Inprawizja, czyli jak wygrać z PiS :)

Swój ostatni felieton zakończyłem tymi słowy w odpowiedzi na pytanie, czy można wygrać z PiSem: Oczywiście, że można! Pod wszakże kilkoma warunkami. Pamiętajmy, że okoliczności, które doprowadziły do zwycięstwa PiS w 2015 roku wcale nie muszą się powtórzyć w 2019 i z każdym miesiącem rośnie we mnie przekonanie, że się nie powtórzą. Dlaczego? Zapraszam.

Zanim jednak odpowiem na to pytanie, spróbujmy przeanalizować przyczyny tak znacznego zwycięstwa PiS, że może on od trzech lat rządzić w zasadzie bez koalicyjnego partnera, bo przystawek PiSu nie będziemy przecież traktować jako jakieś osobne byty.

Rozbita Platforma.

Wiele już napisano o przyczynach porażki Platformy, spróbuję jednak spojrzeć na to nieco inaczej i nieco szerzej, a gdybym miał to zapisać w kilku krótkich punktach, napisałbym tak:

1. Imposybilizm w sprawie Ziobry i Kamińskiego,

2. Stopniowe zapominanie o własnym elektoracie (głównie przedsiębiorcach),

3. Zagubienie w polityce informacyjnej, w tym bezradność w sieci,

4. Sowa i Przyjaciele,

5. Nagłe Nawrócenie Miśka Kamińskiego,

6. Dramatyczna kampania prezydencka.

Z kolei gdyby spojrzeć z punktu widzenia przyczyn zwycięstwa PiS, to dodałbym jeszcze punkt siódmy:

7. Totalne rozbicie lewicy w wyniku przesadnej gry mediów na Adriana Zandberga i jego partię.

Pierwsze sześć punktów wzięło się wprost z kwestii zasadniczej, jaką był kryzys przywództwa w partii. I nie tyle chodzi mi o to, że Ewa Kopacz była złą, czy nieudolną szefową Platformy, ile raczej o to, że sama PO pogubiła się po odejściu Tuska, który był niewątpliwie silnym spoiwem sklejającym partię. Można mieć do niego oczywiście kilka krytycznych uwag, ale jedną z jego ważnych cech przywódczych była zdolność do integrowania Platformy. Z całym szacunkiem, jakim darzę Ewę Kopacz, była przewodnicząca tego daru nie miała, a może bardziej precyzyjnie – nie miała takiej siły, jak Tusk. Co zresztą nie jest czymś dziwnym, gdyż niewielu jest obecnie polityków, którzy by mieli porównywalną siłę, co były premier. Gwoli ścisłości, nie można zapomnieć, że procesy erozyjne w PO zaczęły się jeszcze za jego rządów, że wspomnę tu o już zaznaczonym stopniowym odwracaniu się od przedsiębiorców (głównie mikro i małych), pogłębiającym się kryzysie w polityce informacyjnej oraz nieszczęsnej wtopie bezpośrednio związanej z pewną warszawską restauracją.

Analizując powyższe 7 punktów, nieco bardziej skupię się na trzech szczególnie, moim zdaniem, ważnych, czyli na polityce informacyjnej, nagłym nawróceniu Miśka Kamińskiego i kampanii prezydenckiej.

Długi czas mówiło się, że rząd Tuska ma doskonały PR i przez jakiś okres rzeczywiście tak było. Niestety z biegiem czasu polityka informacyjna rządu była coraz gorsza, a Polacy coraz mniej rozumieli z tego, co rząd i koalicja PO/PSL robi. Pamiętam rozmowę, jaką sobie uciąłem rok temu z jednym z ministrów ówczesnego rządu, gdy opowiadał mi, co zrobił, jako minister. Słuchałem z niedowierzaniem, a na koniec zapytałem: – powiedz mi, dlaczego Polacy nic o tym nie wiedzieli? Nie był jedynym ministrem, czy ministrą, o pracy których Polacy nie mieli pojęcia. Bo polityka informacyjna rządu zaliczyła upadek.

Ale kulminacją całkowitej nieporadności była kampania wyborcza 2015 roku i kompletna niemoc wobec użytej przez PiS broni, która okazała się bronią w ich rękach atomową. Cóż to takiego było? Armia zatrudnionych trolli i kampania fake’ów, jaka rozlała się w tamtym czasie po sieci. Właściwie nie było godziny bez fake newsa, rozpowszechnianego w tempie błyskawicznym przez karną i sprawną armię Tarczyńskiego i Szefernakera. Ilość tych kłamstw była tak duża, że Platforma kompletnie sobie z tym nie radziła. Do dzisiaj większość z tych fake’ów żyje, ale dzisiaj już potrafimy sobie z nimi radzić coraz lepiej.

Pamiętacie informację dotyczącą Białej Księgi Bezpieczeństwa Narodowego, która powstała pod auspicjami Prezydenta Komorowskiego? PiS wyprodukował fake newsa, w którym podano, że w ów księdze zapisano, iż: “Rola NATO powinna być drugorzędna ze względu na nawarstwioną latami w świadomości Rosjan opinię o nim, jako wrogu bloku zagrażającym ZSRS, a potem Rosji. […] Polska musi traktować to państwo [Rosję] […] nie, jako przeciwnika, lecz istotnego gwaranta bezpieczeństwa europejskiego, w tym naszego bezpieczeństwa”. Oczywiście tekst ten okraszono informacją, że to Prezydent Komorowski podpisał się pod tymi słowami, co dało asumpt do oszczerczej kampanii, której pokłosiem było określenie “Komoruski”. W istocie tekst ten pochodził z pracy z roku 2010 pod kierunkiem profesora Zięby i był jedną z przedstawionych tam alternatyw dotyczących rozwoju współpracy Polski z NATO. Nota bene tekst bez uciętych fragmentów brzmi zupełnie inaczej, niż przedstawiany przez prawicowe media i prawackich trolli. I oczywiście nie ma żadnego związku z Prezydentem Komorowskim, a Biała Księga z roku 2014 mówi w zasadzie wyłącznie o konieczności wzmacniania sojuszu Polski z NATO i UE. Cóż z tego, do dzisiaj fake ten żyje w mediach społecznościowych, jako objawiona prawda “prawicy” i to mimo, iż generał Koziej dementował tę informację w oficjalnym piśmie do Marszałka Senatu Bogdana Borusewicza w poprzedniej kadencji parlamentu. A pamiętacie akcję z książką Sumlińskiego, w której “udowadniano”, że Komorowski to Ruski agent? Żadna z tych informacji nie została tak de facto zdementowana na jakieś oficjalnej konferencji prasowej – uznawano bowiem wtedy, że Prezydent Komorowski nie jest godzien, aby się zniżać do poziomu ścieku.

Podobna sytuacja była z samą kampanią prezydencką. Jakiś czas temu rozmawiałem z szefem tej kampanii na jedno z województw. Opowiadał mi historię, jak to ten sztab regionalny naciskał na sztab w Warszawie w sprawie rozwieszania plakatów Prezydenta we wsiach i w małych miasteczkach, gdzie jak wiadomo kandydata Dudy było pełno. Sztab w Warszawie nie dawał zgody na te plakaty, bo “Prezydent Komorowski nie może wisieć na płotach”, taka była odpowiedź Warszawy. Nie wierzyłem w tę historię z początku, ale w końcu musiałem uznać, że to prawda. Bo tak właśnie wyglądała ta kampania.

I na koniec słówko jeszcze o Miśku Kamińskim, który po latach brylowania w PiSie i wieszania psów na Platformie, nagle ni z gruchy, ni z pietruchy, stał się znaczącym członkiem PO i to od razu odpowiedzialnym za kampanię wyborczą do parlamentu. Z wyuczonej kindersztuby nie wspomnę kto był animatorem tego pomysłu, żeby nie dobijać leżących.

Wszystko to razem skumulowało się w jednym czasie i w końcu pękło, niczym nadmuchany zbyt mocno balon, ujawniając głębokie wady i błędy, które spowodowały narodziny Nowoczesnej i Kukiz’15, co tylko dopełniło skali zniszczenia.

Rozbity liberalizm.

Ale nie tylko to było powodem klęski wyborczej 2015 roku. Błędy ówczesnego obozu władzy nałożyły się także na ogólny kryzys liberalizmu w całym świecie, a w Europie najbardziej. Jakby jeszcze tego było mało, pojawił się kolejny problem w mega skali, czyli kryzys uchodźczy.

Już od jakiegoś czasu liberalizm szedł błędną drogą. Miał być narzędziem do bogacenia się szerokich warstw społecznych, poprzez przekazywanie bogactwa z góry na dół, ale de facto bogacenie to nagle zatrzymało się wyłącznie w bogatszej części społeczeństwa. Klasa średnia przestała w zasadzie istnieć, a prawdziwe bogactwo przeszło w ręce około 15-20% społeczeństwa, zamiast dotrzeć do co najmniej 60-70. Bogaci stawali się coraz bardziej bogaci, robili się tłuści i nie chcieli słuchać złych wiadomości o problemach ludzi biedniejszych. Wyborca liberalny miał swoją dobrze płatną pracę, dobrze prosperującą firmę i wakacje rok w rok w ciepłych krajach. Ciężko na to pracował, ale nikt nie potrafił wyjaśnić biedniejszym, że bogactwo to wynika z tej właśnie pracy, okupionej często niewyobrażalnym ryzykiem utraty majątku, który często stanowi zabezpieczenie kredytów, branych na rozwój firm. Zamiast tego politycy liberalni dawali sobie narzucać coraz bardziej nachalną narrację, że każdy przedsiębiorca to złodziej. I nie potrafili z tym walczyć, oddając pola “prawicowym” propagandystom.

Tymczasem Polska Kaczyńskiego, to Polska ludzi prostych, często mających kompleksy własne i cudze, oczekujących gotowych rozwiązań od polityków. To Polska, która jest najważniejsza. W ten swoisty kogel-mogel wrzucono jeszcze kilku ludzi nauki z tytułami profesorskimi oraz oczywiście wszechmogący kościół katolicki, z którego uczyniono maszynkę do wygrywania wyborów, dając obietnicę bogacenia się, jak nigdy dotąd. I po wyborach tę obietnicę spełniając z nawiązką.

Bogata, liberalna Polska traciła horyzont i było jej z tym dobrze. W Polsce biednej gniew narastał z roku na rok, co było widać choćby podczas Marszów Niepodległości. Kaczyński to rozumiał coraz lepiej. Platforma straciła zdrowy rozsądek.

In-pra-wizja.

Ale to było trzy lata temu, a za rok może już nie mieć żadnego wpływu. Stąd źródło mojej tezy, że okoliczności, które wyniosły PiS do władzy w 2015, w 2019 roku mogą się już nie powtórzyć. Widać, że politycy Opozycji wyciągają wnioski z tamtych błędów i wydarzeń – gdy z nimi porozmawiać w cztery oczy, zdają się to coraz lepiej rozumieć. Ponadto od trzech lat rządzi obóz zjednoczonej prawicy i robi to fatalnie, a płynące z Polski sygnały, mówią, że nawet mimo posiadania sporej liczby mediów, ci, którzy mieli mieć lepiej, wcale lepiej nie mają, bo nawet sztandarowy program PiS, czyli 500+ staje się już dla większości jego beneficjentów czymś oczywistym i wcale nie kojarzy się już wyłącznie, i tylko z dzisiejszą władzą. Stąd pomysły na kolejne kiełbasy wyborcze, wyprawki szkolne oraz zamiana 500+ na 1000+. Do tego drugi sztandarowy program władzy, jakim jest przejęcie sądów, idzie jak po grudzie. Niby Kaczyński przepycha po nocy kolejne ustawy i ich nowelizacje, ale mamy już trzy lata jego rządów, a sądów jak nie ma w jego ręku, tak nie ma. I wcale się nie zapowiada, że to szybko nastąpi. Za chwilę przecież zacznie się maraton wyborczy, a wtedy skupić się będzie trzeba na innych sprawach. Dlatego uważam posunięcie Sądu Najwyższego za genialne w swej prostocie. Jednym słowem, wygląda to coraz gorzej z punktu widzenia wyborcy PiS.

Tu, rzecz jasna, wkroczyć musi Opozycja i to zaraz po wakacjach zdecydowanie. Moim zdaniem z trzema głównymi przesłaniami dla wyborców:

Integracja,

Prawda,

Wizja,

czyli wspomniana “Inprawizja”.

Integracja, to rzecz jasna kwestia zawiązania szerokiej koalicji wyborczej i to na cały maraton wyborczy. Co znaczy szeroka? To rzecz jasna Platforma, Nowoczesna, PSL, SLD i ruchy obywatelskie. Badania społeczne pokazują,że taka właśnie (i tylko taka) koalicja wygrywa z obozem prawicy miażdżąco. Jasne, rozmowy nie będą łatwe, ale cel powinien determinować działanie. I z tego, co wiem, taka koalicja ma coraz większe szanse powstania. Pomoże tu bez wątpienia zmieniona Ordynacja Wyborcza, zwiększająca próg wyborczy, który eliminuje wszystkich poza PO. To musi zmusić do myślenia opornych.

Prawda, to prawda o rządach PiSu. Odpowiednio nagłaśniana wszędzie, gdzie się tylko da. Głównie w mediach społecznościowych, ale też na konferencjach prasowych, czy różnych spotkaniach przedwyborczych. Tu trzeba też koniecznie wykorzystać potencjał sympatyków Opozycji, czyli ludzi, którzy chcą i angażują się we wszelakie działania wspomagające. Tych ludzi absolutnie nie wolno zostawić samych sobie, a już tym bardziej zlekceważyć. Tym bardziej, że to najbardziej świadoma cześć wyborców, która może “nieść kaganek oświaty” w Polskę.

Wizja, to trzeci element układanki, czyli odpowiedź na pytanie, jaka ma być Polska po PiSie. Musi to być jasny program (z uporem maniaka forsować będę V RP), który da Polakom wiarę, że szeroka Koalicja Obywatelska, to nie jest tylko projekt na same wybory, ale także na to, co potem. Tu uwaga, wyborcom w kampanii trzeba pokazać tylko 4-5 najważniejszych tematów i to promować. Wyborca musi zobaczyć konkret, krótki i trafiający do wyobraźni. Jeśli będzie chciał poczytać cały program, ma go znaleźć na stronach internetowych w sieci. W kampanii nie wolno zagubić się w szczegółach.

Wszystko to razem plus inny już dzisiaj świat, niż ten z lat 2013-2015, może dać Opozycji wygraną i powrót Polski do wspólnoty państw prawa i normalności, gdzie prawo znaczy prawo, a sprawiedliwość, sprawiedliwość.

 

Good night and good luck Państwu.

 

Turcja przez wyborami [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Melis G. Laebens, stypendystkę w zakresie badań politycznych w Nuffield College na Uniwersytecie Oksfordzkim. Melis posiada doktorat z nauk politycznych na Uniwersytecie Yale. Jej badania koncentrują się na regresie demokracji, partiach politycznych i zachowaniach wyborczych. Rozmawiają o sytuacji politycznej w Turcji i przewidywanych wynikach wyborów zaplanowanych na rok 2023.

Leszek Jażdżewski (LJ): Rok 2023 będzie dla Turcji bardzo ważny. Mija 20 lat odkąd Recepa Tayyipa Erdoğana doszedł do władzy. To także setna rocznica uzyskania przez Turcję statusu republiki. Jaka jest obecna sytuacja polityczna w Turcji w związku ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi i parlamendartnymi?

Melis G. Laebens

Melis G. Laebens (MGL): Prezydentowi Erdoğanowi udało się zapewnić sobie znaczną większość w parlamencie po tym, jak jego partia została wybrana po raz pierwszy w 2002 roku. Wtedy zwycięstwo partii AKP (Partia Sprawiedliwości i Rozwoju) było zaskoczeniem. W 2007 r. w „wyborach konsolidacyjnych” również osiągnęli świetne wyniki. W 2011 roku ponownie uzyskali większość. Do 2015 roku partia cieszyła się dużą popularnością.

Jednak w 2015 roku konsolidacja świeckiej partii kurdyjskiej i poparcie społeczne doprowadziły ją do przekroczenia 10-procentowego progu wyborczego (wprowadzonego w celu powstrzymania ruchów kurdyjskich, byłych islamistów i lewicowych ruchów politycznych) i wejścia do tureckiego parlamentu. Kiedy po raz pierwszy udało im się przekroczyć próg wyborczy, zagroziło to większości Erdoğana, którą następnie na krótko utracił w 2015 roku. Reakcją partii rządzącej było po prostu rozpoczęcie wojny z Kurdami, rozniecenie nastrojów narodowych i w efekcie uzyskanie większości w powtórnych wyborach przeprowadzonych pięć miesięcy później.

Od tego czasu turecka polityka stawała się coraz bardziej represyjna. Lider partii kurdyjskiej został uwięziony. W 2016 roku doszło do próby zamachu stanu, kierowanej przez frakcję oficerów wojskowych. Wywołało to jeszcze większą paranoję w rządzie Erdoğana i zakończyło się wprowadzeniem trwającego dwa lata stanu wyjątkowego. Referendum konstytucyjne, które odbyło się w tym czasie, miało na celu całkowitą przebudowę systemu politycznego i wprowadzenie „superprezydenckiego” systemu autorytarnego.

European Liberal Forum · Ep149 Turkey ahead of presidential election with Melis G. Laebens

 

W konsekwencji Erdoğan dzierży w swoich rękach w zasadzie całą władzę. Powstrzymać go może jedynie parlamentarna większość, której nie ma partia opozycyjna. Prawa i niezależność instytucji zostały mocno ograniczone – nie tylko przez referendum, ale także długi proces zmian konstytucyjnych.

To wszystko doprowadziło do sytuacji, z którą mamy do czynienia dzisiaj. Kiedy w 2015 roku (a nawet wcześniej) Erdoğan zaczął tracić popularność, jego partia nie była już w stanie samodzielnie zdobyć większości w parlamencie. Od tego czasu (najpierw nieformalnie, obecnie formalnie) są oni w koalicji ze starą prawicową, niezreformowaną partią nacjonalistyczną. Dlatego większość Erdoğana w parlamencie jest silnie uzależniona od nacjonalistów.

W tej sytuacji Erdoğan musiał zmienić ordynację wyborczą, aby móc utrzymać się przy władzy w tej koalicji. W wyborach w 2018 r. pozwolono na zawiązywanie koalicji przedwyborczych, by uniknąć problemu nieosiągnięcia przez partię nacjonalistyczną progu 10 procent. To zdarzenie dało opozycji nowe życie – pozwalając na tworzenie koalicji, Erdoğan dał opozycji szansę na zjednoczenie się.

Mniej więcej w tym miejscu jesteśmy dzisiaj. Koalicja Erdoğana z partią nacjonalistyczną nadal słabnie – w konsekwencji próg wyborczy został dodatkowo obniżony do 7%, aby partia miała szanse go przekroczyć. Doszło też do rozłamu w partii nacjonalistycznej i powstała nowa frakcja, mniej ekstremistyczna – partia İYİ – która obecnie jest w opozycji. Partia ta jest teraz w przedwyborczym sojuszu z główną partią opozycyjną w Turcji – Republikańską Partią Ludową (CHP), którą założył u zarania Republiki Tureckiej Mustafa Kemal Atatürk. CHP znacznie się zmieniła od czasu powstania, ale nadal kultywuje tradycję świeckiej i republikańskiej Turcji.

Innymi ważnymi aktorami na tureckiej scenie politycznej są partie kurdyjskie, które zostały poważnie osłabione przez lata ciężkich represji – w efekcie praktycznie odebrano im wszystkie gminy w zdominowanych przez Kurdów regionach na południowym wschodzie. Wielu kurdyjskich lokalnych polityków zostało uwięzionych i wyznaczono ich zastępców.

Partia kurdyjska pozostaje poza opozycyjną koalicją świeckich republikanów (CHP) i świeckich nacjonalistów (partia İYİ). Powodem jest oczywiste napięcie między nacjonalistami a Kurdami oraz obawa, że ​​zostaną uznani za terrorystów za opowiedzenie się po ich stronie. W koalicji są jednak mniejsze ugrupowania – dwa bardzo małe ugrupowania, które oddzieliły się od AKP, starsza partia islamistyczna i pomniejsze partie centroprawicowe. Taka jest obecna sytuacja polityczna w Turcji.

Przy stole opozycyjnym zasiada sześć partii – dwie większe partie opozycyjne i cztery małe. Osobno stoi lewicowa koalicja kurdyjska, które zadecyduje o losach nadchodzących wyborów. Obecnie jest ona jednak nieco marginalizowana w kampanii wyborczej.

LJ: Wygląda na to, że wybory będą dotyczyły nie tylko parlamentu, ale także prezydentury? Czy Erdoğan może stracić wszystko?

MGL: Jeśli chodzi o zmianę systemu prezydenckiego, Erdoğan właściwie sam stworzył sobie przeszkodę. Wprowadzono bowiem dwuturowy system prezydencki, więc aby Erdoğan mógł zostać ponownie wybrany, musiałby zdobyć bezwzględną większość głosów.

Zmiana ta dała opozycji szansę na zjednoczenie się wokół jednego kandydata. Bardzo skutecznie przeprowadzono taki zabieg w Stambule (w tym wypadku również przy wsparciu Kurdów) i Ankarze w wyborach samorządowych w 2019 roku. To, że opozycja mogła wystawić swoich kandydatów na burmistrzów, było niezwykle ważne – nie tylko w wymiarze symbolicznym, lecz także dlatego, że Stambuł kontroluje ogromne zasoby, co stanowiło ogromny cios dla AKP.

Możliwe, że wiecie, iż burmistrz Stambułu, Ekrem İmamoğlu, jest bardzo popularnym i uzdolnionym politykiem. Dzięki swojemu anatolijskiemu pochodzeniu i relatywnie konserwatywnemu (lub wręcz prywatnie religijnemu) profilowi ​​udało mu się zdepolaryzować społeczeństwo – lub też zdemobilizować część wyborców AKP. Pochodzi on z regionu Morza Czarnego – skąd pochodzi również Erdoğan – a Stambuł ma wielu mieszkańców z tego obszaru. Dlatego İmamoğlu był bardzo dobrym kandydatem.

Z kolei burmistrz Ankary Mansur Yavaş, również odnoszący sukcesy polityk, wywodzi się z nacjonalistycznej tradycji politycznej. Z tego powodu cieszy się nieco mniejszym zaufaniem Kurdów.

Po zwycięstwie opozycji w Stambule wybory zostały unieważnione przez turecki rząd, dzięki sprawowanej kontroli nad najwyższym sądem wyborczym. Jednak İmamoğlu odniósł jeszcze większe zwycięstwo w powtórnym głosowaniu. İmamoğlu jest więc jedynym politykiem, który pokonał Erdoğana – choć nie jego osobiście, a ówczesnego premiera, prominentnego polityka partii rządzącej.

Od tego czasu to zwycięstwo dodało opozycji ogromnej pewności siebie. Wraz z pogłębiającym się od ponad dwóch lat kryzysem gospodarczym (między 2020 a końcem 2022 roku) poparcie dla Erdoğana maleje. Poparcie dla jego partii spadło do około 30%, podczas gdy jego własne oscyluje między 40-42%. Może nie wydawać się tak niskie, ale dla Turcji to spora zmiana. Wydawało się, że opozycja ma duże szanse – CHP (główna partia opozycyjna) cieszyła się większą popularnością niż AKP, podczas gdy nacjonalistyczna partia opozycyjna zdobyła ostatnio w sondażach prawie 20%. Opozycja była pełna nadziei, co wytworzyło poczucie, że „i tak wygramy”, co obecnie doprowadziło do bardzo niebezpiecznej sytuacji.

Opozycja dała się przekonać, że cokolwiek by się nie działo, kogokolwiek wystawi, i tak te wybory może wygrać, bo ludzie mają dość złej sytuacji gospodarczej – a było naprawdę źle. W pewnym sensie myśleli, że to wystarczy. Jednak mniej więcej od grudnia 2022 roku poparcie dla Erdoğana ponownie zaczęło rosnąć w sondażach, zaś opozycja nieco traci. Istnieje kilka przyczyn tej sytuacji.

Przede wszystkim Erdoğan rozpoczął kampanię, co opozycja powinna była wziąć pod uwagę. Erdoğan pozostaje bardzo sprawnym politykiem, który bardzo dobrze odczytuje sytuację polityczną. On walczy o swoje przetrwanie. W ramach jego kampanii niedawno zapowiedziano obniżenie wieku emerytalnego. Ta reforma miałaby dotyczyć ogromnej grupy ludzi, którzy stanowią potężne lobby. Takich inicjatyw zapewne będzie więcej.

Kolejnym krokiem partii rządzącej były przygotowania do zakazania İmamoğlu udziału w wyborach prezydenckich. Obecnie nie jest on kandydatem opozycji na prezydenta, ale to wybitna postać. İmamoğlu stoi teraz przed sądem za coś, co powiedział o ministrze spraw wewnętrznych (chyba nazwał go „głupkiem”) w jednym z wywiadów. Ludzie Erdoğana uznali to za zniewagę wobec urzędników sądu wyborczego, więc İmamoğlu oskarżyli i skazali. W związku z tym, İmamoğlu mógłby otrzymać ban polityczny (co jeszcze jednak nie nastąpiło), który uniemożliwiłby mu kandydowanie na urząd prezydenta; zaś nawet jeśli wystartuje w wyborach, obecna sytuacja może stanowić dla władz pretekst, by nie uznać jego potencjalnego zwycięstwa.

Ponadto partia rządząca dyskutuje obecnie o powołaniu komisarzy dla gminy Stambuł. To bardzo odważne posunięcie, które wielu uznałoby za nie do pomyślenia. To wyraźnie pokazuje, jak bardzo Erdoğan jest zdeterminowany, by wygrać te wybory i że niczego się nie boi. Niestety daje mu to również przewagę psychologiczną.

Tymczasem pozostaje kwestia wyłonienia kandydata po stronie opozycji. Szef CHP, Kemal Kılıçdaroğlu, wbił sobie do głowy pomysł, że to on powinien zostać kandydatem. Początkowo sądzono, że skoro jest on politykiem w podeszłym wieku, którego polityczna kariera dobiega końca, więc byłby idealną osobą do objęcia bardzo wpływowego stanowiska prezydenta, a potem jego demontażu, bo to właśnie obiecuje opozycja – chcą przywrócić przynajmniej system pół-parlamentarny z osłabioną prezydencją i znacznie silniejszym parlamentem. Wydaje się to logiczne, ponieważ niektórzy obawiają się, że İmamoğlu, będąc odnoszącym sukcesy, ambitnym i dużo młodszym politykiem, będzie miał trudności z demontażem tak silnej prezydentury.

Dlatego w pewnym momencie wizja kandydatury Kılıçdaroğlu nabrała znaczenia. Tureckie partie polityczne są dość skoncentrowane na przywódcach, a lider ma dużą władzę nad delegatami i posłami. Udało mu się skonsolidować partię za własną kandydaturą, mimo że wydaje się być kandydatem znacznie mniej ‘wybieralnym’ niż İmamoğlu. Niemniej jednak w koalicji opozycji wciąż toczy się walka.

LJ: Jakie jest poparcie dla Erdoğana, a jakie dla opozycji? Czy obecna sytuacja przedwyborcza może się zmienić?

MGL: Pierwszą rzeczą, którą chcę powiedzieć, jest to, że jest to reżim autorytarny, więc poparcie dla Erdoğana jest wysokie; ale jest tak po części za sprawą silnych represji, wielu oszustw i kłamstw oraz praktycznie pełnej kontroli nad mediami.

Trzeba podkreślić, że jeśli spojrzymy na wyniki wyborów, nawet jeśli Erdoğan wygra, nie oznacza to, że większość tureckiego społeczeństwa zasadniczo zgadza się z tym, co robi – gdyby tak było, Erdoğan nie musiałby kłamać, represjonować i oszukiwać tak, jak on to czyni.

Dlaczego jest to ważne w tym kontekście? Od początku ośrodki poparcia dla Erdoğana obejmowały miejskie peryferia. Jeśli spojrzymy na poparcie partyjne w Turcji pod względem poziomu wykształcenia i dochodów, to najniżej wypadłaby grupa kurdyjska, bo południowo-wschodnia Turcja to najbiedniejszy region, a Kurdowie to przeważnie pracownicy migrujący do dużych miast, dlatego też ich partia miałaby poparcie grupy o niższej pozycji społeczno-ekonomicznej.

Druga od końca byłaby AKP. W rzeczywistości partia ta ma raczej wyższy profil – w swoich strukturach partyjnych ma przedsiębiorczą wyższą klasę średnią, ale jej baza wyborcza to biedni, mniej wykształceni wyborcy z miast lub małych miasteczek. Dlatego mogą zdobywać dużo głosów w Stambule i na obszarach miejskich, ale rdzeń ich poparcia znajdował się kiedyś w małych anatolijskich miasteczkach, które są społecznie bardziej konserwatywnymi miejscami. Jednak nie byliby w stanie wygrać bez poparcia wyborców z peryferii. Co ciekawe, w tych obszarach ich poparcie zaczęło słabnąć w obliczu kryzysu gospodarczego, bo były to głosy bardziej pragmatyczne, bardziej uzależnione od dobrego rządzenia, klientelizmu i siły partii.

W czasach swojej świetności partia AKP była bardzo dobrze zorganizowaną maszynerią – nie tylko pod względem klientelizmu, ale i utrzymania samorządów, a także dzięki dokonywaniu wielu inwestycji w dużych miastach.

Dlaczego to wsparcie nie wyparowało? Sondaże pokazały, że ludzie są zdemobilizowani. Zwłaszcza ich poparcie dla partii Erdoğana spada, ponieważ wzrosła korupcja, a partia traci na znaczeniu. Jednocześnie ci wyborcy też niespecjalnie sympatyzują z opozycją. Jak to wytłumaczyć? Możemy tylko spekulować, ponieważ coraz trudniej jest prowadzić jakiekolwiek badania w Turcji.

Z jednej strony, od wielu lat w Turcji istnieje bardzo polaryzujący podział, który był podtrzymywany również poprzez kontrolę mediów w ciągu ostatniej dekady (minęło prawie dziesięć lat, odkąd Erdoğan skonsolidował swoją kontrolę w mediach głównego nurtu). W tym czasie politycy opozycji mieli trudności z wyjściem poza swoją bazę poparcia. To, co osiągnął İmamoğlu, ma wiele wspólnego z jego osobowością polityczną, a także z samym Stambułem – ludzie, którzy głosują na AKP w Stambule, to nie ci sami, którzy głosują na tę partię w środkowej Anatolii, ponieważ mają nieco osłabione związki partyjne.

Nacjonalizm to kolejny aspekt, na który należy zwrócić uwagę. To, co Erdoğan zrobił przez lata swojej władzy (od 2015 r.), to całkowita zmiana światopoglądu i dyskursu – od podkreślania islamskiego braterstwa między narodami Bliskiego Wschodu i poza tym regionem (m.in. agresywnej postawy nacjonalistycznej. Zrobiono to, aby zabezpieczyć jego koalicję z nacjonalistami, aby „zdobyć tę bazę” (jednocześnie tracąc inne części swojej bazy wyborczej). Oznaczało to uzyskanie patronatu nacjonalistów, a także wprowadzenie ich siatek mafijnych (które historycznie posiada partia nacjonalistyczna) i uwolnienie niektórych szefów mafii z więzienia. Wszystko to oznaczało wiele przemian w polityce, aby Erdoğan mógł utrzymać swoją pozycję.

Może się wydawać, że nic się nie zmienia, ponieważ Erdoğan wciąż pozostaje u władzy, ale podstawowa konstelacja polityczna uległa ogromnym zmianom. Stracił bazę kurdyjską, podczas gdy przez wiele lat głosowało na niego wielu Kurdów, bo wielu z nich jest konserwatywnych. Erdoğan zastąpił Kurdów islamskimi nacjonalistami.

Inną częścią klientelizmu były zatrudnienia w sektorze publicznym. Ludzie w Turcji czują, że muszą wspierać AKP, aby znaleźć zatrudnienie. Zjawisko to czyni Turcję jeszcze bardziej państwem partyjnym.

LJ: Jakie znaczenie ma próba zamachu stanu w 2016 roku? Czy nadal odgrywa jakąś rolę w pamięci publicznej w Turcji? Jak to wszystko się potoczyło?

MGL: Dla obcokrajowców może to być trudne do zrozumienia, ponieważ brzmi to jak szalona propaganda Erdoğana – że istniała organizacja, która potajemnie umieszczała ludzi na wysokich stanowiskach politycznych, biurokratycznych i wojskowych, ale to wszystko jest prawdą. To kolejny aspekt fundamentalnej transformacji politycznej, która miała miejsce za czasów Erdoğana – jednym z nich jest zastąpienie Kurdów przez nacjonalistów, a drugim upadek Ruchu Gülena.

Czym jest Ruch Gülena? To organizacja muzułmańska, która od lat 80. XX wieku prowadzi swego rodzaju „podwójne życie”. Lata 80. to czas, kiedy muzułmanie znaleźli okazję do bardziej otwartego wejścia do tureckiej polityki w świetle nowego porządku światowego. Jedni wybrali drogę wyborczą (jak pokolenie Erdoğana), inni nie sądzili, że kiedykolwiek uda im się wygrać wybory, więc działali potajemnie (jak właśnie Ruch Gülena).

Już wtedy Ruch Gülena zaczął umieszczać ludzi na stanowiskach i szykować uczniów do pracy w wojsku i policji, przygotowując ich do zdania wymaganych egzaminów. W coraz większym stopniu mogli umieszczać swoich ludzi na tych stanowiskach – torując sobie drogę oszustwami, kradnąc pytania egzaminacyjne i zastraszając ludzi. Fethullah Gülen był bardzo popularnym mówcą religijnym, który zakładał szkoły i fundacje, aby przyciągać uczniów i gromadzić fundusze. Jego ruch stał się wielkim ruchem społecznym – częściowo jawnym, a częściowo działającym w ukryciu.

Powodem, dla którego niektóre działania musiały być prowadzone w podziemiu, było to, że w tamtych czasach wojsko tureckie skutecznie przeprowadzało czystki wśród muzułmanów (zwłaszcza w siłach zbrojnych). Aby tego uniknąć, trzeba było ich ukrywać. Kiedy Erdoğan i AKP doszli do władzy, powstrzymali wszystkie czystki i skutecznie zawarli sojusz z Gülenem, co pozwoliło Gülenistom rozwijać się i umieszczać swoich ludzi w wojsku i biurokracji. To z kolei zapewniło Erdoğanowi lojalność wielu ludzi z policji i wojska, którzy odpowiadali przed Gülenem, jak również szeroko pojętego społeczeństwa obywatelskiego.

Gülen miał również duże wpływy w niektórych organizacjach medialnych, które działały nie dla zysku, ale raczej dla celów politycznych Ruchu Gülena.

Jaki był powód konfliktu między Gülenem a Erdoğanem? Gülen prawdopodobnie pomyślał, że odkąd Erdoğan stał się bardzo potężny, ich interesy mogą już nie być zbieżne. Nie jest pewne, kto zaczął, ale opinii publicznej wydawało się, że to grupa Gülena chciała osłabić pozycję Erdoğana – po pierwsze, poprzez ujawnienie nagrań Erdoğana i jego ministrów, ujawniając w ten sposób liczne przykłady korupcji. Doprowadziło to do czystek w policji, zamknięcia wszystkich szkół Gülena i wielu jego fundacji oraz nękania firm związanych z Ruchem. Ostatecznie reakcją oficerów, którzy pozostali na swoich stanowiskach, było zorganizowanie zamachu stanu. Tak przynajmniej Turcy interpretują zaistniałą sytuację.

Oczywiście sprawy sądowe i wszystko, co nastąpiło później, nie było w najmniejszym stopniu wiarygodne. Czystki dotknęły dziesiątek tysięcy ludzi bez odpowiednich dochodzeń i procesów, co było problematyczne, ponieważ nie wszyscy, którzy zostali nim poddani, byli Gülenistami – a nawet jeśli sympatyzowali z Gülenem, to i tak nie byli niczemu winni.

W ciągu dwóch lat obowiązywania stanu wyjątkowego w Turcji miały miejsce przypadki poważnych naruszeń praw człowieka. Wiele osób straciło pracę i emerytury. Była to tragedia i śmierć cywilna dla wielu podejrzanych o bycie Gülenistami (na przykład dlatego, że mieli określone konto bankowe lub aplikację kryptograficzną na swoich telefonach).

LJ: Jaka jest rola spraw zagranicznych w kampanii wyborczej? Co świat zewnętrzny może zrobić, aby nadchodzące wybory były jak najbardziej wolne?

MGL: To skomplikowana sprawa i nawet turecka opozycja czuje, że musimy to zrobić we własnym zakresie. Mogą mieć zatem zareagować z opóźnieniem, jeśli chodzi o ustalenie, w jaki sposób osoby z zewnątrz mogą pomóc. Prawda jest taka, że ​​nawet jeśli opozycja wygra wybory, znajdzie się w niezwykle trudnej sytuacji. Odziedziczy bardzo wielki bałagan, niezadowoloną populację i okropną sytuację ekonomiczną. Potrzebne będzie ogromne wsparcie ze strony Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych i wspólnoty państw demokratycznych, aby Turcji udało się przez to przejść.

Oznacza to, że przede wszystkim należy nawiązać dialog. Musimy spróbować zrozumieć pozycję aktorów politycznych, którzy próbują działać pod ogromną presją. Być może będziemy musieli spróbować pośredniczyć między Kurdami a nacjonalistami i spróbować stworzyć przestrzeń, w której te siły mogą się spotkać.

Jeśli chodzi o wywieranie presji na Erdoğana, aby nie nadużywał pewnych uprawnień, szczerze mówiąc, nie jestem do końca pewna, jaki wpływ może mieć Zachód w tej kwestii. Jeśli jednak odkryje, że ma jakąś przewagę, niezwykle pomocne byłoby podjęcie próby odwiedzenia Erdoğana od nałożenia politycznego zakazu na İmamoğlu. Nie wydaje mi się jednak, aby w obecnej sytuacji można było w tym przypadku uzyskać pożądany efekt.

Niestety rosyjska agresja na Ukrainę i wojna okazały się dla Erdoğana niezwykle pomocne. Dało to nowe życie jego stosunkom z NATO i Stanami Zjednoczonymi i ponownie uczyniło Turcję istotnym punktem na mapie, co pociągnęło za sobą fundusze. To także uczyniło Erdoğana bardziej wartościowym dla Władimira Putina. Spalenie Koranu przed ambasadą Turcji w Szwecji jest moim zdaniem rosyjską prowokacją mającą na celu zablokowanie rozszerzenia NATO i spodziewam się, że takie prowokacje mogą pojawiać się aż do wyborów. Prawdopodobnie po wyborach nie będzie to już problemem – chociaż kto wie?

Chcę podkreślić, że nawet jeśli te wybory nie przebiegną po naszej myśli, to UE może odegrać w nich ważną rolę. Obecnie istnieje wiele organizacji pozarządowych i niezależnych grup medialnych, które są już wspierane przez fundusze unijne, zachodnie fundacje i osoby prywatne. To robi ogromną różnicę. W Turcji istnieją również niezależne media finansowane przez społeczność krajową. Mimo to jest to wciąż bardzo trudne środowisko dla dziennikarzy. Przykładowo, przy obecnych przepisach dotyczących cenzury w mediach społecznościowych, każdy youtuber może w zasadzie trafić jutro do więzienia.

Tak, wyborcy podejmują decyzje, ale tak naprawdę to nie do końca tak jest, gdyż już przygotowano odpowiednią infrastrukturę, żeby w razie potrzeby ‘ukraść’ wybory – nie przez fałszowanie kart do głosowania, ale manipulowanie tym, kto jest w rejonowych, prowincjalnych i wyborczych radach sądowych (które ostatnim razem odegrały kluczową rolę w zakresie nie dopuszczenia do sfałszowania przez rząd zwycięstwa w Stambule).

Dlatego liczenie głosów będzie kluczowe po wyborach. Wywieranie presji i komunikacja z opozycją będą w tym okresie niezwykle istotne. To nie będą ani wolne, ani uczciwe wybory. Dlatego wzywam wszystkie podmioty polityczne w Europie, aby o tym pamiętały i starały się zrozumieć sytuację w Turcji z tej perspektywy.


Dowiedz się więcej o gościni: https://www.nuffield.ox.ac.uk/people/profiles/melis-laebens/


Niniejszy podcast został nagrany 24 stycznia 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Nieopowiedziane historie: Wojna w Ukrainie [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Denysa Karłowskiego, byłego redaktora wiadomości w „Ukraińskiej Prawdzie”, internetowej organizacji medialnej na Ukrainie i stypendystę Oxford-Weidenfeld-Hoffmana w Blavatnik School of Government na Uniwersytecie Oksfordzkim. Rozmawiają o przeżyciach pierwszych dni rosyjskiej inwazji na Ukrainę z perspektywy dziennikarza, zmieniających się nastrojach społecznych, waleczności ukraińskich obrońców, możliwych scenariuszach zakończenia wojny oraz o tym, dlaczego tak ważne jest, aby Zachód dalej wspierał Ukrainę.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jaka była sytuacja na Ukrainie w momencie wybuchu wojny?

Denys Karlovskyi

Denys Karłowski (DK): Przed inwazją pracowałem jako dziennikarz w agencji informacyjnej departamentu politycznego, gdzie zajmowałem się bieżącymi sprawami i wydarzeniami w ukraińskiej polityce. Bardzo podobała mi się moja praca, ponieważ interesuję się polityką, a także kwestiami kulturowymi i społecznymi. Myślę, że mam odpowiednią wiedzę i dobrze rozumiem, jak powinno funkcjonować dziennikarstwo i jak poruszać ważne dla obywateli tematy w ukraińskim kontekście w zakresie budowania demokracji po komunizmie i transformacji.

I wtedy, 24 lutego, nastąpiła inwazja. Nasza agencja informacyjna przygotowywała się na taki scenariusz. Mieliśmy plan awaryjny, aby rozproszyć naszych dziennikarzy po całej Ukrainie, więc gdyby ktoś zginął, w różnych miejscach pracowaliby inni ludzie. Część członków ekipy sprowadziliśmy do podziemia, a część przygotowywała się do ewakuacji do krajów Unii Europejskiej (do Polski, Estonii, Czech czy Litwy).

Nie było mnie w Kijowie, kiedy wybuchła wojna – byłem w rejonie winnickim, bliżej granicy z Mołdawią. Miałem szczęście. Moja rodzina poprosiła mnie, abym przyjechał na urodziny naszego bliskiego krewnego. Nie byłem na nich przez kilka lat, więc kolejny raz nie mogłem się nie pojawić. Tak się złożyło, że było to 20 lutego w Winnicy, a ja miałem już kupiony bilet powrotny na powrót do Kijowa na 25 lutego. Pociąg miał odjechać rano. Tak więc naprawdę miałem szczęście, że nie byłem w Kijowie.

Mimo to nie mogłem uwierzyć, że w XXI wieku w Europie może wybuchnąć wojna na taką skalę – z atakami rakietowymi, dziesiątkami setek czołgów, helikopterów i myśliwców bombardujących miasta i infrastrukturę wojskową w całym kraju. Dlatego na początku byłem bardzo sceptycznie nastawiony do wizji aż takiej eskalacji w tamtym czasie i byłem nieugięty w moim postanowieniu, że powinienem wrócić do Kijowa. Ale zarząd kazał mi przenieść się do mieszkania, które firma wynajmowała na wsi i tam zamieszkać na jakiś czas. Przebywanie w dużych miastach było niebezpieczne dla dziennikarzy.

European Liberal Forum · Ep143 Untold stories: Telling the story of the war in Ukraine with Denys Karlovskyi

 

Mieszkałem w małym domku z dobrym łączem internetowym. Jednak przez pierwsze dni żyłem w ukryciu, bo nikt tak naprawdę nie wiedział, co się dzieje. Nam, dziennikarzom, było bardzo trudno uzyskać weryfikowalne informacje, ponieważ media społecznościowe oszalały. Wszyscy dzielili się tym, co dzieje się w ich okolicy, więc ciężko było odróżnić prawdziwych ludzi od fałszywych profili.

Wyzwanie stanowiło także przefiltrowanie wszystkich tych informacji, stworzenie spójnej narracji i zweryfikowanie jej przez urzędników państwowych – naszymi źródłami w siłach zbrojnych, Ministerstwie Obrony i innych organach. Było to bardzo czasochłonne, ponieważ rząd i kierownictwo agencji rządowych nie mogli poświęcić nam wystarczająco dużo czasu, ponieważ byli zajęci obroną kraju. Towarzyszyły nam wszystkim szok i chaos. Pracowaliśmy ponad 20 godzin dziennie, próbując przejrzeć wszystkie nagrania, zdjęcia i pliki audio, które do nas docierały.

W pierwszych dniach inwazji rosyjskie wojsko próbowało przejąć kontrolę nad lotniskiem pod Kijowem (Hostomel). Rosjanie wysłali około 60 helikopterów ze spadochroniarzami, aby przejąć lotnisko. Kilka miesięcy po tych wydarzeniach szef sztabu USA powiedział, że przewidywali upadek Kijowa w ciągu 3 dni, ponieważ spodziewano się, że lotnisko Hostomel zostanie przejęte przez Rosjan w ciągu pierwszych kilku godzin. Tak się jednak nie stało.

Walki trwały kilka dni, a okoliczni mieszkańcy nagrywali to, co się działo. Z jednej strony to bardzo pomocne dla dziennikarzy, gdy społeczeństwo obywatelskie zbiera informacje na miejscu, ponieważ możemy uzyskać relacje świadków tego, co się dzieje, bez konieczności wysyłania korespondenta wojennego w teren i narażania jego życia. Jednak z drugiej strony nie możemy ufać relacjom wszystkich tych osób, ponieważ niektórych z nich mogło nawet tam nie być, a materiał filmowy mógł być sfałszowany.

Dlatego wszyscy staraliśmy się zrozumieć, co się dzieje, ale nie mogliśmy po prostu uwierzyć w to, co mówiły nam władze ani Ukrainy, ani Rosji. Ukraiński rząd nie mógł po prostu pójść do prasy i powiedzieć, co się dzieje, ponieważ mogłoby to narazić ukraińskie wojsko na niebezpieczeństwo. I oczywiście nie mogliśmy ufać ocenie sytuacji przez rząd rosyjski.

LJ: Na poziomie osobistym, co wtedy myślałeś? Jakie to uczucie, gdy całe Twoje życie zostaje wywrócone do góry nogami?

DK: Kompletnie odrętwiałem; miałem pustkę w głowie. Szok i przerażenie stały się realnymi emocjami. Naprawdę nie sądziłem, że inwazja na tak dużą skalę może mieć miejsce w Europie, na granicach NATO, w dzisiejszych czasach. Przede wszystkim dlatego, że jest to bardzo ryzykowne – jeśli wystrzelisz pocisk znad Morza Czarnego, może on przypadkowo dotrzeć do Rumunii. Także dlatego, że przed inwazją Ukraińcy i Rosjanie mieli ze sobą wiele wspólnego – wielu ludzi miało przyjaciół i krewnych w Rosji i vice versa. Tak więc dla mnie wizja inwazji na pełną skalę wydawała się bardzo odległą perspektywą. I dlatego odrętwiałem – bo po prostu nie mogłem w to uwierzyć.

Przez pierwsze kilka tygodni, kiedy kładłem się spać, myślałem o tym, że mogę się nie obudzić rano, bo na mój dom może spaść pocisk. Ciągle myślałem też o mojej rodzinie i przyjaciołach, bo wielu z nich zostało w Kijowie i przez jakiś czas nie mogło wyjechać. Niektórzy z moich znajomych mieszkali na przedmieściach i we wsiach okupowanych przez wojsko rosyjskie. Dokonano tam wielu potworności.

Pamiętam, że przez pierwsze kilka dni nie mogłem jeść, bo robiło mi się niedobrze. Perspektywa jedzenia przyprawiała mnie o mdłości. Aby dodać sobie energii, piłem kawę i herbatę oraz zmuszałem się do zjedzenia ciasteczek lub tabliczki czekolady. Tak samo było z muzyką – nie mogłem jej w ogóle słuchać, żadnej muzyki, bo mnie irytowała. Wydawała się być ona rzeczą z odległego i nierzeczywistego świata – niczym z bajki. Muzyka była reliktem starego świata, który został utracony raz na zawsze.

W lutym i marcu nie myślałem o przyszłości. Żyłem tylko w czasie teraźniejszym. Nie myślałem o wyjeździe do Oksfordu ani o tym, co mnie spotka latem. Skupiłem się na dniu dzisiejszym i ewentualnie jutrzejszym. Nie miałem żadnych planów na przyszłość, żadnych nadziei ani ambicji. To było bardzo przerażające przeżycie, gdy rosyjska armia stacjonowała pod Kijowem. Większość moich kolegów zostawiło swoje domy wraz z dokumentami i rzeczami osobistymi w Kijowie. Zostawili tam praktycznie całe swoje życie.

LJ: Jak wyglądała sytuacja po kilku tygodniach od rozpoczęcia inwazji? Jaka była rzeczywistość wojny?

DK: Początkowo ludzie starali się wykupować jak najwięcej artykułów w supermarketach i aptekach na zapas, więc wkrótce półki były zupełnie puste. Nie można było nic dostać – nawet butelki wody mineralnej czy papieru toaletowego. Wszystko zostało wyprzedane. A wszystkie inne miejsca poza supermarketami (na przykład kawiarnie) były zamknięte.

Wprowadzono godzinę policyjną – nie wolno było nocą wychodzić na ulicę. W tamtym czasie było to niepokojące, ponieważ krążyły historie, że możesz zostać postrzelony, jeśli będziesz na zewnątrz, bez żadnych dokumentów. Więc było naprawdę niebezpiecznie. Wielu agentów zakłócających porządek – tak zwana piąta kolumna – próbowało wywołać panikę, podkładając bomby. Wszyscy byli podejrzliwi wobec innych.

Pamiętam, że ulice wyglądały, jakby były nawiedzone – żadnych przechodniów. Ludzie opuszczali swoje domy tylko po to, aby wykonać podstawowe obowiązki (np. wyjść do sklepu) i wracali prosto do domu. Nie wiedzieliśmy, kto może mieć broń, ponieważ ukraiński rząd postanowił udostępnić broń każdemu, kto zechce ją wziąć i bronić naszego kraju. W nadchodzących latach stanie się to ogromnym problemem, ponieważ ludzie mogą nie chcieć tak po prostu oddać otrzymanej broni.

Wszystkie te aspekty – godzina policyjna, rosyjscy agenci i posiadanie broni przez zwykłych obywateli – sprawiły, że całe to doświadczenie było przerażające.

LJ: Jak emocje związane z wojną ewoluowały w czasie? Czy sytuacja się unormowała?

DK: Przed latem ludzie byli zmobilizowani, bardzo ostrożni, świadomi swojego otoczenia i podejmowanych działań. Postępowali zgodnie z instrukcjami rządu dotyczącymi godziny policyjnej, wydatków i innych środków bezpieczeństwa. W kwietniu rosyjskie wojsko zablokowało przedmieścia Kijowa w północnym regionie Ukrainy, co bardzo utrudniło ukraińskim wojskom działania w maju i czerwcu, ponieważ siła uzbrojenia była wyraźnie po stronie rosyjskiej. Rosjanie wystrzelili dużo amunicji w jednostki ukraińskie na froncie. Było wiele ofiar. Nastroje społeczne były wówczas poważne i ponure.

Następnie, pod koniec czerwca, ludzie stali się nieco bardziej zrelaksowani, ponieważ poczuli, że linia frontu się ustabilizowała. Rosjanie rzadziej przeprowadzali ataki rakietowe. Ponownie otwarte zostały kawiarnie, kina i teatry. Jedyną uciążliwością, jaka się pojawiła – w porównaniu z życiem przed wojną – było to, że jak włączyła się syrena przeciwlotnicza, trzeba się było schować. To było dla nas coś nowego. Z drugiej strony, ludzie w Izraelu żyją w ten sposób od dziesięcioleci.

Lato było stosunkowo łatwe dla mieszkańców miast oddalonych od linii frontu. Jednak na froncie była to kompletna katastrofa, ponieważ zazwyczaj lata na Ukrainie bywają bardzo gorące – temperatury mogą sięgać 38-40 stopni Celsjusza. Tymczasem Rosjanie nie ustawali w atakach. Pociągnęło to za sobą wiele ofiar.

Pod koniec sierpnia i jesienią sytuacja zmieniła się na korzyść strony ukraińskiej. Ukraińcy odzyskali wiele terytoriów na wschodzie i południu. Odzyskaliśmy również Chersoń. Nastrój był bardzo uroczysty. Jednocześnie jednak z powodu ataków rakietowych w dużych miastach (takich jak Kijów) przez wiele dni nie było prądu. Ludzie siedzą wtedy w domu i gapią się w ścianę, bo nie mają nic innego do roboty – nie można gotować, wykonywać prac domowych, pracować ani robić czegokolwiek innego bez prądu.

Nie wiemy jeszcze, jak potoczy się zima pod względem niedoborów energii z powodu rosyjskich ataków na infrastrukturę energetyczną. Na Ukrainie temperatury zimą potrafią spaść znacznie poniżej zera, co stwarza trudne warunki do przeżycia. Ludzie są bardzo źli i szukają zemsty za sytuację, w której się znaleźli, zamiast czuć się upokorzeni lub zastraszeni przez Rosjan. Ukraińcy nie chcą się poddać i złożyć broni.

LJ: Jak może rozwinąć się sytuacja narodu ukraińskiego?

DK: Wojna powoduje ogromne zniszczenia, a liczba ofiar rośnie każdego dnia. Niedawno szef Sztabu Generalnego USA, generał Mark A. Milley, powiedział prasie, że Ukraina i Rosja straciły do ​​tej pory po 100 tys. ofiar. To oszałamiająca liczba. Może być wyższa niż liczba ofiar podczas wojen jugosłowiańskich, co uczyniłoby z nich najkrwawszą wojnę w Europie po II wojnie światowej.

Możliwe są dwa scenariusze z jedną kluczową zmienną – wsparciem Zachodu. Być może media nie powtarzały tego wystarczająco często, ale ukraiński rząd jest w dużym stopniu zależny od wsparcia Zachodu w zakresie pomocy finansowej i uzbrojenia – zwłaszcza od Unii Europejskiej (finansowo) i Stanów Zjednoczonych (w zakresie dostaw broni).

Pozytywny scenariusz jest taki, że Ukraina wytrzyma i przetrwa zimę. Ludność ukraińska stanie na wysokości zadania. Dobra wiadomość jest taka, że ​​według prognoz meteorologicznych zima ma być łagodna. Jeśli wsparcie Zachodu zostanie utrzymane, Ukraina z pewnością może odzyskać terytoria okupowane jeszcze przed 2022 r. – z wyjątkiem Krymu. Być może ukraiński rząd będzie skłonny rozpocząć negocjacje w sprawie Krymu i zawieszenia broni.

Kluczowe nie tylko dla ukraińskiego rządu, ale i dla samych Ukraińców jest to, żeby Rosja wycofała swoje wojska z Ukrainy. Okupują dość dużą część naszych terytoriów – dwa razy większą od Austrii. Ludzie żyją tam pod okupacją – część z nich jest torturowana, nie ma dostępu do podstawowych produktów (żywność, szczepionki itp.). Jeśli tak się nie stanie, Ukraińcy będą walczyć dalej.

Co więcej, analizy pokazują, że rosyjskie zapasy znacznie się kurczą, ponieważ kraj ten został objęty sankcjami. Tymczasem Rosja jest uzależniona od zachodniej technologii, więc nie może samodzielnie budować rakiet.

Inny scenariusz jest możliwy, jeśli nagle stracimy poparcie Zachodu – bo wzrosną koszty życia i zmienią się nastroje wyborców (co już widać w wielu krajach europejskich). Jeśli tak się stanie, to być może już zimą lub zaraz po niej ukraiński rząd byłby skłonny do rozpoczęcia negocjacji z Rosją. W tym przypadku kluczowe byłoby opuszczenie przez Rosję co najmniej terytorium okupowanego po 24 lutego 2022 r. Oprócz wstrzymania ataków rakietowych to byłby to wymóg minimalny.

W mediach krąży historyjka, że jeśli Ukraina zgodzi się na negocjacje, to już następnego dnia Rosja rozpocznie zmasowany atak militarny na infrastrukturę energetyczną. W ten sposób media niszczą perspektywę negocjacji, ponieważ nie traktują tego pomysłu poważnie. Jednak ostatnio prezydent Zełenski wymienił na szczycie G20 dziesięć punktów kluczowych dla negocjacji. Wyraża on tym samym chęć do otwarcia procesu negocjacyjnego. Według niego minimalnym wymogiem byłoby opuszczenie przez Rosję terytorium Ukrainy i zapłacenie reparacji za wszystkie zniszczenia. Ale osobiście uważam, że prezydent Putin nie jest skłonny do płacenia reparacji, a już zdecydowanie nie zechce opuścić terytorium Ukrainy.

Zmienna związana ze wsparciem Zachodu, o którym wspomniałem, zadecyduje, który z dwóch scenariuszy się spełni.

LJ: Czy jako dziennikarz widzisz jakieś historie o Ukrainie, które nie są tak widoczne w zachodnich mediach, ale które ludzie na Zachodzie powinni poznać?

DK: Są dwie takie historie. Po pierwsze, ilekroć widzimy w zachodnich mediach artykuły stwierdzające, że negocjacje są jedynym możliwym rozwiązaniem wojny i że powinny one odbyć się jak najszybciej, aby położyć kres problemowi rosnących kosztów życia spowodowanych kryzysem energetycznym, a także położyć kres zniszczeniom i rosnącej liczbie ofiar śmiertelnych na Ukrainie, autorzy często zapominają, że na okupowanych terenach nadal żyją miliony ludzi. Osoby te są narażone na ciężkie warunki i brak dostępu do podstawowej opieki zdrowotnej i żywności. Mogą być torturowani za swoje uczucia wobec Ukrainy. Trzeba to powtarzać, bo czasem Zachód o tym zapomina. Tymczasem każdy Ukrainiec zdaje sobie sprawę, że taka jest nasza sytuacja – my na co dzień ciągle o tym myślimy.

Po drugie, jest też historia pracowników pierwszej linii frontu, którzy dźwigają na swoich barkach trud związany z tym, co dzieje się za linią frontu. To historia ukraińskich strażaków, którzy ratują ludzi spod gruzów, gdy pocisk trafia w budynek cywilny. To opowieść o kolejarzach, którzy pomimo bardzo niskich zarobków nadal pracują – to ich praca jest tym, co podtrzymuje ukraińską machinę wojenną, bo dostarczają żywność, broń, lekarstwa i transportują ludzi z różnych miast. To historia lekarzy, którzy pracują 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, opiekując się rannymi i pomagając cywilom uzyskać przyzwoitą opiekę zdrowotną w czasie wojny. To także nauczyciele, którzy pomimo wszystkich zawirowań na przestrzeni lat, kontynuują nauczanie dzieci. Najpierw, dzieci na Ukrainie nie miały dostępu do godnej edukacji ze względu na lockdowny w czasie pandemii COVID-19, a teraz też nie mają, ze względu na ryzyko ataku rakietowego.

Opowieść o pracownikach pierwszej linii frontu, którzy pracują w godzinach nadliczbowych za niskie wynagrodzenie, to historia ludzi, którzy podtrzymują życie na Ukrainie. To oni są powodem, dla którego wciąż tam toczy się życie. Ważne, aby inni znali historię tych codziennych bohaterskich czynów, nawet jeśli nie są to historie, które uznawane są za zasługujące na okładkę czasopisma.


Niniejszy podcast został nagrany 25 listopada 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Niemcy i UE w obliczu wojny w Ukrainie i kryzysu energetycznego [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości ambasadora Niemiec w RP dr Thomasa Baggera. Rozmawiają o kryzysie energetycznym UE, niemieckiej polityce wschodniej, odpowiedzi UE na wojnę w Ukrainie oraz stosunkach polsko-niemieckich.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak określiłby Pan powodzenie swojej misji jako niedawno mianowanego ambasadora Niemiec w Polsce, biorąc pod uwagę napięte stosunki między naszymi krajami?

Ambasador Thomas Bagger

Thomas Bagger (TB): Relacje polsko-niemieckie są stosunkami złożonymi i o długiej tradycji – po obu stronach wydarzyło się wiele. Ta historia zawsze była częścią naszej rzeczywistości. Prawdziwą miarą sukcesu jest określenie, w jakim stopniu możemy zrealizować ogromny potencjał, jaki tkwi w związku między naszymi krajami we wszystkich jego różnych wymiarach – w zakresie polityki, bezpieczeństwa, energetyki, gospodarki, kultury, wymian młodzieżowych i partnerstw między miastami. Tak wiele się dzieje! Ale w obecnej rzeczywistości wstrząsów i zmian geopolitycznych musimy też spojrzeć na te sprawy na nowo i zobaczyć, jaki potencjał przyniesie nam jutro. To będzie moje zadanie na najbliższe lata.

LJ: Czy po stronie niemieckiej istnieje pole do manewru w kwestii wypłacenia Polsce odszkodowania za II wojnę światową?

TB: Historia zawsze będzie częścią związku między naszymi państwami. Kwestia wojny, okupacji i zniszczenia Polski przez Niemcy w latach nazistowskich ma wymiar prawny, moralny, ludzki i pragmatyczny. Musimy być świadomi tego, co się wydarzyło i ciągłej odpowiedzialności Niemiec. Nie powinniśmy jednak tracić z pola widzenia długiego procesu pojednania i współpracy, który jest już za nami.

Proces ten rozpoczął się w latach 60. i przyspieszył po upadku żelaznej kurtyny. Trzydzieści lat temu podpisaliśmy Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. W 1991 roku utworzyliśmy Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży (PNWM). Dziś Polska jest zintegrowana z Unią Europejską i NATO. Zbudowaliśmy więc europejski port polityczny, w którym Niemcy i Polska są dobrymi sąsiadami i to właśnie kieruje naszymi relacjami.

 

European Liberal Forum · Ep137 Germany and the EU in light of war and energy crisis with Thomas Bagger

 

Dlatego też, jeśli chodzi o wymiar prawny reparacji, stanowisko Niemiec jest bardzo jasne: coś, co wydarzyło się 80 lat temu, nie jest już problemem – jest to sprawa zamknięta pod względem prawnym. Politycznie poszliśmy naprzód. Jednak w wymiarze moralnym i czysto ludzkim jest absolutnie jasne, że ten proces pojednania i uznania winy nigdy się nie zakończył. Dlatego nadal będziemy o tym mówić, upamiętniać te wydarzenia i zastanawiać się, jak przekuć retorykę pojednania w praktyczne działanie. Ten proces na tym się nie skończy.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się wokół nas, to nie do końca logika polityki zagranicznej skłania polski rząd czy partie polityczne do omawiania tej kwestii właśnie teraz. Jeśli kryje się za tym jakaś logika, to nie ma ona na celu poprawy relacji polsko-niemieckich. Dzieje się tak z innych powodów i będziemy musieli sobie z tym poradzić.

LJ: Jeśli ta sytuacja po stronie polskiej będzie się utrzymywać, to relacje po stronie niemieckiej też mogą się zmienić? Czy to postawiłoby nasze partnerstwo w innym świetle?

TB: Jedną z dobrych stron bycia ambasadorem Niemiec w Polsce jest to, że pracujesz w miejscu, które jest naprawdę ważne z perspektywy Berlina. To, co musisz zgłosić, co próbujesz powiedzieć lub zrobić, zostaje zauważone i docenione w Niemczech, bo polsko-niemieckie partnerstwo jest ważne nie tylko dla obu stron, lecz także dla funkcjonowania całego projektu zintegrowanej Europy. Silna Europa może istnieć tylko wtedy, gdy istnieją silne i funkcjonalne stosunki niemiecko-polskie.

To właśnie nadrzędna strategiczna perspektywa, która przyświeca Berlinowi. Jestem przekonany, że na razie podejście Berlina będzie polegać na „próbowaniu być dobrym sąsiadem dla Polski” i próbom składania ofert praktycznej współpracy w różnych dziedzinach polityki. Miejmy nadzieję, że strona polska również uzna, że ​​tego rodzaju współpraca także leży w najlepszym interesie Polski.

Sezon wyborczy w systemach demokratycznych jest trudnym okresem – pewne kwestie bywają wtedy wyolbrzymiane. To czas, kiedy podejmuje się próby zmobilizowania elektoratu (również za pomocą emocji). Jednak z niemieckiego punktu widzenia nadal będziemy zwracać uwagę na to, co jest naprawdę ważne: bliskie partnerstwo, które może jeszcze bardziej przybliżyć się do pełnego wykorzystania potencjału tego sąsiedztwa.

Nie chcę spekulować, co może się stać, jeśli będziemy o tym rozmawiać zbyt długo, ale szczerze mówiąc uważam, że jeśli narysujesz karykaturę swojego sąsiada, to z czasem przyniesie to pewne konsekwencje. Jednak należy też zaznaczyć, że nie jest to problem, z którym tylko my, Niemcy, mamy do czynienia, jeśli chodzi o polski dyskurs publiczny.

Prawdą jest też, że – z drugiej strony – postrzeganie Polski przez Niemców jest specyficzne. Być może Polska nie zawsze cieszy się taką uwagą, zainteresowaniem czy inwestycjami, na jakie zasługuje. W Berlinie jest pewne przekonanie, że albo sprawa ta nie jest warta zachodu, albo jest uważana za zbyt trudna i problematyczna. Dlatego tym, co jest potrzebne, aby to partnerstwo działało, to dołożenie starań z obu stron.

LJ: Od kilku lat zajmuje się pan działaniami z zakresu planowania polityki. Jakie jest uzasadnienie niemieckiej polityki wobec Rosji w ostatnich dwudziestu latach?

TB: Przede wszystkim musimy uważać na pojęcie „planowania polityki”. George Kennan, ojciec planowania polityki, powiedział, że wszystkie jego wysiłki, aby wprowadzić więcej rozsądku i długoterminowej perspektywy do tworzenia polityki, w rzeczywistości zawiodły. W tym zawodzie wszyscy myślą, że masz kryształową kulę, podczas gdy tak naprawdę jedyne, co próbujesz zrobić, to zrozumieć teraźniejszość, w której żyjesz. Już samo to jest już dość skomplikowane.

Jeśli chodzi o Rosję, to od czasu pokojowego zjednoczenia Niemiec pod koniec lat 80. istniała koncepcja budowania silnych więzi z Rosją w postaci Wspólnego Europejskiego Domu – posługując się nomenklaturą Michaiła Gorbaczowa. Mimo że ta perspektywa nieco się nam wymknęła spod kontroli i zdaliśmy sobie sprawę, że Rosja coraz bardziej definiuje swoją przyszłość (najpierw bez Zachodu; potem w opozycji do Zachodu, a teraz w konfrontacji z Zachodem), to jednak wciąż dostrzegaliśmy sens w dążeniu do wzajemnego inwestowania w ten związek, aby uczynić tę relację bardziej przewidywalną. Podejściu temu przyświecała logika, zgodnie z którą, jeśli zainwestujesz we współzależność, to wytworzy to pewnego rodzaju powściągliwość.

Obecnie już jednak zdajemy sobie sprawę z tego, czego Niemcy uprzednio nie docenili lub nie dostrzegli – że rosyjski prezydent nie myśli już (jeśli kiedykolwiek to robił) w kategoriach racjonalności ekonomicznej, a zamiast tego coraz bardziej skupia się na kategoriach historycznej wielkości i mitologii. Z tej perspektywy potencjalne koszty ekonomiczne czy koszty dobrobytu w rzeczywistości nie mają już dla niego najmniejszego znaczenia. Dlatego jednym z powodów, dla których zabrakło nam wyobraźni by przewidzieć nadchodzącą inwazję rosyjską z 24 lutego, było przekonanie, że podjęcie takich działań przez Rosję byłoby autodestrukcyjne – ergo, że Władimir Putin by tego nie zrobił.

Teraz widzimy, że było to rzeczywiście autodestrukcyjne. Putin zniszczył rosyjski model biznesowy zaopatrywania Europy w rosyjskie paliwa kopalne. Mimo to zrobił to, ponieważ inaczej definiuje podejmowane przez siebie działania i musimy się do tego dostosować.

Oznacza to, że dotychczas zaniedbaliśmy naszą obronność, więc teraz musimy więcej w nią inwestować. Byliśmy nadmiernie zależni od importu rosyjskich paliw kopalnych, więc teraz musimy to zmienić, zdywersyfikować nasze dostawy energii i jeszcze bardziej naciskać na szybką ekspansję odnawialnych źródeł energii. Musimy też przemyśleć (i robimy to właśnie teraz) nasze wsparcie dla Ukrainy i nasze stosunki z Rosją. Wszystko to musi się wydarzyć w tym samym czasie. To właśnie kanclerz nazwał mianem Zeitenwende – punktem zwrotnym w niemieckiej polityce zagranicznej.

Z drugiej strony odniosę się do dość kontrowersyjnej kwestii, która jest dyskutowana także w Polsce, a mianowicie logiki stojącej za gazociągiem i powiązaniami energetycznymi z Rosją. Na dzisiejszej niemieckiej scenie politycznej możemy spotkać wielu ludzi, którzy powiedzą, że to był błąd. Z pewnością budowa Nord Stream 2 po aneksji Krymu i wojnie w Donbasie była błędem.

Chciałbym jednak pokrótce zaznaczyć, że poza politycznym uzasadnieniem próby stworzenia współzależności, która, jak mieliśmy nadzieję, ustabilizuje zachowanie Rosji, istniał jeszcze inny powód przyjęcia takiego podejścia. Od lat 80. w Niemczech narastały nastroje antynuklearne. W 1999 r. niemiecki rząd podjął decyzję o wycofaniu z użycia reaktorów jądrowych, które były częścią niemieckiego miksu energetycznego. Następnie w społeczeństwie, które było coraz bardziej świadome zmian klimatycznych, energia społeczeństwa była skupiona na odejściu od węgla. Ale jeśli odejdziesz od atomu i chcesz odejść także od węgla, który jest szkodliwy dla klimatu i nie możesz wystarczająco szybko zbudować OZE, to potrzebujesz technologii pomostowej – w przypadku Niemiec miał to być gaz, który był dostępny jako eksport z Rosji w dużych ilościach.

Taka była częściowa logika stojąca za podejściem Niemiec. Nie dostrzegaliśmy bowiem wystarczająco wyraźnie wyzwań związanych z polityką bezpieczeństwa, które się z tym podejściem wiązały. Mimo ostrzeżeń partnerów z Europy Środkowo-Wschodniej i spoza tego regionu skupiliśmy się na gazie rurociągowym, a nie LNG, który byłby dostępny – ale oczywiście już wtedy był droższy. To był błąd, ponieważ nie przewidzieliśmy, co się wydarzy – i musimy teraz na bieżąco korygować sytuację. Wymaga to znacznych inwestycji w pływające terminale skroplonego gazu ziemnego, które są obecnie budowane w Niemczech w celu dywersyfikacji naszych dostaw.

W naszym zaangażowaniu w relacje z Rosją istnieje element energetyczny i szerszy wymiar polityczny. Popełniliśmy wiele błędów, źle odczytując intencje rosyjskiego prezydenta, nie doceniając jego skłonności do agresji, do rozpoczęcia wojny i do ofensywy.

Jednak w ogólnym rozrachunku uważam, że nie popełniliśmy błędu, próbując zaangażować Rosję i zbudować bardziej stabilne stosunki z tym państwem. Po prostu zlekceważyliśmy pewne ważne środki ostrożności, które powinniśmy byli podjąć na przestrzeni lat – zwłaszcza, że ​​Rosja stała się bardziej autorytarna do wewnątrz i bardziej agresywna na zewnątrz.

LJ: Czy wojna coś zmieni? Czy Niemcy i Rosja mogą ponownie nawiązać współpracę w przyszłości?

TB: To złożony problem. Nie tylko na poziomie politycznym, ale także na poziomie psychologicznym, kwestia rosyjska oraz właściwych stosunków prawdopodobnie najbardziej dzieli nas w niemiecko-polskiej dyskusji – i nie bez powodu, ponieważ nasze doświadczenia historyczne nie mogłyby być bardziej różne pod tym względem.

Jeśli dylemat Niemiec polega na tym, że kraj ten chce być największym krajem położonym w centrum Europy (i trzeba się z tym pogodzić), to dylematem Polski jest położenie geograficzne między Rosją z jednej strony, a Niemcami z drugiej – to doświadczenie historyczne, które w polskiej pamięci zbiorowej sięga wiele wieków wstecz.

Dlatego problem, o którym teraz rozmawiamy, obejmuje okres znacznie większy niż ostatnie 20, czy nawet 40 lat. Z tego właśnie powodu ważne jest, abyśmy o tym mówili i starali się być zrozumiani, bo nie wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dziesięcioleciach było kierowane złymi intencjami czy krótkowzrocznością – były ku tym decyzjom pewne powody.

Jeśli przyjrzymy się polityce energetycznej, to umowa gazociągowa ze Związkiem Radzieckim miała swoje początki w latach 70. i 80. XX wieku. W tamtych czasach miał to być projekt stricte biznesowy, choć z politycznymi implikacjami i intencjami – była to próba zaangażowania Rosji i poprzez to zaangażowanie ustabilizowanie skądinąd bardzo trudnych relacji. I to zadziałało! W rezultacie Związek Radziecki niezawodnie zaopatrywał Niemcy Zachodnie w paliwa kopalne.

Od tego momentu być może zbyt szybko założyliśmy, że „w stosunku do Rosji zastosujemy taki sam model, jaki powstał po rozpadzie Związku Radzieckiego”. W efekcie nie tylko kontynuowaliśmy tę politykę, ale nawet ją rozszerzyliśmy. Myślę, że to były minister Sigmar Gabriel powiedział publicznie, że jednym z błędów popełnionych przez Niemcy było uznanie Rosji za przedłużenie Związku Radzieckiego – a co za tym idzie błędna ocena obecnego partnerstwa energetycznego z tym, czego dokonaliśmy w latach funkcjonowania Związku Radzieckiego.

Związek Radziecki był zasadniczo mocarstwem w rozumieniu status quo (przynajmniej w późniejszych dziesięcioleciach, aż do jego rozpadu). Tymczasem współczesna Rosja nie jest mocarstwem w rozumieniu status quo – jest zasadniczo mocarstwem rewizjonistycznym i agresywnym. Dlatego w niemieckich działaniach widać wiele zależności wypływających z przeszłości. Delikatnie mówiąc, nasze założenia okazały się być nazbyt optymistycznymi.

Co się zmieniło? Moja ocena jest następująca: wiem, że w Polsce pojawia się krytyka (a przynajmniej powątpiewanie) względem realności wspomnianego przełomu w niemieckiej polityce zagranicznej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie musicie jednak wierzyć mi na słowo –  wystarczy spojrzeć, co faktycznie dzieje się w polityce energetycznej, kiedy nie ma już żadnych paliw kopalnych eksportowanych z Rosji do Niemiec; w polityce obronnej, gdzie rząd niemiecki zobowiązał się do utworzenia specjalnego funduszu w celu uzupełnienia zaopatrzenia od dawna zaniedbanych niemieckich sił zbrojnych; w zaopatrywaniu NATO w dodatkowe siły na wschodniej flance i rozmieszczeniu większej liczby wojsk na Litwie i Słowacji oraz większych dostaw broni ciężkiej na Ukrainę. Sam premier Ukrainy, który niedawno odwiedził Berlin, powiedział, że system obrony powietrznej IRIS-T jest jednym z najskuteczniejszych systemów uzbrojenia, jakie do tej pory otrzymała Ukraina.

Polityka względem Rosji jest częścią tego punktu zwrotnego w niemieckiej polityce zagranicznej. Kanclerz i minister spraw zagranicznych bardzo wyraźnie podkreślali, że z tym konkretnym Rosjaninem u władzy nie ma powrotu do „prowadzenia interesów po staremu”. Nie ma miejsca na żadne wiarygodne zobowiązania, które można by podjąć wspólnie z obecnym rosyjskim przywództwem, które zbyt wiele razy okłamało naszych własnych przywódców.

Jest to więc zmiana dość fundamentalna. Czy to oznacza, że ​​już nigdy nie będziemy prowadzić rozmów z Rosją? Nie. Rosja jest, jaka jest – to jedna z największych potęg nuklearnych na świecie. Istnieją powody, aby nadal z nimi rozmawiać. Sygnalizowanie to jednak nie to samo, co próba wprowadzenia modus operandi współpracy i jej poszerzanie.

W tym świetle, każde wezwanie do podjęcia pewnych działań lub dialog z Rosją są postrzegane z podejrzliwością – nieufnością, która ma podstawy nie tylko polityczne, ale także psychologiczne i ma swoją długą historię. Dlatego niełatwo będzie odbudować to zaufanie lub stworzyć przekonanie (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko), że niemiecka polityka rzeczywiście i zasadniczo się w tym zakresie zmieniła.

Uważam jednak, że tak właśnie się dzieje – na przykład w przypadku ośmiu pakietów sankcji, które zostały dotychczas uchwalone. Niewiele już zostało z niemiecko-rosyjskich stosunków gospodarczych czy politycznych. Z niemiecko-rosyjskich relacji energetycznych w zasadzie nie zostało nic. Powodem tego jest fakt, że prezydent Rosji je zniszczył – a nie jest to coś, co można tak po prostu odbudować.

LJ: Na czym polega niemiecko-ukraińska polityka Niemiec? Czy Ukraina ma przyszłość w instytucjach europejskich, w UE, a może i w NATO? Czy taka perspektywa jest realna?

TB: W mojej poprzedniej pracy, jako doradca prezydenta federalnego ds. polityki zagranicznej, dwukrotnie jeździliśmy na Ukrainę (w 2019 r. i w ubiegłym roku) – w 2018 r. byliśmy nawet na Białorusi. Jedną z rzeczy, które zawsze podkreślał mój prezydent, było to, że jako Niemcy musimy umieścić te kraje na naszej niemieckiej mapie mentalnej, ponieważ nie były one tam wystarczająco obecne. Dotyczy to zarówno przeszłości (kraje te były bowiem miejscami najstraszniejszych zbrodni podczas wojny i okupacji niemieckiej), jak i teraźniejszości, jako niepodległych, suwerennych państw po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Oczywiście jest to proces –sposobu postrzegania przez ludzi pewnych spraw nie zmienia się z dnia na dzień. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy dzieje się coś strasznego – jak na przykład, gdy wybucha wojna. Tak więc, niezależnie od ambiwalencji, jaka mogła istnieć w niemieckiej perspektywie wobec Ukrainy – jaki ten kraj jest, był, powinien być lub mógłby być – wiele z tych dyskusji zostało po prostu odłożonych na bok za sprawą decyzji Putina o zaatakowaniu Ukrainy.

Czyniąc to, poprzez mężny opór Ukraińców, dzięki sposobowi, w jaki staramy się wspierać walkę Ukrainy o wolność i niepodległość, stwarzamy w rzeczywistości sytuację, w której na naszym kontynencie zostanie wytyczona dość wyraźna granica. Bo Ukraina wyraźnie należy do naszego obozu, czy nam się to podoba, czy nie. Prawdopodobnie to właśnie zadecydowało o decyzji rządu RFN, a następnie całej Rady Europejskiej, o przyznaniu Ukrainie na czerwcowym szczycie statusu kandydata do członkostwa w UE.

Teraz, w momencie, gdy my rozmawiamy, mój prezydent znów jest z wizytą na Ukrainie, będącej przejawem poparcia nie tylko dla ukraińskiej walki, ale także dla aspiracji tego kraju. Obecnie w Berlinie kanclerz Niemiec wraz z przewodniczącym Komisji Europejskiej otworzyli konferencję poświęconą odbudowie Ukrainy. Kanclerz Scholz jasno dał do zrozumienia, że ​​na tę odbudowę powinniśmy patrzeć w perspektywie członkostwa Ukrainy w UE.

Żyjemy w dobie niepewności. Nikt z nas nie wie, kiedy i jak zakończy się ta wojna. Jednak w obliczu całej tej niepewności pojawia się również nowa rzeczywistość, która nabiera kształtu. Rzeczywistość jest taka, że ​​Ukraina będzie częścią tej przestrzeni i europejskiego projektu wspólnych zasad, integracji i pokojowej współpracy. Ten fakt będzie też miał wpływ na niemiecką politykę.

Do tej pory Niemcy nieco wolniej dostarczały Ukrainie ciężkiego uzbrojenia. Dyskusja na ten temat jest skomplikowana. Na przykład w naszym kraju istnieje między innymi pacyfistyczna tradycja nieeksportowania broni do stref konfliktów. Choć stanowiło to wyzwanie dla nowego koalicyjnego rządu w Berlinie, to teraz Niemcy (poza Polską) służą Ukrainie największym wsparciem w całej Unii Europejskiej – nie tylko w zakresie finansowym, gospodarczym, czy pod względem mieszkalnictwa dla uchodźców, lecz także w zakresie wsparcia militarnego.

Ten proces będzie kontynuowany. Sprawi to, że Polska znajdzie się bliżej centrum Europy, ponieważ środek ciężkości UE prawdopodobnie przesunie się dalej na wschód. Ponadto wszyscy dowiemy się wiele o Ukrainie – także w Niemczech. Obecnie taki jest mniej więcej konsensus – przynajmniej w szerokim centrum niemieckiej sceny politycznej. I to jest dobra wiadomość. Wciąż mamy trochę do nadrobienia, ale jesteśmy na to gotowi – nie tylko na poziomie politycznym, lecz także w związku z milionem ukraińskich uchodźców, którzy obecnie znajdują schronienie i zakwaterowanie w Niemczech.

LJ: Jaka byłaby właściwa reakcja Unii Europejskiej, aby nie dopuścić do zaniku poparcia dla Ukrainy przez opinię publiczną?

TB: Przez lata Władimir Putin stawał się ofiarą własnej propagandy. Miał dwie podstawowe linie narracji: pierwsza zakłada, że ​​Ukraina to tylko domek z kart, który szybko się zawali; po drugie, że dekadencki Zachód popłakałby nad losem Ukrainy przez jeden dzień, a potem powróciłby do swoich wzorców konsumpcyjnych. W końcu sam Putin zaczął wierzyć we własną propagandę, co doprowadziło go do tego strasznego błędu w obliczeniach.

Jednak Putin mylił się w obu przypadkach. Swoim oporem, odwagą i walecznością Ukraińcy zaskoczyli nie tylko nas, ale i Rosjan. Dzięki temu pojawiła się realna perspektywa odzyskania okupowanych terytoriów. Jeśli chodzi o jego opinię o Europie, Putin w tym przypadku także się przeliczył.

Chodzi o to, że liberalne demokracje nie lubią walczyć. Nie chcą marnować swojej energii i życia swoich obywateli na uwikłanie się w konflikty zagraniczne. Wolą skupić się na własnych sprawach i na zwiększaniu dobrobytu dla wszystkich. Ale jeśli będziesz dawać im się we znaki zbyt długo, faktycznie mobilizujesz je do podjęcia pewnych kroków. Myślę, że właśnie to zrobił Putin. Przekroczył pewną granicę, co było absolutnie nie do przyjęcia dla nas wszystkich. Teraz już rozumiemy, że musimy go powstrzymać – i musimy to zrobić teraz. W przeciwnym razie będzie po prostu kontynuował swoją agresywną politykę.

To jest powód, dla którego nie ma już odwrotu – taki jest szeroki konsensus. Kiedy przyjrzymy się szczegółom, z powodu niektórych błędów, które popełniliśmy w przeszłości – nie tylko w Niemczech, ponieważ wiele innych krajów europejskich importowało rosyjskie paliwa kopalne, w tym Polska, za miliardy złotych rocznie – wszyscy musimy przeorientować nasz sektor energetyczny. Wszyscy borykamy się z cenami energii, ponieważ kupujemy ją na rynku światowym, który ma ograniczone zasoby – a gdy popyt jest większy, ceny rosną.

Wydaje się, że istnieją dwa nadrzędne cele, które są ze sobą w konflikcie i należy je pogodzić na szczeblu europejskim. Po pierwsze, wszyscy borykamy się z o wiele za wysokimi cenami energii elektrycznej i energii jako takiej. Ma to wpływ na konsumentów, przedsiębiorstwa i przemysł. Musimy więc obniżyć ceny energii i to szybko. Jednocześnie jednak musimy zabezpieczyć wystarczające zapasy na zimę i na przyszły rok, wiedząc, że jeśli wykluczymy dostawy rosyjskie, dostępnych zasobów będzie mniej.

Na przykład, jeśli ustalimy limit dla cen gazu, możemy zmniejszyć obciążenia finansowe dla konsumentów i przemysłu, ale jeśli wynikiem takiego działania będzie to, że dostawcy powiedzą: „Och, jeśli nie chcecie płacić takich pieniędzy za nasze dostawy, to przekierujemy naszą energię gdzie indziej!”, wtedy wyrządzasz sobie krzywdę, ponieważ zagrażasz bezpieczeństwu dostaw. Jeśli zaprojektujemy limity cenowe w taki sposób, aby stały się zachętą do oszczędzania energii i gazu, również popełnimy błąd, ponieważ musimy także zaoszczędzić znaczną ilość energii i gazu podczas tej zimy i w przyszłości, aby wszystko sprawnie działało.

Wszystkie te różne punkty widzenia i konkurujące ze sobą cele muszą zostać zintegrowane. Jest to bolesny proces politycznego kompromisu, który miał już choćby miejsce na posiedzeniu Rady Europejskiej w połowie października i obecnie pracują nad nim ministrowie ds. energii. Zdarza się również wytykanie palcem problematycznych państw. Niemcy nie są jedynym krajem, który próbuje złagodzić część ciężaru i presję poprzez dotowanie kosztów energii w kraju, we własnej gospodarce. Inne kraje też tak robią. Istnieje wiele różnych reakcji narodowych. Mam szczerą nadzieję, że uda nam się je rozszerzyć, aby sformułować właściwą, ogólnoeuropejską odpowiedź na ten problem.

Przeżyliśmy podobne doświadczenie podczas pandemii COVID-19, 2,5 roku temu. Początkowo wszystkie rozwiązania miały charakter krajowy, co stworzyło zjawisko, które dyplomatycznie można by określić mianem „rozwiązania nieoptymalnego”, co z kolei doprowadziło do wielu tarć między państwami członkowskimi. Obecnie znajdujemy się w całkiem podobnej sytuacji. Każdy kraj stara się dostosować do tej sytuacji kryzysowej. Jednak dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyśmy mogli znaleźć wspólne ogólnoeuropejskie rozwiązanie, które łączyłoby oba wymienione przeze mnie cele – obniżenie cen energii i energii elektrycznej w połączeniu z zapewnieniem wystarczających dostaw na zimę.

LJ: Przejdźmy do niemieckiej polityki wewnętrznej. Co się stało z pomysłem przejścia na atom w Niemczech?

TB: Od grudnia 2021 r., czyli od prawie roku, Niemcy mają złożony, trójpartyjny rząd. Po raz pierwszy mamy do czynienia z trzema różnymi programami politycznymi, które należy zintegrować. Po utworzeniu tego rządu próbowano wynegocjować szeroko zakrojoną umowę koalicyjną, która skupiałaby się na transformacji gospodarczej i ekologicznej. Zaledwie dwa miesiące później wybuchła wojna, która wstrząsnęła niektórymi z najbardziej fundamentalnych założeń politycznych – niemieckiej polityki zagranicznej, obronnej i energetycznej.

To nie lada wyzwanie. Widzimy, jak liderzy wszystkich partii i ogół społeczeństwa starają się nadążyć za tempem zmian i koniecznymi, ale trudnymi decyzjami, które trzeba podjąć. Wydaje się, że dotyczy to wszystkich trzech partii rządzących (Zieloni, socjaldemokraci i liberałowie).

Socjaldemokraci dodatkowo utrudnili ten proces, ponieważ są autorami niektórych decyzji z ostatnich 20 lat sprawowania rządów. Ale mamy też konserwatywną opozycję, która pod rządami Angeli Merkel przez ostatnie 16 lat była odpowiedzialna za wiele polityk, które musimy zrewidować i zmienić. Dlatego wszystkie te partie miały trudne zadanie przeformułowania i przeprojektowania niektórych polityk oraz zmobilizowania poparcia społecznego dla nowo wytyczonego kierunku. To ogromne wyzwanie nie tylko w zakresie podejmowania decyzji, ale również komunikacji społecznej.

To także część mojej własnej biografii. Kiedy miałem 24 lata i upadł mur berliński, nie spodziewałem się, że ta zmiana nadchodzi. Przez następne dziesięciolecia Niemcy sądzili (lub byli wręcz przekonani), że historia toczy się po naszej myśli. Byliśmy świadkami wielkiej konwergencji całego świata według niemieckiego czy europejskiego modelu liberalnej demokracji i społecznej gospodarki rynkowej. To była bardzo przyjemna wizja, ale powoli zdaliśmy sobie sprawę, że to był tylko krótki epizod, a nie ogólny kierunek historyczny. Nie udało nam się dostosować na czas do znacznie bardziej brutalnej rzeczywistości systemów autokratycznych czy też niezmiennego znaczenia siły militarnej (w tym broni jądrowej).

Jeśli chodzi o energetykę jądrową, nie należałem do tych młodych ludzi, którzy w latach 80. demonstrowali przeciwko budowie elektrowni i reaktorów jądrowych. Jednak bardzo emocjonalna i intensywna debata z tamtych dni była właściwie powodem, dla którego zacząłem studiować stosunki międzynarodowe na mojej drodze do zostania dyplomatą. Zasadniczo studiowałem okres zimnej wojny, aby móc znaleźć własne miejsce w obszarze zmagań tamtej dekady.

Kiedy myślimy o głębszych źródłach niemieckich nastrojów antyatomowych, musimy cofnąć się do powstania partii Zielonych na początku lat 80. i zbiorowego doświadczenia Czarnobyla w kwietniu 1986 r., ponieważ nie zrozumiemy ani decyzji o odejściu od energetyki jądrowej w 1999 roku, ani bardzo silnej społecznej i politycznej reakcji na katastrofę w Fukushimie w marcu 2011 roku, jeśli nie uwzględnimy tych wydarzeń jako stanowiących tła dla tej kwestii w Niemczech.

Chociaż partie polityczne w Niemczech różniły się opiniami na temat bezpieczeństwa lub korzyści płynących z energii atomowej, w naszym kraju od dziesięcioleci nie wybudowano nowej elektrowni jądrowej. Mnie osobiście nie jest łatwo wyobrazić sobie premiera regionu, który publicznie powiedziałby: „W moim landzie jest miejsce, gdzie moglibyśmy zbudować nową elektrownię jądrową”. Byłem ostatnio w Gdańsku, gdzie również mówiłem o polskich planach budowy reaktora jądrowego. Pomorze to jeden z obszarów, którym polski rząd przygląda się pod kątem inwestycji atomowej. Polacy mają jednak inną wrażliwość na tę kwestię, więc nie widzimy dużego sprzeciwu. Tymczasem w Niemczech mamy do czynienia ze zgoła odmiennym poziomem sprzeciwu.

W tym kontekście, obecnie w Niemczech toczy się debata na temat energii jądrowej. Trzy reaktory nadal działają, ale mają być odłączone od sieci. W środku kryzysu energetycznego, z którym przyjdzie nam się zmierzyć tej zimy, prawdopodobnie będą one jednak działać nieco dłużej, aby wesprzeć niemieckie dostawy energii elektrycznej.

Uważam, że to rozsądna decyzja. Ale myślę też, że nie powinno się podłączać lub odłączać tak złożonej technologii ot tak. Decyzja ta opiera się na trwającym od dziesięcioleci procesie, który jest zakorzeniony znacznie głębiej. Na początku nie byłem częścią tego ruchu, ale trudno mi uwierzyć, że Niemcy w najbliższym czasie zasadniczo wrócą do kwestii energii jądrowej. Moim zdaniem dużo bardziej prawdopodobne jest, że to faktycznie program obecnej koalicji rządowej wykorzystania obecnego kryzysu do przyspieszenia ekspansji inwestycji w budowę OZE, co nie tylko zmniejszyłoby zależność od dostaw zagranicznych, ale co również zmniejszyłoby ryzyko i w największym możliwym stopniu przyczyniłoby się do zapobieżenia zmianom klimatycznym.

LJ: Czy w przyszłości powinniśmy spodziewać się nowego globalnego porządku? Jak to może wyglądać?

TB: Pojęcie końca historii było szczególnie popularne w Niemczech, ponieważ czuliśmy, że po 1989 roku wreszcie znaleźliśmy się po właściwej stronie historii, po tym jak co najmniej dwa razy byliśmy po złej stronie w minionym stuleciu. Było w tym coś bardzo atrakcyjnego.

Był jeszcze jeden ważny aspekt, często niedoceniany – a mianowicie dla kraju takiego jak Niemcy, który tak silnie sparzył się doświadczeniem charyzmatycznego przywódcy (który sam określał się mianem Führera, co doprowadziło do skażenia samego słowa), trudno nam mówić w naszym języku o przywództwie z powodu tego historycznego doświadczenia – wizja, która zakładała, że historia potoczy się teraz w jakimś z góry określonym kierunku, a rząd musi w zasadzie tylko zarządzać nieuchronną konwergencją liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej była bardzo kusząca. Nie było jeszcze wtedy ryzyka, które widzimy na przykład teraz – na czele z prezydentem Putinem i Rosją czy prezydentem Xi Jinpingiem i Chinami, którzy skupiają całą władzę we własnych rękach, bez poczucia odpowiedzialności, gdzie każdy popełniony przez nich błąd jest błędem wielkiego kalibru, i gdzie każda decyzja, którą podejmują, jest decyzją, która mocno obciąża całą populację.

Dlatego uwielbialiśmy wierzyć w koniec historii i że upadek muru w jakiś sposób rozwiązał wszystkie nasze problemy. Oczywiście tak się nie stało. Gdybyś posłuchał mieszkańców Indii lub innych narodów, już dawno mogliby ci powiedzieć, że rok 1989 był szczęśliwym momentem dla Niemiec, ale w innych częściach świata nie miał on takiego znaczenia. Więc teraz przechodzimy do czegoś nowego. Czy wiem, co to będzie? Nie wiem. Ale myślę, że idea stopniowej konwergencji odeszła w niepamięć.

Wyraźnie widzimy powrót rywalizacji wielkich mocarstw, ponowną ocenę współzależności, na które patrzymy teraz znacznie bardziej przez pryzmat bezpieczeństwa. Nagle współzależność staje się podatnością na zagrożenia, a my chcemy wytworzyć większą odporność. W rezultacie ponownie przyjrzymy się różnym obszarom naszym zasad, aby ewentualnie móc poświęcić więcej uwagi kwestiom bezpieczeństwa, a w efekcie zwiększyć odporność naszego systemu.

Zachowanie otwartości będzie nie lada wyzwaniem. Wahadło oddali się od globalizacji, ale nie powinno wychylać się za daleko, ponieważ w ostatecznym rozrachunku handel, inwestycje, interakcje, otwarte społeczeństwa i gospodarki są tym, czym i kim jesteśmy, i co złożyło się na nasz dobrobyt. Nie powinniśmy o tym zapominać. Musimy jednak ponownie sięgnąć po niektóre z trudnych lekcji twardej siły i zainwestować w środki zapobiegawcze – w tym w odstraszanie nuklearne, o których prawie zapomnieliśmy w ciągu ostatnich 30 lat.

Musimy to wszystko robić w sytuacji, w której stajemy również przed wyzwaniami planetarnymi. Dopiero co wychodzimy z globalnej pandemii, ale wciąż jesteśmy w trakcie zmian klimatycznych. Pytanie więc brzmi: jak zorganizować minimum współpracy na całym świecie, który jest w innych obszarach dość podzielony i zamknięty w długofalowych konfrontacjach i walkach? Nie powinniśmy zapominać o potrzebie tej minimalnej współpracy, której będziemy nam niezbędna, aby sprostać niektórym wielkim wyzwaniom antropocenu.

Mimo wszystko staram się pozostać optymistą. Twierdzę, że przyszłość będzie rzeczywiście znacznie bardziej otwarta, w co my, Niemcy, chcielibyśmy wierzyć po 1989 roku. Rzeczywiście mamy pewne powody do optymizmu. To, co widzimy teraz w Ukrainie i w innych częściach świata (na przykład w Iranie), to fakt, że ludzie nie rezygnują dobrowolnie z idei godności i wolności osobistej. Jest to najsilniejsza wrodzona siła napędowa człowieka.

Tak wygląda moje intelektualne powiązanie z liberalizmem i głęboko wierzę, że w historii możemy znaleźć wiele istotnych lekcji, które nam to pokazują. To idee, których powinny się obawiać wszystkie autokracje i w których powinniśmy pokładać nadzieję. Choć te moje obserwacje mogą niewiele mówić o geopolityce, jakiej możemy się spodziewać w ciągu najbliższego roku, dwóch czy pięciu lat, to dużo mówią o łuku historii w dłuższej perspektywie.


Niniejszy podcast został nagrany 25 października 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Od Połtawy do Doniecka? Krótka historii pewnego mocarstwa i narodziny nowego :)

Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Spośród wielu paneli w ramach tegorocznej edycji Yalta European Strategy (YES) wśród internautów największym zainteresowaniem cieszy się dyskusja zatytułowana The Place of this War in Human History. Być może to magia nazwisk tak przyciąga, bo wzięły w niej udział czołowe postacie obiegu intelektualnego – Timothy Snyder, Niall Ferguson, Serhij Płochij, a dyskusję prowadziła doskonale znana Anne Applebaum.

Może liczba odtworzeń na YouTubie świadczy o tym, że zależy nam na odnalezieniu się w tym, w czym bierzemy udział, co obserwujemy, w zrozumieniu wydarzeń dziejących się na naszych oczach, choćby na ekranach smartfonów, laptopów czy telewizorów, zdarzeń, o których czytamy na portalach internetowych czy w gazetach. Do tego w ostateczności sprowadza się tytuł wspomnianego na początku panelu – „Miejsce trwającej wojny w historii świata”. Media informacyjne nam tego na co dzień nie zapewniają. Zresztą nie do końca taka jest ich rola.

W tym roku, do będącego na oczach całego świata Kijowa, do którego przeniosła się jałtańska konferencja w 2014 r. po aneksji Krymu przez Rosję, przybyło pokaźne grono znamienitych uczestników i uczestniczek. Oprócz wymienionych na początku, byli m.in. Wolodymir Zełenski, Mateusz Morawiecki, Fareed Zakaria.

Wielkość sali kontrastowała jednak z rozpoznawalnością i znaczeniem osób. Scena również nie była okazała. Powiedziałbym, że raczej kameralna. Organizatorzy zdecydowali się, że tłem będzie błękit nieba, jakby chcieli przekazać nadzieję, jaka płynie z nadużywanego zwrotu sky is the limit. Nie było to jednak niebo podobne do tych tapet znanych z naszych smartfonów czy laptopów. Był to kolaż przedstawiający paletę błękitów z różnych miejsc w Ukrainie, w Europie, w USA.

Amerykański historyk Timothy Snyder podczas panelu siedział na tle nieba z Amsterdamu i Obwodu Połtawskiego – Poltava Oblast. Te nazwy rzucają się w oczy zwłaszcza na nagraniu. W Rosji Amsterdam i Połtawa to nazwy przywołujące ważną kartę w jej historii. Drugie z wymienionych miast nie tylko nie może dobrze kojarzyć się w Szwecji, ale także dla Polski ma negatywne konotacje. Warto przyjrzeć się też tym wydarzeniom ze względu na to, że Putin przywołuje w swoich wystąpieniach Piotra I.

(Osoby mniej zainteresowane historią mogą od razu przeskoczyć do części Koniec mocarstwa?)

Narodziny imperium

Holandia była jedną z destynacji podróży po Europie jaką w 1697 r. incognito odbył car
Piotr I. To obrosłe w legendę Wielkie Poselstwo, w którym wzięło udział ponad 200 osób, miało stać się źródłem budowy potęgi rosyjskiej. Car szukał inspiracji w instytucjach społecznych i politycznych najbardziej rozwiniętych krajów ówczesnego świata. Fascynowały go nowe technologie, zwłaszcza związane z okrętami. To dlatego tyle czasu spędził w holenderskich i angielskich stoczniach. Podczas podróży ściągał do Rosji inżynierów, aby stworzyć flotę morską z prawdziwego zdarzenia.

Piotr I nie chciał uczynić Rosjan Europejczykami. Chciał z nich zrobić Holendrów, z którymi pierwszy raz spotkał się w moskiewskiej dzielnicy handlowej Niemiecka Słoboda zamieszkałej przez holenderskich, angielskich i niemieckich kupców. To w końcu Niderlandy przez niemal cały wiek XVII dominowały na świecie, zwłaszcza gospodarczo. Amsterdam był ówczesnym centrum świata finansowego. Podejście pod miasto wojsk Ludwika XIV zachwiało jego pozycją. Ostateczny upadek potęgi holenderskiej nastąpił tuż po opuszczeniu Holandii przez Piotra, gdy upadła Kompania Wschodnioindyjska i Bank Amsterdamski, a kraj uzależnił się od Francji, kolonie zaś zajęli Anglicy.

XIX-wieczny poeta rosyjski Wasilij Żukowski, odwiedzając dom w Zaandam, w którym mieszkał Piotr Wielki, na ścianie napisał, zwracając się do przyszłego cara Aleksandra II, który mu towarzyszył: „Nad biedną tą chatą / Unoszą się aniołowie święci. / Wielki Książę! Pochyl głowę: / Tu kolebka twego imperium, / Tu narodziła się wielka Rosja”. To oczywiście poetycka przesada i romantyczna fantazja.

Dla owładniętego chęcią uczynienia z Rosji potęgi Piotra I morze było kluczowe, co pokazywała niewielka przecież Holandia. To ono było oknem na świat, a wiek XVII to czas świata (aby użyć określenia wybitnego francuskiego historyka Fernanda Braudela). Glob coraz bardziej oplatały szlaki handlowe europejskich potęg – w tym okresie Holandii i wyrastającej na jedyną potęgę morską Anglii. Zresztą morze stało się jednym z podstawowych problemów prawa międzynarodowego tamtych czasów – ius publicum europeum. Co to znaczy, że morze jest wolną przestrzenią? Czy jest niczyje, czy jednak należy do wszystkich? Co z wojną prowadzoną na nim – jak pogodzić to, że dla niektórych jest ono obszarem wojny, z faktem, że dla innych to przestrzeń pokojowego handlu? Czy możliwy jest porządek na morzach i oceanach oparty na jakiejś formie równowagi sił, a więc zasadzie, która obowiązywała państwa europejskie? Czy też może on zostać utrzymany jedynie, gdy gwarantuje go ostatecznie wyraźnie dominująca siła? Spierali się o te kwestie prawnicy i wielkie umysły tamtych czasów.

Na ile świadomy był tych zagadnień Piotr I, trudno powiedzieć. Być może kierował się swoją fascynacją żeglowania z lat dzieciństwa, do której przyczynił się jego nauczyciel, Holender Franz Timmerman i holenderski szkutnik Karsten Brandt, którzy odremontowali starą łajbę, na której przyszły car nauczył się pływać. Być może potężna flota miała być imitacją światowych potęg, a być może narzędziem do pokonania na Morzu Czarnym Imperium Osmańskiego, z którym od dekady Rosja prowadziła wojnę. Być może wszystkie te powody po trochu miały wpływ na dążenie cara do otworzenia rosyjskiego okna na świat.

Okno czarnomorskie

Z pewnością jednak za pierwszy cel podboju obrał Azow, twierdzę u ujścia Donu do Morza Azowskiego należącą do Turków. W 1695 r. jego wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Jednak powtórna próba zdobycia miasta w następnym roku przyniosła sukces. W drugim podejściu po raz pierwszy wykorzystane zostały statki wybudowane na potrzeby tej kampanii w stoczni na rzece Woroneż, dopływie Donu. Jednak to Azow miał stać się głównym miastem stoczniowym, tu miała zostać wykuta przyszła rosyjska flota tak wojskowa, jak i handlowa. Tu Piotr I ściągał europejskich specjalistów. Nawet, kiedy w 1709 r. zbliżała się, jak się później okazało, kluczowa bitwa, car przebywał w Azowie i nadzorował budowę statków. Dwa lata po tym wydarzeniu, w 1711 r., Rosja utraciła miasto, które wróciło do Porty Osmańskiej, by w 1739 z powrotem znaleźć się w rosyjskich rękach. W tamtym czasie los Azowa to był prawdziwy „rollercoaster”. Nic więc dziwnego, że wspomina o nim Wolter w Kandydzie – tym przewrotnym utworze – w pokręconej historii nieszczęsnej staruszki.

Po zwycięstwie nad Turkami, Piotr I zwęszył okazję do budowania pozycji Rosji, bo – jak podkreślał – nad swoje życie przedkładał chwałę swojego państwa. Podczas Wielkiego Poselstwa szukał sojuszników do ostatecznego rozprawienia się z Wysoką Portą. Sułtan, widząc swoją słabnącą pozycję, zmierzał jednak do pokoju. Holandia i Anglia podjęły się mediacji między Imperium Osmańskim a Ligą Świętą (Austria, Rzeczpospolita, Wenecja, Państwo Kościelne, Rosja). Na kongresie w Karłowicach podpisano traktat, w którym Turcja zrzekała się terytoriów na rzecz pozostałych sygnatariuszy. Był to bodaj pierwszy raz, kiedy rosyjscy dyplomaci spotkali się z wykorzystaniem mediacji w negocjacjach pokojowych.

Wówczas tylko między Imperium Osmańskim a Rosją został zawarty rozejm. Dopiero w następnym roku w Stambule podpisano już „pokój wieczysty”, na mocy którego Azow oraz część zdobytych terenów stały się częścią Cesarstwa Rosyjskiego. Jeśli Piotr I liczył na więcej, musiał obejść się smakiem. Czarnomorskie szlaki handlowe wciąż pozostawały wyłącznie w rękach tureckich, na co naciskały także Holandia i Anglia. W ten sposób na południu, w rejonie Morza Czarnego, sytuacja się ustabilizowała.

Okno bałtyckie

Teraz Rosja mogła podejść do drugiego okna na świat i zdobyć dostęp do Bałtyku. To właśnie ten kierunek obrał car w roku 1700 udając się na Narwę. Uzasadnienie tego posunięcia, powtarzane przez wieki, pobrzmiewa dziś znajomo. Chodziło o odzyskanie „prastarych ziem rosyjskich” oraz zabezpieczenie się przed zagrożeniem płynącym z Zachodu. Rzecz w tym, że te rzekomo prastare ziemie rosyjskie nie były rosyjskie, lecz należały do będącej związanej z Rusią Kijowską Rusi Nowogrodzkiej, która w XV w. została podbita przez Wielkie Księstwo Moskiewskie. Samą Narwę natomiast zdobył dopiero Iwan Groźny w połowie XVI w. Wtedy też zaczęła pełnić funkcję ważnego dla Rosji miasta handlowego.

W drugiej dekadzie XVII w., w wyniku wojny szwedzko-rosyjskiej, Narwę i pas terytorium nadbałtyckiego objęła w posiadanie Szwecja. W 1617 r. zwróciła Rosji Nowogród, ale odcięła dostęp do Bałtyku. Szwedom marzyło się także uzyskanie Archangielska, tak by przez Szwecję przechodził cały handel Rosji z Europą. Do tego nie dopuścili mediatorzy w pertraktacjach – Anglik John Meyrick i Holender Reinoud van Brederode, gdyż obawiali się o interesy swoich krajów, które były wówczas równoznaczne z interesami kompanii handlowych.

Tak więc w 1700 r. Szwecja była w regionie Morza Bałtyckiego potęgą rosnącą od 90 lat w siłę. To właśnie Szwecja uosabiała zagrożenie płynące z Zachodu. Stabilizacja na południu pozwoliła Piotrowi I na konfrontację nad Bałtykiem. Był to warunek koalicji antyszwedzkiej, jaką car stworzył z nowo wybranym królem Polski, Augustem II Sasem oraz z Danią. Uderzenie wojsk rosyjskich na Narwę nie powiodło się. Piotr I, który uciekł przed walką, miał po czasie uznać tą porażkę za błogosławieństwo, ponieważ zmusiła ona armię do modernizacji i ciężkiej pracy. Po kilku latach Szwedzi boleśnie się o tym przekonali.

Zanim do tego doszło, Karol XII odpuścił dalszą walkę z Piotrem I i zaatakował Rzeczpospolitą. Car wykorzystał zaangażowanie głównych sił szwedzkich w innym teatrze wojennym i zdobywał kolejne terytoria i miasta nad Bałtykiem. W 1703 r. na okupowanych terenach rozpoczął nawet budowę miasta, które miało stać się przyszłą stolicą i głównym ośrodkiem handlowym z Europą. Nazwał je Sankt-Pieter-Burch, a więc w jedynym zagranicznym języku jaki znał, czyli niderlandzkim. Zdobyte tereny na stronę rosyjską formalnie przeszły dopiero w 1721 r. W tym też roku oficjalnie powstało Imperium Rosyjskie, a Piotr I został imperatorem.

Rzeczpospolita – przedpokój na drodze do mocarstwa

Narew stała się również miejscem, w którym Rzeczpospolita ostatecznie utraciła podmiotowość i stała się terytorium wojny Szwecji i Rosji. To tam w 1704 r. Piotr I podpisał pakt z Augustem II, któremu zresztą już kilka lat wcześniej, jako elektorowi saksońskiemu, pomógł podczas wolnej elekcji zostać królem Polski przekupując szlachtę oraz za pomocą  groźby użycia rosyjskich wojsk. W traktacie narewskim Sas podporządkowywał politykę polską rosyjskiej. Rzeczpospolita miała otrzymywać rosyjskie subsydia oraz pomoc wojskową, walczyć razem z Rosją przeciwko Szwecji aż do końca wojny i nie podejmować samodzielnych pertraktacji pokojowych. Była to odpowiedź konfederacji sandomierskiej, pierwszego prawdziwego stronnictwa prorosyjskiego, na ogłoszenie przez konfederację warszawską, stronnictwo proszwedzkie, bezkrólewia, a następnie na życzenie Karola XII, aby królem wybrano Stanisława Leszczyńskiego.

Był to czas dwuwładzy. Na kontrolowanych przez Szwedów terenach władzę sprawował Leszczyński, tam, gdzie stacjonowały wojska polskie i rosyjskie, a więc głównie na rozległych terytoriach wschodnich – August. Do tego polska szlachta była podzielona co do orientacji politycznej. Na niekorzyść Szwecji mocno wpływała stosowana przez jej wojsko przemoc. Chytrym posunięciem, uderzając na Saksonię, z której się wywodził i którą władał August, Karol XII zmusił Sasa do zrzeczenia się korony Polski na rzecz Leszczyńskiego i zerwania sojuszu z Cesarstwem Rosyjskim

Rozwiązawszy sytuację w Rzeczpospolitej, Szwecja mogła skupić się na Rosji. Piotr I nie był chętny do konfrontacji. Unikał bitew, wycofywał się stosując taktykę spalonej ziemi, tak aby maksymalnie utrudnić życie, a przede wszystkim aprowizację w żywność szwedzkiego wojska. Wciąż byli przy nim konfederaci sandomierscy, mający nadzieję na obsadzenie przez niego w przyszłości nowego króla.

Tymczasem Karol XII i Leszczyński zawarli sojusz z hetmanem Mazepą, obiecując mu niepodległość Lewobrzeżnej Ukrainy wraz z Kijowem, będących od 40 lat częścią Rosji. Na wieść o tym Piotr I urządził masakrę w Baturynie, stolicy Hetmanatu. Trójprzymierze szwedzko-polsko-kozackie miało doprowadzić do decydującego starcia z Rosją.

Połtawa – drzwi do mocarstwa

Miejscem, które można wskazać jako kolebkę imperium, była położona na terytorium dzisiejszej Ukrainy Połtawa. To w bitwie o to miasto siły rosyjskie rozniosły wojsko szwedzkie, a król Karol XII musiał uciekać i prosić o azyl Wysoką Portę. To samo zrobił Mazepa. Po bitwie, Piotr I wziętym do niewoli generałom podziękował za to, że Szwedzi swoimi zwycięstwami nauczyli go sztuki wojennej. Za to wzniósł toast przy salwie armatniej. W takich okolicznościach Szwecja utraciła status mocarstwa regionalnego. Po tej porażce już się nie podniosła, choć wojna północna trwała jeszcze przez wiele lat.

Znaczenie tej bitwy opiewała również poezja, zwłaszcza ta romantyczna. To Połtawie poświęcił swój poemat adorator Piotr Wielkiego, Puszkin. To od wspomnienia Połtawy rozpoczyna swój poemat w pierwszej połowie XIX w. Byron. Dostrzega w nim, że „Chwała, potęga i laury wojenne, / Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne, / Przeszły na cara zwycięskiego stronę”. Wolter z kolei napisał biografię Karola XII i historię Rosji za panowania Piotra I, jakby podkreślając doniosłe znaczenie tego starcia w historii świata.

To wtedy Rosja zaczęła pukać do klubu mocarstw europejskich. Po Połtawie Piotr I przywrócił na tron polski Augusta II, uzależniając mocno króla i jego stronnictwo od siebie. Później Katarzyna II doprowadziła do stworzenia z Rzeczpospolitej protektoratu, a ostatecznie włączyła jej olbrzymie obszary do rosyjskiego imperium. Lecz ostatecznym potwierdzeniem uznania pozycji Rosji było zaproszenie cara Aleksandra I do mocarstwowego stołu w 1814 r., który miał ustanowić nowy, ponapoleoński porządek europejski.

Koniec mocarstwa?

Dobrze znać historię narodzin Imperium Rosyjskiego, zwłaszcza że Wladimir Putin porównuje się do Piotra I. W ten sposób można nie tylko lepiej zrozumieć perspektywę rosyjską, ale także rozpoznawać dezinformacje. W jednym i drugim przypadku jest to skuteczny mechanizm obronny przed wpasowywaniem się w putinowską strategię, nawet jeśli wymaga to częściowego wpisania się narrację Putina.

Zresztą gdyby nie ilość zbrodni, krzywd i ostatecznie nihilistycznego niszczenia można byłoby nabijać się z jego strategii. W końcu osoba, która za największą tragedię XX w. uważa rozpad Związku Radzieckiego i chciałaby odbudować jego pozycję wcielając kraje i społeczeństwa do rosyjskiego miru, doprowadziła do jeszcze większej tragedii ze swojej perspektywy. Putin, anektując Krym w 2014 r. i prowadząc wojnę w obwodach donieckim i ługańskim, nie tylko zmienił geografię polityczną Ukrainy ale i, co podkreśla wielu komentatorów, zjednoczył naród ukraiński. A tegoroczną agresją na Ukrainę doprowadził do utraty pozycji mocarstwowej przez Rosję.

Wbrew powszechnej opinii rozpad ZSRR w 1991 r. nie był jeszcze końcem mocarstwa. Choć wiele się zmieniło, to sporo zostało po staremu. Wpływy Rosji w należących do Związku państwach pozostawały silne. Ekonomicznie nadal były one od niej uzależnione. Energetyka była wręcz narzędziem przemocy ekonomicznej. Infrastruktura temu sprzyjała. Kontrakty, te istniejące i te potencjalne, wciąż były kuszące. To pozwalało na ingerowanie w sprawy tych krajów lub choćby naciski, a to w końcu jedno z narzędzi mocarstwa, nawet jeśli w liberalnej jego odmianie przemoc klasyczna i ekonomiczna jest odrzucana.

Zrywanie zależności

Ukraina stanowi przykład tego, jak Rosja wykorzystywała swoją pozycję mocarstwową, a zwłaszcza jak działała, aby zachować swoje wpływy i nie dopuścić do utraty na rzecz Europy państw dotychczas z nią silnie związanych. Jest to równocześnie historia tego, jak je traciła.

W 2004 r. w Jałcie, w Pałacu w Liwadii, w którym prawie 60 lat wcześniej Churchill, Roosevelt i Stalin ustanawiali nowy porządek świata, pierwszy raz zebrała się grupa 30 europejskich liderów, aby dyskutować o współpracy Ukrainy i UE. Inicjatorem przedsięwzięcia był jeden z najbogatszych ludzi Ukrainy Wiktor Pinczuk, który w latach 90. dorobił się na kontraktach z Rosją, a teraz skierował wzrok w przeciwną stronę. To był początek Yalta European Strategy.

Był to rok największego w historii Unii Europejskiej rozszerzenia, głównie o państwa byłego bloku wschodniego. Klimat akcesji kolejnych państw był więc obecny i uzasadniony, zarówno po stronie unijnej, jak i ukraińskiej. Nie wszyscy podzielali jednak te nadzieje. Sceptycy znajdowali się wśród europejskich urzędników oraz przywódców starych, jak wówczas ich nazywano, członków Unii. Obawiali się oni wyzwań stojących przed Wspólnotą w związku z przystąpieniem krajów takich jak Polska. Także u nas znajdowały się sceptycznie nastawione grupy. Obawiały się one utraty kontroli państwa nad wieloma obszarami życia, a także przyniesienia zmian kulturowych. Z kolei w Ukrainie niechęć do integracji europejskiej części społeczeństwa związana była z bliskimi relacjami z Rosją, zwłaszcza w wymiarze gospodarczym.

Napięcie między wizjami Ukrainy proeuropejskiej i prorosyjskiej stało się osią przewodnią kampanii prezydenckiej odbywającej się na jesieni owego roku 2004. Pierwszą reprezentował Wiktor Juszczenko, drugą Wiktor Janukowycz, urzędujący premier popierany zresztą przez ustępującego prezydenta Leonida Kuczmę. W pierwszej turze obaj szli łeb w łeb. Sfałszowanie wyników drugiej tury na korzyść Janukowycza doprowadziło w listopadzie do wybuchu pomarańczowej rewolucji. Ostatecznie w grudniu głosowanie zostało powtórzone i urząd prezydenta objął Juszczenko.

Kurs na Europę wygrał, jednak droga okazała się wyboista i pełna ofiar. Do nadania statusu kandydata potrzebna była dopiero obecna wojna. W międzyczasie powołano z inicjatywy Polski i Szwecji Partnerstwo Wschodnie, wreszcie prawie podpisano umowę stowarzyszeniową, jednak w ostatniej chwili wycofał się z niej Janukowycz, który jako prezydent ją negocjował.

Niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej doprowadziło do wybuchu w 2013 r. euromajdanu i ucieczki Janukowicza z kraju. To wtedy też Rosja zaatakowała Ukrainę i zaczęła okupować Krym. Później weszła do obwodów donieckiego i ługańskiego. Od tego czasu wojna w Ukrainie trwa nieustannie. Wydarzenia te zmieniły całkowicie jej geografię wyborczą. Wyraźny podział na część zachodnią i północną – proeuropejską, która w 2004 r. popierała w ponad 60 do nawet 96 proc. Juszczenkę, i na część wschodnią i południową, w której poparcie dla Janukowycza wahało się między ponad 60 a ponad 90 proc., zatarł się. To na nim, zwłaszcza w przypadku obwodów donieckiego, ługańskiego i Krymu, Putin przez lata snuł swoje mokre fantazje imperialne, które przerodziły się w krwawą rzeź.

Europejski lewar

Rzeczywistość jednak od tamtego czasu dynamicznie się zmieniała. Putin mógł tego nie dostrzegać, ponieważ przez ostatnie 30 lat na arenie międzynarodowej pozycja mocarstwowa Rosji była uznawana w pełni. Jako spadkobierczyni prawna ZSRR pozostała ona w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, co dziś władze Ukrainy starają się podważyć. Pewnie gdyby odbywało się wówczas głosowanie w tej sprawie, nic by to nie zmieniło. W tamtym czasie ludzie przez dekady dorastali i żyli z wiszącą nad nimi groźbą wojny atomowej. Ten czynnik był wtedy znacznie silniej odczuwany niż przez ostatnie 2-3 dekady, w których, zwłaszcza w Europie, rozpowszechniało się przekonanie i urosły nadzieje o pokojowym świecie, których nie mąciły nawet trwające wojny i działania zbrojne w różnych częściach świata, a nawet te w byłej Jugosławii.

O pozycję mocarstwową Rosji dbała również społeczność międzynarodowa. Utrzymanie jej miało wpływać na względną stabilność na świecie, zapobiec możliwym wstrząsom, jakie z jej utratą mogłyby się wiązać. Jednym z głównych narzędzi było wpompowywanie do Moskwy ton pieniędzy w zamian za surowce energetyczne. Jeśli rosyjski budżet składał się z ok. 45 proc. właśnie z handlu nimi, to wpływ europejski był niezwykle ważną jego częścią. Utratę tego wkładu Rosja teraz odczuje, a zastąpienie go będzie możliwe dopiero ok. roku 2030, gdy powstanie infrastruktura pozwalająca przesyłać do Azji surowce ze źródeł, z których dotychczas płynęły one do Europy.

Dziś już widać wyraźnie, że Nord Streamy miały stanowić narzędzie do utrzymania równowagi sił, utrzymania powojennego status quo, przy zmieniających się na niekorzyść Rosji okolicznościach. Tylko to tłumaczy tak wielki opór Niemiec nie tylko wobec zamknięcia projektów, ale nawet nałożenia sankcji na rosyjski gaz. Ta obawa przed niepewnością wielkiej zmiany wyjaśnia niedostatecznie szybki rozwój innych źródeł energii, a nawet zamykanie elektrowni atomowych. Jeśli widzi się w sankcjach na surowce energetyczne narzędzie powstrzymania rosyjskiej agresji na Ukrainę, to wcześniejsza rezygnacja z nich musiała oznaczać utratę pozycji mocarstwowej Rosji.

Conference of the Big Three at Yalta makes final plans for the defeat of Germany. Here the „Big Three” sit on the patio together, Prime Minister Winston S. Churchill, President Franklin D. Roosevelt, and Premier Josef Stalin. February 1945. (Army)
Exact Date Shot Unknown
NARA FILE #: 111-SC-260486
WAR & CONFLICT BOOK #: 750

Surowce krytyczne

Surowce energetyczne, niczym niegdyś wojska, są ważnym czynnikiem równowagi sił na świecie i jej stabilizacji. Zmiana kierunków ich dostaw w Europie, zwiększenie wolumenu amerykańskiego, sięgnięcie do zasobów bliskowschodnich zachwieje dotychczasowym porządkiem. Tak samo jak zapowiadana rewolucja energetyczna, która musi doprowadzić przecież do zmiany w układzie sił. UE jest tego w pełni świadoma, bo przecież ogłoszony przez przewodniczącą KE Ursulę von der Leyen Europejski Zielony Ład w zasadzie wprost nawołuje do tego, aby Europa stała się mocarstwem. Zapowiada jednak, że w okresie przejściowym tej transformacji potrzebny będzie gaz, niekoniecznie z Rosji. Choć w wyniku wojny tymczasowo wznawia się lub zwiększa pracę elektrowni węglowych, cel jednak zostaje niezmienny.

Jednak przyszłość pozycji mocarstwowej zależy nie tylko od surowców energetycznych, ale także od rozwoju nowych technologii w obszarach energetyki i świata cyfrowego, którego UE również chce się stać światowym liderem, za którym podąży reszta świata. Chodzi o elektronikę, przemysł samochodowy oraz militarny, np. samoloty piątej generacji niewidoczne dla radarów. Na rozwój tych technologii mają wpływ surowce, zwłaszcza tzw. pierwiastki ziem rzadkich. Część z nich należy w Europie do surowców krytycznych, czyli do takich, których nie ma w państwach członkowskich. 21 spośród 30 takich surowców znajduje się w Ukrainie, a liczne potwierdzone złoża są w Donbasie. Od 2020 r. pracuje europejski sojusz na rzecz surowców, a w 2021 r. UE podpisała z Ukrainą strategiczne partnerstwo dotyczące surowców krytycznych, także w dzieleniu się najnowszymi technologiami w obszarze badania i wydobywania. Choć Rosja potencjalnie posiada liczne zasoby surowców rzadkich, to właśnie ich odkrycie i wydobycie stanowi duży problem, a w wyniku sankcji nawet prywatne firmy nie przekazują najnowszego know-how swoim rosyjskim oddziałom.

W tym wyścigu technologicznym Rosja może, w wyniku wojny, zostać więc w tyle. Jeszcze na początku agresji miała przewagę nad Zachodem posiadając wystrzeliwaną z samolotów broń hipersoniczną Kindżał, a już po 24 lutego przeprowadzała próby hipersonicznych pocisków Cyrkon wystrzeliwanych z morza. USA też taką broń już posiadają. Umożliwia to szachowanie się, jednak zasadniczy problemem pozostaje – nieskuteczność systemów przeciwlotniczych w stosunku do poruszających się z ogromną prędkością pocisków.

Wciąż największe obawy wywołuje broń atomowa – to dziedzictwo nauki XX w. – znajdująca się w rękach rosyjskich. Jednak użycie nawet taktycznych bomb nuklearnych w jeszcze większym stopniu przekreśliłoby szanse Rosji na odzyskanie pozycji na światowej szachownicy, choć znów za cenę ogromu cierpienia i katastrofy ekologicznej. Ich użycie nie odwróci już przemian, które zaszły. To powoduje, że sięgnięcie po tą broń nie ma podstaw strategicznych, ani taktycznych, a jedynie może być oznaką konwulsyjnych działań. Dlatego obecnie pogodzenie się z przegraną w Rosji jest kluczowe, choć do tego potrzebny jest czas.

Przegrana jako szansa

Jeszcze podczas tegorocznego Europejskiego Forum w Alpbach Timothy Snyder wygłosił tezę o pożytku, jaki daje przegrana Rosji nie tylko światu, Europie, a zwłaszcza Ukrainie, ale także jej samej. Wywodził to z doświadczenia przegranych wojen kolonialnych. „To przegrana w imperialnych wojnach skłoniła pogrążone w kryzysie państwa europejskie do współpracy” – tłumaczył amerykański historyk dodając, że powszechna narracja na temat powstania UE, wywodząca ją z pojednania narodów i zobaczenia zła w wojnach, zaciemnia nam dostrzeżenie tego.

Dzisiejsza wojna w Ukrainie jest klasyczną wojną kolonialną, nawet jeśli Putin nazywa ją „operacją specjalną”.

Po pierwsze ze względu na traktowanie Ukrainy i Ukraińców, tak jak państwa kolonialne traktowały podbijane terytoria i ludność – jako wolną przestrzeń, nierównorzędne państwa zamieszkiwane przez gorszy sort ludzi. Tak było w przypadkach podboju Ameryki, Afryki, Azji, a także w kolonialnej polityce Hitlera, w której terytoria wschodnie Europy traktowane były jak wolna przestrzeń do zdobycia zamieszkana przez podludzi, co dowodzić miał rasizm. W najlepszym razie traktowano ich jak niewolników wydobywających i produkujących zasoby (zwłaszcza żywność), których na świecie wydawało się być za mało. Jeśli okazywali się nieużyteczni lub wręcz przeszkadzali, byli eksterminowani.

Po drugie, dzisiejsza wojna w Ukrainie, tak jak wcześniejsze wojny kolonialne, wiąże się z wymiarem ekologicznym. Wspomniany wcześniej kontekst surowców energetycznych i oparty na nich model gospodarki zagrażają naszej planecie. Putinowi utrzymanie go byłoby na rękę, bo pozwalałoby mu odgrywać ważną rolę na świecie. Snyder wspominał także o kryzysie żywnościowym i porównywał nieproduktywność rolnictwa niekorzystającego z nawozów sztucznych i pestycydów z pierwszych dekad XX w. z kryzysem dostaw żywności na świecie wywołanych zamknięciem ukraińskich portów czarnomorskich. Europejski Zielony Ład stanowi też ważny kontekst tej wojny, ze względu na zmianę źródeł energii na mniej szkodliwe dla środowiska, skutkującą odcięciem się Europy od Rosji, a także odchodzeniem od rolnictwa opartego na nawozach sztucznych na rzecz rolnictwa ekologicznego i precyzyjnego, możliwego dzięki nowoczesnym technologiom, które zapewnią nie tylko wystarczającą ilość pożywienia, ale także jego wysoką jakość.

Wreszcie trzeci wymiar wojen kolonialnych – kryzys moralny. Tu Snyder wymienia wyparcie przeszłości kolonialnej Europy czy układanie się Europy z Putinem. Amerykański historyk wspomina również gotowość części opinii publicznej do poddawania się rosyjskiej propagandzie i dezinformacji, zwłaszcza określaniu Ukraińców jako faszystów, co ma odbierać Europie język ocen moralnych.

Dochodzi do tego fakt, że przez długie tygodnie europejskie społeczeństwo nie dostrzegało konieczności dozbrajania Ukrainy. W Polsce lepiej to rozumiano. Nawet ludzie dotychczas przeciwni dozbrajaniu szybko zrozumieli, że jest to w obecnej sytuacji niezbędne. W tym kontekście symboliczna była zrzutka społeczeństwa obywatelskiego na drona bojowego Baykar wartego 22,5 mln zł. Wiele osób przyznawało się, że nigdy by nie pomyślało, że kiedykolwiek wpłaci na śmiercionośną broń i będzie namawiać do tego innych. Ciekawe jak taka zbiórka poszłaby w większych i bogatszych społeczeństwach europejskich. Czy także tam wykazano by się takim zrozumieniem? Jak podkreślił Synder – „to wojna Europy, a nie Ameryki”.

Co pocznie Europa?

Jeśli to wojna Europy, to kluczowe pytanie brzmi, co zrobi, gdy Rosja przegra? A istnieje tylko jedna możliwość rosyjskiej porażki – wycofanie się z granic Ukrainy. Każde inne rozwiązanie będzie zwycięstwem Putina. Choć układ sił się zmieni, rewizji granic nie będzie. Wyobraźmy więc sobie taką sytuację.

Jeśli przyjąć twierdzenie Snydera o przegranych wielkich państw w wojnach kolonialnych jako źródle współpracy międzynarodowej i integracji, to jak Europa będzie współpracować z Rosją? Jaką pozycję w porządku światowym europejscy przywódcy dla niej widzą? Nie bez znaczenia w tym będzie również rola Stanów Zjednoczonych oraz samych Rosjan, którzy ułożą post-putinowską władzę.

Bez reparacji się nie obejdzie. Będą one ciążyły rosyjskiej gospodarce, odciętej od lukratywnych kontraktów z Europą. Czy w obawie przed recydywą depresji lat 30. powstanie jakiś fundusz na wypadek ewentualnego pogrążania się Rosji w kryzysie ekonomicznym? To będzie zależało od tego, jaką Rosję po przegranej wojnie będzie chciał widzieć Zachód.

Jest pewne, że będzie chciał pozostawić wiele wolnemu rynkowi. Tak jest przecież teraz, w trakcie wojny. To firmy zdecydują, czy chcą powrócić na rynek rosyjski, czy ponownie wprowadzą na niego pełen asortyment, czy będą podpisywać nowe kontrakty. A co ze strategicznymi inwestycjami? Jeśli będzie dokonywać się zielona transformacja, to będzie ich coraz mniej. Zwiększone dostawy gazu do Europy z USA czy ze złóż szelfu norweskiego zablokują zapotrzebowanie na rosyjski surowiec.

Otwarcie traktatów

Do tego rozszerzenie Unii Europejskiej o Ukrainę i inne kraje regionu spowoduje silniejsze nastawienie antyrosyjskie, a szybkie przyłączenie Ukrainy do UE będzie potrzebne. Przedłużający się proces może spowodować zniechęcenie się Ukraińców do Europy. Wypowiedzi Zelenskiego z pierwszych miesięcy wojny zamiast jako mobilizacyjne, zaczną być postrzegane  jako oskarżenia wobec państw europejskich i UE i wykorzystywane przez sceptyków. Utrata Ukrainy, a co za tym idzie też pozostałych państw, które weszły na tę samą drogę, będzie oznaczać utrzymujący się brak stabilizacji w regionie i zachęcanie osłabionej Rosji do agresywnej aktywności. Przy braku poparcia lokalnej ludności działania eksterminujące, wysyłanie kobiet do Rosji i wszystkie działania, które znamy z ostatnich miesięcy, wrócą. Europa nie może sobie na to pozwolić, bo podkopie to nie tylko jej pozycję, ale także wartości, które wyznaje. To będzie presja na szybką integrację.

Zmieniona sytuacja porządku światowego oraz potrzeba odpowiedzi na nowe zewnętrzne wyzwania i rozszerzenie zmieniające w jej ramach układ sił będzie popychać Europę do tak nielubianego otwarcia traktatów. Proces negocjacji jest zawsze niewygodny oraz niepewny i znajdzie się duża grupa państw i polityków temu niechętna. Ktoś mógłby powiedzieć, że niestabilny okres to nie najlepszy czas na zabieranie się do przemeblowywania Unii. Jednak to właśnie w czasie rozpadu Związku Sowieckiego rodził się Traktat z Maastricht – Traktat o Unii Europejskiej, w trakcie trwania wojen w byłej Jugosławii powstawał traktat amsterdamski i przygotowania do rozszerzenia, a Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy był wypracowywany w okresie rozszerzenia i gdy wszyscy patrzyli na sytuację w Iraku. Nowe okoliczności wymagają zmian.

Europa na czas chaosu

Otwarcie traktatów będzie musiało przygotowywać Unię do odgrywania ważniejszej roli na arenie międzynarodowej. Europa nie będzie mogła już się krygować, stosując wyłącznie miękką siłę. Na czas niepewności trzeba być przygotowanym, posiadać odpowiednie instrumenty szybkiego reagowania.

W Polsce i innych krajach eurosceptycy mogą uznać, że wraz z osłabieniem Rosji można sobie pozwolić na osłabienie integracji europejskiej. Dążenie do tego byłoby jednak realizowaniem testamentu politycznego Putina. Co jednak ważniejsze w czasie niepewności potrzebna jest znacząca siła, która na arenie międzynarodowej będzie stabilizowała sytuację międzynarodową. Podzielona, niedecyzyjna Europa nie będzie nikomu potrzebna. Niepewna sytuacja będzie wymagała mniejszej liczby ośrodków decyzyjnych i skrócenia łańcuchów decyzyjnych w obszarze bezpieczeństwa zarówno w ramach UE, jak i na świecie.

Zmiana układu sił na świecie – utrata pozycji mocarstwowej Rosji, nawet przy posiadaniu przez nią broni atomowej, pojawienie się nowej zjednoczonej Europy – postawi również pytanie o światowe instytucje, zwłaszcza te dotyczące bezpieczeństwa. Sojusz Północnoatlantycki nie budzi tu większych wątpliwości. W nowych okolicznościach nic nie będzie stało już na przeszkodzie, aby go rozszerzyć, a w zasadzie będzie to konieczne.

Fantomowe ciało

W powojennym porządku światowym główną formalną instytucją bezpieczeństwa jest Rada Bezpieczeństwa ONZ, a dokładniej jej stali członkowie. Jednak obecna wojna pokazała, że jest ona adekwatna tylko do ówczesnej epoki z jej powołania. Nie jest przygotowana na duże zmiany. Co prawda daje możliwość dołączenia do tego grona, jak w latach 70. Chinom, jednak nie da się praktycznie wykluczyć z niej państwa, które już się w nim znalazło. Nawet takiego, które samo zagraża międzynarodowemu bezpieczeństwu. Obecna Rada Bezpieczeństwa faktycznie jest uszyta pod rosyjskie aspiracje, nawet jeśli Moskwa straci pozycję mocarstwową, pozostanie jej namiastka siły, czyli rola destrukcyjna – blokowanie działań pozostałych. I co jest paradoksem, faktycznie to Rosji zależy na zachowaniu powojennego porządku, który w momencie jej porażki w Ukrainie runie.

Czy zatem także w Narodach Zjednoczonych czekają nas zmiany? Czy Rada Bezpieczeństwa stanie się na stałe fantomowym ciałem, jak to od czasu do czasu bywało? A może jednak zajdą w niej zmiany – zostanie powołany w jej miejsce nowy organ lub w ogóle z niej się zrezygnuje, zostawiając ONZ tylko i aż rozstrzyganie spraw miękkich oraz koordynację światowych procesów? Czy zmieniona Europa znajdzie w tym miejsce?

Równowaga sił nie jest święta, ale gdy zostanie ona zniszczona, świat dąży do ustanowienia nowej. Gwarantuje ona choćby chwiejną, ale jednak stabilność. A ta jest warunkiem dobrobytu i pomyślności, co boleśnie pokazał nam jej brak wywołany rosyjską agresją. Z powodu zmiany orientacji tak dużego, terytorialnie, ludnościowo i bogatego w zasoby państwa jak Ukraina, a także z przyczyn pryncypialnych powrót do status quo ante nie jest już możliwy. Nie oznacza to jednak, że najbardziej odpowiadające wyzwaniom rozwiązanie samo z siebie zaistnieje.

Czasami jednak to co konieczne, jest nie do zrobienia. Innym razem to, co wydaje się niemożliwe do przeprowadzenia, staje się faktem. Co zrobią państwa europejskie? Jak postąpi międzynarodowa społeczność? Na co zdecydują się mocarstwa? Czy najwygodniejsze dla wszystkich okaże się utrzymywanie nieoptymalnej sytuacji, ale niewymagającej trudnych decyzji? A może jednak zdecydują się na zrobienie kroku, który wiąże się z niepewnością? Podczas obecnej wojny niejedna rzecz dotychczas trudna do wyobrażenia już nastąpiła. Przede wszystkim wraz z nią skończył się powojenny porządek międzynarodowy przez wielu skrupulatnie dotychczas broniony. Takie jest jej miejsce w historii świata, odpowiadając na pytanie jednego z jałtańskich paneli w Kijowie.

Z czego bierze się hejt? :)

Z czego bierze się hejt, przemożna potrzeba obrażania, pozbawiania godności, dręczenia kogoś? Pomijam przy tym hejt uprawiany przez wynajętych do tego płatnych trolli, bo to trochę inne zagadnienie. Chodzi o psychiczną i w istocie bezinteresowną potrzebę wyżycia się na kimś. Pewnie szybka odpowiedź byłaby taka, że przyczyną uprawiania hejtu jest niegodziwość i głupota. Zapewne bierze się on i z tych powodów, ale nie tylko i nie najczęściej. Myślę, że najczęstszą przyczyną skłonności do hejtowania innych jest starannie ukrywana przed samym sobą świadomość, że jest się kimś gorszym.

Tak się ma często z tymi, którzy mając wysokie aspiracje, czują się w swojej działalności niedoceniani. To normalne, że do salonu sukcesu i sławy wielu chciałoby się dostać. Niektórzy z tych pretendentów zapominają jednak, że w drodze do tego salonu są liczne i uciążliwe schody edukacji oraz długi korytarz odrzuconych, którzy na salonowy stół próbowali przemycić produkty nieświeże, nieoryginalne, pozbawione gustu i smaku. Większość z nich złorzeczy na towarzyski układ, który ich dziełom nie pozwala zaistnieć i cieszyć się zasłużoną sławą. Niewpuszczeni do salonu rezydenci korytarza (nie)sławy zabijają czas formułowaniem pełnych goryczy oskarżeń pod adresem politycznie uzależnionych, zadufanych w sobie autorytetów, które tak brutalnie obeszły się z ich marzeniami. Marzenie o sukcesie, o tym, by dostać się do salonu, wzmaga bowiem nienawiść do cerberów, którzy tak uparcie bronią do niego dostępu. Trzeba mieć wiele skromności, aby nie ulec pokusie oskarżenia tych, którzy oceniają ich starania, o niekompetencję lub nieuczciwość. Tak wiele jest przecież przykładów ludzi, na których talencie się nie poznano; malarzy, literatów, odkrywców, których osiągnięcia dopiero po ich śmierci zyskały uznanie. Z drugiej strony – jakże często do salonu dopuszczane są miernoty, przelotne efemerydy, których sukcesy okazują się być rezultatem skutecznego marketingu, nie na tyle jednak skutecznego, aby mogły one przetrwać dłużej w pamięci wybrednej publiczności.

Nietrudno więc przyjąć, że ekskluzywny salon to towarzystwo wzajemnej adoracji, którego celem jest niedopuszczanie obcych do swojego grona, a szczególnie takich, których osiągnięcia mogłyby zagrozić ugruntowanej hierarchii znakomitości. Takie tłumaczenie jest krzepiące, wzmaga poczucie własnej wartości, ale zarazem powoduje zgorzknienie i podsyca nienawiść do tych, którzy stoją na drodze do sukcesu. Dla wielu z tych ludzi, sfrustrowanych i przekonanych o ich niedocenieniu, hejtowanie wybrańców losu, nurzanie ich w błocie i odzieranie z niesłusznych zaszczytów, wydaje się być jedyną formą pocieszenia.

Ale czasami, choć rzadko, los potrafi się do nich uśmiechnąć, bo oto, najczęściej za sprawą jakiegoś przewrotu politycznego, wszystko się zmienia o 180 stopni. Pojawia się nowa elita władzy, która chce narzucić własną narrację i wartości. Aby to urzeczywistnić potrzebuje zmiany dotychczasowych elit i to we wszystkich dziedzinach społecznego życia – w nauce, kulturze, edukacji i gospodarce. Gdzie władza ma szukać kandydatów do nowych elit, jak nie wśród ludzi rozczarowanych i odtrąconych, narażonych na kompleks niższości przez dotychczasowe elity? Ci chętnie zajmą miejsce zdetronizowanych autorytetów i będą robić wszystko, żeby wykazać, że są od nich lepsi.

Tak było w Polsce po II wojnie światowej, gdy władzę objęli komuniści. Natychmiast uległa zmianie hierarchia wartości, a w ślad za tym pojawiły się nowe elity w miejsce starych, z poprzedniego ustroju. Hasło „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera” odnosiło się nie tylko do kariery wojskowej, ale do karier we wszystkich innych dziedzinach. Nie wiedza miała się liczyć najbardziej, ale oddanie służbie dla ludowej ojczyzny. Nie profesjonalizm miał być najważniejszy, ale wierność komunistycznej partii. Wprawdzie po październikowym przewrocie w 1956 roku te rewolucyjne kryteria awansu społecznego nieco złagodniały, ale do końca PRL-u obowiązywał wszędzie partyjny zasób kadrowy, tzw. nomenklatura, a próby niezależnych od władzy poczynań w resortach nauki, kultury i edukacji skutecznie hamowała cenzura.

Zasadnicza zmiana ustrojowa w 1989 roku, oprócz zmiany elity władzy, nie spowodowała tym razem istotnych zmian elit w innych obszarach życia społecznego. Było to spowodowane tym, że elity w nauce, kulturze i gospodarce były już od dłuższego czasu w opozycji do komunistycznej władzy. W istocie to one, przy sprzyjających okolicznościach zewnętrznych, doprowadziły do zmiany ustrojowej w Polsce. Były one bowiem zgodne co do tego, że demokracja liberalna i gospodarka rynkowa są jedynym kierunkiem dalszego rozwoju Polski. Trudno się zatem dziwić, że mające nadzieję na wejście do elity środowiska nacjonalistyczne i konserwatywno-klerykalne poczuły się rozczarowane i politycznie niedowartościowane, mimo stosunkowo silnej pozycji w parlamencie. Nauka, kultura i media wciąż bowiem w większości pozostawały pod wpływem opcji lewicowo-liberalnej. Środowiska te podejmowały wiele starań, aby ten stan rzeczy zmienić wykazując, że nadal panuje komuna. Temu głównie służyła szeroko zakrojona akcja lustracyjna, zastopowana przez ówczesny Trybunał Konstytucyjny w 2007 roku. Dopiero po zwycięstwie PiS-u w wyborach 2015 roku sytuacja uległa zasadniczej zmianie i dopiero teraz ideolodzy tej partii mogli ogłosić upadek komuny i konieczność wymiany elit.

Zaczęto to robić bardzo szybko, podporządkowując sobie publiczne radio i telewizję po to, by hejtować dotychczasowe elity. Niezwykle zasłużona jest pod tym względem telewizja publiczna pod kierownictwem Jacka Kurskiego, która nie cofa się przed żadnym kłamstwem, fałszerstwem i podłością, aby oczerniać i dezawuować zarówno polityków, jak i inne osoby publiczne, które nie są zwolennikami rządu Jarosława Kaczyńskiego. Przede wszystkim zabrano się za zmianę elity w wymiarze sprawiedliwości. W nowej elicie prawniczej znaleźli się nareszcie, choć zupełnie niezasłużenie, ludzie, których poziom kompetencji merytorycznych daleko odbiega od tego, który prezentowali ich poprzednicy z tytułami profesorskimi i bogatym dorobkiem zawodowym. Podobnie bowiem jak w początkach PRL-u, nie osiągnięcia zawodowe i związany z nimi prestiż, decydowały o awansie, ale wierność partyjnej ideologii. To dlatego do najwyższych stanowisk w instytucjach wymiaru sprawiedliwości mogły dojść takie osoby, jak Zbigniew Ziobro, Julia Przyłębska, Krystyna Pawłowicz czy Stanisław Piotrowicz.

Wymiana elity w wymiarze sprawiedliwości poprzedzona została hejterskim atakiem na dotychczasową elitę prawniczą, określoną mianem „kasty”. Na bilbordach umieszczonych w przestrzeni publicznej zarzucano jej przedstawicielom pospolite przestępstwa, zaś najwybitniejszym z nich – uprawianie zawodu jeszcze w czasach PRL-u, co uznano za całkowicie dyskwalifikujące i uzasadniające pozbawienie ich dotychczasowych funkcji i stanowisk. Po wymianie elit ten hejt trwał nadal, bo wciąż jeszcze w Sądzie Najwyższym znajdują się sędziowie nie będący nominatami rządzącej partii. W Ministerstwie Sprawiedliwości zorganizowano w tym celu w sieci hejterską akcję pod przywództwem wiceministra Łukasza Piebiaka. Te wszystkie inwektywy rzucane na zdegradowanych przedstawicieli opozycyjnej elity uzasadnić mają zmianę wart. Nie pozostaje to bez echa w twardym elektoracie PiS-u, który w mediach społecznościowych prezentuje patriotyczne oburzenie, dokładając swoje niecenzuralne obelgi pod adresem zdrajców ojczyzny. A więc znów nie matura, lecz chęć szczera pozwala innych lżyć i deptać w błocie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Ale to jest tylko jedna strona hejterskiego medalu. Jest także i druga, której nie można lekceważyć. Dotyczy ona tych, którzy nie cierpią z powodu nadmiernych aspiracji, ale boleśnie odczuwają pogardę i wywyższanie się członków elity. Człowiek czuje się źle, gdy ktoś znajdujący od niego wyżej w hierarchii społecznego prestiżu, np. urzędnik państwowy, lekarz, dziennikarz lub naukowiec, czyli inteligent, traktuje go nieżyczliwie i protekcjonalnie, zaznaczając w ten sposób swoją wyższość. Nikt nie chce być spychany na margines w życiu społecznym, każdy chce być traktowany przez innych po partnersku, niezależnie od tego jaki reprezentuje zawód, poziom wykształcenia czy pochodzenie społeczne. Dlatego ludzie źle się czują, gdy ktoś okazuje im niecierpliwość lub rozmawia z nimi w sposób, którego nie rozumieją. W komunikacji społecznej chodzi o to, aby się porozumieć, a nie imponować bogactwem słownictwa w celu okazania swojej wyższości.

Wyniosły i pouczający stosunek przedstawicieli elit do prostego człowieka, nawet kiedy pozbawiony jest złośliwości i szyderstwa, budzi naturalny odruch obronny. Świadomość, że ktoś stara się dominować, wykorzystując swoją przewagę w danej dziedzinie, jest przykra, bo narusza poczucie godności. Jeśli ktoś nie potrafi przed tym bronić się inaczej, to pozostaje mu już tylko hejt, jako wyraz bezsilności. Krytykując wulgarność i brutalność, z jaką hejterzy atakują elity, trzeba jednocześnie wziąć pod uwagę, że bycie od kogoś lepszym w takiej czy innej dziedzinie nie upoważnia do okazywania nad nim dominacji. Często tendencja do poniżania kogoś, nad kim ma się przewagę wiedzy, umiejętności lub doświadczenia, wynika z niepewności co do rzeczywistego posiadania tych walorów. Człowiek, który jest pewny swojej wartości, rzadko odczuwa potrzebę nachalnego zaznaczania swojej przewagi w otoczeniu społecznym.

Niezależnie jednak od cech osobowościowych, potrzeba dominowania nad innymi w sposób urażający ich poczucie godności, ma swoje źródło w tradycji kulturowej. Podział na lepszych i gorszych jest stary jak świat. Idee równości pojawiły się dopiero w epoce Oświecenia, gdy znalazły się na sztandarach Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Hierarchia społeczna, jako podział stały, w którym miejsce decyduje o wartości człowieka, została jednak zakwestionowana dopiero w XX wieku. W Polsce, mimo egalitarystycznej propagandy w czasach PRL-u i upowszechnianiu wartości demokratycznych w III RP, te relikty kulturowe wyrażające się w przywiązaniu do hierarchii, jako podstawy ładu społecznego, nadal są bardzo żywe. W Polsce klasizm i związana z nim kategoryzacja ludzi na lepszych i gorszych, czerpie wzory z tradycji arystokratycznych, nawiązujących do więzów krwi. Szlachetnie urodzeni mieli prawo pomiatać przedstawicielami ludu. W większości ze szlachty wywodziła się w Polsce inteligencja, która przypisała sobie rolę przewodnika narodu i do dzisiaj niektórzy jej przedstawiciele nie mogą się oprzeć potrzebie okazywania pogardy tym, którzy nie podzielają ich ocen i poglądów. Tradycje patriarchalne w dalszym ciągu skłaniają niektórych mężczyzn do okazywania swojej przewagi nad kobietami. Wreszcie kultura Kościoła katolickiego ucząca pokory i oddawania czci autorytetom, zaowocowała w wielu środowiskach naukowych i artystycznych potrzebą kreowania mistrzów, których zachowania i decyzji się nie kwestionuje. Stąd niektórzy z nich posuwają się do mobbingu swoich podwładnych, aby tylko osiągnąć spektakularny sukces.

Gdyby udało się wyeliminować, a przynajmniej w znacznym stopniu ograniczyć potrzebę dominacji w życiu społecznym, okazywaną w sposób obrażający innych, to z pewnością osłabła by potrzeba hejtu, świadczącego nie tylko o grubiaństwie, ale często również o bezsilności ludzi, którzy czują się poniżani. W krajach demokracji liberalnej podejmuje się wiele działań w tym kierunku. Działania te mieszczą się w ramach akcji afirmatywnej, która ma na celu wyrównywanie szans edukacyjnych i zawodowych w środowiskach ludzi dyskryminowanych z powodu miejsca zamieszkania, biedy czy stereotypów dotyczących pochodzenia, płci lub wieku. Dzięki temu dąży się do skracania dystansu między warstwami społecznymi na skutek zmniejszania rozpiętości zarobków, likwidowania „szklanych sufitów” awansowych i surowego piętnowania przejawów mobbingu i nadużyć władzy.

Chcąc jednak poskromić skłonność do hejtu zarówno u osób nieskutecznie aspirujących do elity, jak i u osób poniżanych przez wywyższających się przedstawicieli elit, trzeba w kulturze społecznej zaszczepić egalitarne przekonanie, że wysoka pozycja w jednej sferze nie pociąga za sobą automatycznie awansu w innych sferach. To, że ktoś jest dyrektorem nie oznacza, że poza relacjami służbowymi, jest on ważniejszy czy lepszy od robotnika. Tylko świadomość, że szacunku nie można różnicować w zależności od zajmowanego miejsca w takiej czy innej, ale zawsze płynnej hierarchii społecznej, że szacunek należy się każdemu z racji przyrodzonych praw człowieka, może skutecznie przeciwdziałać zarówno kompleksowi niższości, jak i wyższości. Dobrym przykładem tej kultury są partnerskie, bezpośrednie relacje między przedstawicielami najwyższych władz państwowych a zwykłymi obywatelami widoczne w krajach skandynawskich, gdzie premier jeździ publicznymi środkami transportu miejskiego po zakupy do supermarketu. Przykładem może też być zachowanie prezydenta Bidena na ostatnim spotkaniu z żołnierzami amerykańskimi, gdzie zarówno on, jak i żołnierze, rozmawiali ze sobą jak równy z równym.

Aby jednak do takiej kultury dojrzeć, trzeba zacząć od wychowania w rodzinie, gdzie od najmłodszych lat dzieci traktowane są przez rodziców po partnersku. To samo musi być w szkole, gdzie nauczyciel nie będzie ostateczną wyrocznią, ale przyjaznym partnerem uczniów, pozwalającym im swobodnie się rozwijać przez zgłaszanie własnych pomysłów i krytyczny stosunek do przekazywanej im wiedzy. Wreszcie to samo musi być w pracy, gdzie przełożony traktuje podwładnych podmiotowo i wspólnie z nimi rozwiązuje problemy. Stosunki między przełożonym a podwładnymi mogą mieć wówczas charakter koleżeński, bo o autorytecie nie decyduje zajmowane stanowisko, tylko umiejętności profesjonalne.

Wszystko to, co wyżej napisałem, nie oznacza próby usprawiedliwiania hejtu, który zawsze jest działaniem obrzydliwym, niezależnie od rodzaju motywacji. Warto jednak zwracać uwagę na powody, które mogą ludzi do hejtowania skłaniać. Podejmowanie wysiłków w celu eliminowania tych powodów przyczynia się do usuwania nadmiaru agresji w życiu społecznym, co zawsze poprawia jego dobrostan.

 

Fot.  Andre Hunter / Unsplash

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Fakty i liczby. Czy da się skutecznie walczyć z fejkami? – z Alicją Defratyką i Anną Mierzyńską rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Czy jesteście przerażone? Przerażone tym, że kłamstwo i dezinformacja zdominowała naszą debatę publiczną?

Anna Mierzyńska:Byłam przerażona tym w trakcie pandemii, kiedy mieliśmy do czynienia z ogromną infodemią. Teraz, stale monitorując rozmaite środowiska, bańki internetowe, muszę przyznać, że trochę się przyzwyczaiłam. Dezinformacja dominuje, mamy bardzo duży problem z tym, żeby przez nieprawdziwe narracje przebiła się prawda. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy prawda jest wartością, na której nam dzisiaj zależy?

A zatem powtórzmy: czy prawda może nas w dzisiejszym świecie uratować?

Alicja Defratyka:Będę stała na tym stanowisku, że tak. Natomiast nie jest to takie proste i oczywiste. I nie w każdym przypadku. Tutaj odwołujesz się pewnie do mojego portalu ciekaweliczby.pl i tego, jak próbuję odkłamywać i wyjaśniać rzeczywistość poprzez liczby. Uważam, że to ma wielką wartość i długofalowo, jak najbardziej jest przydatne. Natomiast jeżeli trafimy na antyszczepionkowca, czy kogoś, kto żyje w swojej bańce i otoczony jest dezinformacjami, to nawet jeżeli poda mu się dane, to raczej takiej osoby nie przekonamy, albo ta szansa na przekonanie jest naprawdę niewielka. Wtedy uderzamy w pogląd takiej osoby, która ma przeświadczenie, że jest zupełnie inaczej, a podajemy jej dane, twarde dane. Najczęściej wtedy pojawiają się kontrargumenty, że na pewno dane są sfałszowane, wyrwane z kontekstu, że to na pewno jakaś manipulacja. Osoba nie chce uwierzyć. Jeżeli ona ma ten swój świat, w który wierzy, to liczbami nie sprawimy, że ona nagle ten światopogląd zmieni. Ja będę jednak stała na stanowisku, że prawda nas prędzej czy później wyzwoli. Przygotowałam tu sobie cytat z Abrahama Lincolna. Pozwólcie, że zacytuję: Można oszukiwać wszystkich ludzi przez pewien czas, część ludzi przez cały czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas. Mam nadzieję, że wykorzystanie danych i prawdy będzie sprzyjało temu, żeby właśnie w tym dłuższym okresie więcej ludzi było świadomych, jak jest naprawdę. Nie da się wszystkich oszukiwać cały czas.

To bardzo ciekawe stwierdzenie w ustach kogoś, kto bazuje głównie na liczbach i danych – mówię o twoim portalu ciekaweliczby.pl – bo żyliśmy w przekonaniu, nie wiem, czy wciąż w nim nie żyjemy, że z liczbami się nie dyskutuje. Liczby to są po prostu twarde dane i jeżeli są zweryfikowane, to po prostu musisz przed nimi, przepraszam za stwierdzenie, uklęknąć, albo złożyć im hołd.

Alicja Defratyka: To tak nie działa. Mogłoby się wydawać, że powinno tak być, ale nie jest. Jeżeli ktoś ma to inne przeświadczenie i jest na przykład święcie przekonany, że szczepionki nie działają, to nawet jeżeli się poda dane, to taka osoba nie uwierzy. Wczoraj miałam rozmowę z jedną osobą – podawałam oficjalne dane Ministerstwa Zdrowia, że 99% osób (adnotacja: stan na początek października), które są w ciężkim stanie w szpitalach, od momentu jak zaczęto szczepić drugą dawką, to osoby niezaszczepione. Ta osoba podważała te dane mówiła, że są nieprawdziwe i podawała swoje dane tylko z jakiegoś jednego konkretnego tygodnia. Ten jeden tydzień roztaczała na cały ten długi okres, tak jakby ten jeden tydzień, który był dla niej korzystny, miał uzasadniać tezę, że szczepionki są nieskuteczne. Jak ktoś żyje w tym swoim świecie, to liczbami jest go naprawdę bardzo, bardzo ciężko przekonać, ponieważ tutaj dużą rolę odgrywają emocje. Z liczbami się nie dyskutuje, natomiast faktycznie interpretacja danych należy do osoby, która te dane interpretuje. Ja staram się te dane podawać bez jakiegoś długiego komentarza, przedstawiam po prostu jak jest, jak coś się zmieniło, zwiększyło, spadło w danym okresie. Ludzie powinni sobie sami wyciągnąć wnioski. Ale nawet przedstawienie takich danych też powoduje falę hejtu, która wylewa się szczególnie na Twitterze. Jak kogoś się konfrontuje z danymi, które są dla tej osoby niekorzystne, bo nagle okazuje się, że miała inne przeświadczenie, a jest inaczej, to powoduje u niej dyskomfort psychiczny. Czujemy się niekomfortowo z tym, że sprawy mają się inaczej niż ta wersja, którą mieliśmy w głowie. Taka osoba zaczyna często wtedy wylewać te swoje żale ad personam oraz atakuje właśnie dane jako manipulację, dezinformację. Uważa, że GUS, Eurostat i wszyscy inni podali na pewno złe dane.

Może jest tak, że – odwołując się do psychologii – my uprzednio mamy już zakorzenione w swojej świadomości przekonanie, a w sieci szukamy tylko potwierdzenia danego przekonania, które po prostu podzielamy?

Anna Mierzyńska: Tak zwany efekt potwierdzenia jest zjawiskiem znanym od lat, niezależnym od sieci internetowej. To specyficzne skrzywienie poznawcze: szukamy nie obiektywnej prawdy, lecz potwierdzenia własnych poglądów, by się lepiej poczuć, zwłaszcza w przypadku zagadnień wywołujących silne emocje. Z drugiej strony media społecznościowe opierają się na algorytmach, które ułatwiają nam realizowanie efektu potwierdzenia. Akceptujemy to, bo czujemy się komfortowo, kiedy wchodzimy na platformę społecznościową i na swoim wallu widzimy opinie potwierdzające nasze poglądy. Wtedy jest świetnie – czujemy, że jest jakaś społeczność, która potwierdza nasze emocje. To rzeczywiście daje duże poczucie komfortu.

Algorytmy w mediach społecznościowych działają w ten sposób, że podsuwają nam treści podobne do tych, które wcześniej wzbudziły nasze zainteresowanie. Więc bardzo łatwo podbijają ten efekt potwierdzenia. Dlatego na co dzień w social media siedzimy w bańkach internetowych, w których wszyscy myślą podobnie. Potem, jak z nich wychodzimy, okazuje się, że jednak to było złudzenie. Są takie momenty, na przykład wybory, kiedy zderzamy się z prawdziwą rzeczywistością. Najpierw myślimy: „Przecież wszyscy dookoła nas głosowali dokładnie na tę samą partię co ja”. A po ogłoszeniu wyników okazuje się, że to nieprawda, że jest dużo ludzi, którzy myślą inaczej.

Kolejne mechanizmy psychologiczne uruchamiają się, kiedy znajdujemy się w sytuacji, która wywołuje w nas poczucie niepewności, frustrację, gdy spada nasze poczucie bezpieczeństwa. Pandemia koronawirusa, zwłaszcza jej początek, to był właśnie taki moment: zaatakowało nas coś niewidzialnego i świat nam się powywracał do góry nogami, bo był lockdown. Wtedy nie tyle szukaliśmy potwierdzenia, bo nie było czego potwierdzać, ile pomysłu, jak sobie ten świat uporządkować ponownie według znanych reguł. W takich sytuacjach u jakiejś grupy osób istotne stają się teorie spiskowe, czyli narracje, które pozwalają, paradoksalnie rzecz biorąc, wpasować rzeczywistość w znane schematy.

Kiedy atakuje nas niewidzialny wirus, niektórym osobom łatwiej żyć z przekonaniem, że nie jest to coś nieznanego, niewidzialnego, tylko element znanej konstrukcji, na przykład światowego spisku rządów. A więc pojawia się narracja, że ci, którzy nami rządzą, spiskują przeciwko obywatelom dla własnej korzyści – w tym przypadku: oszukują, że jest jakiś groźny wirus, aby ograniczyć wolności obywatelskie i kontrolować ludzi. To już się wpisuje w znany niektórym schemat światopoglądowy. Można sobie powiedzieć: „Ok, oni nam będą chcieli zrobić coś złego, ale wiadomo, kto jest wrogiem, światowe elity zawsze spiskowały, aby skrzywdzić słabszych”. I wszystko staje się jasne. Kiedy ktoś tak układa sobie świat, żadne fakty, żadne liczby nie sprawią, że on zmieni zdanie. On ma własne fakty, w które wierzy dlatego, że mu to ułatwia życie na poziomie emocjonalnym.

A może to wynik degradacji autorytetu – także instytucjonalnego. Przykład pandemii chyba jest tutaj najbardziej dojmujący, ponieważ z jednej strony mamy opinię Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), czyli instytucji, która troszczy się o nasze zdrowie, ma ekspertów, lekarzy, badaczy itd., a z drugiej strony są ludzie, którzy nie przyjmują rekomendacji, które formułuje WHO, do wiadomości. Co takiego się stało, że te szacowne globalne instytucje straciły autorytet?

Anna Mierzyńska: Nie potrafię powiedzieć wprost, co się takiego stało, że instytucje straciły autorytet. Pytanie, czy miały go wcześniej, na przykład WHO – w jakim stopniu było autorytetem dla Polaków? Natomiast jeśli chodzi o pandemię i szczepienia, jest to trochę bardziej skomplikowany proces. Problem nie polega bowiem tylko na tym, że ktoś nie wierzy WHO, a wierzy swojej sąsiadce. Wiara w informacje od sąsiadki jest oczywista. Ktoś, kto jest blisko, kogo znamy i mamy z nim bezpośredni kontakt, zazwyczaj wydaje nam się bardziej wiarygodny niż jakaś instytucja, za którą nie wiadomo kto stoi. Natomiast kiedy popatrzymy na środowiska antyszczepionkowe, nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach, widać, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Ruchy antyszczepionkowe mają autorytety i często opierają się na ich opiniach – tyle że są to „ich” autorytety, ich naukowcy, ich badania, czyli te fakty, dane i opinie, które pasują do antyszczepionkowej teorii.

W Polsce działa stowarzyszenie, zrzeszające tak zwanych „niezależnych” lekarzy i naukowców, w tym osoby z tytułami profesorskimi, doktorskimi. Publicznie głosi ono tezę, że szczepionki są szkodliwe dla dzieci. To jest teza niepoparta dowodami naukowymi, ale członkowie stowarzyszenia przedstawiają rozmaite pseudonaukowe argumenty, trudne do weryfikacji przez osoby nieznające danej dziedziny nauki, aby przekonać do swoich poglądów.

Mam wrażenie, że każde takie środowisko ma własną teorię, którą uznaje za prawdę i nie potrzebuje jej weryfikować za pomocą rzeczywiście naukowych metod. Wystarczy sięgnąć do popularnych narracji o szczepionkach – jedna z najnowszych mówi, że w szczepionkach przeciwko COVID-19 jest tlenek grafenu. Podczas iniekcji razem z preparatem dostaje się on do organizmu, zaś pod wpływem sieci 5G się uaktywnia i prowadzi do zakrzepicy. Dlatego jak tylko sieć 5G zostanie w Polsce uruchomiona, będziemy wszyscy umierać. W uzasadnieniach tej teorii pojawia się naprawdę masa argumentów paranaukowych, ale też autentycznie naukowych – tyle że są one, jak wspominała Alicja, interpretowane w taki sposób, aby dopasować je do narracji.

Jeśli ktoś nie jest naukowcem, trudno mu zweryfikować takie interpretacje. Bariera pojęciowa czy językowa w weryfikacji takich danych jest realnym problemem. Ja na przykład, przyznaję, do dziś nie rozumiem, o co chodzi z tzw. białkiem kolca, w odniesieniu do szczepionek, choć czytałam o tym już kilkukrotnie. Kto ze zwyczajnych ludzi, niebędących medykami, zweryfikuje, czy to, co tam napisano o białku kolca, jest prawdziwe czy fałszywe? Nikt. Dlatego łatwo uwierzyć w pozorne autorytety: w ludzi z tytułami, którzy z pewnością siebie głoszą pseudonaukowe tezy, poważnie brzmiące i do tego pasujące do naszych poglądów. Czyli mechanizm autorytetu cały czas działa, tyle że autorytety się zmieniły…

Ostatnio mieliśmy do czynienia z raportem europosła prawicy, pana Jakiego, który próbował pokazywać, także dzięki autorytetom profesorskim, które mu ten raport przygotowały, że Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej. Potem pojawiła się fala analiz pokazujących błędne założenia, wyliczenia, że analizy Jakiego i spółki zostały wyssane z palca. Czy uważasz, że pokazanie tych błędów na liczbach i tych fałszywych założeń, które były w tym raporcie, może przekonać tych, którzy mogli się zastanawiać, że być może rzeczywiście Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej?

Alicja Defratyka: Ten pierwszy raport, prostujący błędy z prezentacji pana Jakiego, to był raport autorstwa Ignacego Morawskiego, który dokładnie wypunktował, gdzie są błędy i jak to wszystko powinno być dokładnie wyliczone, więc chapeau bas dla Ignacego za pracę, którą wykonał. Nie wiem, czy raport dotrze i przekona sceptyków Unii Europejskiej, natomiast jest bardzo mocnym argumentem w dyskusji, ponieważ te prawdziwe wyliczenia na tyle szeroko rozeszły się w mediach, że chyba już większość wie, że dane pana Jakiego były błędne. Tu nawet nie chodzi tylko o to, żeby przekonać jedną stronę, ale o to, żeby były argumenty w przestrzeni publicznej, które można wykorzystywać w tej dyskusji. Proszę zauważyć, że teraz pan Jaki już trochę ucichł z promocją swojej prezentacji. Wie, że została ona praktycznie cała, za przeproszeniem, „rozjechana”, i już nie może wykorzystywać zwartych w niej liczb tak szeroko, jak to miało miejsce przed odkłamaniem, bo właśnie wie, że spotka się z bardzo dużą krytyką ze strony ekspertów. To jest to, o czym powiedziała Anna, odnośnie powoływania się na ekspertów. Jedna strona odwołuje się do takich ekspertów, a druga ma innych. Odniosę się tutaj również do tego twojego wcześniejszego pytania o autorytety. Ja obserwuję od kilku lat spadek zaufania do autorytetów. To też wynika z faktu, że mniej pojawiało się ich w przestrzeni publicznej. Połączę to z kwestiami politycznymi – PiS wyraźnie pokazał, że nie wiedza, nie ekspertyza, nie doświadczenie są potrzebne, żeby być ministrem, wiceministrem, prezesem jakiejś dużej spółki, tylko to, czy jest się w partii. Doskonale o tym wiemy, to się dzieje od kilku lat. Jeżeli ktoś przez lata miał wpajane, że żeby coś osiągnąć w życiu, musi się szkolić, kształcić, a do mediów byli zapraszani faktycznie eksperci, po czym do władzy dochodzi PiS  i nagle mamy osoby, które kończą słabej jakości szkoły, albo nawet są ledwo po szkołach zawodowych i oni zarabiają grube miliony i decydują o tym, jak będzie wyglądało państwo, to rzeczywiście mamy do czynienia z upadkiem autorytetów. Część ludzi zaczyna uważać, że autorytety i eksperci, którzy znają się na przykład na ekonomii, są niepotrzebni, skoro taki pan X, który skończył szkołę Y, wie lepiej i reprezentuje ich. Według mnie to sytuacja polityczna bardzo wpłynęła na ten spadek zaufania do ekspertów i autorytetów.

Odnosząc się do WHO i do innych instytucji: one są, tak jak powiedziała Anna, bardzo od nas dalekie. My w ogóle na co dzień o tych instytucjach nie słyszymy. Zakładam, że my wiemy, czym się zajmuje WHO. Ale niektórzy mogli nawet nie znać tej instytucji, bo jeżeli przez rok nie padła żadna informacja na jej temat i nagle wychodzi ktoś i mówi: „Jak powiedzieli eksperci z WHO…”, to niektórzy mogą powiedzieć: „Ale co to jest?”, w sensie, nawet nie wiedzą, o czym my tutaj mówimy. To też jest kwestia mediów, jak one też kreują informacje. Ja obserwuję to od wielu lat i widzę, że w mediach jest coraz mniej informacji dotyczących zagadnień gospodarczych, chyba że są związane ze jakimś bieżącym  problemem politycznym. Praktycznie nie ma też kwestii dotyczących polityki zagranicznej. Jeśli już są, to bardzo rzadko. Te tematy przeszły praktycznie do kanałów tematycznych. Jeżeli ludzie na co dzień nie spotykają się z tego typu informacjami, to ciężej jest im wyciągać wnioski i w ogóle w jakikolwiek sposób te autorytety traktować. Odnosząc się też do tej prezentacji Jakiego, właśnie po to są liczby i eksperci, którzy się znają na temacie, którzy faktycznie w tym obszarze siedzą i potrafią analizować te kwestie, że możemy odkłamać i właśnie wytrącić ten argument, z którym pan Jaki chodził sobie po różnych stacjach telewizyjnych i pokazywał swoje dane mówiąc „patrzcie, tutaj eksperci pokazali”, bo z drugiej strony właśnie jest raport, który dokładnie to wszystko odkłamał. Mając te dane, można zbić argumentację przeciwnej strony, która chce wykorzystać liczby w niecny sposób, bo ludzie oczywiście mają taką tendencję, że jak usłyszą dane, to bardziej są w stanie też w to uwierzyć, a nie potrafią tych danych dokładnie zanalizować i to jest też to, co powiedziała Anna o tym białku kolca. Jak ktoś nigdy czegoś takiego nie widział, ciężko mu to zinterpretować, ale jak ktoś się na to powołuje, to pewnie się na tym zna. Wtedy wychodzi jakiś przedstawiciel partii rządzącej, powołuje się na dane, które często są błędne. Wiem o tym, bo przyznaję, że często w ramach mojego projektu odkłamuję rzeczy, które pojawiają się w przestrzeni publicznej, a są podawane przez przedstawicieli władzy. Jeżeli te rzeczy są odkłamane i jest podane źródło danych, na bazie których te dane są prostowane, to wtedy faktycznie druga strona rzadziej posługuje się już tymi błędnymi argumentami. Wtrącona jest ta pałeczka, żeby dalej tego fake newsa w przestrzeni publicznej nie rozsiewać.

Stara prawda głosi, że kłamstwo okrąży dwa razy świat, zanim prawda włoży buty. To jest coś, co negatywnie wpływa na nasze życie publiczne i chyba media społecznościowe pogłębiły ten kryzys zaufania i do instytucji, i do autorytetu, ale także do dziennikarzy. Przypominam sobie sytuację z roku 2017 – wtedy w Stanach Zjednoczonych rozpoczynały się rządy Donalda Trumpa. Jego doradczyni medialna ukuła to słynne stwierdzenie „alternatywne fakty”. Chodziło o policzenie ludzi, którzy brali udział w inauguracjach Baracka Obamy i Donalda Trumpa. Dużo więcej było na inauguracji tego pierwszego, ale Trump długo nie chciał przyjąć tego faktu do wiadomości. Dlatego jego doradczyni powiedziała dziennikarzom, że dostarczy „alternatywnych faktów”, które pokażą inną rzeczywistość. Czy dzisiaj nie mamy do czynienia z czymś takim, że do mediów, szczególnie tych głównego nurtu, dostarcza się alternatywnych faktów, alternatywnych danych i traktuje się je takim samym prawem obywatelstwa jak te, które są podawane przez sprawdzone instytucje mające historię, ekspertów, badaczy…

Anna Mierzyńska: Jest dokładnie tak, jak mówisz. Mieliśmy niedawno taką historię, która osobiście odkłamywałam, dementując fake newsa w artykule na portalu OKO.press – ale i tak czułam się w jakiś sposób bezradna. Chodzi o sytuację ze słynnymi zdjęciami dzieci imigrantów przywiezionych do Michałowa, które obiegły całą Polskę. Kilka dni po ich publikacji  środowiska propisowskie zaczęły kolportować króciutki film z portalu onet.pl (nie podając zresztą źródła), na którym widać, jak przez ogrodzenie przed strażnicą w Michałowie jakaś kobieta rzuca coś dzieciom imigrantów, prawdopodobnie słodycze. Wygenerowano wokół tego ogromną narrację, która miała podważyć wiarygodność zdjęć. Twierdzono wprost, że dzieci słodyczami przekupiono, aby zapozowały do wzruszających fotografii. Pojawiła się nawet informacja, że kobieta rzucająca słodycze, widoczna na filmie, to fotoreporterka Gazety Wyborczej, Agnieszka Sadowska. Tymczasem to nie była Agnieszka Sadowska. Pamiętam, że wtedy poczułam się bezradna: jak to odkłamać, kiedy ktoś nie jest zainteresowany faktami, tylko snuciem własnej narracji? Dyrektor ośrodka TVP3 Opole szerzył tą tezę na Twitterze bardzo intensywnie, sekundował mu w tym Wojciech Mucha, który jest obecnie redaktorem naczelnym dwóch dzienników Polska Press w Krakowie. Mimo zdementowania fake newsa żaden z panów nie usunął tweetów na ten temat (przynajmniej w okresie kilku dni od ich napisania), co więcej, dalej w to brnęli, rozwijając nieprawdziwy przekaz.  To był jakiś zupełny absurd.

I teraz: jak mamy to odkłamać? Co mamy zrobić? Oni z pełną świadomością tego, że na filmie jest ktoś inny, kolportowali swoją narrację – bo była korzystna dla ich środowiska. Gdyby udało się udowodnić, że to jest reporterka „Gazety Wyborczej” i autorka zdjęć dzieci z Michałowa, można by powiedzieć, że jej zdjęcia są niewiarygodne i nie należy wierzyć w to, że na polsko-białoruskiej granicy w lasach koczują dzieci i kobiety.

Prawica tak naprawdę wzięła sobie do serca postmodernistyczne przekonanie, że prawda umiera, a interpretacje, czy też narracje nigdy nie umierają, to znaczy one albo zwyciężają, albo przegrywają. Być może to my jesteśmy naiwni, szukając, czy też dążąc do pokazania prawdy. Prawica, szczerze mówiąc, gardzi prawdą, jeżeli przyjmują te założenia, o których tutaj mówimy. Pytanie jest następujące w takim razie: czy nie należy stosować tej samej metody, tylko że…

Anna Mierzyńska:Ale do czego stosować, jaki jest tego cel?

Celem ma być prawda. Natomiast każdy rodzaj okłamywania jest reakcją na niesione kłamstwo w przestrzeń publiczną. Teraz pytanie jest następujące: czy być może należy tworzyć od razu narrację, która jest prawdziwa, bo inaczej zostajemy z czymś, co ty nazywasz bezradnością?

Anna Mierzyńska: Na pewno należy opowiadać prawdziwe narracje (jeżeli uznamy, że te pojęcia nie są ze sobą sprzeczne). Jestem osobiście głęboko przekonana, że prawda jest fundamentem naszego życia. Jeżeli chcemy wiedzieć, w jakiej rzeczywistości żyjemy, kim jesteśmy – potrzebujemy prawdy.

Uważam również, że nie zawsze prawda jest słabsza od kłamstwa. Zaś opozycja demokratyczna, aby poradzić sobie z postmodernistyczną komunikacją prawicy, wcale nie ma tylko dwóch wyjść: dementować kłamstwa albo się do nich przyzwyczaić i też ich używać. Prawda może być równie silnym komunikatem, może nawet najsilniejszym. Trzeba jednak ją szeroko przekazywać, mówić o niej, powtarzać, nie czekać na moment, kiedy będziemy musieli reagować na kolejne fake newsy.

Alicja Defratyka: Dodam, że nie tylko głośno, ale i systematycznie. Właśnie przez to, że mamy tyle różnych mediów, a news żyje bardzo krótko. Nawet jeżeli coś się odkłamie i ten temat nie zostanie pociągnięty dłużej przez większą grupę osób i nie przejdzie do głównego nurtu, to my sobie możemy wykonywać taką syzyfową pracę, ale za bardzo się z tym odkłamywaniem nie przebijemy dalej. Niektóre kwestie, szczególnie istotne, które faktycznie są kłamstwem, powinny być  napiętnowane i odkłamywane, a to odkłamywanie powinno krążyć długo i dosadnie. Tak, żeby wszyscy interesariusze się o tym dowiedzieli.

Ja tutaj przytoczę jeden bardzo istotny przykład. Poprzez dane nie zawsze kogoś przekonamy, natomiast możemy wywrzeć jakiś wpływ na opinię publiczną, na media. Odpowiednim przekazem możemy wytrącić pałeczkę przeciwnikowi lub też spowodować, że dana polityka zostanie ukierunkowana w inny sposób. Ten przykład to głośne już dane, które publikowałam w ramach swojego projektu, dotyczące wydłużających się postępowań sądowych po deformie Zbigniewa Ziobry. Te dane czarno na białym pokazały jak bardzo, bo prawie o 3 miesiące, wydłuży się postępowania sądowe od 2015 r. To są dane Ministerstwa Sprawiedliwości. Ministerstwo Sprawiedliwości samo je opublikowało, co prawda z bardzo dużym opóźnieniem. Nawet występowałam o nie kilka razy w ramach dostępu do informacji publicznej. Te dane, po publikacji przeze mnie zestawienia pokazującego te wzrosty, stały się  na tyle głośne, że nawet odniósł się później do tego problemu, jak temat już żył bardzo w mediach, sam Jarosław Kaczyński, który powiedział, że wymiar sprawiedliwości, cytuję, „działa fatalnie”. Już nie dało się jakby zakrzyczeć tej rzeczywistości i w wiadomościach telewizji rządowej mówić, jak to jest super po tej deformie, bo te dane na tyle już krążyły zarówno w głównym nurcie mediów, jak i w social mediach, że nie dało się tego tematu zamieść pod dywan. Trzeba było coś zrobić i się odnieść. Teraz te dane są już właśnie takim przyczynkiem do dyskusji, że ta reforma poszła źle, coś trzeba z tym zrobić. Dlatego właśnie mówię, że trzeba odkłamywać, ale że trzeba to też robić na tyle systematycznie, żeby się to przebiło, bo niestety bardzo, ale to bardzo ciężko jest sprawić, właśnie przez te bańki, o których Anna mówiła, żebyśmy się dowiedzieli o wszystkich rzeczach. Teraz jest tego tak dużo, ja tutaj podam przykład, może nawet niektórzy sobie nie zdają sprawy… Jak ktoś wyjedzie na weekend i odetnie się na chwilę od mediów, to wraca w poniedziałek do normalności i nie ma świadomości, że była jakaś afera.

Sama byłam świadkiem takiej dyskusji. Emocjonowałam się à propos jakiejś afery, która w weekend się wydarzyła, rozmawiałam ze znajomym, a on mówi: „Ale jaka afera? Przecież dzisiaj nie ma nic o tym w mediach”. Cały Twitter żył jakąś aferą jeden dzień, ale w poniedziałek już tego nie było. Ta osoba, która się odcięła od tych mediów, ona nawet nie wiedziała, że coś się wydarzyło. Dlatego mówię o takiej systematyczności. Te takie działania ad hoc, jednorazowe, one nie spowodują, że nagle ludzie zaczną wierzyć w autorytety, że nagle zaczną ufać ekspertom. To musi być praca wykonywana latami. Przez te ostatnie sześć lat mamy upadek i teraz będzie trzeba kolejnych lat, żeby to wszystko odbudowywać.

O ile możemy mieć różne opinie, o tyle absolutnie powinniśmy mieć te same dane, te same fakty. To jest warunek przetrwania demokracji i publicznego dyskursu. Jeżeli tworzymy alternatywne rzeczywistości, to jakby unieważniamy demokrację. Czy da się stworzyć takie mechanizmy, instytucje, system edukacyjny, który pozwoliłby nam jednak zbudować grunt, który byłby wspólnym gruntem dla rozmowy o rzeczach publicznych, gospodarczych, ekonomicznych, społecznych?

Anna Mierzyńska: Myślę, że polska edukacja jest jednak oparta o wspólne fakty i dane. Oczywiście, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład historię, widać, że fakty historyczne mogą być modyfikowane na potrzeby polityczne, niestety. Ale ogólnie funkcjonuje jeden program nauczania, który uczy tego samego, więc istnieje pewna wspólna baza wiedzy. Problem pojawia się później, zwłaszcza w odniesieniu do nowych zdarzeń i zjawisk. Zresztą dziś w wielu przypadkach, zwłaszcza w Polsce, mamy prawo nie ufać. Postawa nieufności jest obecnie postawą racjonalną. Wielu informacjom, które do nas docierają, choćby za pośrednictwem oficjalnych kanałów informacji czy państwowych mediów, nie można wierzyć. Kiedy zaczynamy je sprawdzać, okazuje się, że są nieprawdziwe.

Co więcej, dzisiaj jest nawet tak, że to premier, prezydent, czy w ogóle rząd jest instytucją siejącą fake newsy.

Anna Mierzyńska: Dlatego postawa nieufności wobec tych komunikatów jest racjonalna. Mamy poważny problem z zaufaniem publicznym: komu można dziś ufać, jakim instytucjom, którym politykom? Gdyby udało się uporządkować tą kwestię, gdybyśmy nie musieli stale żyć w poczuciu bycia manipulowanymi, wtedy (tak przypuszczam) zmieniłoby się także nasze nastawienie do faktów i danych. Dziś jednak krytyczne myślenie jest postawą racjonalną, zresztą ono jest cenne niezależnie od bieżącej sytuacji. Powinniśmy go uczyć dzieci od najmłodszych lat, wbudować je w system edukacji. To właśnie krytyczne myślenie buduje odporność na fake newsy, które zawsze się będą pojawiać w przestrzeni internetowej.

Jako Instytut Obywatelski od dawna opowiadamy się za tym, aby filozofia wróciła do powszechnego nauczania. To jest jeden z tych elementów, które mogą pomóc w oddzieleniu ziarna od plew. Teraz zwracam się do ciebie, Alicjo, bo my, pamiętam, kiedyś nawet rozmawialiśmy, że w tym systemie edukacyjnym powinien się pojawić przedmiot, który polegałby na uczeniu młodego człowieka weryfikacji faktów. Dziś dostęp do wiedzy nie jest problemem, problemem jest właśnie oddzielenie wiedzy śmieciowej od tej wiedzy rzetelnej. Alicjo?

Alicja Defratyka: Tak, ja nie jestem za tym, żeby wprowadzać dodatkowy przedmiot typu „odkłamywanie”, tylko uważam, że te elementy powinny pojawić się po prostu na różnych przedmiotach i tak powinna być skonstruowana podstawa programowa, żeby na każdym przedmiocie, czy to biologia, chemia, polski, historia, pojawiały się takie elementy, jak odróżnić, czy coś jest opinią, czy coś jest faktem i jak wyciągać samemu wnioski z danych, które są prezentowane. Dane mogą być prezentowane w każdym obszarze życia, bo wiadomo, że fake newsy, które nas zalewają, nie dotyczą tylko części antyszczepionkowej, gospodarczej i politycznej, ale także każdego innego obszaru. Możemy wpaść w taką bańkę i faktycznie w te treści uwierzyć. Ja jestem zdania, że to krytyczne myślenie powinno być wprowadzone jako element podstawy programowej od najmłodszych lat. Umówmy się, teraz dzieci nie potrzebują uczyć się na pamięć różnych regułek, bo one tego nie czują, skoro wszystko można sprawdzić w Internecie. Tym bardziej że teraz tak wszystko się zmienia, to nie są te same czasy, co dwadzieścia, trzydzieści lat temu, kiedy trzeba było się wybrać do biblioteki i sprawdzić jakąś kwestię. Teraz w ciągu paru sekund można wszystko sprawdzić, więc ta umiejętność, żeby wiedzieć, co jest prawdą, a co fałszem i właśnie komu można zaufać, to o czym mówiła Anna, ta kwestia zaufania, jest bardzo ważna. Teraz jest to trudne przy obecnym ministrze i obecnej władzy, żeby cokolwiek takiego zrobić, bo już się pojawiały głosy przedstawicieli PiS, że reforma edukacji powinna zostać dokończona. Była nawet wypowiedź, jeśli dobrze pamiętam, pana Terleckiego, że należy tak skonstruować program w szkołach, żeby młodzi ludzie nie ważyli się głosować na partie opozycyjne, gdy wejdą w dorosłe życie… Obawiam się, że dopóki mamy system taki, jaki mamy, niewiele da się zrobić. Tutaj jest kwestia bardziej rodziców, którzy powinni być wyczuleni, na to, co dzieci oglądają, skąd czerpią informacje. Ja też jestem na stanowisku, że młody człowiek powinien na samym początku swojej dorosłej drogi, zanim już sobie wykształci poglądy, czerpać informacje z wielu źródeł, czyli na przykład zrobić sobie taki maraton i obejrzeć właśnie Fakty, Wydarzenia i Wiadomości. To jest trochę taki trening, żeby zobaczyć, jak jest przedstawiane dane wydarzenie w różnych mediach, albo o czym się mówi, a o czym się nie mówi. Wiem, że czasami ciężko się zmusić, żeby obejrzeć coś przeciwnego, jeżeli mamy inne poglądy, ale w ramach kształtowania własnych taki trening byłby wskazany. Rodzice powinni w tym pomóc. Jeżeli chodzi też o fake newsy, ja mam nadzieję, że technologia będzie sprzyjała temu, żeby jednak te fake newsy coraz bardziej ograniczać w social mediach. Tutaj są już algorytmy na Twitterze, YouTube usuwa filmiki promujące antyszczepionkowców i kanały antyszczepionkowców. Mam nadzieję, że z czasem będzie tak, że praktycznie większość postów będzie oznaczona pod kątem tego, w ilu procentach dana informacja przedstawia prawdę. Mam nadzieję, że technologia sprawi, że w dłuższym okresie nie tylko będziemy w stanie oznakowywać informacje, ale też sami będziemy częściej wiedzieli, co jest prawdą, a co fake newsem.

Anna Mierzyńska: Płonna jest ta nadzieja…

Alicja Defratyka: Ja wiem, ale ja cały czas nie tracę tej nadziei. Technologia się zmienia bardzo szybko, więc niewykluczone, że takiego typu elementy się pojawią. Ja tu mówię oczywiście o kwestiach faktów, natomiast nie będziemy oceniali takimi znaczkami, czy coś jest prawdą, czy fałszem, w odniesieniu do opinii, bo każdy ma prawo do własnej opinii. Jeżeli chodzi o przedstawianie danych i takie prawdy objawione, to uważam, że jednak to powinno być jakoś oznaczane.

Anna Mierzyńska: Technologia się rozwija w obu kierunkach. Ci, którzy tworzą fake newsy i wykorzystują je dla własnych celów, także korzystają z technologii. Zaś sprzyjające im rozwiązania pojawiają się znacznie szybciej niż narzędzia do fact-checkingu. Mamy chociażby deepfake-i, czyli filmy z podkładaną (za pomocą sztucznej inteligencji) fałszywą ścieżką dźwiękową, w taki sposób, że ruchy twarzy osoby, którą widzimy na filmie, w pełni pasują do zmanipulowanego dźwięku. Ta technologia już jest wykorzystywana w dezinformacji, natomiast nie mamy obecnie technologii umożliwiającej szybkie wykrycie takiej manipulacji. Czeka nas więc raczej zalew dezinformacji.

To jest oczywiście bardzo przerażająca wizja, któAnna na koniec sformułowała…

Alicja Defratyka: Jedną rzecz jeszcze chciałam dodać. Chciałam polecić film „Dylemat społeczny” na Netflixie, który właśnie pokazuje, jak działają wszystkie portale w social mediach, algorytmy, jak trafiamy w te różne bańki informacyjne. Fantastyczny dokument społeczny, który bardzo dobrze obrazuje to, czym się teraz otaczamy.


Alicja Defratyka — autorka projektu ciekaweliczby.pl i starszy analityk SpotData. Ekonomistka z wieloletnim doświadczeniem pracy w think tankach, mediach i biznesie.  Ukończyła Szkołę Główną Handlową, broniąc pracy magisterskiej u prof. Leszka Balcerowicza. Absolwentka studiów podyplomowych Akademii Psychologii Przywództwa na Politechnice Warszawskiej oraz Praktycznej Psychologii Społecznej na Uniwersytecie SWPS. Pracowała m.in. w Fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju – FOR, ośrodku THINKTANK, agencji informacyjnej Newseria, Francusko-Polskiej Izbie Gospodarczej. Obecnie pracuje w centrum analitycznym SpotData. Prowadzi również autorski projekt edukacyjny www.ciekaweliczby.pl, przybliżający opinii publicznej warte poznania fakty oparte o konkretne dane liczbowe.

 

 

Anna Mierzyńska — analityczka mediów społecznościowych, ekspertka marketingu politycznego. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji w Polsce, fake newsów i manipulacji w sieci. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu w Białymstoku oraz podyplomowej Szkoły Praw Człowieka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Stale współpracuje z portalem OKO.press, publikuje także w „Gazecie Wyborczej” i „Res Publica Nowa”. W 2019 i 2020 r. współpracowała z Institute of Strategic Dialogue, londyńskim think tankiem, m.in. uczestnicząc w projekcie monitorowania dezinformacji w mediach społecznościowych podczas kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Autorka rozdziału „Gdy obywatele nie ufają władzy. Popularność teorii spiskowych jako oznaka kryzysu państwa” w publikacji Beyond flat Earth. Conspiracy theories vs European liberals European Liberal Forum.

Kręta droga wolności – z Aleksandrem Smolarem rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Powinnam zacząć od… opowiedz mi Polskę, ale to by nam zajęło całe wieki. Dlatego inaczej. Gdy myślę o ostatnim trzydziestoleciu to w różnych momentach niezmiennie wracają do mnie słowa Jacka Kaczmarskiego. Jest taki fragment tekstu Według Gombrowicza narodu obrażanie: „W niewoli – za wolnością płacze, nie wierząc, by ją kiedyś zyskał, toteż gdy wolność swą zobaczy, święconą wodą na nią pryska”. Powiedz mi proszę jak to jest z tą naszą wolnością? Czy tak było te 30 lat temu? Coś się stało, że ona zaczęła Polakom ciążyć?

Aleksander Smolar: Odpowiadając na twoje pytanie, mnie się wydaje, że odpowiedź jest wielopoziomowa. To, co się dzieje w Polsce, wpisuje się w to, co się dzieje w Europie. U nas za mało się o tym mówi w debatach publicznych, jesteśmy pod tym względem strasznie prowincjonalni, skoncentrowani na Polsce i rzadko porównujemy sytuację u nas z tym, co się dzieje w regionie i na świecie. To wymaga uwzględnienia, nie po to, żeby relatywizować nasze doświadczenia w sensie moralnym, tylko aby pokazać wielość różnych źródeł tego, co można by traktować jako zjawiska niepokojące.

Funkcjonujemy zawsze w jakimś kontekście, nie funkcjonujemy sami jako samotna wyspa.

Chodzi o to, że często jesteśmy dla celów analitycznych zmuszeni do badania rzeczywistości w pewnych fragmentach. Mamy tę możliwość, żeby uogólnieniami swoimi sięgać daleko poza empiryczne nasze możliwości dochodzenia czy też badań głębszych. Powracając do wolności – widzimy, że różne tendencje, które niepokoją, są sprzeczne z wolnością jako wartością, która jest przecież szalenie istotna i podstawowa. Obserwujemy te ruchy na całym świecie i dowodem – co prawda empirycznym, zawodnym – na to są badania Freedom House, którzy analizują postęp demokracji, wolności. Wyniki pokazują, że od kilku lat następuje regres. To nie są jakieś zasadnicze zmiany, ale są na tyle istotne, żeby się nad nimi zastanawiać. To jest bardziej wyrazisty problem w naszym regionie, w takich krajach jak Polska, Węgry, Rumunia, a teraz Serbia, ale są też pewne zjawiska w Czechach czy na Słowacji, które temu zaprzeczają. Widzimy również w Europie zachodniej wzrost roli ruchów nacjonalistycznych i populistycznych. Czasami one się pokrywają, zazębiają, czasami są one zupełnie rozłączne, ale w każdym razie są to ruchy, które są w oczywisty sposób pozostają w sprzeczności z tym wyobrażeniem o ładzie wolności, którego nośnikiem była ta tradycja liberalno-demokratyczna.

Zanim dojdziemy do Polski – mówisz o regresie w dziedzinie wolności – nie jest tak, że u nas, nie tylko u nas, generalnie dokonuje się regres w różnych innych dziedzinach? Gdy patrzymy na to chociażby, jak myślimy o – wczoraj na konferencji u was padło – że nie ma demokracji bez demosu. I czy my z samym demosem nie zaczynami mieć problemu? Czy to, że ten demos się nie rozumie już gdzieś w taki sposób jak tu przywołałeś – filozofów polityki, u tych, którzy rzeczywiście rozumieli, jak powstaje państwo i jak ma funkcjonować, jaka jest ta pierwotna umowa społeczna, to czy nie mamy tego momentu, kiedy ten demos sam się przestaje rozumieć i gdzieś to nam zaczyna się rozłazić na takim bardzo bazowym poziomie?

Ja mam wątpliwości, bo to zakłada, że on istniał i że to są stany płynne, czy też w pewnych wymiarach demos występuje, w innych nie występuje, innymi słowy zazwyczaj upraszczamy demos. Przechodząc do Polski – to, co obserwujemy, nie jest źródłem wyłącznie dla niepokojów, obaw.

I to też przecież nie jest tak, że tych, którzy głosują na PiS należy spisać na straty, jeżeli chodzi o wartości demokratyczne, bo to by było zupełnie nieuzasadnione. Zawsze mnie drażniła okazywana często pogarda przez różnych inteligentów, intelektualistów i artystów, którzy powtarzali frazę, że wyborców PiS kupiono za 500+. Uważam, że to nie tylko moralnie skandaliczne, bo w demokracji każdy obywatel ma równy głos, więc jeżeli tak się mówi, to innymi słowy okazuje się pogardę i prowadzi to do alienacji części wyborców, dla których jest to oburzające. Trzeba raczej starać się zrozumieć, zwłaszcza że przecież to nie jest zjawisko tylko polskie, tylko szersze, europejskie. Jeżeli chodzi o Polskę jest rzeczą oczywistą, że mamy do czynienia z konkurencyjnymi wartościami i każde z nas znajduje się w sytuacji wyboru między konkurencyjnymi wartościami. Dokonany wybór pozwala realizować różne wartości. Otóż jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na polską sytuację, to PiS przynajmniej zaspokajał istotne potrzeby społeczne w trzech wymiarach – pierwszym byłyby potrzeby materialne, których zaspokojenie oznacza wyjście dużej części społeczeństwa z biedy, czy w każdym razie istotną poprawę sytuacji materialnej. Pozostałe wymiary PiS-u są na poziomie wartości, m.in. chodzi o wymiar godnościowy, czyli te pieniądze, które dało państwo…

Czyli daliśmy my.

To prawda, ale dysponuje tym państwo, więc ten argument jest prawdziwy, ale on ma ograniczoną wartość. W wyniku wyborów demokratycznych daliśmy państwu, czyli administracji, prawo do dysponowania częścią wypracowanych przez nas środków. Trzeba zawsze przypominać, że to są nasze pieniądze i powinniśmy pamiętać, podejmując decyzję w  czasie wyborów, komu dajemy to prawo.

Dlatego cieszymy się – za Constantem – wolnością nowożytnych, bo oddajemy swoją wolność polityczną w czyjeś ręce.

Tak jest, oddajemy naszą wolność w czyjeś ręce. Zaś argument, że oni dostali w sumie tylko 19 proc. jest bezsensowny, bo nasze są głosy oddane w głosowaniu. Inni zrezygnowali z tego prawa i wobec tego taka próba delegitymizacji to jest marny argument. Otóż, powróćmy do naszego tematu, do  argumentu godnościowego – w nowoczesnych społeczeństwach oczekuje się, oczywiście dla innych powodów w krajach postkomunistycznych, dla innych powodów w państwach, które znały od wojny opiekuńcze welfare state, że pewnego typu problemy  społeczne zostaną rozwiązane przez państwo. Nie można tego redukować do problemu homo sovieticus, bo nawet jeżeli intensywność tych oczekiwań jest inna u nas i na Zachodzie, to one nie są w tym przypadku jakieś znacząco różne. Innymi słowy, polityka redystrybucji prowadzona przez PiS jest również odbierane w jakimś sensie jako przywracanie godności, zwłaszcza jeżeli się zważy, że w czasach naszej transformacji często dominował język pogardy klasowej. Moje zastrzeżenia do czasów transformacji dotyczą bardziej języka debaty publicznej niż samej polityki. Uważam, że były popełnione błędy i np. w czasie rządów Platformy można było na pewno zrobić więcej w celach redystrybucji tego, co Polska osiągnęła, to był niewątpliwie poważny błąd naszego obozu, ale moje główne zastrzeżenia dotyczyły tego, że była pewnego rodzaju pogarda, która wyrażała się w takich właśnie zwrotach jak homo sovieticus.

Jednocześnie trudno nie zauważyć, że w okresie transformacji została w jakimś sensie pominięta pewna grupa społeczna. Oni sobie nie poradzili gospodarczo, to byli ludzie, którym oberwało się największą pogardą, o której mówisz, ale też brakiem docenienia jakiejś ich godności i brakiem docenienia ich w procesie zmian, brakiem zauważenia tego, że oni też są częścią społeczeństwa, a ich potrzeby i ich myślenie musi być jakoś zagospodarowane.

Zwłaszcza, że oni czuli się i tak zdegradowani. To często było opisywane w literaturze zachodniej czasów wielkiego kryzysu, mianowicie jaką straszną degradacją, zwłaszcza dla mężczyzn, których tradycyjną rolą społeczną było danie poczucia bezpieczeństwa materialnego i fizycznego rodzinie. Jak mężczyzna jest zdegradowany i nagle traci podstawę swojego autorytetu i swojej roli – zwłaszcza że w tradycyjnej rodzinie była to rola dominująca – to jest to bardzo głęboko odczuwane i to przez setki tysięcy ludzi. Pamiętajmy o rozmiarach odczuwanego dramatu, pamiętajmy o tym, że były momenty gdy bezrobocie, obecnie bardzo niskie, przekraczało 20 proc.

Pamiętam, co się działo wtedy Bieszczadach, gdzie były dziesiątki mężczyzn, którzy stracili pracę po zamknięciu PGR-ów i tak naprawdę dla nich i dla ich rodzin to był upadek. Myślę, że to są ludzie, którzy doświadczyli tego, co nazywasz pogardą i w tym momencie to, co im przynosi narracja PiS-u, jest tym, czego oni potrzebują. To jest odzyskiwanie przez nich poczucia wartości.

Poczucie godności wiąże się tutaj z poczuciem przynależenia do wspólnoty, która ma wobec nich pewnego typu obowiązki. I oni to odbierają jako sposób nie tylko zaspokajania potrzeb materialnych, ale i przywracania im godności, uznania ich godności. Jest też inny wymiar polityki PiS związany z przywracaniem godności. Rządy poprzednie, z natury kapitalistycznej transformacji, popularyzowały wartości indywidualistyczne. Zresztą ten sam proces się dokonywał na zachodzie, gdzie ta kultura indywidualistyczna była głębsza, ale ona szczególnie była popularyzowana w czasach rewolucji liberalnej Reagana i Thatcher. Obie były kulturowo konserwatywne, a równocześnie w domenie społeczno-ekonomicznej były skrajnie liberalne, głosiły hasło odpowiedzialności jednostki za własny los. W polskiej tradycji, w polskiej kulturze silnie są obecne wolnościowe tradycje, tylko one zawsze były kolektywistyczne, narodowe; chodziło o wolność całej zbiorowości. PiS przywracał poczucie godności i równości ludziom o statusie społecznym zdegradowanym poprzez intensywne głoszenie haseł wspólnotowych, związanych z pojęciem  naród i wiara. Niestety w formie bardzo często skrajnej: nacjonalizmu i religijnej nietolerancji. Ich hasła zwrócone przeciwko elitom, kastom były  sposobem definiowania kozła ofiarnego, wroga  przeciwko któremu zwracano gniew ludu, ale również był w tym potencjał równościowy: my jako Polacy, my jako chrześcijanie jesteśmy sobie równi, niezależnie od tego czy jesteśmy bezrobotnymi, czy profesorami, lekarzami, czy sprzątaczkami wszyscy jako Polacy jesteśmy równi. Oczywiście, poza tymi, których wykluczamy ze względu na poglądy, wiarę, pochodzenie, skłonności seksualne etc

To były i są podstawowe atuty PiS-u: jeden atut to był oczywiście godnościowym, drugi wspólnotowy i trzeci – dla wielu ludzi najważniejszy – materialny, związany z redystrybucją, związany silnie z poczuciem sprawiedliwości społecznej, niezależnie od tego, co to pojęcie konkretnie znaczy. Liberałowie podważają sens tego pojęcia, natomiast ono jest głęboko zakorzenione w świadomości społecznej – można nie wiedzieć, co to pojęcie dokładnie znaczy, ale wie się, czym jest niesprawiedliwość społeczna.

To jest jak z definiowaniem pornografii albo terroryzmu. Łatwiej nam powiedzieć, że dany akt jest pornograficzny, albo że jest przejawem terroryzmu, podobnie jak z dużą jasnością możemy wskazać akty czy przejawy sprawiedliwości społecznej – jakieś konkrety, fakty, działania, zdarzenia. Jednak w każdym z tych przypadków znacznie trudniej jest nam zgodzić się co do definicji, którą bez zastrzeżeń bylibyśmy w stanie przyjąć we wszystkich systemach.

To jest ryzykowne porównanie z pornografią, ale bardzo Cię proszę, to bierzesz na swoje konto. W każdym razie innymi słowy – tu konkluduję, bo powracam do pytania, które postawiłaś, co się stało z naszą wolnością, tzn. ludzie, którzy głosują na PiS, to są w części ludzie, którzy nie cenią sobie nadmiernie wolności, ale w bardzo dużej części to są ludzie, którzy absolutnie cenią wartość wolności, tylko równocześnie w sytuacjach konfliktowych celów i wartości wybierają te, które właśnie PiS zaspakaja najlepiej. Chociaż nikt nie wie jak długo PiS będzie w stanie to czynić. Przy tym duża bardzo część społeczeństwa ma świadomość, że są problemy z wolnością, bo warto przypomnieć, że już w grudniu 2015 roku w jednym z sondaży 55 proc. Ankietowanych Polaków stwierdziło, że jest zagrożenie dla demokracji. Czyli ta świadomość szybko się pojawiła, wtedy było niewiele faktów, które skłaniały do niepokoju, takie jak arbitralna decyzja prezydenta Dudy w sprawie Kamińskiego i jego kumpla ze służb no i przede wszystkim zaczyna się wówczas walka o Trybunał Konstytucyjny  i większość Polaków wie, że coś jest nie tak. Na wiosnę 2016 roku, poziom zaniepokojenia rośnie do ponad 60 proc. Później nie widziałem tego typu badań, więc to jest nawet ciekawe – sprawdzenie, czy w ogóle było takie pytanie zadawane, bo ono jest istotne. Tak jest na poziomie świadomości. Równocześnie, w praktycznych wyborach Polacy nawet jeśli uważają, że się dzieją różne rzeczy niedobre, nawet jeżeli uważają, że są ograniczenia wolności, to nadal mają takie poczucie, że fundamentalnie na razie przynajmniej nic takiego złego się nie dzieje – nie rozstrzeliwują, nie aresztują, nie torturują  a żyje się coraz lepiej.

A przy tym gdzieś wciąż się dyskutuje, mam jakąś szczątkową agorę, szukamy pewnych dróg pluralizmu.

Jest pluralizm polityczny, jest pluralizm mediów, nawet jeżeli tu i ówdzie naruszane są zasady, to nie jest tak, że miał miejsce dramatyczny fakt. Natomiast jeżeli chodzi o poprawę zarówno finansową, jak i symboliczną, to ona jest wyczuwalna natychmiast. Innymi słowy powiedziałbym, że wcale nie uważam, że nastąpiło coś dramatycznego, jeśli chodzi o stosunek Polaków do wartości, jaką jest wolność. Tutaj trzeba odróżnić różne poziomy, czyli w przekonaniach i w podejmowanych decyzjach. W przekonaniach jest to sprawa trudna do zbadania – myślę, że w wielkich deklaracjach Polacy będą manifestowali bardzo wysokie przywiązanie do wolności. Natomiast w praktycznych wyborach, to ludzie, którzy ze względu na poprawę sytuacji materialnej, jak i ze wględów godnościowych i przywrócenia tego poczucia wspólnoty narodowej, nie muszą odczuwać konieczności rezygnowania z wolności, nawet jeżeli czasami widzą ów konflikt wartości.

W naszej rozmowie pojawiają się dwa watki, pierwszy związany z pogardą, zaś drugi ze wspólnotą. Zacznę od tego drugiego: mówisz o wspólnocie narodowej. Jednak jej forma, o której mówi narracja PiS-u, oznacza przede wszystkim wspólnotę wykluczającą. I teraz… czy nie jest tak, że rozumiana w taki sposób wspólnota narodowa rzeczywiście stygmatyzuje tych, którzy w jakimś – często dość dowolnym – sensie nie pasują i czy przez to jednocześnie nie wyklucza z wolności politycznej?

Można powiedzieć, że każde zakreślenie granic wspólnoty jest równocześnie zasadą wykluczenia.

Pytam Cię raczej o to, czy nie czujesz zagrożenia, że to wykluczenie, czy owa tyrania pozornej większości, jakoś nad nami zapanuje, że nastąpią kolejne poziomy odbierania tego, co nazywamy wolnością pozytywną. Że za chwilę takimi małymi kroczkami się po coś sięgnie? Wolność słowa, wolność zgromadzeń… i kolejne. Że kolejne ustawodawcze manipulacje pozwolą na przesuwanie granicy, na nakładanie kolejnych ograniczeń.

Moim zdaniem to nie jest konieczne, co nie znaczy, że my tego nie obserwujemy. Można powiedzieć, że to rozumienie wspólnoty w przypadku PiS-u jest mieszane – to nie jest tak, że ono wyklucza bardzo mocno np. etniczne, bo tam są też elementy obywatelskie, polityczne wspólnoty. Wszystko zależy od wypowiedzi, od ludzi, to różnie wygląda. Faktem jest, że oczywiście w pewnych momentach pojawia się element wykluczenia. Jeżeli historyk, endek związany bardzo z obozem PiS-owskim mówi – to chodziło o Kościół i jakąś wypowiedź Konstantego Geberta – że jak on zostałby katolikiem, to by rozumiał lepiej, sugerując, że on nie ma prawa zabierać głosu, to był tu silnie obecny element wykluczający. Ów historyk nie przyznawał prawa Żydowi do wypowiadania się w sprawach przestępstw dokonywanych w ramach wspólnoty chrześcijańskiej, katolickiej. Można powiedzieć, że z takimi wypowiedziami my się spotykamy dość często. Język Targowicy, oskarżanie przeciwników politycznych o zdradę, oczywiście jest bardzo silnym językiem wykluczającym. Jeżeli ktoś inaczej rozumie wspólnotę, obowiązek wobec niej, patriotyzm niż PiS – czyli ideologowie, przywódcy tej partii – to jest zdrajcą. Ten język powracał wielokrotnie wobec posłów PO, którzy w Parlamencie Europejskim głosowali, czy wypowiadali się w sposób sprzeczny z polityką PiS-u. Już nie mówiąc o oskarżaniu Donalda Tuska o to, że spiskował razem z Putinem po to, żeby zamordować prezydenta Rzeczpospolitej. To była szalenie brutalna zasada wykluczenia, oczywiście bardzo niekonsekwentnie stosowana, bo traktując je poważnie oskarżenia takie wymagałoby wytoczenia procesu, a przynajmniej zgłoszenia sprawy do prokuratury. W każdym razie te zasady wykluczenia pojawiają się często wobec ludzi, którzy mają inne poglądy. Świadectwem to, co powiedział prezes Kaczyński niedawno: „Kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę”.

I wiemy dalej, co z tą ręką zrobić…

To jest świadoma czy też nie aluzja do sławnej wypowiedzi Józefa Cyrankiewicza po buncie robotników Poznania w 1956 roku. Kaczyński zapewne o tym nie pomyślał, bo by posłużył się nieco inną metaforą, innym organem – nie ręką, ale np. nogą. W każdym razie to znaczyło tyle, że człowiek mający krytyczny stosunek do kościoła instytucjonalnego, a to może dotyczyć nie tylko ludzi niewierzących, tylko również wielu katolików, jest zdrajcą – bowiem podnosi rękę na Polskę. Ta stosowana permanentnie przez obóz rządzący zasada wykluczająca, ten szantaż  stosowany jest również w polityce historycznej, w interpretowaniu różnych faktów z przeszłości, czy to będzie dotyczyło Żydów i Jedwabnego, czy Niemców, czy Ukraińców.

Niektórzy powiedzą Ci – wyjątkowo zresztą paskudnie – że Żydzi i Ukraińcy to dla Polaków dyżurni „chłopcy do bicia”. A przecież to nie jest takie proste…

To są chłopcy do bicia, ale też autentyczne problemy z wizją polskości kultywowaną przez PiS, w której historia martyrologiczna łączy się z wizją heroiczną narodu.

Z wizją, w której z jednej strony na nowo rozbudza się antysemityzm, zaś z drugiej strony sięga się po najbardziej nawet wątpliwe narodowe mity, w których okrucieństwo, zbrodnie i przemoc tłumaczy się jako bohaterstwo. I znów, społeczeństwu, które wciąż nosi w sobie traumę i konflikt, funduje się przebudowanie narracji historycznej kreowanej na partyjną modłę. Nie ma już tak prosto, że – jak chciał Wyspiański – przykładając rękę do serca z taka samą jasnością da się powiedzieć „A to Polska właśnie”. Rozmawiamy przecież o stygmatyzacji i zdrajcach – zastanawiam się, czy  przez te 30 lat nie zrobiliśmy sobie w tym sercu  kolejnej dziury. Bo jak się stygmatyzuje, to często stygmatyzuje się tzw. elity. Dużo mówiło się o odpowiedzialności pewnych elit za konkretne zjawiska, również te związane z okresem transformacji. PiS do tego wraca wskazując, że to właśnie przez elity 89’ roku mieliśmy później w Polsce problemy. Zastanawiam się tu raczej nad problemem pogardy dla elit.  Zadaję to pytanie z uporem maniaka – czy to nie jest tak, że przez to, żeśmy stracili w jakimś sensie elity, czy się zaczęliśmy wstydzić w ogóle mówienia o elitach intelektualnych, które są przecież naturalną częścią społeczeństwa, systemu, sami zrobiliśmy sobie krzywdę. Dla mojego pokolenia to wy jesteście autorytetami, a części naszych autorytetów już nie ma. Z kolei pokolenie moich studentów mówi wprost, ze takiej elity, autorytetów im najzwyczajniej brakuje. Czy nie jest naszym problemem to, że przez te 30 lat, kiedy się mówi o elicie, to coraz bardziej ogranicza się ją do myślenia o elicie politycznej, a niektórzy powiedzą, że w związku z tym jeszcze niedawno elitą był pan Bartosz M?

Nikt by nie powiedział, że on jest członkiem elity. Ten przypadek da się uogólnić. To jest ciekawe, że o tych, którzy obecnie rządzą – ani nawet oni sami w samopercepcji – nie mówi się, że są elitą. Wtedy, kiedy oni kontrolują władzę, media, banki, finanse, podstawowe źródła władzy, równocześnie oni sami siebie jako elity nie postrzegają. W tym obozie ciągle jest obecna tendencja traktowania siebie jako kontestatorów, zbuntowanych, wyklętych. Dziennikarze prawicowi, powiązani z PiSem nazywali siebie „niepokornymi”. Obecnie mają już chyba świadomość, że to jest coraz trudniejsze, bo czerpią nie tylko informacje, ale i  kasę,  z zasobów które kontroluje PiS, nie mówiąc o tym zresztą, że są bezpośrednio powiązani z władzą. Obóz rządzący wie że ma władzę, ale równocześnie wie, że elitą siebie nazwać nie może. Istotnym powodem tego zjawiska jest też to, że populizm wszędzie rodził się i żywi się buntem przeciwko elitom. Trudno wyrzec się takiej zasady legitymacji swojego panowania.

Bo to nie pasuje temu społeczeństwu i nie pasuje tej narracji, którą oni się chcą posługiwać.

To na pewno też, ale dlaczego im nie pasuje i dlaczego mamy do czynienia z tym? Przecież bunt przeciwko elitom to jest zjawisko globalne, ono dotyczy całego świata rozwiniętego liberalnej demokracji i wykracza poza ten świat, obejmując inne regiony  świata. To jest zjawisko interesujące i podnoszone przez niektórych badaczy. Pamiętamy sławne tytuły książek „bunt mas” ale też „bunt elit”. Czy nie mamy obecnie do czynienia z radykalnym rozchodzeniem się mas i elit? We współczesnych społeczeństwie mamy postępującą polaryzację – z jednej strony elity w rozumowaniu swoim technokratyczne, które mają coraz większe poczucie złożonej rzeczywistości, która jest nie do zrozumienia przez masy, a za tym dystansem poznawczym postępuje wzrost dystansu społecznego, kulturowego, co jednocześnie rodzi narastający dystans mentalny między dwiema częściami społeczeństwa. To jest źródłem narastającego lekceważenia, jeżeli nie pogardy. To obserwujemy  również w Polsce w postawie części opozycyjnych elit politycznych, intelektualnych czy artystycznych. Chociaż ta postawa ma również bardzo odległe źródła historyczna w postawie szlachty i inteligencji post-szlacheckiej wobec ludu. Innymi słowy, funkcjonowanie demokracji jest zagrożone z dwóch stron, nie z jednej . Jest zagrożone ze strony części klasy ludowej – jak to się dzisiaj mówi – i ich sojuszników politycznych skupionych w przypadku Polski wokół PiSu. Część mas, które mają poczucie, że demokracje nie są w stanie zaspokoić ich elementarnych potrzeb – czy to dotyczy bezpieczeństwa wewnętrznego czy zewnętrznego, jakiejś zasady równości. Innymi słowy, w tych różnych wymiarach jest jakby w skali globalnej abdykacja elit. To jest świat pogłębiającego się chaosu, słabnącej kontroli nad rzeczywistością zarówno w wymiarze geopolitycznym jak i geoekonomicznym, jeśli chodzi o gospodarkę i finanse. W świecie zglobalizowanym polityka istnieje tylko lokalnie, np nie ma prawdziwej władzy na poziomie europejskim, chociaż problemy wykraczają daleko poza granice narodowe. Istnieją więc oczekiwania, których elity nie są w stanie zaspokoić. Innymi słowy elity w sensie poznawczym i decyzyjnym są w jakimś sensie oderwane od mas i jednocześnie nie są w stanie masom zapewnić tego, czego masa oczekuje. I można powiedzieć, że ta obecna faza buntu mas, ona była poprzedzona równocześnie taką pewną alienacją elit. Właśnie to ma się na myśli w dużym stopniu, kiedy się mówi o kryzysie demokracji. To nie jest tylko utrata pewnego zaufania do demokracji, lecz również niezdolność zapewnienia tego, czego oczekują społeczeństwa ze strony wyłonionych w demokratycznym procesie elit.

W zasadzie to jest moment, w którym powinniśmy skończyć, ale dorzucę ci jeszcze jedno pytanie. Elity, demokracja, nasza polityka taka, jak wygląda i polska, i europejska – ja się zastanawiam może niekoniecznie nad figurą Donalda Tuska na białym koniu, który przyjeżdża, ale generalnie nad figurami wodzowskimi. Przypomina mi się – zaczynając i kończąc Kaczmarskim – „Przejście Polaków przez Morze Czerwone”, kiedy pojawia się ten i mówi: „Ja wam powiadam i kto chce, niech wątpi, że się to morze przed nami rozstąpi!” Czy to nie jest tak, że te masy czekają ciągle i to nie tylko u nas, na tego, kto powie, że jakieś morze się przed wami rozstąpi? I że wybierając takich liderów, którzy czasami są na pierwszym miejscu rzeczywiście, tak jak dla mnie dramatyczny wybór Trumpa, czy wybór zupełnie jakby innej bajki Macrona, czy wybór PiS-u, gdzie tak naprawdę wiemy, o co chodzi, czy wybór Orbana, czy to nie jest cały czas czekanie na tego, kto otworzy tą możliwość nam, masom, w pewien sposób?

Ta metafora oczywiście jest pożyteczna. W jakimś sensie bezosobowe mechanizmy demokratyczne, gdzie najważniejsze jest prawo, reguły, decyzje, które tworzą pewnego typu gwarancje przewidziane przez Monteskiusza, czy  ojców założycieli demokracji amerykańskiej, którzy byli bardzo nieufni wobec mas, ale też wobec  wodzów stwarzali przez trójpodział władzy, czy zasadę checks and balances, system zabezpieczeń przed arbitralnością i nadużyciami. Nie jest sprawą przypadku, że w ruchach populistycznych jest wódz i są masy, przy radykalnym osłabieniu instytucji pośredniczących. Przy czym ruchy populistyczne w swoich ideologiach zazwyczaj są hiperdemokratyczne, bo działają w imię przywrócenia władzy mas, w imię pełniejszej demokracji krytykują wyalienowane elity i dotychczasowe funkcjonowanie demokracji, w której widzą rządy oligarchii.  Ale w praktyce, w imię demokracji ruchy te osłabiają instytucje demokratyczne, co widzimy w Polsce. Owo osłabianie instytucji pośredniczących dokonuje się z powołaniem na wolę suwerena, a w istocie realizowana jest w ten sposób wola ukrytego faceta na Nowogrodzkiej i nie znamy prawdziwych mechanizmów podejmowania decyzji. Można powiedzieć, iż ta „nieliberalna demokracja” – jak ją nazwał Wiktor Orban – przypomina wojsko w swoim sposobie działania, chociaż zachowuje pewne formy demokratyczne jak np. wybory. To jest – można powiedzieć – reżim stanu nadzwyczajnego. Poczucie zagrożenia,  kryzysu,  powoduje dobrowolne złożenie władzy w ręce męża opatrznościowego, gotowość akceptacji stanu nadzwyczajnego i nadzwyczajnego trybu podejmowania decyzji („bez trybu”!). Przy stosunkowo prostym algorytmie podejmowania decyzji militarnych on jest do utrzymania, chociaż przy nowoczesnym wojsku zapewne coraz trudniej. Natomiast we wspólnocie demokratycznej wiele problemów równocześnie w wielu dziedzinach nie da się rozwiązać metodami stanu nadzwyczajnego.  Skutkiem nieuchronnym jest wzrost przemocy – żeby wymusić posłuszeństwo i stworzyć pozory efektywności – oraz, z drugiej strony pogłębiający się chaos.

Chciałbym powrócić do metafory przejścia przez morze Czerwone, bo ona może też coś istotnego powiedzieć o stosunku elit z masami  w polityce demokratycznej. W Starym Testamencie znaleźć można opis jak to Mojżesz świadomie nie prowadził narodu wybranego bezpośrednio do ziemi Filistynów, tylko okrężną drogą przez morze Czerwone. Obawiał się bowiem, iż lud Izraela w strachu i w tęsknocie za pewnym ładem panującym w królestwie Faraona może chcieć powrócić do bezpieczeństwa stanu zniewolenia na ziemi egipskiej. Można powiedzieć, że Mojżesz przez pewnego typu oszustwo i ogromne wydłużenie drogi – mówimy o 40 latach spędzonych na pustyni – chciał ich doprowadzić do ziemi obiecanej. Ta metafora ukazać może dramatyczny problem polityki demokratycznej w krytycznych momentach, gdy trzeba – z jednej strony – podejmować bardzo trudne i społecznie kosztowne decyzje, które są niezrozumiałe i których pozytywne efekty mogą się pojawić się dopiero po dłuższym czasie, wobec czego jest niebezpieczeństwo buntu społecznego. To jest jeden element niedemokratyczny w czasach demokracji czasów trudnych. Drugi wynika z tego, że istotnie mamy tu dramat różnic kompetencyjnych, który pozwala elitom wystąpić – w ramach tej metafory – w roli wyższej istoty, która widzi dalej, wie lepiej jak prowadzić naród do ziemi świętej wolności, zamożności i demokracji. Ale czy ta droga jest demokratyczna i czy rzeczywiście może prowadzić do ziemi obiecanej?

Domykamy klamrą wolności i niewoli. Prowadzenia narodu krętą drogą, żeby nie powrócił do niewoli, jaką znał.

Tak można powiedzieć: poprzez pewnego typu zniewolenie przez kłamstwo.

 

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję