Wojna to ludzie tacy jak ty czy ja – z Pawłem Pieniążkiem rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: „Naprawdę zawsze polega to na tym samym barbarzyństwie – pisał niegdyś Arturo Pérez-Reverte – od Troi do Mostaru czy Sarajewa, zawsze jest to ta sama wojna”. Spędziwszy lata jako korespondent wojenny w ten właśnie sposób „podsumowywał” lata swojej pracy w książce Terytorium Komańczów. Nasuwa się wniosek, że faktycznie… ta sama wojna, choć może nie taka sama, posługująca się coraz to nowymi środkami, ale niezmiennie dążąca do podobnych celów, pełna grozy, okrucieństwa i terroru. Jak to wygląda z twojej perspektywy?

Paweł Pieniążek: Nie zmieniają się motywacje wojen. Tak jak pisała Margaret MacMillan, podłożem wojen jest zawsze albo chciwość, albo samoobrona, albo emocje, albo idee. I to się nie zmieniło, więc tak – w jakimś sensie wojny pozostają dokładnie tym samym. Zmieniają się środki, zmieniają się narzędzia, zmienia się sposób ich prowadzenia, ale z perspektywy ludności cywilnej zawsze są to ogromne dramaty i tragedie, dlatego że to właśnie ona zawsze jest pierwszym celem tych wojen, to ona cierpi. Uważam, że perspektywa ludności cywilnej jest najgorsza, dlatego że to oni zostają przez wojnę zaskoczeni. Wojna przychodzi do ich domów w przeciwieństwie do praktycznie wszystkich innych kategorii, które na tę wojnę przyjeżdżają, włącznie z żołnierzami. No, może z wyłączeniem obrony terytorialnej, bo to są bardzo często ludzie pochodzący z tych samych miejscowości czy miast. Jednak w większości przypadków są to ludzie przyjezdni, którzy mają dokąd wyjechać, a ludność cywilna musi się z tą wojną mierzyć u siebie. Często też nie ma okazji, żeby wyjechać, żeby się zastanowić co zrobić, bo czasami wojna przychodzi z dnia na dzień. Zatem w pewnym sensie rzeczywiście wojny się nie zmieniają, również jeżeli chodzi o okrucieństwo. Podczas wojny pełnoskalowej w Ukrainie, po 24 lutego 2022 roku, widzieliśmy go mnóstwo. Są to rzeczy bardzo straszne. Nieprzypadkowo pojawia się to, tak naprawdę dość naiwne, pytanie: „Jak to możliwe, że dzieje się to w XXI wieku?” To jest najlepszy przykład, że to, co wydawało się dla wielu przeszłością, wciąż jest, niestety, teraźniejszością.

 Wśród specjalistów wojskowości zdania co to tego, czy spodziewaliśmy się wojny w Ukrainie są podzielone. Stoję na stanowisku, że… widzieliśmy; co więcej, widzieliśmy z mniejszą czy większą dokładnością osadzającą tą wojnę w czasie. Jakby zanim na dobre się zaczęła, już ciągnęła za sobą długi cień. A jak to wygląda w twoim środowisku?

Jeżeli chodzi o perspektywę wojny na pełną skalę, która rozpoczęła się 24 lutego, to zdania co do tego, czy wydarzy się ona w najbliższym czasie, czy też nie, były podzielone. Myślę jednak, że większość osób miała przekonanie, że dojdzie do jakiejś poważnej eskalacji. Ja sam uważałem, że to jeszcze nie w tamtym czasie, że wojna z Rosją na dużą skalę jest kwestią przyszłości, ale myślałem, że dalszej niż bliższej. Opinie były zatem bardzo różne. Nie można też zapominać, że wojna trwa tutaj już od 9 lat, więc w tym sensie wszyscy wiedzieliśmy, że wojna trwa i że to nic nowego, więc trzeba tę perspektywę eskalacji jakoś podkreślić. W każdym razie – stanowiska były bardzo różne. Jedni byli przekonani (chociaż było ich mało), że nic się nie wydarzy. Ja sam – jak już wspominałem – myślałem, że to się wydarzy później, ale wiązało się to po prostu faktem, że uwierzyłem stronie ukraińskiej, a nie amerykańskiej. Myślałem, że Amerykanie przesadzają z jakiegoś powodu, który nie do końca potrafiłem sobie wyjaśnić. Uwierzyłem, że to będzie wojna na pełną skalę dopiero po tym, jak Władimir Putin uznał niepodległość terytoriów tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej, kiedy zaczęli budować obozy na granicach i rozpoczęła się ewakuacja. Wtedy zrozumiałem, że będzie działo się coś poważnego, ale to już było tak naprawdę w przededniu pełnoskalowej wojny.

 Czy w ogóle można – a pytam tu o wymiar czysto zawodowy – przygotować się na wojnę? Jako korespondent, ale też jako człowiek?

Tak, oczywiście, można się przygotować i to pod kilkoma względami. Gdy jechałem na Ukrainę 14 albo 15 lutego 2022 r., to już miałem ze sobą cały sprzęt i byłem przygotowany. Perspektywa, że coś się może wydarzyć, była już mocniejsza, chociaż – jak też piszę o tym w książce – 22 lutego na wyjazd do Charkowa nie zabrałem ze sobą tego całego ekwipunku. Zostawiłem wszystko w Kijowie, więc gdy 24 lutego rozpoczęła się pełnoskalowa wojna, to musiałem wrócić do Kijowa. Ale do tego wszystkiego naprawdę można się przygotować. Im dłużej pracuję w terenach objętych konfliktami zbrojnymi (zacząłem od Ukrainy w 2014 roku, później byłem jeszcze w Iraku, Syrii, Afganistanie, Górskim Karabachu), to uczę się tego wszystkiego. Zawsze jestem dobrze przygotowany, jeżeli chodzi o ekwipunek – poza takim sprzętem „ciężkim”, czyli kamizelka, hełm, apteczka, mam sporo różnego jedzenia (wynikającego z diety), zawsze ze sobą wożę kawę, młynek i aeropress, dzięki którym mogę robić przelewową kawę, bo już dawno temu postanowiłem, że nie będę pił beznadziejnej kawy. Więc pod względem ekwipunku można się jak najbardziej przygotować i ja też jestem w tym coraz lepszy. Po prostu nauczyło mnie już tego doświadczenie.

Jeżeli chodzi o jakiś taki wymiar psychologiczny czy emocjonalny, to też można. Dla mnie jest to praca, więc zawsze jestem przygotowany i często z dnia na dzień mogę wyjechać w miejsce konfliktu zbrojnego. Oczywiście, im więcej mam informacji, im więcej wiem o miejscu, w którym się znajduję, tym łatwiej jest opanować niepokój. W przypadku Ukrainy w ogóle nie odczuwałem strachu. Po prostu się dobrze przygotowywałem, bo w pierwszych dniach nie było jasne, co się wydarzy, więc wraz z kolegami i koleżanką byliśmy zaopatrzeni w duże ilości wody i jedzenia. Byliśmy nawet przygotowani na trwanie w otoczonym Kijowie, co się ostatecznie nie wydarzyło. Ale nie mam problemu z przygotowaniem się do tego. Po latach staje się to elementem pracy i jest się na to gotowym. W jakimś stopniu do wojny się przywyka. Ona nie jest już taka przerażająca, bo zawsze jest tak, że jak mierzysz się z czymś bezpośrednio, widzisz coś na własne oczy, to nie robi to już takiego wrażenia jak wtedy, gdy obserwujesz to na odległość i poprzez jakiegoś pośrednika. 

Jerzy Pomianowski, odnosząc się do wojen wieku XX, pisał, że „historia rzadko kiedy warowała na łańcuchu, ale w tym stuleciu – widzieli ją przy robocie wszyscy, bo nigdy przedtem nie zapisywały jej obiektywy i kamery, nie rozgłosiły megafony i ekrany, nie mówiąc już o piórach”. Tymczasem dzisiejszy zasięg, prędkość informacji, jej ogrom, prawda lub fałsz… nie mieściły się w ówczesnej wyobraźni. Jak fakt, że za pośrednictwem mediów, również tych społecznościowych, na taką skalę widzimy „historię przy robocie” zmienia dziś postrzeganie wojny?

Oczywiście, zmienia to obraz wojny, dlatego że jeśli to, o czym pisał Pomianowski dotyczyło głównie tzw. mediów tradycyjnych i pisarzy, to dzisiaj dostęp do opisywania i relacjonowania bezpośredniego mają tak naprawdę wszyscy posiadający dostęp do Internetu, smartfona (nawet nie musi być wysokiej jakości, żeby przekazywać obrazy, które robią ogromne wrażenie). Ale jednak to, że te obrazy, które zostają, te wszystkie jakieś ikoniczne rzeczy, które powodują, że wojna naprawdę wbija nam się w pamięć, to są właśnie prace profesjonalnych fotografów, operatorów, dziennikarzy, pisarzy. To są rzeczy, które mogą przetrwać ten internetowy młyn i nie gubią się w karuzeli niekończących się wiadomości na feedzie. Waga tego tradycyjnego przekazu, chociaż Pomianowski raczej traktował go jako nowatorski, jest tutaj znacząca i już trochę lekceważona. Ci wszyscy, którzy mówią: „Po co dziennikarze na wojnach, skoro wszystko można zobaczyć w mediach społecznościowych”… Ale jak ładnie napisał to Patrick Cockburn: „Z YouTube’a nie dowiesz się, kto wygrał wojnę”, i te wszystkie klipy, krótkie obrazki, szybkie treści zazwyczaj nie powodują, że wiesz więcej, tylko mniej. Są raczej chaotycznym zlepkiem, z którego nie dowiesz się zbyt wiele. Często są bardzo emocjonalne, robiące wrażenie i, jak już mówiłem, zapadające w pamięć, więc pod tym względem one też mają swoją wartość. Ale to za sprawą mediów te rzeczy stają się jakąś opowieścią i podstawą do przyszłej historii o wojnach. Dlatego ja „stare media” uważam za bardzo ważne i dlatego ten zawód jest dla mnie istotny, bo uważam że jest to po prostu ogromna odpowiedzialność za to, jak się o tej wojnie opowiada. Ale pośrednik zawsze stanowi jakiś rodzaj zniekształcenia i im więcej osób jest pomiędzy tobą a bezpośrednim doświadczeniem, tym bardziej jest ono zniekształcone. Wydaje mi się, że nawet mimo tego, że osoba tylko czytająca czy oglądająca nie jest w stanie odczuć tego samego, im bardziej się zbliży, tym lepsza robota dziennikarza, fotografa, operatora czy pisarza. To jest to zadanie. Im więcej osób o tym wie i zwraca na to uwagę, tym lepiej. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem, że te wszystkie obrazki powodują tylko, że ludzie stają się apatyczni i ich to nie interesuje. Może ich to przestać interesować tylko wtedy, kiedy media źle wykonują swoją robotę, kiedy idą na łatwiznę, kiedy nie opowiadają historii ludzi, kiedy nie pokazują, że wojna to są ludzie tacy jak ty czy ja, a nie jakieś abstrakcyjne figury, nie liczby, nie miejsca ostrzałów, nie relacje czy raporty Ministerstwa Obrony, tylko właśnie ci, którzy nas otaczają. Którzy mogliby być twoim sąsiadem czy sąsiadką, kimś z rodziny. To wtedy człowiek może jakoś odczuć to wszystko, zbliżyć się do tego, wykrzesać w sobie empatię, żeby lepiej to zrozumieć. Uważam, że to jest bardzo ważna robota, którą trzeba wykonywać, bo nigdy opowieść zza biurka o wojnie nie będzie taka sama, jak opowieść z wojny o wojnie.

To „widzenie wojny” faktycznie się zmieniało. Wystarczy spojrzeć na ostatnie sto lat. Od zapisków George’a Orwella czy Ernesta Hemingwaya, przez fotografie Lee Miller, książki takie jak Kaputt Curzia Malapartego czy Zapiski z Homs Jonathana Littela, reportaże Ryszarda Kapuścińskiego, rozmowy Jeana Hatzfelda czy zapiski Francesci Borri z jej wspaniałej książki The Syrian Dust. To oczywiście wybór czysto subiektywny. A jednak wybór, który wprowadza w rzeczywistość wojny, w jej codzienność. W jej rozmach. W fakt, że ostatecznie wydarza się ona między ludźmi.

Nie mam tutaj nic do dodania.

W twojej książce Opór. Ukraińcy wobec rosyjskiej inwazji, wojna objawia się wielowymiarowo. To opowieść o wojnie, ale przede wszystkim opowieść o ludziach. O rozpędzającej się wojennej machinie, ale przede wszystkim o tym, jak – w swojej indywidualności – pojedynczy człowiek staje jej na drodze. O tym, jak nie da się uciec przed wojną, a czasem po prostu uciekać się nie chce.

Najbardziej interesujące dla mnie w wojnie jest to, że ludzie często podejmują tam wybory, których nie jesteśmy sobie w stanie uświadomić, które ze względu na naszą ograniczoną wyobraźnię wydają nam się nieprawdopodobne. Na przykład pytanie o to, czy uciec, czy zostać / czy wyjechać z domu, czy w nim pozostać bardzo często wiąże się z szeregiem innych rzeczy. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, zostawało, bo np. mieli kogoś chorego, mieli starszych rodziców lub dziadków, którzy nie mogli się ruszać i z tego powodu decydowali się pozostać w swoich domach, mimo że wiązało się to dla nich z ogromnym niebezpieczeństwem – tak naprawdę chęć ochrony bliskiej osoby mogła się dla nich wiązać ze śmiercią. Inną rzeczą, którą teoretycznie rozumiem, ale praktycznie wciąż czuję się wobec niej bezradny, jest to, że ludzie nie chcą wyjechać z domu, bo boją się o sam dom, o swoje cztery ściany i jakieś wspomnienia z nimi związane. Często jest to najbardziej wartościowa rzecz w ich życiu i trudno im sobie wyobrazić, że znaleźliby się w jakimś innym miejscu. Im bardziej społeczeństwo jest otwarte na ruch, na przemieszczanie się, tym trudniej sobie tę perspektywę wyobrazić. Ja sam nigdy nie czułem się mocno związany z moim rodzinnym miastem, więc trudno jest mi utożsamić się z tym przywiązaniem do ziemi. A jest to bardzo ważna rzecz dla wielu ludzi – ta bliskość ziemi i swojego domu. Jest to bardzo ciekawe i uważam, że to element tego tytułowego oporu – to, że człowiek decyduje się przeciwstawić w prosty sposób: zostając w domu, usiłując zachować swoje normalne życie, które wojna stara się zmielić. To są te wszystkie elementy, które są ciekawe, bo z takiego czysto racjonalnego punktu widzenia wydaje nam się, że odpowiedź jest tu zerojedynkowa, a w międzyczasie okazuje się, że jest tych odpowiedzi bardzo, bardzo dużo i tylko wyobraźnia jest tym, co nas ogranicza.

Z jednej strony wojna, którą opowiadasz, przynosi bezradność, strach i lęk. Jedna z twoich bohaterek, Margarita z Konstantynówki, powie nawet: „Jak wisi nad tobą groźba śmierci, można nie spać całymi dniami”. I ta groźba jest realna.

I to nie tylko na przyfrontowym Donbasie, bo Konstantynówka to miejscowość, do której powoli zbliża się linia frontu, szczególnie w obliczu trwającej ofensywy na Bachmut, ale także w dalszych miejscowościach, dalej od frontu, bo nigdy nie wiesz, kiedy rakieta, która akurat zostanie wystrzelona, spadnie na twój dom. Chociaż jest różnica między tym, co było w 2014 roku, a co jest teraz – tam były jednak jasne strefy bezpieczeństwa, a tutaj oczywiście są miejsca, które są bezpieczniejsze czy nawet zupełnie bezpieczne – jak Zakarpacie – ale jednak zawsze pozostaje ryzyko, że jakaś zabłąkana rakieta doleci nawet w te miejsca bardzo bezpieczne, więc każda syrena alarmowa może wzbudzać obawę, że to spadnie właśnie na ciebie. W miejscach takich jak Donbas, gdzie to nie tylko rakiety dalekiego zasięgu, ale też artylerię dostrzeliwują na mieszkańców i ich domy, w każdej chwili możesz spodziewać się czegoś strasznego. Serhij Żadan pisał w Internacie: „Strach to rzecz niewidoczna, ale wszechogarniająca – niby nie widzisz żadnego zagrożenia, wokół cicho i nawet niebo w górze pobłyskuje metalowymi wstęgami, a sama tylko świadomość, że mają cię na celowniku i że mogą przyjebać w ciebie w każdej chwili”. To zagrożenie jest więc realne i ciągle masz poczucie (które próbujesz odepchnąć, ale ono ciągle wraca), że możesz po prostu zginąć w każdej chwili. Ludzie próbują to od siebie odepchnąć, żeby nie zwariować, ale powraca, chcąc nie chcąc.

Jest też i moment,  którym mówi inny bohater twojej książki, Jarosław… „Do wojny nie da się zupełnie przywyknąć, ale to straszne, jak szybko przytępiają się strach, instynkt przetrwania (…) Jak wrócimy do domu, będzie zbyt cicho by zasnąć”. I jest tu moment jasnego i w zasadzie wypowiadanego z całą pewnością nie „jeśli”, tylko „jak wrócimy”. Bo Ukraińcy przy całym rozmachu i okrucieństwie tej wojny, nie mają co do tego wątpliwości.

Jest to ogromna motywacja i w zasadzie ona nie maleje, momentami nawet wzrasta. W porównaniu – od 24 lutego do chwili obecnej liczba osób, które wierzą w zwycięstwo wzrosła, chociaż od samego początku była bardzo wysoka. Ukraińcy nie mają wątpliwości, że tę wojnę zwyciężą, czasem wręcz aż lekceważąc swojego przeciwnika, ale to poczucie, że wszystko się uda, że wrócą do swoich domów i odzyskają te terytoria (a nawet niewykluczone, że te utracone w 2014 roku), dlatego że te początkowe porażki Rosji bardzo podbudowały morale i nastroje. A potem także późniejsze sukcesy militarne, m.in. w obwodzie charkowskim czy obwodzie chersońskim, mikołajowskim, spowodowały to, że ta pewność siebie znacząco wzrosła. Chociaż ta faza wojny, która rozpoczyna się teraz, i możliwa duża ofensywa Rosjan mogą spowodować, że Rosja znowu przejmie inicjatywę. Sytuacja na polu boju wciąż jest otwarta i może być tutaj wiele scenariuszy. Jest to jeden z konfliktów, których ja osobiście rezultatu nie jestem pewien, co zdarza się dosyć rzadko, bo zazwyczaj dosyć szybko można ocenić, w którą stronę konflikt się rozwija. Wydaje się, że Ukraina utrzymuje przewagę, ale też można sobie wyobrazić scenariusze, w których ta sytuacja odwraca się na niekorzyść Ukrainy – i teraz jest właśnie jeden z takich momentów, kiedy ta inicjatywa prowadzenia wojny może się zmienić. Ale mimo tego Ukraińcy pozostają ogromnie optymistyczni. Ja zazwyczaj jestem sceptykiem.

Z drugiej strony mamy też nieustępliwość i solidarność. Mamy tych, co pomagają sobie nawzajem. Mamy wzajemną troskę. I coś jeszcze. Bo nawet jeśli nie wszyscy twoi bohaterowie wypowiadają te słowa głośno, to niemal jednym głosem powtarzają zgodnie: „To jest mój kraj”. I to ma swoje konsekwencje. Właśnie… jakie?

Pełnoskalowa wojna jest po prostu zerojedynkowa. Mnóstwo Ukraińców to zrozumiało, nawet ci, którzy byli bierni wobec wojny, która rozpoczęła się w 2014 roku. Zrozumieli, że jest to gra o wszystko i że jeżeli przegrają, to Ukrainy więcej nie będzie, to nie będą mogli żyć tak, jak dotychczas, to ich miasta zostaną zniszczone albo po prostu życie w nich zamrze, nawet jeżeli nie zostaną zniszczone, a będą okupowane. Postanowili więc, że jest się czemu sprzeciwiać i że jest o co walczyć, jest co robić. To, że nie walczą o jakiś abstrakcyjny cel, tylko o swoje domy, spowodowało, że są gotowi poświęcić dużo więcej niż w innej sytuacji. Wojna obronna zawsze daje gigantyczną motywację, kiedy wiesz, po czyjej stronie stanąć. To jest też kwestia tego, że nie jest to wojna, gdzie wszystkie strony są uwikłane, gdzie afiliacje są niejasne (jak np. w przypadku wojny w Syrii), tylko są tutaj bardzo określone strony. I nawet jeżeli jesteś krytykiem ukraińskiego państwa, nie podobało ci się ono, to jednak wiesz, że tutaj możesz coś zmienić, tutaj masz nadzieję na przyszłość, a w momencie kiedy przyjdzie Rosja, to większość z bohaterów mojej książki sądzi, że tej przyszłości dla nich nie będzie. Dlatego swoją niechęć, krytykę czy wątpliwości musieli odłożyć po prostu na bok.

Uderzyły mnie dwa obrazy. Pogodny emeryt Ołeksandr, a także Wałentyna, która w wojennej zawierusze przycina żywopłot „żeby wyrównać”. Dla mnie to taki obraz jak z Miłosza, z „Piosenki o końcu świata”, gdzie nabiera się dystansu, gdzie „innego końca świata nie będzie”. Tyle że, choć twoim rozmówcom „niebo – często dość dosłownie – wali się na głowę”, to jednak żyje w nich nadzieja.

Nadzieja żyje w nich właśnie z tego powodu, o którym wcześniej wspominałem – że wojna wydaje im się być mimo wszystko wygrana, że niezależnie od tego, ile ona potrwa i jakie będą straty, to uda się w niej zwyciężyć. Ci, którzy żyją na terenach okupowanych, wierzą, że Ukraina wróci do nich i gdy wraca, to jest to dla nich gigantyczna radość, czego przykładem jest opisywana przeze mnie w książce Charkowszczyzna czy też Chersoń, o którym w książce nie piszę, ale gdzie ludzie wychodzili na ulice, świętowali, skandowali – po prostu bawili się. Bo dla nich powrót tego państwa to jest to, że jest przyszłość, że mogą żyć, mogą zmieniać, mają prawo do wszystkiego (mimo całej tej krytyki, o której wcześniej wspominałem, bo mają poczucie, że mogą to zmienić) – wiec walczą o to państwo.

To nadzieja obecna jest w Izium. Bo choć miasto jest wypalone, choć przenika je tak przecież charakterystyczny zapach wojny, choć – nieco podobnie jak w Siewierodoniecku – budynki można podzielić na „ostrzelane, podziurawione, z odłupanymi dachami, stojące w ogniu, już do cna wypalone i wreszcie ocalałe”, to do Izium wraca wolność. Lubow mówi przy tym: „To nie tylko niebiesko-żółte flagi. To coś jeszcze”. To znacznie więcej, bo życie wraca tam, gdzie wciąż trwa wojna. Jak to możliwe?

Życie tak naprawdę umiera, kiedy miasto jest bezwzględnie niszczone. Było to widać np. w Siewierdoniecku, a teraz w Bahmucie… Ale to jest możliwie najbardziej optymistyczna opowieść o wojnie, że to miejsce w mieście bądź miejscowości bardzo trudno wykończyć, że ludzie trwają i walczą o to, żeby przetrwać, bo wierzą w przyszłość. Dla mnie często takie drobne oznaki, np. że ktoś nie wyjechał, posadził kwiatki, posprzątał swój dom czy piwnicę, w której się znajduje – to powoduje, że ta osoba wierzy, że coś na nią czeka. Życie w trakcie konfliktów zbrojnych zawsze trwa i te konflikty zbrojne pokazują, jak mocno to życie bije, jak trudno je stłamsić, mimo tego że spadają na miasta tony żelaza, które równają je z ziemią. Mimo wszystko ludzie walczą o swoje przetrwanie, walczą o to, żeby zachować swoją codzienność – stawiają właśnie opór.


Paweł Pieniążek – (ur. 1989), dziennikarz stale współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”. Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek: „Pozdrowienia z Noworosji”, „Wojna, która nas zmieniła” i „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii”. Laureat nagrody dziennikarskiej MediaTory w 2019 roku w kategorii NawigaTOR za relacje z ogarniętej wojną Syrii.

Banalność przemocy i czysta wolność :)

_

„Rodzina, utrzymująca się w świecie, poza nią

wytwarzanym — przez kogo i jak, nie pytajmy o to:

— oto wykładnik światopoglądu. (…) Nie byli ci

Milusińscy w stanie uwierzyć, że istnieje jakiś inny

świat. (…) Nie dostrzegali dziejów, w jakich żyli,

nie troszczyli się, co szepce noc poza ich czterema

ścianami, co najwyżej martwili się, że ktoś ich niezasłużenie gnębi”

Stanisław Brzozowski, Legenda Młodej Polski

 

Nie musimy być źli, by czynić przemoc. Być może to zrośnięcie przemocy i zła w naszych umysłach sprawia, że wiele osób wzbrania się przed uznaniem niektórych czynów, często stosowanych przez nich samych, za przemocowe. Nie jestem złym człowiekiem, więc to, co robię, co uznaję za dobre, właściwe czy choćby dopuszczalne nie może być przemocą – tak może brzmieć usprawiedliwianie przed samym sobą. A następnie bronienie swojego postępowania czy poglądów. Jeśli są one uświęcone przez siłę tradycji, większości lub grupy do której się przynależy lub chciałoby się być częścią, osoby przez nas lub powszechnie szanowane, będące dla nas autorytetem lub kimś, kto wpłyną na nasz sposób myślenia, był dla nas kimś, kto odkrył przed nami nowe światy albo po prostu utwierdził nas w naszych przekonaniach, wtedy tym trudniej zobaczyć, że to, co robimy, co najmniej nosi znamiona przemocy. Przemoc fizyczna jest na tyle oczywista, że nie ma co poświęcać jej tu wiele miejsca. Trzeba jej przeciwdziałać w inny sposób, choćby poprzez edukację emocjonalną, której wciąż w naszym kraju brakuje.

Poczucie wyższości i jego pokusa

To właśnie emocje, a dokładniej nieradzenie sobie z nimi, stoją często za przemocą. Drugi czynnik to poczucie siły, przewagi nad innymi. Może być ono jedynie wydumane, najlepiej dla przemocowca, jeśli podzielane przez ofiarę. Znów siła fizyczna najdobitniej to pokazuje, ale może to być również poczucie świętej racji – czy to moralnej, światopoglądowej, czy logicznej. Poczucie wyższości w którymś z tych wymiarów może nas oczarować do tego stopnia, że nie zauważymy, kiedy stosujemy przemoc.

Poczucie siły może również wynikać z przewagi liczebnej – ponownie rzeczywistej lub domniemanej. Możemy mieć wtedy do czynienia z tyranią większości, dla której mniejszość to tylko źródło niepotrzebnych problemów. To negatywny przypadek czerpania siły z liczebności. Pozytywny natomiast przybiera postać havlowskiej siły bezsilnych – bezsilnych, którzy w swej liczbie i poczuciu racji moralnej byli w stanie przeciwstawić się domniemanej przewadze siły zła, która stosowała nie tylko przemoc, ale i okrucieństwo.

Słowa i inne narzędzia mowy

Oprócz przemocy fizycznej są również inne jej odmiany, choć dobrze znane od wieków, to jednak dopiero od niedawna uświadamiane z pełną stanowczością, by nie powiedzieć wyższością wobec wcześniejszych epok. Przemoc psychiczna, seksualna czy ekonomiczna – bo o nich mowa – odbywać się mogą często bez użycia siły fizycznej. Wystarczą słowa. A nawet i one nie są potrzebne. 

Zachowania, gesty, miny, tonacja, wyczuwalne nastawienie często mówią znacznie więcej. One potrafią nas ranić. Sami potrafimy w ten sposób zadać cios drugiej osobie. Nawet niepotrzebne są nam do tego złe intencje. Dobrymi chęciami również możemy krzywdzić, one bowiem potrafią mamić nas do tego stopnia, że kompletnie nie uświadamiamy sobie przemocy, którą stosujemy wobec podmiotu naszej troski. W stosunku do niego wykorzystujemy pozycję, którą posiadamy, lub którą nam przypisuje. Jednocześnie przy pozytywnym nastawieniu do drugiego człowieka i odczytaniu tego przez niego nawet słowa mogące ranić tracą swoje ostrze.

Ze wspomnianymi rodzajami przemocy możemy spotkać się zarówno w zaciszu domu, w miejscu pracy, jak i przestrzeniach wspólnych czy sferze publicznej. Czego jednak możemy spodziewać po istotach, które same wobec siebie często stosują przemoc, ranią siebie same, przez długi czas tego nawet nie dostrzegając, albo pięknie sobie to uzasadniając. Czy może być inaczej, skoro już od dziecka żyjemy w świecie pełnym przemocy? I nie chodzi tu o dyscyplinowanie adepta życia przez rodziców czy wychowawców. Dzieci między sobą niekiedy stosują przemoc. Od najmłodszych lat stykają się z nią np. na placu zabaw, gdy zabierają sobie zabawki, w szkole ze strony grupy rówieśniczej lub swoich młodzieńczych idoli, albo bardzo bezpośrednio, gdy pierwszy raz doświadczają niechęci i jej przejawów ze strony innych. Czasami dopiero interwencja autorytetu dorosłych może to zmienić, czasami przecież wbrew woli dzieciaków.

Polityka z perspektywy przemocy

Siła fizyczna i mowa to od zawsze dwa główne narzędzia polityki. Nic więc dziwnego, że drzemie w niej potencjał przemocy. Stąd też nie dziwi chęć wyłączania z niej obszarów, zwłaszcza tych, którym konflikt nie służy. W skrajnych, anarchistycznych przypadkach postuluje się odejście od jej instytucjonalnych form, przy czym zapobieżenie hobbesowskiej wojnie wszystkich ze wszystkimi pokłada się w dobru ludzi. Jednak dobro wcale nie musi bronić przed przemocą, jak już wspomnieliśmy.

Również państwo w wyobrażeniach libertarian, państwo minimalistyczne na kształt nozickowskiej agencji ochrony, jest ukształtowane w ten sposób w obawie przed nieusprawiedliwioną przemocą ze strony rozrośniętych ponad niezbędne minimum instytucji państwowych. Reszta zależy wyłącznie od działań jednostek lub podmiotów z nich złożonych. Te jednak mogą nadużywać swojej pozycji posuwając się do różnych form przemocy, czy to na rynku między podmiotami gospodarczymi czy w relacjach pracodawca-pracownik, a także w związku ze zróżnicowaniem obszarów czy regionów.

By przeciwdziałać takiej przemocy strukturalnej niektórzy uznają, że należy zaprząc do tego wszelkie możliwe instrumenty przymusu dostępne państwu. Tylko bowiem jedna przemoc jest w stanie przeciwstawić się innej, a o przewadze powinna decydować demokratyczna siła większości.

Skoro mowa o demokracji, to warto przyjrzeć się parlamentom – pierwszym świątyniom demokracji. Miały być to miejsca, w których ścierają się argumenty, spośród których silniejsze wygrywają. Przemoc rozumu i logiki w czystej postaci, wyższości tęższego rozumu nad pozostałymi. Rzecz w tym, że często nie decyduje siła argumentu, lecz zwykła większość głosów. Oto przykład przemocy ilości nad jakością. Albo patrząc na to bardziej demokratyczniej, jednej jakości nad innymi. 

Nieubłagalnie dzieje się tak w przypadkach, w których nie ma miejsca na kompromis, a więc gdy odmienność założeń nie daje w dalszym logicznym wywodzie doprowadzić do zbieżnych rezultatów, ani możliwości zgody. Wybór w tym przypadku jest przemocą jednej koncepcji nad drugą, a w rezultacie większości nad mniejszością, przynajmniej tej parlamentarnej. Z perspektywy rozstrzygania takich spraw przez parlamentarzystów i nie poddawania ich pod osąd społeczeństwa, to z kolei przemoc nielicznych wobec pozostałych członków wspólnoty.

Agonalna forma życia politycznego, czyli taka, w której konflikt jest nieusuwalny, a jego rolą jest wykazanie wyższości jednego rozwiązania nad drugim, jest szczególnie mocno widoczna we współczesnych silnie podzielonych, mocno spolaryzowanych społeczeństwach Zachodu. Obecnie żadna forma kulturowa wyraźnie i niezaprzeczalnie nie dominuje, jak to przynajmniej dawniej bywało. Każda ze stron ma poczucie, że to kultura „tych drugich” jest dominująca, jest wszechobecna, a ta „nasza” to jedynie archipelag na oceanie przemocy. Żyjemy więc w paradoksalnym świecie, w którym nikt nie chce przyznać się do dominacji, jakby obawiał się tego. To, że w różnych obszarach może dominować kultura jednych bądź drugich, z pewnością nie ułatwia sprawy. A jednak żadna ze stron nie obawia się mówić o dominacji drugiej.

Wspólnoty stresowe

Można to tłumaczyć zjawiskiem, które Peter Sloterdijk nazywał „wspólnotami stresowymi”. To dzięki mediom wywołuje się integrujący stres. Rozbudzanie obaw przed przemocą z przeciwnej strony jest z pewnością jednym z elementów integracji. Niemiecki filozof jednak wiązał to z budowaniem wspólnot narodowych. Wydaje się, że dekada jaka minęła od jego wykładu, mocno pokazała podziały w społeczeństwach państw Zachodu, które są kształtowane może nawet w większym stopniu niż przez politykę tożsamości właśnie przez polityki stresowe zwaśnionych stron.

Dopiero od nieco ponad 40 lat, za sprawą francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu, możemy z całą stanowczością uświadamiać sobie przemoc symboliczną. To pole walki sprawiające, że wszystko jest lub może być narzędziem przemocy – każdy element kultury, stylu życia, nawet natury. 

Mniej więcej w tym samym czasie inny francuski myśliciel, Michel Foucault, pokazał światu, w jaki sposób społeczeństwo dyskretnie dyscyplinuje swoich członków i ich ciała, jak swoje wici rozprzestrzenia władza rezygnując z bezpośredniej, centralnej kontroli. Foucault nie używa przy tym pojęcia przemocy, ale do niej to się sprowadza, bowiem chodzi o wykorzystywanie pozycji do narzucania swojej woli, wymuszania określonych zachowań. Nawet bunty wobec władzy, czy to tej działającej na zasadzie pastoralnej – prowadzenia owieczek – wyrażane w postaci kontr-prowadzenia, czy też przeciwko władzy państwowej w postaci zamachu stanu czy rewolucji, są wpisane w logikę istniejącej władzy i logikę przemocy. 

Jak się więc nie stresować, gdy przemoc wszędzie i brak nawet nadziei na pozbycie się jej? Co robić?

Czyż jednak podanie rozwiązania nie byłoby formą przemocy? Próbą narzucenia jej, postawieniem się ponad innymi, pokazaniem swojej wyższości, uznaniem, że jest się w stanie ogarnąć i rozwiązać temat, z którym mierzą się ludzie odkąd żyją w grupie, odkąd trzeba było podejmować decyzje dotyczące innych – a więc od początków istnienia polityki? Ponieważ, inaczej niż w przypadku wąskich dziedzin, w których mogą istnieć proste rozwiązania, nie ma pewności, że dane rozwiązanie się sprawdzi, politycy nie są ekspertami, a ekspert nie jest od podejmowania decyzji. Z tego powodu w polityce zawsze jest jakiś pierwiastek uzurpacji.

Wielu jednak filozofów próbowało rozwiązać problem przemocy w życiu ludzkim. Jednym z nich był Hegel. Opisał ją w legendarnej metaforze pana i niewolnika. Przetrwała ona, w nieco zmienionej wersji do dziś. Przekształconą już przez Alexandra Kojève’a, podjął ją Francis Fukuyama. Amerykański politolog uznał, że tą dziejową walkę kończy powszechne uznanie człowieka przez człowieka, możliwe tylko w demokracji liberalnej. Zaistnienie i życie w poszanowaniu zasad tej formy politycznej jest końcem historii. Nic lepszego już ludzkość nie wymyśli i może zająć się rozwiązywaniem jedynie problemów codzienności, życiem z dnia na dzień. Nawet jeśli coś niepożądanego się wydarzy, wrócimy do demokracji liberalnej, bo jest ona spełnieniem potrzeb ludzkości.

Dwie strony wolności

Inne rozwiązanie, nieco mimochodem, zaproponował Rousseau. Gdy społeczność przestała go akceptować, z jednej strony duchowieństwo i genewski establishment za poglądy i postawę wobec religii, wydając nakaz aresztowania i cofając zezwolenie na pobyt, z drugiej społeczność lokalna w Môtiers, która obrzuciła jego dom kamieniami, za odmienność, za chodzenie w stroju ormiańskim, postanowił wyjechać na wyspę św. Piotra na jeziorze Bienne. Tam, dryfując swobodnie w łódce, zanurzył się w swoją egzystencję, czyste istnienie, bycie-u-siebie, w beztrosce bycia nieużytecznym.

Taka ucieczka w wolność nie „przedsiębiorców, odkrywców ani autorów” była możliwa tylko chwilowo. Przemoc ze strony rzeczywistości musi dopaść. Jednak odkrycie czystej egzystencji, stanu, „w trakcie którego podmiot wolności nawiązuje wyłącznie do swej wyśledzonej egzystencji, z dala od wszelkich dokonań i powinności, a także z dala od ewentualnych aspiracji do uznania przez innych”, jak określił to Sloterdijk, sprawiło, że stał się on czymś pożądanym, a jednocześnie czymś, z czego ciężko wyrwać się i wrócić do rzeczywistości. Tu czeka bowiem człowieka wszechogarniająca przemoc. 

Można byłoby się jej pozbyć jedynie wtedy, gdyby każdy przebywał w stanie podobnym do bujającego się w łódce na jeziorze znanego Szwajcara, zanurzonego we własnej egzystencji, bez żadnych chceń i pragnień, zwłaszcza takich, które wymagałyby zaangażowania innych, czy to w chwili obecnej czy przyszłej. Byłoby to jednak nieprawdopodobieństwem. Rousseau nic nie obmyślał, nie snuł planów, nie sterował nawet w tamtej chwili swoją łódką. W końcu jednak podpłynął do brzegu, poszedł zapewne coś zjeść, być może wrócił do domu, w którym jego partnerka Marie-Thérèse Le Vasseur czekała już z obiadem, wykorzystując wzorce kulturowe. Stan czystej wolności zniknął.

Wolność, zarówno ta której sami doświadczamy, a jednocześnie ta, która nie wymaga angażowania innych w danym momencie ani w rezultacie poczynionych wówczas refleksji, a więc również wykorzystywania do tego swojej pozycji, jest możliwa jedynie chwilowo. Wolność do zanurzenia się w swojej egzystencji oraz wolność od angażowania swoją egzystencją innych, splecione razem są być może właśnie ideałem nowoczesności. Od tamtego czasu za nią ugania się wielu ludzi w społeczeństwach Zachodu. To może o niej pisał Marcin Król w eseju skierowanym do nielicznego grona szczęśliwych. 

Wolność od przemocy tej, którą się doświadcza ze strony innych i tej, którą się zadaje innym, a także sobie samemu – cóż za piękna perspektywa! Cóż za piękne doświadczenie! Nawet jeśli krótkotrwałe i przejściowe, ale jednak takie, do którego można wracać!

Ucieczka od przemocy

Taka ucieczka od przemocy jest tylko fragmentarycznym poradzeniem sobie z jej obecnością w życiu ludzkim. Potrzebnym, lecz z pewnością niewystarczającym. Zadaniem wciąż pozostaje ograniczanie przemocy, jej łagodzenie. 

Filozofia polityczna była dotychczas być może zbyt skupiona na przemocy doświadczanej i próbie ochrony człowieka przed nią, by skupić się na przemocy, którą człowiek sam stosuje wobec innych i wobec siebie. Nie chodzi o paskudne przejawy przemocy, lecz o banalne nasze postępowania, w których wykorzystujemy swoją pozycję formalną lub nieformalną, by narzucić swoją wolę, wykorzystujemy do tego asymetrię informacji czy po prostu używamy, niekoniecznie świadomie, te elementy kultury, które mogą krzywdzić innych. 

Niestosowanie przemocy to coś innego niż millowskie nienaruszanie wolności drugiego człowieka. Przyjemność z czystej wolności jest czymś odmiennym niż przyjemność wynikająca z wykorzystywania swojej przewagi nad innymi, nawet gdy nie narusza się ich wolności i rezultatów działania. 

Erupcje przemocy czy wręcz okrucieństwa zawsze bardziej pociągały niż zwykłe codzienne doświadczenie. Stąd myśliciele chętniej zajmowali się nimi. Zresztą to one odgrywały bardziej znaczące role w historii. Homer i wojna trojańska, Liwiusz czy Szekspir i narodziny republiki po obaleniu tyranii Tarkwiniuszy po gwałcie Sekstusa na Lukrecji. Hobbes i wojna domowa w Anglii oraz XVII-wieczne wojny religijne. Rewolucja francuska i związany z nią system terroru tak świetnie opisany przez Jean-Lamberta Talliena już po ścięciu Robespierre’a, do czego ten francuski polityk się przyczynił, stała się punktem wyjścia dla wielu myślicieli. Nieludzkie traktowanie ludzi w fabrykach pobudzało wyobraźnię Marksa i jego następców. Faszyzm stał się ważnym punktem odniesienia dla XX-wiecznej myśli politycznej, wciąż na nowo przywoływanym.

Rosnące od kilku dekad zainteresowanie historią ludową sprawia, że bardziej dostrzegamy i rozumiemy życie codzienne ludzi. Drzemiący w niej potencjał emancypacyjny, który zresztą stawia ona sobie za cel, sprawia, że lepiej rozumiemy też przemoc. Z nią jednak ludzie od zawsze sobie radzili, pewnie dlatego, że zewsząd ich otaczała. Nauczyliśmy się więc przymykać na nią oko, racjonalizować czy przedstawiać jako konieczność, jako coś realnego – coś, czego usunięcie wykracza poza nasze ludzkie siły. Chętnie również odwracaliśmy od niej wzrok, przemilczaliśmy. Jednocześnie słusznie ją zwalczaliśmy i zwalczamy. 

Sukcesy na tym polu są niewątpliwe, z czego wiele dokonało się dopiero w ostatnich dekadach. Jeszcze długa droga przed nami i będziemy musieli sobie radzić nadal bez łatwych odpowiedzi. Przyglądanie się przemocy we wszystkich jej przejawach, uświadamianie ich sobie powinno sprzyjać zmianie postaw wobec innych i siebie. 

Wojna dwóch światów :)

Argumenty Putina do niektórych jednak trafiają. Są tacy, którzy rozumieją lęki, które go ponoć trawią i zmuszają do prowadzenia wojny, której tak bardzo nienawidzi, że woli ją nazywać operacją wojskową. Do tych, którzy go rozumieją należy Viktor Orbán. Uważa on, że Zachód przycisnął Putina do ściany, systematycznie rozszerzając NATO na wschód. Jeśli teraz Unia Europejska zdaje się ulegać zachodnim aspiracjom Ukrainy, Rosja znajduje się w stanie zagrożenia i zmuszona jest reagować. Ten wielki, według PiS, przyjaciel Polski uważa, że dla uspokojenia Rosji wojska NATO powinny się z naszego kraju wycofać. Wtórują mu niektórzy „pożyteczni idioci” z kręgów zachodniej lewicy, dla których od zawsze nie Rosja, a Stany Zjednoczone czynią na świecie najwięcej zła. Dla nich wojna w Ukrainie to skutek naruszenia przez administrację amerykańską strefy wpływów Rosji na skutek przyjęcia krajów Europy Wschodniej do Sojuszu Północno-Atlantyckiego, w końcu lat 90. Po zakończeniu zimnej wojny NATO zamiast się rozwiązać, otoczył Rosję, która słusznie widzi w tym zagrożenie i domaga się deklaracji, że Ukraina nie stanie się członkiem Sojuszu. To dziwne, że ludzie lewicy, tak często głoszący potrzebę samostanowienia narodów, odmawiają Ukrainie prawa decydowania o sobie.

Tymczasem w bajdurzeniu Putina o poczuciu zagrożenia ze strony NATO nie ma krzty prawdy. Putin nie obawia się inwazji NATO, bo dobrze wie, że nikt nie zamierza atakować Rosji. Nie dąży również do powiększenia jej ogromnego terytorium. Putin boi się demokracji. To przed nią broni się ze wszystkich sił. Demokracja liberalna, a nie jej fałszywe wydmuszki, są jego rzeczywistym wrogiem zdolnym pozbawić go władzy i unicestwić jego wizję wielkiej Rosji. Demokracja jest dla niego zarazą, której wirusy mogą tym łatwiej przenikać do społeczeństwa, im bliżej granic Rosji znajdować się będą państwa o tym ustroju. Dlatego uparcie walczy o dawną sowiecką strefę wpływów, aby otoczyć się państwami wasalnymi z władzą autorytarną. Od dłuższego czasu robi też wszystko, głównie za pomocą internetowych trolli i kontraktów uzależniających Europę Zachodnią od rosyjskich surowców, aby osłabić demokrację w Unii Europejskiej i Stanach Zjednoczonych. Sygnałem o zbliżającym się demokratycznym zagrożeniu  były dla Putina prodemokratyczne protesty sprzed dwóch lat w Białorusi, niespotykane na taką skalę w kraju autorytarnym. Tam Łukaszenka przy wsparciu Rosji jeszcze sobie poradził. Po prozachodnim rządzie ukraińskim Putin nie może tego oczekiwać. Więc ruszył, żeby go zniszczyć i zastąpić swoimi figurantami. Wtedy Ukraina znów stanie się bezpiecznym – dla jego Rosji – państwem autorytarnym.

W istocie mamy więc do czynienia z wojną o charakterze aksjologicznym. Ukraina i Rosja reprezentują w niej dwa światy, różniące się od siebie zasadniczo w sferze wartości. To te wartości decydują o zawieranych sojuszach, strefach wpływów i wzajemnej niechęci, którą łatwo zamienić we wrogość. Jest to wojna między światem liberalnym, reprezentowanym przez państwa demokratyczne, do których należy Ukraina, a światem państw imperialnych, rządzonych przez autorytarystów, których przedstawicielem jest Rosja. Ten podział nie jest geograficznie jednolity, ani w pełni dychotomiczny. Dobrze jednak oddaje różnice w hierarchii wartości.

Świat liberalny ma tradycje europejskie. Ideologia liberalizmu narodziła się w XVII wieku, jako reakcja na okrucieństwa wojen religijnych. Z epoki Odrodzenia czerpała ona idee humanizmu, a z Oświecenia – racjonalizm i uniwersalizm w podejściu do jednostki ludzkiej bez tożsamościowych kategoryzacji. Charakterystyczny dla tej ideologii sprzeciw wobec przemocy, sprzyjał jej rozkwitowi po I, a zwłaszcza po II wojnie światowej. Liberalizm postuluje odejście od stanu natury w relacjach międzyludzkich, który Thomas Hobbes określił jako „wojnę wszystkich ze wszystkimi”. Liberalna umowa społeczna oparta jest na przekonaniu, że granicą racji jakiegoś człowieka jest inny człowiek. Trzeba więc pozbyć się części swojej wolności, aby uzyskać to samo od innych. Na tej zasadzie funkcjonuje ustrój demokracji liberalnej w większości krajów Europy, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych oraz w pozostałych krajach anglosaskich. W świecie liberalnym, oprócz zasad demokracji, takich jak: parlamentaryzm, wolne wybory i trójpodział władz, szczególne znaczenie przypisuje się praworządności, wolności mediów i przyrodzonym prawom człowieka. O sile państw demokracji liberalnej nie świadczy dziś ich zasięg terytorialny i wpływ polityczny na inne państwa, ale innowacyjność, rozwój gospodarczy i dobrostan społeczny, rozumiany nie tylko jako poziom zamożności obywateli.

Wartości świata imperialnego mają znacznie starsze tradycje. Pochodzą one jeszcze z czasów walk plemiennych i dążenia do poszerzania obszaru dominacji. Sięgają one czasów Cesarstwa Rzymskiego, przekształconego później w Święte Cesarstwo Narodu Niemieckiego. Do jego tradycji, jako Tysiącletniej Rzeszy, nawiązywała III Rzesza Hitlera. Szczególny wkład w te tradycje miała tatarska Wielka Orda, najeżdżająca ziemie litewskie, ruskie, polskie i rosyjskie w okresie XV –  XVII wieku. Na styku Azji i Europy rozkwitło Imperium Rosyjskie w latach 1721 – 1917. Jego imperialne tradycje przejął powstały po Rewolucji Październikowej Związek Radziecki, głoszący obłudnie ideały pokoju, wolności i samostanowienia narodów. Te same tradycje kontynuuje Rosja Putina. Europa Zachodnia także od tych tradycji nie była wolna. Świadczą o tym podboje kolonialne Hiszpanii, Portugalii i Francji oraz rozkwit Imperium Brytyjskiego w XIX wieku.

Mentalność imperialna wyrasta z potrzeby dominowania nad ludźmi i terytorium, z apoteozy przemocy, która daje poczucie siły i prestiżu. Istotna jest tu postać wodza, który prowadzi naród do wielkości, jaką jest panowanie nad innymi narodami. Za naturalne uważane są hierarchiczne relacje społeczne. W przeciwieństwie do mentalności liberalnej, hierarchie nie są tymczasowe i podlegające krytyce, aby nikt nie miał poczucia, że jest z urodzenia lepszy od innych, ale są one traktowane jako stałe i dane na zawsze. We współczesnym świecie względnej równowagi sił, mentalność ta służy przede wszystkim umacnianiu władzy autorytarnej wewnątrz danego kraju. Autorytaryzm zawsze opiera się na lęku, który skłania ludzi do posłuszeństwa wobec władzy. Władza w państwie policyjnym jest bowiem wszechmocna. Ludzi nie chronią żadne prawa, bo władza jest ponad prawem. Ale nie tylko opresja i „dokręcanie śruby” jest narzędziem umacniania władzy w państwie autorytarnym. O wiele większe znaczenie przywiązuje się do propagandy i indoktrynacji. Autorytaryści zawsze dążą do podporządkowania sobie mediów, edukacji i instytucji kultury. Chodzi bowiem o ukształtowanie nowego człowieka, który będzie całkowicie oddany swojej władzy, czyli tzw. pierekowkę, jak nazywali to komuniści w Związku Radzieckim.

Bardzo użyteczne w tym celu okazuje się budzenie postaw nacjonalistycznych. Kiedy ludzie zaczynają śnić o potędze swojego kraju, często zapominają o zaspokajaniu innych potrzeb. Świadomość mocarstwowości w społeczeństwie radzieckim w znacznym stopniu tłumiła dolegliwości, których ludzie doświadczali w kraju, w którym dobrostan obywateli znajdował się na dalekim miejscu w hierarchii ważności. Mit narodowej wielkości jest z tego powodu podstawowym elementem propagandy. Często towarzyszy mu także mit wodza, męża opatrznościowego, genialnego stratega, pod którego opieką ludzie mogą czuć się bezpieczni i dumni ze swojego kraju. Na skutek hagiograficznej propagandy taką rolę pełnili w swoich krajach Hitler, Stalin, Mao Tse Tung i wielu innych. Najwyraźniej Putin także zapragnął wejść w rolę ojca narodu. Świadczą o tym zabiegi mające na celu wykreowanie jego postaci jako silnego ludowego bohatera, który wpław pokonuje wiry jeziora Bajkał, dosiada niedźwiedzia i prezentuje umięśniony tors nieustraszonego mężczyzny. Tym wizerunkiem Putin trafia do wyobraźni Rosjan wychowanych w patriarchalnej kulturze. Trafia tym bardziej, że związał się z Cerkwią i przestrzega przed dekadenckim Zachodem, gdzie gender deprawuje dzieci, a homoseksualiści zawierają związki małżeńskie. Na tym tle konserwatywna Rosja jest czysta i zdrowa, co ma być kolejnym powodem do dumy.

W świecie imperialnym terror i indoktrynacja służyć mają zdobywaniu i utrzymywaniu władzy, która jest tam najwyższą wartością. Nie jest przy tym ważne czy robią to ludzie z egoistycznej potrzeby dominacji, czy z przekonania o pełnieniu dziejowej misji służącej ich narodowi. Rezultat jest bowiem taki sam – pogarda dla uniwersalnych praw człowieka i podporządkowanie go służbie ideologii imperialnej. W demokracji liberalnej ludzie pełniący władzę pozbawieni są podstawowych instrumentów sprawczości, którymi dysponują autokraci. Trójpodział władzy ogranicza ich decyzyjność, podobnie jak konieczność przestrzegania prawa, na którego stanowienie mają niewielki wpływ w systemie parlamentarnym. Ponadto, ich działania są przedmiotem kontroli społecznej i krytyki ze strony wolnych mediów. Pełnienie władzy w tych warunkach dla autorytarystów traci wszelki sens. Dlatego demokracja liberalna jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem, przed którym, jak Putin, bronić się będą ze wszystkich sił.

Świat liberalny powinien wreszcie zrozumieć, że imperialiści zawsze będą w natarciu. Trzeba zatem umieć się przed nimi bronić. Oznacza to konieczność odejścia od liberalnej postawy w stosunku do państw świata imperialnego. Polegała ona na mylnym przekonaniu, że do utrzymania pokoju i poskromienia imperialnych dążeń wystarczy siła ekonomiczna, handel i miękkie oddziaływanie w postaci upominania krajów autorytarnych o konieczności przestrzegania praw człowieka. Fałszywe okazało się żywione w Europie przekonanie, że najlepszą gwarancją pokoju są międzynarodowe więzi gospodarcze w warunkach globalizacji. Unia Europejska nie może też liczyć wyłącznie na parasol ochronny ze strony siły militarnej Stanów Zjednoczonych i musi zwiększyć własny potencjał militarny, który jest jedynym argumentem powstrzymującym państwa imperialne przed agresją. Drugim, być może jeszcze ważniejszym sposobem obrony, jest solidarność państw świata liberalnego. W zasadniczym sporze o wartości państwa te muszą mówić jednym głosem. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wartości liberalne są nieustannie atakowane przez coraz silniejszą reakcję antyoświeceniową. Ta solidarność, nieczęsto wcześniej występująca, wyraźnie się teraz objawiła w reakcji na napad Rosji na Ukrainę. Jest to zjawisko pocieszające i trzeba robić wszystko, aby je utrwalić.

Do jakiego świata należy Polska pod rządami PiS-u? Biorąc pod uwagę tylko ostatnie tygodnie, polski rząd deklaruje jednoznaczną przynależność do świata liberalnego. Ścisła współpraca Dudy i Morawieckiego z przywódcami państw zachodnich dobrze świadczy o solidarności z wartościami tego świata, podobnie jak ofiarność z jaką Polska pomaga uchodźcom z Ukrainy. A jednak, mimo wszystko, trudno uwierzyć w zasadniczy zwrot ideowy Prawa i Sprawiedliwości i Solidarnej Polski. Partie te robiły do tej pory wszystko, aby rozbić jedność Unii Europejskiej i demonstrowały niechęć do jej wartości. Antydemokratyczny zwrot, którego dokonała Zjednoczona Prawica, nagonka na LGBT, odejście od państwa prawa, dążenie do podporządkowania sobie mediów, arogancka i kłamliwa propaganda oraz tłumienie samorządności – to wszystko cechy państwa imperialnego i dokładna kopia tego, co zrobił u siebie Putin. Aby nie było wątpliwości, że rządzący nie zmieniają swoich poglądów, już w czasie wojny w Ukrainie, na wniosek ministra Ziobry Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej orzekł niezgodność z polską konstytucją wyroków ETPC i tym samym unieważnił w Polsce Europejską Konwencję Praw Człowieka, czyli zrobił to samo, co kilka lat wcześniej uczynił Trybunał Konstytucyjny w Rosji.

Jarosław Kaczyński od samego początku swojej politycznej aktywności dawał sygnały niechęci do wartości wolnego świata. Za przejaw patriotyzmu uważano jego tęsknoty za mocarstwową Polską, bo za taką uważał II Rzeczpospolitą z Wilnem i Lwowem czy jeszcze wcześniej – Polskę od morza do morza. Ta wyśniona Polska miała być absolutnie suwerenna, nie związana żadnymi zobowiązaniami międzynarodowymi. O jej sile decydować ma ćwierćmilionowa armia obywatelska, patriotyczne wychowanie oparte na tradycyjnych wartościach i ścisłym związku z Kościołem katolickim. Oczywiście potrzebny jest też wódz pokroju marszałka Piłsudskiego i wzmacniająca patriotyzm celebracja Żołnierzy Wyklętych. Kaczyński udaje człowieka skromnego, ale niedwuznacznie sugeruje, że to właśnie on jest tym wodzem, no bo kim innym może być „emerytowany zbawca narodu”. Dlatego cieszą go okrzyki wielbicieli „Jarosław, Polskę zbaw”. Dla urzeczywistnienia tego planu PiS toczy zaciekłą walkę z liberalizmem. Świadczą o tym wysiłki podporządkowania sobie polskiej szkoły, rynku mediów, narzucania wzorców w sferze kultury i pamięci historycznej oraz zastraszania świata nauki. W tych obszarach podejmowane są najbardziej radykalne decyzje i kierowani są do nich najbardziej brutalni partyjni aparatczycy.

Są więc w Zjednoczonej Prawicy silne wewnętrzne bariery przed zmianą dotychczasowych idei i politycznych emocji. Ci ludzie, dążąc do nierealnej i szkodliwej dla Polski autarkii, w równym stopniu obawiają się wpływów liberalnego Zachodu, jak i zagrożeń ze strony imperialnej Rosji. Z PiS-em jest tak, jak ze skorpionem ze znanego dowcipu, który prosił żabę, aby go przeprawiła przez rzekę. Przysięgał przy tym, że jej nie ukąsi, bo wtedy oboje by utonęli. Niestety, na środku rzeki skorpion ukąsił żabę, tłumacząc się, że taka już jest jego natura. PiS w stanie zagrożenia może współdziałać ze światem liberalnym, ale nigdy nie będzie jego częścią, bo taka już jest natura tej partii. Dopóki będzie ona rządzić, dopóty Polska znajdować się będzie poza granicami wolnego świata.

 

Autor zdjęcia:Markus Spiske

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Jest wojna. Lepiej reagować mądrze i spokojnie niż szybko i emocjonalnie :)

Rosjanie napadli obce państwo, strzelają do wojska i cywili, zamordowali już setki Ukraińców, niszczą osiedla i infrastrukturę. Stała się rzecz straszna, szokująca. Pojawia się teraz pytanie o naszą reakcję, naszą, czyli Polaków, nie tylko władz, ale i zwykłych ludzi.

 Przerażenie ogarnia, kiedy czyta się falę narzekań, ale nie na Rosję, tylko na Zachód. Że zawiódł, że nie zapobiegł, że nie pomógł, że nam na pewno nie pomoże itd. Internetowe wpisy, komentarze wielu analityków i dziennikarzy, osób publicznych i prywatnych, ociekają atmosferą beznadziei, niewiary w dobre intencje Zachodu, pretensjami i szyderstwem, szczególnie w stosunku do Europy i Niemiec. Donald Tusk, który jeszcze w czwartek, 24. lutego słusznie i rozważnie napisał „Pełna jedność Polaków, Europy i całego świata Zachodu potrzebą chwili,” następnego dnia, w emocjonalnym wpisie zaatakował naszych sojuszników i na swoim twitterowym koncie przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej napisał: „Sankcje są udawane. Niemcy, Węgry i Włochy blokujące sankcje wobec Putina okryły się hańbą!”

W trudnym czasie wojny, kiedy spokój i  rozwaga stają się niezbędne, pojawia się potrzeba poczynienia kilku uwag dotyczących tej narracji:

1.To Rosja napadła na Ukrainę, a nie Zachód. Po prostu. Po co odwracać uwagę od faktycznego sprawcy i naszego przeciwnika oraz koncentrować zarzuty na naszych sojusznikach?

2.To jest narracja zwyczajnie nieprawdziwa. Zachód pomógł Ukrainie, a nie „nie pomógł,” dał jej miliardy dolarów, sprzęt wojskowy i amunicję, sprzęt humanitarny, pomoc polityczną itd. Wobec Rosji od lat Zachód stosuje sankcje, które są dotkliwe, pozbawiły ten kraj wielu miliardów dolarów, jej gospodarka 8 lat temu utknęła w martwym punkcie. W tej chwili Zachód wdraża kolejne sankcje, które są dla Rosji szkodliwe, pogrążą jej gospodarkę już nie w stagnacji, lecz w kryzysie i wysokiej inflacji, zmuszą rząd do zainwestowania miliardów dolarów w celu ratowania największych banków. A do Polski i Rumunii Zachód przysłał żołnierzy, już tu są i jadą kolejni.

Od kilku miesięcy nastąpiło na Zachodzie przebudzenie, jest inne niż przedtem nastawienie do Rosji, dużo ostrzejsze. Dzisiaj już są uruchamiane kolejne sankcje, dotkliwe dla państwa i dla ogarniętego nacjonalistycznym szałem społeczeństwa rosyjskiego. Zdanie Donalda Tuska „sankcje są udawane” jest zbyt emocjonalne i nieprawdziwe. Bez komponentów z zagranicy stanie ważna część rosyjskiego przemysłu samochodowego, samolotowego, stoczniowego i zbrojeniowego, rząd będzie musiał ratować Rosjan przed bezrobociem i przed utratą oszczędności zgromadzonych w bankach.

Nie ma co powtarzać starych, nieaktualnych komentarzy, skoro sytuacja się zmieniła. I niczego tu nie zmienia fakt, że szaleniec z Kremla mimo wszystko nie liczy się z żadnymi sankcjami, ani w ogóle konsekwencjami i jest w stanie pogrążyć nawet własny kraj, byle by tylko zrealizować swoje chore fantazje. To nie zależy od Zachodu.

3.To jest narracja rosyjska, powtarzanie jej jest dokładnie tym, o co chodzi Putinowi. To on stara się wbić klin pomiędzy państwa Zachodu, rozbić NATO i w tym celu stara się obniżyć zaufanie państw Zachodu nawzajem do siebie, rozmawiając z każdym państwem Zachodu z osobna a nie razem, pisząc komunikaty rosyjskiego MSZ, płacąc liderom opinii na Zachodzie, żeby je powtarzali itd. W chwili wojny niestety niknie czas na zwyczajowe gadanie, narzekanie itd. Jeśli się realizuje scenariusz wroga, to po prostu mu się pomaga, nawet niechcący, a robienie tego w mediach społecznościowych zapewnia rosyjskiej propagandzie dodatkowy rozgłos.

4.Szerzenie defetyzmu, wmawianie Polakom, że nikt nam nie pomoże, że będziemy mieli katastrofę ma służyć… no, właśnie? Czemu? Przecież nikt nie zna przyszłości, to po co twierdzić, że się ją zna? Po co twierdzić, że będzie fatalna? A skąd ta wiedza? Ze szklanej kuli? Z fusów? Bo to, co się dzieje na Zachodzie w ostatnich miesiącach jest właśnie dość obiecujące, jak na razie wygląda w miarę optymistycznie. Zachód jednoczy się, jest jednolita postawa, wyciszane są partykularyzmy, Niemcy nie certyfikują Nordstreamu, do Polski już przyjechali żołnierze USA. Dlaczego wiele osób twierdzi, że jest odwrotnie?

5.Ta narracja od kilku lat pojawia się w wypowiedziach wielu przedstawicieli PiS, a na masową skalę w pisowskich mediach, które dzień w dzień robią pranie mózgów tym biednym ludziom, którzy tego słuchają. Podważanie zaufania do Zachodu, szczucie przeciwko Unii Europejskiej, a szczególnie Niemcom, nazywanie Ukraińców banderowcami, to istotny wątek pisowskiej propagandy. W Wiadomościach TVP ta retoryka jest grzana od lat, a np. w rydzykowym Naszym Dzienniku w ostatnich tygodniach znalazła się wręcz na czołówkach, w tytułach zamieszczonych nad winietą.

Już samo to powinno naprowadzić nas do podejrzenia, że coś tu jest nie tak. Kontekst też jest ważny, trzeba patrzeć na to po kim powtarzamy, albo z kim się znaleźliśmy w jednym chórze, nawet bezwiednie. Nie w tym czasie i nie w tym towarzystwie, koledzy.

6.W takiej sytuacji, jaka jest teraz, należy robić coś odwrotnego. Budować pozytywny przekaz, budować zaufanie i jedność wewnątrz NATO, wewnątrz Zachodu, szukać pozytywnych powiązań, wspólnych interesów i rozbudowywać je. A nade wszystko mówić i pisać prawdę, dlatego że na szczęście nie jest dla nas, Polaków, taka zła i dlatego, że nierealistyczna ocena tego, co się dzieje, może doprowadzić do tragicznych pomyłek, np. do pomylenia kto jest naszym sojusznikiem, do podważania jego intencji. Przecież jeżeli komuś się nie ufa i z góry zakłada, że nie ma dobrej woli i nas oszuka, to wtedy koniec, zanika współpraca, zanika dialog, sami pozbawiamy się wpływu na niego, bo niby po co domagać się pomocy, jeśli się z góry zakłada, że on jej i tak nie udzieli. Jeżeli kogoś atakujemy i szydzimy z niego, kopiemy rowy między nami, a nim, powtarzamy mu, że nie wierzymy w jego lojalność i ewentualną pomoc, to w efekcie on tej pomocy faktycznie nie da. Działa to na zasadzie samosprawdzającej się przepowiedni.

7.Przez lata Zachód popełnił mnóstwo błędów wobec Rosji, był za miękki, działał za późno i za słabo. Najgorsze, że był naiwny. Nasi, polscy przedstawiciele ostrzegali, że Rosji nie można wierzyć, że ma ona imperialne ambicje, które wcześniej czy później zacznie realizować, ale wielu polityków z Zachodu nie chciało tego słuchać, mówili, że Polska histeryzuje i cierpi na rusofobię. Nas to drażniło, a nieraz ręce opadały, kiedy się patrzyło na tę naiwność graniczącą z głupotą, w dodatku podszytą spoglądaniem chytrym okiem na płynące z Rosji paliwa i rzekome miliardy, które można zarobić sprzedając obrabiarki i glazurę do tego zbiedniałego i zacofanego kraju o PKB 18 razy niższym niż Zachód.

W ostatnich miesiącach zachodni politycy sami się przekonali, że to, cośmy mówili, to była prawda, a nie histeria i stanowczo zmienili ton wypowiedzi, a co najważniejsze, przeszli od słów do czynów. Lepiej późno niż wcale. Widocznie człowiek już taki jest, że nawet kiedy mu się mówi „nie wkładaj ręki do ognia, bo się poparzysz,” to musi ją włożyć, żeby się przekonać. W chwili wojny należy się cieszyć, że wreszcie przyjęli nasz punkt widzenia i iść razem do przodu, a nie wypominać im co mówili kiedyś, czego nie zrobili przed laty i gdybać co by było, gdyby od początku się z nami zgodzili. A skąd wiadomo co by było? Tak naprawdę kto potrafi to odgadnąć? Na jakiej podstawie? I po co?

Ta długa lista błędów i zaniechań wytworzyła już w Polsce szczególną wrażliwość na sposób, w jaki Zachód reaguje na to, co robi Rosja, oraz stereotyp Zachodu jako miękkiego, niezdolnego do czynu i liczącego po kryjomu grosiki, które może zarobić, jeśli się pokątnie zwącha z Rosją. Szczególnie Niemcy są posądzane o mentalność zwaną pejoratywnie sklepikarstwem. Ciężko sobie zapracowały na taką opinię, głównie budując Nordstream i Nordstream 2, chociaż np.  Francja i Włochy też mają w tej dziedzinie niechlubne osiągnięcia.

Ten stereotyp nie był do końca prawdziwy, bo to nigdy nie wyglądało aż tak źle, a teraz jest już zupełnie nieprawdziwy, bo zachodnich polityków niechcący wybudził z letargu sam Putin. Jest inna sytuacja i teraz to Polska powinna się ocknąć, a nie tkwić w myśleniu, które już jest nieaktualne. Nie powinno się podejmować decyzji, ani nawet wypowiadać, w oparciu o stereotypy, tylko na podstawie trzeźwej i aktualnej oceny sytuacji.

8.W ostatnich dniach, wśród ogólnej zgody wewnętrznej na Zachodzie i jednolitej postawy wobec rosyjskiego bandytyzmu, pojawiły się różnice, zresztą nie zasadnicze. Dotyczą zakresu sankcji i tego czy stosować wszystkie na raz, żeby zszokować Putina, czy stopniować je metodą kija i marchewki, żeby zawsze zostawić sobie możliwość szantażowania go w przyszłości, a jemu zostawić furtkę do odwrotu od agresji na Ukrainę. Chodzi głównie o wykluczenie Rosji ze światowego systemu przelewów bankowych SWIFT, co z dnia na dzień doprowadziłoby ten kraj do zupełnego odcięcia od płatności z zagranicy i od kupowania czegokolwiek z zewnątrz. W Polsce ta dyskusja wywołuje rozdrażnienie, natychmiastowe oskarżenia o kontynuację polityki uległości i podejrzenia o skrywane popieranie Rosji. Kiedy ktoś podejrzewa drugiego o coś, to zawsze widzi jak jego podejrzenia się sprawdzają, zarówno wtedy kiedy faktycznie tak jest i kiedy tak się nie dzieje.

Zbyt wiele tu emocji, a oskarżenia pojawiają się zbyt szybko i idą zbyt daleko. Nie na tym polega sojusz, że zawsze istnieje pełna zgodność co do wszystkiego, tylko na tym, że sojusznicy zakładają wzajemnie dobrą wolę, rozmawiają ze sobą, żeby uzgodnić wspólne stanowisko i że czasem są skłonni do rezygnacji ze swojego zdania, przynajmniej częściowo, po to, żeby się dogadać co do spraw zasadniczych. Nie bądźmy dziećmi, jakieś różnice, niefundamentalne, będą pojawiać się zawsze, nawet w najlepszej rodzinie i nie oznaczają od razu, że ten sojusz nie ma sensu.

Olaf Scholz, kanclerz Niemiec, stwierdził, że Niemcy chcą odsunięcia w czasie decyzji o podjęciu tych najsurowszych sankcji, po to, żeby teraz móc ostrzegać Putina, że jeśli zajmie Kijów, to zostanie odcięty od SWIFT, aby go powstrzymać przed tym najgorszym scenariuszem, niosącym upadek Ukrainy i śmierć już nie setek, lecz tysięcy Ukraińców. Być może jest jakiś sens w takim nastawieniu, zakładającym, że nawet jeśli jest tylko 1% szans na uchronienie Ukraińców przed masową śmiercią, to należy się o to starać. A być może jest ono pozbawione sensu, bo bandyty z Kremla nic nie powstrzyma. Być może kanclerz Scholz jest szczery zapewniając, że chodzi mu wyłącznie o taktykę wobec wspólnego przeciwnika, a nie o kunktatorstwo i oportunizm, a być może, jak to nieraz politycy, oszukuje, bo się po prostu boi podejmowania trudnych decyzji, albo nawet – to by było najgorsze – po cichu mówi rosyjskiemu ambasadorowi, że robi co może, żeby ograniczyć straty dla Rosji i spodziewa się wdzięczności dla Niemiec. To by się ocierało o zdradę, ale czy ta wersja wydarzeń jest pewna? Albo przynajmniej realna? Co by Niemcy zyskały na osłabianiu Unii Europejskiej?

Nie ma pewności co do tego, który z tych scenariuszy jest najbliższy prawdy, bo w takich sytuacjach pewności nie ma nigdy. Po co więc krzyczeć, że się wie na pewno, jaka jest odpowiedź na to pytanie i zarzucać własnym sojusznikom, że się okryli hańbą? Jeżeli ktoś ma wpływy, to niech nie gada, tylko niech ich użyje, żeby zmienić stanowisko partnerów. Robi się to w zaciszu gabinetów, a nie w mediach społecznościowych, żeby uniknąć otwartego konfliktu i żeby nie straszyć współobywateli, że oto realizuje się apokalipsa. A jeżeli ktoś nie ma wpływów, to niech lepiej siedzi cicho, zamiast siać panikę i podważać zaufanie do jedynych sojuszników, jakich mamy, poprzez wołanie, że szklanka jest do połowy pusta i to w dodatku na pewno. Kiedy w Polsce wybuchnie panika, to ludzie rzucą się na stacje benzynowe i do sklepów spożywczych, wykupią jedzenie i zaczną wypłacać z banków wszystkie pieniądze, albo nawet włamywać do sklepów  – Putin modli się o taki scenariusz.

9.Internet jest pełen wpisów, z których wylewa się żółć, niewiara w lojalność sojuszników, pesymizm i wyrywkowe, niepełne, czasami hasłowe informacje o tym, co się stało. Często dotyczą tego, jakich sankcji Zachód nie przyjął, a przemilczają jakie przyjął. Poprzez swoją fragmentaryczność i zatrważający ton budują nieprawdziwy obraz sytuacji. Nie wiemy którzy autorzy tych wpisów są po prostu amatorami, którym myli się z góry przyjęty pesymizm z pogłębioną analizą, a którzy pracują dla Rosji za pieniądze.

Mamy w Polsce ludzi wykształconych kierunkowo, zajmujących się od lat sprawami bezpieczeństwa międzynarodowego, stosunkami międzynarodowymi, Wschodem itd. Należy ich słuchać, bo znają się na tym, o czym mówią i mówią mądre rzeczy. Nie należy natomiast słuchać tych, którzy nagle zaczęli pisać na ten temat, mimo że wcześniej się nim nie zajmowali, nie mają wykształcenia w tym konkretnie kierunku i to nawet jeśli są mądrymi ludźmi i znają się dobrze na czymś innym.

10.Powinniśmy być szczególnie wdzięczni mądrym, polskim politykom, którzy ciężką pracą prowadzoną przez całe lata dziewięćdziesiąte, wprowadzili Polskę do NATO i to mimo oporów ze strony NATO. Warto przypomnieć parę nazwisk: prezydenci Wałęsa i Kwaśniewski, wszyscy kolejni premierzy i ministrowie SZ, z Bronisławem Geremkiem, który podpisał Traktat Waszyngtoński. A my możemy być dumni, że wtedy sensownie głosowaliśmy i wybraliśmy odpowiednich ludzi. Coś nam się udało. Dzięki temu nasza obecna sytuacja jest, w porównaniu do Ukraińców, wręcz luksusowa.

Autor zdjęcia: Artur Voznenko

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Walka o pieniądze. Wojna o niepodległość. Narracje polskiej populistycznej prawicy o NGEU :)

Sposób, w jaki polska populistyczna prawica traktuje NextGenerationEU (NGEU) jest symboliczny i pokazuje jej podejście do integracji europejskiej. Sprowadza Unię Europejską do instytucji finansowej, której jedynym zadaniem jest zapewnienie funduszy na realizację obietnic wyborczych. Reszta jest bez znaczenia. Narracja polskiej partii rządzącej na temat NGEU jest niestabilna i niekonsekwentna, kreowana jedynie na potrzeby polityki krajowej, ocierając się nawet o groźbę Polexitu, kiedy zaszła taka potrzeba. Prawicowa propaganda przyrównuje Unię Europejską do wroga, który tylko czeka by zniszczyć polską suwerenność i pogrzebać wszystkie wspaniałe osiągnięcia dumnego narodu polskiego. Niestety unijni przywódcy nie stanęli na wysokości zadania – zabrakło im odwagi, aby skutecznie bronić fundamentalnych europejskich wartości. Konsekwencje wielomiesięcznych dyskusji o NGEU oraz kampanii (dez)informacji prowadzonej przez polskie władze będą długofalowe. I wcale nie pozytywne.

Wielki polski sukces

„To ogromny sukces, przede wszystkim ze względu na środki, jakie udało się uzyskać dla Polski”, skomentował Jarosław Kaczyński, przewodniczący prawicowej, populistycznej partii Prawo i Sprawiedliwość (PiS), po ogłoszeniu wyników szczytu UE w lipcu 2020. „To ogromny sukces Polski, uzyskaliśmy najwięcej jak było można”, dodał. Ponadto premier Morawiecki (PiS) podsumował porozumienie jako „bezprecedensowe” osiągnięcie Polski, podkreślając, że sam wynegocjował dodatkowe 600 mln euro „w tych ostatnich kilku godzinach”.

Rząd i prawicowe media świętowały to porozumienie. Morawiecki zorganizował w Brukseli konferencję prasową aby, wraz z węgierskim premierem Viktorem Orbánem, pochwalić się zwycięstwem. “Walczyliśmy i wygraliśmy”, powiedział Orbán. „Węgry i Polska nie tylko zapewniły sobie znaczne fundusze, obroniliśmy też dumę naszych krajów”, dodał[1].

Rzeczywiście polska koalicja rządząca była bardzo pozytywnie nastawiona do planu NextGenerationEU odkąd został ogłoszony przez Komisję Europejską. Już w maju Morawiecki i prezydent Andrzej Duda chwalili unijny plan odbudowy w oświadczeniu publicznym, podkreślając, że ten „wielomiliardowy zastrzyk inwestycyjny” zawdzięczamy „twardej polityce negocjacyjnej” Polski. Morawiecki podkreślił swoje osobiste zaangażowanie, przypisując sobie zasługi w tworzeniu tego „nowego Planu Marshalla dla Europy”, dodając że NGEU to „dowód, że głos Polski w Europie jest uwzględniany, słyszany i doceniany”. Duda, który walczył wtedy o reelekcję, również chcąc choć w części przypisać sobie ten sukces, wspomniał swój – nie mający większego znaczenia – kwietniowy list do europejskich przywódców, w którym apelował o stworzenie nowego funduszu inwestycyjnego[2].

Sumy prezentowane przez Morawieckiego i chętnie powtarzane przez rządowe media były rzeczywiście imponujące i łatwo można było wykorzystać je w propagandowej maszynie PiS-u. Zgodnie z porozumieniem, część budżetu przeznaczona dla Polski to 124 miliardy euro, a wraz z pożyczkami – 160 miliardów euro.

Ale istotniejszy nawet niż miliardy euro, był oficjalny przekaz o ochronie polskiej suwerenności. Najważniejszą bitwą tego szczytu – z perspektywy PiS – była kwestia mechanizmu praworządności[3]. Pierwotnie porozumienie EU27 odnosiło się do nowego systemu, który miał „rozwiązać przypadki uogólnionych braków w dobrych rządach państwa członkowskiego w zakresie zapewnienia praworządności, gdy to niezbędne aby chronić należyte wykonanie budżetu Unii, w tym NGEU oraz interesy finansowe Unii.”. I ten system był postrzegany przez dużą część prawicowej większości w Polsce jako pewne zagrożenie dla istnienia narodu. Takie opinie wyrażał przede wszystkim minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i jego otoczenie[4]. Ziobro, główny polityczny przeciwnik Morawieckiego w obozie rządzącym, publicznie apelował do premiera, by ten zawetował jakiekolwiek zależności między praworządnością, a budżetem.

Ostateczne, lipcowe porozumienie „podkreśla wagę ochrony interesów finansowych Unii” oraz praworządności, proponując wprowadzenie systemu warunkowości „w celu ochrony budżetu i NextGenerationEU”. Interpretacja tej warunkowości stała się kością niezgody pomiędzy osią Warszawa-Budapeszt, a resztą Unii. Europejscy przywódcy przedstawili te mechanizmy jako ogromny krok naprzód. Charles Michel stwierdził, że zależność między budżetem a praworządnością jest jasna. Ursula von der Leyen podkreśliła, że „po raz pierwszy w historii UE, przestrzeganie zasad praworządności będzie decydującym kryterium przy podziale budżetu”. Z drugiej strony Morawiecki i Orbán ogłosili, że „w porozumieniu nie ma bezpośredniego połączenia pomiędzy praworządnością, a zasobami budżetowymi”.

Ta różnica w interpretacji jest wynikiem braku porozumienia w kwestii tego, jak wydawać decyzje dotyczące mechanizmu praworządności i który organ lub organy będą za to odpowiedzialne (jednomyślność w Radzie Europejskiej czy głosowanie większością kwalifikowaną w Radzie)[5]. Unijni przywódcy nie sprzeciwiali się głośno i wyraźnie polsko-węgierskiej interpretacji, nie chcieli zepsuć radosnej atmosfery wywołanej porozumieniem i przygotowywali się do kolejnych starć o podstawowe zasady na gruncie prawnym.

Taka strategia UE pozwoliła PiS-owi, w kolejnych miesiącach, na kontynuację skutecznej propagandy. NGEU było przedstawiane jako wyjątkowa szansa na unowocześnienie Polski. Rząd roztaczał wizje przyszłego rozwoju i wyjścia z kryzysu spowodowanego COVID-19 bez większych poświęceń. W swojej kampanii, Andrzej Duda prezentował własny wielomiliardowy plan inwestycyjny dla Polski. Zawierał on wielkie projekty takie jak Centralny Port Komunikacyjny czy kanał przez Mierzeję Wiślaną, ale także inicjatywę założenia żłobka w każdej gminie. Odpowiadając na pytanie o źródło funduszy na spełnienie obietnic Dudy, wicerzecznik PiS powiedział: NextGenerationEU[6].

Różne ministerstwa rozpoczęły prace nad zaplanowaniem i wprowadzeniem Krajowego Planu Odbudowy[7](opartego bezpośrednio na NGEU). Wicepremier Jadwiga Emilewicz powiedziała, że „ma [on] być kompleksowym programem reform i projektów strategicznych, które pomogą polskiej gospodarce przechodzić zwycięsko przez kryzysy. Oznacza to, że przyjęte w nim działania mają doprowadzić do wzmocnienia naszej społecznej i gospodarczej odporności na wyzwania i kryzysy, które mogą się pojawić w przyszłości”[8]. Związki między Krajowym Planem Odbudowy, a NextGenerationEU z premedytacją nie były pokazywane, aby nie przyćmić oficjalnych zasług PiS-u. To PiS miał zbierać wszelkie pochwały.

Polska suwerenność kontra eurokraci, komuniści i oligarchowie

Powyższa narracja była wszechobecna w rządowej komunikacji aż do listopada. I wtedy nagle, 10 listopada Parlament UE i niemiecka prezydencja osiągnęły kompromis w kwestii tekstu rozporządzenia ustanawiającego mechanizm warunkowości oparty o praworządność w budżecie UE. Pozwalałby on na zawieszenie funduszy w przypadku naruszeń praworządności, które „bezpośrednio wpływają na budżet lub stanowią tego poważne zagrożenie”. Rządy Polski i Węgier ogarnęła wściekłość. Rozporządzenie zostało zatwierdzone kwalifikowaną większością głosów przez Komitet Stałych Przedstawicieli, ale podczas tego samego spotkania Polska i Węgry zawetowały decyzję o zasobach własnych (ORD)[9].

Warszawa i Budapeszt[10] wystosowały wspólne oświadczenie, w którym wnioskują o „zasadnicze zmiany” mechanizmu[11]. Podkreśliły, że wynik negocjacji pomiędzy Prezydencją Rady a Parlamentem Europejskim nie są zgodne z porozumieniem wypracowanym przez przywódców państw i rząd w lipcu. Oświadczenie spotkało się, oczywiście, z poparciem prawicowych mediów w Polsce[12].

Morawiecki wielokrotnie powtarzał, że ten mechanizm jest niezgodny z traktatami, np. w wywiadzie dla FAZ: „Mechanizm stwarza niebezpieczeństwo prawnej niepewności. Mądre prawo musi być uniwersalne, a nie partykularne, a ten mechanizm to wyraz partykularyzmu. Może zostać wykorzystany w niewłaściwych celach z fatalnymi skutkami dla UE. Gdy ta brama raz zostanie otwarta, to nikt już nie zdoła jej zamknąć”[13]. PiS krytykował mechanizm za jego niejasne definicje i niejednoznaczne zasady , brak precyzyjnych kryteriów dla sankcji i  istotnych gwarancji proceduralnych.

Z czasem język polskiego premiera stał się jeszcze ostrzejszy. Morawiecki powiedział, że termin „praworządność” to „propaganda”  przypominająca mu komunizm. Skierował swoją krytykę w stronę, tak nazywanej przez niego, europejskiej oligarchii. „Unia gdzie jest europejska oligarchia, karząca słabszych, to nie jest Unia, do której wchodziliśmy i to nie jest Unia, która ma przed sobą przyszłość”, powiedział. „To jest gra o suwerenność”, dodał przestrzegając, że tworzenie takich warunków jak praworządność może doprowadzić do upadku UE[14].

Kwestia suwerenności stała się podstawą krajowej narracji prawicowych populistów. PiS chciał prezentować się jako jedyny obrońca niepodległości Polski przed próbami poniżenia dumnego narodu przez eurokratów, a w szczególności Berlin i Paryż. Ale to nie wszystko. Rzeczniczka PiS Anita Czerwińska powiedziała: „Ta próba zabrania Polsce suwerenności – jest tylko być może początkiem i pierwotnym przykładem, że kolejne państwa zaczynają się obawiać i zadawać pytanie: dzisiaj Polska, a jutro które państwo może być następnym?”[15]. PiS sam siebie ogłosił obrońcą suwerenności wszystkich narodów Europy.

Morawiecki miał poparcie zarówno prezydenta, jak i parlamentu. Andrzej Duda wsparł rząd. „Zupełnie nieracjonalne jest założenie, że zgodzimy się na rozporządzenia, które pozwoli arbitralnie zdecydować czy środki unijne będą wypłacone, czy nie”, powiedział sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP, Paweł Mucha. „Taki mechanizm nie leży w interesie nie tylko Polski, ale też wszystkich innych krajów Unii Europejskiej”, powtarzał opinię Morawieckiego. Sejm odrzucił trzy projekty uchwał zgłoszone przez partie opozycyjne, wzywające premiera do porozumienia w kwestii NGEU[16], a zamiast tego, przyjął uchwałę stworzoną przez posłów PiS, która przewidywała  przyjęcie porozumienia tylko wówczas jeśli będzie w zgodzie z wynikami lipcowych negocjacji Rady Europejskiej[17]. Ponadto, Ministerstwo Spraw Zagranicznych odrzuciło propozycję Ursuli von der Leyen, według której Polska powinna skierować kwestionowany zapis o praworządności do Trybunału Sprawiedliwości UE. Według ministra Zbigniewa Rau postanowienia zawarte w regulacji są „niejasne, nieprecyzyjne i pozwalają urzędnikom Komisji na pełną uznaniowość”[18]. Jako przykład podał „zagrożenie dla niezależności wymiaru sprawiedliwości”, co według niego doprowadziłoby do sytuacji, w której Komisja podejmuje arbitralne decyzje, które mogą być „ideologizowane”.

„Ideologizacja” to jedna z ważniejszych idei w PiS-owskiej propagandzie. W przypadku negocjacji NGEU, po raz kolejny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro przejął inicjatywę w rozgrywaniu tej konkretnej karty. Wielokrotnie przestrzegał przed „rozporządzeniem warunkującym korzystanie z należnego Polsce budżetu Unii Europejskiej od arbitralnej, politycznej i ideologicznej oceny Komisji Europejskiej”. To właśnie partia Ziobry wraz z konserwatywnymi organizacjami i Kościołem głosiła, że mechanizm praworządności to pierwszy krok w stronę zmuszenia Polski do zaakceptowania takich kwestii, jak małżeństwa osób homoseksualnych i adopcje par jednopłciowych. Ziobro wielokrotnie domagał się weta w sprawie kompromisu i ogłosił, że każda inna decyzja będzie politycznym złożeniem broni.

Ale ta typowa PiS-owska retoryka opierała się na ultrakonserwatywnych wartościach i według niej ochrona narodowego interesu nie była wystarczająca. Rządowa narracja musiała zostać przyjęta ze wszystkim, co zostało dotychczas powiedziane o zbawiennym efekcie NGEU na polską gospodarkę[19]. Gdy okazało się, że Komisja Europejska rozpatruje możliwości obejścia weta, rozważając możliwość ustanowienia NGEU bez Węgier i Polski, polski rząd zaczął podważać finansową przydatność funduszu. „Polska gospodarka daje sobie radę bardzo dobrze, nawet w czasach COVID-19 i poradzimy sobie w przyszłym roku bez tej części środków, która będzie ograniczona ze względu na prowizorium”, stwierdził wicepremier Jarosław Gowin. Przedstawiciele rządu umniejszali znaczenie unijnego funduszu odbudowy, fałszywie twierdząc, że są to głównie pożyczki, których Polska nie potrzebuje, gdyż może otrzymać je taniej na rynkach finansowych[20]. Morawiecki zadeklarował, że Polska pracuje nad „planem B”. Dodał, że jego administracja jest w trakcie projektowania alternatywnego programu inwestycyjnego, który wesprze już rozpoczęte projekty antykryzysowe, „by one nie zostały zatrzymane – wsparcie dla tych projektów, które będą prowadzone z udziałem środków UE[21]”. Podkreślił również kluczową rolę Rządowych Funduszy Inwestycji Lokalnych[22].

Wspaniałe zwycięstwo

Okres, w którym odrzucano NextGenerationEU zakończył się nagle, 10 grudnia, kiedy unijni przywódcy doszli do porozumienia. Morawiecki ponownie zachwalał budżet i przedstawiał wynik negocjacji jako „podwójne zwycięstwo”. „Budżet UE może wejść w życie i Polska otrzyma z niego 770 mld zł. Pieniądze są bezpieczne, bo mechanizm warunkowości został ograniczony bardzo precyzyjnymi kryteriami”, podkreślił. „Mamy budżet razem z Funduszem Odbudowy, czyli duże środki inwestycyjne, duże środki na wsparcie rozwoju polskiej gospodarki, na jej innowacyjność, na wiele celów, które muszą być realizowane, zwłaszcza przy szybkim wychodzeniu z pandemii. Na tym nam zależy”, dodał. Po raz kolejny prawicowy rząd przedstawił NextGenerationEU jako główny element rządowej strategii odnowy po COVID-19 oraz osobisty sukces Morawieckiego i jego obozu politycznego.

PiS prezentował to jako sukces w ochronie suwerenności, a Polskę jako przykład poszanowania traktatów i praworządności na poziomie ponadnarodowym. „Nie ma takich pieniędzy, za które można by się pozbyć suwerenności”, powiedział Kaczyński broniąc porozumienia[23]. „Byliśmy i jesteśmy zdeterminowani w kwestii obrony naszej suwerenności”, dodał. „Nie będzie naszej zgody na narzucanie Polsce rozwiązań sprzecznych z naszą kulturą i tradycją, do podporządkowania naszego kraju głównym unijnym graczom. Nic się nie zmieniło i nie zmieni w tej sprawie. Dlatego twardo negocjowaliśmy i domagaliśmy się bardzo precyzyjnych zapisów chroniących naszą wolność” – w mediach kontrolowanych przez PiS przekazano te słowa Kaczyńskiego na komunikat, że zapis o praworządności będzie ograniczony do zapewnienia, że unijne fundusze są wykorzystywane zgodnie z precyzyjnymi kryteriami, a nie tyczy się kwestii społecznych, takich jak aborcja, LGBT+, czy polityka imigracyjna.

Konsekwencje populistycznych narracji

Historia NextGenerationEU doskonale pokazuje jak funkcjonują prawicowi populiści. Polska jest idealnym przykładem ich strategii politycznych i komunikacyjnych, zwłaszcza w kwestii integracji europejskiej. Po pierwsze, sposób w jaki PiS wykorzystało NGEU aby osiągnąć swoje krótkofalowe cele, pokazuje jak bardzo brakuje populistycznym narracjom logiki i spójności. Populiści zmieniają swoje zdanie i argumenty zarówno radykalnie, jak i natychmiastowo. Coś, co zostało zaprezentowane jako wielki sukces, w przeciągu nocy może zamienić się w przeszkodę, a kilka dni później być znów chwalone. Związki przyczynowe między wydarzeniami są ignorowane, a konsekwencja uznawana za słabość. Logikę chowa się pod narracjami pełnymi emocji. Poważne słowa jak „niepodległość”, „naród”, „ochrona interesów” zastępują bardziej wymagającą terminologię społeczno-ekonomiczną i są przeciwstawiane takim procesom jak „negocjacje” czy „kompromis”, uznawanym za oznaki słabości. Żonglerka znaczeniami zakrywa wszystkie porażki.

Polscy populiści są wyjątkowo skuteczni w takich strategiach, ponieważ mają świadomość, że kontrolują środki komunikacji między ich partią, a elektoratem. Zmiana TVP w organ partii rządzącej i ustanowienie medialnej sieci w pełni zależnej od rządu wytworzyło ogromne prawicowe echo. PiS-owscy lojaliści gorliwie powtarzają argumenty, które słyszą bez ustanku z tych źródeł. Ponieważ nie ma tu miejsca na pytania czy odrębne opinie, ogólne postrzeganie NextGenerationEU zmienia się tak szybko, jak narracja PiS-u.

Omawiana narracja wykorzystuje język unijnych instytucji do własnych celów. Jest to znacząca zmiana, która pozwoliła populistom wzbogacić swoje retoryczne potyczki i przenieść część z nich na poziom dotychczas zajmowany przez główny nurt europejski. Podczas debat nad NextGenerationEU, Morawiecki kreował się na obrońcę traktatów. „Mógłbym (…) zapytać w imię jakich wartości Komisja oraz Parlament Europejski w swym zachowaniu mogą doprowadzić do sytuacji obejścia zasad określonych w Traktatach? To trochę tak, jakby niemieckie ustawy były stawiane nad niemiecką konstytucją”, Morawiecki powiedział FAZ[24]. Sprytnie obrócił argumenty opozycji ze szczytu do góry nogami i pokazał się jako prawdziwy obrońca praworządności w Europie, z podejrzanego zmieniając się w oskarżyciela. Do swojej obrony zaprzągł analizy prawne stworzone przez unijne instytucje, ilustrując sposób w jaki populiści wybiórczo odnoszą się do ram prawnych wybranej przez nich instytucji i poddają je manipulacji dla swoich celów.

Należy podkreślić, że dwie zupełnie różne narracje są wykorzystywane przez PiS w kraju i w relacjach z unijnymi partnerami. W Polsce PiS prezentuje się jako partia eurosceptyczna, jedyna siła polityczna broniąca suwerenności Polski wobec Brukseli i jej potężnych stolic. Według Jarosława Kaczyńskiego żadna partia nie powinna być bardziej na prawo niż PiS, i to właśnie PiS ma dbać o głosujących, którzy uważają, że europejska integracja poszła za daleko i UE powinna się ograniczać do swoich celów gospodarczych. Ponieważ PiS ma teraz skrajnie prawicowego rywala, rząd jest jeszcze bardziej gorliwy w swojej krytyce Unii Europejskiej, jej przywódców i instrumentów, a groźby weta sypią się przed każdym szczytem. Z drugiej strony, premier Morawiecki nie ma w Europie przyjaciół ani sojuszników, więc jest w stanie wprowadzić w Brukseli jedynie lekkie zamieszanie. W kwestii decyzji fundamentalnych dla UE (dotyczących przyszłości całej Unii, nie samej Polski) zawsze ostatecznie przystaje na kompromis. Zyskuje czas na przeprowadzenie spektaklu przygotowanego dla krajowej publiczności, ale w końcu się poddaje. Tak zakończyła się groźba weta wobec NextGenerationEU, jak i celów klimatycznych. One również zostały po cichu przyjęte przez polski rząd. Ostatecznie chodzi o pieniądze – pieniądze, których populiści pokroju Morawieckiego czy Orbána potrzebują do sfinansowania swoich obietnic.

Unijni przywódcy rozumieją wykorzystywaną przez Warszawę i Budapeszt strategię „narzekania i opóźniania”. Przyzwyczaili się pozwalać populistom rozgrywać tę grę na potrzeby ich krajowych zamiarów. Niestety, takie zachowanie ma co najmniej dwa negatywne skutki.

Po pierwsze, nadeszła nowa fala polskiego eurosceptycyzmu. Jest to specyficzna fala, gdyż nie obejmuje obywateli o skrajnie lewicowych lub prawicowych poglądach, ale tych, którzy jeszcze nie tak dawno temu byli euroentuzjastami. Polacy, którzy najbardziej wierzyli w proces integracji i instytucje, nie postrzegają już UE jako aktywnego obrońcy ich fundamentalnych wartości. Zupełnie odwrotnie – uważają, że UE ogranicza demokrację i praworządność w Polsce dla korzyści gospodarczych. Innymi słowy, wielu Polaków chciało aby Unia ochroniła Polskę przed autorytarnymi reformami PiS-u i spotkali się oni z wielkim zawodem[25].

Po drugie, dyskusje o NGEU jedynie pogłębiły trwający proces, przez który patrzymy na Unię jak na dojną krowę. Przez wiele lat – a nawet dekad – UE była pokazywana przez polskie rządy głównie jako źródło pieniędzy na potrzebne inwestycje. Wszystkie pozostałe aspekty europejskiej integracji, zwłaszcza te dotyczące pokoju, bezpieczeństwa, demokracji, praworządności i ochrony liberalnych wartości były pomijane. Było to szczególnie widoczne w 2020, kiedy PiS zaczął dowodzić, że „w rzeczywistości nie odnosimy tak dużych korzyści z Unii, a kraje Europy Zachodniej pośrednio nas wykorzystują”[26]. Sprowadzenie roli UE do czysto finansowych mechanizmów jest skrajnie niebezpieczne i może w niedalekiej przyszłości – jako że pozycja Polski jako beneficjenta netto będzie mniej zauważalna – doprowadzić do antyeuropejskich tendencji i ogólnego poczucia, że „nie potrzebujemy już tej całej UE i sami możemy sobie lepiej radzić”.

Nie wolno nam też zapomnieć, że PiS bardzo stara się wpłynąć na opinię ludzi o UE. Jak napisał redaktor naczelny gazety Rzeczpospolita: „Polacy wciąż są euroentuzjastami. (…) Gdyby w sprawie ewentualnego opuszczenia Wspólnoty odbyło się referendum – 81,1 proc. rodaków zagłosowałaby za pozostaniem w Unii Europejskiej. Prawie jedna osoba na dziesięć – 11 procent respondentów – twierdzi, że zagłosowałaby przeciwko pozostaniu członkiem. (…) Obawiam się czegoś innego niż utraty funduszy: burzy medialnej, którą obecnie rozpętuje się w Polsce przeciwko Unii, ponieważ ta rzekomo napomina Polskę za używanie prawa weta. Jeśli wierzyć tym głosom, za kilka miesięcy podobne sondaże mogą przynieść zupełnie inne wyniki”. My, liberalni Europejczycy, musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby bronić europejskich wartości i przypominać ludziom czym naprawdę jest UE, aby w przyszłości nikt więcej jej nie opuścił.

 

[1] KPRP (21 lipca 2020), „Sukces na szczycie Rady Europejskiej – wynegocjowaliśmy ponad 750 mld zł z budżetu unijnego i Europejskiego Instrumentu na rzecz Odbudowy.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/premier/sukces-po-szczycie-rady-europejskiej–wynegocjowalismy-ponad-750-mld-zl-z-budzetu-unijnego-i-europejskiego-instrumentu-na-rzecz-odbudowy

[2] Pankowska, M. (29 maja 2020), „Morawiecki i Duda o pakiecie pomocowym UE: ‘Głos Polski nadaje ton i wytycza ścieżki’”, OKOpress. Dostępne:https://oko.press/morawiecki-i-duda-glos-polski-nadaje-ton-w-ue/

[3] Wydarzenia w Polsce dotyczące niezależności sądownictwa skłoniły Komisję Europejską w styczniu 2016 r. do rozpoczęcia dialogu z polskim rządem w oparciu o ramy na rzecz praworządności. Ze względu na brak postępów w zakresie ram na rzecz praworządności, w dniu 20 grudnia 2017 r. Komisja po raz pierwszy uruchomiła procedurę na podstawie art. 7 ust. 1. Ponadto w dniu 2 lipca 2018 r. Komisja wszczęła postępowanie w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego dotyczące polskiej ustawy o Sądzie Najwyższym. W dniu 24 września 2018 r. Komisja skierowała sprawę do Trybunału Sprawiedliwości UE.  W dniu 17 grudnia 2018 r. Trybunał Sprawiedliwości wydał ostateczne orzeczenie nakładające środki tymczasowe mające na celu wstrzymanie wdrażania polskiej ustawy o Sądzie Najwyższym. W dniu 29 lipca 2017 r. Komisja wszczęła postępowanie w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego dotyczące polskiej ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych, ze względu na zawarte w niej przepisy emerytalne i ich wpływ na niezawisłość władzy sądowniczej. W dniu 20 grudnia 2017 r. Komisja skierowała sprawę do Trybunału Sprawiedliwości UE.

[4] W rzeczywistości PiS to koalicja trzech partii, oficjalnie nazywana Zjednoczoną Prawicą. PiS odgrywa główną rolę, ale liderzy obu partii satelickich, Solidarnej Polski i Polski Razem, należą do rządu.

[5] Hegedüs, D. (21 lipca 2020). „What EU leaders really decided on rule of law”, Politico. Dostępne: https://www.politico.eu/article/what-eu-leaders-really-decided-on-rule-of-law-budget-mff/

[6] „Skąd pieniądze na plan Dudy? Wicerzecznik PiS: z Unii” (8 czerwca 2020), Business Insider. Dostępne: https://businessinsider.com.pl/finanse/plan-dudy-finansowany-przez-ue-z-europejskiego-funduszu-odbudowy/s4q8fk3

[7] Gov.pl (23 września 2020), „The National Recovery and Resilience Plan amounts to approximately €60 billion for Poland.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/development-labour-technology/the-national-recovery-and-resilience-plan-amounts-to-approximately-60-billion-for-poland

[8] Ibid.

[9] W ORD określa się maksymalny poziom zasobów, które budżet UE może pobierać od państw członkowskich. Podniesienie tego limitu było konieczne, aby UE mogła wyemitować obligacje finansujące Instrument na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności.

[10] Premier Słowenii Janez Janša, bliski sojusznik Orbána, poparł Węgry i Polskę. Chociaż Słowenia nie zawetowała budżetu razem z Polską i Węgrami, Janša powiedział w swoim liście, że nie byłoby właściwe, aby organ polityczny orzekał w sporach dotyczących praworządności.

[11] Gov.pl (26 listopada 2020), „Joint Declaration of the Prime Minister of Poland and the Prime Minister of Hungary.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/eu/joint-declaration-of-the-prime-minister-of-poland-and-the-prime-minister-of-hungary

[12] Zależny od rządu portal wPolityce.pl pochwalił: „Najważniejsze jest przesłanie jedności i solidarności. (…) To deklaracja tak jednoznaczna, jak to tylko możliwe. To powiedzenie: nie podzielicie nas, nie rozegracie, nie wyizolujecie, nie przekupicie. (…) Bo skoro już zawetowaliśmy, to nie możemy zadowolić się kolejnym zwodem Berlina i Brukseli”.

[13] Gov.pl (13 grudnia 2020), „The interview in FAZ with PM Mateusz Morawiecki.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/denmark/the-interview-in-faz-with-pm-mateusz-morawiecki

[14] Odzwierciedla to postawę Budapesztu. Dla przykładu węgierska minister sprawiedliwości, Judit Varga, napisała: „Węgry szanują unijne traktaty. Oczekujemy, że unijne instytucje zrobią to samo. Nic nie jest uzgodnione, dopóki wszystko nie jest uzgodnione”. „Parlament Europejski ponownie stanowi część problemu zamiast rozwiązania. Jeśli nie może pomóc w walce przeciwko COVID i odnowie unijnej gospodarki, przynajmniej powinna zakończyć ten polityczny i ideologiczny szantaż państw członkowskich”, dodała (Twitter, @JuditVarga_EU, 2020, 5 listopada). Viktor Orbán nazwał ten mechanizm „polityczną i ideologiczną bronią”, zaprojektowaną aby „szantażować” i karać państwa, które odrzucają przymusową imigrację.

[15] „Poland will not withdraw from EU says ruling party spokesperson” (1 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/poland-will-not-withdraw-from-eu-says-ruling-party-spokesperson-18021

[16] Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL) zgłosiło wniosek o dodanie do Konstytucji zapisu o członkostwie Polski w Unii Europejskiej. A polskie samorządy przygotowały wspólne stanowisko w sprawie budżetu UE, krytykujące władze centralne. Patrz: „Polish local gov’ts preparing joint stance on EU budget – Warsaw mayor” (24 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/polish-local-govts-preparing-joint-stance-on-eu-budget—warsaw-mayor-17861

[17] „Poland’s lower house calls for return to talks on EU budget” (19 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/polands-lower-house-calls-for-return-to-talks-on-eu-budget-17736 Ale Senat wezwał do konieczności „poszanowania interesu narodowego i wycofania się ze sprzecznej z polską racją stanu groźby wetowania budżetu Unii Europejskiej”. „Senate calls on gov’t to approve EU budget” (25 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/senate-calls-on-govt-to-approve-eu-budget-17892

[18] „Poland rejects von der Leyen’s EU court challenge option – FM” (27 listopada 2020). Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/poland-rejects-von-der-leyens-eu-court-challenge-option—fm-17927

[19] W 2018 r. unijne dopłaty stanowiły 3,43% polskiego produktu narodowego brutto.

[20] Nie skomentowali kosztów takich pożyczek. Polska nie jest w strefie euro i ma wyższe koszty obsługi zadłużenia niż Unia Europejska i większość państw członkowskich.

[21] „Government preparing ‚plan b’ in case budget talks fail – PM” (4 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/government-preparing-plan-b-in-case-budget-talks-fail—pm-18130

[22] Rządowy program finansujący lokalne inwestycje, głównie w gminach zarządzanych przez PiS.

[23] Porozumienie było atakowane przez prawicowe partie należące do koalicji rządowej (Solidarna Polska) i opozycję (skrajnie prawicowa Konfederacja).

[24] „Rule of law clause violates rule of law, Polish PM tells German daily” (3 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/rule-of-law-clause-violates-rule-of-law-polish-pm-tells-german-daily-18079

[25] Kublik, A. (28 grudnia 2020), „Nowy eurosceptycyzm Polaków. To efekt rozczarowania Unią”, Gazeta Wyborcza. Dostępne: https://wyborcza.pl/7,75398,26641120,nowy-eurosceptycyzm.html

[26] W TVP systematycznie pojawiają się opinie, że kraje Europy Zachodniej, takie jak Niemcy czy Holandia, czerpią znacznie więcej korzyści ze wspólnego rynku niż Polska, np. „Niemcy zarabiają na polskim rynku” (7 grudnia 2020), Wiadomości TVP. Dostępne: https://wiadomosci.tvp.pl/51217663/niemcy-zarabiaja-na-polskim-rynku

 

Tekst jest tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w języku angielskim w publikacji „Next Generation EU. A Southern-Northern Dialogue” (wyd. European Liberal Forum 2021). Tłumaczenie: Natalia Czekalska.

Autor zdjęcia: ALEXANDRE LALLEMAND

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Bitwa, której nie ma [IGRZYSKA WOLNOŚCI 2018] :)

Być może jedną z niewielu dobrych rzeczy, jakie przyniosła nam smuta rządów PiSu jest przewartościowanie wartości, w jakich przywykliśmy żyć i myśleć. Uproszczona wizja historii najnowszej, prowadząca nad od piekła II wojny światowej i czyściec komunizmu po Ziemię Obiecaną III RP popękała pod ciężarem szkieletów wypadających z szaf.

Wbrew pozorom, uważam to za całkowicie zdrowy objaw: po prostu dojrzewamy jako społeczeństwo do dyskusji o tym, że historia jest ze swojej natury bardziej skomplikowana niż da się przekazać w programie podstawowym.

 

Bitwa o Powstanie Warszawskie

Jednocześnie jednak odczuwam niedosyt spowodowany faktem, że cała uwaga dyskutantów koncentruje się wokół lat  1939-1945 z drobnymi wahnięciami w kierunku II RP i Polski powojennej i stanu wojennego. Oczywiście, w jakiś sposób naturalne jest, że odwołujemy się do ostatniego konfliktu zbrojnego i że to właśnie on wyznacza, jak definiujemy w potocznej świadomości wroga, bohatera i ofiarę. A ponieważ Polacy jako społeczeństwo uwielbiają swoją rolę ofiary, a druga wojna światowa plasuje nas w tej roli doskonale, zwłaszcza Powstanie Warszawskie – koronny przykład bohaterskiej autodestrukcji tak lubianej nad Wisłą – wybór jest bardziej niż oczywisty.

Bitwa o II wojnę światową to także bitwa o podekscytowaną nacjonalistycznie młodzież, o naszą narodową komiksowość, o to, co rozumiemy pod pojęciami totalitaryzm, faszyzm czy antysemityzm. Ta dyskusja definiuje nasze dalsze oceny czasów po 1945 – jeśli komuna była złem, to zły był każdy, kto w niej funkcjonował.

 

 Bitwa o stan wojenny

Równolegle, w innym pokoleniu, rozgrywa się bitwa o czasy komunizmu i Solidarność. Tutaj aktorzy są zupełnie inni, ponieważ dyskusja żywo interesuje głównie samych uczestników wydarzeń, czyli pokolenie 50+. Tym razem zamiast bohaterów i zbrodniarzy mamy opozycjonistów i kolaborantów, licytację na bycie prześladowanym (czyli znowu wracamy do ulubionej roli ofiar) i odkrywanie coraz to nowych zdrajców. O ile w przypadku II wojny światowej panuje milcząca zgoda, że nie eksponujemy tematu, kto na wojnie skorzystał, ukrywamy wstydliwie przodków szmalcowników i szabrowników, a także udajemy zdziwionych, gdy powraca temat osiedlania się na terenach pożydowskich i poniemieckich – o tyle z upodobaniem piętnujemy „beneficjentów” komunizmu, wszystkie te „resortowe dzieci”, a młodzianie przed 30 rokiem życia z pełną powagą przekonują swoich 60-letnich rozmówców, że każdy, kto współpracował z PRL i brał od państwa pieniądze, był zdrajcą, bo przecież można było nie brać. Nieoczekiwanie dla wszystkich trzy dekady po 1989 roku pojawiają się zaangażowani antykomuniści, bohatersko machający przekreślonym sierpem i młotem. Oczywiście nie jest to rekonstrukcja historyczna, a sprytny zabieg semantyczny, podpinający pod pojęcie „komucha” dowolny typ lewicowca.

 

Bitwa, która się nie toczy

Jest także trzecia bitwa. Nie ma ona jeszcze swoich symboli ani haseł, toczy się zarazem wszędzie  podskórnie – i nigdzie otwarcie. To bitwa o III RP. To dyskurs, który najbardziej porusza grupę, której z kolei nie ruszają zupełnie ani krwawe szaty Powstania Warszawskiego, ani okładanie się po głowie teczkami IPN – grupę obecnych 30-40 latków, wychowanych w czasach transformacji. Politycy nie potrafią zagospodarować elektoratu urodzonego w latach 70. i 80., bo sami są najczęściej z innego pokolenia. A twierdzę z całą powagą, że to jest bitwa dla Polski obecnej kluczowa i ten, kto ją zdoła wygrać, znajdzie klucz do  aktywizacji politycznej dotychczas biernego elektoratu. I być może wygra najbliższe wybory. Przyjrzyjmy się jej bliżej.

 

Piękni wygrani

Z jednej strony mamy narrację sukcesu Polski postkomunistycznej, reprezentowaną przez Platformę Obywatelską, częściowo SLD – autorów wprowadzenia Polski do NATO i UE – oraz środowiska gospodarczo liberalne. Jej zwolennicy są zwykle dobrze ubrani i wyprasowani, mają w ręku twarde dane makroekonomiczne i posługują się instrumentarium pozytywistycznym: postęp, rozwój, wzrost PKB, liczba absolwentów studiów wyższych, stopa bezrobocia. Nawet jeśli widzą bolączki III RP, uważają je za koszty konieczne. Koncentrują się na pozytywach. Świat chaosu, ciemnoty i zła reprezentuje w ich oczach fanatyzm religijny spod znaku Radia Maryja, roszczeniowość spod znaku Piotra Dudy czy Andrzeja Leppera. Piętnują populizm, woląc gorzkie lekarstwo od słodkiego placebo. Są zapatrzeni w Zachód, wstydzą się zapachu kanapek z ogórkiem kiszonym, z dużym wahaniem używają słowa „patriotyzm” czy „socjalizm”, ponieważ zarówno ciągoty nacjonalistyczne jak i komunistyczne uważają za zło. Powszechnie uważa się, że w 2015 opowieść Polski sukcesu przegrała, jednocześnie jednak nadal trzyma się mocno w opozycji, mobilizując około 1/3 głosującego społeczeństwa.

 

Piękni przegrani

Kontestatorzy III RP en masse zazwyczaj są niezadowoleni z ekonomicznych aspektów transformacji. Krytykują zubożenie pewnych grup zawodowych, miejscowości dotkniętych upadkiem przemysłu, ruinę systemu socjalnego, wyostrzenie różnic w dochodach. Ich narracja zbiega się z ogólnoświatową krytyką kapitalizmu jako takiego, alterglobalizmem i może zawierać elementy anarchistyczne. Jednocześnie rozczarowani Trzecią nie stanowią jednolitej grupy pod innymi względami. Dla postępowych obyczajowo wyborców spod znaku tzw. lewicy tożsamościowej zmiany społeczne i mentalne zachodziły zbyt wolno. Tymczasem niezadowoleni spod znaku Prawa i Sprawiedliwości oraz jego radykalnych odprysków typu Liga Polskich Rodzin, środowisko Radia Maryja etc. są przerażeni tempem, w jakim Polska zmierza w kierunku laicyzacji i liberalizacji obyczajowej. Te grupy, chociaż zgadzają się w wielu socjalnych kwestiach, przemawiają do odmiennych elektoratów i dość powiedzieć, że dotychczas Zielonym, Razem czy Inicjatywie Polskiej nie udało się przejąć ani promila „rydzykowców”. Różni ich także stosunek do bitew historycznych: lewica socjalna podnosi robotniczy sztandar i głośno mówi, że komunizm nie był taki zły, a zasadniczo to PRL nie był komunizmem sensu stricte, a poza tym tradycje rewolucji robotniczych sięgają czasów II RP, która z kolei wcale nie była taka cudowna itd. Po drugiej stronie sali słuchacze Radia Maryja płaczą za Piłsudskim, przewrotem majowym, ONRem (który wcale nie był taki zły), za to śmiertelnie boją się powrotu „komuny”, grzebią wszystkim w życiorysach, doszukując się jeśli nie kolaboracji z II gminnym przedszkolem w Zawierciu za czasów Polski Ludowej, to chociaż dziadka w AL. Odwoływanie się do tradycji sprzed 70-90 lat, chociaż malowniczo wygląda na demonstracjach (jedna grupa zakłada esesmańskie rękawiczki, druga robotnicze chusty), dla reszty społeczeństwa jest raczej teatrem, a poza tym przeciętny Polak ma zbyt blade pojęcie o historii, aby rozumieć, o co chodzi z tą całą dyskusją o gettach ławkowych i dekomunizacji ulicy Okrzei. Jednocześnie nie da się ukryć, że sceptycyzm wobec Polski transformacyjnej wygrał w 2015 roku i pozostaje kwestią otwartą, jaki model tego sceptycyzmu okaże się dominujący.

 

Niewygrani

Nie mają nazwy, sztandaru, symbolu ani hasła. Być może czekają, aż ktoś je stworzy. To ci, których III RP w znacznym stopniu rozczarowała, ale nie na tyle, aby wywracać stolik z kartami i zacząć strzelać do wygranych. Jednocześnie ta grupa nie kupuje fascynacji ani narodowym, ani robotniczym socjalizmem. Chciałaby zasadniczo, aby droga Polski postkomunistycznej była kontynuowana, najlepiej w kierunku europejskim, ale inaczej, nie po trupach. Komunistyczne ciągoty i hermetyczna symbolika lewicy odstrasza ich tak samo jak brunatne mundury i hailowanie nacjonalistów. To grupa wygrano-przegrana. Ma co prawda swoje mieszkanie (rodzice dochrapali się po 30 latach czekania), ale na morderczy kredyt. Albo nie ma kredytu, bo pracuje na śmieciówce, mimo wszystko wciąż dostrzegając różnicę pomiędzy sobą a kolegami, co zostali w Ostrołęce i sprzedają w spożywczaku albo pracują w urzędzie gminy. Jeśli chcecie zrozumieć tę grupę, czytajcie regularnie Make Life Harder i Magazyn Porażka. Zarazem Niewygranych krew zalewa na myśl, że mogliby powrócić do komunistycznego skansenu spod znaku swoich dziadków lub obudzić się z obowiązkiem nacjonalistycznej miłości ojczyzny pachnącej skórzanym pasem. Ten elektorat zwykle nie chodzi głosować, bo dyskusje sprzed 70, 50, 40 lat nic ich nie obchodzą, za to widzą regularny brak zainteresowania dyskusją o tym, jak wyglądała Polska 10 lat temu i jak ma wyglądać za kolejne 10. Żadna z istniejących partii nie odwołuje się do świata niewygranych, ponieważ nie są ani bogatymi przedsiębiorcami robiącymi pieniądze na eksporcie po wejściu do UE ani wykluczonymi cyfrowo emerytkami z prowincji. Niewygranych nie ruszają też wielkie strajki lekarzy czy górników, ponieważ ciężko współczuć komuś, kto dostaje czternastki i ma stalą pracę, gdy samemu nie udaje się dochrapać umowy na czas nieokreślony albo tłucze się zlecenia 10 godzin na dobę. Niewygrani to często wyzyskiwane białe kołnierzyki, które jednak nie budzą niczyjego współczucia, bo mają smartfony w abonamencie i jedzą w McDonalds. Ich łzy nie sprzedają się na wizji. Ich mieszkania nie kwalifikują się do programu „Uwaga”. Niewygranych rozdawnictwo socjalne może nawet ciężko wkurzać, ponieważ zawsze dotyczy ono innych grup: niewykształconych, wielodzietnych, żyjących na prowincji. Tymczasem Niewygrani włożyli ogromny wysiłek, aby skończyć edukację i aspirują do życia na poziomie europejskim, jednak wciąż mają wrażenie, że są pozostawieni sami sobie, a państwo, ślepe na ich problemy, co rusz każe im wzruszać się a to powstańcem warszawskim, a to sprzedawczynią z Lidla z piątką dzieci.

 

Pośrodku, ale osobno

Niewygrani mają dominujące poczucie, że cały ich wysiłek i wysiłek ich przodków w budowanie Polski nowoczesnej jest spektakularnie marnowany i nie widzą absolutnie żadnej siły politycznej, która mogłaby to marnowanie zatrzymać, bez wpychania w jakąś odrzucaną przez nich, opresyjną ideologię. Do Niewygranych nie przemawia estetyka protestów antyPiS, ponieważ są one utrzymane w konwencji solidarnościowej, a to jest znowu estetyka sprzed 40 lat, granie trumnami i teczkami. Jednocześnie Niewygrani ochoczo zasilili protesty przeciwko ACTA, nie z uwagi na wolność słowa – ale ponieważ piractwo komputerowe jest ich chlebem powszednim, przez dekady oknem na świat i podstawą obcowania z kulturą. Niewygrani zasilą protesty LGBT lub Czarny Protest na tyle, na ile będą centrowe i otwarte dla wszystkich. W momencie, gdy lewica zaczyna oskarżanie centrum i wprowadza zbyt hermetyczny styl, niewygrani zostają w domach, ponieważ taki radykalizm również do nich nie przemawia lub po prostu nie zamierzają umierać za genderyzm. Są w gruncie rzeczy centrowi, ale stare centrum, reprezentowane przez pokolenie dorobione w latach 90., jest ich wrogiem, często symbolicznym Januszem biznesu nie znającym słowa nadgodziny. Ma też twarz mainstreamowych dziennikarzy kpiących, że „młodzi ruszą się, gdy zabiorą im Internet”.

 

Nieprzegrani

Zarazem Niewygrani nie czują się do końca przegranymi, nie chcą stać w jednym szeregu ze zwolnionymi 30 lat temu hutnikami, którzy teraz zajmują się zbieraniem butelek na śmietnikach. Ta martyrologia ich odstrasza, od takiej Polski uciekli przecież w świat katalogów Ikea i Ubera. Nie dlatego uciekli, że „nie rozumieją”, oni się w takim narzekaniu wychowali, pomiędzy meblościanką z lat 50. a dworcem PKS. Oni absolutnie świadomie ten świat porzucili. Nie będą śpiewać „komuno wróć”, nie widzą też w prywatyzacji samego zła, dobrze bowiem pamiętają czasy, gdy zaczęły kursować prywatne busy do Suwałk zamiast wiecznie spóźnionego PKSu z wiecznie podpitym panem Sławkiem. Jednocześnie widzą doskonale, że prywatny bus był o dwa złote droższy i rozumieją, że Polska Europejska i Nowoczesna nie dla każdego jest dostępna. Wkurza ich, że babcia Krysia nie może doczekać się przyzwoitej obsługi w przychodni (oni sami też nie, a Medicover jest drogi jak cholera, jeśli nie pracujesz w korpo) ani obniżenia chodnika przy przystanku. Jednocześnie jednak wkurza ich, że babcia Krysia w każdą Wigilię robi piekło o niechodzenie do kościoła i o to, że nie zamierzają brać żadnego ślubu. I jedzą na lotnisku te kanapki z ogórkiem, chociaż trochę się tego wstydzą, bo woleliby jadać w Subway, ale jest za drogi. Gardzą disco-polo, ale po piątym żubrze świetnie się bawią do starych hitów Shazzy, oczywiście w pełni ironicznie. Ta miłość-nienawiść do transformacji jest dla nich charakterystyczna – jak zawsze bywa z dzieciństwem.

Niewygrani nie mają swojej partii politycznej. Głosują na różne i każdorazowo są tak samo rozczarowani. Być może to kwestia czasu, aż w polskim parlamentaryzmie pojawią się osoby wiekowo zbliżone, które będą rozumieć specyfikę pokolenia transformacyjnego i złożą mu wreszcie poważną intelektualnie ofertę, zamiast kazać grać w cudze gry. To może się okazać języczkiem u wagi w następnych wyborach. Nie przegapcie tego.

Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności – Rozmowa Piotra Augustyniaka z ojcem Janem Andrzejem Kłoczowskim OP :)

Chciałbym zacząć od prowokacyjnego pytania, które zadaje sobie przynajmniej część polskiego społeczeństwa. Wiadomo, jak wielką rolę odegrał Jan Paweł II dla Kościoła w Polsce i na świecie, ale można zaryzykować tezę, że mimowolnie to właśnie jego pontyfikat sprawił, że dzisiaj Kościół – nazywany „Kościołem ojca Rydzyka” – może w naszym kraju tak bardzo dominować. Zgodzisz się z tą tezą czy to jednak pewne nadużycie? Czy rzeczywiście wpływ Jana Pawła II, który starannie chronił katolicyzm w Polsce, spowodował taki efekt uboczny?

Myślę, że debata na temat spuścizny Jana Pawła II jest bardzo złożona. Przyznam, że spojrzałem na nią z nowej perspektywy, czytając jeden z tekstów Tomasza Terlikowskiego w „Plus Minus”, pod tytułem „Rymkiewicz: łże-prorok Polaków”, wprawdzie nie o Janie Pawle II, ale o znakomitym poecie. Zdaniem Terlikowskiego, Jarosław Marek Rymkiewicz zbudował wizję Polski, której wolność wymaga krwi, ofiary i całkowitego oddania się. Niebezpieczeństwo tkwi w przeciwstawieniu tego podejścia wizji, którą reprezentował Jan Paweł II, odnoszącej się do ewangelicznej strategii non violence, będącej również strategią „Solidarności” i całego ruchu antykomunistycznego w Polsce. Obecnie zaś – i tu Terlikowski ma rację – opiera się nowo opowiedzianą historię naszego kraju na Żołnierzach Wyklętych, na krwi i „ofierze smoleńskiej”. W pewnym momencie nastąpiło więc całkowite zaprzeczenie filozofii oporu bez przemocy oraz wynikającego z niej przebiegu historii, które towarzyszą nam od dobrych kilkudziesięciu lat. Terlikowski wskazał na głębokie pęknięcie, które w tej chwili powstaje w Polsce, dotykając zarówno Kościoła, jak i ogółu życia publicznego. W tym właśnie kontekście można dostrzec z jednej strony pełne uniżenia oddawanie czci Janowi Pawłowi II, a z drugiej strony nikłe korzystanie z jego dorobku myślowego, co więcej – duchowego. Obecnie następuje raczej próba odczytania go w wersji, która przemawiałaby do szerokich mas. Tu widzę rolę nie tylko Radia Maryja, lecz także niektórych czasopism czy stacji telewizyjnych, zdecydowanie odwołujących się do gustów popularnych oraz do religijności, która z jednej strony oczywiście pozwala na głębokie, duchowe przeżywanie wiary, ale z drugiej strony w dużym stopniu je ogranicza. Uwidacznia się to ostatnio choćby w masowej niechęci do przyjmowania wszelkich obcych.

Co zatem sprawia, że tak duża część polskiego Kościoła – nazwana wcześniej „Kościołem ojca Rydzyka”, choć to, rzecz jasna, znacznie szersze kręgi – tak jednoznacznie popiera polityczną prawicę i ją otwarcie wspiera? Należy zaznaczyć, że wsparcie to dotyczy partii, która jest przecież właśnie rymkiewiczowska, w gruncie rzeczy w ogóle niechrześcijańska.

Wydaje mi się, że posługujemy się własnymi odczuciami, nie możemy się przecież posłużyć żadnymi badaniami na ten temat. Określenie „rymkiewiczowski” jest w moim odczuciu wyjątkowo wyrafinowane i odnosi się jednak do pewnego środowiska inteligenckiego.

Jak byś zatem wyjaśnił nurt narracji społeczno-politycznej, która mówi dziś o wstawaniu z kolan, o zyskiwaniu suwerenności i która bardzo chętnie – przynajmniej werbalnie – nawiązuje do wartości chrześcijańskich i tradycji katolickiej?

Zdecydowanie nie jestem zwolennikiem wymieniania jednym tchem terminów w rodzaju „nacjonalistycznego patriotyzmu” oraz „wartości chrześcijańskich”. Nie lubię zresztą samego wyrażenia „wartości chrześcijańskie”, bo jest ono równie mało konkretne, jak i pojęcie „uczuć religijnych”, których zgodnie z prawem nie należy obrażać. Według mnie są po prostu wartości ewangeliczne, będące wartościami samymi w sobie, pozbawionymi charakteru użytkowego. Gdy podporządkowuje się je jakiemukolwiek celowi, nawet tak wzniosłemu jak patriotyzm, to po prostu pogaństwo.

Wracając jeszcze do pontyfikatu Jana Pawła II, słusznie wpisanego przez ciebie w tradycję polskiego patriotyzmu i myślenia o niepodległości, która ma rezygnować z walki zbrojnej i przemocy… Chciałbym zapytać o jego stronę administracyjną. Wiele osób zastanawia się, czy Jan Paweł II nie popełniał błędów w obszarze zarządzania polskim Kościołem, choćby w kwestii nominacji biskupich.

W pontyfikacie Jana Pawła II należy wyróżnić wizję, którą nazwałbym chrześcijańskim humanizmem, zdefiniowanym przez stwierdzenie, że to człowiek jest drogą Kościoła. Człowiek rozumiany jest tu po Norwidowsku, tak jak w zdaniu, że „Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł”. Pamiętam tę myśl powtórzoną przez Jana Pawła II w prywatnej rozmowie, z czego wynika, że była mu ona bardzo bliska. Błędy były nieuniknione, skoro ciążyła na nim odpowiedzialność nie tylko za polski Kościół, lecz także za Kościół światowy. Niektóre obowiązki musiał zlecić Kościołowi miejscowemu, który ma kłopot – tak jak każdy z nas – ze spuścizną szlacheckiej wolności, jej późniejszym upadkiem oraz niewolą zaborów, która doprowadziła do wytworzenia swoistej teologii wyzwolenia, choć nie w takim znaczeniu jak w Ameryce Południowej w XX w. Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności.

Wydaje mi się, że obecna terminologia „powstawania z kolan” jest wyrazem tej nieumiejętności znalezienia drogi, na której chrześcijanin, katolik, może urzeczywistniać swoją wiarę i człowieczeństwo w warunkach wolności i która zrzuca na niego odpowiedzialność za własne decyzje. „Powstawanie z kolan” zaś sugeruje, że wszelkie błędy zostały nam narzucone, to wina kogoś innego, a nie nas samych. To narracja uniewinniająca narratora. I w tym sensie jest głęboko nieewangeliczna, bo cały sens Kazania na Górze tkwi w poszukiwaniu belki we własnym oku, zamiast źdźbła w cudzym.

321 przepraszam za terlikowskiego 60x60cm

Serdeczne podziękowania dla Marty Frej za możliwość wykorzystania jej prac w numerze

Trudno się z tym nie zgodzić. Chciałbym w związku z tym zapytać o te nieewangeliczne korzenie sporej frakcji polskiego katolicyzmu. Spotkałem się bodaj u Józefa Tischnera z wypowiedziami, które pokazywały, że tak naprawdę w tle znacznej części polskiego katolicyzmu kryje się frakcja Bolesława Piaseckiego, ONR-u, organizacji radykalno-narodowych…

Można oczywiście powiedzieć o pewnych odmianach patriotyzmu, że zawierają elementy nacjonalistyczne, ale wymienianie przy tym jednym tchem ONR-u jest sporą przesadą. Proszę zwrócić uwagę na to, że ONR i Piasecki pierwsi poszli na kolaborację z komuną przeciw niepodległej Polsce i przeciw Kościołowi. Ciekawe, że teraz gania się profesorów, którzy starali się w Urzędzie Bezpieczeństwa o paszport zagraniczny, i robi się z nich wielkich kolaborantów, a wokół faktycznych zdrajców panuje cisza. Niewątpliwie jednak istnieje tendencja do głoszenia, że polska dusza jest tak zrośnięta z katolicyzmem, że jakiekolwiek otwarcie na szersze perspektywy byłoby dla niej groźne. To zaprzeczenie samej idei Kościoła jako „katolickiego”, czyli „powszechnego”. Oczywiście nie wyklucza to, że powszechność może się składać z partykularności i fundamentalizmu, ale wyłączność tych elementów jest już zjawiskiem niebezpiecznym. Ostatnio przeglądałem kolejny raz „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego, który w znakomity sposób opisał sytuację w Polsce na przełomie XIX i XX w., czyli pewne napięcie między inteligencją a tradycją ludową oraz próbę budowania polskiego patriotyzmu przez warstwy oświecone, ale bez utraty kontaktu z wiarą, która jest potrzebna ludowi do autoidentyfikacji. Jest zatem w polskiej tradycji patriotycznej tendencja do jej instrumentalizacji, przeciw czemu głośno protestował bardzo ceniony przeze mnie autor Stanisław Brzozowski. I protestował tym bardziej, im bardziej stawał się katolikiem. Dla niego Sienkiewiczowska wizja Polski była nie do przyjęcia, nie z pozycji oświeconej lewicy, ale właśnie świadomego, światłego katolicyzmu.

W Ewangelii czytamy słowa Jezusa: „Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie”. Tam pojawia się właśnie ten ksenos, czyli obcy, inny. Papież Franciszek kładzie duży nacisk na ten aspekt przesłania ewangelicznego. Nie wydaje ci się, że przez wielu, którzy mają „usta pełne Boga” – jak to napisał Tischner – nie jest to traktowane zbyt poważnie, a wręcz przyjmowane z wrogością?

Franciszek jest z półkuli południowej, ale ma też korzenie włoskie, europejskie wykształcenie i prawdziwie katolicką, powszechną świadomość. Zdaje sobie zatem sprawę z globalnego napięcia między Północą a Południem, którego my na razie nie czujemy, skupiając się raczej na napięciu Wschód–Zachód. W przekonaniu papieża jesteśmy już w stanie niewypowiedzianej, ale trwającej – choć w sposób wyspowy – trzeciej wojny światowej. Nie zawsze wyraża się ona w działaniach zbrojnych, ale raczej w napięciach, które wynikają z tego, że ludzie po prostu głodują. Wiele osób oburzyło się na „ekologiczną” encyklikę Franciszka, twierdząc, że to dziedzina ludzi nawiedzonych. On na to odparł, że przecież trwa susza, brakuje upraw i ludzie umierają z głodu, więc skąd takie dyskusje. My Polacy z naszego kącika Europy nie potrafimy jeszcze zauważyć, że globalizacja nie jest obszarem refleksji dla jajogłowych ideologów nowego świata, ale pewnym faktem, który dotyczy wszystkich. ONZ nieudolnie próbuje podjąć ten temat, ale tak naprawdę jedynym człowiekiem, który głośno o tym mówi, jest właśnie papież Franciszek. Nie doświadczyliśmy jeszcze prawdziwej grozy świata, w którym żyjemy, ale naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest odpowiedzieć na jego problemy. Pierwszym krokiem w tym kierunku jest nawrócenie – w pełnym, greckim znaczeniu tego słowa. Chodzi o metanoię jako zmianę sposobu myślenia, do czego potrzeba najpierw samego myślenia, a później woli zmiany. Jeśli nie ma myślenia, to nie ma czego zmieniać i każdy tkwi w stagnacji, przeżywa wiarę ukryty bezpiecznie za swoim płotkiem. Część polskich biskupów, łącznie z arcybiskupem Gądeckim, wzywała już do przyjmowania uchodźców, ale to trzeba przełożyć na konkretny język, bliższy kontekst, jak choćby napływ Ukraińców, których jest przecież w Polsce coraz więcej.

Z twoich słów wyciągam wniosek, że polski katolicyzm – i w ogóle polskie społeczeństwo – potrzebuje zrozumienia, że w świecie zglobalizowanej nowoczesności nie jesteśmy odosobnioną wyspą, która może się zamknąć na otaczające ją problemy, zatem musimy rozszerzyć nasz sposób myślenia.

Informacje o tym, co się dzieje na świecie, docierają do nas zewsząd, bo przecież żyjemy w globalnej wiosce. Ale zrozumienie, co się dzieje u naszych sąsiadów, jest ważne o tyle, że oddziałuje również na nas. Kilkaset tysięcy Polaków wyjechało pracować za granicę i oni przecież nie wrócą już tacy sami.

Ale badania pokazują, że bardzo duża niechęć do Arabów panuje właśnie wśród polskiej emigracji, tej „angielskiej drugiej fali”. To jest dla mnie zaskakujące.

To zależy… Podam dwa przykłady. Jeden to pracująca w angielskiej firmie Polka, która bardzo zaprzyjaźniła się ze swoją koleżanką, Arabką, po tym, jak tamta stwierdziła, że z Polką można normalnie porozmawiać, w przeciwieństwie do Anglików, którym zależy tylko na pieniądzach. Drugi to parafia polskich dominikanów w Monachium i katolickie przedszkole, do którego Arabki przyprowadziły dzieci, prosząc tylko, by nie podawano im wieprzowiny. Nie można traktować poszczególnych osób jedynie jako części masy o określonych, uogólnionych cechach. Pamiętajmy, że przecież większość terrorystów nie przyjechała do Europy z Bliskiego Wschodu, tylko tu się urodzili i wychowali.

Rozumiem więc, że twoją wizję można określić jako „katolicyzm otwarty”. Chodzi mi o to, że ten katolicyzm, który rozumiesz i w którym się odnajdujesz, to nie katolicyzm, który wzmacnia partykularne tożsamości w imię odrzucenia innych, co często teraz w Polsce obserwujemy.

Musimy wyjść poza terminologię „otwartości” i „zamknięcia”. Przyjmuje się zwykle, że katolicyzm otwarty jest w pewien sposób uproszczony – niektórzy sądzą, że ułatwiony – a wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie. To właśnie ten otwarty jest prawdziwie trudny, bo wymaga zachowania chrześcijańskiej tożsamości, której główną ideą jest podejście do każdego człowieka jak do bliźniego. Nie oznacza to nieumiejętności odróżnienia dobra od zła. Ciekawe, że całe grono współczesnych myślicieli postpostmodernistycznych patrzy na chrześcijaństwo przez pryzmat jego aspektu eschatologicznego i pojęcia nadziei w sensie apokaliptycznym. Wciąż aktualne są nauki księdza Tischnera, który definiował nadzieję jako odwagę dobrego życia. W Polsce zaś najsłabszymi z cnót teologicznych są miłość i zaraz po niej właśnie nadzieja. Wiara, jeżeli utożsamia się ją z chodzeniem do kościoła, jeszcze się jakoś trzyma. Choć tylko „jakoś”, a nie dobrze.

Pozostanę zatem przy przywołanym księdzu Tischnerze. W jego tekstach wielokrotnie powraca stwierdzenie, że kto moralnością wojuje, od moralności ginie. Jak można to odnieść do polskiego Kościoła katolickiego, w którym – jak się wydaje – panuje obsesja na punkcie moralności seksualnej?

Mój współbrat zakonny ojciec Wojciech Giertych jako wykładowca teologii moralnej powiedział, że polscy katolicy są pelagianami, czyli uważają, że Ewangelię można sprowadzić do kodeksu etycznego, a każdy z nich będzie doskonalił się samodzielnie i dostąpi zbawienia. W praktyce katechetycznej dokładnie tak to wygląda. Byłbym ostrożny ze stwierdzeniem, że wojujący moralnością od moralności zginie, bo o moralności można się wypowiadać w bardzo wysokich tonach. Emmanuel Levinas stwierdził, że wierzyć znaczy wiedzieć, co czynić. Ale z tym się nie zgodzę – nie prawo, ale łaska, czyli miłość, zbawia człowieka. Proszę też zwrócić uwagę na to, że księża często mówią o seksie, bo cała nasza kultura jest przesiąknięta seksem w znaczeniu wręcz przemysłowym. Opowiadam się zresztą raczej za platońskim podejściem do tej sfery życia, która jest nie tyle sferą seksualną, ile erosem w greckim znaczeniu. Dziś nie wspomina się już o miłości, mówi się tylko o seksie i jego różnych metodach, odpowiedniej gimnastyce czy diecie, a gdzie jest poezja? Dawniej młodzi ludzie potrafili wyrażać swoje uczucia wierszami, a dziś zastanawiają się, gdzie kupić „pigułkę dzień po”. Uważam, że zarówno duszpasterze, jak i psychologowie powinni stworzyć wspólny front ludzkiej, katolickiej – powiedziałbym – obrony erosa. Erotyzm jest przecież formą relacji międzyludzkiej, tkwi w nim niesłychana moc budowania więzi. Stanisław Lem w „Summa technologiae” pisał, że z pewnym zrozumieniem rozmawia o dość radykalnym podejściu Kościoła do tej kwestii, bo antykoncepcja tworzy gigantyczną przepaść między sferą seksu i sferą prokreacji, co będzie w przyszłości owocowało katastrofą.

Czasem odnoszę wrażenie, że gdyby nauczanie kościelne nagle zaaprobowało prezerwatywy, przynajmniej jedna trzecia duchownych przeżyłaby poważny kryzys tożsamościowy. Mówię to oczywiście półżartem, ale chcę zasygnalizować – co zresztą naświetlasz w kontekście całej kultury – jak silny akcent jest kładziony przez Kościół na te zagadnienia.

Ten akcent jest odpowiedzią na pewne fundamentalne zmiany, które obecnie następują. Jednak tego wymiaru bardziej ludzkiego – żeby nie powiedzieć duchowego – należy bronić. Nie sprowadzajmy sfery erotycznej jedynie do zagadnień technicznych, to przecież sprawa znacznie poważniejsza i głębsza.

Rozumiem to podejście, ale mam wrażenie, że właśnie owego humanistycznego podejścia do erotyzmu brakuje nie tylko po stronie społeczeństwa, które znacząco go spłyca, lecz także po stronie Kościoła.

Zgadzam się z tym. Mogę tylko powiedzieć, że na moim ostatnim kazaniu ludzie bardzo się śmiali, gdy mówiłem o ewangelicznym nakazie zaparcia się samego siebie. Ale co to znaczy? Czy trzeba odrzucić wszystko, co piękne i dobre w naszym życiu? Jak asceci, którzy posypywali jedzenie popiołem, żeby im przypadkiem nie smakowało… Podobnie gdy chłopcy spowiadają się z tego, że na widok ładnej dziewczyny, zwłaszcza jeśli ubierze się prowokacyjnie, mają „głupie myśli”, odpowiadam, żeby nie przepraszali Boga za głupie myśli, tylko dziękowali, że nie same żaby stworzył.

8 bóg czy małpa 60x60

W tym miejscu dotykamy tematu wychowania młodzieży i katechezy w szkole. Magazyn „Liberté!” jest związany z akcją społeczną „Świecka Szkoła”, postulującą wycofanie religii ze szkół i niefinansowanie jej z pieniędzy publicznych. Jak ty z perspektywy bardzo doświadczonego duszpasterza oceniasz lata funkcjonowania lekcji katechezy w szkołach?

Mogę oceniać to jedynie z zewnątrz, bo sam nigdy nie nauczałem religii, prowadziłem tylko katechizację w ramach dobrowolnych zajęć dla studentów w krakowskim duszpasterstwie „Beczka”. Myślę jednak, że z jednej strony pomysł kultury „laicité”, znanej we Francji od XIX w. – czyli przeniesienie Kościoła do sfery prywatnej, rodzinnej, ewentualnie z przyzwoleniem na organizację profilowanych szkół katolickich – kończy się tym, że pewien obszar kultury zostaje całkowicie wyłączony ze świadomości ludzi. Dlatego protestowałbym przed tym kompletnym rozgraniczeniem. Z drugiej strony szkoła nie jest dobrym miejscem do prowadzenia wtajemniczenia w wiarę, ona może być jedynie uzupełnieniem naturalnego środowiska takiego wtajemniczenia, jakim jest rodzina. Wynika to ze specyfiki katechezy, która nie powinna być tylko przekazywaniem informacji o religii, ale drogą do zmiany ludzkiego życia. Wszystkie tradycje religijne znają instytucję inicjacji poprzez wtajemniczenia. Siłą rzeczy po czterech czy pięciu godzinach zajęć dzieci są zmęczone, a trafiają na zajęcia z księdzem, którego rola ogranicza się często do czytania jakichś tekstów albo odpowiadania na pytania znudzonej młodzieży, które zawsze będą się sprowadzały do tego, czy pocałunek jest grzechem, czy nie. To nie jest dobry klimat do jakiegokolwiek wtajemniczenia, wprowadzenia w świat wiary. W wielu diecezjach biskupi już to zrozumieli i przygotowanie do przyjęcia sakramentów, na przykład pierwszej komunii świętej czy, częściej, bierzmowania, odbywa się poza szkołą, w grupach działających przy parafiach. Ten proces wtajemniczania potrzebuje innej metody. Odpowiedzialne wprowadzenie religii do szkół wymaga teraz zmian metodologicznych, przede wszystkim zmiany mentalności katechetów, a także przygotowania organizacyjnego ze strony Kościoła. Obecnie wszyscy księża, którzy mają święcenia kapłańskie i pracują w parafiach, mogą prowadzić katechezę, posiadają przyznane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej uprawnienia pedagogiczne. Nie zapomnę debaty rektorów seminariów duchownych, w której uczestniczyłem. Protestowałem wówczas, że tylko część księży ma dar pedagogiczny i może prowadzić zajęcia z młodzieżą w salce katechetycznej czy w szkole. Realizacja tematów, które w teorii mają przygotowywać do zawodu przyszłych katechetów, odbywa się w seminariach kosztem przedmiotów zasadniczych, na przykład mocno ograniczonej filozofii czy biblistyki. Moim zdaniem to fatalnie wpłynęło na poziom seminariów, a więc negatywne skutki widać po obu stronach. Przed II wojną światową funkcjonowała instytucja prefekta, określanego jako „światły kapłan”. Właśnie ktoś taki powinien być obecny w szkołach. Czasem się zastanawiam, czy nie byłoby sensowne wprowadzenie do szkół programu filozofii z elementami religioznawstwa na przemian z etyką. Religia musi być obecna w szkole po prostu jako element kultury, by nie doszło do sytuacji, o której opowiadała mi znajoma Francuzka, gdy dzieci, oglądając ikony, pytają, co za dziecko trzyma ta kobieta.

Czyli lekcje filozofii z elementami religioznawstwa, w którym w naturalny sposób silny jest element filozofii chrześcijańskiej, lekcje z kultury, która również w naszym wypadku naturalnie związana jest z chrześcijaństwem, a także lekcje z wiedzy o religii…

Tak, z wiedzy o religii, żeby uświadomić dzieciom, że różnice między wyznaniami nie opierają się tylko na wyglądzie księży, ale wynikają z głęboko odmiennego postrzegania człowieka i świata. Zgadzam się na przykład, że pod względem etycznym chrześcijaństwu bardzo bliski jest buddyzm, ale wizja człowieka – nie tylko koncepcja Transcendencji – jest w nim diametralnie inna.

To w ogóle kwestia integralnego wychowania obywatelskiego, które nie będzie ani bezmyślnie bogoojczyźniane, ani odarte z elementów kultury.

Chodzi o wychowywanie ludzi do myślenia. Nie ludzi myślących, bo nie wiadomo, czy to się w wypadku danej osoby na pewno uda, ale właśnie przygotowanie do myślenia. Kryzys religijny młodzieży wynika nie tyle z poziomu nauczania na katechezie, ile z nauczania w rodzinie. Rodzice pilnują jedynie, żeby dziecku nie stała się krzywda, w szkole o to samo dba nauczyciel, ale brakuje wytyczenia jasnej drogi przez życie.

Chciałbym zapytać o poziom intelektualny polskiego Kościoła. Odnoszę wrażenie, że polska teologia jest bardzo słaba, niczego ważnego nie głosi. Zastanawiam się, czy tak jak wierni polski kler cierpi na pewien syndrom antyintelektualny?

Już w latach 20. XX w. ojciec Jacek Woroniecki, odnowiciel polskiej prowincji, dominikanin, klasyczny tomista, stwierdził, że wiara nie ma oddalać od myślenia, ale do niego przybliżać, a w Polsce katolicyzm przeciwnie – jest bardzo emocjonalny. Tak jak u Mickiewicza, „czucie i wiara” wymieniane są jednym tchem, podczas gdy religijność powinna być właśnie intelektualna. Polski katolicyzm – przywołuję tezę mojego brata, Jerzego Kłoczowskiego, który jest również historykiem Kościoła – ma silny rys franciszkański, z całym szacunkiem dla nauk Świętego Franciszka, który jest moim ukochanym świętym. Chodzi o pewną emocjonalność w przeżywaniu Boga uczłowieczonego, pochylającego się nad ludźmi, czego wyrazem są te wszystkie przydrożne krzyże, kapliczki na polach, piety. Jerzy twierdził, że w Polsce wszystkie klasztory są franciszkańskie, bo mamy we krwi to swoiste słowiańskie ciepło. W związku z tym nie mieliśmy nigdy ani wielkich zakonów kontemplacyjnych, ani wielkiej teologii. U nas teologię uprawiali poeci.

Dlatego też nie było u nas żadnej wielkiej herezji.

Żadnej herezji, niewielki wpływ reformacji, może poza arianami. Na kalwinizm najczęściej przechodziła szlachta skłócona z proboszczami, żadnych innych poważnych powodów nie było.

A czy powiązałbyś to z tezą, barwnie postawioną przez nieżyjącego ojca Joachima Badeniego, arystokratę, że gdy się patrzy na biskupów, widać, jak się pięknie chłopstwo poprzebierało? Czy pochodzenie społeczne kleru faktycznie ma jakieś odzwierciedlenie?

Na pewno częściowo tak. Ale i wśród szlachty byli przecież szlagoni. Wracając do polskiej teologii: w pewnym momencie nastąpiła próba odbudowy rozmaitych środowisk intelektualnych. Powszechnie mówi się, że Stefan Wyszyński był rzecznikiem ludowego Kościoła. Ale on dbał o poziom studiów seminaryjnych, starał się, żeby Katolicki Uniwersytet Lubelski nie został upaństwowiony, przejęty przez PAX… Karol Wojtyła również pilnował wykształcenia księży. Kardynał Marian Jaworski, który jest moim przewodnikiem w sferze filozofii religii, mówił, że tamto pokolenie, wywodzące się na przykład z Komisji Nauki Wiary w Episkopacie, kładło nacisk na edukację kleru. Dziś ta idea się wymknęła, troski duszpasterskie spowodowały, że o takie kwestie dba się mniej, kładzie większy nacisk na praktyczne przygotowanie księży, co paradoksalnie przynosi wielkie szkody duszpasterskie.

Należy też zaznaczyć, że w ogóle panuje kryzys teologii. Wielkie nazwiska w tej dziedziny to lata 50. XX w., duchowni, którzy przygotowali II sobór watykański. Również w filozofii wielkie nazwiska są domeną ubiegłego wieku, czas współczesny jest raczej erą komentatorów. Takie panują tendencje. Rozwinęły się natomiast inne nurty, na przykład biblistyka katolicka, i trzeba powiedzieć, że akurat bibliści nauczający w seminariach są bardzo dobrze przygotowani. W dziedzinie formacji filozoficznej panuje pewien eklektyzm, na przykład KUL i filozoficzna tradycja tomistyczna zmierzają wyraźnie w kierunku racjonalizmu analitycznego. Ale to ciągle za mało. Moim zdaniem formacja filozoficzna jest szalenie potrzebna dla formacji kapłańskich.

Zmierzając powoli do puenty, zastanawiam się, jak na sytuacji dzisiejszego polskiego Kościoła – i w sferze intelektualnej, i moralizatorskiej – ciąży postawa tryumfatorska? Z jednej strony Kościół ochraniał reformatorów swoim autorytetem, ale z drugiej strony otrzymał dużo w zamian, stawiając określone żądania. Wiele tych przywilejów powoduje, że instytucja Kościoła w Polsce jest rodzajem ociężałego misia, który najadł się za dużo miodu. A przecież właśnie wtedy, gdy Kościół katolicki był instytucją ubogą, prześladowaną, rodziły się w nim wielkie postaci.

Stefan Wilkanowicz powiedział kiedyś, że najlepszy dla Kościoła jest stan „umiarkowanego prześladowania”. Z tym tryumfalizmem byłbym ostrożny. Proszę zauważyć, że najgłośniej dziś tryumfujący ludzie za czasów komunizmu siedzieli cichutko. A ci, którzy wtedy byli mocno zaangażowani, są teraz wyjątkowo ostrożni, że przywołam mojego współbrata, ojca Ludwika Wiśniewskiego i troski, które wyraża na łamach „Tygodnika Powszechnego”. On był jednym z liderów opozycji politycznej – nie bójmy się tego słowa – w duchu non violence, w wymiarze wychowywania młodych ludzi, przygotowywania mentalnego. Widać tu wspomnianą przeze mnie już wcześniej, choć bardziej teoretycznie, nieumiejętność poradzenia sobie Polaków z wolnością, która rodzi wielką pokusę, by skorzystać z apanaży umożliwiających politykom zaskarbienie sympatii Kościoła. Czym innym jednak jest sympatyczna współpraca, a czym innym przyzwolenie na wykorzystanie terminów religijnych do uzasadnienia posunięć politycznych. To wielkie niebezpieczeństwo, które niegdyś ujawniło się w jednym z najbardziej szkodliwych wątków historii Kościoła, czyli sojuszu tronu i ołtarza. Oczywiście obecnie występuje on w znacznie bardziej wyrafinowanej formie.

Jako mój nauczyciel filozofii należysz do Kościoła współtworzonego przez Józefa Tischnera czy arcybiskupa Józefa Życińskiego, wywodzącego się ze środowiska „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” i należącego do najlepszej tradycji intelektualno-duchowej, która zaistniała od wieków w polskim Kościele. Jakie jest zatem twoje osobiste przesłanie? Jaka wiara, jaki Kościół, jaka Polska?

Wstąpiłem do zakonu jako 26-letni człowiek, w czasie trwania II soboru watykańskiego, w roku śmierci Jana XXIII, dlatego definiuję siebie jako członka pokolenia J XXIII, a nie JP II, Kościoła tradycyjnego, ale poszukującego. Dużo mi dała formacja dominikańska, doświadczenie zaś duszpasterskie otworzyło na ten nurt myśli religijnej, która nie boi się myślenia i konfrontacji ze współczesną kulturą. Jeszcze jako student historii sztuki postanowiłem sprawdzić mojego duszpasterza, ojca Badeniego. To był dla mnie bardzo ważny moment. Dowiedziałem się, że w Poznaniu odbywa się wystawa prac młodego abstrakcyjnego malarza Janka Berdyszaka i byłem ciekawy, co ksiądz ma na ten temat do powiedzenia. Badeni, będąc z natury platonikiem, znakomicie odnalazł się na wystawie sztuki abstrakcyjnej i komentował ją tak, że mi szczęka opadła. Wtedy pojąłem, że ksiądz też może być facetem, który rozumie kulturę i się jej nie boi. Zrozumiałem, że chrześcijaństwo i Ewangelia są bliskie temu, co jest obecne w każdym człowieku i stanowi drogę do jego metafizycznego zrozumienia. Bardzo ważny dla mnie był fragment z Eliota: „pomiędzy pragnieniem a urzeczywistnieniem kładzie się cień, bo Twoje jest królestwo”. A więc nie to, że jesteśmy dobrzy, gdy jesteśmy grzeczni i poprawni; istnieją cień i moc, która przychodzi, ale nie umniejsza człowieczeństwa. W tym sensie bliskie mi było przesłanie soboru. Bliskie mi jest również stwierdzenie Jana XXIII, że Kościół nie jest sadzawką, w której hoduje się zapleśniałą rzęsę, tylko starożytną fontanną, z której wciąż tryska nowa woda. To dla mnie bardzo ważne – motyw starożytności, którą rozumiem jako znamię szlachetności, ale która jest ciągle żywa, jeśli tryska z niej nowa woda. Już od kilku dziesięcioleci staram się to połączenie wcielać w życie. I dlatego właśnie najbliżej mi było do tego, co określa się właśnie jako Kościół soborowy, a co dla mnie było po prostu wyrazem działania Ducha Świętego. Bardzo mnie smuci, że wraz z otwarciem na świat do Polski dotarły również rozmaite formy antysoborowego integryzmu, wszystkie te przepowiednie i wizje tego, że Jan XXIII siedzi w piekle, głoszone zresztą przez osoby, które mylą antypapieża Jana XXIII z okresu niewoli awiniońskiej z Janem XXIII II soboru watykańskiego. Tak się złożyło, że sobór zakończył się w 1965 r., a niedługo potem nastąpił rok 1968. Dotąd żyjemy w świecie rewolucji kulturowej zmieniającej sposób myślenia kręgu cywilizacji euroamerykańskiej. Na tym tle pojawiło się nowe wyzwanie, które pozostaje aktualne do tej pory, by dać świadectwo nadziei, która nie jest zbudowana jedynie na płytkim oczekiwaniu, że wszystko będzie dobrze, ale na głębokiej nadziei, że głoszone wartości są rzeczywiste, że głoszone wartości nie są jedynie jednostkowymi przekonaniami.

Myślę, że tej nadziei potrzebuje społeczeństwo i polskie, i europejskie…

Nadziei, by sobie wzajemnie ufać. Podstawową chorobą współczesności jest nie tylko brak nadziei, lecz także brak zaufania. Stąd ci wszyscy „obcy”…

i taki do nich stosunek.

Wolność w czasach uczuć. Polskie myślenie liberalne w międzywojniu :)

Tęsknota za dwudziestoleciem międzywojennym nie może być wyłącznie przejawem bezrefleksyjnego sentymentu do wielkiego narodowego zwycięstwa, idealizacją czegoś, co dopiero zaczęto budować, nie może opierać się wyłącznie na smutku po bezpowrotnie utraconych źródłach, nie powinna sprowadzać się jedynie do dojmującego wspomnienia o czasach ciekawych, burzliwych i emocjonujących. Za tym sentymentem powinno iść przypomnienie, że okres międzywojnia – w każdym razie do zamachu majowego – był w Polsce także czasem wolności. Ale czy był też czasem liberałów?

Wolne państwo

Przede wszystkim był to czas kształtowania się wolnego państwa polskiego. Rok 1918 z wszystkimi kolejnymi wydarzeniami, które niepodległej Polsce pozwoliły odrodzić się po 123 latach niewoli, należy traktować jako triumf marzenia o wolności.

Rok 1918 dał Polakom i nowej Polsce nadzieję na wkomponowanie się w powojenny ład europejski i światowy. Wolne państwo stało się jednak również zobowiązaniem, przed którym stanęły w szczególności elity polityczne, niby już w pewnym stopniu ukształtowane na przełomie XIX i XX wieku, ale jednak zupełnie nieprzystosowane do warunków pełnej odpowiedzialności za wielomilionowy konglomerat. Czy wśród tych środowisk dostrzegamy też przynajmniej raczkujący liberalizm?

Liberałowie Dmowskiego i liberałowie Piłsudskiego

W nowych warunkach politycznych niepodległej Rzeczpospolitej już w 1918 roku rozpoczął się proces formowania sceny politycznej nowego państwa. Większość stronnictw politycznych miała już swoją historię, napisaną działaniami społecznymi i niepodległościowymi podejmowanymi jeszcze w okresie zaborów, część z nich stanowiła następczynie czy kontynuatorki legalnych bądź nielegalnych organizacji podziemnych, niektóre uległy przeorganizowaniu i przeformułowaniu. Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Wojciech Korfanty, Ignacy Daszyński, Wincenty Witos czy Stanisław Wojciechowski w okresie zaborów byli związani z aktywnymi od lat na forum społecznym, politycznym i międzynarodowym środowiskami socjalistycznymi, narodowymi, ludowymi bądź też chadeckimi. I tak w pierwszym polskim sejmie wybranym w demokratycznych, pięcioprzymiotnikowych wyborach największymi klubami były: Chrześcijański Związek Jedności Narodowej (potocznie zwany Chjeną, ugrupowanie o charakterze narodowo-katolickim, w którym zasiadali również konserwatyści i chadecy), Polskie Stronnictwo Ludowe „Piast” (partia ludowa o charakterze chadeckim), Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie” (lewicowa partia chłopska), Polska Partia Socjalistyczna (lewicowa, masowa partia robotnicza). Wśród ugrupowań zasiadających w sejmie pierwszej kadencji – podobnie zresztą jak w kolejnych sejmach międzywojnia – nie było partii liberalnej, nawet raczkującej czy namiastkowej, stąd często stawiany wniosek, że w Polsce doby dwudziestolecia międzywojennego nie było liberalizmu lub że nie było liberałów.

Słabość liberalizmu politycznego nieposiadającego swego zaplecza w parlamencie była faktem niewątpliwym i bezdyskusyjnym. Z tego właśnie powodu ludzi o przekonaniach liberalnych znaleźć można było w różnych ugrupowaniach politycznych tego okresu. Jeśli chodzi o posłów odwołujących się do poglądów liberalizmu ekonomicznego, to największą ich liczbę można było znaleźć w ławach endeckich. W młodości z ideami liberalnymi sympatyzował chociażby późniejszy dwukrotny premier Władysław Grabski, autor reformy monetarnej. Do działaczy endecji mocno zaangażowanych w sprawy ekonomiczne i zarazem o silnym wolnorynkowym podejściu należeli: Edward Taylor, twórca tzw. poznańskiej szkoły ekonomii i współzałożyciel Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, oraz Roman Rybarski, zwolennik państwa liberalnego z niewielkimi jego korekturami, współautor reformy skarbowej Grabskiego, pracujący kolejno na Uniwersytecie Jagiellońskim, Politechnice Warszawskiej i Uniwersytecie Warszawskim. Z endekami sympatyzował również Adam Heydel, profesor ekonomii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Akademii Umiejętności, jeden z wybitniejszych działaczy krakowskiej szkoły ekonomii, rozstrzelany w zbiorowej egzekucji w obozie koncentracyjnym Auschwitz w 1941 roku. Endecja mieniąca się formacją ogólnonarodową z konieczności przyciągała przedstawicieli różnorodnych nurtów myślenia o państwie – paradoksalnie obok nacjonalistycznych etatystów można było dostrzec narodowo zorientowanych leseferystów.

Znajdujemy jednakże liberałów również w innych środowiskach politycznych. W szczególności można tutaj wskazać środowiska piłsudczykowskie, czyli m.in. stworzony po zamachu majowym Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, który z założenia nie miał być ugrupowaniem politycznym, tylko ogólnonarodowym forum wspierającym sanację. Toteż do BBWR-u należeli zarówno socjaliści, chrześcijańscy ludowcy, jak i właśnie liberałowie. Więzią konstytuującą tak zróżnicowane środowisko było uznawanie autorytetu marszałka Józefa Piłsudskiego i chęć zapewnienia poparcia obozowi sanacji, dla niektórych istotną rolę odgrywały zapewne czynniki z pogranicza koniunkturalizmu, dla innych – wiara w moralną odnowę i uwolnienie państwa z wszechwładzy „politycznej hucpy”. Niewątpliwie najbardziej znanym i zasłużonym myślicielem liberalnym związanym z posanacyjnym obozem władzy był Adam Krzyżanowski, poseł na sejm drugiej i trzeciej kadencji, z przekonania libertarianin, profesor i prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, po II wojnie światowej poseł sejmu ustawodawczego z ramienia Stronnictwa Demokratycznego. Pewne elementy myślenia liberalnego znaleźć można także u Eugeniusza Kwiatkowskiego, Kazimierza Bartla czy Gabriela Czechowicza, jednak daleko im do liberalnych przekonań Krzyżanowskiego. Do liberalizmu przyznawał się także Leon Kozłowski, premier w epoce sanacyjnej, profesor archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, w młodości działacz Związku Młodzieży Postępowej, później jeden z twórców „miejsca odosobnienia” w Berezie Kartuskiej, do którego trafiali więźniowie polityczni z działaczami komunistycznymi i ukraińskimi nacjonalistami na czele.

Jak widać, liberałowie polityczni funkcjonowali w Drugiej Rzeczpospolitej w strukturach władzy. Choć nigdy nie tworzyli partii politycznej, stronnictwa ani klubu parlamentarnego, to jednak niejednokrotnie kierowali ministerstwami gospodarczymi, współtworzyli ustawodawstwo regulujące funkcjonowanie gospodarki państwowej i relacje między państwem a gospodarką i przedsiębiorcami. Działalność polityczną podejmowali głównie w środowisku endeckim oraz piłsudczykowskim, czyli w ramach dwóch największych bloków politycznych tamtego okresu, co – ze względu na brak odrębnych struktur liberalnych – właściwie w ogóle nie powinno nas dziwić.

Liberalne rozproszenie

Jak to się działo, że pod względem politycznym liberałowie międzywojenni nie potrafili bądź nie chcieli stworzyć instytucjonalnej struktury, która zrzeszałaby wyłącznie ludzi o chociażby wolnorynkowych czy też w szerokim rozumieniu liberalnych przekonaniach? Ryszard Skoczyński wymienia kilkanaście przyczyn, z których powodu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nie wykrystalizował się spójny liberalny nurt polityczny. Należą do nich m.in.: słabość polskiej reformacji i silne wpływy kontrreformacji, słabość polskiego oświecenia w porównaniu z dynamicznym oświeceniem zachodnioeuropejskim, kolektywistyczne i anarchistyczne skłonności polskiej szlachty, brak silnej warstwy mieszczańskiej, trwałość i siła oddziaływania tradycji katolickich, wzrost roli Kościoła katolickiego w okresie zaborów, antyliberalne tendencje polskich tradycji romantycznych, radykalnie antyliberalna polityka trzech zaborców itd.. Jeśli dodać do tego jeszcze reformatorsko-ustrojowy charakter liberalizmów XIX i początków XX wieku, wówczas zrozumiałe wydaje się to, że łatwiej było pojawić się środowiskom liberalnym w państwach niepodległych, w których podejmowano debatę o ustroju, niż w społeczeństwach, w których nie forma ustroju, lecz sama kwestia odzyskania niepodległości była celem i zadaniem.

Zarówno endecja, jak i środowiska piłsudczykowskie stanowiły pod względem poparcia społecznego najbardziej masowe ruchy polskiego międzywojnia. Skupiały zarówno warstwy inteligenckie, ludzi wykształconych, jak i niewykształconą ludność wiejską i robotniczą. Dziś pewnie można by je określić mianem catch-all parties. Z perspektywy liberałów międzywojennych miało to oczywiście swoje dobre i złe strony. Dobrą stroną takiej formuły funkcjonowania liberalizmu w międzywojniu była możliwość wywierania wpływu na politykę różnych ugrupowań partyjnych oraz samodzielne podejmowanie decyzji po uzyskaniu wysokich stanowisk państwowych. Z drugiej jednak strony brak liberalnej partii politycznej uniemożliwiał prezentowanie społeczeństwu koherentnego liberalnego programu politycznego, gospodarczego i społecznego, skłaniał do uzupełniania elementami liberalnymi działań podejmowanych w duchu zupełnie odmiennych doktryn politycznych czy ideologii.

Również Roman Wapiński dostrzegał obecność liberałów w szczególności w środowiskach endeckich – wskazuje tym samym, że „pozostali zwolennicy idei liberalnych działali raczej w rozproszeniu. Spotykamy ich wśród współpracowników tych czasopism, które jeżeli nie bez zastrzeżeń, to przynajmniej w znaczącym stopniu stwarzały możliwość propagowania wartości liberalnych w efemerycznych ugrupowaniach politycznych i w kręgach przywódczych niektórych liczących się w życiu politycznym ugrupowań. Nie dysponowali oni jednak szansami rzeczywistego upowszechnienia tych wartości”. A i rzeczywistość polityczno-społeczna Polski międzywojennej nie stwarzała przyjaznego środowiska dla liberalnej aksjologii, która mogłaby rozkwitać i przyciągać nowych jej sympatyków. Pierwszy okres w historii niepodległej Rzeczpospolitej obejmujący – jak zwykli mawiać piłsudczycy – „wszechwładzę partyjniactwa” (1918–1926) to czas wielkich sporów ustrojowych i walk o władzę między nacjonalistami i ich wizją państwa narodowego, aktywnie wchłaniającego mniejszości narodowe, a socjalistami wzywającymi do ponadnarodowej, ponadklasowej solidarności. Uczucia, jakimi kierowali się zarówno endecy, jak i socjaliści, nie pozostawiały miejsca na silną doktrynę umiarkowanego centrum politycznego, jakim potencjalnie mogliby być liberałowie. Polityka międzywojnia wymagała opowiedzenia się po jednej ze stron tego konfliktu: albo po stronie Polski Dmowskiego, albo po stronie Polski Piłsudskiego. „Liberalizm ciepłej wody w kranie” nie mógł zdać recepty, „liberalizm radykalnych uczuć” byłby czymś w polskich warunkach zupełnie nowym, obcym i zapewne budzącym nieufność.

Nie łatwiej było rozwinąć skrzydła liberałom po zamachu majowym. Polska w 1926 roku – na skutek zamachu majowego Józefa Piłsudskiego – odrzuciła kierunek demokratyczny i zwróciła się w kierunku reżimu autorytarnego, co ostatecznie przypieczętowane zostało przyjęciem w 1935 Konstytucji kwietniowej znoszącej system parlamentarno-gabinetowy, a wprowadzającej prezydencko-autorytarny. Rządy sanacji cechowały się druzgocącą krytyką tzw. partyjniactwa, przekonaniem o kryzysie demokratyzmu i o konieczności wprowadzenia rządów silnej ręki, dla których legitymacją będzie nie wyłącznie kartka wyborcza, ale przede wszystkim autorytet. Jeden z głównych ideologów sanacji, Adam Skwarczyński, podnosił kwestię konieczności stworzenia ogólnonarodowej i pozapartyjnej organizacji, która łączyłaby ludzi odmiennych ideologii i jednocześnie stanowiła zaplecze myślenia propaństwowego. Taki charakter miały zresztą zarówno Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, jak i Obóz Zjednoczenia Narodowego, choć ten drugi na pewno w mniejszym stopniu spełniał te kryteria niż BBWR. Nie dziwi więc, że także liberałowie gospodarczy mogli znaleźć dla siebie miejsce w takim ugrupowaniu. Na pewno zaś nie można było mówić tutaj o liberalizmie politycznym czy ustrojowym, gdyż sanacja była de facto zaprzeczeniem obu.

Liberalizm i libertarianizm w Krakowie

Najprężniejszym ośrodkiem myślenia liberalnego w Polsce międzywojennej była niewątpliwie krakowska szkoła ekonomii. Tworzyli ją naukowcy zorganizowani wokół działającego w latach 1921––1939 Towarzystwa Ekonomicznego. Prekursorami myśli liberalnej w Krakowie byli już w XIX wieku Julian Dunajewski i Włodzimierz Czerkawski, obaj bliscy ideowo klasycznemu liberalizmowi ekonomicznemu Adama Smitha. Ich kontynuatorami byli natomiast Adam Krzyżanowski i Adam Heydel – podobnie jak ich poprzednicy związani z klasyczno-liberalnym myśleniem o polityce i gospodarce, jak również bliższy tradycji socjalno-liberalnej Ferdynand Zweig. Do pozostających w kręgu krakowskiej szkoły ekonomii Krystyna Rogaczewska zalicza również: Janusza Libickiego, Edwarda Taylora, Romana Rybarskiego, Bernarda Friedigera oraz Tadeusza Bernadzikiewicza. Rogaczewska przekonuje, że „liberalizm szkoły krakowskiej ma charakter kompleksowy, gdyż nie opisuje jedynie zjawisk ekonomicznych”, a „jednym z podstawowych założeń jest przekonanie, że istnieją związki między ekonomią i polityką, ponieważ od sposobu zorganizowania władzy politycznej zależy, czy wartości liberalne mogą się urzeczywistnić”. Jak widać, niezależnie od słabości liberalizmu w sferze politycznej i partyjnej krakowska szkoła ekonomii i tak starała się stworzyć pełny i systemowy projekt liberalnego ustroju państwowego (państwo jednak należy tutaj rozumieć w sensie szerokim, również jako gospodarkę, społeczeństwo i kulturę, nie zaś tylko jako administrację rządową i terenową).

Szkoła krakowska przyjmowała wizję liberalizmu integralnego, albowiem zakładano – jak pisze Rogaczewska – że „liberalizm w gospodarce bez liberalizmu politycznego i kulturowego jest niemożliwy”. Liberalizm integralny w wydaniu myślicieli krakowskiej szkoły ekonomii musi być traktowany jako ideologia i światopogląd, nie wolno go nigdy ograniczać wyłącznie do wymiaru ekonomicznego. I tak Krzyżanowskiego interesowały również takie zagadnienia jak: system rolny i zrzeszenia rolnicze, polityka monetarna, socjalizm, wojna bałkańska przełomu 1912 i 1913 roku, polityka wojenna i socjologia wojny, struktura społeczeństwa polskiego po I wojnie światowej, zjawisko biedy, moralność jemu współczesna i etyka chrześcijańska. Heydel oprócz typowo ekonomicznych zagadnień, jak teoria dochodu społecznego, metodologia ekonomii czy zagadnienie produktywności, interesował się także wpływem kapitalizmu i socjalizmu na etykę. Zweiga interesowały warunki pracy robotników, wpływ systemu ekonomicznego i politycznego na życie codzienne ludzi, rozwój technologiczny, a także historia doktryn ekonomicznych. Podobnie wyglądało to w przypadku innych myślicieli związanych ze szkołą krakowską. Ich szerokie  zainteresowanie sprawami społecznymi i politycznymi dowodzi w sposób niezbity, że mieliśmy do czynienia z liberalizmem szeroko rozumianym i to z liberalizmem integralnym. Ciekawe, że w Polsce współczesnej wciąż nie ma wpływowego środowiska politycznego, które przyjmowałoby tak rozumiany liberalizm integralny, obejmujący zarówno kwestie ekonomiczne, jak i polityczne, społeczne oraz kulturowe.

Liberałowie krakowscy tak szeroko rozumiany liberalizm integralny określali – jak przypomina Rogaczewska – systemem najsprawniejszym, najefektywniejszym, najlepiej zaspokajającym potrzeby ludzi, a zarazem obarczonym najmniejszymi kosztami jego realizacji. Pomimo takiego podejścia do liberalizmu trudno przedstawicieli szkoły krakowskiej nazwać hurraoptymistami liberalnymi czy libertariańskimi, a w ich pismach nie znajdziemy buńczucznego idealizowania tej doktryny politycznej ani ślepoty na jej ewentualne błędy czy niekorzystne dla społeczeństwa skutki zastosowania w praktyce. W szczególności u młodszych ekonomistów krakowskich – kontynuatorów Dunajewskiego i Czerkawskiego – dostrzec można sporo ostrożności wobec liberalnych pomysłów i założeń oraz dużą dozę sceptycyzmu wobec wszelkich odgórnie ustalanych propozycji organizacji ładu politycznego, gospodarczego i społecznego. Wszyscy byli jednakowoż zwolennikami koncepcji ładu samorzutnego, w którego ramach człowiek to homo oeconomicus, samodzielnie podejmujący racjonalne decyzje, które przynoszą mu maksymalny zysk i minimalną stratę. Liberałowie krakowscy – niezależnie od konserwatywnych sympatii niektórych z nich – mocno podnosili założenie indywidualistyczne i zawsze jednostkę stawiali w centrum swoich rozważań. Także ten element sprawiał, że ów nurt był niezwykle wyjątkowy w całym konglomeracie etatystycznych i kolektywistycznych przekonań dużej części środowisk politycznych Drugiej Rzeczpospolitej. Wierzyli – niektórzy powiedzą, że w sposób naiwny – w harmonię, będącą efektem działania wolnych i racjonalnych jednostek, oraz nieuświadomioną mądrość wyłaniającego się z tak zorganizowanych relacji międzyludzkich ładu samorzutnego.

Warunkiem postępu jest spontaniczność. Planowanie burzy ludzką odwagę i przedsiębiorczość, uniemożliwia wprowadzenie mechanizmów samokorygujących, a ponadto zakłada nieomylność nielicznej grupy społecznej, czy też grup społecznych, które sprawują władzę i uczestniczą w procesie decyzyjnym. Troska o jednostkę zawsze wypływała z wszystkich pism przedstawicieli krakowskiej szkoły ekonomii. Ich zainteresowanie takimi sprawami jak chociażby edukacja, pokój na świecie i pacyfizm, współpraca międzynarodowa, ochrona środowiska w rzeczywistości sprowadzało się do refleksji nad najskuteczniejszym osiągnięciem przez jednostkę możliwie największego bogactwa, bo i bogactwo miało być celem dążeń jednostki w ich myśli politycznej, społecznej i gospodarczej. Jak mówi Rogaczewska, dla działaczy krakowskiej szkoły ekonomii liberalizm jest „systemem dochodzenia do bogactwa”. To spojrzenie w latach 20. dość często powracało, także w podejmowaniu przez czynniki polityczne decyzji dotyczących rozwiązań gospodarczych. Wapiński dostrzega, że właśnie „w latach dwudziestych zaznaczały one swą obecność dość wyraźnie, przynajmniej w poczynaniach kręgów opiniotwórczych i przywódczych”. Niepokojące zjawiska lat 30., a mianowicie zmniejszenie zaufania do demokracji i wielki kryzys gospodarczy z wszystkimi jego niebagatelnymi skutkami społecznymi i kulturowymi, także w Polsce doprowadziły do powszechnego wzrostu poparcia dla tendencji autorytarnych. Ów ciekawy projekt krakowski nie mógł rozkwitnąć.

Liberalizm kulturowy

W całym tym obrazie rozproszenia polskiego liberalizmu w dobie dwudziestolecia międzywojennego ważne miejsce zajmuje sfera literatury i kultury. Tutaj zaś na piedestale należy umieścić powstały w 1924 roku tygodnik literacko-społeczny pt. „Wiadomości Literackie”. Zdaniem Marka Czarneckiego „Wiadomości Literackie” były „pierwszym tak dużym periodykiem promującym liberalny światopogląd
w II Rzeczypospolitej, można je określić jako awangardę polskiego liberalizmu”. Redaktorem naczelnym pisma był Mieczysław Grydzewski, który wcześniej założył periodyk „Skamander”, a jego główne zaplecze intelektualne stanowili pisarze, poeci i literaturoznawcy przede wszystkim właśnie z kręgu skamandrytów: Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński, Jan Lechoń, Jarosław Iwaszkiewicz, ale także: Jerzy Libert, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stanisław Ossowski. To właśnie na łamach „Wiadomości Literackich” w 1933 roku swoim opowiadaniem „Ptaki” debiutował Bruno Schulz. Już sam skład publicystów i współpracowników tygodnika mówi wystarczająco dużo o całym tym środowisku, każe postrzegać je jako zróżnicowane i pluralistyczne, zasobne w indywidualności i kontrowersje, ale zarazem dość wpływowe i na pewno opiniotwórcze, w szczególności w kręgach tzw. inteligenckich.

Było to również środowisko, które wprost – podobnie zresztą jak krakowska szkoła ekonomii – deklarowało się jako liberalne. Tak w każdym razie zawsze mówił o sobie Grydzewski. Nie można jednak powiedzieć, że środowisko to zamykało się wyłącznie na autorów związanych z pismem wspólnymi przekonaniami, światopoglądem i pomysłami na państwo czy społeczeństwo. Wręcz przeciwnie, w „Wiadomościach Literackich” publikowali także ludzie związani z endecją, jak chociażby Jerzy Weyssenhoff czy Adolf Nowaczyński, sanacją: Julian Kaden-Bandrowski czy Melchior Wańkowicz, ale można było w nich znaleźć również teksty komunistów. Paweł Hulka-Laskowski tak komentował pluralizm pisma Grydzewskiego: „«Wiadomości Literackie» nie są pismem rewolucyjnym, ale nie zamykają ust rewolucjonistom, nie są konserwatywne, ale gdy inteligentny zachowawca ma coś do powiedzenia, gościnnie otwierają mu swoje łamy. Czy to źle, że w piśmie tym spotyka się dotychczas tylu różnych pisarzy, należących do zgoła odległych obozów, szkół, partii i mających tak różne poglądy? Gdyby «Wiadomości» były salonem, gospodarza tego salonu należałoby uważać za wyjątkowy talent organizacyjny i towarzyski, iż ludzi unikających się gdzie indziej potrafi łączyć, zespalać, zbliżać pod swoją strzechę”. Liberalizm praktyczny Grydzewskiego i jego „Wiadomości Literackich” to przede wszystkim otwartość na poglądy drugiego człowieka, wiara w rozmowę i konsens, a także odwaga w podejmowaniu tematów wzniosłych społecznie.

Linia programowa „Wiadomości Literackich” – mowa oczywiście o linii prezentowanej przez stałych współpracowników tygodnika – pozwala nam umieścić to środowisko w ramach liberalizmu antropologicznego, politycznego, społecznego i kulturowego. Na tematy gospodarcze wypowiadano się na łamach „Wiadomości” rzadziej. Z punktu widzenia liberalizmu antropologicznego mamy tutaj do czynienia z indywidualizmem, racjonalizmem i optymizmem antropologicznym. Jeśli chodzi o aspekt społeczny, to „Wiadomości” promowały tolerancję dla wszelkich odmienności, stawały na straży praw mniejszości narodowych i etnicznych, opowiadały się za emancypacją kobiet. Przyjęty pogląd indywidualistyczny nie miał nic wspólnego z atomizmem społecznym, albowiem pojawiały się także wątki solidarystyczne (można by więc mówić o pewnych elementach liberalizmu socjalnego). Na poziomie politycznym opowiadano się za demokracją parlamentarną z poszanowaniem praw – jak już wspominano – mniejszości narodowych i etnicznych. Większość publicystów stawała w obronie wolności i swobód obywatelskich i politycznych, co – w szczególności w czasach radykalizacji polityki sanacji w relacjach z opozycją – wymagało sporej odwagi. Liberalizm kulturowy przejawiał się nie tylko w stosunku do kwestii emancypacji kobiet, lecz także w pojawiających się wątkach proaborcyjnych i pacyfistycznych. Środowisko to opowiadało się także za państwem laickim, czyli za wyraźnym oddzieleniem Kościoła od sfery państwowej.

Jak widać, narzekanie na próżnię w myśleniu wolnościowym epoki dwudziestolecia międzywojennego to zwyczajny nonsens lub co najmniej uproszczenie. Także bowiem „Wiadomości Literackie” stanowią niezbity dowód, iż taki sposób myślenia – myślenia liberalnego – w ówczesnej Polsce występował i cieszył się pewnym poparciem, w szczególności w wykształconych grupach społecznych. Czym innym są przyczyny tego, że poglądy te nie cieszyły się zainteresowaniem większości społeczeństwa, a czym innym przyczyny zwracania się mas społecznych ku środowiskom endeckim, socjalistycznym czy piłsudczykowskim. Nie jest więc tak, że wolnościowo ukierunkowani obywatele nie mieli żadnej możliwości zaangażowania. Mogli – jak chociażby Tuwim – w swoim wierszu „Absztyfikanci grubej Berty” wyrażać swoje niezadowolenie postępującym etatyzmem, ograniczaniem swobód opozycji i mniejszości narodowych, a zarazem pokazywać odważną postawę liberalnego dystansu, sceptycyzmu i umiaru. W „Absztyfikantach…” Tuwim pisze:

„I wy, o których zapomniałem,
lub pominąłem was przez litość,
albo dlatego, że się bałem,
albo, że taka was obfitość,
i ty cenzorze, co za wiersz ten
zapewne skażesz mnie na ciupę,
I żem się stał świntuchów hersztem,
Całujcie mnie wszyscy w dupę!”.

Ironia i dystans towarzyszą tutaj przekonaniu, że wszelkie totalne projekty polityczne, wielkie systemy filozoficzne i religijne, apodyktyczne dowody pewnych siebie myślicieli – wszystkie one nie mają większego znaczenia, bo świat i tak jest dużo bardziej skomplikowany, i ujmowanie go w jakiekolwiek sztywne ramy jest zwyczajnie błędem i naiwnością. Liberalizm krytyczny i sceptyczny – to jest liberalizm międzywojnia.

„Całujcie mnie wszyscy w…”

Tuwim wzywa wszystkich tych, którzy są przekonani o własnej nieomylności, aby – za przeproszeniem – „pocałowali go w dupę”. Czy to jest deklaracja polskiego liberalizmu międzywojennego? Paradoksalnie tak chyba właśnie było. Liberałowie międzywojenni przyjęli postawę sceptyczną, także wobec własnych poglądów na państwo, społeczeństwo, gospodarkę i sferę kulturowo-obyczajową. Przyjęli dystans, albowiem widzieli, jak w przestrzeni publicznej ścierają się z sobą masowe ruchy tworzone przez nacjonalistów, socjalistów i piłsudczyków. Te kolektywistyczne wizje świata, w których centralnym punktem był naród, państwo, albo egalitarystycznie pojmowane społeczeństwo, nie mogły przekonać tych, dla których wolność, własność, indywidualizm i autonomia jednostki były podstawowymi wartościami. A ludzie o takich poglądach funkcjonowali w polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej lat 1919–1939, niektórzy posiadali znaczne wpływy, jak na reprezentantów tak marginalnego środowiska jakim – obiektywnie rzecz ujmując – byli ówcześni liberałowie.

Liberalizm polityczny zatriumfował, kiedy wraz z uchwaleniem Konstytucji marcowej przyjęto rozwiązania ustrojowe zgodne z fundamentami zachodnioeuropejskich państw liberalno-demokratycznych. Klęską tej wizji liberalno-demokratycznego państwa był zamach majowy i Konstytucja kwietniowa, jednak liberałowie nadal współtworzyli rządy i zasiadali w kierownictwach partii opozycyjnych. Nie było co prawda miejsca na partię liberalną – możliwe że na taką partię było zwyczajnie za wcześnie – ale liberalni z przekonania politycy współuczestniczyli w zarządzaniu państwem. Oczywiście, przyłączając się do endecji czy organizacji piłsudczykowskich musieli, nolens volens, niejednokrotnie zawieszać swoje liberalne przekonania. Z jednej więc strony można by o nich mówić jako o oportunistach, z drugiej strony zaś jak o tych, którzy widzieli szansę realizacji przynajmniej niektórych swoich pomysłów w ramach któregoś z tych wielkich bloków. Niektórzy widzieliby w nich realistów politycznych, liberałów pragmatycznych, którzy – podobnie jak Tuwim – mówią „Całujcie mnie wszyscy w…” wielkim projektom i ideologiom, przedkładają nad nie rozwiązania realne i mieszczące się w zasięgu ich możliwości. Taki liberalizm może i nie napawa gorącymi uczuciami, jest jednak postawą, której nie sposób jednoznacznie potępić. Można by określić taki liberalizm mianem sytuacyjnego czy – jak już wcześniej pisałem – pragmatycznego.

Liberalizm ekonomiczny nie zatriumfował w dwudziestoleciu międzywojennym. Trzeba wręcz powiedzieć, że okres ten okazał się triumfem gospodarki interwencjonistycznej, etatyzmu i rozwiązań planistycznych. Odpowiedzią na wielki kryzys gospodarczy był rozrost państwa, który tak bardzo krytykowali liberałowie i libertarianie w Europie i na całym świecie. Takim zmysłem krytycznym wykazywali się również przedstawiciele krakowskiej szkoły ekonomii, nawiązującej do liberalizmu klasycznego, bliskiej dwudziestowiecznym rozwiązaniom libertariańskim. Uczeni z kręgu krakowskiego Towarzystwa Ekonomicznego zdawali się mówić „całujcie nas wszyscy w…” (mowa oczywiście o tych, którzy nie flirtowali z władzą) w szczególności wszystkim zwolennikom omnipotencji państwa, etatystom, „centralisto-planistom”, których w polskiej polityce było wtedy wielu. Taka odważna postawa sprzeciwu nieczęsto prowadziła do przeorientowania polityki gospodarczej państwa, ale zdarzały się także i takie przypadki. Krakowska szkoła ekonomiczna nie była w dwudziestoleciu międzywojennym dominującą szkołą myślenia o gospodarce, ale jej uczniowie pracowali w ministerstwach i brali udział w kreowaniu ładu gospodarczego w Polsce. I znowu brak triumfu, brak gorących uczuć…

Liberalizm kulturowo-obyczajowy nie zatriumfował, chociaż kręgi mieszczańsko-inteligenckie rzeczywiście stawały się coraz bardziej liberalne. „Wiadomości Literackie” nie były ani najbardziej poczytnym tygodnikiem, ani najbardziej wpływowym. Stały się jednak forum wymiany poglądów przedstawicieli myślenia wolnościowego, którzy niejednokrotnie do debaty zapraszali także przedstawicieli zupełnie innych środowisk i sposobów myślenia. „Wiadomości” zaczęły budować swoisty liberalny salon, przekonywać do siebie młodych i ambitnych odbiorców, uwrażliwiać ich na ważkie problemy społeczne, podnosić chociażby sprawę kobiet. Tuwimowskie przesłanie: „Całujcie mnie wszyscy w…” jest skierowane przede wszystkim do tych, którzy znalazłszy się w okowach anachronicznego myślenia, przekonują, że to oni są posiadaczami Prawdy. Tymczasem Tuwim – niczym liberalna ironistka Rorty’ego – obśmiewa ich, kpi z ich pewności siebie, sam z dystansem staje wobec własnych poglądów. Czy i tym razem należałoby wykluczyć triumf?

Ciężkie czasy uczuć

Międzywojnie okazało się dla myślenia liberalnego czasem niezwykle trudnym. Epoka uczuć i wielkich ideologicznych potyczek, epoka wewnętrznych wojen z morderstwem prezydenta Narutowicza i procesem brzeskim w tle, epoka ciężko wywalczonej wolności i plugawienia jej przez dawnych bojowników – takie było polskie międzywojnie. Zawieszona między I a II wojną światową Druga Rzeczpospolita z całym jej krajobrazem sporów i kłótni nie była jednak miejscem wyzbytym myślenia wolnościowego. Przez cały okres wolnej Polski nie ukształtowało się silne środowisko liberalne, które byłoby w stanie uzyskać legitymację społeczną i stać się reprezentacją polityczną popierających je grup społecznych. Liberałowie tego okresu pozostali liberałami rozproszonymi: niektórzy współpracowali z endecją czy piłsudczykami i piastowali wysokie funkcje państwowe, niektórzy w ramach krakowskiej szkoły ekonomii prowadzili badania naukowe i wpływali na politykę państwa z pozycji ekspertów, inni z kolei – zgrupowani wokół środowiska „Wiadomości Literackich” – upowszechniali liberalne wartości i dyskutowali najważniejsze problemy ówczesnego społeczeństwa polskiego.

Temu rozproszonemu liberalizmowi międzywojnia należy się jednak usprawiedliwienie. Wojciech Sadurski w jednym z esejów w zbiorze „Liberałów nikt nie kocha” pisał, że „jednym z nieszczęść, jakie na nas sprowadziły lata ideologicznej ortodoksji komunistycznej, był uwiąd normalnego życia umysłowego, spowodowany odizolowaniem od myśli politycznej rozwijającej się na Zachodzie. Z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia, kiedy po I wojnie światowej i po 123 latach niewoli odrodziło się państwo polskie. Wojciech Roszkowski przypominał, że „w ciągu ponad stulecia niewoli i rozdarcia ziem polskich, które znalazły się w trzech odrębnych imperiach, żywioł polski nie miał warunków do rozwoju, jaki był udziałem większości narodów europejskich”. „Uwiąd normalnego życia umysłowego” i brak „warunków do rozwoju” spowodowane polityką zaborców wobec Polaków sprawiły, że nie ukształtował się silny nurt myślenia liberalnego. Nacjonalizm endeków oraz autorytaryzm i etatyzm piłsudczyków – choć funkcjonowały już w niepodległej Rzeczpospolitej – zdawały się nadal reakcją na niebezpieczeństwo zaborów. Przyszłość pokazała, że nie było to niebezpieczeństwo wyimaginowane. Liberalizm nie mógł być taką reakcją – musiał więc pozostać albo domeną mniejszości, albo nurtem rozproszonym.

Trzecia era demokratycznej polityki :)

„Poparcie [wyborców] dla partii politycznych stało się kwestią tożsamości, a nie preferencji politycznych”. Ta sformułowana przez badacza z Uniwersytetu Yale, Jacka M. Balkina, myśl jak w soczewce, w sposób najbardziej zwięzły z możliwych, wskazuje na przyczyny aktualnego kryzysu demokracji liberalnej.

1.

W ciągu ostatnich 20 lat wszystko się zmieniło. Rozwój technologiczny otworzył nowe pola i pomógł ulepić nowego „demokratycznego człowieka”. Świadomość krzywd, dyskryminacji i niesprawiedliwości stała się powszechna i nieodwracalnie zmieniła tor myślenia licznych grup obywateli. Emocje z tym związane sięgnęły zenitu. Aktywizm okołopolityczny stał się popularny, lecz nie zawsze nosi znamiona zaangażowania obywatelskiego – bywa przeżywany raczej w schemacie krucjaty. Wiele dawnych praktyk społeczno-politycznych utraciło legitymizację, zaś inne – choć często moralnie niewiele mniej wątpliwe – uzyskały szeroki poklask. Uprzywilejowanym przez dekady w końcu wydarto przywileje, ale miast zatrzymać wahadło w punkcie „wszystkim po równo praw”, przyszła i wygrywa pokusa uprzywilejowania dawniej dyskryminowanych. Polityka tożsamości przejęła lejce narracji/debaty i doprowadziła do punktu, w którym uznano, że to cechy przypisujące człowieka do zbiorowości decydują o jego pozycji, a nie indywidualne predyspozycje, wybory, osiągnięcia czy poglądy. W reakcji na to ukształtowały się nie mniej silne tożsamości krytyków tych procesów, co doprowadziło do czołowego zderzenia i eksplozji konfliktów politycznych. Te kryzysy postanowili napędzać wrogowie demokracji i liberalizmu, dostrzegając w nich szansę na odwrócenie wyniku „zimnej wojny” i przełom geopolityczny na miarę kopernikańską. Racjonalizm uleciał, zaś debata została naszpikowana śmiertelnymi pułapkami, wobec czego dystansują się wobec ludzie umiarkowani, uznając politykę za obce sobie pole działania.

W realiach napędzanych tymi zjawiskami wykuwa się obecnie coś na kształt „trzeciej ery” demokratycznej polityki. Odsuwając okres demokratycznej prehistorii Zachodu, gdy prawa wyborcze zwykle nie były jeszcze powszechne, a świadomość polityczna lwiej części elektoratu dopiero kiełkowała, na bok, możemy w okresie po 1945 r. wskazać na dwie „ery” funkcjonowania liberalnej demokracji na Zachodzie. Były one odmienne od dogłębnej logiki je kształtującej.

2.

W pierwszej z nich demokratyczna polityka miała wymiar klasowy lub klasowo-religijny. Nie zawsze w poszczególnych krajach istniały tylko po dwie wielkie partie, choć niekiedy taki właśnie model się klarował. Robotnicy przemysłowi i nisko opłacani pracownicy innych gałęzi głosowali na wielką partię lewicy, zaś klasa średnia na wielką partię centroprawicy. W ówczesnych zachowaniach wyborczych istniał niemal pełen automatyzm. Wielkie partie były masowe, ale nie ludowe – nie widziały sensu ubiegać się o głosy wyborców spoza „swojej” warstwy społecznej. Niekiedy krajobraz ten urozmaicały podziały religijne w poprzek klasy średniej, niekiedy struktura gospodarki zwiększała znaczenie rolnictwa i interesów mniejszych ośrodków peryferyjnych, niekiedy w kraju istniała duża mniejszość narodowa. Te fakty powodowały istnienie większej liczby partii niż dwie, pociągały za sobą politykę koalicyjną, lecz ściśle zdefiniowana przynależność wyborcy do swojej naturalnej partii była zasadą w znacznej mierze porządkującą ówczesny ład.

Gdzieś w latach 80. lub 90. XX w. ten model począł się kruszyć, czego ogniwem była narastająca indywidualizacja ludzi. Osiągnąwszy dorosłość i dojrzałość, pokolenie kontestacji i rewolucji kulturowej sprzed 20 lat, odrzucało klasowe schematy. Nastawała druga „era” demokratycznej polityki, której zasadą stał się indywidualny wybór i jego zmienność w czasie. Żadnym ewenementem nie był pracownik fizyczny głosujący na prawicę z powodu swojej wiary i przywiązania do wartości tradycyjnych czy narodowych. Żadnym ewenementem nie był dobrze sytuowany przedstawiciel elit intelektualnych, który głosował nawet na skrajną lewicę, niesiony odruchem charytatywnym i pragnieniem zwiększenia zakresu redystrybucji społecznej. Wokół wartości postmaterialnych – czyli całkowicie obcych pierwszej „erze” – powstał cały nowy nurt ideowy, czyli Zieloni. Także partie liberalne wzrosły nieco w siłę, przyciągając zarówno córki i synów z rodzin robotniczych, jak i z rodzin dobrze sytuowanych hasłami wolności słowa, praw obywatelskich, redukcji państwa i jego wpływu na życie prywatne czy na gospodarkę. Czynnikami o wielkiej doniosłości politycznej stały się: konflikt pokoleń, nakazujący młodym wyborcom popierać inną partię niż rodzice (co w „erze” klasowej polityki uznano by za absurd); oraz tymczasowość sympatii politycznych, czyli zmienianie przez tego samego wyborcę często politycznych preferencji z kadencji na kadencję (w „erze” pierwszej ludzie najczęściej głosowali na „swoją” partię dożywotnio).

Duże partie ogłosiły się partiami ludowymi, czyli mającymi ambicję walczyć o wyborców we wszystkich grupach społecznych. Partie mniejsze uzyskały niebagatelną przestrzeń na kreatywność w staraniach o nowe elektoraty, a nawet możliwość kształtowania elektoratów poprzez własne zabiegi programowe. Treść programów politycznych i narracji partyjnych, a także osobowości samych liderów zyskały zupełnie nowe, kolosalne znaczenie dla wyników wyborczych. Polityka wyszła z utartych kolein i stała się przestrzenią dla pomysłowości, kreatywności, ale także dla ludzi zorientowanych na słuchanie postulatów obywateli i rozwiązywanie ich realnych problemów. 

3.

„Era” trzecia to swoisty miks obu wcześniejszych. Nie stajemy się dzisiaj nagle, jakoby z racji urodzenia w danym miejscu społecznej stratyfikacji, przypisani do danej partii. Nadal jest tak – i jest to cecha wspólna „ery” trzeciej z drugą, z „erą” indywidualizmu – że sobie wybieramy, do kogo nam najbliżej i jaką politykę chcemy wspierać. Pojawia się jednak swoista presja – w jakimś stopniu przypominającą realia „ery” pierwszej – aby z wyboru politycznego uczynić funkcję/pochodną naszych cech socjologicznych: koloru skóry, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, miejsca zamieszkania, poziomu wykształcenia, wieku, płci, rodzaju związku, w którym żyjemy, ilości dzieci lub ich braku, preferencji co do środka transportu, diety, doboru lektur lub ich braku, etnicznego pochodzenia przodków i wielu innych, jeszcze bardziej nonsensownych przesłanek. Istnieje też presja, aby raz dokonanemu wyborowi pozostać wiernym, bo w polityce tożsamości zmiana poglądów to akt najwyższej zdrady, niewybaczalny niczym odejście z sekty. Polityka przestała być strefą płynności, gdzie obywatele próbują raz tego, raz owego. Dziś to przestrzeń podzielona na sektory. To przestrzeń agresywnej wrogości pomiędzy obozami. Kontrolę nad lojalnością i prawomyślnością rekrutów obozy sprawują za pomocą mediów społecznościowych. Klasyk mawiał, że wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. W trzeciej „erze” polityka wydaje się aktem wojny przy rezygnacji z tylko najbardziej drastycznych jej metod. 

Byłoby to wszystko bardziej znośne i nie niosło zagrożeń ustrojowych, gdyby dawny model politycznych podziałów, czyli lewica-centrum-prawica, został zachowany. Gdyby w batalii szło o polityki sektorowe, lecz żadna ze stron nie poddawała w wątpliwość trwania systemu. Niestety, coraz bardziej oczywistym jest, że w trzeciej „erze” zasadnicza oś sporu przebiegać będzie według schematu mainstream-ekstrema. W ramach mainstreamu skupia się niemal całość nurtów politycznych „ery” drugiej: socjaldemokraci, liberałowie, zieloni, chadecy, umiarkowani konserwatyści i inne mniejsze grupy. Po drugiej stronie stają ekstrema: rosnąca wszędzie w siłę skrajna prawica, która stawia postulat przebudowy ustrojowej oraz gdzieniegdzie także skrajna lewica, która na razie wybiera w sporze prawicy z mainstreamem postawę symetrysty, lecz coraz więcej wskazówek pozwala sugerować, że jakaś forma jej sojuszu ze skrajną prawicą się wykuwa. Nawet jeśli będzie chodziło li tylko o podział łupów na trupie liberalnej demokracji. 

Od strony socjologicznej elektoraty dwóch nowych biegunów polityki można wyodrębnić najprecyzyjniej, używając pojęcia „percepcja własnego położenia”. Mainstream popierają ludzie zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej i wiążący z przyszłością nadzieje. Ekstrema popierają ludzie postrzegający swoje położenie jako złe, pogorszone lub antycypujący jego pogorszenie, wiążący z przyszłością tylko obawy, pogrążeni w fatalizmie. To nie jest w żadnym wypadku prosta kalka z podziałów „ery” pierwszej. Nie jest tak, że pierwsza grupa to po prostu ludzie o silnym statusie materialnym, zaś druga to tylko warstwy społeczne zdegradowane, upośledzone realiami ekonomicznymi, określane jako prekariat, warstwa ludowa czy NINJA. Owszem, status materialny jest jednym z czynników kształtowania się tych wrogich obozów, lecz na to nakłada się cały szereg – zasygnalizowanych powyżej – czynników kulturowo-społecznych. Sfrustrowani utratą społecznej estymy przez swoją grupę społeczną (rasową, etniczną, przez swój Kościół itd.) wybierają obóz ekstremów, nawet jeśli dysponują dużymi środkami finansowymi. Odwrotnie, ubodzy ludzie dostrzegający nowe szanse życiowe dla siebie lub swoich dzieci, które otwarły się relatywnie niedawno wskutek reform liberalnych, popierają siły mainstreamu, nawet jeśli nadal żyją bardzo skromnie. 

4.

Skrajna prawica trzeciej „ery” zresztą różni się diametralnie od (centro)prawicy poprzednich okresów. Tamte były konserwatywnymi partiami o mocnym poparciu dla wolnorynkowego ładu gospodarczego, niskich podatków i deregulacji. W „erze” pierwszej był to miks skrojony pod klasę średnią i wyższą klasę średnią, posiadaczy mniejszych czy większych majątków, którzy identyfikowali niskie podatki jako swój żywotny interes, zaś obawa przed utratą tychże majątków skłaniała ich do popierania społecznego konserwatyzmu zgodnie z logiką „chwilo, trwaj!”. W „erze” drugiej, gdy konserwatywna czy chadecka centroprawica została partią ludową i zaczęła werbować wyborców z uboższych warstw społecznych, jako narzędzia tej rekrutacji używała nacjonalizmu, tradycjonalizmu, religijności, konfliktu pokoleniowego, zagrożenia przestępczością i tym podobnych dźwigni. Miały one służyć do tego, aby np. osoby pobierające zasiłki popierały partię proponującą ich cięcia z innych niż polityka socjalna powodów.

Obecna skrajna prawica porzuciła wolnorynkowe elementy programu i do haseł nacjonalizmu, szowinizmu, wrogości międzykulturowej (czy po prostu rasizmu) dołożyła, kojarzone dotąd z lewicą, hasła socjalne. Jej sukces dzisiaj, zagrożenie stwarzane przez nią mainstreamowi, ale także jej wyraźna przewaga nad ofertą ekstremum lewicowego polega na tym, że odpowiada na wszystkie potrzeby ludzi oceniających swoje położenie jako złe lub żyjących w lęku przed jego relatywnym pogorszeniem. Jest równocześnie nacjonalistyczna, wroga „obcym” sięgającym po pomoc socjalną, ale równocześnie optuje za hojnym wspieraniem świadczeniami „swoich”, rodaków, współwyznawców, wspólnotę etniczną. Czy w świecie polityki tożsamości jest to kombinacja niepokonana, swoisty mat w politycznych szachach?

Wybory 2023 r. w Polsce oczywiście jaskrawo pokazały, że niekoniecznie. Niestety, polski wyczyn przy urnach i nadzieje, jakimi od tamtego dnia żyjemy, idą pod prąd szerszym doświadczeniom krajów zachodniej demokracji. O końcach kadencji i przyszłych wyborach myśli się tam z reguły z dużym niepokojem. Koincydencja, jaką zapewne jest zbliżające się nastanie lat trzydziestych, działa na wyobraźnie tych, którzy analizują dzieje sprzed 100 lat. Słowem: mainstream nadal słabnie, a skrajna prawica przybiera na sile. Mogą ją reprezentować kolejni prezydenci USA i Francji, a rozpoczynająca się rychło nowa kadencja Parlamentu Europejskiego może być ostatnią, w której jeszcze będzie w mniejszości. W Niemczech landy dawnej NRD wydają się stracone na jej rzecz. We Włoszech już rządzi. 

5.

Siły polityczne mainstreamu nie mogą liczyć na powrót do drugiej „ery” demokratycznej polityki. Te realia, choć po prostu lepsze od współczesnych, są nie do otworzenia w tym środowisku technologicznym. Zmiany mentalnościowe obywateli demokracji będą raczej postępować z dużym tempem w kierunku, który wyznaczą jeszcze nowsze technologie. Mainstream musi znaleźć sposób na rekonstrukcję tożsamości ludzi wiążących się z nim, tak aby stała się ona ponownie atrakcyjna dla liczniejszych elektoratów. 

Jedną z dróg, już punktowo stosowaną, która skupiła na sobie wiele krytyki, ale ujawniła także – przynajmniej przez pewien czas – pewną dozę skuteczności, była imitacja. Ugrupowania mainstreamu usiłowały osłabić impuls popychający obywateli lękających się imigracji w stronę skrajnej prawicy poprzez przejmowanie niektórych elementów ich narracji oraz nadawanie im nieco bardziej umiarkowanego charakteru. Także w kwestiach polityki socjalnej mainstream przechodzi coraz częściej do strategii zerowania sporu, jakoby wszyscy się teraz już zgadzali, że państwo winno udzielać hojnego wsparcia i że jest to poza polityczną dyskusją. Takie podejście niewątpliwie spowolniło postępy ekstremów i umożliwiło mainstreamowi utrzymanie władzy na kolejne kadencje, m.in. w Holandii, Belgii czy Danii. Istnieje jednak duża wątpliwość, czy jest to recepta na trwałe oddalenie wyzwania, skoro mamy tu raczej konfirmację tożsamościowych postaw skrajnej prawicy, zamiast ustanowienia dla nich alternatywy. 

Drugą drogą ataku na ekstrema jest zainfekowanie ich kryzysem demokracji liberalnej. Ustrój Zachodu nie tkwiłby w kłopotach, gdyby nie splot kryzysów, które nieustannie uderzają w nasze kraje od mniej więcej 2008 r. Opozycja wobec demokracji liberalnej została zrodzona, a cała tożsamość ekstremów ufundowana na ograniczonej zdolności radzenia sobie i rozwiązywania tych kryzysów przez mainstream. Dalej: istotnym filarem tożsamości zwolenników skrajnej prawicy jest wiara w to, że z tymi kryzysami można było i jest łatwo sobie poradzić. To kazus haseł o zakończeniu wojny w Ukrainie w 24 godziny, zbudowaniu muru lub zapory na granicy, wprowadzeniu tarcz osłonowych, aby radzić sobie z pandemią czy płaskowyżem inflacji. Tymczasem, gdy skrajna prawica rzeczywiście ma władzę, to jej pomysły kończą się kupnem niedostosowanych respiratorów od handlarza bronią, propozycją leczenia koronawirusa wybielaczem, rozebraniem bloku w Ostrołęce czy ławeczką na 100 lat niepodległości. Mainstream powinien uwikłać skrajną prawicę w realia złożoności i kolosalnego poziomu skomplikowania naszej rzeczywistości, aby jej poplecznikom uświadomić, że liderzy ekstremów nie mają zielonego pojęcia, jak kryzysy rozwiązywać, a ich hasełka o „prostych rozwiązaniach” są głupsze niż bajki dla małych dzieci. Pytanie (i wada tego rozwiązania): jak to zrobić, nie oddając ekstremom władzy? W Polsce udało się nam prawicę skompromitować, lecz za cenę oddania jej władzy na osiem lat, w których doprowadziła do dewastacji państwa, które obecnie nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu już liberalną demokracją i musi ulec rekonstrukcji. 

Trzecią możliwością jest odwołanie się do kraju. Ekstrema często podkreślają swoją bliskość wobec ludu, twierdzą, że są wsłuchane w głos ludzi, słyszą ich rozterki. Mainstream ma zaś być złożony z ludzi zimnych, zdystansowanych, elitarnych, zarozumiałych i obojętnych na los „małego człowieka”. Jak to wygląda w praktyce, także ujawnia polskie doświadczenie, gdzie rząd ekstremum w praktyce usunął instancję konsultacji społecznych ze ścieżki legislacyjnej, na spotkania partyjne wpuszczał wyłącznie lokalny aktyw z rodzinami, a z resztą społeczeństwa dialogował najchętniej przy pomocy pałki teleskopowej. Politycy mainstreamu muszą wręcz demonstracyjnie otworzyć się na słuchanie ludzi. Oto ostatecznie nadszedł w trzeciej „erze” demokracji czas szerokich konsultacji społecznych, paneli obywatelskich, grup fokusowych, internetowych referendów konsultacyjnych, otwartych drzwi do udziału w zespołach eksperckich dla wszystkich grup zainteresowanych daną problematyką. Przedstawiciele mainstreamu w samorządach mają tutaj do wykonania szczególnie wielką pracę. Trzeba nauczyć się słuchać i jak najczęściej się da, robić także to, czego życzy sobie opinia publiczna. Skoro, imitując ekstrema, mainstream i tak zboczył już na ścieżkę populizmu, to niech to przynajmniej jest populizm, który zapunktuje mocno na plus w odbiorze społecznym. 

Czwartą i najlepszą z dróg jest natomiast budowa nowej tożsamości politycznej wyborcy mainstreamu wokół postawy racjonalizmu. Czas pandemii był co prawda żyznym gruntem także pod liczne teorie spiskowe, ale jednak objawił się również jako moment, choćby chwilowej, restytucji autorytetu, wiedzy naukowej i ekspertyzy jako istotnego czynnika w debacie publicznej. Strach przez chorobą zwrócił wielu ponownie ku wiedzy i rozsądkowi. Trzeba nam dojść do tego, aby obywatele sami z siebie zinternalizowali w sobie niechęć do zajmowania bezrozumnego stanowiska w różnych sporach politycznych. Aby przestali popierać ewidentnych szarlatanów, kłamców i manipulatorów. Aby zgadzali się, że zanim podniesie się na coś wydatki, trzeba najpierw inne wydatki obciąć, znaleźć nowe źródło finansowania, zwiększyć efektywność gospodarki lub wskazać na możliwie mało ryzykowne metody spłaty tak powstałego długu. Aby nie stali na stanowisku, że każdy imigrant to terrorysta lub leń stroniący od pracy. Aby wszelka inność nie wzbudzała w nich paniki. Aby w zmianach kulturowych i pokoleniowych nie widzieli ataku na ich wiarę i rodzinę, a zjawisko nieustannie dokonujące się co dwie dekady od dobrych 200 lat. 

I w końcu, aby dostrzegli (a my razem z nimi), że nieustanna wrogość wyrażana w debacie politycznej ani nie wzmacnia wspólnoty, ani nie generuje lepszych perspektyw na przyszłość.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję