Zawsze jest dobry czas dla liberałów – Rozmowa Tomasza Kamińskiego z Wiktorem Wojciechowskim :)

PŁACA MINIMALNA

To nie jest dobry czas dla liberałów. Dyskurs publiczny dotyczący rynku pracy został niemal całkowicie zdominowany przez idee lewicowe, które jeszcze niedawno nie były zbyt popularne. Teraz, zamiast zmniejszenia kosztów pracy, postuluje się częściej podnoszenie płacy minimalnej, obniżanie wieku emerytalnego, zwiększenie zasiłków socjalnych…

Najlepszym tego przykładem jest program „Rodzina 500 plus”, który moim zdaniem nie tylko stanowi olbrzymie obciążenie dla finansów publicznych, lecz także jest szkodliwy dla rynku pracy. Hojne transfery tworzą pułapki socjalne – uzależniają jak narkotyk, osłabiają bodźce do pracy i mogą trwale wykluczać z rynku pracy osoby o niskich dochodach. Nie znam kraju, który osiągnąłby wysokie tempo rozwoju wskutek zwiększenia transferów społecznych. Rozwój gospodarczy, a zatem i wzrost dochodów, bierze się z produktywnej pracy, a nie z zasiłków, które ostatecznie zmuszają polityków do zwiększenia fiskalizmu. Program „Rodzina 500 plus” już zmusił PiS do podniesienia podatków: wprowadzono nowe podatki sektorowe, w przyszłym roku zostaną utrzymane wyższe stawki VAT-u. Wyższe podatki hamują przecież skłonność firm do inwestowania, a w efekcie zmniejszają popyt na pracę.

No dobrze, to zatrzymajmy się na chwilę przy tej „Rodzinie 500 plus”. Na czym polega ten mechanizm wykluczenia?

Chodzi o osoby, które rezygnują z pracy, bo dochody z programu „Rodzina 500 plus” są bardziej atrakcyjne w porównaniu z wynagrodzeniem. Co więcej, w wielu wypadkach podjęcie przez te osoby legalnej pracy skutkowałoby utratą prawa do tego zasiłku. Nawet jeśli początkowo zakładają, że to tylko przejściowa przerwa w pracy, to jednak może się ona okazać trwała. Po kilku latach powrót takich osób na rynek pracy może być bardzo trudny, bo mało kto będzie chciał je zatrudnić.

800px-France_in_XXI_Century._Electric_scrubbingWróćmy jednak do tej złej pogody dla rozwiązań liberalnych. Dostrzegasz przechył w kierunku idei lewicowych, dawniej powiedzielibyśmy „socjalistycznych”?

Socjalistyczne recepty na wzrost liczby pracujących to intelektualna tandeta. Wystarczy elementarna analiza doświadczeń innych krajów, aby się przekonać, że nadmierna interwencja państwa przynosi więcej szkód niż pożytku. Przykładowo, głęboka zapaść greckiej gospodarki, w tym dramatyczny wzrost bezrobocia, nie wynikały z nadmiaru wolnego rynku, ale z rozdętych wydatków socjalnych, które zniechęcały do pracy i powiększały dług publiczny. Wysokie bezrobocie w niektórych krajach Europy Zachodniej jest skutkiem nadmiernego etatyzmu, wysokich podatków i przeregulowania gospodarki. W sprawnym państwie rząd nie kwestionuje wyroków sądów, przedsiębiorstwa nie są kontrolowane przez polityków, wolność gospodarcza nie jest ograniczona. W sprawnym państwie dominującą rolę odgrywają konkurujące ze sobą prywatne firmy, gdzie podatki są umiarkowanie niskie i gdzie prawo jest przewidywalne i można je szybko egzekwować. Recepty PiS-u na rozwój polskiej gospodarki poprzez obniżenie wieku emerytalnego, zwiększenie wydatków socjalnych czy utrzymywanie wysokiego deficytu finansów publicznych w okresie bardzo dobrej koniunktury są de facto przepisem na głęboki kryzys fiskalny, a w najlepszym razie na silne spowolnienie tempa wzrostu PKB.

Jasne, ale weźmy sztandarowy obecnie postulat podniesienia minimalnej stawki godzinowej za pracę. Dlaczego mówi się o tym, a nie o obniżaniu kosztów pracy, jak jeszcze 10 lat temu? Pracodawcy muszą wreszcie w większym stopniu niż dotychczas dzielić się swoimi dochodami z pracownikami. Słyszymy to ze wszystkich stron sceny politycznej.

Zacznijmy od tego, że to nie politycy tworzą miejsca pracy, tylko przedsiębiorcy. Ustalanie zbyt wysokiej minimalnej stawki godzinowej, czyli faktycznie wysokiej płacy minimalnej, to z góry skazana na porażkę próba dekretowania dobrobytu. Wysoka płaca minimalna zabija legalne zatrudnienie i wpycha w szarą strefę osoby o niskiej wydajności w identyczny sposób jak wysokie pozapłacowe koszty pracy. Obecnie klin podatkowy w Polsce jest niższy niż w większości krajów Europy Zachodniej. Mimo to w niektórych niskowydajnych sektorach gospodarki lub w słabo rozwiniętych regionach kraju klin podatkowy na tyle podnosi całkowite koszty zatrudnienia, że pracodawcy nie chcą legalnie zatrudniać pracowników. Poziom dochodów musi odzwierciedlać rynkową wartość wytworzonych dóbr. Jeżeli wysokie podatki lub wysoka płaca minimalna powodują, że koszty pracy przewyższają rynkową wartość pracy, to pracodawcy ograniczają legalne zatrudnienie lub zatrudniają na czarno.

Wszyscy tak mówią, ale to nie zawsze prawda.

Zgoda. Skala negatywnego wpływu wysokich kosztów pracy na wielkość zatrudnienia jest zróżnicowana. Płaca minimalna, która od przyszłego roku ma wynosić 2000 zł miesięcznie, praktycznie nie będzie hamować zatrudnienia w Warszawie. Ale w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo, jak np. na tzw. ścianie wschodniej, tak wysoka płaca minimalna będzie wpychać wielu pracowników do szarej strefy. W efekcie wysoka płaca minimalna doprowadzi do trwałego rozwarstwienia dochodów i pogłębienia nierówności.

W porządku, ale zwolennicy podniesienia minimalnej stawki godzinowej argumentują, że firmy będą po prostu musiały się przystosować, a pracownicy przestaną biedować, wykonując pracę za głodowe zupełnie stawki, jak to się dzieje dzisiaj. Zarobki z legalnej pracy powinny pozwalać na godne życie.

Na problem niskich wynagrodzeń można spojrzeć z dwóch punktów widzenia. Pracodawcy widzą pełny koszt pracy, czyli nie tylko pensje wypłacane pracownikom, lecz także wszystkie obowiązkowe narzuty. Pracownicy z kolei widzą tylko to, co dostają „na rękę” i często twierdzą, że ich pracodawcy to bezduszni kapitaliści, którzy płacą zbyt mało. Podnoszenie płacy minimalnej nie jest dobrym sposobem na rozwiązanie tego problemu. Dużo lepszym rozwiązaniem byłoby obniżenie pozapłacowych kosztów pracy dla osób o niskich dochodach.

Ale to by oznaczało obniżenie dochodów do budżetu.

Tak, taki byłby skutek. Rząd PiS-u zapowiada tzw. dużą reformę podatkową, która od 2018 r. ma wprowadzić w życie „jednolitą daninę” będącą połączeniem podatku dochodowego i składek na ubezpieczenia społeczne.

Czyli to, co tak nieudolnie w kampanii przed ostatnimi wyborami proponowała PO?

Tak, idea obu rozwiązań jest ta sama. To idea bardzo dobra, pozwalająca zarówno uprościć system podatkowo-składkowy, jak i obniżyć klin podatkowy dla osób o niskich dochodach. Oczywiście trzeba w takiej sytuacji zaproponować sposób pokrycia ubytku dochodów budżetowych.

Jak to zrobić?

Można zwiększyć dochody z innych danin lub ograniczyć wydatki publiczne, najlepiej te zniechęcające do podejmowania pracy. Obniżenie fiskalizmu wskutek obniżenia wydatków publicznych jest oczywiście lepsze dla perspektyw wzrostu gospodarki niż tylko zmiana w strukturze dochodów podatkowych państwa. Na pewno nie warto dążyć do tego, aby koszty obniżenia obciążeń dla osób o najniższych dochodach były przerzucone na pracowników o dochodach średnich i wysokich. Progresja podatkowa silnie obciążająca dochody osób zarabiających kilka czy kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie nie jest receptą na sprawnie funkcjonujący rynek pracy. W ten sposób wzmocniłyby się tylko bodźce osób wykształconych, np. informatyków, do emigracji zarobkowej. Wysokie podatki dla średniej i wysokiej klasy specjalistów mogą znacząco osłabiać bodźce pracowników do podnoszenia kwalifikacji zawodowych.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tej stawki minimalnej. Jak rozumiem, logika tego wymuszenia na pracodawcach, by podnieśli płacę minimalną, wynika z olbrzymiej nierównowagi w relacjach pracodawców z pracownikami. Mamy w Polsce bardzo słabe związki zawodowe, a w firmach prywatnych one często w ogóle nie funkcjonują. Brakuje więc na rynku pracy istotnego aktora broniącego interesów pracowników. W tej sytuacji to państwo musi brać na siebie tę rolę i co jakiś czas wymuszać podwyżki wynagrodzeń. W przeciwnym razie, gdy siła negocjacyjna obu stron jest tak nierówna, pracodawcy pensji nie podniosą.

Powtórzę, administracyjne podnoszenie wynagrodzeń to próba dekretowana dobrobytu. Nie twierdzę, że powinniśmy zlikwidować płacę minimalną. Niech jednak pozostaje ona na takim poziomie, aby nie była źródłem patologii w postaci wpychania ludzi do szarej strefy.

Ale przecież tego poziomu nie da się precyzyjnie wyliczyć. On zawsze będzie arbitralnie narzucony.

Tego się nie da wyliczyć przede wszystkim dlatego, że stopień rozwoju poszczególnych regionów w Polsce jest bardzo zróżnicowany. Wiemy doskonale, że np. i przeciętne wynagrodzenia, i koszty życia w Warszawie są dużo wyższe niż na Podlasiu. Jeśli stawka minimalna będzie dostosowana do kosztów życia w stolicy, to zabije legalny rynek pracy na ścianie wschodniej. Jeśli natomiast będzie dostosowana do warunków na Podlasiu, to za tą stawkę osoba w dużej aglomeracji może nie być w stanie się utrzymać.

Może więc należałoby zróżnicować pensję minimalną w zależności od województwa?

Regionalne zróżnicowanie płacy minimalnej to na pewno dobry kierunek zmian. Uważam, że powinniśmy ustalać jej poziom na szczeblu powiatów, a nie województw. Województwa są bardzo duże i jednocześnie bardzo zróżnicowane wewnętrznie pod względem poziomu płac. Sytuacja na rynku pracy w niektórych powiatach na Mazowszu jest gorsza niż na tzw. ścianie wschodniej. Pod względem poziomu wynagrodzeń dzieli je przepaść od aglomeracji warszawskiej. Nie mamy jednego rynku pracy w Polsce, tylko tysiące.

Tyle że takie zróżnicowanie płacy minimalnej prowadziłoby do kombinowania z przenoszeniem firm do powiatów, gdzie regulacje są bardziej przyjazne dla pracodawców. To prosty przepis na tworzenie kolejnego patologicznego systemu.

Nie ma rozwiązań idealnych.

To co należałoby zrobić z tym problemem?

Jeśli już mamy jednolity poziom płacy minimalnej ustalony dla całego kraju, to lepiej, gdyby był on dostosowany do wydajności pracy w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo niż do przeciętnego wynagrodzenia w Polsce.

Jaki to byłby poziom?

Dzisiaj płaca minimalna w Polsce to nieco ponad 40 proc. przeciętnego wynagrodzenia. W innych krajach, w których nie obserwuje się istotnego negatywnego wpływu płacy minimalnej na wielkość zatrudnienia, wynosi ona 30–35 proc. przeciętnych wynagrodzeń. Można to traktować jako wskazówkę.

NIERÓWNOŚCI

Robert Seymour, 1798-1836, Shaving by SteamInnym ulubionym tematem rozmów, na pewno od czasu pojawienia się na rynku słynnej książki Thomasa Piketty’ego, są nierówności. Czy nierówności faktycznie rosną?

W skali świata w okresie ostatnich 20 lat problem relatywnie niskiego wzrostu wynagrodzeń dotyczył 25 proc. najlepiej zarabiających z wyjątkiem tego słynnego 1 proc. osób, które osiągają rekordowo wysokie dochody. Jednocześnie obserwowano silny wzrost dochodów osób, których zarobki kształtują się na poziomie bliskim mediany globalnych płac. W praktyce oznacza to, że dochody klasy średniej w krajach rozwiniętych rzeczywiście rosły w tym czasie relatywnie dużo wolniej niż wysokiej klasy specjalistów. Z kolei realne dochody klasy średniej w szybko rozwijających się krajach azjatyckich, takich jak choćby Chiny czy Indie, wzrastały nawet szybciej niż pensje menedżerów w najbogatszych krajach OECD. O ile globalizacja pozwoliła zmniejszyć dysproporcje dochodów w skali globu, o tyle towarzyszył jej wzrost nierówności dochodowych w poszczególnych krajach.

A w Polsce?

Pod względem nierówności dochodów Polska jest europejskim średniakiem. Różne wskaźniki pokazują, że skala nierówności dochodowych w Polsce maleje od dekady. Nierówności dochodowe w Polsce są obecnie wyższe niż np. w Czechach, na Słowacji czy w krajach skandynawskich, ale jednocześnie niższe niż chociażby w Estonii, Hiszpanii czy we Włoszech.

Naprawdę?

Tak. Zresztą na pewnym etapie rozwoju gospodarczego naturalne jest, że nierówności dochodowe się powiększają. Wskutek przywrócenia zasad wolnego rynku w Polsce 25 lat temu wreszcie zaczęły być doceniane ludzka przedsiębiorczość, talent i kwalifikacje. W efekcie osoby utalentowane, twórcze, pomysłowe zaczęły zarabiać więcej niż osoby pozbawione tych cech. To jest zdrowa sytuacja. Nierówności dochodów nie są niczym złym, o ile odzwierciedlają różny rozkład w społeczeństwie talentów, zdolności czy pomysłowości. Gdyby osoby ponadprzeciętnie twórcze nie miały szans na uzyskanie odpowiedniej gratyfikacji za swoją pracę, to ich bodźce do wykorzystywania swoich zdolności spadłyby do zera.

Z takimi nierównościami nie należy więc, twoim zdaniem, walczyć?

Nie, bo nie można zabijać bodźców do kreatywności. Kraje, w których twórcy czy przedsiębiorcy nie mają szans na uzyskanie odpowiedniej nagrody finansowej za osiągnięte efekty ich pracy, nie mają szans na szybki rozwój. Nie zapominajmy, że jedynym źródłem wzrostu dochodów w długim okresie są innowacje, które unowocześniają technologię produkcji. Co innego nierówności szans. Zadaniem państwa jest usuwanie wszelkich barier po to, aby ludzie o podobnych zdolnościach mieli zbliżone szanse na realizację swoich życiowych planów. Państwo powinno zapewniać dobry, efektywny system edukacji, który pozwala wyrównać szanse na rynku pracy dzieci, które urodziły się w rodzinach o różnym poziomie dochodu. Na marginesie dodam: to wcale nie musi oznaczać, że system edukacji musi być państwowy. Chodzi tylko o to, aby był efektywny.

Rozumiem. Tu nie ma sporu. Jednak przecież nierówności dochodowe na świecie, a coraz bardziej w Polsce, nie zależą tylko od nierównej dystrybucji talentów, ale od odziedziczonego kapitału. Leń i nieuk pozbawiony talentu może być jednocześnie bardzo zamożny dzięki wcześniejszej pracy swoich rodziców.

Nie widzę w tym nic złego. Dlaczego państwo miałoby ingerować w to, co rodzice planują zrobić z zarobionymi przez siebie pieniędzmi? Mogą zarówno wszystko skonsumować, jak i pozostawić część majątku swoim dzieciom. To powinna być ich indywidualna decyzja. Jeśli spadkobierca potrafi ten majątek pomnożyć, to bardzo dobrze, a jeśli go roztrwoni – to też jego prawo.

A ja bym się jednak upierał, że lepiej opodatkować taki odziedziczony majątek niż pracę.

Absolutnie nie. Ten majątek był przecież zgromadzony z dochodów, które wcześniej podlegały opodatkowaniu. Opodatkowanie spadków zachęca do konsumpcji, a nie do oszczędności. Jest zatem antyrozwojowe. Gromadzenie oszczędności jest niezwykle ważne dla wzrostu gospodarki, bo oszczędności finansują inwestycje.

ZAPAŚĆ DEMOGRAFICZNA

Pomówmy teraz o głównym problemie, jaki stoi przed rynkiem pracy w Polsce w perspektywie najbliższych kilkunastu lat. Pokolenie powojennego wyżu odchodzi na emeryturę i nie ma go kto zastąpić, bo pokolenie wchodzące na rynek pracy jest dużo mniej liczne. Politycy się tym nie przejmują i obiecują m.in. obniżenie wieku emerytalnego, a raczej powinni obiecywać krew, pot i łzy.

Tak, z prognoz demograficznych wynika jednoznacznie, że czekają nas głębokie zmiany w strukturze ludności. Pomimo stopniowego podwyższania wieku emerytalnego do 67 lat dla obu płci, w okresie najbliższych 25 lat z rynku pracy ubędzie mniej więcej 2,5 mln osób.

Inne kraje europejskie też będą miały podobny problem. Na przykład Niemcy.

Tak, ale w innych krajach w związku z tym podnosi się wiek emerytalny, a u nas politycy zapowiadają jego obniżenie. Gdybyśmy faktycznie cofnęli wiek emerytalny do poprzedniego poziomu, czyli do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn, to ubytek rąk do pracy byłby prawie dwukrotnie wyższy i wyniósłby aż 4,5 mln osób. Brak tych 2 mln osób można by porównać do całkowitego wyludnienia się np. Warszawy lub województwo kujawsko-pomorskiego.

Rozumiem, że doprowadzi to do spowolnienia wzrostu gospodarczego, bo będzie mniej rąk do pracy.

Tak. Przeciwnikom podwyższania wieku emerytalnego warto uświadomić, że wyższy wiek emerytalny nie zapobiegnie, ale jedynie złagodzi spadek liczby osób w wieku produkcyjnym. Ten spadek nie tylko wpłynie na spowolnienie wzrostu gospodarki, naszych dochodów, lecz także pogorszy stan finansów publicznych.

Będziemy musieli płacić więcej na służbę zdrowia i emerytury.

Głównym wyzwaniem będzie utrzymanie systemu emerytalnego. Kurcząca się liczba osób w wieku produkcyjnym będzie musiała finansować świadczenia dla rosnącej grupy emerytów. Ale słusznie zwracasz uwagę na wzrost wydatków na opiekę zdrowotną związany z tym, że coraz dłużej żyjemy. Tego zagrożenia chyba się jeszcze nie docenia.

Czy możemy jakoś uniknąć wybuchu tej bomby demograficznej?

Aby tego uniknąć, musielibyśmy znacząco zwiększyć zarówno odsetek pracujących wśród osób w wieku produkcyjnym, jak i liczbę pracujących imigrantów. Doświadczenia innych krajów europejskich, takich jak np. Niemcy, Holandia, Dania czy Szwecja, pokazują, że zwiększenie stopy zatrudnienia jest możliwe, ale wymaga m.in. elastycznego rynku pracy, sprawnego systemu pośrednictwa pracy, silnych bodźców do podejmowania zatrudnienia, ograniczonego dostępu do zasiłków socjalnych czy wreszcie ograniczonych możliwości wczesnego przechodzenia na emeryturę. Wysokiej stopie zatrudnienia sprzyjają także zrównoważone finanse publiczne oraz przejrzystość i przewidywalność prawa, która wzmacnia bodźce sektora prywatnego do produktywnych inwestycji.

Wydaje się, że obecnie postulaty „zwiększenia stopy zatrudnienia” przegrywają ze społecznym oczekiwaniem na cofnięcie niepopularnej reformy emerytalnej wprowadzonej przez rząd PO i PSL-u.

Popularność nie może być miarą, według której oceniamy sensowność rozwiązań gospodarczych. Wysokie wydatki społeczne mogą być popularne, ale są zabójcze dla gospodarki. Perspektywa wysokich wynagrodzeń może być popularna, ale z tego kompletnie nic nie wynika. Niestety, populizm trafia na podatny grunt u ludzi, którzy nie chcą używać zdrowego rozsądku. Podwyższenie wieku emerytalnego było konieczne. W następstwie ograniczenia możliwości przechodzenia na wczesne emerytury i rozpoczęcia podwyższania wieku emerytalnego od kilku lat odnotowujemy systematyczny wzrost stopy zatrudnienia osób powyżej 55. roku życia. To zjawisko bardzo pozytywne. Uważam, że zamiast z pobudek czysto populistycznych mówić o obniżeniu wieku emerytalnego, powinniśmy rozważyć jeszcze szybsze jego podwyższanie, szczególnie w wypadku kobiet.

Czy rozwiązaniem problemu braku rąk do pracy może być ściągnięcie do Polski imigrantów zarobkowych?

Tak uważam. Niezależnie od innych reform powinniśmy otworzyć się na emigrację pracowników z innych krajów. Już dzisiaj pracodawcy w wielu branżach odczuwają olbrzymie braki kadrowe, a to zjawisko będzie tylko narastać wraz ze spadkiem liczby osób pracujących. Szeroko zakrojony program ściągania do Polski imigrantów mógłby istotnie poprawić naszą sytuację demograficzną, a tym samym wzmocnić fundamenty wzrostu gospodarki.

Ilu tych imigrantów powinniśmy przyjąć, żeby było to odczuwalne w kontekście sytuacji na rynku pracy?

Jeśli do Polski przyjechałoby ok. 750 tys. imigrantów, to liczba pracujących wzrosłaby o mniej więcej 5 proc. Patrząc na olbrzymią skalę prognozowanego spadku liczby pracujących w przyszłości, powinniśmy dążyć do tego, aby młodych imigrantów ściągnąć nawet trzykrotnie więcej. To będzie bardzo trudne, bo pod względem poziomu wynagrodzeń nie jesteśmy dla imigrantów krajem tak atrakcyjnym jak np. Niemcy, ale bezwzględnie warto iść w tym kierunku.

Ponad 2 mln imigrantów to dużo. Może jednak wystarczyłoby zmobilizować do pracy Polaków? Przecież spośród osób w wieku produkcyjnym pracuje niewiele ponad połowa.

Dziś spośród osób w wieku 15–64 lata pracuje 64 proc. Nawet jeśli osiągniemy poziom europejskich liderów, czyli Niemców, Duńczyków czy Szwajcarów, gdzie pracuje niewiele ponad 70 proc., to i tak liczba pracujących będzie się kurczyć. Nie należy więc bazować tylko na nadziei, że uda nam się wprowadzić reformy, które zwiększą liczbę pracujących Polaków. Równolegle powinniśmy tworzyć programy zachęcające do przyjeżdżania do Polski osoby z zagranicy.

Nie ma od tego odwrotu?

Nie ma.

Stoimy na rozdrożu – Rozmowa Marcina Wojciechowskiego z Eugene’em Rumerem :)

Liberté! Numer XXII

O dzisiejszej Rosji, jej wpływie na stosunki międzynarodowe i o polityce zagranicznej USA.

Marcin Wojciechowski:

Czy obecne napięcia spowodowane polityką zagraniczną Rosji, jej interwencja zbrojna na Ukrainie, a ostatnio również w Syrii to nowy rozdział w stosunkach międzynarodowych, czy raczej chwilowa akcja Putina?

Eugene Rumer:

Problem bierze się stąd, że Rosja inaczej rozumie współczesny świat niż reszta krajów. Dotyczy to wizji Europy, przestrzegania prawa międzynarodowego, szacunku dla małych krajów. Kiedy się słucha współczesnych liderów europejskich, to w ich wypowiedziach można rozpoznać wiek XXI. Ale kiedy się słucha Putina, to ma się wrażenie, że on nadal tkwi w wieku XIX, w epoce tzw. koncertu pięciu mocarstw albo kongresu wiedeńskiego. Jego myślenie jest takie: ustalamy w wąskim gronie, że dany kraj wejdzie w orbitę wpływów danego mocarstwa, a część tamtego kraju odejmiemy od całości i przyłączymy do innego. On jest przekonany, że takie rozumowanie współcześnie nadal ma rację bytu, że to jest właściwie jedyne możliwe rozumienie współczesnego świata.

A nie ma w tym przypadkiem strategii? Może Putin wcale tak nie uważa, ale po prostu działa w ten sposób, bo to opłaca się Rosji?

Nie znam osobiście Putina, ale staramy się odczytać jego psychikę chociażby ze sposobu mówienia, gestykulacji i oczywiście z życiorysu. Na tej podstawie mogę powiedzieć, że nie wydaje mi się, aby on był typem psychologicznym stratega analizującego rzeczywistość i formułującego dalekosiężne wizje. To raczej człowiek czynu, który stara się budować swoją narrację w istniejących warunkach, w odpowiedzi na bieżące wydarzenia. I nie posądzałbym go o zbytnią refleksyjność, o posiadanie jakichś ideowych przesłanek opartych na zdobytej wcześniej wiedzy teoretycznej. Jego działalność jest raczej wynikiem cech osobowościowych i doświadczeń zdobytych w życiu prywatnym i w pracy zawodowej. Wydaje mi się, że kiedy jesienią 2013 r. w Kijowie doszło do nieprzewidzianych demonstracji na Majdanie, a w ich wyniku od władzy został odsunięty Wiktor Janukowycz, dominującym uczuciem na Kremlu było zaskoczenie. Putin wpadł w panikę, bo już raz przeżył to uczucie w roku 2004, podczas pierwszego Majdanu, a także dlatego, że w sytuacji Janukowycza zobaczył swoją sytuację – przecież następny Majdan mógł się wydarzyć w Moskwie. A Putin był świeżo po demonstracjach z roku 2012.

Psychologia?

W dużej mierze. I zareagował odruchowo, w panice zabierając Krym i nie zastanawiając się, co będzie dalej. A potem zaskoczyła go wielka fala entuzjazmu społecznego, wzmożenia uczuć narodowych, ogromnego poparcia elit rosyjskich. Wtedy już nie mógł się wycofać. Nie widzę w tym wielkiego planu. On jest bardziej taktykiem niż strategiem. Efekt jego działań jest na razie taki, że zamiast mieć w swoim ręku wielki kraj podporządkowany mu w ramach tzw. unii celnej, został mu w rękach tylko malutki Krym, który zresztą sporo go kosztował.

Kiedy się słucha rosyjskiej telewizji, a w niej przedstawicieli władz rosyjskich, takich jak szefowie izb parlamentu, komisji spraw zagranicznych, wicepremier, to łatwo spostrzec, że często są bardziej radykalni niż Putin. Często ich wypowiedzi są przerażające. Oni naprawdę tak myślą, czy tylko udają entuzjastów polityki cara, żeby mu udowodnić swoją lojalność?

W Rosji istnieją trzy rodzaje ludzi na szczytach władzy. Jedni to ci, którzy tu się urodzili i tu żyją, widzą, co się w kraju dzieje, i jakoś muszą się w tej rzeczywistości odnaleźć, zaadaptować się do niej. Druga kategoria to ludzie, którzy wierzą, że świat faktycznie jest taki, jak go opisują. To nie cynicy, oni naprawdę są przekonani, że Ameryka czyha na Rosję, że ma złe zamiary. I wreszcie trzecia grupa osób, które doskonale rozumieją, jakie tak naprawdę są realia, ale jest im wygodniej udawać to, co udają, bo mają z tego korzyści. Na przykład przemówienie ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa podczas ostatniej konferencji bezpieczeństwa w Monachium, odbierane jako obraźliwe wobec Zachodu, agresywne, ja uważam za skierowane wcale nie do Zachodu ani tym bardziej do publiczności zgromadzonej w sali, tylko do jednej osoby, która w tym czasie była na Kremlu.

Wyobraźmy sobie na chwilę, że prezydent Putin znika, po prostu go nie ma, ktoś go zastępuje. Co dalej? Rosja się zmienia? Prezydent Bronisław Komorowski powiedział, że nikt nie jest wieczny i że pewnego dnia Rosja na pewno dokona zmian w kierunku demokracji i świata zachodniego.

To, że Rosja się zmieni, niekoniecznie musi oznaczać, że się zmieni na lepsze. Obserwuję nie tylko Rosję, ale i inne państwa postsowieckie. Są one najlepszym dowodem, że istnieje stan gorszy niż obecna sytuacja w Rosji, i wcale nie wykluczam, że to może się stać udziałem Rosji. Proszę zauważyć, że w roku 1991, czyli w momencie euforii spowodowanej pokojową i demokratyczną zmianą w Rosji, nikt nie przypuszczał, że kolejnym prezydentem zostanie Putin. Ale na pytanie, czy w Rosji jest ktoś, kto z powodzeniem może zastąpić Putina, odpowiadam: na pewno tak.

Zna pan nazwisko?

Nie. I chyba nikt go nie zna. Putin też nie.

A jaki będzie mechanizm tej zmiany? Przepychanki wewnątrz sfer militarnych? Wewnątrz FSB? Bo chyba nikt nie wierzy, że do zmiany dojdzie w wyniku wyborów.

Wybory na pewno się odbędą, ale ich zadanie sprowadza się nie do wybrania władzy, tylko do legitymizacji już dokonanego wyboru. Myślę, że sam wybór będzie rezultatem połączenia rywalizacji i kompromisu pomiędzy grupami interesów. Ciekawe, że kiedy kilka miesięcy temu Putin zniknął z telewizji na mniej więcej 10 dni i pojawiły się sprzeczne wersje o jego rzekomej śmierci albo kiepskim stanie zdrowia, nagle ujawniły się pewne bardzo interesujące ruchy wewnątrz elit rosyjskich. Na tej podstawie możemy prognozować, że wybór nowego lidera będzie wynikiem rywalizacji pomiędzy grupami operującymi w sferze zasobów naturalnych, w sferze zarządzania mediami oraz w administracji rządowej i związanymi z nią możliwościami realokacji zasobów. Jak na razie Putin utrzymuje się u władzy głównie dzięki pozycji arbitra pomiędzy tymi grupami. Jeżeli nie będzie dłużej w stanie efektywnie odgrywać tej roli, to system przestanie być zrównoważony i rozpocznie się era niestabilności.

A czy wiadomo panu cokolwiek o tym, aby istniała wśród rosyjskich elit jakaś kolejna grupa, z pewnością niejawna, która byłaby nastawiona nowocześnie, prozachodnio i demokratycznie? Przecież Rosja to wielki i wspaniały kraj, w którym muszą też być ludzie o otwartych umysłach, a jednocześnie nastawieni patriotycznie i zatroskani o losy swego kraju, czekający na moment, w którym będzie możliwa transformacja Rosji w takim kierunku, w jakim poszła Polska.

Nie słyszałem i wątpię w jej istnienie wewnątrz obecnych elit władzy. Wiadomo za to, że istnieją w Rosji ludzie świadomi tego, że ich kraj potrzebuje liberalnej zmiany w stylu zachodnim. Mówi się o Aleksieju Kudrinie, mówi się o Germanie Grefie. Istnieje środowisko „Niezawisimej Gaziety” i radia Echo Moskwy. Są też poszczególne osoby w innych środowiskach. Myślenie o konieczności prodemokratycznej, wolnościowej zmiany powiązanej z prozachodnim kursem w polityce zagranicznej w Rosji istnieje i ma swoje długie tradycje. Problem w tym, że jest marginesem życia politycznego.

Czy Rosja w takim stanie jak obecnie jest dla USA przeciwnikiem, czy partnerem?

Obecna administracja nie będzie już podejmować nowych działań. Przed USA stoi konieczność opracowania nowej koncepcji polityki zagranicznej i elity waszyngtońskie są tego świadome. Nowa polityka musi zawierać rewizję kursu wobec Rosji. W tej chwili nie widzę jednak klarownej wizji kierunku, w którym ta polityka powinna zmierzać. Stoimy na rozdrożu i nie wiemy, dokąd iść. Wiemy tylko tyle, że nie możemy kontynuować dotychczasowego kierunku, bo ograniczał się on zazwyczaj do reagowania na wydarzenia.

Taka jest niestety amerykańska tradycja. Stany Zjednoczone przystąpiły do II wojny światowej, bo zostały zaatakowane przez Japonię. Przystąpiły do zimnej wojny, bo zaczęli ją Rosjanie. Za każdym razem reakcja na wydarzenia, a nie własna narracja.

Zgadza się. A 20 stycznia 2017 r. rozpocznie urzędowanie nowa administracja, która będzie się musiała ustosunkować do rosyjskiej agresji na Ukrainę i na tej podstawie określić nowe założenia polityki zagranicznej. To zadanie będzie stało przed Białym Domem, nawet jeśli demokraci powtórzą sukces wyborczy. A na pytanie, czy Rosja będzie postrzegana jako partner, czy jako przeciwnik moja odpowiedź brzmi: najprawdopodobniej jako połączenie obu tych pojęć, bo przecież w niektórych dziedzinach nie możemy sobie pozwolić na rezygnację z korzyści, jakie osiągamy ze współpracy z Rosją. Polityka wobec zagrożenia jądrowego ze strony Iranu jest tego najlepszym przykładem. Dlatego pomimo wszelkich zastrzeżeń na pewno nie możemy po prostu odciąć Rosji i uznać jej wyłącznie za przeciwnika.

Czy toczy się dyskusja nad założeniami tej nowej polityki? W USA ruszyła kampania wyborcza.

Niestety nie. Po stronie demokratów mamy w tej chwili dwoje głównych kandydatów: Hillary Clinton i Berniego Sandersa. Pani Clinton nie może kontynuować swojej polityki „resetu” sprzed sześciu lat nie tylko dlatego, że nie dała ona dobrych rezultatów, lecz także w obawie przed oskarżeniami ze strony republikanów o zbyt miękką politykę w sprawach Rosji. Ten manewr polityczny jest kalką z czasów zimnej wojny, kiedy republikanie zarzucali wszystkim kandydatom demokratów podobną postawę wobec komunizmu. Będzie on spychał panią Clinton na pozycje twardsze. A o pomysłach Berniego Sandersa wobec Rosji nic nie słyszałem. Po stronie republikanów jest tylko pozorowanie dyskusji w stylu sloganów Donalda Trumpa o tym, że wziąłby do ręki telefon i zadzwonił do Putina. Generalnie to nie jest poważna dyskusja. Kiedyś jeden z przewodniczących Dumy Państwowej zabłysnął zdaniem, że parlament nie jest miejscem do dyskusji. My możemy pokusić się o słodko-kwaśny żart, że nasza kampania wyborcza nie jest okazją do poważnej dyskusji.

A jeśli chodzi o drugi szereg? Może istnieją elity w Kongresie albo w think tankach, które już pracują nad tą nowa strategią?

Tak powinno być, ale niestety nie dostrzegam ani takich prac, ani nawet takiej dyskusji.

To by wskazywało na pustkę intelektualną amerykańskiej polityki.

Znam wielu czołowych polityków waszyngtońskich. Jestem pewny, że nie da się ich nazwać pustymi. Dzwonią do mnie, chcą rozmawiać, radzą się, często off the record i z pewnością są poważnymi i odpowiedzialnymi politykami o szerokich horyzontach. Mamy też wielu wybitnych myślicieli posiadających gruntowne podstawy teoretyczne. A mimo to te rozmowy nie kończą się konkluzją w postaci podjęcia decyzji czy sformułowania strategii. Nie do końca potrafię to wyjaśnić. Z naszą polityką stało się coś takiego, że pomimo wysokiej jakości zasobów ludzkich przebieg procesów politycznych uniemożliwia sprawne funkcjonowanie w dziedzinie podejmowania najistotniejszych decyzji.

W takiej sytuacji zazwyczaj dochodzi do inercji, która w praktyce sprowadza się do wykonywania szablonowych czynności, które są dobre, bo już znane, i nasuwają się odruchowo.

Na pewno ma pan rację. Praktycznie oznacza to działanie po staremu, według schematów, które są dobrze znane i nie wymagają redefinicji celów i metod.

Jeżeli w Waszyngtonie rządzą elity, które będą działać według starych schematów, a równocześnie w Moskwie rządzi człowiek, który mentalnie nigdy z tych schematów nie wyszedł, to taka sytuacja prowadzi do odrodzenia się zimnej wojny. I po jednej, i po drugiej stronie rządzący będą wówczas mieli komfort osadzenia w dobrze sobie znanych rolach.

Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Na szczęście w ostatnich latach w świadomości Amerykanów Rosja zeszła z pozycji numer jeden, a zajęły ją Chiny, a raczej cała Azja. A to powoduje, że dominujący w USA spin jest nieco inny. Mogę nawet powiedzieć, że Rosjan ta sytuacja drażni. Oni chcieliby być głównym wrogiem Ameryki, bo czują się w ten sposób docenieni, nobilitowani. Kiedy niedawno jeden z naszych najwyższych rangą dowódców wojskowych nazwał Rosję głównym przeciwnikiem USA, to byłem pewien, że w Moskwie wiele osób odczuło ogromną satysfakcję. Ale tak naprawdę wyjątkowość tej sytuacji pokazuje, że dominującym stanem jest brak atencji dla wyjątkowej roli Rosji w amerykańskiej polityce, a to znowu uwidacznia, że nie ma w Stanach Zjednoczonych popytu na powrót do zimnej wojny.

Na razie jednak rywalizacja amerykańsko-rosyjska zdaje się odradzać, wygląda to tak, jakby Rosja jako konkurent aktywniejszy zyskiwała pole, a Stany Zjednoczone się wycofywały. Przykładem jest chociażby Syria. Prezydent Obama w sierpniu 2012 składał poważne deklaracje i ogłaszał nieprzekraczalną „czerwoną linię”, a wystarczył sprzeciw Putina, by Ameryka się z tego wycofała.

Nie odbieram tego w ten sposób. Ameryka na pewno nie ustępuje pola Rosji świadomie. Po prostu chodziło o broń chemiczną. Obama chciał przestrzec Al-Asada przed jej użyciem i dlatego zagroził czerwoną linią, jednak później, kiedy Putin w Petersburgu zaproponował „wycofanie broni chemicznej z Syrii w całości”, Obama przystał na tę propozycję, bo de facto rozwiązywała ten problem nawet lepiej. Więcej w tym wszystkim jest przypadku i reagowania na bieżące wydarzenia niż realizacji jakiegoś większego planu.

Na kolanach u Orbána :)

M.Morawiecki i V.Orbán / źródło: Facebook V.Orbána
M.Morawiecki i V.Orbán / źródło: Facebook V.Orbána

Zdaniem rządzących Polska aktualnie „wstaje z kolan”. W ramach procesu pozorowanej „dobrej zmiany” to Węgry są dziś przedstawiane, jako największy sojusznik Polski rządzonej przez Jarosława Kaczyńskiego. Nie jest co prawda jasne czy Victorowi Orbánowi, który regularnie przyjmuje i jest przyjmowany przez Vladimira Putina, bliżej w polityce zagranicznej do Warszawy czy do Moskwy. Rządzącym, pomimo anty-rosyjskich haseł na ustach, zdaje się to nie przeszkadzać. Także w Unii Europejskiej, zamiast grać pierwsze skrzypce jak na jedno z największych państw członkowskich przystało, polski rząd woli zacieśniane anty-unijnej koalicji z Orbánem. Koalicji przeciwko obowiązującym w Unii Europejskiej zasadom i wartościom, bo pieniądze płynące w ramach różnych programów UE im już nie przeszkadzają.

Prezes Prawa i Sprawiedliwości już od lat jest zapatrzony w Orbána i jego politykę. „Jestem głęboko przekonany, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt” – powiedział po przegranych wyborach w 2011 r. Jak pisałem kilka miesięcy temu Jarosław Kaczyński podąża drogą Orbána, ze szkodzą dla polskiej gospodarki, zasad państwa prawa i demokracji, a z węgierskich doświadczeń powiela najgorsze działania, ignorując prawdziwe dobre zmiany w tym kraju. Ponadto, jak celnie zauważył pod jednym z wpisów w mediach społecznościowych Tomasz Kasprowicz „w tym tempie to za chwilę Kaczyński będzie inspiracją dla Orbána”. Przejęcie politycznej kontroli nad sądownictwem, pod którym podpisał się w grudniu 2017 r. Prezydent Duda, to faktycznie przyśpieszenie w złych zmianach i otwarta furtka do dalszego osłabiania polskiej demokracji i gospodarki. Rządzący politycy wymontowali kolejny bezpiecznik.

Takie rozmontowywanie bezpieczników może mieć w długim okresie katastrofalne skutki. Jak napisano w deklaracji na rzecz demokracja w Europie Środkowo-Wschodniej to, co jest poważnym regionalnym problemem to „brak niezależności i odpowiedzialności kluczowych instytucji politycznych, w tym niezawisłości sądownictwa, co prowadzi do nadużywania władzy i korupcji oraz powoduje, że pojawia się zagrożenie dla sytuacji gospodarczej krajów regionu i następuje delegitymizacja demokracji w oczach opinii publicznej”. Priorytetem prawdziwej dobrej zmiany, która będzie naprawiać zniszczenia po rządach PiS, powinna być odbudowa i lepsze umocowanie w systemie prawnym szeregu instytucjonalnych bezpieczników, które chroniłoby Polskę przed zarysowanym powyżej złym scenariuszem rozwoju.

W analizie Fundacji FOR z grudnia 2016 r. dr Wiktor Wojciechowski przypomina, że „rząd Orbána wprowadził w życie wiele działań, które w świetle badań i doświadczeń międzynarodowych są szkodliwe dla długofalowego tempa wzrostu gospodarki”. Podobne złe zmiany miały miejsce w Polsce, a zaliczyć do nich można m.in. nowe podatki sektorowe, zwiększanie własności państwowej w gospodarce, ograniczanie rynkowej konkurencji czy przejmowanie kontroli nad wymiarem sprawiedliwości, z sądem konstytucyjnym na czele.

Lista złych zmian w Polsce jest dłuższa i została szczegółowo omówiona w raporcie FOR „Perspektywy dla Polski. Polska gospodarka w latach 2015-2017 na tle lat wcześniejszych i prognozy na przyszłość”. Niektóre są unikalne dla polskiej „dobrej zmiany”, inne należą do cech wspólnych. „Europejskie kraje postsocjalistyczne będące członkami Unii Europejskiej w dużym stopniu upodobniły się w swojej strukturze gospodarki własnościowej do krajów Europy Zachodniej (…). Jednak w ostatnich latach w wyniku nagłej zmiany doktryny politycznej obserwujemy w dwóch z tych krajów (Węgry i Polska) tendencję do radykalnej zmiany polityki własnościowej na strategię zmierzającą do zmniejszenia sektora prywatnego, zwiększenia państwowego i „udomowienia” przedsiębiorstw zagranicznych” – napisała w raporcie FOR prof. Barbara Błaszczak.

We wstępie do wspomnianego już raportu FOR prof. Leszek Balcerowicz, przypominając o udanej transformacji, przez którą przechodziła po 1989 r. Polska, wspomniał także o złych ścieżkach rozwoju zauważając, że „tak zasadniczych odchyleń od początkowego kierunku zmian nie było w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Od niedawna wyjątkami stają się Węgry (od 2010 r.) i Polska (od 2015 r.)”. Jak widać kraje, które weszły na ścieżkę złych transformacji trzymają się dziś razem, ze szkodą dla swoich własnych mieszkańców i przyszłego rozwoju.

Podczas wystąpienia na Komisji Helsińskiej w Kongresie USA podkreślałem, że „Polska ma potencjał do bycia inspiracją dla społeczeństw z Europy Wschodniej (m.in. Białorusi, Ukrainy i Rosji) oraz Bałkanów, które chciałyby dążyć do poprawy poziomu życia i większej wolności jednostek”. W 2014 r. Orbán wymienił Rosję, Turcję i Chiny, kraje autorytarne z wysokim udziałem przedsiębiorstw kontrolowanych przez władze centralne, jako wzory do naśladowania. To jest jedno z ważnych znaczeń hasła „Budapeszt w Warszawie”, o którym należy pamiętać. Niestety inspirowanie się przez rządy PiS złymi zmianami Orbána na Węgrzech osłabia potencjał Polski, jako dobrego wzoru dla innych krajów regionu.

Po tym jak Komisja Europejska zdecydowała się na rozpoczęcie wobec Polski procedur związanych z Artykułem 7 Traktatu o Unii Europejskiej sojusz rządów polskich i węgierskich urósł na wzajemnym znaczeniu. To Orbán ma bronić rządu PiS przed konsekwencjami łamania zasad państwa w prawa w Polsce, które w końcu doprowadziły do reakcji zapisanych w unijnych traktatach. Rządzący w Polsce sami sobie na taką reakcję zapracowali, a jak ujawniliśmy w FOR dodatkowo MSZ przekazywało Komisji Europejskiej materiały zawierające manipulacje na temat zmian w sądownictwie.

Odtwarzanie szkodliwych polityk rządu węgierskiego i wzmacnianie sojuszu anty-brukselskiego z Orbánem szkodzi Polsce i jej mieszkańcom. W ramach „wstawania z kolan” polskiej polityki zagranicznej rządzący wskoczyli ochoczo na kolana Victora Orbána, uzależniając się od dobrej woli premiera Węgier w instytucjach unijnych. Szkoda, że to dziś najpotężniejszy sojusznik polskiego rządu w Europie, choć wszystko skazuje na to, że jest on sojusznikiem na miarę ich możliwości.

Czego nie uczą polskie szkoły? :)

Głównym celem systemu edukacji powinno być przygotowanie młodych osób do wejścia w dorosłe życie. Z wiarą, że tak właśnie będzie, młodzi ludzie chodzą do szkół i na uczelnie, chcąc zdobyć wiedzę i umiejętności, które w przyszłości pozwolą im znaleźć interesującą i dobrze płatną pracę. O tym, że jest to powszechny wybór młodych ludzi świadczy fakt, że w 2005 r. aż 63 proc. Polaków w przedziale wiekowym 20-24 lata, kontynuowało naukę. Był to najwyższy odsetek studentów wśród wszystkich krajów OECD, gdzie przeciętnie kształci się prawie połowa (49 proc.) osób w tej grupie wieku. Korzyści finansowe, jakie młodzi Polacy czerpią z wykształcenia zależą głównie od rodzaju ukończonej szkoły lub uczelni. Szczególnie wysoko premiowane jest ukończenie studiów magisterskich. Mniej profitów przynoszą natomiast studia licencjackie, których absolwenci uzyskują wynagrodzenia porównywalne do osób kończących szkoły policealne. Dane wskazują, że absolwenci z wykształceniem wyższym magisterskim otrzymują w Polsce wynagrodzenia o ok. 75 proc. wyższe niż pracownicy z wykształceniem podstawowym.

Niestety jednak, zdobyte wykształcenie nie przyczynia się znacząco do wysokiego zatrudnienia Polaków. W 2005 r. udział pracujących wśród absolwentów mających od 25 do 29 lat był w Polsce najniższy (65 proc.) w porównaniu do wszystkich krajów rozwiniętych – w OECD spośród wszystkich w tej grupie wiekowej zatrudnionych jest 72%. Jeszcze gorzej było w 2004 roku, kiedy pracowało w Polsce tylko 46 proc. młodych osób, wobec 75 proc. w krajach OECD. Te statystyki dowodzą, że wiedza i umiejętności praktyczne zdobyte w polskich szkołach są mało przydatne dla pracodawców i dlatego absolwenci doświadczają dużych problemów w przejściu z edukacji do pracy zawodowej.

Niską jakość przygotowania zawodowego przez polskie szkoły, potwierdzają też wyniki badań losów absolwentów na rynku pracy. Prawie połowa kończących średnie szkoły zawodowe negatywnie ocenia przydatność kompetencji tam zdobytych, a tylko nieco mniejszy odsetek nieprzychylnych ocen kształcenia zawodowego deklarują absolwenci studiów licencjackich (36 proc.). Kiepska opinia kształcenia zawodowego na studiach licencjackich dotyczy głównie kształcenia umiejętności praktycznych – w opinii absolwentów nawet szkoły policealne gwarantowały lepsze przygotowanie praktyczne niż zawodowe studia licencjackie. Najniższy odsetek negatywnych ocen zdobytej wiedzy deklarują absolwenci studiów magisterskich (23 proc.).

To, że do bezrobocia absolwentów najsilniej przyczyniają się kiepskie kwalifikacje zawodowe nabyte w trakcie nauki, pokazują też prowadzone w Polsce badania empiryczne. Przejściowe bezrobocie, zwłaszcza na starcie zawodowym, nie jest niczym szczególnym. Po ukończeniu nauki często potrzeba po prostu pewnego czasu by dopasować się do popytu na pracę i znaleźć satysfakcjonujące zatrudnienie. Jednak długo trwające bezrobocie świadczy już o głębszym nieprzystosowaniu względem potrzeb rynku pracy.

Organy sprawujące kontrolę nad systemem szkolnictwa w Polsce zbyt słabo uwzględniają to, w jaki sposób poszczególne typy szkół przygotowują swoich absolwentów do wejścia na rynek pracy. Władze samorządowe, które organizują na terenie swoich powiatów szkolnictwo ponadgimnazjalne nie mają narzędzi, aby kontrolować jakość pracy podległych im szkół. Także kuratoria oświaty, które nadzorują merytorycznie te szkoły nie są przygotowane do oceny realizacji programów nauczania z punktu widzenia potrzeb rynku pracy.

Średnie szkoły zawodowe oferują wiedzę praktyczną, która jest słabo związana z jakąkolwiek branżą. Brak informacji o potrzebach pracodawców uniemożliwia prawidłowe kształtowanie oferty edukacyjnej szkół zawodowych. Wiedza zawodowa nauczycieli w szkołach zawodowych jest często przedawniona. Egzaminy zawodowe w Polsce są w większości teoretyczne i dlatego nie cieszą się dużym uznaniem wśród pracodawców. Licea profilowane, które miały łączyć kształcenie zawodowe z ogólnym nie spełniają oczekiwań rynku pracy. Jednak profesjonalne kształcenie zawodowe jest drogie, wymaga dobrego zaplecza do praktycznej nauki zawodu co skutkuje tym, że samorządy wolą rozwijać tańszą edukację ogólnokształcącą. Dopasowują ofertę edukacyjną do zainteresowania uczniów, a nie do potrzeb pracodawców.

Podobnie jak samorządy, zachowują się niepubliczne szkół wyższe, które zabiegając o płacących studentów doprowadziły do intensywnego rozwoju tanich kierunków studiów, niewymagających pracowni i kosztownych zajęć laboratoryjnych. Jednak różnica jest taka, że szkoły niepubliczne to podmioty komercyjne – sprzedają usługi edukacyjne, na który jest popyt, a nie zawsze takie, które gwarantują dobrą pracę. Natomiast w uczelniach publicznych wolno zmieniające się zasoby kadrowe i materialne, powodują, że ich oferta edukacyjna nie jest aktualna wobec zmian w popycie na pracę.

Organem, który dba o jakość nauczania w Polsce jest Państwowa Komisja Akredytacyjna. Nie bierze ona jednak pod uwagę wyników, jakie absolwenci osiągają na rynku pracy, bo systematycznych badań na ten temat się u nas nie prowadzi. Należałoby uruchomić więc profesjonalny system monitoringu sytuacji zawodowej absolwentów. Pozwoliłby on ocenić jakość nauczania w szkołach i pomóc młodzież w podjęciu świadomych decyzji edukacyjnych. Dostępne dane statystyczne nie pozwalają bowiem dokładnie stwierdzić, w jakich zawodach młodzież kształci się nadmiernie, a w jakich niedostatecznie. Nie ma dobrych danych o strukturze kwalifikacyjnej wolnych miejsc pracy, nie prowadzi się również profesjonalnych prognoz popytu na pracę. W Polsce brakuje ponadto systemu informacji, który identyfikowałby potrzeby kadrowe pracodawców i oczekiwania maturzystów.

Tymczasem konsekwencje braków w początkowym wykształcenia ciągną się praktycznie przez całe życie, bo z nabytych w szkole wiedzy i umiejętności korzysta się bardzo długo. Te kompetencje z czasem uzupełnia doświadczenie zawodowe i szkolenia podejmowane już w okresie zatrudnienia, jednak praktyczna wiedza wyniesiona ze szkoły zwiększa szanse na podjęcie lepiej płatnej pracy w zawodach wymagających wysokich kompetencji. Doświadczenia innych krajów wskazują, że długie bezrobocie absolwentów, wynikające z niedopasowania ich kwalifikacji do potrzeb rynku pracy, może trwale zmniejszyć poziom wynagrodzeń, nawet o 20 proc.

Aby szkoły w Polsce mogły dobrze przygotowywać młodych Polaków do wejścia na rynek pracy trzeba zlikwidować bariery administracyjne, które fachowcom bez przygotowania pedagogicznego uniemożliwiają prowadzenie zajęć praktycznych z uczniami. Trudno znaleźć też uzasadnienie do utrzymywania wielu małych szkół zawodowych, które nie mają odpowiedniego zaplecza do praktycznej nauki zawodu. Lepiej, gdyby tych szkół było mniej, ale za to lepiej wyposażonych i z lepszą kadrą nauczycielską. Wówczas, uczniowie będą mieli większą gwarancję, że po ukończeniu takiej szkoły nie doświadczą większych problemów ze znalezieniem pracy. Koncentracja kadry akademickiej i zaplecza do prowadzenia zajęć praktycznych jest również niezbędna w przypadku szkół wyższych, także bowiem i ich absolwenci, powinni nabywać praktycznych umiejętności, aby móc łatwo wejść na rynek pracy. Podniesienie jakości kształcenia na poziomie wyższym wymaga wzmocnienia konkurencji pomiędzy uczelniami. A do tego potrzebna jest zmiana systemu finansowania szkół – pieniądz powinien iść za studentem.

Bez wprowadzenia powyższych zmian w systemie edukacji, absolwenci polskich szkół wciąż będą mieli trudności w znalezieniu ciekawej i dobrze płatnej pracy. Warto podjąć trud reformatorski, gdyż w ten sposób więcej młodych Polaków znajdzie zajęcia, które spełnią ic
h oczekiwania. Skorzysta na tym także nasza gospodarka, gdyż wzrost zatrudnienia w Polsce stanowi wciąż niewykorzystany potencjał szybszego rozwoju.

Wiktor Wojciechowski – Ekonomista Fundacji FOR

Polski cud gospodarczy :)

Dyskusji publicznej w Polsce często towarzyszy założenie, że szybki rozwój mamy zapewniony na długie lata, a jedynym naszym problemem jest coś, co niektórzy jej uczestnicy nazywają „sprawiedliwym podziałem owoców wzrostu”. Tymczasem, obecny wysoki wzrost gospodarczy wcale nie oznacza, że nasz kraj będzie równie szybko się rozwijał w dłuższej perspektywie.

Polska gospodarka wykazuje oznaki braku równowagi i zadyszki. Powoli wyhamowuje wzrost gospodarczy. Import rośnie szybciej niż eksport. Zwiększa się ryzyko wyraźnego wzrostu inflacji. Pracodawcom coraz trudniej jest znaleźć pracowników nawet w regionach wysokiego bezrobocia i w efekcie płace rosną szybciej od wydajności pracy. Utrzymuje się niski udział produkcji zaawansowanej technologicznie o wysokiej rentowności w łącznej produkcji. Zadłużenie państwa narasta, mimo że jesteśmy w okresie dobrej koniunktury gospodarczej. W ten sposób powielamy błędy innych krajów, które zamiast utrwalać szybki wzrost gospodarki koncentrowały się na podziale dochodu i w efekcie przestały się szybko rozwijać. Dla przykładu, w Meksyku w 1970 roku do władzy doszedł Luis Echevarria pod hasłem „redystrybucja ze wzrostem”. Dziedzictwem jego rządów (i jego następców) były 3 głębokie kryzysy. W ich wyniku przeciętne roczne tempo wzrostu dochodu na mieszkańca w tym kraju, które w latach 1950-1972 wynosiło 3,2 % . rocznie, w latach 1973-1995 spadło do 1,2 proc.

Rozwój korzystny dla wszystkich

Dlaczego rozwój jest tak ważny? Bo pozwala pełniej zaspokajać ludzkie potrzeby – od pożywienia do dostępu do kultury. Kto korzysta ze wzrostu gospodarczego? Każdy – służy on tak ludziom zamożnym, jak i biednym. Jednym z twierdzeń wywodzonych z obserwacji rzeczywistości (a nie z teoretycznych modeli gospodarki), sformułowanym przez wybitnego ekonomistę Nicholasa Kaldora (1957) jest stabilność podziału łącznego dochodu wypracowanego w gospodarce między właścicieli kapitału oraz pracowników w dłuższym okresie czasu. Oznacza ona, że w dłuższym okresie dochody kapitalistów i pracowników w sumie rosną w podobnym tempie.

Także dochody osób najbiedniejszych, w tym takich, które nie utrzymują się z pracy – podążają za rosnącymi przeciętnymi dochodami w gospodarce. Na początku rozwojowi towarzyszy zwiększenie nierówności, bo tylko niewielka część społeczeństwa inwestuje w nowoczesne sektory i znajduje w nich zatrudnienie. Z czasem, gdy rośnie znaczenie tych sektorów w gospodarce, nierówności zaczynają maleć.

Warto zauważyć, że nierówności dochodowe w Polsce wcale nie należą do najwyższych na świecie. Są większe niż w krajach skandynawskich, ale podobne do średniej dla całej „starej” Unii, mniejsze niż w krajach anglosaskich, wyraźnie mniejsze niż w tygrysach azjatyckich i zdecydowanie mniejsze niż w Ameryce Łacińskiej. Pewien zakres nierówności w dochodach jest niezbędny, bo bez nich niemożliwy byłby szybki wzrost gospodarczy, a w rezultacie wszyscy dzieliliby biedę – znacznie cięższą niż ta, która w szybko rozwijającym się kraju dotyka tylko niektórych. Gdyby wszyscy ludzie uzyskiwali takie same dochody bez względu na ich wkład w łączną produkcję, nie mieliby bodźców do wysiłku.

Tymczasem wielkość łącznego dochodu w gospodarce zależy od wysiłku, jaki wszyscy ludzie wkładają w jego wytworzenie. Jednak sam wysiłek jest wielkością nieobserwowalną, a w efekcie – trudną do bezpośredniego kontrolowania. Wreszcie, dopóki gospodarka się rozwija, nikt nie jest skazany na pozostawanie w dolnych warstwach dochodowych ani też nikt nie ma gwarancji, że utrzyma się w górnych warstwach. O sukcesie decyduje nie tyle wyjściowy poziom dochodu, co umiejętność ciągłego dostosowywania się do zmian zachodzących w gospodarce.

W Polsce spośród 50 najbogatszych z listy „Wprost” za 1990 rok w br. tylko 10 osób nadal znajdowało się na liście 100 najbogatszych. Na marginesie, tak duże zmiany w grupie najzamożniejszych pozwalają wyrobić sobie pogląd, ile fałszu zawiera twierdzenie pojawiające się co jakiś czas w debacie publicznej, że najwięksi polscy przedsiębiorcy to „uwłaszczona nomenklatura”.

PKB Polski, czyli wartość wszystkich dóbr wytworzonych w ciągu roku na terenie naszego kraju, był w 2006 roku o 64,6 proc. wyższy niż w 1989 roku – u schyłku socjalizmu. W żadnym kraju posocjalistycznym nie udało się do końca 2006 roku równie silnie zwiększyć produkcji. Jeżeli wyłączyć lata 1990-1991, w których produkcja się zmniejszała, przeciętne tempo wzrostu PKB na mieszkańca w latach 1992-2006 wyniosło w Polsce 4,5 proc. Nasz kraj rozwijał się szybko nie tylko na tle innych krajów posocjalistycznych, ale również w porównaniu do zdecydowanej większości innych państw na świecie.

Według najświeższych danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego obejmujących 154 państwa na świecie, jedynie 10 krajów rozwijało się w ostatnich 15 latach szybciej. Wśród nich była Irlandia, której wyniki gospodarcze były ważnym tematem ostatniej kampanii wyborczej do parlamentu w Polsce. Przeciętna roczna dynamika PKB na mieszkańca wyniosła tam 5,5 proc., co było 6 wynikiem na świecie. Jednak z czasem pozycja Polski się obniżała.

W ostatnich 10 latach 33 państwa rozwijały się szybciej niż nasz kraj, w tym 16 krajów posocjalistycznych. W Estonii i na Łotwie dochód na mieszkańca zwiększał się nawet szybciej niż w Chinach. Jego przeciętna roczna dynamika wyniosła w tym okresie 8,5 proc., podczas gdy w Chinach 8,4 proc. W ostatnich 5 latach gospodarki 55 państw rosły szybciej niż Polski, w tym 23 krajów posocjalistycznych. Estonia i Łotwa nadal rozwijały się podobnie jak Chiny (choć trzeba podkreślić, że jednocześnie narastała w nich nierównowaga zewnętrzna, czyli luka między eksportem i importem). Przeciętne roczne tempo wzrostu dochodu na mieszkańca sięgnęło 9,4 proc. na Łotwie i 9,1 proc. w Estonii, a w Chinach 9,2 proc.

Wzrost dochodu na mieszkańca w Polsce w ubiegłym roku o 6,2 proc. byłby wysoki, gdyby utrzymał się na tym poziomie w dłuższym horyzoncie. Natomiast w pojedynczym roku takie tempo wzrostu trzeba uznać za umiarkowane – szybciej niż Polska rozwijało się w zeszłym roku 37 państw na świecie, w tym 15 krajów posocjalistycznych. Dochód na mieszkańca na Łotwie zwiększył się o 12,5 proc., a w Estonii o 11,4 proc. (choć jednocześnie różnica między eksportem i importem wzrosła w nich do bardzo ryzykownego poziomu – odpowiednio, 21,1 proc. PKB i 15,5 proc. PKB); dla porównania, w Chinach wzrósł on o 10,5 proc.

Gdyby Polsce udało się utrzymać tempo wzrostu PKB na mieszkańca z lat 1992-2006 w długim okresie, to po 16 latach dochód na mieszkańca w naszym kraju osiągnąłby obecny poziom w strefie euro, a po kolejnych 10 latach Polska stałaby się zamożniejsza niż strefa euro – przy założeniu, że kraje strefy euro również rozwijałyby się tak samo, jak w ostatnich 15 latach. Gdyby udało się nam powtórzyć wyczyn Irlandii z ostatnich 15 lat, wtedy pierwszy z tych okresów skróciłby się do 13 lat, a drugi – do 6 lat.

Perspektywa poszukiwania pracy w naszym kraju przez obywateli krajów Europy Zachodniej wcale nie musi być nierealna, jak nam się może dzisiaj wydawać. W Irlandii w 1986 roku taka możliwość wydawała się chyba jeszcze mniej prawdopodobna niż dzisiaj u nas, bo w odróżnieniu od naszej obecnej sytuacji kraj ten znajdował się wtedy w obliczu bankructwa. Jeszcze w styczniu 1988 roku raport „The Economist” na temat tego kraju nosił tytuł „Najbiedniejszy wśród bogatych”. Tymczasem, w 1996 roku, a więc zaledwie 10 lat później, liczba imigrantów szukających pracy w Irlandii przekroczyła liczbę emigrantów. W maju 1997 r
oku to samo czasopismo określiło Irlandię mianem „jaśniejącego światła Europy”, a 2 lata później – „celtyckim tygrysem”.

Polacy nie będą musieli szukać pracy w krajach Europy Zachodniej, a obywatele tamtych krajów będą mogli ją znaleźć u nas. Tak będzie tylko wtedy, gdy uda nam się przyspieszyć tempo wzrostu gospodarki, albo przynajmniej utrzymać je na poziomie z ostatnich 15 lat. To ambitny cel, ale możliwy do osiągnięcia. W minionych trzech dekadach podobne lub wyższe tempo wzrostu udało się osiągnąć tylko 8 krajom. Trzeba przy tym dodać, że przeszłe tempo wzrostu gospodarki słabo prognozuje przyszłą dynamikę rozwoju

Skąd się bierze wzrost gospodarczy?

Na tak postawione pytanie można odpowiadać na różnym poziomie szczegółowości. Pierwszy, najpłytszy poziom ma charakter rachunkowy. Nie przedstawia żadnych mechanizmów, ale pozwala wyrobić sobie np. pogląd, gdzie leżą najprostsze rezerwy, których uruchomienie powinno przyspieszyć wzrost gospodarczy na jakiś czas.

W żadnym z najszybciej rozwijających się krajów w ostatnich trzech dekadach wzrost zatrudnienia nie wyjaśniał w istotnej części wysokiej dynamiki PKB na mieszkańca. W większości z nich odsetek pracujących w wieku produkcyjnym już wcześniej, tj. w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, osiągnął wysoki poziom, przejściowo podnosząc tempo wzrostu gospodarki. Dlatego w ostatnim ćwierćwieczu zatrudnienie nie mogło w nich rosnąć w tempie wyraźnie wyższym niż liczba mieszkańców.

Warto też spojrzeć na wcześniejsze doświadczenia gospodarczych tygrysów. W latach 1966 – 1990, dzięki szybszemu wzrostowi zatrudnienia niż liczby ludności, dynamika PKB na mieszkańca była w nich wyższa od 1,0 pkt. proc. w Hongkongu do 2,6 pkt. proc. w Singapurze. Nie sposób też nie wspomnieć o doświadczeniach Irlandii. Przeciętne roczne tempo wzrostu zatrudnienia w latach dziewięćdziesiątych było w tym kraju o 2,5 pkt. proc. wyższe niż przyrost liczby ludności. A jeszcze w latach osiemdziesiątych spadające zatrudnienie obniżało dynamikę PKB na mieszkańca o 1,0 pkt proc. W 1987 roku stopa bezrobocia sięgnęła 17,6 proc. i za wyjątkiem Hiszpanii była najwyższa w Unii Europejskiej.

Aby wzrost zatrudnienia mógł podnieść dynamikę PKB na mieszkańca, musi zwiększyć się, po pierwsze, udział ludzi w wieku produkcyjnym lub relacja zatrudnionych do liczby ludzi w wieku produkcyjnym. Pierwsza zmiana jest wynikiem głównie procesów demograficznych. Państwo może na nią bezpośrednio wpływać praktycznie wyłącznie poprzez zmiany wieku emerytalnego. W Polsce zmniejszenie liczby urodzeń i wejście w dorosłość wyżu demograficznego z początku lat osiemdziesiątych zwiększyły odsetek osób w wieku produkcyjnym.

Niestety, jak dotychczas nie wykorzystaliśmy sprzyjającej nam demografii do przyspieszenia tempa wzrostu gospodarczego. W przyszłości przyjdzie nam za to zapłacić rachunek: na skutek spadku liczby urodzeń zmniejszy się dopływ osób na rynek pracy, a przy braku zmian w wieku emerytalnym stale będzie się zwiększać odsetek osób w wieku poprodukcyjnym.

Druga zmiana zależy w dużym stopniu od prowadzonej polityki gospodarczej. W Polsce odsetek osób pracujących w wieku produkcyjnym (nazywany w ekonomii wskaźnikiem zatrudnienia) przez wiele lat się obniżał i w latach 2002-2004 wynosił niewiele ponad 51 proc. Pomimo wysokiego tempa wzrostu liczby pracujących w ostatnich 4 latach, w 2007 r. współczynnik zatrudnienia w Polsce wzrósł jedynie do 57 proc. W krajach tzw. starej UE odsetek ten jest natomiast o 10 pkt. proc. wyższy.

Zwiększenie aktywności zawodowej Polaków stanowi rezerwę, która, gdyby ją wykorzystać, mogłaby znacząco przyspieszyć rozwój naszego kraju. W Polsce w każdej grupie wiekowej pracuje znacznie niższy odsetek osób niż np. w Irlandii. Wśród osób w wieku 15-24 lat pracuje u nas jedynie 25,8 proc., a w Irlandii 49,9 proc. Niski wskaźnik zatrudnienia wśród ludzi młodych w Polsce nie może być tłumaczony rewolucją edukacyjną, jaka dokonała się po upadku socjalizmu.

Choć spośród wszystkich krajów OECD mamy najwyższy odsetek osób w wieku 20-24 lat, które kontynuują naukę, to jednocześnie jedynie niecałe 20 proc. z nich łączy studiowanie z pracą zawodową. Tymczasem, na przykład w Danii, gdzie studiuje ponad połowa osób młodych, ponad 64 proc. z nich pracuje zawodowo. Podobnie wysoki odsetek pracujących studentów występuje w Australii (69 proc.) i Holandii (65 proc.). W Polsce wśród młodych osób, które się nie uczą, jedynie nieco ponad połowa pracuje zawodowo. W krajach OECD, odsetek pracujących wśród osób w wieku 20-24 lat, które się nie uczą, wynosi aż 80 proc.

Wśród osób w wieku 25-54 lata różnica w poziomie współczynnika zatrudnienia pomiędzy Polską a innymi krajami jest mniejsza. U nas pracuje 74,9 proc. tych osób, natomiast w Irlandii 78,7 proc. Największa różnica dotyczy odsetka zatrudnionych wśród osób w wieku 55-64 lata. W naszym kraju wynosi on 29,7 proc., a w Irlandii 53,8 proc.

Nie jest przypadkiem, że niskiej aktywności zawodowej osób starszych towarzyszą problemy ze znalezieniem pracy przez ludzi młodych. Większa liczba emerytów oznacza konieczność zwiększenia podatków na sfinansowanie dodatkowych świadczeń. Młodzi ludzie muszą mieć na tyle wysokie kwalifikacje, aby zarobić na siebie, na młodych emerytów i przynieść zysk przedsiębiorcy. Bez doświadczenia trudno jednak o takie kwalifikacje.

Gdyby w ciągu 16 lat udało się nam podnieść wskaźnik zatrudnienia o taką samą wartość o jaką udało się go zwiększyć w Irlandii w latach dziewięćdziesiątych, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o grubo ponad 20 proc. Gdyby dodatkowo udało się skłonić jedną trzecią Polaków pracujących w krajach Unii Europejskiej do powrotu i podjęcia pracy w Polsce, to luka ta zmniejszyłaby się o kolejne ponad 3 proc.

Ważnym źródłem wysokiego tempa wzrostu większości najszybciej rozwijających się krajów była wysoka dynamika inwestycji. Aby sfinansować duże inwestycje, trzeba dużo oszczędzać. W najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach relacja oszczędności narodowych do PKB (określana w ekonomii jako stopa oszczędności) zwiększyła się z 27,3 proc. w latach 1972-1976 do 37,7 proc. w latach 2000-2004. Dla porównania, w Polsce w ostatnich 4 latach wyniosła ona jedynie 16,7 proc.

Inwestycje w części można też sfinansować z oszczędności zagranicznych. Szczególnie istotną rolę odegrały one w krajach nadbałtyckich. W Estonii udział inwestycji w PKB zwiększył się z 26,2 proc. w 1993 roku do 31,8 proc. w 2005 roku, na Łotwie z 9,2 proc. do 34,2 proc., a na Litwie z 19,2 do 25,0 proc. W ostatnich kilkunastu latach znacznie zwiększyła się mobilność kapitału, co znalazło odzwierciedlenie w istotnym osłabieniu zależności inwestycji od wielkości narodowych oszczędności. Jednak generalnie niskie oszczędności krajowe nie są w pełni uzupełnianie przez napływ oszczędności zagranicznych. Ludzie dobrze znający lokalne realia wolą lokować swoje oszczędności u siebie, nawet jeżeli za granicą mogłyby im one przynieść większy dochód. Co więcej, jak pokazują badania, inwestycje zagraniczne przynoszą najwięcej korzyści gospodarce, gdy są finansowane z krajowych oszczędności, bo są wtedy czystym importem bardziej zaawansowanych technologii i nie powodują dużych wahań kursu walutowego.

Gdyby w ciągu 16 lat udało się nam stopniowo podnosić stopę oszczędności z 17,6 proc. w 2005 roku do 33,3 proc., tj. tak samo jak zwiększyła się ona w Irlandii w latach 1985-2000, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca
między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o około 12,5 proc. Mogłoby się zwiększyć nawet o ponad 20 proc., gdyby nowe inwestycje lokowano w projekty o wysokiej zyskowności, czego odzwierciedleniem byłby wzrost udziału wynagrodzenia właścicieli kapitału w łącznym dochodzie z około 30 do 50 proc. – podobnie jak stało się to w Irlandii i to przy pominięciu wpływu na rozwój postępu technicznego. Luka ta zawężałaby się coraz mocniej w późniejszych latach – ostatecznie zmniejszyłaby się o około 40 proc.

Trzeba jednak pamiętać, że inwestycje napędzane przez oszczędności i będący ich skutkiem wzrost nakładów kapitału w gospodarce nie mogą, podobnie jak zwiększenie zatrudnienia, być trwałym źródłem wzrostu gospodarczego. Każda dodatkowa jednostka kapitału podnosi poziom produktu w coraz mniejszym stopniu. Podstawowym źródłem postępu technicznego w naszych warunkach jest transfer technologii z zagranicy. Według niektórych szacunków wyjaśnia on nawet 90 proc. postępu technicznego w krajach na naszym poziomie rozwoju i będzie tak co najmniej tak długo, jak długo nie staniemy się krajem przodującym w rozwoju nowych technologii.

Transfer technologii dokonuje się nie tylko w wyniku inwestycji zagranicznych firm w krajowe przedsiębiorstwa lub zakup licencji za granicą. Ważnym jego źródłem jest międzynarodowa wymiana handlowa i to paradoksalnie nie tyle eksport (choć wymusza on uczenie się zagranicznych standardów), co przede wszystkim import. Import daje krajowym przedsiębiorstwom dostęp z jednej strony do najbardziej zaawansowanych maszyn, a z drugiej strony do komponentów i półproduktów, których w kraju nikt nie potrafi wytworzyć równie tanio lub równie dobrze.

Przystąpienie do Unii Europejskiej, podnosząc naszą wiarygodność, przyczyniło się do zwiększenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Dało nam też swobodny dostęp do jednej piątej dóbr wytwarzanych na świecie (taki jest mniej więcej udział UE w globalnej produkcji), poprawiło dostęp do innych rynków oraz zmniejszyło ryzyko wprowadzenia utrudnień w wymianie handlowej.

Jeżeli natomiast chodzi o drugą z sił napędzających wzrost produktywności, tj. poprawę efektywności wykorzystania pracy i kapitału, to jednym ze sposobów na nią jest znoszenie barier utrudniających przepływ pracowników i kapitału z sektorów o niskiej produktywności do sektorów, w którym jest ona wysoka. Większość z tych barier jest tworzona przez państwo, które nie pozwala upaść lub zmniejszyć zakresu działalności sektorom ponoszącym straty lub uzyskującym jedynie niski poziom zyskowności. W tym przypadku interwencjonizm państwa polega na pompowaniu w nierentowne przedsiębiorstwa pieniędzy, które w formie podatków są ściągane z sektorów o wysokich zyskach, mimo że te ostatnie mogłyby wytworzyć znacznie więcej, wykorzystując pracę i kapitał używane w tych pierwszych.

Polska mogłaby osiągnąć duży wzrost produktywności, zmniejszając wielkość zatrudnienia w rolnictwie. Według badań ankietowych, udział tego sektora w całkowitej liczbie pracujących wynosi aż 14 proc., mimo że rolnictwo wytwarza już tylko ok. 4,5 proc. łącznego produktu gospodarki. Głębsza niż w Polsce przepaść między wydajnością pracy w rolnictwie i poza rolnictwem jest obecnie jedynie w Botswanie. Gdyby w ciągu 16 lat jedna piąta pracujących w rolnictwie znalazła zatrudnienie poza rolnictwem, podobnie jak to się stało w Irlandii w latach dziewięćdziesiątych, to wyłącznie z tego powodu luka w PKB na mieszkańca między Polską a krajami strefy euro zmniejszyłaby się o około 3 proc. Szacunek ten trzeba jednak traktować z dużą ostrożnością – ze względu na fakt, że wiele osób pracujących w rolnictwie jednocześnie jest zatrudnionych – często na czarno – poza rolnictwem.

Jeżeli skutecznie jest chroniona własność i postanowienia umów, radykalnie zawężają się możliwości przywłaszczenia sobie wyników nakładów poniesionych przez inne osoby. W takich warunkach to głównie państwo powoduje powstawanie wymienionych nieefektywności.

Po pierwsze, jeżeli rozdaje ono przywileje, to ludzie ciężko pracują nad ich uzyskaniem. Uganiają się za zezwoleniami, koncesjami, zamówieniami publicznymi, zasiłkami, pracą w urzędach, czy łapówkami. Żadne z tych zajęć nie zwiększa łącznego dochodu w gospodarce (mimo że każde z nich pochłania wiele ludzkiej energii), a część – samo w sobie ten dochód obniża.

Po drugie, państwo nie pilnuje, aby będące w jego gestii zasoby pracy i kapitału były w pełni wykorzystywane. Na pełniących władzę w państwie nie działają bowiem bodźce, które zmuszałyby ich do dbania o zyski kontrolowanych przedsiębiorstw.

Po trzecie, w kraju, w którym chroniona jest własność, tylko państwo może uchronić przed upadkiem przedsiębiorstwa chronicznie ponoszące straty. Bez państwowych subsydiów czy umorzeń podatków kapitał oraz pracownicy tych przedsiębiorstw przepłynęliby do firm, których produkty są cenione przez klientów na tyle, że mogą one samodzielnie opłacić używany przez siebie kapitał oraz zatrudnionych ludzi.

Po czwarte, o ile można sobie wyobrazić pewne szczególne przypadki, w których wolny rynek nie doprowadzi do zastąpienia mniej efektywnej technologii przez bardziej efektywną o tyle państwo może zablokować wprowadzenie bardziej efektywnej technologii w każdej sytuacji.

Polska gospodarka ma rezerwy, które gdyby zostały uruchomione, pozwoliłyby jej bardzo szybko się rozwijać przez dwie – trzy dekady, a nawet dłużej. Odsetek pracujących wśród ludzi w wieku produkcyjnym jest u nas o blisko jedną piątą niższy niż w najszybciej rozwijających się krajach. Społeczeństwo, w którym pracuje zaledwie nieco ponad połowa osób w wieku produkcyjnym nie jest w stanie szybko się bogacić. Stopa oszczędności w Polsce jest prawie dwa razy mniejsza niż w tamtych państwach. Wciąż niemal ponad jedna siódma zatrudnionych w naszym kraju pracuje w rolnictwie, w którym produkcja na zatrudnionych stanowi jedynie około jednej trzeciej wydajności pracy w pozostałych sektorach gospodarki.

Zmiany, które powinny uruchomić te rezerwy, a więc radykalnie podnieść liczbę pracujących i stopę oszczędności oraz ułatwić podejmowanie pracy poza rolnictwem, mogłyby jednocześnie rozciągnąć okres szybkiego wzrostu na lata wykraczające poza dwie czy trzy dekady. Zmiany te powinny bowiem przyczynić się również do wzrostu produktywności kapitału i pracy, czyli uruchomić źródło rozwoju, które jako jedyne nie musi wygasnąć po pewnym czasie.

Kluczem do utrwalenia szybkiego wzrostu gospodarki jest reforma finansów publicznych. Prawdziwa reforma musi polegać na obniżeniu wydatków publicznych w relacji do PKB. Obecnie są one w takim ujęciu o prawie dwie trzecie wyższe niż były w ostatnim ćwierćwieczu w najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach.

Zwolennicy zwiększania wydatków publicznych w naszym kraju lubią powoływać się na przykłady państw rozwiniętych, w których bywają one takie same lub nawet większe niż u nas. Szczególnie często przywołują przykład Szwecji. Ale ten kraj, kiedy znajdował się na naszym obecnym poziomie rozwoju, tj. na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, miał o prawie jedną czwartą niższe wydatki niż nasze. Do lat pięćdziesiątych XX wieku Szwecja była najszybciej rozwijającym się krajem na świecie, ale wraz z eksplozją wydatków publicznych jej przewaga nad innymi krajami Europy Zachodniej (w których wydatki publiczne też rosły, ale wolniej) zniknęła. W 1950 roku dochód na mieszkańca w Szwecji był o prawie połowę wyższy
od średniej dla pozostałych krajów Europy Zachodniej, a na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wydatki publiczne w tym kraju osiągnęły swój najwyższy poziom, spadł poniżej tej średniej.

Aby w ciągu kilkunastu lat radykalnie obniżyć relację wydatków publicznych do PKB, wcale nie trzeba redukować kwot wydawanych przez państwo na poszczególne cele. Wystarczyłoby zahamować ich obecny wzrost. W tym celu należałoby ustalić sztywne reguły, wedle których miałyby one rosnąć. Początkowo mogłyby one być zwiększane o 1 pkt proc. ponad cel inflacyjny. Po spadku relacji wydatków publicznych do PKB do pożądanego poziomu, byłyby one podnoszone w tempie równym dynamice nominalnego PKB sprzed 3 lat. Pożądany poziom relacji wydatków publicznych do PKB można byłoby ustalić np. na 30 proc., tj. na wysokości nieco niższej niż w Irlandii, ale umożliwiającej wypełnianie wszystkich funkcji państwa realizowanych obecnie w krajach rozwiniętych – w tym utrzymanie racjonalnego systemu zabezpieczenia społecznego.

Przy takiej regule wydatki publiczne spadłaby poniżej 30 proc. w ciągu 12 lat, a po 24 latach poniżej 20 proc. i to przy dosyć konserwatywnym założeniu, że spadek fiskalizmu państwa umożliwiłby nam jedynie podtrzymanie tempa wzrostu z ostatnich 15 lat, a nie jego przyspieszenie. Ponadto taka reguła poprawiłaby efektywność wydatków publicznych. Każdy kto chciałby zwiększyć wydatki na określony cel bardziej niż dopuszczałaby reguła lub wprowadzić nową kategorię wydatkową, musiałby wskazać inne rodzaje wydatków, które należałoby odpowiednio obniżyć. Dzięki temu na poważnie zaczęto by dyskutować o korzyściach i kosztach społecznych poszczególnych wydatków.

Alternatywnie, można byłoby od razu ustalić maksymalne tempo wzrostu wydatków publicznych na poziomie około 2 pkt proc. ponad cel inflacyjny, tj. na poziomie zbliżonym do długofalowego tempa wzrostu gospodarki obserwowanej w krajach wysoko rozwiniętych, do których Polska miałaby dołączyć. Tę regułę należałoby uzupełnić o możliwie szybkie zredukowanie do zera tych wydatków, które są, po pierwsze, same w sobie szkodliwe dla rozwoju i, po drugie, niesprawiedliwe.

Gdzie należy szukać oszczędności? Przede wszystkim w tych kategoriach wydatków, których wielkość najbardziej odróżnia nas od najszybciej rozwijających się krajów, czyli w wydatkach socjalnych. Wiele z tych wydatków szkodzi rozwojowi, nawet jeśli pominąć negatywny wpływ na wzrost gospodarki podatków, z których są one finansowane. Po pierwsze, to one w dużym stopniu odpowiadają za niski odsetek pracujących w naszym społeczeństwie. Takie szkody wyrządzają w szczególności wcześniejsze emerytury lub – ogólniej – wszelkie świadczenia kierowane do osób w wieku produkcyjnym, które są zdolne do pracy, ale ani nie pracują ani nie szukają zatrudnienia. Nie tylko redukują one opłacalność zatrudnienia, ale w ogóle pozwalają na uzyskiwanie dochodu bez jakiejkolwiek pracy.

Bez obcięcia tych wydatków, wpychających ludzi w bierność zawodową, nie da się radykalnie zwiększyć liczby pracujących w naszym kraju. Warto dodać, że wydatki publiczne stwarzające możliwość pozostawania poza zatrudnieniem redukują jednocześnie opłacalność inwestowania we własną edukację. Tymczasem, ciągły postęp techniczny może obniżać produktywność osób o niskich kwalifikacjach, a tym samym zmniejszać ich szanse na znalezienie pracy – szczególnie jeśli państwo narzuca przedsiębiorstwom płacę minimalną i podnosi ją wraz ze wzrostem przeciętnych płac.

Po drugie, wydatki socjalne obniżają stopę oszczędności. Osłabiają bowiem ważny bodziec do ich gromadzenia, tj. ostrożność. Poszczególne osoby nie muszą się zabezpieczać na wypadek skokowego spadku bieżących dochodów, bo państwo przenosi z nich na ogół podatników wiele ryzyk, w tym tak wysokie i absurdalne jak ryzyko niskich dochodów przy braku wysiłku wkładanego w pracę. Ponadto, wydatki te prowadzą do powstania grupy osób, które nie mogą oszczędzać, jeżeli chcą utrzymać dochody – klientowi pomocy społecznej oszczędzanie grozi utratą przynajmniej części otrzymywanych świadczeń.

Po trzecie, wydatki socjalne spowalniają zmiany zachodzące na polskiej wsi. Państwo dopłaca do rolnictwa około 2,5 proc. PKB, czyli prawie tyle samo, ile ono wytwarza. Prawie dwie trzecie tej kwoty pochłaniają emerytury i renty rolnicze. Ale wiele wydatków socjalnych nie dość, że szkodzi rozwojowi, to jeszcze urąga sprawiedliwości, bo wcale nie trafia do osób najbiedniejszych. Wśród krajów posocjalistycznych są takie, w których praktycznie w ogóle nie ma wydatków socjalnych. W Polsce należą one do najwyższych, pochłaniając około połowy z sięgających 45 proc. PKB wszystkich wydatków publicznych. Tymczasem udział osób najbiedniejszych w łącznym dochodzie wytworzonym w gospodarce jest u nas niższy niż przeciętnie w krajach, w których nie wydaje się praktycznie nic na pomoc socjalną.

Co należałoby więc zrobić?

Po pierwsze, radykalnie ograniczyć możliwości korzystania z wczesnych emerytur i uzależnić wysokość emerytury od wielkości wkładu do funduszu emerytalnego, co oznacza, że ewentualne prawo do wcześniejszej emerytury powinno być związane z obowiązkiem opłacania dodatkowej składki, która sfinansuje świadczenia wypłacane od momentu przejścia na emeryturę do osiągnięcia powszechnego wieku emerytalnego. Jest to niezbędne, aby powstrzymać dezaktywizację osób w wieku produkcyjnym.

Mamy najmłodszych w Europie emerytów – pracuje zaledwie 30 proc. osób w wieku 55-65 lat. Według danych OECD przeciętny wiek rzeczywistego przechodzenia na emeryturę wynosił w naszym kraju w latach 2000-2005 61,3 lata w przypadku mężczyzn i 58 lat w przypadku kobiet. Na początku transformacji, tj. w latach 1990-1995 wynosił on, odpowiednio, 63,8 i 61,4 lata. Utrzymanie młodych emerytów kosztuje podatników 20 mld zł rocznie. Doświadczenia innych krajów pokazują, że wcale tak nie musi być.

Po drugie, należałoby podnieść wiek emerytalny kobiet i zrównać go z wiekiem emerytalnym mężczyzn, który z kolei powinno się na sztywno związać z oczekiwaną długością życia – tak, aby wraz z poprawą zdrowotności społeczeństwa nie wypychać ludzi w pełni sił witalnych poza rynek pracy i skazywać ich na niskie emerytury. Po trzecie, trzeba uzależnić uzyskiwanie pomocy społecznej przez osoby zdolne do pracy od aktywności w poszukiwaniu zatrudnienia i podnoszeniu kwalifikacji. Znacząca część zarejestrowanych bezrobotnych oraz osób korzystających z pomocy społecznej odmawia uczestnictwa w szkoleniach i podjęcia pracy.

Nie da się radykalnie ograniczyć wydatków państwa bez jednoczesnego zmniejszenia zatrudnienia w sektorze publicznym. Jego utrzymanie pochłania około jednej trzeciej tych wydatków. Tak więc bezpośrednią konsekwencją zachowania w nim zatrudnienia na obecnym poziomie byłoby wyłączenie z racjonalizacji co trzeciego złotego, wydawanego przez państwo. Duża część sektora publicznego (szkoły, ośrodki zdrowia, szpitale, ośrodki badawczo-rozwojowe i przedsiębiorstwa państwowe) wytwarza dobra, których ludzie potrzebują. Tę jego część należałoby w możliwie dużym stopniu sprywatyzować (co nie oznacza, że państwo miałoby się całkowicie wycofać z finansowania usług edukacyjnych czy zdrowotnych lub badań naukowych).

Zmusiłoby to administrację do ukrócenia marnotrawstwa, bo radykalnie zmniejszyłyby się możliwości przerzucania kosztów własnej nieefektywności na podatników. O rozwoju poszczególnych jednostek decydowałoby to, czy potrafią zaoferować klientom dobro po kosztach niższych od war
tości, jaką ono dla nich przedstawia, a nie – jak obecnie – presja, jaką są w stanie wywrzeć na rządzących przy podziale pieniędzy podatników. Dodatkowo na rynek pracy trafiliby ludzie, często dobrze wykształceni, których kwalifikacje obecnie marnują się w wielu urzędach, zajmujących się sprawami bez wpływu, w najlepszym razie, na łączny dochód społeczeństwa.

Eliminacja deficytu w finansach publicznych nie tylko pozwoliłaby się Polsce szybciej rozwijać. Oznaczałaby również likwidację jednego ze źródeł narastania nierówności w dochodach między bogatymi i biednymi. Dlaczego deficyt pogłębia te nierówności? Otóż z jednej strony, odsetki od długu publicznego, zaciągniętego przez państwo na pokrycie deficytu, trafiają – co oczywiste – wyłącznie do osób, które pożyczyły swoje pieniądze państwu, a więc zazwyczaj do osób zamożnych. Z drugiej strony podatki, które państwo ściąga na opłacenie odsetek od długu publicznego, obciążają wszystkich – w tym również najbiedniejszych.

Obniżenie opodatkowania zarówno pracy, jak i zysków przedsiębiorstw powinno ograniczyć zakres nieproduktywnych działań w gospodarce. Przy niższych i prostszych podatkach ludzie mieliby mniej bodźców oraz sposobności do wyszukiwania metod na niepłacenie podatków. Traciliby więc mniej czasu i energii na tego rodzaju działania. Nie tylko uchylanie się od płacenia, ale i dopełnianie obowiązków podatkowych wymaga poniesienia zbędnych nakładów, które w przeciwnym razie mogłyby zostać wykorzystane w produktywny sposób.

Przy prostych podatkach mniej uciążliwe byłoby prowadzenie odpowiedniej dokumentacji. Mniej byłoby niejasnych lub spornych spraw. Rzadsze i krótsze byłyby więc kontrole podatkowe. Rzadziej też podatnicy musieliby się odwoływać do sądów od niekorzystnych dla siebie decyzji kontroli skarbowej. Wreszcie, także wydatki państwa na kontrolę podatników mogłyby być mniejsze – bez ryzyka nasilenia się oszustw podatkowych.

Uzdrowienie finansów publicznych nie jest jedyną reformą państwa niezbędną do utrzymania szybkiego rozwoju naszego kraju w długim okresie. Potrzebna jest także poprawa otoczenia regulacyjnego gospodarki. Jednym z podstawowych elementów tej poprawy powinno być ułatwienie zakładania firm. Dyskusja w naszym kraju toczy się wokół zmniejszenia liczby formalności koniecznych do spełnienia, aby założyć firmę. Im mniej by ich było, tym w mniejszym stopniu energia ludzka byłaby kierowana na nieproduktywne działania; od wypełniania formularzy i ich sprawdzania, czy wydawania różnego rodzaju potwierdzeń.

Jednak to nie liczba formalności, ani czas potrzebny do ich przebycia stanowi główną barierę dla powstawania nowych firm w naszym kraju. Najpoważniejszą barierą jest koszt założenia firmy. U nas jest on wyraźnie wyższy niż w Irlandii, w krajach nadbałtyckich oraz we wszystkich najszybciej rozwijających się krajach w ostatnich trzech dekadach. Jeżeli Polska ma się nadal szybko rozwijać, usuwanie utrudnień nie powinno dotyczyć tylko zakładania firm, ale i ich późniejszego rozwijania. Ulgą dla przedsiębiorstw byłoby wspomniane wcześniej uproszczenie podatków w ramach kompleksowej reformy finansów publicznych.

Ale likwidacja ciężarów utrudniających prowadzenie działalności gospodarczej nie powinna się ograniczać do uproszczenia podatków. Oprócz skomplikowanego systemu podatkowego, który hamuje rozwój przedsiębiorstw, istnieje również wiele innych barier. Z kolei wzrost zatrudnienia jest hamowany przez sztywne prawo pracy, które zawęża możliwości samodzielnego ustalania przez pracowników i pracodawców warunków pracy i jej wynagradzania.

Polska szczególnie mocno różni się od najszybciej rozwijających się krajów pod względem kształtowania czasu pracy oraz warunków zatrudniania i zwalniania pracowników. Wysokie koszty zatrudniania i zwalniania pracowników sprawiają, że nawet w okresie dobrej koniunktury gospodarczej przedsiębiorcy niechętnie zwiększają zatrudnianie, szczególnie osób cechujących się niską produktywnością i wysoką rotacją (tj. osób młodych, nie posiadających odpowiednich kwalifikacji oraz długotrwale bezrobotnych.

Innym ważnym elementem poprawy otoczenia regulacyjnego byłoby wzmocnienie ochrony praw własności. Obecnie, przedsiębiorcy muszą przebrnąć przez 41 procedur, aby wyegzekwować umowę, od której wypełnienia uchyla się nierzetelny kontrahent. W Irlandii takich procedur jest ponad dwa razy mniej, a w krajach nadbałtyckich – prawie dwa razy mniej. Przedsiębiorcy mogliby bez większych obaw angażować się w te rodzaje działalności, które wymagają zawierania umów z wieloma partnerami oraz stosowania odroczonych płatności. Tym samym, zaczęliby w większym niż obecnie stopniu czerpać korzyści, jakie niesie za sobą specjalizacja oraz duża skala działalności.

Wzrost gospodarczy, dopóki się utrzymuje, przynosi korzyści zarówno bogatym, jak i biednym, niezależnie od tego, czy państwo zajmuje się „dzieleniem owoców wzrostu”, czy też nie. Jak pokazują doświadczenia międzynarodowe, w dłuższym okresie dochody obu grup we wszystkich krajach zwiększają się w podobnym tempie, co powoduje, że stosunek uzyskiwanych przez nie dochodów waha się w niewielkim stopniu. Dzięki rozwojowi, po pewnym czasie poziom życia biednych ludzi staje się wyższy niż w przeszłości osób całkiem zamożnych. Rozwój skutkuje nie tylko wzrostem poziomu życia wszystkich grup dochodowych w społeczeństwie, ale i ciągłą zmianą ich składu. Osoby z dolnych grup dochodowych mają szansę przeskoczyć do górnych warstw, a osoby z górnych grup ryzykują spadek w dół, jeżeli przestają się wysilać, a nie przestają wydawać.

Po wprowadzeniu wolnorynkowych reform Polska należała do najszybciej rozwijających się krajów. W latach 1992-2006 jedynie 10 państw osiągnęło wyższe tempo wzrostu dochodu na mieszkańca. W tej grupie nie było ani jednego kraju z dawnego bloku wschodniego. Gdyby nasz kraj nadal tak szybko się rozwijał, to po 16 latach dochód na mieszkańca zrównałby się u nas z obserwowanym obecnie w strefie euro. Po kolejnych 10 latach Polska stałaby się zamożniejsza niż kraje strefy euro.

Opracowanie: Jędrzej Kulig na podstawie raportu FOR

Autorzy: 

*Andrzej Rzońca jest doktorem ekonomii, pracuje jako adiunkt Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, Wiceprezes i Główny Ekonomista Fundacji FOR.

**Wiktor Wojciechowski jest doktorem ekonomii, Starszy Ekonomista Fundacji FOR.

 

Fundacja Liberté! :)

Fundacja Liberté!

Fundacja Liberté! to interdyscyplinarna organizacja kulturalna i społeczna oraz think tank, który działa w Polsce od 2007 roku.

Naszą ambicją jest pozycja rzecznika społeczeństwa otwartego, racjonalnych, wolnorynkowych poglądów gospodarczych i kultury liberalnej w Polsce. Głównym długofalowym celem organizacji jest tworzenie w Polsce różnorodnych narzędzi służących do dokonania realnej liberalnej zmiany i budowania dla niej poparcia społecznego. Pracujemy nad tym aby stać się kompleksową i interdyscyplinarną instytucji zdolną do skutecznego edukowania obywateli w duchu poszanowania rządów prawa, praw człowieka, zasad gospodarki rynkowej i zasad integracji europejskiej. W działalności kulturalnej staramy się realizować projektu ambitne, często niszowe, które uważamy za warte pokazania szerszemu odbiorcy.

Jesteśmy członkiem sieci międzynarodowych: 4liberty.eu, Atlas Network, European Liberal Forum.

Zarząd Fundacji Liberté!:

Błażej Lenkowski – prezes zarządu

Leszek Jażdżewski – wiceprezes zarządu

Projekty, działania:

1. E-miesięcznik „Liberté!”

Po wielu latach funkcjonowania „Liberté!” jako kwartalnik w druku, obecnie działamy w formie e-miesięcznika. Credo „Liberté!” zawiera m.in.: krytyczną refleksję nad rzeczywistością, sceptycyzm wobec wszelkich ideologii, dystans i ironię, także do samych siebie; wolność jako nadrzędną zasadę polityki, wolność jednostki wobec drugiego człowieka, wobec społeczeństwa i wobec państwa; europejski i globalny punkt widzenia na sprawy Polski; odwagę głoszenia idei niepopularnych, które uważamy za słuszne – wolimy przekonywać do własnych poglądów (i dawać się przekonać, o ile argumenty będą dobre); otwartość na rozmówcę, walkę na argumenty, a nie ad personam. Redakcja ma charakter ogólnopolski, pismo jest w dominującym stopniu głosem trzydziestolatków i czterdziestolatków.

Redaktor naczelny: Leszek Jażdżewski

Redaktor prowadząca magazyn: Magdalena M. Baran

Redakcja czasopisma: Magdalena M. Baran, Piotr Beniuszys, Sławomir  Drelich, Magda Melnyk, Tomasz Kamiński, Tomasz Kasprowicz

Tłumaczenia, współpraca międzynarodowa: Olga Łabendowicz

Koordynacja projektów Fundacji: Joanna Głodek

2. Liberte.pl

Prowadzimy stale aktualizowany portal opinii, na którym obok felietonów i tekstów publicystycznych i eksperckich czekają na was wywiady z analitykami, pisarzami, twórcami, aktywistami i politykami. Staramy się trzymać rękę na pulsie oferując wam ciekawy komentarz do aktualnych tematów społeczno-politycznych, ale lubimy również kierować waszą uwagę na sprawy znacznie mniej medialne, a z naszej perspektywy równie istotne. Cieszymy się waszą codzienną obecnością na naszym portalu, wasze lajki i komentarze są naszą największą motywacją do dalszego działania.

Na naszym portalu piszą, komentują, analizują: Bartłomiej Austen, Jakub Benedyczak, Piotr Beniuszys, , Joanna Ciesielska- Klikowska, Rafał Gawin, Joanna Głodek, Łukasz Jasina, Rafał Jaśkowski, Leszek Jażdżewski, Dawid Juraszek, Tomasz Kasprowicz, Andrzej Kompa, Piotr Kopiński, Mateusz Koprowski, Błażej Lenkowski, Jarosław Makowski, Magda Melnyk, Marek Migalski, Czesław Sikorski, Radosław Sikorski, Michał Słowikowski, Przemysław Staciwa, Natalia Wilk-Sobczak, Marcin Wojciechowski, Natalia Zajączkowska.

Redaktor prowadząca portal: Magda Melnyk

Tłumaczenia: Olga Łabendowicz

Więcej na stronie: www.liberte.pl.

3. Liberté! Talks

„Liberté! Talks: to, co ważne” to podcasty, stanowiące cykl codziennych rozmów, prowadzonych przez grono jedynych w swoim rodzaju hostów, specjalistów i specjalistek w swoich dziedzinach. Rozmawiamy m. in. o polityce, kulturze, gospodarce, społeczeństwie, ekologii czy sztucznej inteligencji.

Wśród naszych hostów znaleźli/-ły się: Magdalena M. Baran  („Jest sobie kraj”), Olga Brzezińska („Nowy stan skupienia”), Anna J. Dudek („Pocztówki z Gileadu”), Tomasz Kasprowicz („Nasłuch przedsiębiorcy”), Paweł Luty („Sztuczna inteligencja”), Joanna Łopat („Rozmowy NIEnormatywne”), Magda Melnyk („Książki z puentą”), Weronika Michalak („Eko podcast”), Zuzanna Nowicka („Lex publica”), Jakub Wiech („Podcast z Klimatem”), Leszek Jażdżewski („Rozmowa Jażdżewskiego”).

Producent Liberté! Talks: Marcin Malecki

4. Igrzyska Wolności

Igrzyska Wolności to spotkanie ludzi ciekawych świata i głodnych nowych idei. To dyskusja o najważniejszych wyzwaniach przed jakimi stoją społeczeństwa Zachodu w XXI wieku. Igrzyska Wolności to interdyscyplinarne wydarzenie którego zasadniczym celem jest kreowanie twórczej przestrzeni spotkania ludzi kultury, biznesu i życia publicznego różnych branż. Dotychczas odbyło się już osiem edycji wydarzenia.

Igrzyska Wolności to wiodące intelektualne i edukacyjne wydarzenie w Polsce. Występowali tu speakerzy ze Stanów Zjednoczonych, Rosji, Chin, Francji, Ukrainy, Czech, Węgier, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii. Na forum występowali intelektualiści światowego formatu, ludzie kultury i życia publicznego. Występowali u nas wykładowcy m.in.: Uniwersytetu Cambridge, Uniwersytetu Princeton, Uniwersytetu Berkeley, Massachusetts Institute of Technology czy Uniwersytetu Paryskiego, byli premierzy tak potężnych państw jak Rosja, słynni dysydenci, twórcy literaccy i poeci, liderzy wpływowych organizacji pozarządowych jak National Endowment for Democracy, European Liberal Forum. Przy organizacji czterech poprzednich edycji wydarzenia naszymi partnerami w poszczególnych latach byli m.in.: Open Society Foundation, Atlas Foundation, Fundacja Naumanna, Urząd Miasta Łodzi, Urząd Marszałkowski Województwa Łódzkiego, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Uniwersytet Łódzki, Politechnika Łódzka, takie firmy jak: Orange, DNB, PZU.

Wśród setek gości Igrzysk byli m.in.: Yuval Noah Harari, Frans de Waal, Robert Cooper, Manuela Gretkowska, Aleksander Kwaśniewski, Adam Michnik, Agnieszka Holland, Adam Bodnar, Małgorzata Halber, Maria Peszek, Marek Belka, Jerzy Hausner, Peter Gloor, Brendan Simms, Angana Chatterij, Andrzej Stasiuk, Marcin Świetlicki, Liao Ywiu, Robert Biedroń, Borys Budka, Kamila Gasiuk-Pihowicz, Maria Asenius, Karim Jebari, Jacek Dukaj, Sławomir Lachowski, Hanna Zdanowska, Mariusz Szczygieł, Nilüfer Göle, Szymon Hołownia,  Jessica Bruder, Oksana Zabużko, Carl Gershman, Inga Springe, Janusz Lewandowski, Michail Kasjanow, Katarzyna Lubnauer, Giulio Ercolessi, Adam Bodnar, Sandrine Müller, Jan-Werner Mueller, Jarosław Hrycak, Wiktor Jerofiejew, Zilvinas Silenas, Wojciech Tochman, Ignacy Karpowicz, Joanna Bator, Frank Furedi. Grali dla nas m.in.: Pink Freud, Mitch & Mitch, Marcin Masecki, Wacław Zimpel, Gaba Kulka, Świetliki, Jazzpospolita, Kristen, Stara Rzeka, Muchy.

Więcej na stronie: www.igrzyskawolnosci.pl

Dyrektor Igrzysk Wolności: Błażej Lenkowski

5. 6. Dzielnica

Kameralna galeria sztuki i klubokawiarnia kulturalna w centrum Łodzi. Miejsce debat, spotkań artystycznych, wystaw i koncertów. Zapraszamy od wtorku do niedzieli od godziny 17.00. Nasz adres to ul. Piotrkowska 102, 90-004 Łódź.

Więcej na stronie: www.szostadzielnica.pl

6. 4liberty.eu

Fundacja koordynuje sieć 4liberty.eu z ramienia Fundacji Friedricha Naumanna – Fundacji na Rzecz Wolności. 4liberty.eu to sieć 13 think tanków z Europy Środkowej i Wschodniej (z Polski, Węgier, Słowacji, Słowenii, Czech, Bułgarii, Estonii, Litwy i Niemiec).

Nasze cele to: sprawienie by środkowoeuropejska perspektywa była dostępna dla międzynarodowej społeczności, pełnienie funkcji rzetelnego źródła informacji w kwestiach regionalnych. Publikujemy wysokiej jakości analizy, polemiki i artykuły w języku angielskim, budując mosty pomiędzy różnymi narodami w celu usprawnienia komunikacji i lepszego porozumienia między ekspertami z poszczególnych państw.

W ramach sieci wydajemy również anglojęzyczny półrocznik: „4liberty.eu Review”.

Więcej na stronie: www.4liberty.eu

7. Nauka Obywatela

Nauka Obywatela to platforma skierowana do nauczycieli oraz uczniów szkół średnich i podstawowych (obecnie w przygotowaniu). Za jej pośrednictwem nauczyciel zyskuje dostęp do darmowej bazy materiałów dydaktycznych na dwóch poziomach edukacyjnych, które stanowią uzupełnienie podstawy programowej w postaci treści dodatkowych.

Nadrzędnym celem projektu jest ułatwienie pracy nauczycielom zaangażowanym w kształtowanie umysłów na dwóch etapach edukacyjnych (szkoły średnie i szkoły podstawowe) oraz poszerzanie horyzontów młodych obywateli na drodze ku świadomemu rozwojowi.

Więcej informacji na: www.naukaobywatela.pl

8. Kampanie społeczne

Zespół Fundacji konsekwentnie inicjuje kampanie społeczne w kolejnych ważnych sprawach. Wśród nich warto wymienić: kampanie w obronie Otwartych Funduszy Emerytalnych, akcję: Nie dla finansowania Świątyni Opatrzności Bożej z pieniędzy podatników, Tak dla związków partnerskich oraz kampanię Świecka Szkoła.

9. Działalność ekspercka

Prowadzimy również szereg i projektów działań eksperckich. Tworzymy różnorodne policy papers i analizy, uczestniczymy w różnorodnych pracach roboczych grup eksperckich, przez kilka lat współtworzyliśmy merytoryczny program Europejskiego Forum Nowych Idei.

Największym z projektów był dwuletni projekt opracowania wizji prowadzenia liberalnej polityki społecznej w Polsce, który realizowaliśmy w latach 2011 – 2012 wspólnie z Fundacją im. Stefana Batorego.

10. Obecność w mediach i na kluczowych wydarzeniach

Nasi eksperci i członkowie redakcji są stale zapraszani jako komentatorzy i publicyści w ogólnopolskich mediach. Jesteśmy obecni m.in. w: „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Polityka”, TVN 24, TVN 24 BIS, Polsat News, Tok FM, TVP Info, Polskie Radio, TV Republika.

Występujemy również podczas największych i najbardziej prestiżowych wydarzeń społeczno-politycznych w kraju np. Forum Ekonomicznym w Krynicy oraz Europejskim Forum Nowych Idei w Sopocie.

Zarząd Fundacji

Błażej Lenkowski
Prezes Zarządu

Leszek Jażdżewski
Wiceprezes Zarządu

Zespół Fundacji

Błażej Lenkowski
Dyrektor zarządzający Fundacji, dyrektor Igrzysk Wolności

Leszek Jażdżewski
Redaktor naczelny „Liberté!”

Olga Łabendowicz
Redaktorka naczelna „4liberty.eu Review”, koordynatorka ds. kontaktów zagranicznych

Magda Melnyk
Redaktor prowadząca liberte.pl

Joanna Głodek
Koordynatorka projektów Fundacji

Marcin Malecki
Producent podcastów Liberté! TALKS

Magdalena M. Baran
Redaktor prowadząca miesięcznik „Liberté!”

Paweł Luty
Specjalista ds. rozwoju Liberte Talks

Oskar Kolasiński
Manager projektu 6. Dzielnica

„Budapeszt w Warszawie” J.Kaczyńskiego to powielanie złych zmian V.Orbana :)

full_20100602_111830
źródło: http://jaroslawkaczynski.info

Victor Orban został w 2016 r. wybrany Człowiekiem Roku podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy. Wybór ten mógłby dziwić gdyby nie fakt, że rok wcześniej tytuł ten otrzymał Jarosław Kaczyński. Forum, w które angażuje się wiele spółek skarbu państwa, wybierało we własnym interesie, stąd tytuł najpierw dla prezesa Kaczyńskiego, a później bliskiego mu polityka z regionu. Jarosław Kaczyński od dawna marzył o scenariuszu węgierskim napisanym przez Orbana. „Jestem głęboko przekonany, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt” – powiedział po przegranych wyborach w 2011 r. Dziś Jarosław Kaczyński idzie drogą Orbana, ze szkodzą dla polskiej gospodarki, zasad państwa prawa i demokracji. Ponadto z węgierskich doświadczeń powiela to co najgorsze, ignorując prawdziwe dobre zmiany na Węgrzech.

Nie wiemy o czym prezes Kaczyński rozmawia podczas spotkań z Victorem Orbanem. Najgłośniejsze medialnie było chyba to w pensjonacie „Zielona Owieczka” 6 stycznia 2016 r. Dzięki interwencji „Sieci Obywatelskiej Watchdog” dowiedzieliśmy się, że np. koszt spotkania liderów Węgier i Polski w „Zielonej Owieczce” wyniósł prawie 14 tys. zł, ale PiS odmówił ujawnienia informacji dotyczących tematyki tamtego spotkania. Za to posłanka Pawłowicz wyzywając w swoim stylu „Sieć Obywatelską Watchdog” zwiększyła zainteresowanie tą organizacją pozarządową oraz samą ideą patrzenia politykom na ręce. Korzystny efekt uboczny prymitywizmu i nienawistnego języka K. Pawłowicz.

To jednak nie prezes Kaczyński zapoczątkował realizację programu złej Orbanizcji w Polsce. PO z PSL, rękami m.in. Jacka Rostowskiego, dokonała ataku na oszczędności emerytalne Polaków, co było ruchem w stylu Orbana, który wcześniej przejął praktycznie całość oszczędności z kapitałowej części systemu emerytalnego na Węgrzech. Ostrzegaliśmy wtedy, wraz z Fredem Roederem, na stronie amerykańskiego magazynu Forbes przed węgierską chorobą, która rozprzestrzenia się w Europie Środkowej. Jak napisaliśmy w listopadzie 2012 r. „istnieje ryzyko, że Orbanizacja w systemach emerytalnych rozprzestrzeni się w innych krajach Europy jeśli nie zostanie powstrzymana”.

Warto przypomnieć, że PiS będąc w opozycji nie bronił oszczędności emerytalnych Polaków (pomimo pozornego głosowania przeciw tej ustawie w Sejmie, ponieważ PO nie spełniła ich postulatów m.in. tego dotyczącego minimalnej stopy zwrotu w OFE). „Mogę z pewną dumą powiedzieć, że należałem od samego początku do tych, którzy byli przeciwko OFE – mówił w 2013 r. prezes Kaczyński. Jak możemy przeczytać na planuje trzeci rozbiór OFE, przed czym ostrzegałem już w maju 2015 r.

Jakie złe elementy Orbanizacji powiela PiS, poza atakiem na oszczędności emerytalny w kapitałowej części systemu? Po pierwsze, podatki sektorowe. Na Węgrzech nakładano je „tymczasowo” na wybrane sektory gospodarki – branżę finansową, telekomunikacyjną, energetyczną i handel detaliczny – choć jak się potem okazało wcale takie tymczasowe nie były. PiS w celu dofinansowania swoich kosztownych obietnic wyborczych także sięgnął po to narzędzie wprowadzając podatek od klientów banków czy podatek od klientów bardziej efektywnych i tańszych większych sklepów (ten drugi wstrzymany m.in. dzięki korzystnej dla polskich konsumentów decyzji Komisji Europejskiej). Po drugie, wzrost udziału państwa w gospodarce. Rząd węgierski przejmował udziały np. w wybranych  spółkach energetycznych i kupował udziały w prywatnych bankach. Rząd kontrolowany przez J. Kaczyńskiego praktykuje nacjonalizację ukrywając ją pod fałszywym hasłem „repolonizacji”. W Polsce już teraz udział państwa (czyli polityków) jest w wielu sektorach za duży, a PiS tylko zwiększa poziom tego upolitycznienia gospodarki. Po trzecie, zawłaszczanie mediów publicznych do celów szerzenie pro-rządowej propagandy, połączone z próbami osłabienia mediów prywatnych. Robił to Fidesz Orbana i robi PiS Kaczyńskiego. Tego typu polityka propagandowa jest zagrożeniem dla funkcjonowania demokracji – to nie tylko Orbanizacja kraju, ale też, jeśli obejrzymy np. Wiadomości TVP, Urbanizacja sposobu dostarczania informacji, która słusznie kojarzy się z czasami medialnej propagandy w PRL. Po czwarte, niszczenie instytucji ważnych dla funkcjonowania państwa prawa i gospodarki. Przykładami, poza mediami publicznymi, są tutaj sądy konstytucyjne przejęte przez Orbana i Kaczyńskiego. Ponadto ostatnie informacje z Węgier pokazują, że Orban planuje kolejny atak na organizacje pozarządowe.  „W okresie rządów V. Orbana Węgry zanotowały zatrważający spadek ocen jakości instytucji wpływających na konkurencyjność gospodarki, takich jak ochrona prawa własności, zakres konkurencji na rynku krajowym, niezależność wymiaru sprawiedliwości czy faworyzowanie przez władze wybranych podmiotów gospodarczych” – podkreśla w analizie FOR Wiktor Wojciechowski. Na taki Budapeszt w Warszawie skazuje nas J. Kaczyński.

Jednocześnie z analizy „Orbanomika, czyli niespełniony sen o węgierskiej potędze gospodarczej” możemy dowiedzieć się o prawdziwych dobrych zmianach za Orbana, które nie zainspirowały prezesa Kaczyńskiego. Rząd Fideszu wprowadził konstytucyjny limit zadłużenia, a PiS zaczął swoje rządy od rozmontowywania reguły wydatkowej. Fidesz podtrzymuje rozpoczęte przez poprzedników podnoszenie wieku emerytalnego z 62 do 65 dla obu płci, pomimo tego, że wcześniej, jako populistyczna opozycja, reformę tę krytykowali. PiS z populistycznej opozycji przeobraził się w populistycznych rządzących i odwraca jedną z najważniejszych reform rządu PO-PSL, która stopniowo (dla kobiet do 2040 r.) podnosiła wiek emerytalny. Tzw. podatek bankowy wprowadzony przez PiS dotyczący bankowych aktywów (ale uderzający w klientów) jest najwyższy w UE i prawie dwa razy wyższy niż na Węgrzech, a Fidesz rozpoczął jego stopniowe obniżanie. PiS wprowadził program 500+ zniechęcający do aktywności zawodowej, a rząd Orbana uzależnia pomoc dla rodzin od aktywności zawodowej i uzyskiwania dochodów. Partia Kaczyńskiego przyklaskuje pomysłowi zamknięcia większości sklepów w niedziele, kiedy rząd Węgierski sklepy ponownie otwiera, bo tamtejsi wyborcy słusznie nie zaakceptowali zakazu. Warto też podkreślić, że część dobrych rzeczy w gospodarce węgierskiej (np. część spadku klina podatkowego czy wspomniane podwyższanie wieku emerytalnego) to nie zasługi Orbana, a rządu G. Bajnaia, których Orban nie roztrwonił.

Orbanizacja Węgier nie doprowadziła do ich potęgi, pomimo haseł głoszonych przez premiera Orbana. Polska przegoniła Węgry jeśli chodzi o PKB na mieszkańca, choć sami również nie jesteśmy potęgą, pomimo tego, że mamy za sobą pewnie najlepszy okres w historii istnienia naszego kraju (a nie żadną „Polskę w ruinie”). Prezes Kaczyński nie dowiaduje się na spotkaniach z Orbanem o prawdziwych dobrych zmianach w tym kraju, a inspiracją dla jego wizji „Budapesztu w Warszawie” są jak na razie wyłącznie złe zmiany Orbana. O lepszą dla długofalowego wzrostu gospodarczego i doganiania bogatszych krajów Zachodu politykę gospodarczą bijmy się zanim politycy doprowadzą do długofalowego spowolnienia lub ruiny. Wolności i zasad państwa prawa brońmy zanim zostaną jeszcze bardziej ograniczone. Złym zmianom trzeba się sprzeciwiać zanim będzie za późno.

Rozważań kilka na kanwie „Trzeba się bić” :)

Minęło sporo czasu od dwóch recenzji książki pt. „Trzeba się bić. Opowieść biograficzna” (czyli wywiadu rzeki z Leszkiem Balcerowiczem), autorstwa Tomasza Chabinki i Tomasza Kamińskiego, które ukazały się na łamach Liberté!, jednak wracam do dość luźnej polemiki z kilkoma zawartymi tam tezami. Wywiad z Balcerowiczem nie jest książką odkrywczą, jednak jest niezwykle istotną pozycją, szczególnie w dzisiejszym kontekście stanu debaty publicznej i jakości polityki w Polsce. Balcerowicz poprzez tę książkę, w nieskomplikowany, przystępny sposób przywołuje pewne wartości, postawy i poglądy, które niestety znikają z naszego życia publicznego, czego konsekwencje mogą być bardzo nieprzyjemne dla nas wszystkich. Modna, intelektualna poza odrzucania autorytetów jest niebezpieczna bo wraz z nimi możemy zapomnieć o pryncypiach.

Polityka to zmiana

Co jest podstawową tezą którą w swojej książce przekazuje Balcerowicz, a która z mojego punktu widzenia jest najważniejsza? Otóż władzę sprawuje się po to żeby wprowadzać zmiany i dążyć do długofalowego zwiększania bogactwa społeczeństwa i pozycji państwa. Ta szczególna cecha, jakże różna od sposobu działania dzisiejszych polityków, kilku liderów pokolenia demokratycznego przełomu w Polsce, w tym Balcerowicza, zadecydowała o zmianie losów historii i niezwykłym rozwoju naszego kraju w ciągu ostatnich 25 lat. To dla tych wartości ponad 10 lat temu zaangażowałem się jako student w ratowanie upadającej już wówczas Unii Wolności, a dziś niestety wciąż nie widzę żadnej siły politycznej, która mogłaby stać się jej kontynuatorem. Czy wyobrażacie sobie Państwo co by się stało gdyby na czele Państwa w roku 1989 stanął człowiek hołdujący zasadzie „ciepłej wody w kranie”? Zapewne bylibyśmy dziś na poziomie dobrobytu Ukrainy, równie narażeni na destabilizację ze strony Moskwy. Zarządzanie państwem to ciągły wyścig z czasem, gdzie tak naprawdę zawsze działamy zbyt wolno w stosunku do rzeczywistości. Jeśli naszą ideologią jest trwanie, szansa na przegraną w wyścigu jest ogromna. Niestety mam wrażenie że ideologia trwania i sprawowania władzy dla samego jej sprawowania jest dominującą, fatalną motywacją działania większości dzisiejszych znaczących polityków.

Obrona wolnego rynku

Balcerowicz odkłamuje też wiele mitów na temat kapitalizmu i wolnego rynku, złych cech które po prostu niezgodnie z faktami przypisuje im lewica, w którą wyraźnie zapatrzony jest Tomasz Chabinka. Umiejętność przeciwstawienia się tym modnym, szczególnie w wielu intelektualnych kręgach poglądom, wyzwolonym wbrew faktom przez kryzys ekonomiczny, zaważy na tempie rozwoju Polski i Europy. Balcerowicz jest jedną z niewielu osób, która wciąż potrafi to czynić. Przykład? Absurdalne utożsamianie błędnej polityki szefów wielkich banków z liberalizmem i wolnym rynkiem. To zupełne pomieszanie pojęć. W klasycznych założeniach wolnego rynku nikt nie twierdził, że wszystkie prywatne instytucje będą działać dobrze, odpowiedzialnie i moralnie, a niektórzy szefowie banków czy instytucji finansowych nie będą lekkomyślni czy pazerni. Wręcz odwrotnie firmy, a więc i banki działają w bardzo różny sposób – natomiast wolny rynek jest najskuteczniejszym gwarantem przetrwania w długiej perspektywie tych, którzy działają sprawnie, odpowiedzialnie i moralnie. Od innych odwrócą się w końcu klienci i zbankrutują. Natomiast liberalizm przypisuje jednocześnie państwu ważną funkcję strażnika, który nie powinien dopuścić do powstania na rynku monopoli, oligopoli czy też firm o zbyt wielkiej skali – co może zakłócić wolną konkurencję oraz doprowadzić do demoralizującej sytuacji, w której dana firma staje się „zbyt wielka by upaść” i państwo musi ją ratować z środków podatników. To państwa zaniedbały ten swój obowiązek i przez to wolny rynek w wielu sektorach jest absolutną fikcją. To państwa ratując źle działające przedsiębiorstwa premiują złe zachowania managerów, budują świadomość bezkarności dla wielu instytucji finansowych. To też państwa wbrew zaleceniom liberałów nie prowadziły polityki zrównoważonych budżetów, zadłużając się ponad miarę i doprowadzając się na skraj bankructwa jak w przypadku Grecji. Niestety ale jeszcze nikt nie wymyślił systemu ekonomicznego, w którym nie istniałyby kryzysy. Balcerowicz słusznie zauważa że: „Zadajmy sobie pytanie: w jakich ustrojach wybuchały najgorsze kryzysy? Czy jest tak, jak wiele osób sądzi, że kryzysy są zmorą kapitalizmu, a w innych ustrojach nie występują? Oczywiście nie. Najgorsze załamania gospodarki występują tam gdzie nie ma rynku, a jest nieograniczona władza polityczna. Te najgorsze kryzysy wiązały się czasami z ludobójstwem. Maoizm, stalinizm z lat 30-stych, a w łagodniejszej wersji szaleństwa nieograniczonej władzy politycznej na Kubie, gdzie Fidel Castro, nagle uznał, że trzeba znacznie zwiększać uprawy trzciny cukrowej i kazał wszystkim kołchozom przestawić się na trzcinę (…). A załamanie polskiej gospodarki po boomie kredytowym za czasów Gierka?”.

Ręka opatrznościowa która nas wybawi

Tomasz Kamiński w swojej recenzji książki, zarzuca Balcerowiczowi, że obawia się powrotu do polityki: „Wzywa do walki, pokazuje cele, ale nie ma już energii, żeby tej walce przewodzić. Trochę szkoda. Sam przecież przywołuje w książce postać wybitnego niemieckiego reformatora Ludwiga Erharda, do którego podobieństwo dostrzegł w nim Tadeusz Mazowiecki, proponując mu stanowisko w swoim rządzie. Balcerowicz ma dziś 67 lat. Gdy Erhard zostawał w 1963 roku kanclerzem RFN był w tym samym wieku. Nie pisał książek, tylko brał władzę.” W tym samym duchu przebiegała też niedawna rozmowa Marcina Celińskiego i Leszka Jażdżewskiego z Profesorem, w którym moi redakcyjni koledzy namawiali go do powrotu i słyszeli zdecydowane „Wasza kolej”. W moim środowisku to wieczne powtarzanie, żeby Balcerowicz wrócił, jest obecne od dawna, żeby tylko przytoczyć liczne teksty Piotra Beniuszysa. Sam też im ulegałem, a czasem nadal ulegam, mają one przecież merytoryczne uzasadnienie.

Tylko, że jeśli głębiej przeanalizujemy tę sytuację, to jest postawa typowego umywania rąk i czekania na „zbawiciela”, charakterystyczna dla ludzi niesamodzielnych, a nie tych którzy chcą wprowadzać zmiany. Może jednak to Balcerowicz ma rację, rozumiejąc lepiej niż inni liderzy polityczni ostatnich 25 lat, że jego zadaniem (ostatnim?) nie powinno być chwilowe współsprawowanie rządów, a raczej wychowanie młodszego pokolenia, któremu będzie można odpowiedzialnie oddać losy Polski. Osobiście, jeśli dobrze ją rozumiem, podzielam intencję Profesora, który zawsze myśli długofalowo, że kluczowym zagrożeniem dla przyszłości jest jakość nowego pokolenia obecnego w polityce. Polską transformację rozpoczęli i przeprowadzali ku strategicznym wyzwaniom (UE, NATO) politycy – herosi, ludzie zmiany, wizjonerzy: Mazowiecki, Balcerowicz, Kuroń, Geremek, potem nastąpił okres dominacji wybitnych pragmatyków, skupionych na utrzymaniu i walce o władze, ale jednak mających mimo wszystko pewne ideowe podstawy, współuczestniczących wcześniej aktywnie w transformacji, to oczywiście Tusk i Kaczyński. Wraz z odejściem Donalda Tuska do Brukseli i przejęciem władzy w PO przez Ewę Kopacz jesteśmy świadkami rozpoczęcia fazy politycznej dominacji drugiego garnituru zastępców wybitnych pragmatyków. Kto stoi dalej w kolejce? To pytanie nie dotyczy tylko liberałów, ale wszystkich formacji. Jacy młodzi politycy zostali w ostatnim czasie zapamiętani? Adam Hofman, Sławomir Nowak, Przemysław Wipler, Dariusz Joński… Nie wymaga to komentarza o obawy o przyszłość. Jednocześnie nie oznacza to, że obok życia partyjnego, w życiu publicznym nie funkcjonują silni intelektualnie i posiadający (jak mi się wydaje) minimum klasy oraz kręgosłupa moralnego młodzi ludzie. Oni istnieją, ale są sparaliżowani, być może niewiarą we własne siły, prywatną wygodą, strachem lub siłą obecnego systemu. Dryfują oni gdzieś na granicy świata think tanków, NGOsów,  mediów i biznesu. A są obecni w każdej formacji ideowej: od liberalnej z Leszkiem Jażdżewskim, Karoliną Wigurą, Wiktorem Wojciechowskim, Łukaszem Pawłowskim, nieco bardziej doświadczonymi Marcinem Celińskim albo Ryszardem Petru przez lewicę z m.in. Sławomirem Sierakowskim czy Michałem Sutowskim po osoby którym bliższa zapewne jest prawica jak Tomasz Krawczyk czy Wojciech Przybylski (i wiele innych cennych osób).

Jeśli czegoś nie zrobimy za 10 lat będą nami rządzili Nowakowie z Jońskimi albo Wiplerowie z Hofmanami. Jeśli dobrze rozumiem intencje i postępowanie Profesora Balcerowicza, to słusznie dostrzega w tym kryzysie pokoleniowym jedno z największych wyzwań dla przyszłości Polski, mobilizując rzecz jasna głównie swoją formację ideową. Pytanie jednak czy tym razem nie porywa się naprawdę z motyką na słońce, stawiając sobie cel mniej realistyczny niż nawet wprowadzenie planu Balcerowicza…

Z cokołu rzucając grochem o ścianę :)

Większa część książki Leszka Balcerowicza to jak zaznaczono w tytule „opowieść biograficzna”. Mamy więc historię o jego rodzicach, dzieciństwie, edukacji, działalności publicznej – wszystko to podane w zajmujący sposób, z mnóstwem anegdot i osobistych wyznań. Opowieść jest zredagowana w formie wywiadu, co sprawia, że lektura jest naprawdę lekka i przyjemna. Obraz Balcerowicza jaki się z niej wyłania jest doprawdy pomnikowy – sportowiec, poliglota, naukowiec, reformator, polityk, miłośnik kryminałów i wreszcie zaangażowany działacz społeczny. Być może kiedyś jakiś biograf opowie tę historię inaczej, tymczasem jednak dostajemy świadectwo samego Balcerowicza – wartościowe, bo rzucające światło na jego motywacje i oceny, często surowe, różnych osób publicznych, z którymi się stykał. Cały czas podkreśla, że działał w imię zasad: kiedy walczył o kształt reform, kiedy wyrzucał Jana Rokitę z Unii Wolności, kiedy opóźniał wyjście swojej partii z koalicji z AWSem i kiedy walczył o OFE. Te zapewnienia oczywiście nie dziwią, choć trochę jednak irytuje brak dziennikarskiego pazura u Marty Stremeckiej, która prowadząc rozmowę nie starała się poddawać w wątpliwość słów bohatera, czy wchodzić z nim w spór. Nie obwiniam jej jednak za to. Z pomnikiem rozmawia się tak, jak na to pomnik pozwala.

Prawdziwym celem Leszka Balcerowicza, który wyłania się z tej książki, było precyzyjne wyłożenie swoich poglądów i racji, w formie przekonywującej i inspirującej do działania. Temu służą w szczególności dwa ostatnie rozdziały poświęcone wprost obronie liberalnej koncepcji państwa i podstawowych zasad gospodarki kapitalistycznej. Śmiem wątpić, czy ktokolwiek w Polsce potrafiłby taką obronę poprowadzić lepiej – tam nie ma przypadkowych słów, argumenty są wyłącznie mocne lub bardzo mocne. Profesor wykłada to, czemu poświęcił całe życie – myśląc, pisząc i spierając się z przeciwnikami. Ta cześć książki stanowić musi naprawdę spore wyzwanie intelektualne dla krytyków liberalizmu i chciałbym, żeby stała się lekturą obowiązkową dla studentów, najlepiej w połączeniu z zadaniem: „wskaż trzy słabe punkty przedstawionej argumentacji”. Prawdopodobnie da się to zrobić, ale ja się nie podejmuję.

Książka fragmentami przybiera więc formę manifestu politycznego. Po co jednak pisać manifesty polityczne, skoro Leszek Balcerowicz podkreśla, że do polityki wracać już nie chce, a zamiast tego woli koncentrować się na budowie struktur obywatelskiego nacisku na władzę? Jak rozumiem wysokonakładowa książka i liczne wystąpienia ją promujące (m.in. to dla Liberté!) mają za zadanie pobudzić młodych liberałów do działania. Jest to bardzo wyraźnie podkreślone okładkowym zdjęciem Balcerowicza w geście Wuja Sama, zachęcającego do wstąpienia do jego armii. Skoro jednak generał wzywający do walki już nie chce dowodzić, już nie chce organizować wojska, już zajął wygodne miejsce na należnym mu cokole pięknego pomnika, to gdzie mają pójść rekruci? Organizować się w cieniu pomnika – tak rozumiem przesłanie tej książki.

Wyraźnie wyłania się z niej jeden słaby punkt jej bohatera. Choć Balcerowicz wielokrotnie przywołuje w książce nazwiska swoich uczniów, to jednak widać wyraźnie, że póki co nie udało mu się wychować następcy. Działalność Forum Obywatelskiego Rozwoju jest oparta o w sumie wąską grupę ludzi, a próba budowy szerokiego środowiska, w oparciu o struktury lokalne, się nie powiodła. Co prawda spora grupa jego dawnych współpracowników np. Ryszard Petru, Jakub Karnowski, czy Wiktor Wojciechowski, jest obecna w przestrzeni publicznej, ale nie biorą oni bezpośrednio udziału w polityce. Może jest za wcześnie? Może następcy nie wygrzebali jeszcze buław z plecaków? A może jednak Balcerowicz jest wciąż politycznie zbyt silny?  Wszak nie tak dawno potrafił przeciwstawić się w sprawie OFE szerokiej koalicji wszystkich największych partii politycznych, popierającej rozmontowanie systemu emerytalnego. Przegrał, ale przekonał aż 2,5 miliona osób, które ostatecznie zdecydowały się nie przekazywać wszystkich oszczędności emerytalnych ZUSowi.

Wydaje się, że swoją książkę adresuje właśnie do tych ludzi. To ich chce zachęcić do działania, to ich chce przekonać do liberalizmu i wyposażyć w argumenty do jego obrony. To ich chce zgromadzić pod swoim pomnikiem, który swoją opowieścią biograficzną jeszcze umacnia, i z którego palcem wskazuje cele. Ale to nie zadziała. Ludzie nawet jeśli przeczytają (choć póki co książka nie sprzedaje się chyba najlepiej, skoro nie ma jej nawet w pierwszej setce bestsellerów Empiku w 2014 roku), to potem co najwyżej westchną i wrócą do swoich codziennych obowiązków. Wiedzą bowiem, że żeby się bić to oprócz siły i wiary w swoje racje, trzeba mieć też liderów i struktury organizacyjne.

Z cokołu własnego pomnika nie sposób liderować, ale jednocześnie można rzucać duży cień, onieśmielający młodszych przed próbą przejęcia przywództwa. Obawiam się, że w takiej sytuacji znalazł się właśnie Leszek Balcerowicz. Wzywa do walki, pokazuje cele, ale nie ma już energii, żeby tej walce przewodzić. Trochę szkoda. Sam przecież przywołuje w książce postać wybitnego niemieckiego reformatora Ludwiga Erharda, do którego podobieństwo dostrzegł w nim Tadeusz Mazowiecki, proponując mu stanowisko w swoim rządzie. Balcerowicz ma dziś 67 lat. Gdy Erhard zostawał w 1963 roku kanclerzem RFN był w tym samym wieku. Nie pisał książek, tylko brał władzę.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję