Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Tożsamość? Toż płynność! :)

by SirFace Flickr
by SirFace Flickr

Pytanie o tożsamość jest pytaniem wzruszająco niekonkretnym. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że znak tego pytania wisi bezradnie w próżni, bez szansy na zahaczenie o jakąkolwiek zgrabną odpowiedź. To klasyczne pytanie o abstrakcję, temat zbyt szeroki nawet dla najbardziej opasłych czasopism. Trzeba spróbować zamienić tę abstrakcyjną tożsamość na coś choć odrobinę bardziej konkretnego. Oczywiście, zaraz znajdą się tacy, którzy będą gardłować, że zamienianie tożsamości pachnie grubym szwindlem, że tożsamość (zwłaszcza nasza) – jak Niepodległość – jest jedna, niepodzielna i niezmiennie nienaruszalna. Być może, ale bez tego nie sposób w ogóle czegokolwiek o czymkolwiek nowego pomyśleć. Pozostaje skandowanie dawno znanych sloganów i dogmatów. I nie da się ukryć, że do tego sprowadza się najrozleglejszy nurt letniej i leniwej dyskusji o tożsamości.

Najbardziej jałowe ujęcia tożsamości zbiorowej przynosi wciąż podtrzymywane przekonanie, że mieści się ona w całości między socjologią a politologią.

Zajmując się w połowie ubiegłego stulecia tożsamością i różnicą (Identität und Differenz) Martin Heidegger rozpoczął od uwagi, jakiej nie warto zignorować: „Dowieść w tym obszarze niepodobna niczego, ale wskazać można niejedno”[1].

Być może problem tożsamość to głębsza sprawa, ale nie należy pochopnie rezygnować z licznych zalet powierzchowności. Tym bardziej jeśli nie zamierzamy niczego udowadniać. Chcemy trzymać się z daleka od procentowych wyliczeń „komponentów tożsamości”. Nie aspirując do nieskazitelnie rzetelnych metod nauk społecznych i politycznych, zadowolimy się wskazywaniem. Ta akurat czynność pozwoli poszukać tożsamości tam, gdzie rzadko szukają jej nastawieni na łapanie w gęstą siatkę statystyki zawodowcy.

Poszukać dosłownie powierzchownie. W sferze z daleka dostrzeganych wyglądów, kształtów, fasad i masek, jakie służą do tego, by można je było z daleka rozpoznawać i wskazywać palcami. Podobnie jak tożsamość. Zarówno sam gest wskazywania, jak i wskazywane fenomeny nieodległe są od tego rodzaju ludzkiej aktywności, który intuicyjnie nazywa się sztuką. Będziemy więc szukali czegoś, co przynajmniej z daleka wygląda na ślady tożsamości w sztuce. Od razu pojawia się kwestia, czy przypadkiem sztuka jako coś, co zostało świadomie (lub niemal świadomie) skonstruowane, skomponowane nie jest z tego powodu czymś od tożsamości innym. Czy nie jest to obszar nieustannego udawania, podszywania się, strojenia min, naśladowania? Darujmy sobie wielkie odpowiedzi uwikłane od lat kilkudziesięciu w coraz bardziej niepewną własnej tożsamości estetykę. Nawet jeśli fasada, maska, fenomen są czymś odmiennym od noumenonu, istoty, wnętrza, oblicza, jakie skrywają, to tylko w najbardziej skrajnych wypadkach nie mają z nimi żadnych wspólnych punktów, nie pasują, nie przylegają, nie przystają. I wtedy najczęściej przestają spełniać swoją funkcję, stają się niewygodne, nieużyteczne. Inaczej mówiąc tracą „własną tożsamość”, nie są już fasadą, maską, fenomenem czegokolwiek.[2] Nie tyle dwuznaczność, ile właśnie nieusuwalna jednoznaczność maski i oblicza wpisana jest w najstarszy sens określających je słów. Hebrajskie starotestamentowe panim oznacza tą cześć rzeczy lub osoby, która zwrócona jest na zewnątrz.[3] Greckie prosopon może być i maską aktora, i jego twarzą. A łacińskie tłumaczenie prosoponpersona jest tak zrośnięte ze zjawiskami, jakie skłonni jesteśmy uważać za bliskie tożsamości, jak choćby osobowość, że trzeba na nowo sobie przypominać, że to również sceniczna maska. Nawet jeśli sztuka nie zawsze jest wolna od udawania, blagi itd., to w tradycji europejskiej ważne jest przekonanie, że poprzez jej często błahe maskarady wychodzi na jaw wiele rzeczy równie „wewnętrznych” i „prawdziwych”, jak i tożsamość. Zgoda, być może sztuka to tylko niestosownie powierzchowna maska, ale nie mamy żadnej lepiej przylegającej do naszej tożsamości. Dzisiaj może lepiej powiedzieć: nie mamy żadnego wygodniejszego sprzęgu, przejściówki, interfejsu rzeczywistości.

Wskazywanie czegoś w sztuce i poprzez nią to – jak powszechnie wiadomo – teren humanistycznej grząskości. Ruchome piaski, bagno wieloznaczności, gdzie każdy może śmiało lać wodę, ile wlezie, bo sytuacja jest na tyle mętna, że niczego to nie zmieni. Każdy może pleść, co mu ślina na język przyniesie. Spróbujmy i o tożsamości. Chcieliśmy ją choć trochę wywikłać z nieusuwalnej abstrakcyjności, dociążyć konkretem. W abstrakcjach nie ma niczego złego. Nie przetrwalibyśmy bez nich jako dominujący gatunek. Tyle tylko, że esencja, kondensat, skrót z rzeczywistości – a do tego się abstrakcja da sprowadzić – jest jednak czymś odrobinę innym od otaczającego nas świata. I tu zaczyna się problem. Tożsamość na tyle bliska jest identyczności, że nawet delikatne przesunięcie znaczeń rozwiewa jej zarys. Tożsamość jest nader zwiewna. Jak dym albo jak dusza. Najbardziej gęsta siatka statystyki nie usidli ani jednego, ani drugiego. Czy mamy coś bardziej jeszcze gęstego, co oblepiłoby szczelnie jak maska tę frustrująco zwiewną abstrakcję? Może pryskająca wraz ze słowami prosto na rzeczy ślina? Czy przypadkiem nie na tym polega proces przyswajania sobie tego, co w pierwszej chwili zupełnie obce, odrębne, zewnętrzne? Dopiero gdy coś zmieszamy z własną śliną, jesteśmy w stanie to przyswoić, przełknąć, ulepić według własnego widzimisię. Gdyby tak zmieszać tożsamość ze śliną? Bez obaw, to pomysł dawno już wypróbowany w lepszej, zachodniej części Europy, jaka w „politycznych” zamysłach nieodmiennie służyć ma za wzór dla naszej niepewnej, środkowo-nijakiej tożsamości.[4] W siódmym numerze „Documents”[5], jaki ukazał się w 1929 r., trzech panów: Marcel Griaule, Michel Leiris i przede wszystkim Georges Bataille nawzajem przekazywało sobie ekscytująco szokującą uwagę, że plwocina jest jak dusza.[6] „Saliva is the deposit of the soul, spittle is the soul in movement” – Ślina to balsam albo nieczystość. Zupełnie jak platoński farmakon może być życiodajnym fluidem albo ohydną trucizną. Równie dobrze może pomagać w przełknięciu, jak i być znakiem napiętnowania i gwałtownego odrzucenia od siebie. Pozbawiona własnej formy, podobnie jak ulepiony ze słów język, ma zdolność wszystko, na co trafi, szczelnie oblepić. Ślina jako medium, jako medium quod – coś, poprzez co przyswajamy otoczenie. Określenie „medialna papka” nie deprecjonuje mediów, raczej oddaje zniesmaczenie własną nieporadnością, zmuszającą do łykania płynnej pulpy. Francuzi odkryli symboliczne zalety plwociny z daleka od Europy, w kurzu Afryki, kulturach azjatyckich, nieeuropejskich częściach Rosji. Za daleko. Skoro mamy się zastanawiać przede wszystkim nad swojską tożsamością, trzeba by znaleźć jakiś bliższy Polsce ślad własnej plwociny. Nie musimy długo szukać. „Nasz naród jak lawa, / Z wie­rzchu zim­na i twar­da, sucha i plugawa; / Lecz wewnętrzne­go og­nia sto lat nie wyziębi, / Plwaj­my na tę sko­rupę i zstąpmy do głębi”. Nie śpieszmy się z tą głębią, nie dajmy się nabrać romantykowi, pozostańmy wierni „duchowi powierzchni”. Ślina to tylko przedsmak tego, co powinniśmy zrobić z tożsamością, by dało się jej ślady wypatrzeć w kulturze. Trzeba ją skroplić, upłynnić. Potraktować jak ciecz. Tożsamość, szczególnie zbiorowa, to zagadnienie z zakresu przepływów turbulentnych.[7] Szanse trafnego opisania i przewidzenia, jak się zachowa, jaką formę za chwilę przybierze, są takie same jak na znalezienie gładkich rozwiązań równania Naviera-Stokesa, jakie opisuje ruch cieczy.[8] W obydwu przypadkach brak teoretycznego modelu, jaki nadawałby się do przepowiadania rzeczywistości. Owszem, w pocie czoła elektronowych mózgów da się z grubsza wyliczyć, jak zachowa się ciecz przepływająca przez rurę o okrągłym przekroju, po przekroczeniu jakiego parametru przepływ zamieni się w chaos turbulencji i wirów. Podobnie wiadomo, że jak za bardzo przycisną, to najprawdopodobniej wybuchnie powstanie. Ale wystarczy zmienić kształt rury na bardziej skomplikowany i niestety, nie dysponujemy wystarczającą sprawnością rachunkowej kalkulacji, by doliczyć się skutków. Rura czy okoliczności, nie jest to znowu tak wielka różnica. W obydwu przypadkach chodzi o twarde, „obiektywne” uwarunkowania, pomiędzy jakimi krąży nasza tożsamość. Duch tchnie, kędy chce.[9] A nasza eteryczna tożsamość wciąż stara się go naśladować. Choć w odróżnieniu od nigdy nietracącego animuszu Ducha jest beznadziejnie dyssypatywna. Bezforemna jak ciecz, która po chwili wypełni sobą każdą nową sytuację aż po najdalsze brzegi. Kształt płynu jest za każdym razem formą tego, w czym jest uwięziony. Mimo to sam płyn, podobnie jak gaz, pneuma jest amorficzny. Zanim spróbujemy przemierzyć czy raczej opłynąć Tożsamość[10], a nawet poszukać jej źródeł, powinniśmy, wbrew postulowanej płynności, ustalić jeszcze dwie kwestie. Po pierwsze: jaka jest relacja pomiędzy tożsamością zbiorowości a mającą na nią bez wątpienia wpływ tożsamością jednostkową. Jeśli tożsamość zbiorową rozumie się jako poza skalą niewiele się różniącą od jednostkowej, to kłopot jest potężny. Co najmniej równie potężny, jak i cień, jaki pada na rzeczywistość za sprawą sądu, że indywiduum jest niepoznawalne. Individuum est ineffabile, ta bynajmniej nie romantyczna, lecz raczej scholastyczna formuła działa w tylu obszarach od psychologii, po estetykę, że można ją nazwać zaklęciem.[11] Potężnym zaklęciem, za którego pomocą radzimy sobie z nazywaniem tego, co wymyka się naszej sprawności poznawania. Wtedy możemy co prawda tożsamość, choćby własną, czuć wyraźnie i uświadamiać sobie, ale już z uświadamianiem innych w tym względzie będzie dość ciężko. Można też tożsamość zbiorową traktować tak, jak czynią to liczne przyrodoznawcze modele tych obszarów świata, gdzie nadmierna szczegółowość uniemożliwia jakiekolwiek sprawne przewidywanie skutków. Mechanika nieźle radzi sobie z opisem zachowania ciał materialnych, wcale nie zawracając sobie głowy wnikaniem w ich coraz drobniejszą, „wewnętrzną” strukturę, aż po kwantowe splątanie, w którym intuicja nie przydaje się już na nic. Kilka (powiedzmy 38) milionów atomów dla takiego precyzyjnego opisu nie robi różnicy. Od kiedy Cyceron przetłumaczył greckie atomon na individuum, można spokojnie uważać, że z punktu widzenia nauk precyzyjnie świat opisujących pęczek indiwiduów o rozmiarach mniej więcej Polski nie wpływa na obraz całości. I raczej należy zająć się szukaniem śladów tożsamości zbiorowej bez rozdrabniania jej na etniczne spłachetki. Trzeba szukać po prostu ludzkiej tożsamości. To zadanie w sam raz dla paleopsychologii. I znów, oprócz narzędzi, do najstarszym materialnych śladów, jakie praludzka tożsamość zostawiła, należą i te, w których dopatrujemy się przejawów sztuki. Wygląda na to, że coś, co nazywamy tożsamością, mogło pojawić się około stu tysięcy lat temu, kiedy średnia objętość mózgu homo sapiens wynosiła mniej więcej 1330 cm3. Być może do ukształtowania się tożsamości dosłownie potrzebna jest pewna minimalna gęstość. W tym przypadku gęstość zaludnienia, kontaktów międzyludzkich, których efektem jest nagły wzrost umiejętności przekształcania i podporządkowywania sobie otoczenia – zarówno narzędziami materialnymi, jak i symbolami. Dochodziło do tego co najmniej dwukrotnie: około 90 tys. lat temu w Afryce i około 40 tys. w Europie. Starszemu okresowi odpowiadają proste geometryczne ryty na płytkach ochry, pochodzące z jaskini Blombos w RPA, młodszemu – wiele artefaktów: od obrysów rąk na ścianach hiszpańskiej jaskini El Castillo, po piszczałki z jaskini w Geissenklösterle, w Niemczech.[12]

Drugim zagadnieniem wstępnym jest kwestia skali. Przypatrywać się tej powierzchowności tożsamości z daleka czy w powiększeniu? Makro czy mikro? W przypadku refleksji humanistycznej po części choćby zwróconej ku porządkowi wydarzeń w świecie ludzi, zwróconej ku historii skala jest nade wszystko skalą czasu. Z jak oddalonej perspektywy skłonni jesteśmy przypatrywać się tożsamości? Jaki odcinek jej ciągłych chyba turbulencji uznamy za wystarczająco rzetelny, by uchwycić zasadę? Częściej chyba pisze się o tożsamości, zwłaszcza zbiorowej, narodowej w skali krótkiej, sięgającej co najwyżej kwestii uwłaszczenia przy okazji powstań narodowych. Albo jeszcze później, kiedy znikają ostatnie ślady szczerych odpowiedzi na pytanie o narodowość: „my tutejsze”. Na Polesiu odpowiedzi takich udzielano jeszcze w połowie lat 30. ubiegłego wieku. W takim ujęciu tożsamość narodowa na dobrą sprawę ostateczny, nader bolesny szlif uzyskała w czasie II wojny światowej i w wyniku jej politycznych konsekwencji. Być może jest to słuszne podejście, ale wobec tożsamości jednostkowej rzadziej już formułuje się pogląd, że i ona jest owocem co najwyżej ostatnich stu, dwustu lat (sięgając do refleksyjnego i krytycznie na siebie patrzącego oświecenia). Skłonni jesteśmy dostrzegać tożsamości i osobowości wyjątkowe znacznie głębiej pogrążone w przeszłości. Albo jedna tożsamość jest zasadniczo czymś innym od drugiej i najwyższa pora znaleźć nową nazwę, albo warto poszukać śladów tożsamości zbiorowych znacznie wcześniej. Historia sztuki daje podstawy do przekonania, że w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat powstały tysiące dzieł świadczących o tym, że nasz sposób przeżywania, reagowania wyrażania tego, co składa się na porządek życia, jest zaskakująco niezmienny. Spróbujemy spojrzeć na naszą tożsamość z tej drugiej, dla wielu nadmiernie długiej perspektywy. Perspektywy obejmującej w przypadku tożsamości zbiorowej Polaków choćby epitafium zdobiące zniszczony w 1790 r. poznański nagrobek Bolesława Chrobrego, „[…] Boleslaus / Regni Sclavorum Gottorum sue Polonorum”.[13] Wracając do naszej płynnej metafory, badanie cieczy nie może sprowadzać się do maniakalnego opisywania każdej pojedynczej fali, każdego sekundę trwającego wiru. Niewiele ponadtysiącletnia historia Polski jest zbyt małą powierzchnią, stanowczo za krótką miarką, by dawać nadzieję na ustalenie istotnych cech. Trzeba szukać świadectw archaicznych, bliskich mitycznym źródłom. Tylko wtedy można wnioskować o cechach zbiorowości bez ryzyka, że zamieni się w plątaninę jednostkowych historii. Na szczęście kultura zachowuje ślady jeszcze dłużej niż twarde dyski. Warto nawet tych najstarszych, dawno wymazanych, skasowanych, wielokroć nadpisanych szukać. To zawsze daje ciekawe efekty. Nasza polska tożsamość zbiorowa nie jest aż tak nacechowana mesjanizmem, że nie da się jej porównać do żadnej innej. I dlatego sięgniemy możliwie najdalej w przeszłość, szukając elementów, które w najbardziej odległym od dnia dzisiejszego horyzoncie służyły do uzewnętrzniania własnej tożsamości. Sięgniemy po to, by wyszukać to, co najdłużej zachowuje swoje cechy, własny kształt. W rzeczywistości, w której na dobrą sprawę nie ma stałych rzeczy, raczej rozgrywające się w różnym tempie procesy, kwestia stałości i niezmienności może nabrać wartości, a nawet stać się fetyszem. Dla przyrodoznawców takimi trzymającymi w ryzach nawałnicę zmiennych fetyszami są stałe fizyczne. Tożsamość odgrywa podobną rolę dla naszej samooceny. Bez przeświadczenia, że ją posiadamy, całe nasze życie może bardzo łatwo przestać być naszym życiem. Istotną cechą tożsamości – od najstarszych jej śladów – jest przekonanie, że raczej istnieje w sferze duchowej niż materialnej. Tożsamość pozostaje niezmienna mimo swojej zwiewności w głębszej, niematerialnej warstwie rzeczywistości, w warstwie mitycznej. I to jest przyczyna, dla której tak słabo radzi sobie z fenomenem ludzkiej tożsamości teoria i nauka. A zarazem powód nieusuwalnego związku pomiędzy ludzką tożsamością a sferą sacrum. Nasza tożsamość nie rozpływa się jak dym tylko dzięki temu, że wzoruje się na mitycznych, religijnych, sakralnych prototypach o ponadludzkiej mocy. Jak zauważył Ernst Cassirer, „wszelkie teoretyczne wyjaśnianie świata od samego początku przeciwstawia się innej duchowej sile: sile mitu. By ją powstrzymać, filozofia i nauka muszą nie tylko zastępować poszczególne mityczne ujęcia bytu i zdarzenia jako całość. Muszą zwrócić się nie tylko przeciw wytworom i postaciom mitu, lecz dosięgnąć jego korzenia. Korzeń ten nie jest niczym innym jak postrzeganiem ekspresji (Ausdruckwahrnehmung). Prymat postrzegania ekspresji nad postrzeganiem rzeczy (Dingwahrnehmung) jest tym, co charakteryzuje mityczny obraz świata”[14]. Nauka radzi sobie znacznie lepiej z tym, co zreifikowane, co ma stałą postać. Reszta, szczególnie kiedy dość obfita i żywiołowa, przecieka między wierszami, umyka wymaganej ścisłości. „Każdy twór może przemienić się w inny, wszystko może powstać ze wszystkiego. Postać rzeczy może zmienić się w mgnieniu oka, bowiem nie jest zbudowana z trwałych własności. «Własności» i «właściwości» są momentami, z którymi obserwacja empiryczna zapoznaje nas tylko, o ile te same określenia i stosunki stwierdzane są wciąż na nowo, przez cały czas. Mit nie zna takiej jednorodności i równokształtności. Dla niego w każdej chwili świat może otrzymać inny wygląd, ponieważ tym, co określa ów wygląd, jest afekt”[15]. Tożsamość może być opisana jako afekt wobec świata czy afekt zamknięty w kształcie świata. Wygląda na to, że na razie lepiej jest o niej myśleć i mówić jak o micie. Współczesność jako powszechna sytuacja zagęszczenia kontaktów międzyludzkich (nawet tych powierzchownych) wydaje się mieć szansę na powtórzenie kształtu kultury późnego antyku grecko-rzymskiego z jej niepoliczalną ilością odmian wspólnych mitów – tożsamości. O ile nie da się zapędzić do buchalteryjno-naukowego wyliczania wszelkich nic po chwili nieznaczących, choć „oczywistych” szczegółów tożsamości. Dla naszej polskiej tożsamości hic et nunc będą to szczegóły równie bezdyskusyjne, jak i nieistotne: wąsy, reklamówki, skarpety & sandały, w końcu zwyczaj głośnego delektowania się słowem na „k” we wszystkich metrach świata.

Lepiej skupić się na tym, co archaiczne. Oczywiście, broń Boże nie metodycznie, systematyczne itd. Raczej sprytnie, zdając się na bałaganiarską, zaniedbującą szczegóły sztukę, której nieźle udaje się zachować to, co przyciąga uwagę i fascynuje w micie.

Zacznijmy od najbardziej znanego politycznego obrazu tożsamości zbiorowej. Rycinę z 1651 r. zdobiącą frontyspis „Lewiatana” Thomasa Hobbesa, autorstwa Abrahama Bosse. Wielki polityczny korpus składa się z bezliku jednostkowych małych figurek. Nie wiemy nawet, czy patrzymy na zgodnie współdziałającą społeczność, czy na oddział posłusznie wypełniających rozkazy statystów (słowo „statysta” sugeruje bierność niemal wykluczającą posiadanie własnej jednostkowej tożsamości), z których można w zależności od potrzeb i fantazji ulepić każda formę. Miecz to ekwiwalent przysługującego władzy świeckiej (ordo laicorum) jus gladii – prawa do karania śmiercią. Pastorał oznacza drugi współistotny dla europejskiego społeczeństwa porządek: władzę duchową (ordo clericorum). Ciekawsza dla nas będzie wcześniejsza wersja ryciny [il. 2] z roku 1635, na której zamiast pastorału Bosse wyrył czytelny atrybut sprawiedliwości – wciąż wahającą się wagę. Jest to obraz ludzkiej potrzeby szukania stałości i pewności, nawet poprzez wydumaną abstrakcję taką jak Iustitia. Choć może jest to coś jeszcze. Skorzystajmy z tego, że obrazy potrafią w mgnieniu oka odsyłać w przeszłość znacznie odleglejszą od czasu, z którego same pochodzą. Kiedy zapomnimy, że waga jest tylko konwencjonalnym atrybutem Sprawiedliwości (zgodnie z którą da się ulepić kształtny Corps politique – tożsamość polityczną) możemy wyobrazić sobie znaczenia, jakie wynikają z tego powtarzającego się ruchu szalek. Patrzymy na moment kryzysu – rozstrzygnięcia, patrzymy na ruch w górę i w dół.[16] Patrzymy na drganie. Znacznie starsza, stoicka wizja świata oparta jest na obrazie rytmicznie drgającej pneumy, duchowego pierwiastka, który właśnie poprzez te samoistne – jak sprawiedliwość – drgania wylewa się i rozlewa na cały świat. Czy to będzie pneuma, czy nous (zlatynizowane jako spiritus i mens/animus) czy bezforemna materia: hyle czekająca, aż wsiąkną w nią, jak ślina, życiodajne słowa (logoi spermatikoi), nie ma większego znaczenia. Za każdym razem w greckiej terminologii związanej z mitycznym obrazem kształtowania materii przez ducha powraca obraz czegoś płynnego, pełnego wewnętrznej energii, która układa powierzchnię rzeczywistości w drobne jak na rzeźbionych przez Fidiasza chitonach fałdy. W fale koncentrycznie, cyklicznie obwieszczające wewnętrzną, harmonijną, bo opartą jak waga na kanonie, tożsamość świata. Czy alegorie zbiorowych tożsamości na rycinach Bosse są płynne? Na pierwszy rzut oka nie. A czy są stałe? Jeśli już, to tylko za sprawą dosyłających do abstrakcyjnych wyobrażeń moralnej stałości atrybutów korony, miecza, wagi. Dosłownie są ponad, pomiędzy jak najbardziej fizycznym krajobrazem, ze wszystkimi namacalnymi szczegółami (w mieście i poza miastem) a żywiołem powierza. Są polimorficznym duchem – pneumą – unoszącym się nad powierzchnią świata. Są bardzo ludzkim afektem okiełznanym i uformowanym tak, by utrzymać atrybuty niezmienności wobec rzeczywistości. By skutecznie udawać niewzruszoną maskę ludzkiej duszy. Nawet kiedy cofniemy się jeszcze o kilka tysięcy lat od czasów stoików i Fidiasza, wciąż trafiać będziemy na fragmenty obrazów ukazujące narodziny, formowanie się naszego świata z płynnych lub duchowych i płynnych żywiołów. Najstarsze będą wiatry i kołysane przez nie wody. Sumeryjskie wiatry złe i dobre: lā tābu i šāru tābu. Egipska para bóstw: Amon i Amaunet, które personifikowały niewidzialności i wiatr, wchodząca w skład ogdoady z Hermopolis, z której dopiero później wyłoni się prakosmiczne jajo. Greckie wiatry – anemoi – są nie do odróżnienia od pneuma. Na attyckich wazach z V w. p.n.e. ścigający śmiertelną Orejtyję gwałtowny wiatry północny Boreasz ma skrzydła podobne do skrzydeł, z jakimi malowano psyche – duszę. Podobnie jak jego bracia: łagodny zachodni Zefir (często w parze z Chloris – Florą) i dwójka młodszych (w ikonografii ) braci: wilgotny południowo Notos i wschodni Apeliotes. To, co zewnętrzne, wygląda jak to, co wewnętrzne. Tu należy szukać styku pneumatologii i hydrologii. Podobnie starotestamentowe hebrajskie rûah, które może być i delikatnym tchnieniem Ducha, synonimem życiodajnego oddechu, i rozpuszczonej we krwi duszy, i gwałtownym wichrem Jahwe (rûah ’ělōhîm).[17] Do najbardziej esencjonalnych (nieomal jak wykład z klimatologii) opisów, cyrkulacji żywiołów jako atrybutu boga należą wersy Psalmu 147: „(…) od Jego mrozu ścinają się wody, / Posyła słowo swoje i każe im tajać; / każe wiać swemu wiatrowi, a spływają wody” ( Ps 147, 17–18). Jedyną nadnaturalną domieszką jest tu „słowo”, które oczywiście okazuje się najważniejsze, wyzwalając cykl przemian. W ludzkim świecie energia płynie zawsze od tego, co duchowe, wewnętrzne do tego, co materialne, zewnętrzne. Wbrew fizyce. Wobec takiego obrazu epifanii kształtująca się „na obraz i podobieństwo” ludzka tożsamość nie mogła przybrać innej niż niestałej postaci. Tylko dzięki takiemu stanowi „niezbyt skupiona” może zachować zdolność do nieustającej cyrkulacji, wpływania na wszystko, radzenia sobie z każdą zastaną sytuacją, każdym zewnętrznym pejzażem. Jej właściwa cieczom amorficzność jest równocześnie nadzieją na godną bogów polimorficzność, atrybut nadludzkiej swobody. Dlatego scholastyczna prababka dzisiejszej tożsamości – dusza – jest opisywana jako „w pewnym sensie wszystko” (quodammodo omnia). Mówiąc o duszy, św. Tomasz powiada, że „Dusza jest nie tylko tym, czym sama jest, ale w pewien sposób czymś innym”  – non solum est id, quod est, sed etiam est quodammodo alia (De anima II, 5, 383).

Najprawdopodobniej ten archaiczny zlepek duchowego i powietrzno-płynnego jest uniwersalny, wyrażany wielokroć przez różne kultury. Marcel Mauss, pisząc o darze, przywołuje maoryskie hau, które będąc duchem daru, nieodległe są od tchnienia i powiewu wiatru.[18]

W chwili, kiedy stopniowo zaczynamy sobie uświadamiać, że globalnego systemu powiewów, tchnień, opadów, prądów, mgieł, jaki zestrojony jest w klimacie planety, od prahistorii w kulturze traktowany był jako bliźniak (taki jak ka, jedna z części egipskiej duszy) Ducha i duchowości bardzo łatwo popaść w oszołomienie czy taki rodzaj szaleństwa, o jakim wiedział już Platon, wspominając o inspiracji boskim tchnieniem, którego skutkiem dla człowieka jest utrata swojego własnego rozsądku (nous), którego miejsce zajmuje ekstaza.[19] Szczególnie kiedy chcemy „dokładnie” wiedzieć, co, gdzie, kiedy ciurka, kapie, paruje, sublimuje. A chcemy nieustannie, tego wymaga choroba cywilizacyjna. Od śledzenia pozornie dalekich przepływów kapitału, pilnowania czasu przelewów urosło niejedno city. Na szczęście można machnąć ręką na technologiczny przymus dojenia informacji wprost z gęstych sieciowych chmur. Można po prostu, po-wierzchownie spojrzeć na dwa obrazy, jeden nieruchomy, drugi ruchomy, poprzez które tego rodzaju świadomość współzależności pokazała sztuka. Starszy, nieruchomy to rysunek, szkic Leonarda da Vinci z kolekcji Windsor Castle (Royal Library, RL. 12376) [il. 3]. Zwyczajowo określany jako „Burza nad pejzażem z jeźdźcami”. Wiadomo, że Leonardo wciąż wracał do szkicowania wirów, fal, turbulencji. Ten szkic pokazuje, bardziej poprzez puste niezarysowane partie niż przez dukt kreski, w jaki sposób można przez chwilę mieć świadomość (mieć tożsamość?) związków rzeczy, słów, ducha i wiatru. To, że w porywy wichru wplątane są w prawym dolnym rogu drobne ludzkie sylwetki znaczy tyle, że burza równocześnie rozgrywa się poza nimi i w nich. Duch tchnie, kędy chce. I można ad hoc wymyślić i opowiedzieć tyle samo różnych historii o tym, że być może zaczęła się od porywu duszy, od gwałtownego wewnętrznego afektu, ile „profili tożsamości” nieszczęsnych jeźdźców można dokładnie opracować. Bardzo podobna sztuczka, też oparta na szerokim, rozległym planie, na przemiennym operowaniem skłębieniem szczegółów, tłumów, strumieni pojazdów i patetycznie spowolnioną pustką udała się Godferyowi Reggio, autorowi filmowej trylogii „Qatsi” („Życie”): „Koyaanisqatsi”, „Powaqqatsi”, „Naqoyqatsi”. Największą popularność zdobył pierwszy, kręcony przez siedem lat, do 1982 r. film o tytule w języku Indian Hopi: „Życie, które oszalało”. Tytuł drugiej, ukończonej w 1988 r. części: „Życie w zmianach” równie dobrze może być tytułem szkicu Leonarda. To ten sam temat. Dla czujących potrzebę studiowania tożsamości zbiorowej trylogia Reggio powinna być lekturą obowiązkową. Czy da się wśród kadrów rozpoznać motywy (tożsamości) rdzennie polskie? Nie, i nie ma to żadnego znaczenia. Równie dobrze można dociekać, jakiej to narodowości są jeźdźcy zaskoczeni przez burzę. W obydwu przepadkach patrzymy na trafny zapis sytuacji człowieka w świecie. Tożsamość jest pojęciem (jeśli nie afektem) egzystencjalnym, a nie politycznym. Tę drugą łatwo ustatystycznić, ale trudno traktować poważnie. Na tyle poważnie, by była tematem w sztuce.

Skoro zastanawiamy się nad dzisiejszą tożsamością zbiorową, poszukajmy obrazów i opisów współczesności. Zestawmy cechy świata, jakie dostrzegają badacze wywodzący się z obszaru nauk społecznych, z tymi, które można zauważyć w dziełach sztuki. Najlepiej byłoby znaleźć takie opisy świata, które opierają się na właściwej nauce metodologii, a równocześnie wydostały się z dość wąskiego getta nauki i są zauważalne w kulturze. Tak szczęśliwie się składa, że Zygmunt Bauman w swoim bez wątpienia opiniotwórczym i trafnym w wielu aspektach opisie otaczającej nas rzeczywistości konsekwentnie od początku tego wieku pisze: „ze świata «płynnej nowoczesności», a więc tego świata, który zamieszkujemy wspólnie […]. Nazywam go «płynnym», bo jak wszystkie płyny nie potrafi zachować jednego kształtu”. Pojęcie płynności (liquid) utrwaliło się w masowym obiegu kultury za sprawą konsekwentnego umieszczania go w tytułach kolejnych książek Baumana: „Płynna nowoczesność” (2000 r.), „Płynne życie” (2005 r.), „Płynna miłość”, „Płynny strach” (2006 r.), „Płynne czasy” (2007 r.) to kolejne monografie opisujące współczesność, choć sam termin zaczerpnięty jest chyba od autora skupionego na wcześniejszej fazie nowożytności[20]. Przyjrzyjmy się tej tytułowej „płynności”.

„Ciecze, w odróżnieniu od ciał stałych, z trudnością zachowują swój kształt. Płyny, by tak rzec, nie organizują ani przestrzeni, ani czasu. […] Płyny nie zachowują długo swojego kształtu, [są] nieustannie gotowe (i chętne), by go zmienić. Dla nich liczy się bardziej upływ czasu niż przestrzeń, którą akurat zajmują – tak czy inaczej tylko «tymczasowo». […] «Płyny», «rozlewają się», «wypływają», «wychlapują się», «przelewają», «ciekną», «zalewają», «pryskają», «kapią», «sączą się», «wyciekają». Nadzwyczajna ruchliwość płynów przywodzi na myśl wyobrażenia «lekkości». «Lekkość» i «nieważkość» kojarzymy zwykle z ruchem i zmiennością […] Dlatego właśnie «płynność» albo «ciekłość» można uznać za trafne metafory, oddające istotę obecnej, pod wieloma względami nowej fazy w historii nowoczesności”[21].

Na czym polega nowość takiego opisu świata? Teraz już nie to, co ludzkie, co wewnętrzne, duchowe, jest płynne i zmiennokształtne, ale cała rzeczywistość. Zniknęła możliwość ustalenia kształtu, przekroju sytuacji, w jakiej tkwimy, przez jaką płyniemy. Ponoć wszystko jest płynne. Nie pozostaje nic innego jak szybko rozejrzeć się za najbliższą Arką. Tylko jak ją rozpoznać? Nie da się potraktować Baumanowskiej „liquid modernity” jako nowszej wersji wypływającego z zawrotnej głębokości sumeryjskich mitów kosmogonicznych biblijnego zwrotu „bezmiar wód”[22]. Skądinąd bardzo interesujący w kontekście geometrii (i wiary w możliwość opisania i wyjaśnienia świata) zwrot „ciemność nad powierzchnią bezmiaru wód” (Rdz 1,2), od którego rozpoczyna się biblijny opis stworzenia świata, opiera się na hebrajskim słowie tehom (תְּהוֹם‎), które raczej rozumiane było jako otchłań, z tkwiącymi w niej potworami na czele z biblijnymi Lewiatanem i Behemotem.[23] Jest to znaczenie zdecydowanie zbyt mroczne, zbyt mocno odwołujące się do instynktownego strachu (który my jesteśmy w stanie zrozumieć, jedynie oglądając „Szczęki”) i zbyt mocno nacechowane moralnie jako królestwo szatana (Ps 74, 13–14), by pasować do lekkości, nieważkości, zmienności i „neutralności”, jakie charakteryzują „płynność”[24]. Czy jest też zbyt mroczne jak na metaforę ludzkiej tożsamości? Dzięki tehom można wybrać dwie inne substancje symboliczne, pomiędzy którymi powinno się rozpatrywać „liquid modernity”: wspomnianą już hyle i eter. Traktowana w greckiej filozofii jako bezforemna pramateria ὕλη ma wiele wspólnych cech z naszą płynnością, przede wszystkim amorficzność. Hyle bardzo długo zachowa podobieństwo do wody, „płynności”, ale i  „mglistości”.[25]

Jej przeciwieństwem będzie niepodlegający zamianom, stały i podtrzymujący w nieskończoność ruch eter (gr. αἰθήρ). Cechą różniącą eter od „płynności”, poza jego o wiele bardziej krystaliczną strukturą, jest też przejrzystość. Główną funkcją quinta essentia, oprócz spajania, łączenia wszystkiego ze sobą, jest podtrzymywanie, przenoszenie światła. Zarazem jest to kryterium ostro odgraniczające eter od całkowicie nieprzejrzystej hyle. Bez wątpienia warto porównać cechy Baumanowskiej płynności z tymi, jakie przypisywano elementom w antycznej i średniowiecznej teorii żywiołów i temperamentów. Jeśli w ogóle da się zobaczyć tożsamość, to pomiędzy niezgłębioną hyle a nenowo transparentnym eterem. Pomijając warty oddzielnego omówienia wątek przejrzystości – diaphanes – która odegrała bardzo istotną rolę w ukształtowaniu nowoczesności, zarówno w sensie architektonicznym, jak i przejrzystości, czytelności procedur i instytucji budujących demokratyczny ład, nie sposób przeoczyć podobieństwa liquid modernity do roli corpus spiritualis, roli łącznika wszystkich elementów składowych. Oczywiście nie w sensie fizycznym, ale poznawczym. Stałe odwoływanie się do dopasowującej się do każdej nowej sytuacji płynności przypomina zabieg opisany wnikliwie (w tym samym czasie, kiedy R. Hubble upewniał się, że wszechświat nieustannie się rozszerza) przez Arthura O. Lovejoya.[26] Według niego stałą cechą kolejnych prób opisania świata, kolejnych światoobrazów, poczynając od antyku, jest tzw. „zasada pełności” plenitudo – potrzeba zachowania spójności, nawet za cenę odwoływania się do hipostaz, sfer planetarnych itd. Być może podobnie jest budowany obraz tożsamości, wypychany na siłę czymkolwiek, byle tylko zachować niezbędną do życia spójność psychiczną. Do końca średniowiecza zasadę plenitudo starano się kontynuować zarówno w sensie epistemologicznym, jak i metafizycznym czy wręcz fizycznym. Nowożytność, uznając (choć wcale nie bez oporów)[27] realne istnienie próżni, ograniczyła tę potrzebę spójności, jedności obrazu świata do jedności poznania, jedności i spójności nauki (która jest dziś mocno problematyczna). Modern liquidity ze swoją „nadzwyczajną ruchliwością” wydaje się dowodem na to, że parafraza słynnego natura horror vacui na cultura horror vacui jest jak najbardziej zasadna. Oczywiście, nie jest to zasada uniwersalna, bo znaczne obszary współczesnej humanistyki, najbardziej skłonne do awangardowego parcia ex centro, zamiast szukać pojęć spajających, wypełniających zajmują się właśnie próżnią i pustką jako metaforami poznania. I ten proces przyzwyczajania się do nieciągłości, do różnego rodzaju przerw, szczelin, pustek i równocześnie radzenia sobie z nimi, korzystania z możliwości, jakie dają np. poprzez wszechobecną zasadę kompozycyjną opartą na kolażu, jest jednym z procesów bardziej charakterystycznych dla kultury XX w.[28] I znów otwartą kwestią jest to, na ile zdolność do akceptowania przerw i pustych miejsc dotyczy własnej tożsamości.

Cały bezmiar płynnej rzeczywistości to zdecydowanie za dużo jak na nasze możliwości skupienia uwagi, tropienia własnego śladu w tym rozpływającym się świecie. Żeby nie pogrążyć się bez reszty, znajdźmy jeden obraz, równie rozpoznawalny, równie popularny, równie szkicowo zarysowany co Baumanowska liquid modernity. „Piss Christ” Andresa Serrano [il. 4] – fotografia pokazana po raz pierwszy w 1989 r. – nadal budzi kontrowersje. Czy przypadkiem nie patrzymy udaną ilustrację liquid modernity? Fotografia, jaka nie da się już zapomnieć, usunąć z piętrzącego się stosu co sekundę zamienianych powierzchownych obrazów świata, „skórek” rzeczywistości. Nas interesować będzie nie skandal, ale to, że cały kadr wypełniony jest cieczą. Coś w niej prześwituje, resztę wiemy, filmowym językiem mówiąc z tzw. offu, bo nikt, kto pierwszy raz patrzy na to zdjęcie, nie jest w stanie rozpoznać, na jaką to ciecz patrzy. Fotografia Serrano jest wytworem zachodniej cywilizacji, z jej daleko posuniętą tolerancją, ironią, dystansem wobec instytucjonalnej religii. Urodzony w Wielkim Jabłku – stolicy Zachodu – i tam mieszkający Serrano „od urodzenia”, instynktownie umie wykorzystać siłę, jaka płynie właśnie z usytuowania w centrum świata, który z racji swojej płynności centrum mieć nie powinien. Fotografia ta nie ma żadnych walorów, które zniewalają, przykuwają wzrok. Ot, fotka cyknięta z bliskiej odległości, w przysłowiowe 15 sekund. Dopóki nie zaczyna działać to, co niewidzialne, to, czego się dowiadujemy, niemal zawsze chwilę wcześniej zanim spojrzeliśmy na fotografię. Razem daje to efekt, jaki przez lata jeszcze w różnych odległych prowincjach powszechnej płynności wywoływać będzie kontrowersję, gwałtowną turbulencję. A sztuka rozkręcania wirów, burzenia „świętego spokoju”, to podobno wystarczające atrybuty sztuki w ogóle. Trudno powstrzymać się przed pokusą, by z tej fotografii zrobić ilustrację ponoć powszechnych praw rynku. Równie niewidzialnych, jak pełen pneumy wiatr. O sukcesie, jakim zawsze jest zwrócenie uwagi, przyciągnięcie oczu, pozostanie w pamięci nie decydują nasze umiejętności, jakość tego, co robimy, forma, za którą jesteśmy odpowiedzialni. Decyduje umiejętność ustawienia się w nurcie z wiatrem wiejącym – zgodnie z prawami fizyki – od obszarów koncentracji, stolic, miast podwyższonego ciśnienia w stronę pustych, wypatrujących najlżejszego tchnienia z lepszej strony świata prowincji.

Jak to się ma do naszej polskiej tożsamości? Do naszej formy, naszej sztuki? Mniej więcej tak jak zestawienia „Piss Christ” z obrazem „Powódź” chorzowskiego malarza Piotra Naliwajki [il. 5] powstałym pod wpływem śląskiej „powodzi tysiąclecia” z 1997 r. Ktoś, kto szuka różnic między tu i tam, między tymi i onymi, powinien wydrukować sobie te dwa obrazy razem, „w pakiecie”.

Obraz Naliwajki nie jest przesadnie religijny. Długo by można przed polskimi sądami dywagować, co bardziej narusza „uczucia religijne”: zanurzenie krucyfiksu w urynie czy osadzenie go pośród śmieci, padliny, nieczystości, wszystkiego, co przynosi potop. Nie jest to rozstrzygalne ani przesadnie ciekawe. Kompozycyjnie różnica jest nie do przeoczenia. Cały kadr zanurzony czymś, czego nie jesteśmy w stanie rozpoznać, dopóki ktoś lepiej wiedzący nam nie powie, w czym tkwimy, i kadr przepołowiony. Przepołowiony niemal zgodnie z archetypiczną formułą o unoszącym się nad powierzchnią wód Duchu. Rzeczywiście, unosi się, przybity gwoździami do sterczącego w centrum, od samego dołu, po niebiosa słupa. Nie wiem tego, ale prawdopodobnie Naliwajko poradziłby sobie ze sfotografowaniem zanurzonego w czymś krucyfiksu, a Serrano byłby w stanie namalować utopionego konia w mocnym skrócie, czy unoszący się nad powierzchnią medialnego zalewu helikopter na ekranie na wpół zatopionego „okna na świat” marki Sony, mocno wątpię. Ale po co miałby to potrafić? Tego rodzaju misternie uformowane zakamarki lokalnej historii są ciągnącym w dół w płynnej nowoczesności balastem, a nie formą kunsztu. W konkursie o uwagę globalną uryna raczej wygra z lokalnym podtopieniem na Dolnym Śląsku pod koniec XX w. Nasza zbiorowa tożsamość, czymkolwiek jest teraz, nadal jest pełna historyczno-religijnych rekwizytów, którym nikt nie ma ochoty się przyglądać. Co trzeba by zrobić z „Powodzią” Naliwajki, by uratować ją przed „nie do zaakceptowania” we „współczesnej sztuce” formą? Poczekać na kolejną, wyższą falę, na zbawienny napływ kapitału, know-how, innowacyjności, strategii i wszystkiego, czego oczekujemy jako formy wsparcia. Trzeba zagęścić, dopompować, doprowadzić do stanu, kiedy wszystko podlegać będzie takim samym, jednolitym jak ciśnienie w cieczy prawom. Jeśli fotografia Serrano cokolwiek mówi o świecie, to o świece jednolitym, spowitym w każdym punkcie w takie same gęsto tkane (abstrakcyjne, obiektywne, racjonalne itd.) standardy, poprzez które z trudem już majaczy jakaś archaiczna forma idei, która wcześniej ten świat spajała. A zarazem o świecie wygodnym, pozbawionym barier, bardziej otwartym na przepływy obfitości (kapitału). Świecie bez „zbędnych granic”, po implozji zasysającej i mieszającej wszystko. Pisał o tym trafnie George Ritzer: „Słowo implozja oznacza rozpad lub zanik granic, wskutek którego twory wcześniej uważane za różne zlewają się ze sobą. Gwałtowny rozwój nowych środków konsumpcji spowodował całą serię implozji; nastąpiło coś w rodzaju reakcji łańcuchowej – zniknięcie jednego zespołu granic powoduje rozpad wielu innych. […] W rezultacie mamy na powrót magiczny świat konsumpcji, który z pozoru nie ma granic ani ograniczeń”[29].

Niezłym polskim słowem, które dobrze pasuje do takiej atmosfery, jest wymyślone przez Stanisława Lema („Powrót z gwiazd”) słowo betryfikacja[30]. Ambiwalencja tęsknoty za takim światem płynnym, w którym wszystko się wcześniej czy później rozpuści, rozpisana jest między sielskością melodii „Imagine” Johna Lennona, a ostatnio wyartykułowanym przez Agnieszkę Kołakowską odczytaniem tekstu Lennona jako porażająco totalitarnej wizji.

Obrazy propagujące jakieś przepołowienie, zasadniczą nieusuwalną odmienność, lokalność, zostawiające trochę wolnego miejsca, a nade wszystko odwzajemniające nasze spojrzenie[31], są zbyt archaiczne, zbyt skomplikowane, zbyt utrudniają jednolite dla wszystkich warunki konkurowania o własną tożsamość, by mogły odnieść sukces. Kompozycyjnie wsparte na solidnych (choć archaicznie drewnianych) słupach zdołają jeszcze przez jakiś czas wystawać z zalewu wszystkości i tak też pewnie będzie z naszą tożsamością. Co by nie było, trzeba rozglądać się za jakąś stałą perspektywą, dającym się uchylić oknem. Trzeba walczyć o własny oddech.



[1] M. Heidegger, Przedsłowie, [w:] Tegoż, Identyczność i różnica, przeł. J. Mizera, Warszawa 2010, s. 9.
[2] Pytanie, jaki jest noumenon fenomenu, zostawmy na inną okazję i inne łamy.
[3] G.W. Anderson, G.J. Botterweck, H. Ringgren, Theologisches Wörterbuch zum Alten Testament, Stuttgart–Berlin–Köln 1984, s. 734.
[4] Tego rodzaju przekonanie ugruntowuje się m.in. poprzez baśniową wizję historii, jaką prezentują badający tożsamość: „[…] ta część Europy była przedmiotem w pewnym sensie kolonizacji przez Zachód, dominacji politycznej i gospodarczej – była to sfera peryferyjna w Europie. I ta peryferyjna świadomość została bardzo wzmocniona przez powstanie tzw. bloku wschodniego. Ta tożsamość kaleka, jak to właśnie powiedziałem, opierała się na paru przekonaniach. Po pierwsze, że jesteśmy bardziej zacofani, że jesteśmy gorsi i zmarginalizowani w stosunku do Zachodu”. P. Sztompka, Wprowadzenie, [w:] Tożsamość europejska a tożsamość polska, Warszawa 2005, s. 7. Uwagi te są trafne wobec PRL-u, być może częściowo trafne wobec Drugiej Rzeczpospolitej i zupełnie nietrafne wobec dobrych czasów Pierwszej Rzeczpospolitej.
[5] Jednego z ostatnich pism, w których sztuka była uważana za znacznie ciekawsze narzędzie poznania niż beznadziejnie racjonalna nauka.
[6] M. Griaule, Carchat – d’âme; M. Leiris, L’eau à la bouche i zestawiające te dwa teksty krótkie hasło Informe w słowniku Batalle’a.
[7] Żeby pokazać, jak wygodna jest ta hydrauliczna metafora, sięgnijmy po uwagi na temat tożsamości współczesnej autora tylekroć cytowanego, że z trudem zachowującego własną tożsamość: „Rozmaite siły, «różne porządki wartości», «liczne bóstwa», o których mówi Weber, przeciwstawiają się sobie nie tylko w wielkich przestrzeniach społeczeństwa, ale nawet w wewnętrznej przestrzeni jednostki. […] Nasza epoka jest modernistyczna, ponieważ «we wszystkich kulturalnych głowach trwają obok siebie najróżniejsze idee i najsprzeczniejsze zasady życia i poznania»” (P. Valéry, La crise de l’esprit, [w:] Tegoż, Œuvres I, Paris 1957, s. 988–1014, tu: s. 992). […] Wielość jako podstawowa cecha społeczeństwa nowoczesnego jest więc doświadczana i propagowana już w pierwszych dziesięcioleciach naszego wieku. […] Już w latach 20. teza ta upowszechnia się na tyle, że pojawia się w przeciwnych obozach. Carl Schmitt na przykład swoje rozumienie moderny opiera na „bankructwie idées générales” [C. Schmitt, Nationalsozialistisches Rechtsdenken, „Deutschen Recht”, 1934, 4 Jg., s.225]; tezę tę głosił wcześniej Hugo Ball, główny przedstawiciel zurychskiego dadaizmu. Później znalazła ona swój znaczący wyraz u Arnolda Gehlena i Daniela Bella. […] Główne zjawisko współczesności polega na tym, że „pluralizm dobitnie ujawnia się wraz ze zrodzonymi w nim kryzysami i tarciami” [A. Gehlen, Moral und Hypermoral: eine pluralistische Ethik, Frankfurt–Bonn 1969, s.10] […] Peter Berger, Brigitte Berger i Hansfried Keller, którzy również wychodzą od podstawowej diagnozy „pluralizacji społecznych światów życia”, lecz obawiają się zarazem rosnącej z postępem pluralizacji „niestabilności”, widzą cierpienie modernistycznego człowieka z powodu „permanentnego kryzysu tożsamości” [P.L. Berger, B. Berger, H. Keller, Das Unbehagen der Modernität, Frankfurt–New York 1975, s. 63] i dostrzegają „niesmak [das Unbehagen] nowoczesności” [Cyt. za:] W. Welsch, Nasza postmodernistyczna moderna, przeł. R. Kubicki , A. Zeidler- Janiszewska, Warszawa 1998, s. 263–265. „Tarcia”, „niestabilności”, w końcu „niesmak” to określenia dobrze pasujące do opisu cieczy. Przewijająca się jak osnowa „wielość” i „pluralizm” da się przedstawić jako skutek zasadniczej zmiany kształtu rzeczywistości w okresie nowożytnym. Gdyby nie opisane przez Alexandra Koyré (Od zamkniętego świata do nieskończonego wszechświata, Gdańsk 1998) przejście od zamkniętego uniwersum antyku i średniowiecza do nieskończonego (a przynajmniej nadal wyraźnie nieuchwytnego w całości) kosmosu nowożytnego nie byłoby po prostu miejsca na „wielość” czy raczej „wielości”. Współczesność przypomina otwartą butelkę z mocno gazowanym płynem. Jego „nie do opisania” gwałtownej ekspansji nie normują żadne poręczne i łatwe do uchwycenia jak flaszka idées générales. Wskazanie na centrum takiej rozszerzającej się mgławicy staje się problemem znów kalkulacyjnie nierozstrzygalnym. Pozostaje intuicja, gust, moda, polityczny nacisk, wszystko tylko nie „tetyczne formy rozumu” (Welsch, Dz. Cyt., s. 419), potrafiące operować na formach podobnie tetycznych, ustalonych, zakrzepłych.
[8] Taka metafora łącząca mechanikę płynów ze światem ludzkich zachowań została użyta już w 1977 przez Luce Irigaray (La „mécanique” des fluids, [w:] Ce sexe qui n’en est pas un, Paris 1977) jako narzędzie krytyki „maskulinistycznej” fizyki skupionej na mechanice ciał sztywnych (męskich) i zaniedbujących kobiecą płynność. Takie typowe dla gender ujęcie zostało mocno wyszydzone przez Alana Sokala i Jeana Bricmonta (Modne bzdury: o nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów, przeł. P. Amsterdamski, Warszawa 1998, s. 113–118). Nie sposób odmówić racji wielu uwagom Sokala i Bricmonta, seksualne konfrontowanie sztywności i płynności nie jest zbyt przekonujące, ale ich podstawowe założenie, że terminy i pojęcia używane przez przyrodoznawstwo są wyłączną własnością nauk ścisłych i nie mogą mieć żadnego metaforycznego „drugiego życia” jest wzruszająco naiwne. Świadczy o kompletnym nieradzeniu sobie z symboliczną warstwą ludzkiego świata (przy czym nie chodzi o symbole matematyczne).
[9] J 3,8. W polskim tłumaczeniu pisanej po grecku ewangelii Jana przeczytamy: „Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża”. Dopóki dominująca w kulturze europejskiej rolę (czyli do przełomu XVI i XVII w.) odgrywała łacińska Wulgata, w której Janowa pneuma brzmiała: spiritus flat ubi vult, świat odrobinę bardziej skoncentrowany był na duchu. Tak czy inaczej w tym zdaniu pomiędzy możliwymi jego odczytaniami, od objawiającego się Ducha, po wiejący wiatr najwyraźniej ujawnia się punkt styku duchowego i materialnego. Ludzka rzeczywistość nieodmiennie podszyta jest wiatrem. A fakt że „statystycznie” częściej dziś usiłuje się znaleźć rozwiązanie równań Naviera-Stokesa niż medytuje nad sensem J 3,8 to tylko nie ostatnia w kulturze zmiana modus operandi, która w żaden sposób nie odnosi się istoty problemu: pneumy, strumienia przepływu, wiatru, tchnienia.
[10] Kolejna metaforą dobrze przylegająca i do krawędzi płynu i styku tożsamości z sytuacją wobec niej zewnętrzną jest dobrze znany problem szczegółowości mapy, na jakiej widać linię brzegową tego, co płynne i stałe. W 1972 r., zastanawiając się nad pozornie bzdurną kwestią: ile wynosi linia brzegowa Wielkiej Brytanii, Mandelbrot odkrył fraktale. Jednym z wygodniejszych do obserwowania połączeń tego, co subiektywne, z tym, co obiektywne, jest właśnie sztuka. I bardzo prawdopodobne, że dla jeszcze dokładniejszego opisania peryferii naszej świadomości i tożsamości trzeba będzie wpaść na jakiś mentalny odpowiednik tego rodzaju geometrycznych struktur.
[11] Takiego zwrotu użył Goethe w liście do Johanna Lavatera z 1780 r., ale wbrew przekonaniu romantyków, że jego autorem jest św. Tomasz, ślady podobnej formuły można znaleźć u Bonawentury (I Sent. 25, 1, 2 ad 1), który pisał o Bogu, że jest: non definibilis tamen cognoscibilis et notificabilis). Z tożsamością może być podobnie, wymyka się definicjom, choć można ją poznać, a nawet posiadać. Pisanie o tożsamości to długo jeszcze będzie raczej literatura piękna niż atlas anatomiczny. I niekoniecznie jest to zła informacja.
[12] H. Pringle, Jak rodziła się nasza kreatywność, „Świat nauki”, kwiecień 2013, nr 4(260), s. 29, 33.
[13] Jedną z ostatnich prób przypomnienia, że mówiąc o sobie, powinniśmy pamiętać i to, czego pamiętać pozornie nie możemy, była książka Marii Janion pt. „Niesamowita słowiańszczyzna”.
[14] E. Cassirer, Postrzeganie rzeczy a postrzeganie ekspresji: pięć studiów, [w:] Tegoż, Logika nauk o kulturze, przeł. P. Parszutowicz, Kęty 2011, s. 64.
[15] Tamże, s. 65.
[16] Κρισις, [w:] Theologisches Wörterbuch zum Neuen Testament, Stuttgart, s. 942–943.
[17] Rûah, [w:] Theologisches Wörterbuch zum Alten Testament, Dz. cyt., s. 386–425. Choć najczęściej wiatr Boga w Starym Testamencie jest źródłem proroczej ekstazy, a nie zła. I w tym względzie tradycja starotestamentowa bliższa jest choćby przekonaniu Platona o roli boskiego tchnienia (daimon) dla ekstazy niż licznym świadectwom srogich i niszczących boskich wiatrów starożytnego Bliskiego Wschodu. Zob. M.L. West, Wschodnie oblicze Helikonu: pierwiastki zachodnioazjatyckie w greckiej poezji i micie, przeł. M. Filipczuk, T. Polański, Kraków 2008, s.702.
[18] M. Mauss, Szkic o darze, [w:] Tegoż, Socjologia i antropologia, przeł. M. Król, K. Pomian, J. Szacki, Warszawa 1973, s. 224–225.
[19] Wiele mówiącym o współczesności śladem takiej świadomości globalnych powiązań jest powszechnie znany „efekt motyla”. Ciekawe jest to, że cały proces – od machnięcia skrzydełkiem, po finalny kataklizm – rozgrywa się w naturze, na zewnątrz ludzkiej świadomości, która jedynie rejestruje to, co się dzieje, ale sama w jakiś cudowny sposób jest wyłączona z procesu zmian.
[20] Termin Liquid pojawia się w monografii Baumana z 1991 „Modernity and Ambivalence” (Wieloznaczność nowoczesna. Nowoczesność wieloznaczna) jako cytat z książki S. L. Collins, From Divine Cosmos to Sovereign State: An Intellectual History of Consciousness and the Idea of Order in Renaissance England, Oxford 1989) poświęcony Hobbesowi: „Hobbes rozumiał, że płynność świata jest naturalna i że konieczne jest zaprowadzenie ładu, by powstrzymać to, co było naturalne […]”.
[21] Z. Bauman, Płynne czasy, s. 6–7. Godnym uwagi antycznym prototypem liquid modernity mogą być „Metamorfozy” Owidiusza, szczególnie jeśli zgodnie z sugestią Stefana Stabryły dokonamy „rozróżnienia między metamorfozą jako motywem mitologicznym, w wąskim znaczeniu, metamorfozą jako regułą strukturalną poematu oraz [najbardziej dla nas interesującą] metamorfozą jako zasadą interpretacji świata”. (Owidiusz: LXX) Skoro „nawet najbardziej pomysłowe koncepcje zmierzające do odkrycia w Metamorfozach uporządkowanego układu opartego na proporcji i symetrii nie doprowadziły w efekcie ani do odnalezienia w tym utworze nadrzędnej idei porządkującej […], szczególnie interesujące wydają się […] te próby objaśnienia struktury utworu Owidiusza, w których podkreśla się doniosłość metafory […] jako zasady strukturalnej. Mówiąc o metamorfozie jako o zasadzie strukturalnej tego utworu mamy głównie na myśli taką jego organizację, w której większość znaczących elementów podlega nieustannym zmianom, fluktuacjom i przekształceniom, jednak bez naruszania ogólnej równowagi artystycznej i wprowadzania anarchii” (Owidiusz: LXXIII). Być może jedyną uchwytną zasadą ludzkiej tożsamości jest zasada zachowania „ogólnej równowagi artystycznej”.
[22] Apsu i Tiamat, z której po rozcięciu przez bogów uformowała się słona i słodka woda jako elementy budujące świat.
[23] M. Lurker, Słownik obrazów i symboli biblijnych, Poznań 1989, s.127. Greckie tłumaczenie abyssos, akcentujące brak granicy od dołu, można odnieść do fragmentu „Teogonii” (720), w którym Hezjod, opisując „jak daleko pod ziemią leży Tartar, mówi, że droga doń wiedzie przez morskie głębie” (M. L. West, Dz. cyt., s. 203).
[24] Grecką konkretyzacją przeświadczenia, że morze jest obszarem zdecydowanie poza kontrolą człowieka, obszarem, w którym wydarza się to, co straszliwe, niepojęte i właściwe naturze boskiej, jest często przedstawiany epizod z Dionizosem zamieniającym piratów w delfiny w drodze do Naksos. Tu akurat dwoistość przemieniająca wiosła w węże, oplatająca statek winoroślą, ludzi w zwierzęta ma wyjątkowo wiele cech bliskich irracjonalności wymykającej się rozumieniu jak Liquid Modernity. Równocześnie trzeba podkreślić, że niestałości i nieprzewidywalności morza nie należy przenosić na elementy o znaczeniu kosmogonicznym, które są zdecydowanie bardziej regularne i „stałe”: „Okeanos Greków epoki archaicznej i klasycznej jest czymś zupełnie innym niż morze, które Okeanos otacza i do którego wpada. […] Etymologia słowa okeanos jest dość niejasna […]. Gdyby źródłem miał być jakiś język semicki, można by typować […] hebrajskie słowo hûg, oznaczające (kosmiczny) krąg, albo też inne hebrajskie słowo, hōq, które oznacza coś, co zostało ustanowione, zadekretowane” (M. L.West, Dz. cyt., s. 213–214).
[25] H. Tuzet, Le Cosmos et l`imagination, Paris 1963, s. 405–410.
[26] A.O. Lovejoy, Wielki łańcuch bytu: studium z dziejów idei, przeł. A. Przybysławski, Warszawa 1999.
[27] „Choć Leibnitz uznawał istnienie vacuum formarum, tj. nieistnienie pewnych możliwości, to było to próżnia leżąca całkowicie poza konkretnym ciągiem form, który określał świat faktycznie istniejący. W tym świecie nie można dopuścić żadnego rodzaju przerwy. Leibnitz był pewien, iż jego horror vacui dzieliła z nim natura. W swej wewnętrznej strukturze wszechświat jest plenum, a prawo ciągłości, założenie, że „natura nie czyni skoków”, może zostać z całkowita pewnością zastosowane we wszystkich naukach, od geometrii po biologię i psychologię” (Lovejoy). Zazwyczaj nadmierne dążenie do zachowania spójności przypisuje się myśleniu idealistycznemu i wszelkiego rodzaju utopiom, których wewnętrzna struktura często przybiera postać skrajnie regularną, „zgeometryzowaną”. Propozycję Z. Baumana również można rozpatrzeć jako pomysłowy sposób na uzyskanie utopijnej „całości” poprzez wypełnienie wszystkich luk wszędobylską „płynnością”.
[28] Ciekawym problemem są interpretacje łączące kubizm, wykorzystujący rozbicie przestrzeni i zarazem rozbicie jedności powierzchni obrazu, z topologią – najszybciej rozwijającym się działem geometrii w XX w. Tymczasem wbrew powszechnym w różnych nurtach awangardowych tendencjom do rozbijania, łamania, przerywania, odcinania się topologia zajmuje się przekształceniami ciągłej powierzchni w taki sposób, by nie doszło do jej rozcięcia czy sklejenia.
[29] G. Ritzer, Magiczny świat konsumpcji, przeł. L. Stawowy, Warszawa 2001, s. 227.
[30] Może warto przytoczyć opis, płynną, sekwencję obrazów, jaka spowija powracającego już nie do swojego świata, który oczywiście skorzystał z okazji i uciekł do przodu, zmienił się, „rozwinął”. Bohater Lema, tożsamość lekko odstająca od współczesności, nie potrafi o własnych siłach wydostać się z dworca płynnie przechodzącego w – jak już dzisiaj dobrze wiemy – nieskończoną sieć galerii, shopping mall. „Stałem; potrącano mnie. I nagle wydałem się sobie małpą, której podano pióro wieczne czy zapalniczkę; na ułamek sekundy ogarnęła mnie ślepa wściekłość; zacisnąłem szczęki, zmrużyłem oczy i włączyłem się, lekko zgarbiony, w strumień idących. Korytarz rozszerzał się, był już salą, ogniste litery: REAL AMMO REAL AMMO. Poprzez nurt spieszących, ponad ich głowami, dostrzegłem z dala okno. Pierwsze okno. Panoramiczne ogromne. Jakby wszystkie firmamenty nocy rzucone na płask. Po horyzont z rozjarzonej mgły – kolorowe galaktyki placów, skupiska spiralnych świateł, łuny mżące nad drapaczami, ulice: pełzanie, robaczkowy ruch świetlnych paciorków, a nad tym, w pionach, kotłowanie się neonów, pióropusze i błyskawice, koła, samoloty i flaszki z ognia, czerwone dmuchawce sygnałowych świateł na iglicach, momentalne słońca i krwotoki reklam, mechanicznie gwałtowne. Stałem i patrzyłem, słysząc za sobą miarowy szmer setek stóp. Naraz miasto znikło i ukazała się olbrzymia, trzymetrowa twarz. – Nadaliśmy zestaw kronik z lat siedemdziesiątych cyklu „wizje starych stolic”. Obecnie tran stel przenosi swój zasięg na studia kosmolotów… Uciekłem prawie. To nie było okno. Telewizor jakiś. Przyspieszałem kroku. Spociłem się trochę. Na dół. Szybciej”. Cyt. za: S. Lem, Powrót z gwiazd, Warszawa 2008, s. 15. Gęstość opisana w 1961 r. bliższa jest w szczegółach sposobowi, w jaki tożsamość naszego gatunku filmował Reggio, ale niewątpliwie zmierza i pretenduje w stronę gęstości, jaką sfotografował Serrano.
[31] Z oblepiającą gęstością liquid modernity nie poradzi sobie nawet ponoć „świdrujący” wzrok bóstwa, nie sposób dostrzec oczu Chrystusa u Serrano.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję