczywiście dla przywrócenia praworządności istotnie wystarczy przywrócić status quo? Aby w ogóle mówić
o reformie systemu prawa, należy najpierw zdiagnozować jego podstawowe problemy. Dopiero gdy znajdziemy ich rozwiązania, możemy zaczynać jakąkolwiek reformę.

Nie jest tak, że do 2015 roku (tj. kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego) system prawa, czy też wymiar sprawiedliwości działał w sposób idealny, natomiast po 2015 roku nagle upadł. Smutna prawda jest taka, że już od dłuższego czasu zarówno w samym prawie, jak też w systemie jego stosowania wiele rzeczy nie działa tak jak należy, natomiast władza jedynie wykorzystała do własnych celów erozję zaufania do tego właśnie systemu. Nie trzeba chyba dodawać, że od 2015 roku wcale się on nie polepszył, a wręcz przeciwnie – uległ znacznemu pogorszeniu. Co więcej, niemal każdego dnia kompromitowane są filary tego systemu, takie jak Sąd Najwyższy czy Trybunał Konstytucyjny. Niezależnie od wojny „na górze” postępowania jednak dalej ciągną się latami, przepisy są niezrozumiałe, wizyta w sądzie dla zwykłego „Kowalskiego” to wciąż strach i ostateczność. Przychodząc przed oblicze wymiaru sprawiedliwości właściwie nie wiadomo, czego mamy się spodziewać. Oczywiście nie można demonizować, że system ten znajduje się w jakiejś ogromnej zapaści, uniemożliwiającej funkcjonowanie. Jeśli jednak mamy cokolwiek poprawiać, trzeba spojrzeć na problem z perspektywy szarego obywatela.

Problem nie dotyczy tylko kwestii niedostatecznej edukacji społeczeństwa, która w zakresie prawa jest wyjątkowo nikła, kończąc się najczęściej na wyniesionej z WOS-u hierarchii jego źródeł. W praktyce wiedzę w zakresie prawa obywatel nabywa dopiero próbując załatwić sprawy urzędowe, czy też będąc uczestnikiem postępowania sądowego. Rzecz jednak w tym, że stawiając się w urzędzie, na policji, czy też przed sądem, obywatela wcale nie próbuje się uświadamiać o dotyczących go prawach. Istniejące obecnie pouczenia należy natomiast potraktować jako pewnego rodzaju ponury żart, służący nie obywatelom, natomiast zapewnieniu wymówki, że gdyby strona je przeczytała, to przecież miałaby świadomość swoich uprawnień. Pouczenia te to jednak nic innego, jak bezładnie przepisany maleńką czcionką wyciąg ze wszelkich potencjalnie istotnych przepisów postępowania, bez jakiegokolwiek wytłumaczenia ich sensu albo wskazania, co jest dla strony najbardziej istotne. Po jego przeczytaniu najczęściej, odbiorca będzie wiedział dokładnie tyle samo, co przed lekturą. Znamienne jest w tym, że coś tak banalnego jak wzory pouczeń przez lata nie zostały dostosowane do poziomu wiedzy i świadomości modelowego obywatela. Inna sprawa, że nikt, co do zasady, nie próbuje tych pouczeń obywatelowi tłumaczyć.

Kolejnym zarzutem w kierunku systemu prawa jako takiego jest budowanie go w sposób możliwie utrudniający życie stronom, natomiast ułatwiający życie urzędnikom. Podstawowym zastrzeżeniem w tym zakresie jest w mojej ocenie oparcie systemu spraw tak w sądach, urzędach, policji, jak też w prokuraturze na statystyce. W całym systemie prawa przestaje już chodzić o rozwiązanie sprawy człowieka, którzy przychodzi do sądu lub prokuratury z własnym istotnym życiowym problemem, natomiast zgadzać się musi się ilość rozpoznanych spraw i urzędnowe wytyczne. Sztandarowym przykładem powyższego było chyba wprowadzenie systemu „losowania spraw” do takich czynności technicznych jak postępowanie klauzulowe, gdzie podstawowym wysiłkiem sądu pozostaje zasadniczo przybicie pieczątki. Konsekwencje powyższego widać także w praktyce przy zwrotach różnorakich pism, czy odmowach wszczęcia postepowań karnych końcem roku. Wiele do życzenia pozostawia zresztą także sam system „losowania spraw”, oparty na niezrozumiałym dla obywatela (jak i każdej innej osoby) algorytmie wyboru osoby, która zajmie się naszą sprawą.

Dość znamienne pozostaje też, że osoba, która poszukuje profesjonalnej pomocy prawnej, stawiana jest obecnie w sytuacji dalece gorszej aniżeli osoba z tej pomocy niekorzystająca. Jakkolwiek pewne wymogi stawiane tzw. profesjonalnym pełnomocnikom mają swoje uzasadnienie, tak też w realnym życiu przeważają absurdy i utrudnienia. Proces sądowy, z próby poszukiwania prawdy materialnej, przeradza się w zbiór formułek i zwrotów powtarzanych w określonym momencie i określonej kolejności. Tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie dla rozstrzygnięcia sporów.

Bywa też tak, że prawo, a niestety często też osoby stosujące prawo, mają problem z ochroną osób lub grup znajdujących się w słabszej sytuacji. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że wielokrotnie na pierwszym miejscu zwykle znajduje się instytucja, a na dalszym obywatel. Abstrahując już od obecnej, wyniesionej do granic absurdu, ochrony osób sprzyjających władzy przez organy ścigania. Prawo konsumenckie, ubezpieczenia społeczne, spory z organami państwa, ochrona służb mundurowych, stosunki najemców i wynajmujących – to tylko niektóre zagadnienia, które można by przypisać do tej grupy.

Najbardziej aktualnym chyba przykładem pozostają tu sprawy frankowe. Stopień ich skomplikowania i generowanie przez system nowych problemów pokazały słabość ochrony obywatela przed silniejszymi podmiotami. Znamiennym pozostaje fakt, że nieuczciwość oraz brak należytego nadzoru nad działaniem sektora finansowego jest obecnie karana przede wszystkim dzięki interpretacji europejskich instytucji sądowych (wyrokom Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej). Pomimo że Polska weszła do Unii Europejskiej 1 maja 2004 roku, nie sposób nie odnieść wrażenia, że prawo konsumenckie stosowane jest nadal wybiórczo. Świadczą o tym choćby podejmowane próby złagodzenia licznych stanowisk i sankcji proponowanych TSUE na korzyść banków. Zamiast rozwiązać problem, poszukuje się na siłę złotych środków, które mają zapewnić „przetrwanie” instytucjom bankowym. Instytucjom, które same na siebie sprowadziły kryzys, oferując toksyczne produkty, wbrew wszelkim ostrzeżeniom i rekomendacjom. Powyższe zachęca oczywiście do dalszych naruszeń, a proces dochodzenia sprawiedliwości oparty jest na strategii minimalizowania strat sektora finansowego.

Nie trzeba chyba dodawać, że takie „podejście” do tej problematyki godzi w zaufanie obywatela do systemu prawa, jako tego, który staje w pierwszej kolejności po stronie silniejszego i bogatszego. Czy sprowadzenie ochrony słabszych do spraw frankowych stanowi uproszenie? Pewnie tak, bo problem jest znacznie bardziej złożony, jednak dla zwykłego Kowalskiego, właśnie takie sprawy decydują o zaufaniu do wymiaru sprawiedliwości.

Problemem, który wymaga równie pilnej reformy, jest kwestia racjonalności stosowania prawa. Niedawno czytaliśmy o uniewinnieniu dyscyplinarnym sędziego, który zastosował przepis pozwalający na zwrot świadkowi realnego kosztu podróży, zamiast kosztu ustalonego przez przepis. Fakt, że postępowanie to było w ogóle prowadzone dowodzi, na jakim poziomie absurdu się znajdujemy. Bohaterem w tych dziwnych czasach staje się człowiek, który stosuje zdrowy rozsądek. Innym, zwłaszcza mi bliskim aspektem pozostaje kwestia pomocy prawnej za sprawy z urzędu. Od wielu lat „nierozwiązywalnym” problemem pozostaje całkowicie nieracjonalne zróżnicowanie poziomów wynagrodzeń pełnomocnika z urzędu i z wyboru. Naturalnie pewną arogancją byłaby tutaj argumentacja, że stanowi to jeden z najistotniejszych aspektów prawa. Niewątpliwie jednak zagadnienia, które pojawiają się przy okazji tego problemu, już z całą pewnością są istotne dla wszystkich. Jak bowiem zareagować ma obywatel, który pomimo oczywistych niesprawiedliwości systemu dalej traktowany jest jako intruz i pieniacz? Jak wytłumaczyć obywatelowi, że przepis identyczny, jak wcześniej usunięty, może dalej być stosowany zgodnie z prawem? Jak racjonalnie uznać, że pomimo zapadnięcia wyroku, nie można skorzystać z jego skutków?

Ostatecznie, pomimo, że od 20 lat jesteśmy świadkami rewolucji informatycznej, dalej wiele oczywistych czynności pozostaje niemożliwych bez wychodzenia z domu. Pewnym koniecznym przyspieszeniem okazała się epidemia COVID-19. Niemniej jednak w dalszym ciągu złożenie pozwu za pośrednictwem e-maila, elektroniczna i wiążąca korespondencja z sądem lub urzędem, czy też przeglądanie elektronicznych akt sprawy pozostają dalece poza zasięgiem systemu prawa. Znamiennym pozostaje, że stworzone zostały systemy elektroniczne, które pozwalają w sposób skuteczny doręczyć obywatelowi korespondencję za pośrednictwem komputera. Nie powstały natomiast takie systemy, które pozwalają doręczyć obywatelowi korespondencję w stronę przeciwną. Znów pojawia się pytanie – komu próbujemy ułatwić życie – obywatelowi czy urzędnikom?

Podsumowując, aby wprowadzić prawo w XXI wiek, obywatel w zetknięciu z systemem musi przestać być traktowany jako zło konieczne. To przecież obywatel i jego podatki ten system utrzymują i powinny stanowić jego centrum. Jakkolwiek osobiście patrzę na ten aspekt przez pryzmat własnego zawodu, rzeczywista reforma systemu prawa musi się rozpocząć się od nastawienia jego przedstawicieli. Potencjalne instytucje chroniące prawa obywateli muszą przestać istnieć tylko dla siebie lub być poddane wpływom politycznego lub instytucjonalnego lobby. Prawo, a przede wszystkim system jego stosowania, powinien być przede wszystkim zmianą jakościową. Systemem, który przejdzie z obsługi petenta w kierunku obsługi klienta. Może cieszyć, że jest wiele osób, które w praktyce stosują taką filozofię. Przeraża jednak fakt, że większa część systemu mieli młyny sprawiedliwości powoli.

_____

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Poprawność ludzka :)

Humanistyczne i liberalne idee przez wieki stopniowo docierały do coraz szerszych kręgów społecznych w krajach najbardziej rozwiniętych. Dzięki nim zaczęto uświadamiać sobie bezmiar krzywd i podłości, które niesie z sobą przekonanie o prawie dominacji niektórych narodów, warstw i środowisk społecznych nad innymi. To na skutek uzurpowania sobie tego prawa przez grupy większe i silniejsze ze względu na stan posiadania lub władzę, pojawiły się totalitarne idee dehumanizacji środowisk słabszych lub zacofanych w rozwoju, uzasadniające niewolnictwo. Nieco później idee te przeobraziły się w pogląd o konieczności osobnego rozwoju społeczeństw różnych ras, co zaowocowało segregacją w Stanach Zjednoczonych i apartheidem w Republice Południowej Afryki. Przekonanie o nierównej wartości ludzi w społeczeństwie wyrażało się – i niestety w wielu środowiskach wyraża się nadal – w dyskryminowaniu ludzi ze względu na pochodzenie (kastowość), narodowość, orientację seksualną, a także płeć. Kobiety dopiero sto lat temu zyskały pełnię praw obywatelskich, ale w dalszym ciągu są gorzej traktowane przez pracodawców, a w kulturach patriarchalnych są podległe mężczyznom.

W 1968 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych uznała segregację za zbrodnię przeciwko ludzkości. W krajach demokracji liberalnej zaczęły być podejmowane akcje afirmatywne mające na celu wyrównywanie szans edukacyjnych i zawodowych mniejszości społecznych, które w przeszłości dyskryminowano. W polityce społecznej coraz większą rolę zaczęły też odgrywać środowiska feministyczne i LGBT. Zaowocowało to zasadniczymi zmianami w systemach prawnych krajów zachodnich, które szły w kierunku pełnej emancypacji mniejszości i zrównania ich praw z prawami większości.

Niezależnie od tego, w latach 80. XX wieku w uniwersytetach amerykańskich pojawiła się moda na tak zwaną poprawność polityczną, która szybko zaczęła się rozpowszechniać w świecie zachodnim. Chodzi tutaj o wytworzenie presji kulturowej, aby w dyskursie publicznym używać języka, którego celem jest zachowanie szacunku i tolerancji w stosunku do członków mniejszości, zwłaszcza wobec grup dyskryminowanych. Poprawność polityczna służy akceptacji różnic między ludźmi i walce z rasizmem, nacjonalizmem, seksizmem i homofobią. Zwolennicy poprawności politycznej wychodzą bowiem z założenia, że język wpływa na rzeczywistość. Dlatego jego zmiana, zgodna z wytycznymi tej mody, powinna wpłynąć na zmniejszenie poziomu uprzedzeń prowadzących do rozmaitych form dyskryminacji. Ludzkość z trudem bowiem dojrzewa do zrozumienia, że na krytykę i potępienie nie zasługuje pochodzenie człowieka, kolor jego skóry czy wyznanie albo orientacja  seksualna, tylko jego czyny, które powodują czyjąś krzywdę.

Unikanie określeń i zwrotów językowych uznanych za obraźliwe lub mogących się kojarzyć z dyskryminacją przedstawicieli różnych grup niewątpliwie dobrze świadczy o kulturze społecznej i jest niezbędne w demokracji liberalnej. Zwolennikom poprawności politycznej trudno więc odmówić szlachetnych intencji. To oczywiście dobrze, jeśli walczy się z dyskryminacją i dba o lepsze samopoczucie osób, które znajdują się w jakimś środowisku w mniejszości bądź znalazły się, najczęściej nie z własnej winy, na marginesie życia społecznego. Popularyzatorzy zasad poprawności politycznej odgrywają wielką i pozytywną rolę wychowawczą. Ich postawy dyscyplinują bowiem tych, którzy nie radzą sobie w pluralistycznym społeczeństwie z obecnością mniejszości kulturowych czy seksualnych.

Zaskakujące jest więc to, że poprawność polityczna stała się obiektem zaciekłych ataków i nienawiści ze strony nie tylko radykalnych, ale i umiarkowanych środowisk prawicowych. Donald Trump w kampanii prezydenckiej w 2016 roku tym właśnie zjednywał sobie zwolenników. Również Jarosław Kaczyński wielokrotnie zwracał uwagę, że poprawność polityczna to niebezpieczne zjawisko, które radykalnie ogranicza swobodę wypowiedzi. Zapowiadał też, że Zjednoczona Prawica nie przyjmie żadnych ustaw o mowie nienawiści, bo to eliminuje wolność, a Polska jest przecież wyspą wolności w zjednoczonej Europie.

Czy zresztą można się temu dziwić zważywszy, że ludzki świat zawsze w przeszłości był hierarchiczny?  Życie społeczne zawsze obfitowało w walkę grup o dominację, przez którą rozumiano czerpanie poczucia dumy i wielkości z podporządkowania sobie i wykorzystywania innych. Racja była po stronie większych i silniejszych. Mniejsi i słabsi racji nie mieli, więc musieli godzić się z podporządkowaniem i pogardą. Tak przez wieki funkcjonował ludzki świat, zanim zaczęły dojrzewać humanistyczne i liberalne poglądy, które dopiero w XX wieku przyniosły fragmentaryczne, bo ograniczone do świata zachodniego, zmiany w praktyce społecznej. Te zmiany nie mogą się podobać tym, którzy w ich wyniku tracą dominującą pozycję i związane z nią poczucie wyższości.

Ludzie prawicy są przy tym wyjątkowo niekonsekwentni. Podkreślając wartość wolności słowa, odmawiają jednak tego prawa swoim ideologicznym przeciwnikom. Dotyczy to zwłaszcza sprawy obrażania uczuć religijnych. Dlaczego twierdzenie ateisty, że nie ma Boga, a Ewangelia nie jest żadną świętą księgą, ma być obraźliwe dla ludzi wierzących, podczas gdy ich twierdzenia o istnieniu Boga i świętości Ewangelii w żadnym wypadku nie są uważane za obraźliwe dla ludzi niewierzących? Dlaczego Matka Boska w tęczowej aureoli obraża katolików heteronormatywnych? Czyżby katolicy homoseksualni nie mieli prawa do jej wizerunku? Czy respekt dla osoby ludzkiej i jej godności przysługiwać ma tylko wierzącym, którzy mają głębokie poczucie świętości? To by oznaczało, że są to ludzie lepsi od niewierzących, i dlatego przysługuje im szczególna ochrona prawna. To samo dotyczy obszaru polityki. Akt oskarżenia przeciwko internaucie, który w czasie rządów PO obraził prezydenta Komorowskiego, prawica uznała za niezgodny z wolnością słowa. Rząd tej samej prawicy wystąpił z aktem oskarżenia przeciwko pisarzowi Żulczykowi, który prezydenta Dudę nazwał na Facebooku debilem. Wynika z tego, że poprawność polityczna obowiązywać ma wyłącznie ideologicznych i politycznych przeciwników prawicy. Ta ostatnia zaś może korzystać z wolności słowa bez ograniczeń.

W tym sporze jak na dłoni widać zasadniczą różnicę między środowiskiem lewicowo-liberalnym a środowiskiem prawicowym w podejściu do podstawowej zasady regulującej życie społeczne. Dla lewicy i liberałów jest nią równość, podczas gdy dla prawicy – hierarchia. Współczesna prawica już godzi się na równość ludzi wobec prawa, choć też nie do końca – biorąc pod uwagę sytuację ludzi LGBT – natomiast jest przeciwna równości wartości, życiowych celów i stylów życia. Dlatego ludzie o prawicowych poglądach źle się czują w demokracji liberalnej. W pluralistycznym społeczeństwie doskwiera im brak wyraźnej hierarchii celów i wartości oraz presja na tolerowanie tego, co budzi ich sprzeciw. Nie odpowiada im przyjęcie zasady, że złe jest tylko to, co powoduje czyjąś krzywdę. Przecież zawsze coś jest lepsze, a coś gorsze. Zasada hierarchii w życiu społecznym wymusza dominację jednych grup społecznych nad innymi. Ta dominacja często oznacza nierówność przywilejów i skłonność do dyskryminowania tych, których uznano za „gorszych” pod takim czy innym względem. Kaczyński wyraził to wprost, dzieląc Polaków na pierwszy i drugi sort. Wielokrotnie mówił o tym i pisał Przemysław Czarnek, zabierając się do oczyszczania systemu edukacji z lewicowo-liberalnych idei.

Poprawność polityczna jest niewygodna, gdy trzeba językiem chłostać przeciwników ideologicznych i politycznych. Ta chłosta jest potrzebna, bo później łatwiej jest rozprawić się z nimi w sposób bardziej radykalny. W publicystyce prawicowej poprawność polityczna jest przedmiotem nieustannych ataków, poczynając od lamentów nad „kneblowaniem ust”, a kończąc na kpinach przez sprowadzanie zasad poprawności politycznej do absurdu. Mimo wszystko jednak warto się zastanowić czy w krytyce politycznej poprawności nie ma jakichś racjonalnych elementów.

Zakaz krytyki

Pierwszy i najczęściej wysuwany zarzut dotyczy zakazu krytyki ludzi, ich postaw i poglądów, co zachęcać ma do autocenzury, która ogranicza wolność słowa i swobodnego wyrażania przekonań. Otóż ten zarzut jest chybiony. Nie chodzi tu bowiem o krytykę jako taką, tylko o jej powód wynikający z generalizacji i odpowiedzialności zbiorowej. Chodzi więc o to, aby wyzbyć się nastawień prowadzących do stygmatyzowania całych grup społecznych i przypisywania wszystkim ich członkom określonych cech czy odpowiedzialności za wyrządzone krzywdy. Jeśli ktoś powiada, że nie lubi np. Żydów, Niemców lub Rosjan, to znaczy, że nie zdaje sobie sprawy z moralnego i logicznego błędu uogólnienia. Narodu nie można lubić lub nie lubić, bo naród, któremu przypisuje się określone cechy lub winy, jest abstrakcją. Człowiek, który tak mówi, nie lubi narodu, tylko swojego wyobrażenia o nim, ukształtowanego przez utrwalony w jego środowisku stereotyp kulturowy, albo przez osobiste doświadczenie wynikające z kontaktu z przedstawicielami jakiegoś narodu czy innej grupy społecznej. Tak więc naród nie istnieje, istnieją tylko konkretni ludzie, których można za coś lubić albo nie lubić. I tylko oni mogą być przedmiotem krytyki za to, co konkretnie zrobili. Obarczanie odpowiedzialnością wszystkich członków danej grupy społecznej za to, co zrobili niektórzy jej członkowie, jest oczywiście niemoralne i jest wynikiem przywiązania do jakichś starych plemiennych tradycji, opartych na kolektywistycznym rozumieniu honoru i odpowiedzialności.

Najwyraźniej przywiązany do tych tradycji jest minister Czarnek i jego czyściciele podręczników, którzy występujące w nich określenie „zbrodnie nazistowskie” zastępują terminem „zbrodnie niemieckie”. Do czego potrzebna jest ta narodowa, uogólniająca identyfikacja? Przecież nie wszyscy Niemcy w tym czasie byli zbrodniarzami i nie wszyscy naziści byli wyłącznie Niemcami. Oczywiście chodzi o to, żeby Polacy zachowali nacjonalistyczną czujność i nie ufali współczesnym Niemcom, zgodnie ze starym powiedzeniem – „Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem”.

Z punktu widzenia poprawności politycznej, generalizacji należy unikać także przy ocenie konkretnego człowieka. Przedmiotem krytyki nie powinien być człowiek jako taki, ale jego konkretny czyn czy postawa. Ważne jest bowiem odróżnienie osoby od czynu czy poglądu, który jest krytykowany. Jakub Żulczyk nie podporządkował się tej zasadzie. Nie powinien bowiem nazywać prezydenta Dudę debilem, natomiast miał pełne prawo jego zachowanie w stosunku do prezydenta Bidena nazwać debilnym.

Wywyższanie mniejszości

Kolejny zarzut wysuwany pod adresem poprawności politycznej także wydaje się bezzasadny. Chodzi o to, że część społeczeństwa może te zasady uznać za specjalne przywileje dla mniejszości i tym bardziej czuć do nich niechęć. Ale przecież nie chodzi o to, żeby te mniejszości wywyższać, tylko żeby przestać je poniżać. Oczywiście, można inaczej spojrzeć na ten zarzut, kiedy skutkiem akcji afirmatywnych wprowadzane są rozmaite parytety dotyczące równej reprezentacji kobiet i mężczyzn czy przedstawicieli ras lub narodowości w różnych gremiach społecznych i organach władzy. Krytycy tych parytetów powiadają, że kwestionuje się w ten sposób kryteria merytokratyczne, które powinny być najważniejsze. Parytety stosowane są jednak dlatego, że długotrwała dyskryminacja członków niektórych grup społecznych nie daje im równych szans w konkurencji z przedstawicielami środowisk uprzywilejowanych. Nie jest to nic nowego, ponieważ w czasach PRL-u stosowany był system punktów preferencyjnych przy staraniu się na studia kandydatom pochodzenia robotniczego i chłopskiego. Uważano bowiem, że zrekompensuje to nierówności startu młodzieży z tych środowisk w porównaniu z dziećmi z rodzin inteligenckich.

Należy się jednak zgodzić z tym, że kryteria merytokratyczne są najważniejsze. Dlatego parytety muszą być traktowane tylko jako środek przejściowy. Rekompensata nierównego startu polegać powinna na stworzeniu systemu pomocy stypendialnej dla dążących do własnego rozwoju osób z środowisk dyskryminowanych, a w przypadku kobiet na usuwaniu barier natury kulturowej.

Nieuwzględnianie intencji

Trzecim zarzutem kierowanym pod adresem poprawności politycznej, pod którym podpisują się nawet niektórzy jej zwolennicy, jest nieuwzględnianie intencji, z jaką ludzie używają pewnych określeń. W polskiej kulturze językowej określenia „Murzyn” czy „Cygan” nie mają negatywnych konotacji. Dlatego wielu ludziom trudno zrozumieć dlaczego zamiast „Murzyn” mają mówić „Czarny” albo „Afrykanin”, a Cyganów nazywać Romami. Podobnie wygląda sprawa z zaleceniem używania feminatywów, z których część jest czymś zupełnie nowym w polskiej tradycji językowej, jak „gościnia” lub „ministra”. Zatem mężczyzna, który z uporem mówi „pani prezes”, zamiast „pani prezesko”, albo „pani kierownik” zamiast „pani kierowniczko”, wcale nie musi być zwolennikiem patriarchatu, a jedynie człowiekiem przywiązanym do określonego zwrotu językowego. Trzeba dodać, że także wiele kobiet, bynajmniej nie przeciwniczek feminizmu, z tego samego powodu woli, aby tytułowano je w sposób tradycyjny.

Zarówno w przypadku określeń rasy lub narodowości, jak i feminatywów, istotna jest intencja, dla której używa się tradycyjnych określeń. Nie należy się spieszyć z potępianiem ludzi, jeśli tych intencji nie znamy. „Murzyn” w języku polskim ma znaczenie całkiem neutralne, a nie stygmatyzujące, jak angielskie „Negro” w czasach niewolnictwa. Reagować i zwracać uwagę należy tylko tym, którzy używają określeń ewidentnie obraźliwych, jak „pedał”, „cwel”, „asfalt”, „żółtek”, „ciapaty” itp. Na upowszechnienie się nowych określeń potrzeba czasu. W przypadku feminatywów postęp jest już zresztą widoczny, mimo zdecydowanej obstrukcji prawicowych polityków i publicystów.

Skłonność do przesady

I wreszcie ostatni zarzut stawiany poprawności politycznej, to skłonność do przesady prowadzącej nieraz do absurdu. Niestety, w tym wypadku trzeba przyznać rację krytykom. Nadmierna gorliwość w unikaniu wszelkiej krytyki członków mniejszości oraz nadmierna wrażliwość ze strony tych ostatnich, bardzo źle służy emancypacji środowisk dyskryminowanych. Jest to bowiem podstawą do formułowania zarzutów, niestety często uzasadnionych, o dążenie do dyskryminowania większości lub ludzi mających inne poglądy, bynajmniej nie wrogie mniejszościom. Nie rozumiem, na przykład, dlaczego protest przeciwko ubojowi rytualnemu zwierząt ma być przejawem postawy rasistowskiej. Przesada jest również źródłem niewybrednych dowcipów na temat poprawności politycznej i ośmieszania tego nurtu. Absurdem jest, na przykład, stosowanie parytetu rasowego w aktorskiej obsadzie filmów historycznych i dotyczących rzeczywistych wydarzeń, skoro wiadomo skądinąd, że w tamtych wydarzeniach Czarnoskórzy nie brali udziału. Absurdem jest również sprzeciw przed wznawianiem książki Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”, bo Czarni byli w tej książce traktowani niesprawiedliwie i protekcjonalnie. To samo dotyczy książki „Chata wuja Toma”, autorstwa Beecher Stowe, która (książka nie autorka) była kiedyś symbolem amerykańskiego abolicjonizmu, ale dzisiaj jej treść uznawana jest za niedostatecznie rekompensującą rasistowskie nastawienie, podobnie jak niewinny wierszyk Tuwima „Murzynek Bambo”.

Takim tendencjom należy się przeciwstawiać. Po pierwsze dlatego, że poprawność polityczna nie może polegać na fałszowaniu rzeczywistości, a po drugie – pokazywanie przykładów nietolerancji i dyskryminacji, które kiedyś lub gdzieś traktowano jako zachowanie naturalne, są pouczającym świadectwem jak ludzie powoli dojrzewają do demokracji liberalnej.

Poprawność polityczna, wyśmiewana i zwalczana przez prawicę, jako lewacka, jest w istocie poprawnością ludzką, dbającą o równość i godność każdego człowieka. Oczywiście pod warunkiem, że nie jest nadużywana i traktowana z nadmierną egzaltacją. Dlatego powinna być powszechnie wpajana w procesie wychowania i edukacji. W szkołach i uczelniach prowadzący zajęcia powinni reagować na wszelkie przejawy odchodzenia od zasad poprawności politycznej. Jest to szczególnie ważne dzisiaj, kiedy kontrofensywa kulturowa polskiej prawicy znajduje silne wsparcie ze strony władzy.

 

Autor zdjęcia: Toa Heftiba

Podpalacze pałacu sprawiedliwości :)

Listopad bieżącego roku to jeden z czarniejszych miesięcy polskiego sądownictwa. Sądy i Trybunały, niszczone pod hasłami wielkiej reformy od 2015 r., przyjęły na siebie kolejne ciosy, których nie można zbyć milczeniem. Tłumy obywateli wyszły na ulice, a kolejna odsłona politycznej tragifarsy rozgrywa się na naszych oczach. Pawłowicz, Piotrowicz, KRS, represje wobec sędziów. Nie przyzwyczajajmy się – tu nie idzie o cele i dobrostan polityków opozycji, tu chodzi o nas samych.

Jeżeli – co tak często nas frustruje – powtarzana setki i tysiące razy nieprawdziwa, złowieszcza i obliczona na zdezinformowanie społeczeństwa kalumnia tak łatwo staje się prawdą, dlaczego nie mielibyśmy setki i tysiące razy powtarzać – prawdy? Dlaczego zniechęcenie oraz poczucie bezsilności i niewielkiej sprawczości protestów w obronie konstytucji i państwa prawa miałyby sprawiać, że tak wiele razy wyrażony wspólnie i tak wiele razy zlekceważony protest miałby wygasnąć? Nikt nie obiecał, że jedno popołudniowe lub wieczorne wyjście z transparentami załatwi sprawę. Nikt nie gwarantował, że publiczne wyrażanie słusznego protestu od razu przyczynia łamiącym prawo i maksymalizującym swoją władzę WBREW prawu należnych wyrzutów sumienia. Że się, zawstydzeni, wycofają. Przeczytają ze zrozumieniem ostatnie orzeczenie TS UE, przestaną szykanować sędziów, wycofają skandaliczne nominacje do TK (czy też raczej przekonają swojego notariusza, by tak wstrzymywał zaprzysiężenie co najmniej dwojga z trojga nominatów, jak wciąż od czterech lat niezgodnie z konstytucją powstrzymuje się przed zaprzysiężeniem sędziów Hausera, Ślebzaka i Jakubeckiego).

Nie tak działa, niestety, nasz wykoślawiony mechanizm ustrojowy. Nic nie przychodzi z łatwością i nic nie będzie naprawione ot, tak, z zawstydzenia rządzących. Dlatego dobrze, że w minioną niedzielę, 1 grudnia, tak wielu ludzi wyległo na ulice przeszło stu polskich miast, by zaprotestować przeciwko niszczeniu pałacu sprawiedliwości Rzeczypospolitej. Były to, bez wątpienia, największe demonstracje prokonstytucyjne od miesięcy – i szkoda, że nie cieszyły się adekwatnym zainteresowaniem mediów niezależnych (publicznych nie wspominam, Polska nie ma już mediów publicznych). Bezpośrednią pobudką była sprawa represji dyscyplinarnych i zawodowych wobec sędziego Pawła Juszczyszyna, ale przecież to tylko ostatni z rzędu dziesiątek tego rodzaju przykładów, i tylko jeden z aspektów nieprawnych działań egzekutywy i legislatury wobec władzy sądowniczej.

Smutny stan obecny

Nie mam złudzeń. Podobnych demonstracji trzeba jeszcze będzie zorganizować bardzo wiele i władze dostarczą niezliczonych po temu powodów. Tymczasem bezwiednie przypomina się inny grudzień, sprzed czterech lat, gdy po raz pierwszy ludzie tworzący wówczas dopiero struktury ulicznej, pozapartyjnej opozycji skrzykiwali się na pierwsze manifestacje pod hasłami obrony Trybunału Konstytucyjnego. Po czterech latach skalę zniszczeń, a i słuszność ówczesnych obaw, widać bardzo wyraźnie. Dlatego o wszystkich bezprawnych działaniach, naruszeniach prawa i aktach złamania litery konstytucji trzeba będzie przypominać, na nowe zaś reagować na bieżąco. Tak długo, aż inna konstelacja władzy w innym czasie nie zacznie, także i pod naciskiem naszym, ulicznych strażników państwa prawa, wycofywać dotychczasowych nieprawnych działań i zaniechań. Trzeba wysyłać ludziom władzy nasze klarowne, ponadpartyjne wezwanie: patrzcie i uważajcie, my pamiętamy i nie zrezygnujemy. Niezależnie od naszych różnych poglądów czy politycznych bądź światopoglądowych sympatii ostrzegamy: macie postępować inaczej i już nigdy nie uzurpować sobie nienależnej władzy kosztem sądów i trybunałów; inaczej także i przeciw wam wystąpimy z podobnym sprzeciwem.

Gdyby hasła reformy polskiego systemu prawa i sprawiedliwości były rzeczywiste, a nie stanowiły li tylko dziurawego parawanu dla sparaliżowania judykatury i podporządkowania sędziów, proces zmian przebiegłby zupełnie inaczej. Obecny rząd miał cztery lata z okładem, by uzdrowić system obrony z urzędu, po to by przeciętny, pozbawiony szerszych możliwości obywatel mógł korzystać z pełnego dostępu do obrony wobec sił często znacznie niego potężniejszych i dysponujących szerszym instrumentarium działania. Można było dostrzykiwać funduszów do sądów, by kolejka na wokandę, także w procesach cywilnych, uległa znaczącemu skróceniu. Nic takiego się nie stało. Gdyby minister Ziobro ze swym anturażem wkładał w tego rodzaju przedsięwzięcia i walkę o pieniądze na posiedzeniach Rady Ministrów energię równą tej, z jaką szykanuje wolne sądy i wolnych sędziów – pewnie nawet bym mu przyklasnął w poprzek światopoglądowych różnic i z przejściem do porządku dziennego nad skandalicznymi słowami, które padały z ust jego samego, pp. Jakiego, Piebiaka, Kanthaka i innych.

Nie ma jednak o czym mówić. Zamiast rzeczywistej sanacji szwankujących elementów polskiego wymiaru sprawiedliwości, siła woli ministerstwa, prezydenta, sejmu i czynnika miarodajnego z Nowogrodzkiej skupiła się na stępieniu uprawnień i samodzielności trzeciej władzy, a przede wszystkim na zawłaszczeniu TK, SN i KRS. To właśnie było celem rzeczywistym, nie deklarowanym – podporządkowanie władzy sądowniczej, umieszczenie na kluczowych stanowiskach ludzi miernych, ale lojalnych wobec układu władzy, stworzenie nowej rzeczywistości bez dawnej „kasty” i „sądokracji”, bez konieczności dalszego utyskiwania na „imposybilizm” ze względu na kontrolę ze strony sądów. Dobrze pamiętam takie żale prezesa Kaczyńskiego z czasów pierwszego pisowskiego rządu, podobnie nie zapomniałem jego komentarzy z 2010 r., gdy obwieszczał po wyborach prezydenckich, że funkcjonowanie  prezydenta i rządu z tej samej opcji w istocie przeczy demokracji. Nie jestem, szczęśliwie, jedynym, który te dawne, dzisiaj oczywiście nieprzypominane opinie dobrze sobie wrył w pamięć.

Deformy godzące w sądy i trybunały przeprowadza się od czterech lat w asyście rozbuchanej i opłacanej przez państwowe przedsiębiorstwa kampanii dyfamacyjno-propagandowej. Łatwo wmówić opinii publicznej, zabieganej i miewającej swoje własne, nie zawsze pozytywne kontakty z jurysprudencją, że sędziowie kradną kiełbasy i biustonosze, że są wewnętrznie dogadaną ze sobą kastą, za nic mającą interes najuboższych i dobro publiczne. Łatwo tym bardziej, że sędziów krępuje ustanawiane przez ustawodawcę prawo, a to często nie jest idealne. Dużo trudniej przywrócić pewność prawa, stabilność trybunalskiej linii orzeczniczej, poczucie, że sędziowie sądzą, kierując się prawem i tylko prawem, a nie dobrem rządzących.

Niezależnie jednak od obecnych trudności, i bez względu na to, ile wysiłku rzecz będzie wymagała, prędzej czy później sytuacja wróci do prawidłowej normy i wzorcowych zasad. Dlatego trzeba cierpliwości, zróżnicowanego działania, konsekwencji i poniechania własnego naszego krytycyzmu wobec tych czy innych metod protestu. W krótkim terminie mogą wydawać się nieskuteczne, w długiej perspektywie oddają powtarzane często przez nas hasło: „presja ma sens”. Tymczasem ograniczają największe bezhołowie, w przyszłości będą ułatwiały przywrócenie najwyższych standardów. Te są w XXI w. powszechnie znane, a paradygmat wolności i rzeczywistego demokratycznego państwa prawa (to nie jest puste pojęcie!) jest zbyt silny, nie da się go wymazać.

Dlaczego jednak niedzielne demonstracje miały znaczenie szczególne i można się tylko cieszyć z tego, że tak licznie zgromadzeni uczestnicy słusznie przeświadczeni byli o ich wadze? Spójrzmy na ostatnie tygodnie, w nich skupia się bowiem jak w soczewce całe zło, które wdarło się do polskiego sądownictwa. Po pierwsze, wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE, oczekiwany od dawna, spokojny i rzeczowy, ale trudny do zrozumienia dla opinii publicznej, któremu go zresztą należycie nie zreferowano. Stał się powodem dla pełnych samozadowolenia komentarzy ministra sprawiedliwości, który w pierwszych komentarzach konstatował, że sentencja jest zgodna z jego oczekiwaniami i rozstrzyga problem (pseudo-)KRS po myśli rządzących. Nie wiem, czy i jakie naciski będzie wywierała władza na powolne sobie organy, wiem jednak, że samo takie odczytanie wyroku, które nie oddaje sprawiedliwości i właściwych kompetencji Sądowi Najwyższemu, jest nie tylko nieuprawnione, ale stanowi zapowiedź dalszych działań komplikujących chaos prawny, podważających kompetencje SN i w domyśle legalizujących (prawnik powiedziałby: konwalidujących) niekonstytucyjne zmiany i nieuprawnione nominacje.

Pokusa dezinformacji i krnąbrnego wykorzystania orzeczenia po własnej myśli będzie u ludzi władzy bardzo silna i trzeba będzie wobec niej aktywnie protestować. To nie Trybunał Przyłębskiej i Muszyńskiego, Piotrowicza i Pawłowicz rozstrzygnie o istotnych aspektach instytucjonalnego i osobowego działania pseudo-KRS, niekonstytucyjnej dla każdego, kto uczciwie czyta art. 187 ust. 1 w zbiegu z art. 173 konstytucji. TS UE potwierdza właściwość Sądu Najwyższego, i to takiego, jakim jest on przed przekształceniami z lat 2017-2019. Należy o tym pamiętać i nie ulegać żadnym nieprawnym kompromisom. Sądzę, że SN po raz kolejny będzie niebawem potrzebował naszego obywatelskiego wsparcia dla wyegzekwowania tego uprawnienia, podobnie jak w ubiegłym trzyleciu.

Po drugie, skandalicznym i w gruncie rzeczy żenującym zdarzeniem z ostatnich tygodni jest też wadliwa „reasumpcja” głosowania w Sejmie 21 listopada b.r. To prawda, widzieliśmy już takie obrazki w poprzedniej kadencji, gdy reasumpcję zarządził w swojej komisji sejmowej Stanisław Piotrowicz. Teraz podobnego procederu dopuściła się marszałek Sejmu, Elżbieta Witek. Ta sama, która jeszcze tak niedawno, objąwszy godność drugiej osoby w państwie, głosiła koncyliacyjne zapowiedzi i apele. Procedując kandydatury do pseudo-KRS , zasłaniając się awarią maszyn do głosowania, marszałkini anulowała głosowanie i zarządziła jego powtórzenie bez uprzedniego ogłoszenia wyników, nie dysponując nawet wymaganym do reasumpcji pisemnym wnioskiem trzydzieściorga posłów. Sprawa odbyła się w świetle kamer i mogłaby właściwie nie dziwić wobec coraz bardziej parawanowego charakteru parlamentu – a jednak wciąż oburza. Jeśli nie doszło do jednorazowej (czemu akurat podczas tego głosowania?) usterki elektronicznego systemu oddawania głosów, mamy do czynienia z czymś znacznie więcej niż tylko naruszenie Regulaminu Sejmu RP i dobrych obyczajów parlamentarnych. Sugeruję i o tej sprawie nie zapomnieć. Nie jest też przypadkiem, że do zajścia doszło podczas kluczowego głosowania w sprawie konstytucyjnego organu stojącego na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów (art. 186 ust. 1 konstytucji RP).

Podpalacze ad 1: Piotrowicz

Sprawą szczególnej wagi, wymagającą osobnego, szerszego komentarza i daleko wykraczającą poza kwestię pozytywnych bądź negatywnych skojarzeń z osobami nominowanymi, jest kwestia wskazania przez sejm Stanisława Piotrowicza i Krystyny Pawłowicz jako sędziów Trybunału Konstytucyjnego. To więcej niż tylko naplucie w twarz osobom od czterech lat walczącym w pokojowych, spokojnych demonstracjach o prawidłowy kształt TK. To więcej niż tylko absmak dla tych, którym wzorcowymi nazwiskami trybunalskimi wydają się prawnicy pokroju Andrzeja Zolla, Ewy Łętowskiej, Biruty Lewaszkiewicz-Petrykowskiej, Stanisława Biernata, Leona Kieresa, Marka Safjana. To więcej niż błąd w sztuce, prztyczek w nos opozycji i demonstrantom, wywdzięczenie się własnym żołnierzom. To więcej niż skandal.

Primo więc: Stanisław Piotrowicz. Trzeba wyjątkowej bezczelności, by najpierw pod koniec poprzedniej kadencji parlamentu wysondować, a u świtu nowej przeforsować właśnie to nazwisko. Człowiek, który w urągający zasadom polityki i etyki sposób przeprowadzał przez kierowaną przez siebie sejmową Komisję (sic!) Sprawiedliwości i Praw Człowieka wszystkie ustawy „naprawcze” i wszystkie ustawowe podrozdziały dramatu dezaktywacji bezpieczników sądowo-trybunalskich stojących na przeszkodzie władzy – staje teraz do rozstrzygania o zgodności z konstytucją każdego innego aktu prawnego. Człowiek, na którym spoczywa personalnie duża część odpowiedzialności za naruszenie przez władzę pierwszą i drugą suwerennych i niewzruszalnych uprawnień władzy trzeciej, pozbawiony reelekcji nawet przez własny swój elektorat – ma teraz współuczestniczyć w rozstrzyganiu sporów kompetencyjnych pomiędzy instytucjami władzy publicznej.

Nade wszystko zaś prokurator z lat 80. XX w., biorący udział w ostatniej dekadzie PRL w prześladowaniu przez wymiar sprawiedliwości komunistycznej Polski solidarnościowych opozycjonistów, zostaje ochoczo dokooptowany do Trybunału Konstytucyjnego przez tę samą władzę, która jako formalny powód swoich ustawowych działań przeciwko Sądowi Najwyższemu (obniżenie wieku emerytalnego i odsyłanie w stan spoczynku urzędujących sędziów) podawała rzekomą dekomunizację tej instytucji. Nie zapominajmy – nawet wyrok TK z 24 czerwca 1998 r. odnośnie do wieku emerytalnego sędziów SN, na który władza i jej publicystyczni adherenci z taką lubością powoływali się ostatnio notorycznie, jasno wskazuje, że w świetle „ogólnych konstytucyjnych zasad ustroju konieczne jest, by regulacja taka była ustanowiona w sposób respektujący zasadę niezawisłości sędziowskiej i aby służyła ona realizacji konstytucyjnie legitymowanych celów”. Do celów takich nie należy ewidentnie rzekoma dekomunizacja SN, lekceważąca w dodatku działania dawno już przeprowadzone w pierwszym dziesięcioleciu III RP.

W Parlamencie Europejskim tak mówił prezes Rady Ministrów Morawiecki 4 lipca 2018 r.: Państwo i społeczeństwo okradane przez bandytów, przez mafie, terrorystów, państwo bezskutecznie działającego wymiaru sprawiedliwości było częściowo fikcyjne. Publicznie rysował w ten sposób polską rzeczywistość sprzed 2015 r. przedstawiciel ugrupowania, które opozycję atakowało wielokrotnie za donoszenie Europie na własny kraj i mniemane szkalowanie jego dobrego imienia. Zaś w debacie, krytykowany za poczynania względem wymiaru sprawiedliwości, dodawał: nie wiem, czy wiecie, że sędziowie stanu wojennego – sędziowie w latach osiemdziesiątych – skazywali moich towarzyszy broni na dziesięć lat więzienia. (…) Niektórzy z moich kolegów zostali zamordowani, wielu z nich bardzo długo siedziało w więzieniu. Czy wiecie, że ci sędziowie z czasów stanu wojennego, niektórzy z nich, ci, którzy wydawali haniebne wyroki w czasach stanu wojennego, dzisiaj są w tym, bronionym czasami przez was, Sądzie Najwyższym? (…) Jest kilku sędziów stanu wojennego, którzy do dzisiaj tam są, więc wspomnienie o Solidarności musi zawierać również taką refleksję, że ten postkomunizm nie został u nas przezwyciężony i my walczymy z tym postkomunizmem właśnie poprzez reformę wymiaru sprawiedliwości.[1]

Nie chcę powtarzać się i przypominać, jak w świetle orzecznictwa TK kwestia tzw. dekomunizacji SN w 2019 r. jest niezgodna z legalnymi przesłankami zmian wieku emerytalnego sędziów. Nie zamierzam się nawet odnosić do faktycznego stanu – słowa premiera każdy może zweryfikować sam. Ani nawet wspominać o tym, że zmiany nie godziły w „kilku” ewentualnych sędziów, o których oszczerczo wspominał M. Morawiecki, ale przeorały głęboko strukturę najwyższej polskiej instancji sądowej. I chyba nie trzeba przypominać, kogo mianowano do nowo kreowanej Izby Dyscyplinarnej SN – choć przykład członka tajnej grupy „kasta watch”, inicjatora wysyłania do pierwszej prezes Gersdorf wulgarnych kartek pocztowych aż prosi się o wzmiankę. Jakiego jednak trzeba tupetu, by z jednej strony podawać Polsce i światu taką przyczynę ingerencji w SN, a z drugiej zapraszać do TK człowieka, który istotnie brał udział w komunistycznym wymiarze sprawiedliwości.

Podpalacze ad 2: Pawłowicz

Secundo, Krystyna Pawłowicz. Ileż to razy słyszałem w ostatnich latach „dałbyś już spokój, przyzwoity człowiek po prostu nie komentuje zachowań i wypowiedzi tak nieprzyzwoitej osoby; ona nie ma znaczenia”. A jednak, piszę to bez satysfakcji, nie można było i nie należało traktować p. Pawłowicz jako nieszkodliwej, wulgarnej harcowniczki obozu podłej zmiany. Sejm RP wskazał ją teraz jako członka składu Trybunału Konstytucyjnego.

Tymczasem p. Pawłowicz jest po trzykroć niegodna tej nobliwej i mającej rzeczywiste znaczenie prawnoustrojowe funkcji publicznej.  Trzy argumenty są równoważne, a ich kolejność tutaj nie ma większego znaczenia. Po pierwsze, jako polityk dała się p. Pawłowicz poznać, i to od wielu już lat, jako brutalna i nieprzebierająca w słowach – tak w wypowiedziach publicznych, jak i na swoich profilach portali społecznościowych – agresorka, daleko wykraczająca poza dopuszczalną krytykę oponentów. Kilka cytatów w oryginalnej pisowni:

Cała Polska czeka na tę kretyńską – kompromitującą tych macherów z UEFA oD zarabiania na piłce – karę. Będzie dobra okazja do pokazania kosmopolitycznemu lewactwu naszej narodowej dumy i godności! – tak pisała na swoim fb 5 sierpnia 2017 r.

Zamknijcie mordy, tak jak prezes powiedział, zdradzieckie mordy. Nawet teraz nie potraficie się grzecznie zachowaćtak mówiła 19 VII 2017 r. na posiedzeniu komisji sejmowej do posłów opozycji.

Nastały w Europie czasy: bezczelnych zdrajców, „niemieckich szmat”, V kolumn, totalistów, skorumpowanych alkoholików, lewaków i faszystowskich bojówek, zbłąkanych kosmopolitów bez ojczyzn, matek i ojców, wyznawców „kulturowej płci”, erotomanów, seksualnych patologii i politycznej poprawności, zabójców dzieci i rodziców, zniewieściałych facetów w rurkach i różowych baletkach, adoptujących pszczoły, drzewa i małpy, politycznych szantażystów i islamu, wielbicieli kóz, satanistów, bogobójców i ćpunów ,genderowego terroru, politycznych bejsbolistów, kłamców, polityków bez właściwości i zdolności honorowej…
Zbrodnia na naszej Europie. Katolicka Polska trwa, broni się. Węgry też.
– tak komentowała 17 VI 2017 r. na fb ogólną sytuację w Europie.

Tusk i Putin – ten sam stalowy, zimny wzrok, fałszywa twarz, ta sama sylwetka, to samo udawanie wysportowanego macho. Ta sama mordercza nienawiść do Polski. Ta sama interesowna miłość do Niemców. – to wpis fb z 15 VI 2017 r.

To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA ? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung ? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… – to komentarz na fb z 11 VI 2017 r. nt. ludzi protestujących na Krakowskim Przedmieściu w obronie sądownictwa.

Wskazane wypowiedzi dzieli od siebie ledwie dwa miesiące… Ale można sięgać i wstecz, i w przód:

Jak ja widzę faceta obok siebie, to jak mogę się zwracać „proszę pani”? W jednej audycji w radiu byliśmy razem i on udowadniał, że jest kobietą. No jaka „pani”? No, twarz boksera! To nie jest tak, że jak się człowiek nażre hormonów, to jest kobietą. Kod genetyczny tu decyduje. Daj pan badanie krwi, zrobimy. Tego nie zmieni żadna operacja. – to słynna wypowiedź o transseksualnej posłance Annie Grodzkiej z 2013 r.

Trynkiewicz na prezydenta! Wielbiciele zboków, złodziejstwa, zalotnych chamów i zaprzańców wybiorą go już w pierwszej turze … Polsce na złość… – to z kolei wypowiedź z października 2018 r.

Nie odwracajmy oczu z niesmakiem. Tak wypowiada się w przestrzeni publicznej sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Tak wyżywa się na mniejszościach i osobach potrzebujących w istocie ochrony instytucji publicznych osoba najwyraźniej zapominająca, że od starożytności cnotą rządzących jest opieka nad tymi członkami społeczeństwa, którzy z tego czy innego powodu szczególnie wystawieni są na ataki czy niezdolni do samodzielnej obrony. Tak poniża i lży tych, z którymi się nie zgadza (faszyści! targowica! – z listopada 2017 r.). To nie jest eksces. To konsekwentny, stały modus operandi. Polityczki i wyedukowanej prawniczki, nie zaś osoby, której ze względu na niskie kompetencje kulturowe, brak wyobraźni czy edukacji skłonni bylibyśmy wybaczyć pojedyncze niecenzurowane, obraźliwe wypowiedzi względem innych.

Po drugie, Krystyna Pawłowicz powiedziała pewnego razu rzecz całkowicie dyskwalifikującą ją jako kandydatkę do TK. W listopadzie 2017 r., podczas posiedzenia komisji sejmowej pod przewodem Stanisława Piotrowicza, raczyła stwierdzić do mikrofonu i przed kamerami: Z powodu umowy politycznej będę głosowała tak jak mój klub, natomiast podzielam w pełni pogląd pana ministra Warchoła i uważam, że zapis zamieszczony w [art.] 86 par. 1 pkt 1 jest wprost, jaskrawie sprzeczny z konstytucją, w swoim brzmieniu. Sam fakt, że piszemy coś sprzecznego z konstytucją, jest niezwykle demoralizujący prawnie (…). Nie mamy tu do czynienia z bohaterskim zgłoszeniem konfliktu politycznej lojalności i poczucia niekonstytucyjności procedowanych przepisów. Oto deklaracja gotowości ustawodawczego złamania konstytucji przy pełnej świadomości stanu prawnego. Nie trzeba rozwijać wątku. To co oczywiste, nie wymaga argumentowania.

I po trzecie, w felietonie „Myśląc, ojczyzna”, wygłoszonym 4 maja 2017 r. w Radiu Maryja i TV Trwam, p. Pawłowicz, dokonując przeglądu historycznego polskich konstytucji, tak komentowała obecnie obowiązującą – przypominam: uchwaloną legalnie przez parlament III RP i zatwierdzoną ogólnokrajowym referendum – ustawę zasadniczą:

Konstytucja, obowiązująca dotychczas, uchwalona została w kwietniu 1997 r., jako owoc układu okrągłostołowego – głównie lewicowej opozycji z odchodzącymi właścicielami PRL-u. Konstytucja ta, przygotowywana przez środowiska lewicowe i komunistyczne, nie jest i nie była reprezentatywna od chwili jej uchwalenia i przypieczętowania przez ówczesnego prezydenta A. Kwaśniewskiego, który wcześniej pilnował jej treści jako przewodniczący Komisji Konstytucyjnej. Przy pracach nad projektem Konstytucji z kwietnia 1997 r. nie brały udziału liczne środowiska obywatelskie i katolickie, społeczne, narodowe, które wtedy dopiero odradzały się. Konstytucja ta zawiera szereg postanowień wymierzonych w polską rację stanu, w suwerenność, jak np. słynny, skandaliczny art. 90 konstytucji, który w sposób w zasadzie nieograniczony pozwala przekazywać kompetencje polskich organów państwowych zagranicznym, zewnętrznym organom i organizacjom międzynarodowym. Artykuł ten odchodzący komuniści i lewicowa polska opozycja z panami Mazowieckim, Geremkiem, komuniści – Ciosek, Kwaśniewski, gen. Jaruzelski, wstawili do Konstytucji, by stworzyć nienaruszalne, trudne do usunięcia podstawy konstytucyjne dla włączenia Polski (włączenia państwa polskiego) w system organizacyjny i prawny Unii Europejskiej, już wówczas ewoluującej w kierunku superpaństwa europejskiego. (…)

Sejm swymi ustawami w zasadzie już tylko wykonuje, wprowadza w polski obieg prawny unijne, zewnętrzne, inspirowane głównie przez Niemcy dyrektywy i podobne temu nakazy i polecenia. Już choćby tylko z tych powodów ta Konstytucja powinna być natychmiast uchylona, gdyż szkody, jakie ponosi w ich efekcie Polska, są trudno odwracalne. (…)

Jest jednak też problem, który uniemożliwia zmianę obecnej Konstytucji – o ile Prawo i Sprawiedliwość chce suwerennej Polski, o tyle PO, PSL i reszta totalnej opozycji nie chce tego i głośno dziś żałuje, że w ostatnie osiem lat nie udało się jeszcze bardziej uzależnić Polski od Francji i Niemiec w unijnych ramach, że nie zdążyli przyjąć w Polsce euro i wyrzucić złotówki, i wpisać do obecnej Konstytucji członkostwa Polski w Unii Europejskiej, jako zasady ustrojowej w ogóle istnienia państwa polskiego. Aby więc usunąć szkodliwą, godzącą w polską państwowość i interesy obecną konstytucję z 1997 r., Prawo i Sprawiedliwość musi w kolejnych wyborach uzyskać minimum 308 miejsc w Sejmie, tj. o 73 posłów więcej niż mamy dzisiaj (a ich mamy 235), czyli musimy zyskać ok. 40% głosów wyborczych. Tak więc naprawa Rzeczpospolitej, odrzucenie komunistycznej Konstytucji z 1997 r. i uchwalenie nowej leży teraz w rękach i decyzjach polskich patriotycznych wyborców. W 2019 r. w czasie kolejnych wyborów do Sejmu okaże się, czy uda się nam wyzwolić z resztek konstytucyjnego, popeerelowskiego jarzma.[2]

Przekaz jest jasny i nie pozostawia wątpliwości. Podsumujmy jednak trzy argumenty: 1. Krystyna Pawłowicz nie ma w sobie nawet tej krztyny przyzwoitości, która hamowałaby ją przed notorycznym łamaniem podstawowego konstytucyjnego fundamentu: prawa przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka, źródła wszystkich innych jego wolności i praw, którego poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych (art. 30 konstytucji RP). 2. Krystyna Pawłowicz nie boi się publicznie deklarować zagłosowania za przepisami ustawy rażąco niezgodnymi z obecną konstytucją. 3. Krystyna Pawłowicz jest wrogo usposobiona do obecnej konstytucji Rzeczypospolitej. Jakże by miała zatem przez najbliższe 9 lat orzekać w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych z Konstytucją, zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, zgodności przepisów organów centralnych z konstytucją, ustawami i umowami, zgodności z konstytucją celów lub działalności partii politycznych, jakże by miała procedować skargi konstytucyjne (art. 188 konstytucji)? W dodatku pod warunkiem i przywilejem własnej niezawisłości, podlegając tylko konstytucji (art. 195 ust. 1)? Tego się nie da pogodzić!

Na ratunek sędziom?

Ostatnia sprawa z minionych tygodni, nasza bezpośrednia przyczyna spotkania na ulicy. Sprawa sędziego olsztyńskiego, Pawła Juszczyszyna, który ważył się zażądać od Sejmu RP ujawnienia list poparcia kandydatów dla pseudo-KRS. Choć działał w zgodzie z obowiązującym orzecznictwem polskim i europejskim, poddany został natychmiastowym środkom odwetowym. Wdrożono postępowanie dyscyplinarne, sędziemu cofnięto delegację do sądu okręgowego, przymuszając do powrotu do sądu rejonowego (po prostu zdegradowano). To wszak tylko ostatnia z serii spraw, szykan i złośliwości zawodowych, wyrządzanych sędziom publicznie protestującym wobec zamachu na wymiar sprawiedliwości, zadającym pytania prejudycjalne bądź wydającym wyroki i orzeczenia nie w smak czynnikom rządzącym.

I tu także przesłanie jest jasne: stańcie nam na zawadzie, przeszkadzajcie nam, a kara będzie szybka i konsekwencje w skali całej waszej kariery trudne do odwrócenia. Efekt mrożący dostrzeże każdy, niezależnie od politycznych afiliacji. Próba założenia knebla Temidzie nie wymaga mikroskopu ani lupy, żeby ją dostrzec. Dziś granice pracy sędziego wyznaczają jedynie profesjonalizm i sumienie, ale tak na pewno nie było wcześniej – stwierdził premier Morawiecki na posiedzeniu plenarnym Parlamentu Europejskiego w lipcu 2018 r. Dzięki Ci, Człowiecze Roku 2019 Forum Ekonomicznego w Krynicy, dzięki, Kawalerze Orderu Odrodzenia Polski z 2015 r.! Historia, jak sądzę, nie zapomni Ci ostrości spojrzenia ani zasług dla państwa.

Dodam przy tym na koniec, co już nie raz powtarzałem podczas manifestacji: nie chodzi w protestach o sędziego Juszczyszyna czy Żurka, czy też pierwszą prezes Gersdorf. Walka trwa o każdego sędziego z Orłem Białym na piersiach, o każdego prezesa Sądu Najwyższego, który by się znalazł w podobnej opresji ze strony pozostałych dwóch władz w podobnych warunkach prawnych. Dlatego nie interesuje mnie, czy na tę bądź inną osobę system okołorządowej propagandy znajdzie ten czy inny casus (bądź, jak Czytelnik woli: hak). Że poszuka, tego także już w 2019 r. nie trzeba udowadniać ani się domyślać. Protest w obronie płonącego pałacu sprawiedliwości dotyczy jednak każdego, kto nosi togę, a kto może podlegać naciskom lub represjom ze strony władców kraju. Dotyczy każdego z nas – bo każdy musi mieć przecież nie tylko równy dostęp do praw ale i równą, niezachwianą pewność, że o jego prawnym problemie rozstrzygnie wyłącznie dobre a przestrzegane polskie prawo oraz niezachwiana, pozbawiona nacisku politycznego – sprawiedliwość.

[1] Wypowiedzi premiera za oficjalnym stenogramem PE – http://www.europarl.europa.eu/doceo/document/CRE-8-2018-07-04-ITM-004_EN.html

[2] https://www.radiomaryja.pl/multimedia/myslac-ojczyzna-1846/

Ochrona symboli w państwie wolnych obywateli :)

Spór o miejsce i rolę symboli narodowych (państwowych), a także o stosunek obywateli do nich nie powinien być sporem jedynie prawnym. Nie powinien ograniczać się do kwestii związanych z interpretacją obowiązujących przepisów, ale raczej przynieść namysł nad tym, czy w państwie demokratycznym, które gwarantuje i chroni wolności osobiste, obywatelskie i polityczne jednostek, regulacje dotyczące „ochrony” symboli narodowych czy też państwowych w ogóle istnieć powinny. Litera prawa wyznacza ramy działania organów władzy publicznej oraz wskazuje granice, których przekraczać nie wolno. Głęboko wątpię, czy jest w ogóle konieczne wyznaczanie jakichkolwiek ram prawnych regulujących kwestię stosunku jednostki do wspomnianych symboli.

Nie ma za to sporu, że regulacje prawne dotyczące wyglądu symboli narodowych, okoliczności i sposobów ich ekspozycji w miejscach publicznych czy też w obrębie budynków stanowiących siedziby bądź miejsce obrad organów władzy publicznej powinny obowiązywać. Symbolika państwowa, a także ramy działań organów władzy publicznej muszą być explicite określone, chociażby z tego powodu, że – jak czytamy w polskiej ustawie zasadniczej – „organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa” (art. 7). Konstytucyjna zasada legalizmu gwarantuje, że organy władzy publicznej działać będą w sposób spójny, zapewniając tym samym ciągłość władzy, której symbolicznym wymiarem jest również wygląd oraz użycie godła, flagi, hymnu narodowego czy pieczęci państwowych. Symbole narodowe należy więc postrzegać jako atrybuty państwa stanowiące jednocześnie istotny czynnik jego obecności zarówno na arenie międzynarodowej, jak i w relacjach między władzami państwowymi, samorządowymi a obywatelem. Nie ma tutaj miejsca na dowolność i nadmierną swobodę ani na chaos czy tym bardziej przejawy politycznej lub ideologicznej interpretacji.

Pojawia się jednak wątpliwość, czy istnienie tego typu regulacji jest konieczne, kiedy symbolami tymi posługuje się obywatel, który poprzez ich użycie pragnąłby nie tylko wyrazić przynależność państwową czy też narodową, lecz także dokonać swoistej formy manifestacji politycznej bądź obywatelskiej. W takiej sytuacji – jak się wydaje – w mniejszym stopniu należałoby odwoływać się do przepisów szczególnych dotyczących symboli narodowych, raczej trzeba by przywoływać zapisy konstytucyjnego katalogu praw i wolności. A przecież „wolność człowieka podlega ochronie prawnej” (art. 31 ust. 1), a „ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób” (art. 31 ust. 3), ponadto „każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów” (art. 54 ust. 1).

Łatwo sobie wyobrazić, że odpowiednie użycie symboli narodowych – poprzez np. zniekształcenia formy bądź prezentację w określonym kontekście – stanowić może formę werbalizacji własnych przekonań czy interpretacji rzeczywistości społeczno-politycznej bądź wyrażenie stosunku obywatela do władzy państwowej czy państwa jako takiego. Jednak nawet swoiście „obrazoburcze” ich użycie nie może stanowić zagrożenia ani dla bezpieczeństwa czy porządku publicznego, ani tym bardziej dla moralności publicznej. W tym sensie jakiekolwiek regulacje – bądź wąska i zarazem niekorzystna dla obywatela ich interpretacja – wydają się niekonieczne, a wręcz niesłusznie naruszają sferę wolności osobistej, obywatelskiej i politycznej. Tym samym należy je uznać – zarówno przepisy, jak i przejawy zawężającej ich interpretacji przez poszczególne organy państwa – za przejaw nadmiernej ingerencji państwa w sferę jednostkowych wolności.

Nie można zaś mieć najmniejszych wątpliwości: żadne przepisy prawa czy przejawy ich stosowania wynikające ze szczególnej ich interpretacji przez władzę państwową nie powinny ograniczać sfery działalności artystycznej. W Konstytucji RP wskazano, że „każdemu zapewnia się wolność twórczości artystycznej, badań naukowych oraz ogłaszania ich wyników, wolność nauczania, a także wolność korzystania z dóbr kultury” (art. 73). Artysta sam decyduje o formach ekspresji, dzięki którym chciałby dotrzeć do odbiorców. Mecenat państwa może odmówić wsparcia finansowego takiej czy innej formie ekspresji, jednak nie powinien w najmniejszym stopniu stosować prawnego nacisku, przez który jakakolwiek forma działalności artystycznej mogłaby zostać wyrugowana czy ograniczona. Nie ma tutaj miejsca na rozróżnianie, czy w konkretnym przypadku artyście chodziło o wywarcie samego wrażenia skandalizującego poprzez określone użycie narodowych symboli, czy też pragnął on skłonić odbiorców do refleksji.

Państwo demokratyczne nie może rościć sobie pretensji do przyjmowania roli cenzora, a poprzez działania represyjne wobec artystów ustanawiać de facto swoistej formy cenzury prewencyjnej. Odbiorca i obywatel sam – kierując się swoim zmysłem estetycznym czy też wyczuciem smaku – dokona oceny dzieła artystycznego, uznając je za wartościowe lub skandaliczne. Państwo demokratyczne ma stworzyć ramy, w których zupełnie swobodnie poruszać się będą wolni artyści, a z efektów ich działalności korzystać będą wolni obywatele.

Działania władz państwowych, których efektem jest albo tworzenie restrykcyjnych przepisów ochraniających symbole narodowe (a przecież te obowiązujące w Polsce w istocie nie mają charakteru szczególnie restrykcyjnych), albo zawężająca i niekorzystna dla rozumienia swobód obywatelskich tych przepisów interpretacja, zazwyczaj uzasadniane są dążeniem do ochrony fundamentalnych wartości wspólnoty politycznej. Tymczasem błędem niektórych środowisk politycznych – nie tylko polskich zresztą – jest wiara w to, że polityczna aksjologia może być zadekretowana restrykcyjnymi regulacjami czy też opresyjnymi działaniami organów ścigania. Ochrona wartości wspólnoty politycznej – w tym wypadku symboli narodowych – wymaga raczej podejmowania pozytywnych działań organów władzy publicznej, poprzez które budować można szacunek do nich lub związek obywatela z nimi.

Należy również dostosować działania mające na celu ich ochronę do czasów, w jakich regulacje niniejsze mają obowiązywać. Nietrudno odmówić słuszności restrykcyjnemu podejściu do różnych przejawów niszczenia czy deformowania symboli narodowych w okresie wojny, okupacji czy – patrząc konkretnie na losy narodu polskiego – zaborów. Jednakże próby napiętnowania artystów działających w realiach suwerennego i niepodległego państwa, które z założenia gwarantuje szeroki katalog wolności i praw obywatelskich, należy uznać przynajmniej za przejaw braku politycznej racjonalności. Ponadto próba budowania wspólnoty politycznej poprzez zastraszenie i kneblowanie ust tym, którzy pragną wypowiedzieć się na temat tejże wspólnoty, nie zbliży nas do osiągnięcia tego celu, a co najwyżej od niego oddali. Restrykcje, ograniczenia i sankcje sprawią co najwyżej, że wspólnota polityczna pozostanie jedynie wspólnotą in statu nascendi, nigdy zaś „wspólnotą osiągniętą”.

Sławomir Drelich – politolog i etyk, wykładowca akademicki (UMK w Toruniu) i nauczyciel licealny (I LO w Inowrocławiu), publicysta „Liberté!”.

Tekst pochodzi z XXVIII numeru kwartalnika Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Idee na XXI wiek – liberalizm 6.0 :)

Gdy w 1929  r. ludziom na głowy spadł wielki kryzys, John Kenneth Galbraith napisał, że nastał koniec, ale nie było go jeszcze widać. W pewnym sensie – toutes proportions gardées – w podobnej sytuacji świat znajduje się obecnie. Od kilku lat narastało w nas przekonanie, że wraz z kryzysem finansowym po 2008 r . skończyła się pewna era w politycznych, gospodarczych i społecznych dziejach zachodniego świata. Jednak, pomimo upływu niemal dekady, w dalszym ciągu mamy co najwyżej mgławicowe pojęcie o tym, co w zamian. Trochę na wyrost formułujemy pogląd, że powrotu nie ma (nawet gdy poprawi się koniunktura gospodarcza), lecz pozostajemy niezdolni do zaprojektowania jakiejkolwiek wizji nowej epoki. W efekcie pozwalamy szarlatanom na definiowanie pola debaty. A tymczasem ich propozycje ograniczają się do kreślenia idyllicznych koncepcji powrotu do jeszcze bardziej odległej przeszłości, które są niekiedy groźne dla wolności człowieka, ale zawsze niezdatne do realizacji, niepraktyczne i nieskuteczne z punktu widzenia wartości i celów założonych przez samych ich autorów.

Czas przełomu

Jeden wniosek wydaje się bezdyskusyjny. Żyjemy w czasach przełomu, w szczelinie pomiędzy epokami politycznymi. Dotychczasowy ład zostaje odrzucony przez znaczną część demokratycznych społeczeństw, które potrafią diagnozować wady rzeczywistości, formułować postulaty odnoszące się do oczekiwanej przyszłości, ale nie są w stanie ani trafnie wyłuskać realnych przyczyn negatywnych zjawisk, ani wskazać na środki, które skutecznie pozwoliłyby długofalowo osiągać pożądane zmiany. Ponieważ esencją ostatnich kilkudziesięciu lat światowych dziejów polityczno-ekonomicznych była rosnąca otwartość, wielu ludzi w zamykaniu się państw i społeczeństw dostrzega recepty oraz nadzieje na wymarzoną poprawę. Ostrze krytyki i niechęć kierują się przeciwko globalizacji i imigracji. Pierwsze zjawisko opisywane jest jako źródło wszelkich nieszczęść: zmniejszenia liczby miejsc pracy, napływu konkurencyjnych towarów zagranicznych oraz rosnącej dynamiki zmian, która generuje konieczność uczenia się przez całe życie, potrzebę elastyczności zatrudnienia, gotowości do zmiany miejsca zamieszkania itp. uciążliwości dla tych całkiem licznych, którzy woleliby pracę przez całe życie zawodowe na jednym etacie, u jednego pracodawcy, w tym samym zawodzie, z wykorzystaniem tych samych niezmiennych kompetencji, w swoim mieście rodzinnym, ale z płacą nadążającą za wzrostem PKB i pojawianiem się na rynku nowych, atrakcyjnych towarów. Dodatnie aspekty globalizacji, takie jak niższe ceny towarów dla konsumenta, optymalizacja produkcji, presja na innowacyjność, która poprawia jakość życia we wszystkich jego przedziałach (w tym tych, do których dostęp jest finansowany ze środków publicznych), porzucenie kosztownej praktyki sztucznego subsydiowania nierentownych zakładów i miejsc pracy, za które płacą także niemajętni obywatele i które generuje dług obarczający przyszłe pokolenia – wszystko to zostaje pominięte. Krytyka kieruje się także przeciwko imigracji, przeciwko napływowi tańszej siły roboczej. Formułuje się tezy o „zabieraniu miejsc pracy”, choć w wielu wypadkach na prace przez imigrantów wykonywane w społeczności rdzennej brak chętnych, którzy niekiedy wręcz preferują życie z pomocy socjalnego państwa. Kiedy indziej potrzeba imigracji wynika z przemian demograficznych i deficytu pracowników. Dodatnie aspekty imigracji z wyższymi wpływami podatkowymi, niższymi cenami towarów, zapobieżeniem relokacji całych firm, zwiększeniem potencjału kraju czy regionu jako przestrzeni inwestycyjnej i ograniczeniem skutków kryzysu demograficznego, znów są zupełnie pomijane.

Najgłośniejsi i najskuteczniejsi w pozyskiwaniu poparcia buntujących się społeczeństw trybuni chcą zarówno ograniczenia globalizacji w sensie przepływu dóbr i towarów, jak i zablokowania imigracji zarobkowej. Tylko udają, że nie znają pewnej starej geopolitycznej reguły. Stanowi ona, że w wypadku znaczących nierówności w dochodach pomiędzy różnymi częściami świata, strona bogatsza musi przyjąć albo towary, albo ludzi pochodzących z drugiej strony. Trzecią możliwością jest tylko wojna, dziś już niekoniecznie w klasycznej, ale w „hybrydowej” formule, takiej jak akty terroru. Jednak ta spirala resentymentów i poczucie zagrożenia jest im politycznie na rękę, dlatego chętnie je pogłębiają. W celu wzmocnienia swojej narracji sięgają bez większych oporów po coraz mniej zawoalowane akcenty nacjonalistyczne, ksenofobiczne, szowinistyczne, a nawet rasistowskie. Jednym słowem: naszystowskie. W sposób niezwykle skuteczny, z pomocą chóru prymitywów i producentów fałszywych informacji robiących echo dla ich przekazu w internecie, obrzydzają obywatelom idee wielokulturowych społeczeństw budowanych na fundamencie tolerancji. Za ich sprawą formułowaniu wypowiedzi niepoprawnych politycznie nie towarzyszą już opory, zażenowanie i wstyd, ale duma, satysfakcja i poczucie wyzwolenia. Tymczasem nowa atmosfera prowadzi do zaostrzenia relacji pomiędzy ludźmi o różnych kulturowych backgroundach, do coraz liczniejszych aktów dyskryminacji, do otwarcie demonstrowanej niechęci, a nawet przemocy. Na tym podłożu bujnie kwitną terror i nienawiść.

Zamykanie się w granicach państw i mono- etnicznych społeczności w najmniejszym stopniu nie rozwiąże jednak narastających problemów strukturalnych większości państw zachodnich, ale raczej je pogłębi. Rosnące nierówności materialne zderzają się z demokratyczną rzeczywistością i w kontekście immanentnego dla niej egalitaryzmu stają się nieznośne. Pokazuje to słuszność uwag, które padały onegdaj w debatach o poszerzaniu praw wyborczych, a mówiły o niemożności wprowadzenia równości politycznej na zasadzie „jeden obywatel to jeden głos” bez ograniczenia rozrastania się nierówności materialnej w nieskończoność. W efekcie albo ograniczy się demokrację, albo te nierówności. Równolegle rośnie obciążenie finansów publicznych państw i ich długi, co stawia pod znakiem zapytania przetrwanie hojnej polityki socjalnej. Wszelkie próby jej cięcia, czego poligonem jest współczesna Grecja i w mniejszym stopniu inne kraje Południa Europy, napotykają jednak na gwałtowny sprzeciw społeczny. Trybuni ludowi także w tym przypadku pragną upatrywać winy w globalizacji i czynniku zewnętrznym, w konstrukcji strefy euro, zagranicznym pochodzeniu wielu wierzycieli, w Brukseli. To łatwiejsze niż wskazanie winy czynników wewnętrznych, czyli własnych kolejnych rządów rozbudowujących systemy socjalne o nowe, kosztowne świadczenia, a także obywateli i wyborców, którzy nieroztropnie przez dekady popierali taką politykę i wybierali partie oferujące najbardziej kosztowne obietnice socjalne. Furia ludzi nie jest jednak całkiem bezzasadna. Jest najzupełniej zasadna, gdy pochodzi od przedstawicieli młodego pokolenia, borykającego się z najwyższym bezrobociem, niemającego warunków do równie dobrego jak poprzednie pokolenia startu w dorosłe życie, a równocześnie nieponoszącego odpowiedzialności za wybór trwoniących pieniądz publiczny i generujących wielkie długi ekip rządowych w latach 70., 80. czy 90. poprzedniego wieku. Na tym tle narasta potężny konflikt międzypokoleniowy pomiędzy winowajcami długu/ konsumentami fruktów a ich dziećmi i wnukami, czyli dłużnikami/pozostawionymi na lodzie. Jego kluczowym aspektem będzie napędzany załamaniem demograficznym kolosalny kryzys systemów zabezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego, który doprowadzi do kopernikańskiego przełomu w polityce społecznej, gdy sam jeden cel zapobieżenia nędzy starych ludzi oraz zapewnienia im leczenia pociągnie za sobą koszty tak wielkie, że jego realizacja będzie wymagać skasowania niemal całej reszty państwa dobrobytu, a więc wszelkich świadczeń kierowanych także do ludzi młodszych. Czy to pokolenie zdzierży fakt własnej deprywacji w imię utrzymywania na starość tych, którzy wpędzili je w długi?

Na pewno walka z imigracją i zamykanie się na handel zagraniczny nie tylko nie pomoże w rozwiązaniu tych problemów, lecz także dodatkowo je pogłębi, i to radykalnie. Odnoszący dzisiaj wielkie sukcesy propagandowy atak na liberalizm jest dwutorowy. Jest to synteza quasi-socjalistycznej nostalgii za dobrze funkcjonującym państwem dobrobytu z lat 50. lub 60. XX w . (gdy świat się mało zmieniał, ludzie mieli wręcz dożywotnią gwarancję pracy, poziom życia nieustannie się poprawiał, życie było przewidywalne, a ryzyko redukowane prawie do zera przez państwową sieć bezpieczeństwa) z tęsknotą za homogenicznym kulturowo społeczeństwem oraz jednolitą rasowo dzielnicą, która rozbudza postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Nietrudno jednak odgadnąć, że powrót do polityki sprzed ponad 50 l at w dzisiejszym świecie jest w dłuższej perspektywie skazany na klęskę. Pozostaje tylko pytanie, jak głębokich szkód dokona ewentualna próba wdrożenia mieszanki egalitaryzmu majątkowego z narodowo-etnicznym szowinizmem, zanim jej anachronizm stanie się dla wszystkich oczywisty. Mogą to być szkody znaczne, zwłaszcza w państwach o słabej kulturze demokratycznej, gdzie atak na liberalizm ma dodatkowy trzeci tor w postaci agresji arbitralnego zarządzania na normy konstytucyjnego państwa prawa.

Liberalne przepoczwarzanie

Liberałowie nie mogą w obliczu nakreślonego kryzysu mówić „byliśmy głupi” i oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Głupotą byłoby to robić, jeśli recepty konkurencyjnych sposobów myślenia ograniczają się do próby przywrócenia świata, który po prostu już nie istnieje. Na przestrzeni całej historii celem liberalizmu i zorientowanych na niego liderów było ustanowienie metodami polityki jak najszerszego zakresu wolności indywidualnej człowieka, jaki mógł zaistnieć w warunkach życia zbiorowego w sposób uporządkowany, a więc harmonizacja naturalnej ludzkiej potrzeby wolności z koniecznością dobrego zarządzania relacjami międzyludzkimi jako ramą, bez której wolność zamienia się w chaos. Bardzo istotnym i odróżniającym liberałów od innych tendencji światopoglądowych był pogląd o integralności wolności człowieka, której nie można dzielić, wyłuskując wolność słowa, polityczną, wyznania, gospodarczą czy osobistą, po to, aby poszerzać ludziom jedne „wolności”, a ograniczać inne. Ten cel pozostaje aktualny, gdyż w okresie obecnego przełomu ponownie znalazł się pod zwiększoną presją naszystów, autorytarystów i etatystów. W różnych epokach dążenie do niego stawiało przed liberałami różne wyzwania, dlatego też i sam liberalizm ulegał przepoczwarzeniom, realizując jednak stale ten sam cel. We współczesnym świecie winna powstać jego nowa, zmodyfikowana wersja.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą i jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z boskiego nadania, odpowiedzialnych przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa. Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został osiągnięty w pełni przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw. Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo. Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy, na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), a które także generowało niebezpieczeństwo dla demokracji. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych obsługiwanych przez administrację państwa. W końcu piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej kosztem interesów konsumenta i nowo powstających przedsiębiorstw z nowymi ideami, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od 2008  r. zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Czwartej odsłony liberalizmu dotyczy to w równej mierze co mikstury quasi-socjalistyczno-naszystowskiej, promowanej dziś intensywnie przez szarlatanów prostych rozwiązań i klanów internetowej polityki. Zamiast tego potrzebny jest projekt modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI  w., w tym – co bardzo istotne – zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia.

Liberalna reakcja na czas przełomu

Wybór terapii jest naturalnie po stokroć trudniejszy aniżeli analiza dość oczywistej diagnozy. W żadnym razie nie aspiruję do tworzenia kompleksowego programu szóstej odsłony liberalizmu na XXI  w. Jasne jest, że ze spuścizny wcześniejszych liberalizmów niektóre elementy (twardy trzon) winny pozostać niezmienne, ponieważ rezygnacja z nich oznaczałaby utratę ponadczasowego celu liberalizmu i wstąpienie w szeregi naszystów. W wypadku idei twardego trzonu warto się jednak zastanowić nad przyczynami punktowych sukcesów, które w ich podważaniu odnoszą szarlatani, tak aby poprzez redefinicję całego pola debaty rozbroić ich propagandę. Drugą kategorią winny być te elementy dotychczasowych liberalizmów, które mogą ulec pewnej modyfikacji, kategorią trzecią natomiast elementy, które powinny zostać zawieszone na dłuższy okres, ponieważ stały się nieadekwatne wraz ze zmianą rzeczywistości albo stanowią balast dla skuteczności polityki liberałów. Poniższe uwagi to tylko głos w dyskusji, a listy spraw zaliczonych do wskazanych trzech kategorii w żadnym wypadku nie są wyczerpujące.

Do twardego i niezmiennego trzonu liberalizmu, także w szóstej odsłonie, musi należeć idea konstytucyjnego państwa prawa. Gdy szarlatani boleją nad ograniczeniami swojej władzy i próbują ogłupić wyborców argumentem, że ów „imposybilizm” ogranicza prawa samych wyborców jako „suwerena”, należy wskazać na alternatywne wobec rządów prawa funkcjonujące we współczesnym świecie modele władzy państwowej i zapytać Amerykanów oraz Europejczyków, czy podoba im się dowartościowanie praw zwykłych obywateli w modelu Putina/Erdoğana, czy może w modelu chińskim, a może w modelu teokratycznym, praktykowanym przez Arabię Saudyjską lub bardziej spektakularnie przez ISIS, a który w naszych warunkach mógłby przyjąć np. formułę „panowania Chrystusa Króla”? Do trzonu liberalizmu XXI  w. niezmiennie należeć powinna idea wolności indywidualnego wyboru stylu życia, czyli to wszystko, co nazywa się często „liberalizmem obyczajowym”. Ten aspekt liberalizmu znajduje się zresztą obecnie pod najmniejszym i słabnącym ostrzałem krytyków i zyskuje coraz szersze poparcie społeczne, nawet ze strony niektórych naszystów. Tam, gdzie ostra debata nadal trwa, a nawet przebiega niezbyt pomyślnie (jak w Polsce), należy niestrudzenie powtarzać, że ustawy poszerzające zakres wolności obyczajów nie odbierają nikomu prawa do konserwatywnego, tradycyjnego czy religijnego stylu życia. Ustawy zmierzające w stronę przeciwną wdzierają się i usiłują regulować prywatne życie obywateli. Liberałowie, podejmując działania zaradcze tam, gdzie ujawniają się skutki negatywne, muszą niezmiennie opowiadać się za znoszeniem barier handlowych w skali globalnej. To wyzwanie moralne, ponieważ polityka wysokich ceł i blokowania towarów z ubogich państw generuje tam klęski nędzy i głodu. Z drugiej strony powoduje wyższe ceny produktów pierwszej potrzeby dla uboższych obywateli naszych państw, osłabia nasze gospodarki, hamuje innowacje i postęp we wszystkich dziedzinach. Odpowiednie regulacje prawne i podaż dobrze wykwalifikowanej siły roboczej muszą gwarantować atrakcyjność inwestycyjną naszych państw. Dlatego proste prawo i intensywnie finansowana edukacja także nie mogą zniknąć z liberalnej agendy. Dotyczy to również pogłębiania i wzmacniania integracji europejskiej, której przeciwnicy, zwłaszcza w państwach europejskich rubieży, winni się potykać o argument ryzyka konfliktów zbrojnych powodowanych dezintegracją. W końcu na liberalnej agendzie w szóstej odsłonie musi pozostać kwestia reformy polityki społecznej w dobie zmian demograficznych, ponieważ alternatywą pozostaje głęboka zapaść finansowa naszych państw, która pociągnie ze sobą nieprzewidywalne konsekwencje dla wolności i bezpieczeństwa ludzi.

Przemyślenia i zapewne modyfikacji wymagają niektóre bardzo teraz istotne problemy polityczne. Jako pierwszy nasuwa się problem liberalnego podejścia do imigracji i budowy społeczeństw wielokulturowych. Choć z przyczyn demograficznych imigracja jest nieunikniona, a heterogeniczne społeczeństwa zasadniczo bardziej tolerancyjne, dynamiczne i innowacyjne, to jednak entuzjazm wobec imigracji ma dość jaskrawo zarysowane granice. Uzasadniony jest sprzeciw wobec dalszego przyjmowania do naszych państw ludzi, którzy z obojętnie jakich powodów (to najczęściej powody religijno-kulturowe, ale niekiedy wynikające także po prostu z dokonanego przez nich wyboru światopoglądowego) negują, naruszają i usiłują zwalczać liberalno-demokratyczne modus vivendi naszych społeczeństw, w tym ducha współżycia ludzi o różnych wartościach obok siebie w pokoju. Pierwsze działania w kierunku takiej modyfikacji programów podejmują już liderzy niektórych europejskich partii liberalnych, zwłaszcza ponoszący odpowiedzialność rządową premierzy Holandii (z Volkspartij voor Vrijheid en Democratie) i Danii (z Venstre), ale nie tylko. Ideą jeszcze dalej idącą jest postulat pozbawiania obywatelstwa także przedstawicieli etnicznie rdzennej wspólnoty narodowej, którzy zhańbili się np. udziałem w wojnie po stronie ISIS lub wzięciem udziału w przygotowaniu zamachu terrorystycznego. Inkorporacja surowej polityki wobec występujących zbrojnie przeciwko wolności ludzi osłabi wyborczy potencjał naszystowskich szarlatanów, a nie będzie przecież niezgodna z liberalnym celem ochrony wolności.

Innym elementem liberalnego programu, który musi zostać przemyślany i być może zmodyfikowany, jest ochrona prywatności w dobie znacznego zagrożenia terrorystycznego. Liberałowie powinni wsłuchać się w głos obywateli, którzy w wielu krajach są skłonni nawet w nadmierny sposób zgodzić się na zbieranie przez służby ich danych, kontrolowanie ruchu w internecie i sprawdzanie korespondencji e-mailowych czy rozmów telefonicznych, jeśli zapobiegnie to kolejnym tragediom. Warunkiem rezygnacji z pryncypialności liberalnej w odniesieniu do np. tajemnicy korespondencji, intymności życia prywatnego czy prawa do anonimowości jest jednak zbudowanie autentycznego zaufania do państwa i wzajemna, efektywna (a nie pozorowana) i skrupulatna kontrola działań służb przez inne instytucje, takie jak rzecznik prywatności obywatelskiej, a w ostatniej instancji realnie niezawisły sąd. Obywatel musi mieć pewność, że dane wykorzystuje się tylko do walki z poważną przestępczością, także wtedy, gdy jego krajem rządzą konserwatyści, chadecy i socjaldemokraci, a nie liberałowie czy zieloni. Konieczne są: transparentność, odpowiedzialność funkcjonariuszy za ewentualne naruszenia wraz z odpowiedzialnością odszkodowawczą wobec osób inwigilowanych z naruszeniem przepisów lub niepotrzebnie, acz uporczywie.

W końcu liberałowie powinni rozważyć modyfikację swojej polityki podatkowej. Przede wszystkim po to, aby nie była ona sztywną doktryną niskich podatków z pominięciem istniejących warunków makroekonomicznych. Ludzie mają prawo woleć, aby państwo finansowało więcej usług publicznych, o ile są świadomi, że zapłacą za to wyższymi podatkami. Jeśli w grupie średnio zarabiających, którzy uzyskują na tyle wysokie dochody, że mogą one zostać dodatkowo opodatkowane, istnieje szeroki konsensus na rzecz polityki zwiększania usług publicznych, to taka polityka nie powinna być dla liberałów anatemą, zwłaszcza że usługi publiczne państwo może zamawiać i opłacać dostęp do nich dla obywateli u prywatnych oferentów (kilku, aby była konkurencja), co powinno być standardem w liberalnym programie XXI  w. Innym problemem jest sprawiedliwe wyważenie problemu progresji podatkowej – to nadal trudne wyzwanie ideowe. Jeszcze innym problemem jest obecny poziom zadłużenia państw, którego redukcja wydaje się celem priorytetowym przed redukcją podatków (także ze względu na sprawiedliwość wobec młodego pokolenia, którego brzemię w postaci długu publicznego trzeba ograniczać). W końcu także kryzys demograficzny i załamanie się systemów emerytalnych nie zachęcają niestety do roztaczania widma rychłego obniżania podatków.

W dorobku wcześniejszych liberalizmów znajdują się naturalnie także elementy, z których należy całkowicie zrezygnować. Wiele z nich po prostu się zdezaktualizowało. Inne stały się nieadekwatne we współczesnym świecie. Liberalizm powinien przykładowo bez dalszych oporów inkorporować ekologiczny sposób myślenia do swojej filozofii. Wiele europejskich grup liberalnych już to uczyniło. Nie oznacza to oczywiście entuzjastycznej akceptacji i poparcia dla wszystkich wymysłów, zwłaszcza skrajnych grup ekologicznych, ponieważ wiele z nich generuje ograniczenia, koszty lub wymogi, a niewiele zmienia na lepsze lub nawet traktuje usiłowanie zmiany stylu życia ludzi za cel sam w sobie. Chodzi raczej o to, że liberałowie powinni zareagować na kryzys ekologiczny, w którym niewątpliwie tkwi nasza planeta, jako wyzwanie, które w wielu wypadkach może i musi uzyskiwać pierwszeństwo przed wieloma cenionymi tradycyjnie przez liberalizm celami i wartościami, takimi jak pełna wolność gospodarcza, zorientowanie na zysk, a nawet niekiedy własność prywatna (poprzez instytucję odszkodowań dla właścicieli).

Liberalizm musi przestać być postrzegany jako prąd myślowy z natury rzeczy sprzyjający korporacjom, w tym przede wszystkim finansowym. Liberalizm sprzyja wolnemu rynkowi. Ten cel realizuje się najlepiej, sprzyjając konsumentom, w których interesie właśnie jest prawidłowe funkcjonowanie mechanizmów podaży i popytu oraz kształtowania konkurencyjnych cen produktów i usług. Ograniczanie efektywności wolnego rynku leży zaś wielokrotnie w interesie producentów i usługodawców. Liberałowie powinni się stać rzecznikami konsumentów i strażnikami autentycznie wolnej konkurencji rynkowej. Elementem tej polityki powinno być nie tylko zwalczanie praktyk monopolowych i oligo- polowych, likwidacja procederu różnorakich oszustw wobec klienta wykorzystujących np. przewagę wiedzy specjalisty nad zwykłym obywatelem, lecz także sankcje wobec firm naruszających prawa pracownicze. Ich zakres to jedna sprawa, przymykanie oka na obchodzenie się z nimi po macoszemu nie wchodzi jednak w grę. Dokładnie taka sama filozofia winna przyświecać podejściu do tzw. optymalizacji fiskalnej. Liberałowie powinni popierać konkurencyjność inwestycyjną swoich krajów poprzez niski CIT, czytelne przepisy i likwidację luk, ale powinni surowo zwalczać ucieczki do rajów podatkowych i fabrykowanie rozliczeń.

Liberałowie mogliby także aktywniej prowadzić politykę płacową. Cena za płacę, inaczej niż za zwyczajne towary, jest wskaźnikiem newralgicznym i istnieje możliwość uzasadnienia dla jej odmiennego traktowania od innych cen. Państw coraz częściej nie stać na hojną politykę społeczną, ale mogą egzekwować prawa pracownicze i wywierać presję na wzrost ogólnego poziomu płac wraz ze wzrostem zysków przedsiębiorstw. Płace minimalne powinny być nie tylko zróżnicowane w zależności od regionu kraju, lecz także od rodzaju pracodawcy. Małe firmy rodzinne, start-upy lub przedsiębiorstwa borykające się z wymagającymi inwestycji problemami strukturalnymi powinny być obligowane do wypłacania niższych płac minimalnych aniżeli wielkie, prężne, świetnie prosperujące i prowadzące ekspansję międzynarodowe koncerny, które mają czasem niedające się już nijak inwestować zasoby. Polityka przyciągania inwestycji w wykonaniu liberałów powinna wiązać ofertę niskiego CIT z wymogiem wysokich wynagrodzeń dla pracowników. W gospodarce powinna jednak pozostać też pula dość nisko płatnych miejsc pracy dla osób bezrobotnych w formie oferty nie do odrzucenia. Należy unikać sprowadzania do kraju nisko kwalifikowanych imigrantów tylko dlatego, że rodzimi bezrobotni odrzucają niektóre miejsca pracy i preferują życie na koszt podatników, kombinowane z zatrudnianiem na czarno.

Żar

Zmiany są konieczne, ponieważ zbyt dużo ważnych elementów rzeczywistości nie spełnia oczekiwań zbyt wielu ludzi. Dopóki one nie zostaną sformułowane, duża część obywateli będzie stawać w opozycji do programu liberalnego z tego prostego powodu, że aktualna rzeczywistość została przez liberalizm i liberałów w znacznej części ukształtowana i – słusznie czy nie – jest z nimi kojarzona. Aby jednak nawet znowelizowany program liberalizmu szóstej odsłony odniósł sukces, potrzebny jest żar, który trudno wykrzesać zwolennikom status quo.

Dlatego należy zakończyć taką pesymistyczno-optymistyczną uwagą. Dla przyszłego ponownego sukcesu liberalizmu przydatny byłby demontaż części filarów stworzonego przezeń świata. To duże ryzyko, bo naszystowskie paliwo może wystarczyć na długo. Jednak w ostatecznym rozrachunku tylko powstanie realnego zagrożenia dla nadal cenionej w krajach zachodnich wolności indywidualnej człowieka lub tym bardziej utrata części tej wolności ma szansę zadziałać na obywateli jak kubeł zimnej wody. Tylko wtedy liberalizm szóstej odsłony zyska potencjał mobilizacyjny, żar i „wyznawców”. Stanie się ruchem ludzi żądających zmian, zamiast filozofią administrujących wodą w kranie drętwych klerków.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog, mieszka w Gdańsku. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”.

„Świt Odysei” – refleksja prawnomiędzynarodowa :)

Wydarzenia rozgrywające się na obszarze Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej zdeterminowały dyskusję na temat kondycji prawa międzynarodowego publicznego i zdolności tegoż do samo redefinicji w obliczu zmieniającego się środowiska międzynarodowego. Pytania o istnienie prawa do interwencji humanitarnej, czy o dopuszczalności użycia siły po raz kolejny stały się przedmiotem dyskursu toczonej przez światową opinię publiczną, w szczególności po rozpoczęciu działań zbrojnych sił międzynarodowych w Libii, noszących nazwę „Świt Odysei” (Odyssey Dawn), a także Operation Ellamy, Opération Harmattan, Operation MOBILE oraz Unified Protector, po przejęciu przez NATO pełnej odpowiedzialności za interwencję wojskową.

Przypomnijmy, że na skutek brutalnej odpowiedzi państwowych sił bezpieczeństwa na falę protestów przeciwko Muammarowi Kaddafiemu, rządzącemu od ponad 40 lat Libią, noszącej znamiona zbrodni przeciwko ludzkości, Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję nr 1973 (2011), stwierdzającą, że wydarzenia w Libii stanowią zagrożenie dla międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa (art. 39 Karty Narodów Zjednoczonych, KNZ), w której upoważniła państwa członkowskie Narodów Zjednoczonych do podjęcia wszelkich niezbędnych środków w celu ochrony ludności cywilnej przed następstwami działań zbrojnych toczonych w Libii. Zwrot all necessary meassures użyty w tekście rezolucji oraz przyjęcie jej na podstawie rozdziału VII KNZ sankcjonowało użycie siły zbrojnej (np. w celu wymuszenia ustanowienia strefy zakazu lotów nad Libią), co zostało poprzedzone wyczerpaniem pokojowych środków (łącznie z nałożonymi sankcjami przez rezolucję nr 1970 (2011) z 26 lutego) – choć pytanie – czy faktycznie? nie jest całkowicie bezzasadne. Rezolucję oparto także o konstrukcję koncepcji „odpowiedzialności za ochronę” (responsibility to protect), przywołanej wprost przez Radę Bezpieczeństwa, co spotkało się z aprobatą większości środowisk prawniczych. Niemniej, wątpliwości części opinii publicznej, obligują do pochylenia się nieco głębiej nad problematyką (zakazu) użycia siły zbrojnej, (nie)istnienia autonomicznego prawa do interwencji humanitarnej oraz podejmowanych prób reinterpretacji podstawowych zasad prawa międzynarodowego publicznego, czego doskonałą egzemplifikacją jest wspomniana koncepcja „odpowiedzialności za ochronę”.

Dopuszczalność użycia siły zbrojnej na gruncie prawa międzynarodowego

Problematyka legalności wojny budziła zainteresowanie prawników, filozofów, czy etyków od najdawniejszych czasów. Ze względu na ograniczone ramy tego opracowania, nie mającego wszakże roli tekstu stricte naukowego, w dalszej części rozważań skupię się nad rozwiązaniami przyjętymi na gruncie Karty Narodów Zjednoczonych. Odnosząc się jednak w dwóch zdaniach do historii tego zagadnienia, wspomnieć należy, że prawo wojny (ius ad bellum) przekształciło się w dzisiejszy zakaz użycia siły zbrojnej (ius contra bellum), powodując delegalizację wojny jako takiej oraz poważne ograniczenie przypadków, które uzasadniają dopuszczalność użycia siły zbrojnej.

Karta Narodów Zjednoczonych w art. 2 (4) wprowadza zakaz użycia siły lub groźby jej użycia (przeciwko nietykalności terytorium albo niepodległości politycznej któregokolwiek państwa lub wszelkiego innego sposobu niezgodnego z zasadami Narodów Zjednoczonych). Jak podkreśla to profesor Władysław Czapliński, zakaz użycia siły „stał się normą zwyczajową jeszcze przed wejściem w życie KNZ, a Karta w uroczystej formie go potwierdziła” (cyt. za W. Czapliński, Odpowiedzialność za naruszenia prawa międzynarodowego w związku z konfliktem zbrojnym, Warszawa 2009, s. 17.). Zasada zakazu użycia siły i jej doniosłość dla współczesnych stosunków międzynarodowych została potwierdzona później co najmniej kilkakrotnie, dla porządku wskazać można Deklarację zasad prawa międzynarodowego (rezolucja Zgromadzenia Ogólnego, ZO ONZ 2625 (XXV) z 1970 roku), czy efekty prac Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości (np. wyrok w Sprawie Cieśniny Korfu (Wielka Brytanie v. Albania) z 1949, lub wyrok w Sprawie militarnych i paramilitarnych aktywności w i przeciwko Nikaragui (Nikaragua v. USA z 1986 roku). KNZ wskazuje (bezpośrednio) na kilka przypadków stanowiących wyjątek od zakazu sformułowanego w art. 2 (4), przy czym tylko dwa z nich mają charakter aktualny, tj. prawo do użycia siły w samoobronie (art. 51) oraz użycie siły zbrojnej na podstawie upoważnienia Rady Bezpieczeństwa, (art. 42, rozdział VII – na tej podstawie prowadzona jest operacja „Świt Odysei” i powiązane z nią w Libii).

Dynamiczny rozwój stosunków międzynarodowych po zakończeniu okresu tzw. zimnej wojny, skutkujący pojawieniem się nowych zagrożeń (słabe i upadające państwa, terroryzm, proliferacja broni masowego rażenia) oraz zintensyfikowaniem „starych” jak konflikty wewnętrzne i wojny domowe, powodujących dramatyczne skutki dla ludności cywilnej (generujących najcięższe zbrodnie prawa międzynarodowego -np. ludobójstwo Rwanda),

czy inne naruszenia jak czystki etniczne (przypadek Kosowa), spowodował, trwającą w latach 90. XX wieku (choć dla wielu wciąż niezakończoną), dyskusję w przedmiocie dopuszczalności tzw. interwencji humanitarnej.

Problem interwencji humanitarnej

Pomimo iż, ostatnia dekada XX. stulecia nazywana jest dekadą interwencji humanitarnych, to jednak sama doktryna ma o wiele dłuższy rodowód sięgający wieku XIX. Niemniej, należy stwierdzić (zgodnie z poglądem przeważającej większości), że dopiero okres po zakończeniu zimnej wojny i zwiększenie aktywności międzynarodowej w tej materii jest najbardziej istotny z punktu widzenia prawnego zakwalifikowania tzw. interwencji humanitarnej.

Omawiane pojęcie nie doczekało się jednej spójnej definicji, aczkolwiek powszechnie przyjmuje się, że interwencja humanitarna to interwencja zbrojna przeprowadzona bez zgody państwa-obiektu interwencji, w celu zapobieżenia poważnym naruszeniom praw człowieka, przy czym przyjmuje się, że ludność, która jest objęta działaniem podmiotów przeprowadzających operację, nie jest z tym państwem (państwami) w żaden sposób związana (chodzi tu zasadniczo o prawny węzeł obywatelstwa), co podkreślać ma stricte humanitarny wymiar interwencji (zob. np. D. Rudkowski, Interwencja humanitarna w prawie międzynarodowym, Warszawa 2006.). Niektórzy autorzy wskazują często na fakt braku autoryzacji takiego działania przez Radę Bezpieczeństwa, uwypuklając dążenia części z graczy sceny międzynarodowej do prawnego usankcjonowania interwencji humanitarnej, podnosząc ją do poziomu twardej normy prawa międzynarodowego (szerzej: A. Domagała, Suwerenność państwa, a prawo do interwencji humanitarnej, przewartościowania w polityce światowej po 1991 roku, w: Suwerenność państwa we współczesnych stosunkach międzynarodowych, red. Z. Leszczyński, S. Sadowski, Warszawa 2005.).

Z jakich przyczyn państwa najczęściej zdecydowały się interweniować (pojęcie „interwencja” jest szersze niż „interwencja humanitarna”, natomiast dobrze obrazuję skalę problemu)? Wśród najczęstszych powodów działań zbrojnych podejmowanych przez społeczność międzynarodową możemy wyróżnić: wojnę domową i towarzyszące jej naruszenia praw człowieka (Somalia, 1992 r.), poważne i masowe łamanie praw człowieka (ludobójstwo w Rwandzie, 1994 r.), międzynarodowe reperkusje towarzyszące konfliktowi o charakterze wewnętrznym (wspomniana Somalia), czy obalenie demokratycznie wybranego rządu, co w ocenie Rady Bezpieczeństwa stanowiło naruszenie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa i jak do tej pory zdarzyło się tylko raz (Haiti, 1994 r.).

Czy możemy zatem mówić o interwencji humanitarnej, a raczej prawie do niej jako o autonomicznym prawie przysługującym państwom na gruncie prawa międzynarodowego? Wydaje się, że nie. Przypomnijmy, że w sytuacji kiedy Rada Bezpieczeństwa autoryzuje państwa członkowskie do użycia siły zbrojnej to wówczas nie jest to interwencja humanitarna, a raczej upoważnienie Rady Bezpieczeństwa do użycia siły ze względów humanitarnych na podstawie rozdziału VII Karty NZ, co jest dopuszczalnym wyjątkiem od zakazu z art. 2 (4) – przykładem tego typu działań są operacje w Somalii oraz w Rwandzie. Co więcej, warto podkreślić, że przeprowadzenie działań na terytorium państwa bez jego zgody stoi w sprzeczności z fundamentalnymi zasadami prawa międzynarodowego, tj. zasadą suwerenności (art. 2 (1), mówiącej o suwerennej równości państw) oraz zakazem interwencji w sprawy, które należą do kompetencji wyłącznej państwa (art. 2 (7) Karty). Ponadto, interwencja humanitarna wiąże się z użyciem siły, a jak zostało to wskazane, Karta NZ przewiduje tylko dwa (wciąż obowiązujące) wyjątki od ogólnego zakazu użycia siły z art. 2 (4). Nie wdając się w zbyt szczegółową analizę, warto nadmienić, że również nie możemy mówić o rodzącym się prawie zwyczajowym do interwencji humanitarnej (przynajmniej jako o możliwości jednostronnego użycia siły), ze względu na brak jednoznacznej praktyki państw oraz przekonania co do jej słuszności – a tylko te dwie, spełnione łącznie, przesłanki dają możliwość kreacji nowej normy prawa zwyczajowego.

Interwencja NATO w Kosowie w 1999 roku („nielegalna, lecz legitymizowana”), przeprowadzona bez upoważnienia ze strony Rady Bezpieczeństwa oraz spóźniona reakcja Rady na ludobójstwo w Rwandzie, nie pozwalały definitywnie zakończyć dyskusji nad omawianą problematyką, w szczególności w sytuacji, gdy wiele państw kryło masowe naruszenia praw człowieka za wyświechtaną formułką poszanowania zasady suwerenności i zakazu interwencji. Między innymi z tego powodu, w 2000 roku, z inicjatywy rządu kanadyjskiego, została powołana Międzynarodowa Komisja ds. Interwencji i Suwerenności Państwowej (International Commission on Intervention and State Sovereignty), która w roku następnym przygotowała raport zatytułowany „Odpowiedzialność za ochronę” (The responsibilty to protect, Ottawa 2001.), dający początek nowej doktrynie Narodów Zjednoczonych, przywołanej przecież wprost w rezolucji nr 1973 (2011), podstawie prawnej operacji :Świt Odysei” w Libii.

„Odpowiedzialność za ochronę” – historyczny przełom

Doktryna „odpowiedzialności za ochronę” zbudowana jest na założeniu, że „suwerenność implikuje odpowiedzialność”. Warto podkreślić, że jest to odpowiedzialność o podwójnym charakterze: wewnętrznym (poszanowanie godności i praw ludności znajdującej się na terytorium danego państwa), jak i zewnętrznym (poszanowanie suwerenności innych państw oraz przestrzeganie swoich zobowiązań międzynarodowych). Tym samym odrzucona została koncepcja suwerenności jako cało- i samowładności, która charakteryzowała tzw. westfalski porządek stosunków międzynarodowych. Dynamiczny progres w dziedzinie międzynarodowego systemu ochrony praw człowieka, który nastąpił po II wojnie światowej spowodował, że materia praw człowieka została stopniowo wyłączona spod zakresu tzw. kompetencji wyłącznej państw. Znamienna dla omawianego zagadnienia była także rezolucja Rady Bezpieczeństwa nr 688 (1991), w której Rada po raz pierwszy uznała, że przypadki naruszeń praw człowieka (wydarzenia w Iraku) mogą stanowić zagrożenie dla międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa, choć sama rezolucja nie autoryzowała państw członkowskich do użycia siły.

Koncepcja „odpowiedzialności za ochronę” zakłada pierwotną odpowiedzialność państwa za ochronę ludności, natomiast w sytuacji, gdy nie chce lub nie jest w stanie tego uczynić, ciężar odpowiedzialności „przechodzi” na społeczność międzynarodową, która zobligowana jest działać w miejsce państwa. Warto wspomnieć, że „odpowiedzialność za ochronę” to nie tylko kwestia reakcji na przypadki ciężkich naruszeń praw człowieka i jednoczesnego nie wywiązania się ze swojego pierwotnego obowiązku przez państwo, ale także (obok wspomnianej odpowiedzialności za reakcję – responsibility to react) odpowiedzialność za zapobieganie (responsibility to prevent) oraz odpowiedzialność za odbudowę (responsibility to rebuild), co czyni samą koncepcję bardziej kompletną. Dokument końcowy Szczytu Światowego ONZ z 2005 roku, w art. 138 i 139 doprecyzował, że przesłankami do ewentualnej reakcji ze strony społeczności międzynarodowej są przypadki ludobójstwa, zbrodni przeciwko ludzkości, zbrodni wojennych oraz czystek etnicznych.

Należy zatem podkreślić holistyczną wizję twórców koncepcji – z prewencją jako istotną platformą współdziałania państwa i społeczności międzynarodowej. Wynika to z potrzeby wzmocnienia i realnego wykorzystania już istniejących mechanizmów prawa międzynarodowego, choćby rozdziału VI KNZ (pokojowe środki rozstrzygania sporów), czy rozdziału VIII (współdziałania ONZ z organizacjami i porozumieniami o charakterze regionalnym), zwiększenie zaangażowania Sekretarza Generalnego ONZ w politykę prewencji, jak również np. ratyfikowania przez większą liczbę państw Statutu Rzymskiego Międzynarodowego Trybunału Karnego, MTK.

Z kolei na poziomie reakcji (zauważmy różnicę na płaszczyźnie semantyki – interwencję (humanitarną) zastąpiono terminem odpowiedzialności (za ochronę)), proponowane jest skonstruowanie kryteriów odnoszących się do możliwości użycia siły – wskazuje się na konieczność istnienia usprawiedliwionej przyczyny (just cause), która na ogół jest pochodną masowych naruszeń praw człowieka (jak akty ludobójstwa, terroru itd.). W dalszej kolejności wymienia się: słuszną intencję (right intention) – celem interwencji jest powstrzymanie zaistniałej sytuacji i ochrona ludności; ostateczność (last resort) – inne środki, w szczególności nie posiadające charakteru militarnego, nie przyniosły i jest wysoce prawdopodobne, że nie przyniosą rezultatu; proporcjonalność (proportional means) – zastosowane środki, ich skala i intensywność muszą znajdować się na najniższym możliwym poziomie zapewniającym skuteczność; oraz szansę na powodzenie (reasonable prospects) całej operacji w przedmiocie ochrony ludności i stabilizacji danego obszaru. Warto także zaznaczyć, że jedynym możliwym przypadkiem legalnego zastosowania siły jest autoryzacja operacji przez Radę Bezpieczeństwa (co, jak wydaje się, jest silnym głosem świadczącym o braku krystalizacji autonomicznego prawa do interwencji humanitarnej). Rada jest naturalnym ośrodkiem responsibility to protect społeczności międzynarodowej, przede wszystkim mając na uwadze jej pierwotną odpowiedzialność za utrzymanie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa (art. 24 KNZ). W przypadkach, które nie dotyczą stałych członków RB, „wielka piątka” powinna powstrzymać się do skorzystania z przysługującego im prawa weta, co jednak jest tylko zaleceniem, więc, jak łatwo zauważyć, w dalszym ciągu ewentualna decyzja o upoważnieniu państw do użycia siły może być przedmiotem targów politycznych (to wyraźne osłabienie koncepcji „odpowiedzialności za ochronę”, podobnie jak niejasność co do stosowanych procedur, zwłaszcza w sytuacji braku lub odmowy działania ze strony Rady).

Libia – i co dalej?

Przywołanie w tekście rezolucji „libijskiej” koncepcji „odpowiedzialności za ochronę” odczytane zostało jako próba dalszej implementacji tej doktryny z języka teorii do praktyki międzynarodowej. Należy bardzo wyraźnie podkreślić, że choć koncepcja zyskuje coraz szersze grono zwolenników, to jednak wciąż nie jest twardą normą prawa międzynarodowego (stanowi normę soft law). Brak jednoznacznej praktyki (lub – innymi słowa – dopiero rodząca się praktyka) nie pozwala na formułowanie sądu o tworzącej się normie prawa zwyczajowego, choć dla części doktryny przyjęte przez ZO ONZ rezolucje (dokument końcowy Szczytu Światowego oraz rezolucja nr 63/308 z 2009 r.) mogą świadczyć za opinio iuris potrzebne do wykrystalizowania się normy prawa zwyczajowego w przyszłości. Z całą pewnością, nie należy jednak niedoceniać roli koncepcji „odpowiedzialności za ochronę” dla całego systemu prawa międzynarodowego. Dokonuje ona reinterpretacji podstawowych zasad międzynarodowego porządku prawnego (zasady suwerenności i zakazu interwencji), dostosowując przepisy Karty NZ do zmieniającego się środowiska oraz wskazuje potrzebę zwiększenia efektywności ONZ w dziedzinie bezpieczeństwa międzynarodowego, czym wpisuje się w szerszą dyskusję dotyczącą reformy Narodów Zjednoczonych.

Sytuacja w Libii jest wciąż bardzo dynamiczna i nic nie wskazuje na to, że operacja sił międzynarodowych szybko się zakończy. Na płaszczyźnie prawnej to kolejny przykład szukania granic dopuszczalności interwencji społeczności międzynarodowej w sprawy suwerennego państwa, tym bardziej, że obrazuje ewolucję podejścia do omawianej problematyki, zwłaszcza w obliczu masowych naruszeń praw człowieka, czy jak w przypadku działań reżimu Muammara Kaddafiego, aktów wypełniających znamiona zbrodni przeciwko ludzkości. Mając jednak na uwadze argumenty przeciwników koncepcji „odpowiedzialności za ochronę”, w szczególności te głoszące nowy zachodni neokolonializm i budowę systemu międzynarodowego protektoratu, należy podkreślić, że sama interwencja to jedno, natomiast osobną kwestią będzie okres, który nastąpi tuż po niej. Czy społeczność międzynarodowa wypełni swój obowiązek powstały na gruncie „odpowiedzialności za odbudowę”? Jak obecność sił międzynarodowych (czy w ogóle do niej dojdzie) wpłynie na sytuację w samej Libii oraz w regionie? Te pytania pozostają na razie bez odpowiedzi

Geneza praw człowieka, czyli dlaczego warto sięgać do źródeł :)

Wiek XX był czasem wzmożonej ochrony praw człowieka, istotnego poszerzenia społecznego dyskursu, ale także czasem niewyobrażalnych ich pogwałceń i naruszeń. Nie są też wyłącznie dziedzictwem epoki Oświecenia, mimo iż wiek XVIII przyniósł zasadnicze przeorientowanie pozycji człowieka w społeczeństwie.

Warto zastanowić się nad rozwojem historycznym praw człowieka, ponieważ spojrzenie na ich problematykę przez pryzmat genezy, pozwala odpowiedzieć na ważkie pytania stawiane dziś. Kwestie takie, jak choćby idea uniwersalizmu praw człowieka, to nie tylko teoretyczne rozważania dogmatyków, ale realny problem przejawiający się w aktualnych zagrożeniach jakie dotykają świat – terroryzmie, zderzeniu odmiennych kultur, .

W swoim wywodzie skupię się na ujętych historycznie relacji: władza – jednostka, marginalizując nieco sferę ekonomiczną i socjalną, przede wszystkimdlatego, że wolności osobiste i prawa polityczne (publiczne) uważam za pierwotne wobec tej drugiej grupy i zasadniczo nadrzędne (choć w ujęciu bardziej ideowym , niż stricte prawnym). Upadek Cesarstwa Rzymskiego był istotnym ciosem dla ówczesnego świata – jego ukształtowania politycznego, a także prawnego. Czas wspólnot plemiennych . które wyrosły na obszarze dawnego Imperium w sposób zasadniczy zredukował zdobycze antycznej cywilizacji z kompleksowym prawem rzymskim, klasyczną kulturą grecką, czy myślą wczesnochrześcijańską. Jednak, gdy dokonamy bliższej analizy zauważymy, podobieństwa porządków prawnych, które obowiązywały w granicach dawnego Cesarstwa Rzymskiego. Wiele instytucji było do siebie zbliżonych, a barbaryzacja prawa rzymskiego, choć nierównomierna na obszarach działalności różnych plemion, powodowała, że można wydobyć pewien wspólny mianownik dla rodzenia się państwowości na obszarach dzisiejszej Francji, czy Niemiec. Ważną okolicznością była również konieczność chrystianizacji państw, które chciały zaistnieć politycznie na obszarze ówczesnej Europy. Władza monarsza początkowo bardzo silna, skupiała w sobie wszystkie trzy, rodzaje władzy: legislatywę, egzekutywę i sądownictwo. Sytuacja polityczna powodująca dysproporcje w pozycji króla, czy księcia we Francji, Angliiczy Rzeszy nie stanowiła czynnika, który mógł zachwiać prymat monarchy w tworzeniu i stosowaniu prawa. Na szczególne wyróżnienie zasługuje pozycja króla angielskiego, którego władza, poparta zwycięstwem Wilhelma Zdobywcy była bardzo silna.

Pozycja jednostki w państwie nie była zbyt wyeksponowana. W relacjach, które dziś zakwalifikowalibyśmy jako sfera prawa publicznego, poddany – monarcha, ten pierwszy z pewnością nie był już rzeczą, jak rzymski, czy grecki niewolnik, ale na pewno nie posiadał rozbudowanej sfery wolności politycznych. Zasadę tę przełamało tworzenie się stanów społecznych, jednak proces ich krystalizowania się sprzyjał podziałowi społeczeństwa w sposób sztuczny, bo poprzez prawo. Jednak osłabiał on także pozycję władcy, który niechętnie ograniczał swoje prerogatywy. Z tych powodów przejście z etapu monarchii patrymonialnej do stanowej, stanowiło ważny krok dla rozwoju wolności politycznych. Na uwagę zasługuje zwycięstwo baronów angielskich z królem Janem bez Ziemi, które zaowocowało przyjęciem w 1215 roku Wielkiej Karty Swobód (Magna Carta Libertatum). Było to wydarzenie bez precedensu w realiach politycznych średniowiecza. Spośród wielu postanowień na uwagę zasługuje art. 39 Karty :

Żaden człowiek wolny nie może być pojmany ani uwięziony, pozbawiony mienia, wyjęty spod prawa,(.) inaczej, aniżeli na mocy prawomocnego wyroku wydanego przez jemu równych według prawa krajowego.

Przyznawał on nietykalność osobistą, co więcej wprowadzał kontrolę sądową arbitralnego pozbawienia wolności poddanego, którą można uważać za pierwowzór kontroli społecznej nad władzą sądowniczą. Oczywiście Karta adresowana była wyłącznie do baronów, czyli stanu szlacheckiego. Trudno zatem mówić o powszechności jej zastosowania na obszarze Anglii. Wielka Karta stanowi jednak przykład (samo)ograniczania władzy monarszej oraz zdobywania „przyczółków” przez większe grupy społeczne w przedmiocie relacji publicznej wewnątrz państwa.

Podobną regulację przynosiły przywileje szlacheckie nadawane na terytorium I Rzeczypospolitej (Korony). W szczególności istotny z punktu widzenia wolności osobistej, był przywilej jedliński z 1430 roku, nadany przez króla Władysława Jagiełłę. Gwarantował nietykalność osobistą „herbowym”.

Nareszcie przyrzekamy najuroczyściej, że żadnego obywatela osiadłego za popełnioną winę lub przestępstwo nie będziemy więzili dłużej niż sześć niedziel, aż do zebrania sądu przez nas lub starostę naszego wyznaczonego. A wtedy, jeśli sądowo i dowodnie niewinności swej dowiedzie, uwolnionym zostanie.

Dokument adresowany był tylko do stanu szlacheckiego, nie rozciągał się na inne stany społeczne, dlatego nie można przypisać mu charakteru powszechnego.

Kultura europejska w okresie średniowiecza oparta była w znacznej mierze na religii. Znajdowało to odbicie w postaci wydziałów teologicznych, , które pojawiły się na uniwersytetach jako jedne z pierwszych, obok wydziałów prawa, powstawałych przede wszystkim z powodu recepcji prawa rzymskiego w XI i XII wieku na terenie Europy (przede wszystkim jej zachodniej części). Jeśli możemy mówić o pewnym uniwersalizmie kulturowym, to był to właśnie uniwersalizm religijny oparty na chrześcijaństwie, a ściślej na rzymskim katolicyzmie.

Rok 1517 i wystąpienie Marcina Lutra przeciw dotychczasowemu obrazowi Kościoła zburzył ten zastany porządek. Walka doktryn i filozofii religijnych przeniosła się na obszar walki fizycznej między poszczególnymi państwami. Pokój zawarty w Augsburgu w 1555 roku przyniósł słynną zasadę – cuius regio eius religio – czyj kraj tego religia. Wybór wyznania należał do panującego, względnie pewnej elity, a nie do społeczeństwa.

Warto przyjrzeć się w tym względzie tradycji Rzeczpospolitej. Akt Konfederacji Warszawskiej ustanowiony w 1573 roku, był w swym brzmieniu bardzo nowatorski. Odwołując się do różnorodności wiary chrześcijańskiej na terenie I Rzeczypospolitej , będącej wynikiem zainteresowania się części szlachty wyznaniami reformowanymi, Konfederacja gwarantowała poszanowanie różnic wyznaniowych i tolerancję religijną.

A iż w Rzeczypospolitej naszej jest różnorodność niemała z strony wiary krześcijańskiej, zabiegając temu, aby się z tej przyczyny miedzy ludźmi rozruchy jakie szkodliwe nie wszczęły, które po inszych królestwach jaśnie widziemy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i za potomki nasze na wieczne czasy pod obowiązkiem przysięgi, pod wiarą, czcią i sumieniem naszym, iż którzy jestechmy różni w wierze, pokój miedzy sobą zachować, a dla różnej wiary i odmiany w Kościelech krwie nie przelewać ani się penować odsądzeniem majętności, poczciwością, więzieniem i wywołaniem i zwierzchności żadnej ani urzędowi do takowego progressu żadnym sposobem nie pomagać.

Akt Konfederacji skierowany był wyłącznie do szlachty, jednak na tle sytuacji europejskiej na czele z nocą św. Bartłomieja i rzezią Hugenotów we Francji w 1572 roku (zatem jedynie rok wcześniej przed przyjęciem Konfederacji) pozytywnie wyróżnia tradycję I Rzeczypospolitej w aspekcie wolności sumienia i wyznania. Oczywiście, już wiek XVII przyniósł drastyczną zmianę sytuacji Jako przykład można podać wypędzenie arian w 1658 roku i odwrócenie się szlachty od reformacji. Sprzyjała temu sytuacja polityczna, gdyż po potopie szwedzkim fala nietolerancji wobec różnowierców, oskarżanych o sprzyjanie Szwedom, wzrosła. Mimo tego, nie wolno lekceważyć Aktu Konfederacji Warszawskiej, dzięki niemu bowiem hasło wolności wyznania stanowiło rozszerzenie zasady wolności politycznej na sferę religii oraz świadczyło dobrze o ówczesnej atmosferze w Polsce, chroniącej „klejnot swobodnego myślenia”.

Wiek XVII przyniósł zdecydowany rozwój myśli wczesnokapitalistycznej, klimat sprzyjał postępowi dziejowemu, który dokonywał się przy udziale zdecydowanie szerszych sił społecznych niż dotychczas (silny wpływ mieszczaństwa). To także czas rozwoju nauk ścisłych i przyrodniczych, mających cechy empiryzmu, a nie prawd objawionych. To także zmierzch teologii jako królowej nauk, którą wyparła matematyka. Dostrzeżono, że człowiek jest częścią wielkiego mechanizmu natury nie ograniczającego się do dotychczasowej relacji poddanego z władzą. Rzutowało to także na sferę polityczno-prawną oraz pozycję człowieka w stosunku do władzy, choć na pewno jeszcze nie w sposób, który stał się powszechny w okresie Oświecenia. Należy jednak podkreślić, że było to przede wszystkim udziałem Europy Zachodniej, gdyż na terenach na wschód od rzeki Łaby postęp społeczny został drastycznie zahamowany, a szlachta umacniała dotychczasowe podziały stanowe.

Na szczególną uwagę zasługuje szkoła prawa natury, której najsłynniejszymi przedstawicielami byli Hugo Grocjusz, Samuel Puffendorf, czyBenedykt Spinoza. Cechami prawa natury według myślicieli siedemnastowiecznych był jego racjonalny charakter oraz odejście od tradycji metafizycznej. Nie znaczy to, że np. Grocjusz pomijał w ogóle istnienie Boga, jednak zauważał, że prawo natury jest nakazem prawego rozumu człowieka, a nie konsekwencją faktu, że dopiero Bóg je człowiekowi objawił. Dążąc do pewności prawa natury, Grocjusz uważał, że jeśli nie oddzieli się prawa natury od religii, to szukając jego źródeł np. w Biblii, nie będzie możliwe uzyskanie wspólnej wizji, gdyż ten sam fragment Pisma może być przez katolików i np. protestantów różnie rozumiany.

Grocjusz jako przedstawiciel stanu kupieckiego w Niderlandach, formułował prawa podmiotowe, które były zdecydowanie nakierowane na realizację celów burżuazji. Prawa te, jak prawo do wolności, czy własności stanowiły przede wszystkim teoretyczne uzasadnienie ekspanji kolonialnej podejmowanej przez kupców niderlandzkich. W relacji władza – jednostka, Grocjusz nie wychodził poza monarchię absolutną, jednak dostrzegał, że ta relacja oparta na zasadzie swobody umów musi być przestrzegana przez obie strony i w przypadku nie dotrzymania warunków, może być zerwana przez każdą z nich. Warto jednak zważyć, że kwestie dotyczące umowy społecznej, współcześnie widzianej raczej na płaszczyźnie prawa konstytucyjnego, Grocjusz ujął jak każdą relację prawa prywatnego (cywilnego), w konsekwencji powodującą, że od umowy można odstąpić w przypadku, gdy jedna ze strony nie przestrzega postanowień w niej zawartych. W swoich rozważaniach dalej posunął się Spinoza, uważając, że to demokracja jest najlepszą formą rządów, która jako najbardziej zbliżona do stanu natury, pozwala cieszyć się wolnością i równością. Model demokracji, który proponował, oparty był na wysokim cenzusie majątkowym, tym samym zawężał jej rzeczywistych uczestników do wąskiej grupy kupców, czy bogatej szlachty.

Zainteresowanie prawem natury zdecydowanie osłabło w wieku XIX, kiedy triumfy zaczął święcić prąd zwany pozytywizmem prawniczym. Pozytywizm porzucił związek prawa z moralnością. Za prawo, przedstawiciele nurtu, uważali tylko to, co jest ustawą, nie dostrzegając w ogóle potrzeby zajmowania się tym co pozostaje poza prawem stanowionym przez władzę ludzką. W tym miejscu nasuwa się pytanie o związek pozytywizmu z prawami człowieka.

Pozytywizm wykorzystany w sposób wynaturzony, może stać się niezwykle niebezpieczny dla sfery wolności i praw człowieka, a tragiczne przykłady w tej materii dostarczył wiek XX, z dwoma zbrodniczymi totalitaryzmami na czele. Szczególnie w Niemczech, które stanowiły kolebkę pozytywizmu w wieku XIX, proces wykorzystania tego nurtu dla celów ideologicznych był bardzo dostrzegalny. Pamiętamy, że Hitler wraz z NSDAP, doszedł do władzy legalnie, a potem realizując swoje narodowo-socjalistyczne plany, tak naprawdę nie napotkał istotnego oporu ze strony społeczeństwa. Niemieccy prawnicy, wychowani w duchu pozytywistycznym, niezwykle łatwo poddawali się wizji Hitlera, uważali, że prawo tworzone przez niego jest słuszne i postrzegali Fuhrera jako dysponenta władzy państwowej – suwerena. Znane są przypadki profesorów prawa, którzy tworzyli elaboraty uzasadniające konieczność przyjęcia określonych regulacji prawnych, zmierzających do anihilacji określonych grup społecznych z życia publicznego, a nawet z powierzchni ziemi (haniebne ustawy norymberskie wymierzone w naród żydowski). Okres II wojny przyniósł totalną degradację pozycji człowieka, a stwierdzenie, że prawa człowieka były naruszane jest truizmem. Trauma II wojny światowej postawiła powojenny świat przed zasadniczymi kwestiami, jak uchronić społeczność międzynarodową przed podobnymi zagrożeniami w przyszłości. Dostrzeżono również potrzebę odwołania się ponownie do prawa natury, słusznie rozumując, że istnieje potrzeba stworzenia katalogu takich praw, które związane są z człowiekiem bezpośrednio, nie pochodzą od władzy państwowej. Przyjęta w 1948 roku Powszechna Deklaracja Praw Człowieka oparta jest na prawno-naturalistycznym modelu, co ilustruje/ art. 30 Deklaracji: Żadnego z postanowień niniejszej Deklaracji nie można rozumieć jako udzielającego jakiemukolwiek Państwu, grupie lub osobie jakiegokolwiek prawa do podejmowania działalności lub wydawania aktów zmierzających do obalenia któregokolwiek z praw i wolności zawartych w niniejszej Deklaracji.

W toku prac nad Powszechną Deklaracją jej twórcom nie udało się znaleźć jednego źródła, do którego mogliby sięgnąć Wyraźnie uwidoczniły się różnice kulturowe oraz polityczne dzielące sygnatariuszy Deklaracji.

W rozwoju prawa naturalnego po II wojnie światowej wazną rolę odegrał niemiecki karnista i filozof prawa – Gustav Radbruch. Radbruch, przed wojną pozytywista, nie godzący się z polityką Hitlera, po upadku III Rzeszy odciął się od klasycznego pozytywizmu. Dokonał rozróżnienia na ustawowe bezprawie i ponadustawowe prawo. Postawił tezę o możliwości uznania za nieważne prawo, które jest rażąco niesprawiedliwe. Bo czyż możemy stawiać znak równości między wspomnianymi wcześniej ustawami norymberskimi, a konstytucją Stanów Zjednoczonych, jednocześnie pamiętając, że oba akty były przyjęte zgodnie z obowiązującym porządkiem prawnym w obu państwach? Koncepcja, która stworzył ( Formuła Radbrucha), wywarła duży wpływ na orzecznictwo sądów niemieckich po II wojnie światowej, próbujących dokonać rozliczenia z mrocznym okresem epoki narodowego socjalizmu. Co warte podkreślenia, Formuła Radbrucha nie straciła na znaczeniu, była wykorzystywana po upadku komunizmu i zjednoczeniu Niemiec. Pozwalała traktować za niebyłe regulacje prawne rażąco niesłuszne i godzące w fundamentalne prawa jednostki, takie jak prawo do życia. Ten tok rozumowania potwierdziły nie tylko sądy niemieckie w sprawach dotyczących rozliczania przeszłości byłej NRD, ale również Europejski Trybunał Praw Człowieka w orzeczeniu dotyczącym tzw. strzelców z Muru Berlińskiego.

Zajmując się problematyką genezy praw człowieka błędem byłoby nieodniesienie się do dorobku Oświecenia. Dwa niezwykle ważne akty epoki – Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych z 1776 roku i Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku, stanowiły jawny przykład zmiany koncepcji dotyczącej pozycji człowieka względem władzy państwowej. To Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, „dziecko” pierwszej fazy rewolucji francuskiej, stworzyła pojęcie obywatela, aktywnie uczestniczącego w życiu publicznym państwa. Wyeksponowane zostały w niej pojęcia wolności i równości, a za cel wszelkiego zrzeszenia politycznego (w tym także, a może przede wszystkim państwa) uznano utrzymanie przyrodzonych i niezbywalnych praw człowieka.

Liczne akty, pakty i konwencje dwudziestowieczne obejmujące ochronę praw człowieka chętnie odwołują się do tradycji oświeceniowej. Wielki wkład myśli oświeceniowej w ochronę praw człowieka to także całkowita zmiana rozumienia roli prawa i procesu karnego, obszaru prawa niebezpiecznego, narażonego na oddziaływanie polityczne, mogące znacznie wpływać na prawa jednostki, tak jak choćby jej wolność osobistą. Zerwanie z procesem inkwizycyjnym, w którym oskarżony był jedynie przedmiotem, biernym obserwatorem „teatru jednego aktora” jakim był sędzia- inkwizytor, na rzecz procesu kontradyktoryjnego, z gwarancjami przysługującymi postawionemu w stan oskarżenia, domniemaniem niewinności i prawem głosu to niewątpliwe zdobycze epoki Oświecenia. Można by jednak skonstatować ze smutkiem, że mimo , iż żyjemy (na Zachodzie) w świecie Immanuela Kanta (imperatyw kategoryczny – „postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się powszechnym prawem”), to świat egzystuje w świecie Hobbes’a, stanu ciągłej walki każdego z każdym, w którym nie zważa się na ogólnie przyjęte pryncypia, rezygnując z nich dla osiągnięcia partykularnych korzyści państw, czy grup społecznych. Z jednej strony globalne zagrożenie terroryzmem, a z drugiej walka z nim (kolebka wolności – Stany Zjednoczone pomijają jakiekolwiek gwarancje procesowe przysługujące więźniom z bazy Guantanamo, w imię walki z terrorem )dobitnie to pokazują.

Dokonując analizy procesów dotyczących kształtowania się praw człowieka można dostrzec tendencję zdobywania coraz większych obszarów w dziedzinie stosunków natury politycznej, czy wolności osobistej w relacji władza – jednostka. Jest to również dowód na samoograniczanie się władzy, stopniowe oddawanie jej w ręce społeczeństwa. Właściwie poza czasem dwóch największych totalitaryzmów XX wieku , które postrzegały jednostkę jako cząstkę wielkiej maszyny, degradując jego pozycję, to możemy mówić o pewnej ciągłości, ewolucji dotyczącej upodmitawiania jednostki. Również w dziedzinie rozwoju myśli ludzkiej, filozofii społecznych, czy doktryn politycznych dostrzegamy, jak zmieniające się warunki społeczno – gospodarcze powodowały zainteresowanie filozofów nowymi obszarami aktywności człowieka w życiu publicznym. Niewątpliwie sytuacja ta dotyczy przede wszystkim myśli europejskiej, w mniejszym stopniu amerykańskiej. Przeciwnikami tego sposobu usystematyzowania tematu są przede wszystkim aktywiści zajmujący się ochroną przestrzegania praw człowieka. Jak wskazał jeden z zaproszonych gości debaty „Wojna z terrorem = wojna z człowiekiem? Prawa człowieka w XXI wieku”, Wojciech Makowski, koordynator kampanii Amnesty International, ten sposób myślenia może być niebezpieczny, ponieważ pozwala na zbyt łatwe usprawiedliwienie, że obszary poza Europą znajdują się, kolokwialnie mówiąc, gdzieś daleko w tyle, a konsekwencją tego jest próba narzucenia europocentrycznej (w dzisiejszych realiach politycznych – bardziej północnoamerykańskiej) wizji dotyczącej kształtu praw człowieka.

Dlaczego zatem warto sięgać do źródeł? Zbadanie zagadnienia od strony jego genezy pozwala dostrzec, że pewne idee, które łączymy z prawami człowieka dziś – jak choćby żywotny problem uniwersalizmu, są ahistoryczne. Regulacje tworzone były zazwyczaj tylko dla określonej grupy społecznej, a adresatem nigdy nie było całe społeczeństwo. Nawet powszechnie przyjmowany pogląd, że przełom w tym względzie stanowiła Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 1789 nie jest do końca słuszny, gdyż Deklaracja nie zmieniła w ogóle pozycji kobiet w społeczeństwie, a Olympe de Gouges, żyjąca w czasie Rewolucji Francuskiej, opowiadająca się za upodmiotowieniem kobiety, jak słusznie wskazała Ewa Kamińska z „Krytyki Politycznej”, została za swoje poglądy stracona. W istocie rzeczy dopiero wiek XX przyniósł zauważalną zmianę w aspekcie rozciągnięcia idei praw człowieka na całe społeczeństwa, jednak, było to wynikiem traumy spowodowanej II Wojną Światową i nie jest wcale pewne, że gdyby tej wojny udało się uniknąć, to czy w ogóle powstałby taki dokument jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, a przynajmniej czy nie stałoby się to dużo później. Także odwoływanie się do prawa natury, na którym oparta jest Powszechna Deklaracja, zdaniem niektórych nie jest w ogóle konieczne w sytuacji, gdy mamy międzynarodowy, ściśle uregulowany system ochrony praw człowieka, z procedurami postępowania itd. Należy jednak podkreślić, że system ten nie jest w pełni skuteczny, natomiast systemy regionalne (poza systemem europejskim oraz w mniejszym stopniu – systemem amerykańskim ) tak naprawdę w ogóle nie istnieją.

Prawa człowieka wyprowadza się tradycyjnie z godności, która implikuje wszystkie uprawnienia i wolności przysługujące człowiekowi, niezależnie od decyzji władzy państwowej, czy zdecyduje się je przyznać, czy nie. Warto dążyć by prawo pozytywne, stanowione przez państwo było jak najbardziej zbliżone do prawa natury i jest to zadanie, z którym warto się zmierzyć. Jednak ów postulat, doznający ograniczeń nie tylko politycznych, ale także kulturowych, być może nigdy nie będzie możliwy do zrealizowania.

Cold War Liberals: Karl-Hermann Flach :)

Karl-Hermann Flach był w latach 60. i 70. XX w. znaczącym myślicielem liberalnym, który postanowił w pewnym momencie zająć się praktycznym wdrożeniem swoich idei i w efekcie wniósł istotny wkład w odświeżenie zarówno liberalnego myślenia w Niemczech, jak i kształtu programowego partii FDP. Z punktu widzenia współczesnego świata Flach jawi się pod wieloma względami wczesnym inspiratorem przemiany liberalizmu, która dzisiaj wydaje się zwyczajnie nieodzowna. Jako liberał socjalny wszedł z impetem do FDP w chwili jej zaangażowania się w koalicję z SPD Willy’ego Brandta po 1969 r., wcześniej – w roli dziennikarza i publicysty – pracując na rzecz przerzucenia przez liberalną partię kilku zwrotnic. Tak więc był Flach promotorem włączenia do liberalnych programów i kwestii ochrony środowiska, i szeroko pojętej demokratyzacji społeczeństwa z obniżeniem barier partycypacji obywatelskiej, i zwiększania równości szans edukacyjnych lub zawodowych, w końcu budowy przez państwo osłon w postaci sieci zapewniającej pewne minimum socjalnego bezpieczeństwa. Dziś są to sprawy najwyższej wagi i w zasadzie oczywiste, ale w latach 1968-71 wymagały dużych wysiłków na rzecz oswojenia z nimi przeciętnego zachodniego liberała i to było misja Flacha.

Karl-Hermann Flach urodził się w Królewcu w 1929 r. Dla każdej biografii tego polityka niezwykle ważny jest fakt, który zwykle w biografiach przytacza się w ostatnim zdaniu, ale w jego przypadku trzeba wspomnieć o tym wcześniej. Flach miał mieć niestety bardzo krótkie życie – już w wieku 44 lat zmarł niezwykle nagłą, spowodowaną udarem śmiercią, która zaszokowała jego bliskich i współpracowników, pogrążając FDP w przytłaczającej żałobie.

Flach był 15-latkiem, gdy upadała Rzesza Hitlera i został w tym właśnie wieku przymusowo wciągnięty w szeregi tzw. Volkssturmu, czyli złożonej z dzieci i starców formacji, której kazano histerycznie bronić Niemcy przed niechybną klęską w ostatnich miesiącach II wojny światowej. Następnie młody Karl-Hermann miał niewiele większą „przyjemność” zmierzyć się z realiami życia w sowieckiej strefie okupacyjnej. Jednak to właśnie styczność z rzeczywistością władzy komunistów pomogła mu wcześnie, jeszcze przed 18. rokiem życia, odkryć swoje polityczne przekonania, gdy w 1946 r. wstąpił w szeregi liberalnego ugrupowania LDPD. Partia ta miała później, w NRD, stać się satelitą komunistycznej SED (na kształt polskiego Stronnictwa Demokratycznego), ale Flach miał prawo się tym nie przejmować, ponieważ w 1949 r. udało mu się zbiec do Berlina Zachodniego i zostać obywatelem RFN.

W roku 1953 Flach ukończył studia politologiczne na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim i rozpoczął pracę w mediach jako redaktor i publicysta, przenosząc się do Bonn i Frankfurtu nad Menem. Jego liberalne poglądy pchały go do współpracy z FDP i w toku kampanii przed wyborami do Bundestagu w 1957 r. Flach został doradcą sztabu, którym kierował Wolfgang Döring, polityk promujący otwarcie się FDP na współpracę z SPD i krytykujący sztywne uwiązanie się do chadecji. Było to całkowicie zgodne z filozoficznym projektem Flacha, który w FDP upatrywał równoprawnej trzeciej siły w bońskiej polityce, a nie tylko „junior-partnera” kanclerza Adenauera.

Flach zdecydował się na stałą współpracę z partią i został jej dyrektorem wykonawczym (protoplasta dzisiejszych sekretarzy generalnych partii; Flach miał zresztą zostać także pierwszym „gensekiem” FDP, ale w 1971 r.). W tym czasie FDP była w opozycji i jej przyszłość była sprawą otwartą. Gdy w 1962 r. Flach porzucił stanowisko partyjne i wycofał się z działalności było to pokłosiem kroku wstecz, jaki partia uczyniła pod kierownictwem dość konserwatywnego lidera Ericha Mende, który rok wcześniej podjął decyzję o powrocie do koalicji z CDU Adenauera na dość upokarzających dla FDP warunkach.

W latach politycznej „abstynencji” Flach został znaczącym redaktorem, pokierował działem polityki krajowej we „Frankfurter Rundschau”. Kierował także redakcyjnym wydawnictwem. Z impetem do polityki wrócił na zjeździe FDP we Fryburgu w 1971 r. Wybrany sekretarzem generalnym miał pełnić czołową rolę w partii, która od ponad roku już współrządziła w preferowanej przez niego koalicji „socjalliberalnej” z SPD. Nadszedł czas reform i zmian, których Flach był promotorem, a które streścił w historycznym dokumencie programowym FDP, w słynnych „Tezach fryburskich”.

Flach promował tam (i w swojej książce „Jeszcze jedną szansę mają liberałowie”) ideę „liberalizmu zmodernizowanego”. Była to idea antykonserwatywna i progresywna, lecz równocześnie Flach – któremu daleko było do jakiegoś krypto-socjalisty – dużą dbałość przywiązywał do wyraźnego rozgraniczenia swojego modelu od „socjalistycznych teorii społecznych”. Swój równy dystans wobec obu ekstremów ten piewca umiarkowania w polityce formułował tak: „Gdy pojawia się poważne zagrożenie dla ich stanu posiadania, dominujące w krajach kapitalistycznych kręgi wolą poszukiwać ratunku w ładzie faszystowskim, aniżeli przyzwolić na swój upadek. Jednak w socjalizmie umocowana klika przywódcza prędzej sięgnie po praktyki stalinowskie, aniżeli pozwoli rozciągnąć nad sobą prawdziwą kontrolę ludu, wolnej opinii publicznej, która mogłaby zażądać jej odwołania”.

Liberalizm według Flacha powinien szeroko promować i uwzględniać aktywność polityczną obywateli. Prawo i zdolność człowieka do indywidualnego stanowienia postrzegano tam odtąd jako wartość niesprzeczną z ideami wspólnoty, empatii międzyludzkiej oraz partycypacji demokratycznej. Zmodernizowany liberalizm stawał po stronie godności człowieka jako drogi ku samostanowieniu (Teza 1), po stronie postępu opartego o rozsądek (Teza 2), żądał demokratyzacji społeczeństwa (Teza 3) oraz reformy kapitalizmu (Teza 4). Ostatnia i najbardziej kontrowersyjna teza zakładała włączenie rad pracowniczych w zarządzanie zakładami pracy, konsekwentnie domagała się pełnego równouprawnienia kobiet w życiu zawodowym i rodzinnym (równość płac), a także stawiała postulaty podstawowego zabezpieczenia socjalnego. Wiele miejsca w Tezach zajęły także postulaty, które dzisiaj zaliczylibyśmy do kanonu liberalizmu obyczajowego, z depenalizacją przerywania ciąży i ochroną życia intymnego ludzi na czele.

Flach odszedł nagle, ale pozostawił w niemieckim liberalizmie potężny ładunek optymizmu. Pamięć o nim przetrwała długo, a dorobek koalicji socjalliberalnej lat 1969-82 to w znacznej mierze jego dziecko. Potomności zostało zdanie Karla-Hermanna Flacha o wolności: „Wolność nie oznacza braku dyscypliny, tylko zobowiązanie. Być liberałem nie oznacza władać, tylko służyć wolności”.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

„Chiny nas zniszczą” – rozmowa z Dolkunem Isą, przewodniczącym Światowego Kongresu Ujgurów :)

Od 2014 r. w Chinach ponad milion Ujgurów zamknięto w tzw. obozach reedukacyjnych, do których nie posiadają dostępu niezależni eksperci, niemniej uważa się, że w skali roku ginie w nich około 5-10% przetrzymywanych. Jest to największa masowa akcja aresztowania i uwięzienia mniejszości etnicznych i religijnych od czasów II wojny światowej. Szacuje się, że w tym czasie zniszczono około szesnaście tysięcy meczetów, a setki tysięcy dzieci siłą oddzielono od rodziców i wysłano do szkół z internatem. Tymczasem Ujgurki poddaje się przymusowej sterylizacji i zabiegom aborcyjnym, w konsekwencji wskaźnik urodzeń w ujgurskich regionach spadł w ostatnich kilku latach o 60%. Wszystkie te działania posiadają znamiona ludobójstwa, co potwierdza opublikowany w 2022 roku raport wysokiego komisarza ONZ ds. praw człowieka, który wskazuje, że Chiny mogły dopuścić się zbrodni przeciwko ludzkości prowadząc represyjną asymilację wobec Ujgurów. Tymczasem ludzie tacy jak Dolkun Isa, ujgurski działacz na rzecz praw człowieka, uznani są przez chińskie władze za terrorystów. W lutym bieżącego roku Dolkun Isa udzielił wywiadu Patrykowi Kurcowi w siedzibie Światowego Kongresu Ujgurów w Monachium, któremu przewodzi. Na początku marca 2023 roku Kongres został nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.

Patryk Kurc: Kim są Ujgurzy?

Dolkun Isa: Ujgurzy to mający wielowiekową historię lud z Azji Centralnej, którego ojczyzną jest Wschodni Turkiestan, posługujemy się własnym językiem. Należymy do turkijskiej grupy językowej, nie mamy żadnych podobieństw kulturowych z Chińczykami. Jesteśmy natomiast spokrewnieni blisko z Kazachami i Uzbekami. W przeszłości, Wschodni Turkiestan znajdował się na trasie Jedwabnego Szlaku przekraczającego miasto Kaszgar, kolebkę naszej kultury. Był to okres gdy w zgodzie żyły ze sobą liczne religie i kultury.

PK: Jak nazywa Pan swoją ojczyznę? Xinjiang czy Sherqiy Turkistan?

DI: Xinjiang (czyli z chińskiego: Nowe Terytorium, przyp. aut.) to nazwa kolonialna wprowadzona w Chinach po podbojach imperium Qingów w 18. wieku. Tymczasem Chiny twierdzą, że tereny te były chińskie dużo wcześniej. Jeśli tak to dlaczego w takim razie nazywa je „Nowym Terytorium”? Ujgurzy nigdy w pełni tej nazwy nie zaakceptowali. W ramach diaspory preferują określenie „Wschodni Turkiestan”, jest to określenie historyczne, a jego nazwa nawiązuje do istniejącego dwukrotnie państwa. Chiny uważają jednak to określenie za polityczne, a jego używanie traktują jako akt separatyzmu, dodatkowo surowo karany.

PK: W 1988 roku przewodził Pan studenckim protestom w Urumczi, o co wtedy Pana oskarżono?

DI: Gdy byłem studentem na Uniwersytecie Xinjiangu, założyłem studenckie towarzystwo kulturowe zajmujące się edukowaniem lokalnej ludności. Zgodnie z konstytucją Chin, Ujgurski Region Autonomiczny posiada szereg praw, które istnieją tylko na papierze, ponieważ nie zostały nigdy wdrożone. Bez wątpienia łatwiej jest kontrolować ludzi, którzy własnych praw nie znają, a w tamtym czasie powszechny był analfabetyzm. W 1988 roku zorganizowałem pokojową manifestację, po której zostałem internowany oraz usunięty z uczelni. Obecnie taki czyn równałby się z aktem terroryzmu, a kara byłaby o wiele surowsza. Ograniczano nasze prawa od dawna, ale łagodniej karano.

PK: Jednak już w 2003 roku Chiny uznały Pana za terrorystę, dlaczego?

DI: Chińskie władze na fali ówczesnej amerykańskiej ‚wojny z terrorem’ oraz wzrastającej niechęci wobec muzułmanów opublikowały listę ujgurskich organizacji oraz aktywistów odpowiedzialnych za „terroryzm”. Już wcześniej, bo w 1997 roku, wystawiły wobec mnie Czerwoną Notę INTERPOLu, czyli automatycznie uzyskałem status niebezpiecznego przestępcy i stałem się celem najwyższego stopnia międzynarodowych poszukiwań, choć Chiny opuściłem już w 1994 roku. Wiązało się z tym wiele trudności: problemy na granicach, liczne zatrzymania, przez cały ten czas groziła mi deportacja do Chin. Chińskie władze usiłowały uciszyć mnie, by pokazać, że ich wpływy sięgają wszędzie, a jakikolwiek sprzeciw będzie ukarany. Nota została wycofana w 2018 roku, przez te 21 lat ucierpiałem jednak wiele, również w krajach europejskich jak Szwajcaria, Włochy, czy Niemcy, których dziś jestem obywatelem.

PK: Jak powstał i czym zajmuje się Światowy Kongres Ujgurów, któremu Pan przewodniczy?

DI: Kongres powstał w 2004 po połączeniu dwóch innych organizacji. Jako ciało polityczne ma też podłoże historyczne. Po upadku Pierwszej Republiki Wschodniego Turkiestanu w 1934 i Drugiej w 1949, wielu ujgurskich przywódców zmuszonych było opuścić ojczyznę. To diaspora dała początek Narodowemu Kongresowi Wschodniego Turkiestanu, organizacji założonej w Turcji w 1992, przeniesionej do Niemiec 7 lat później. Kongres to organ przedstawicielski Ujgurów na arenie międzynarodowej. Bierzemy na siebie dużą odpowiedzialność, ponieważ chcemy być głosem naszych rodaków i innych prześladowanych mniejszości we Wschodnim Turkiestanie. Naszą misją jest wzmacnianie świadomości w opinii publicznej, szukanie wsparcia i ochrona praw człowieka. Bierzemy udział w spotkaniach wielu komisji Organizacji Narodów Zjednoczonych, staramy się zaznaczyć naszą obecność także w Parlamencie Europejskim. Nawiązujemy współpracę z władzami państw oraz NGO. Właśnie wróciłem z Kanady ,gdzie spotkałem się m.in. z premierem Justinem Trudeau, a kanadyjski parlament przegłosował prawo chroniące ujgurskich uchodźców. Prowadzimy także zajęcia językowe dla dzieci, a także taneczne i kulinarne. Dbamy, by nasze unikalne tradycje przetrwały. Wraz z innymi aktywistami organizujemy manifestacje i staramy się powstrzymywać deportacje do Chin, czym ratujemy życie wielu Ujgurów.

PK: Dlaczego Chiny uznają Światowy Kongres Ujgurów za organizację terrorystyczną?

DI: Chiny boją się, że dzięki naszym wysiłkom kwestia Ujgurów stanie się znana międzynarodowo. Władze chińskie usiłują ukryć ten temat, bo medialne zainteresowanie tym tematem jest im dalece nie na rękę. Przekonują, że to ich „wewnętrzne sprawy”, podobnie jak Hongkong, Tajwan i Tybet. W swej polityce skutecznie wpływają na przyjazne im kraje takie jak np. Pakistan, stąd dla wielu państw wciąż nie jesteśmy partnerem do rozmów. Podobnie było w Europie na początku naszej działalności, na szczęście z biegiem lat się to zmieniło.

PK: Jak zmieniła się polityka Komunistycznej Partii Chin wobec Ujgurów w ostatnich dekadach?

DI: Wielu osobom wydaje się, że problem Ujgurów pojawił się niedawno, tymczasem dyskryminacja istniała zawsze. Czasami pod wpływem międzynarodowej presji Chiny zakładają jednak maskę i ukrywają swoje intencje. Prześladowania nasiliły się jednak w 2014 roku. Wielu Ujgurów zamknięto w obozach, zaczęło się ludobójstwo. Kary stały się ostrzejsze, zwalcza się wszystkich Ujgurów.

PK: Wiele państw demokratycznych wzywało Chiny do poszanowania praw Ujgurów, Pekin zgromadził jednak jeszcze większą liczbę głosów poparcia dla swojej polityki, głównie krajów muzułmańskich. Czy ONZ to dobre miejsce do walki o prawa Ujgurów, skoro tak łatwo zostać przegłosowanym?

DI: ONZ jest dla nas bardzo istotną organizacją, mimo że Chiny od lat próbują ją zmonopolizować. Odnotowaliśmy pewne sukcesy, w październiku 2022 roku 50 państw wydało wspólne oświadczenie krytykujące działania Chin. Cztery lata wcześniej państw podnoszących tę kwestię było zaledwie kilka. Chiny są niezwykle silne i stosują skuteczną presję wzmacnianą korzyściami ekonomicznymi. Islam i inne religie są w Chinach zagrożone, polityka ma na celu wyplenienie muzułmanów. Egzemplarze Koranu są palone, post zakazany, a muzułmańskie wartości traktuje się jako furtkę do terroryzmu. To wstyd, że wobec takich krzywd państwa muzułmańskie milczą. Z drugiej strony nie powinno to nas tak dziwić – w tych krajach także nie ma demokracji i wolności słowa, prawa człowieka nie są respektowane, dlatego współpraca z Chinami przychodzi im łatwo, wzajemnie milczą na temat swych zbrodni.

PK: Czy umma (społeczność muzułmanów, przyp. aut.) wspiera Ujgurów? Czy Kongres agituje za panislamską lub panturecką solidarnością?

DI: Nie prowadzimy w tym zakresie specjalnych działań, bo kwestia Ujgurów nie jest wyłącznie religijna lub etniczna. Tu chodzi o człowieczeństwo, a zatem wszyscy ludzie powinni czuć odpowiedzialność, by zapobiec ludobójstwu. Po Holokauście i zakończeniu II Wojny Światowej, światowi liderzy zobowiązali się, że coś takiego nigdy się nie powtórzy. Jeśli ludzkość nas zignoruje i swoją bezczynnością przyczyni się do zagłady Ujgurów, będzie to niewybaczalne. Umma powinna byś solidarna, ale popierać nas powinni wszyscy, bez względu na wiarę. Zgodnie z raportami komisji ONZ ds. praw człowieka, Chiny dopuściły się przestępstw przeciwko ludzkości. Kontrola urodzeń poprzez sterylizację ujgurskich kobiet to bardzo poważnie oskarżenie. Nie ma już więcej wymówek by milczeć.

PK: Podczas piłkarskiego mundialu w Katarze, flaga Palestyny była widoczna niemal na każdym meczu. W trakcie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, turecki skoczek usiłował wystąpić z flagą Wschodniego Turkiestanu, która została natychmiast usunięta. Czy jako Kongres próbowaliście użyć sportu by stać się rozpoznawalni dla szerszej publiczności?

DI: Światowe organizacje sportowe podkreślają, że sport wolny jest od polityki, a same popierają prawa człowieka. Powinny jednak wymagać tego samego od krajów członkowskich. Komitet Olimpijski nigdy nie chciał wysłuchać Ujgurów. Sport powinien promować szacunek, a nie opresyjne państwa. Niestety, pieniądze są dziś ważniejsze od wartości.

PK: O co zatem walczycie? Pełną niepodległość czy rzeczywistą autonomię w ramach Chin, z poszanowaniem przypisanych praw?

DI: Choć Xinjiang od 1955 roku ma status regionu autonomicznego, Ujgurzy nigdy nie zaznali autonomii. Straciliśmy nasze zaufanie do Chin. Próbują nas przymusowo zasymilować, sinizacja jest przeprowadzana coraz brutalniej. Od kilku lat trwa kulturowe ludobójstwo dążące do likwidacji Ujgurów. Zbyt się różnimy od Chińczyków, wyglądem, językiem, religią, tradycjami i historią. Uważam, że większość Ujgurów zdaje sobie sprawę, że tylko niepodległość może nas uratować. Chiny nas zniszczą.

 

Dolkun Isa, ur. 1967 – ujgurski aktywista na rzecz praw człowieka. Opuścił Chiny w 1994 roku. Od 2003 roku uznawany przez Chiny za terrorystę. W 2017 roku wybrany Przewodniczącym Światowego Kongresu Ujgurów. Na początku marca 2023 roku Kongres został nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję