Czy grozi nam cenzura w internecie? :)

W ciągu weekendu w kilkunastu miastach odbyły się protesty przeciw dyrektywie o prawach autorskich. To niezwykle rzadkie, żeby suweren wychodził na ulicę z powodu jakichś przepisów europejskich (zwłaszcza gdy tyle powodów do wyjścia na ulice daje „Sejm”). W tym wypadku są one jeszcze dość odległe od wejścia w życie. Przynajmniej w czasie. Ale coś spowodowało, że jednak było spore zainteresowanie w mediach społecznościowych.

Było ono również dużo większe, niż wtorkowy protest w Warszawie w obronie Sądu Najwyższego, gdzie zagrożenie dla obywateli jest dużo bardziej realne. Natomiast na miejscu protestu już było odwrotnie, w każdym z miast było maksimum kilkaset osób. Internet nie przekłada się dokładnie na rzeczywistość. A może ta reakcja w realu następuje po prostu z pewnym opóźnieniem. Na pewno widać, że każda próba ograniczenia wolności w internecie budzi oburzenie i reakcję. Na razie dużo bardziej w mediach społecznościowych.

Nowa ACTA? Raczej nie, ale…

Protesty w całej Polsce były przeciw cenzurze w internecie i towarzyszyło im hasło „Stop ACTA2”. Ale czy to jest ACTA?

Chyba nie. Różnic jest zdecydowanie więcej niż podobieństw. Po pierwsze, ACTA to była umowa międzynarodowa (dokładnie Umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrabianymi) negocjowana w bardzo nietransparentny sposób przez kilka lat. Tutaj mamy prawo europejskie – dyrektywę gdzie były wcześniej konsultacje społeczne, i od propozycji komisji mamy bardzo otwartą debatę w wielu miejscach także w Polsce.

Po drugie,

ACTA była głównie o towarach, część internetowa była bardzo skromna.

W wypadku dyrektywy jej głównym celem jest właśnie dostosowanie prawa autorskiego do rzeczywistości cyfrowej. Tak na marginesie to się niespecjalnie chyba udaje, bo jak mieliśmy ponad 20 różnych wyjątków od prawa autorskiego (dozwolony użytek, cytat, parodia itp.) wprowadzonych w różnej w formie w różnych krajach, tak nic się w tej sprawie nie zmieni. To oznacza, że prawo autorskie dalej będzie bardzo zróżnicowana w różnych krajach UE i oferowanie usług nim objętych na cały europejski rynek będzie bardzo trudne dla małych podmiotów.

Wracając do różnic między ACTA a dyrektywą, to jest jeszcze jedna – zasadnicza. W ACTA była mowa o tym, że właściciele praw mogą dostawać szczegółowe informacje o użytkownikach, którzy potencjalnie naruszają prawa autorskie od dostawców sieci i o 3 stopniowej procedurze odcinania od dostępu do sieci takich użytkowników. W wypadku dyrektywy nie ma mowy o odcinaniu od sieci, zamiast tego jest obowiązek filtrowania treści wrzucanych przez użytkowników nałożony na właścicieli, niespecjalnie dobrze zdefiniowanych, platform internetowych.

Problem jednak w tym, że ta różnica jest jednocześnie podobieństwem. Bo z perspektywy użytkowników sieci, konsumentów niespecjalnie zagłębionych w niuanse prawne to oznacza, że jakieś firmy (czy to kiedyś dostawcy internetu czy teraz operatorzy platform) będą zajmowały się monitorowaniem ich aktywności i ewentualnym ściganiem niewłaściwych zachowań.

Ale o co w ogóle chodzi?

20 czerwca Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przyjęła swój raport odnośnie dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Najbardziej kontrowersyjny jest artykuł 13. Zawiera on przepisy nakładające na operatorów platform (dokładnie – dostawców usług udostępniania treści online) obowiązek zapewnienia, że nie będzie w ich serwisach żadnych treści łamiących prawa autorskie. To oznacza, że aby być pewnym, że nie łamią prawa będą musieli sprawdzać wszystkie treści wrzucane na ich portale. Nie da się tego zrobić bez tzw. content recognition technology, czyli filtra treści. Jeżeli mamy do czynienia z filtrowaniem każdej informacji przed opublikowaniem, a nie tylko takiej co do której operator platformy ma zgłoszenie od właściciela praw, że narusza interesy tego drugiego, to trudno to nazwać inaczej niż cenzurą prewencyjną.

Ale naruszenie swobody wypowiedzi to nie jedyny problem. Jak wiemy sztuczna inteligencja nie jest perfekcyjna. Ostatnio przewidziała zwycięstwo Niemiec na mistrzostwach świata w piłce nożnej. Filtry też będą się mylić. Przede wszystkim nie będą w stanie wyłowić kontekstu obrazu. Dlatego larum, że nie będzie już memów nie jest bredzeniem internautów. Podobnie będzie z materiałami audiowizualnymi – satyra, przeróbka często nie będzie do wychwycenia przez filtry.

Idea, żeby walczyć z piractwem i poprawić funkcjonowanie tzw. łańcucha wartości w internecie jest szczytna.

Problem z łańcuchem wartości jest taki, że Youtube czy Facebook zarabiają fortunę na europejskich konsumentach, a dokładnie rzecz biorąc w ogromnej mierze na materiałach, tych właśnie konsumentów a także zawodowych twórców, wrzucanych dobrowolnie do tych portali. W tym czasie ani europejscy dostarczyciele internetu (operatorzy telekomunikacyjni), którzy dają amerykańskim gigantom przysłowiową autostradę, ani twórcy, którzy dają wartościowe treści niewiele z tego dostają. Jednocześnie, łańcuch wartości dóbr niematerialnych to nie tylko relacja europejskich twórców z internetowymi gigantami, ale też z masą innych pośredników po drodze. Centrum Cyfrowe przypomniało ostatnio o dobrym raporcie pokazującym skomplikowanie tej materii – „Mapping the Creative Value Chains”. Jednocześnie, jak pokazał przykład ACTA, nie warto naprawiać tego łańcucha wartości ograniczając prawa użytkowników internetu.

Kolejna sprawa to koszty tej regulacji.

Pojawia się wiele argumentów, że to są przepisy potrzebne europejskim twórcom i że słusznie uderzą w Google i Facebook’a. Ale rzeczywistość prawdopodobnie będzie zupełnie inna. Google ma na przykład swoje własne narzędzie content ID, jak sam twierdzi zainwestował w nie 100 milionów dolarów. Może szykuje się zwrot z tej inwestycji? Bo na rynku nie ma zbyt wielu tego typu narzędzi. Największy problem będzie dla firm średniej wielkości i startupów. Trudno jednak rzetelnie policzyć koszty takiego przedsięwzięcia dla małych firm po pierwsze dlatego, że nie we wszystkich obszarach działalności jest w ogóle dostępna odpowiednia technologia, a po drugie nie jest jasne czy będzie jedna zcentralizowana baza danych z którą filtr będzie porównywał. Jeśli jej nie będzie, to może się zdarzyć, że firmy będą musiały korzystać z kilku technologii co zwielokrotni koszty.

Zrzeszenie europejskich startupów opublikowało parę tygodni temu kilkunastostronicowy raport na ten temat, gdzie wskazali, że w wypadku średniej wielkości startupu (którego użytkownicy zamieszczają utwory muzyczne lub audiowizualne) te koszty mogą wynieść kilkaset tysięcy euro miesięcznie w optymistycznym scenariuszu. A ponieważ definicja jest nieprecyzyjna albo świadomie pomyślana jako bardzo szeroka, na co zwróciło uwagę centrum cyfrowe trudno ocenić w tym momencie jakie będą koszty wdrożenia tych przepisów.

Co dalej?

Raport został przyjęty dopiero w komisji parlamentarnej (Prawnej). W poniedziałek zostanie ogłoszony na sesji plenarnej gdzie do wtorku do północy europosłowie będą mieli czas by zakwestionować ten raport a ściśle mówiąc mandat do negocjacji z Radą, czyli państwami członkowskimi na bazie tego co przyjęła Komisja Prawna (JURI). Tak się pewnie stanie i wtedy cały parlament wypowie się w czwartek w glosowaniu czy popiera ten mandat negocjacyjny czy jest przeciw. Jeśli będzie za, Axel Voss – sprawozdawca zacznie niebawem negocjacje z Radą, jeśli nie – we wrześniu będzie debata na sesji plenarnej i głosowanie ewentualnych poprawek. To ostatnie rozwiązanie dawałoby szanse na niedoprowadzenie do obowiązkowego filtrowania, bo Parlament Europejski nie jest w tej sprawie jednomyślny. Deputowani z Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów (IMCO) a także Komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych już wcześniej przygotowując opinie w tej sprawie sygnalizowali, że nie zgadzają się na obowiązkowe filtrowanie wszystkich treści przez platformy.

Internet – nowa ucieczka od wolności? :)

Do znudzenia powtarzana przez media i polityków fraza „zyskujemy bezpieczeństwo kosztem wolności” to kolejna fałszywa transakcja wiązana, którą próbuje się narzucić masowemu odbiorcy. Podczas gdy cena jest drastycznie i namacalnie odczuwalna, zysk – owo mitologizowane bezpieczeństwo publiczne – wydaje się dość iluzoryczny.

Słowa „Internet” i „wolność”, odmieniane przez wszystkie przypadki, pojawiają się już w niemal każdej dyskusji publicznej, której przedmiotem są istotne kwestie społeczne. Najwyraźniej nie sposób zastanawiać się nad prawami obywatelskimi, diagnozą społeczną, modelami biznesowymi czy przyszłością kraju bez wejścia w temat Internetu. Można się zastanawiać, na ile to podejście wynika z rzetelnej próby zrozumienia czy opisania świata, a na ile pozostaje kwestią trendu, powielania nośnych haseł na zasadzie kopiuj – wklej. Przyjmijmy jednak optymistycznie, że faktycznie przebiła się w debacie publicznej myśl bardzo prosta, a kluczowa dla zrozumienia rzeczywistości: od dobrych kilku lat granica między światem wirtualnym a realnym przebiega już tylko na poziomie frazeologii. Internet to przestrzeń jak najbardziej realnego życia społecznego: kluczowe narzędzie komunikacji międzyludzkiej i nośnik informacji, ogromne możliwości dla biznesu, nowe wyzwania na polu rozstrzygania konfliktów, wreszcie nowe formy funkcjonowania w społeczeństwie.

Skoro nasze życie we wszystkich jego wymiarach – intymnym, społecznym, zawodowym czy politycznym – zostało w tę przestrzeń włączone i w niej się wydarza, czas najwyższy, żeby i sam Internet zaczął funkcjonować jako stały punkt odniesienia w zbiorowym myśleniu o państwie i społeczeństwie. W tym układzie współrzędnych musi się w końcu pojawić także jednostka: problem jej pozycji w systemie, zagwarantowania podstawowych praw i wolności. Fakt, że Internet i przestrzeń społecznych interakcji to coraz częściej jedno i to samo – a zatem powinny w nich obowiązywać te same reguły społeczne i prawne -nie znaczy, że nie mamy większego (czy po prostu innego) problemu z wolnością niż w epoce „przed Internetem”. Dlatego jestem jak najdalsza od bagatelizowania pytania: co dzieje się z wolnością w Internecie? Skłaniałabym się jednak do przeformułowania go w sposób lepiej oddający rzeczywistość: co dzieje się z naszą wolnością w warunkach społeczeństwa informacyjnego? I jak na to wpływa Internet w rozumieniu określonej technologii komunikacyjnej?

Nowy kryzys wolności czy wciąż ta sama, konsumpcyjna ucieczka?

Trudno oprzeć się wrażeniu, że przechodzimy – jako społeczeństwo i jako jednostki – poważny kryzys wolności. Media uporczywie donoszą o braku zainteresowania ochroną prywatności wśród młodych ludzi toczących swoje życie towarzyskie na Facebooku; nie wypada już poważnie stawiać pytań o rolę mediów w dostarczaniu rzetelnej informacji; upadek debaty politycznej stał się faktem, który gorzko kontestujemy; prawa człowieka sprowadzane są do bezzębnego frazesu, a ogłaszane przez polityków wojny o „nasze wspólne bezpieczeństwo” z roku na rok stają się bardziej cyniczne. Przykłady można mnożyć. Skąd to znieczulenie na brak wartości i pogodzenie z brakiem narzędzi, żeby o coś walczyć? Kto jest temu stanowi winien? Państwo, bo nie reguluje wystarczająco i nie chroni naszych praw wobec własnych urzędników, polityków stanowiących prawo czy międzynarodowych korporacji? Biznes, bo konsekwentnie omija regulacje i lobbuje za nieetycznymi, mało transparentnymi rozwiązaniami? A może my sami, bo wybieramy koncentrację na naszych prywatnych sprawach i mało nas obchodzi, w jakim kierunku zmierza abstrakcyjnie brzmiące społeczeństwo czy – zupełnie już figuratywny – świat?

Tak postawione pytania nie wychodzą poza poziom powielania truizmów: władza funkcjonuje w krótkim horyzoncie cyklu wyborczego; państwo – jako aparat regulacyjny i administracyjny – nie może się zmierzyć z ponadnarodowymi korporacjami na poziomie Google; biznes jest po to, żeby generować zysk, a nie rozwiązywać problemy społeczne; powiedzenie „bliższa ciału koszula” nie najgorzej oddaje stosunek do świata większości z nas. A jednak, mamy realny problem: stopniowo tracimy kontrolę nad tym, kto i jakie wyznacza dotyczące nas reguły. I to nie tylko w jego społecznym i politycznym wymiarze, ale coraz częściej – poprzez wpływ mediów czy marketing behawioralny – w wymiarze prywatnym czy wręcz intymnym. To że coraz rzadziej sami decydujemy i wywieramy wpływ, w prosty sposób przekłada się na zawężanie naszej sfery autonomii i samostanowienia, na stopniową erozję wolności. Skoro stawka jest tak wysoka, może jednak warto zejść poniżej poziomu truizmów i realnie się zastanowić, z czego ten brak (możliwości? potrzeby?) kontroli nad regułami gry wynika?

Nie można wykluczyć, że nie obserwujemy nic więcej, jak tylko logiczną kontynuację dobrze rozpoznanej, konsumpcyjnej ucieczki od wolności, którą opisywał Fromm, a zatem nic nowego pod słońcem. Można mieć jednak pewną wątpliwość, czy w specyficznych warunkach asymetrii informacyjnej, jakie stwarza nowoczesna technologia, dobrze wiemy, co robimy. Można wątpić, czy społeczeństwo w swojej masie ma świadomość postępującej erozji mechanizmów kontroli nad procesami ekonomicznymi i politycznymi, jakie zachodzą dzięki Internetowi oraz czy każdy z nas jednostkowo ma poczucie, że faktycznie wie, co wybiera. Tej wątpliwości postaram się przyjrzeć, przechodząc przez trzy podstawowe motywacje, dla których – jeśli wierzyć przekazowi medialnemu – ludzie masowo wybierają utratę kontroli nad informacją o sobie, stylem konsumpcji, funkcjonowaniem aparatu przymusu, a w konsekwencji życiem in toto: poczucie wspólnoty, bezpieczeństwo i wygoda.

Pragnienie wspólnoty

Człowiek – istota społeczna pragnie przynależności, interakcji, poczucia, że nie jest sam; z tym faktem nie będę polemizować. W warunkach komunikacyjnego przyspieszenia, atomizacji i rozpadu więzi pierwotnych musimy szukać nowych dróg do realizacji tej potrzeby. Niewątpliwie, sposób wchodzenia w interakcje, ich rodzaj i głębokość zmieniły się, odkąd funkcjonujemy (a przynajmniej większość społeczeństwa) w rytmie narzucanym przez miasto i konkurencyjny rynek. Quasi-wspólnoty i wspólnoty nowego typu tworzą się w oparciu o pola zainteresowań, styl życia, przynależność do grupy zawodowej. Możliwości, jakie na tym polu stwarzają narzędzia takie jak Twitter, portale społecznościowe (w tym tworzone dla profesjonalistów czy grup zainteresowań), fora internetowe i komunikatory w połączeniu z terminalem w każdym telefonie są ogromne. Jednak za możliwościami podążają też wymagania. Nowe wspólnoty są, tak jak i ich podstawy, zmienne i dynamiczne. Podtrzymywanie poczucia przynależności wymaga stałego kontaktu – „bycia widocznym”, monitorowania tego, co robią inni, tropienia okazji do wejścia w intymniejszą interakcję. Odcięcie komunikacyjne oznacza wykluczenie ze wspólnoty, śmierć towarzyską. W tak zorganizowanym życiu społecznym to technologia wyznacza próg uczestnictwa.

Tę zmianę dobrze pokazuje opublikowany niedawno raport Młodzi i Media – badacze opisali głębokie przekształcenie form „bycia razem” poprzez tzw. nowe media, które z kanału komunikacji wyradzają się w swoisty świat, w którym relacje się rozgrywają i poza który nie muszą wychodzić. Polubienie czyjegoś statusu na Facebooku czy wrzucenie zdjęcia staje się formą kontaktu równorzędną z rozmową przy kawie. Ceną za łatwość kontaktu i bogactwo jego form jest jednak utrata kontroli nad informacją o sobie, oddanie profilu – który w warunkach nowych mediów jest niczym innym, jak społeczną personą użytkownika – we władanie mechanizmom sieci. Co wynika z tego dla naszej wolności? Zyskujemy nowe narzędzia „bycia razem”, ale płacimy za to wymierną cenę. Od pewnego poziomu uczestniczenie w kulturze czy debacie społecznej nie jest już możliwe bez wejścia w Internet. Ze wszystkimi tego konsekwencjami dla naszej autonomii informacyjnej, ze świadomością, że każdy nasz ruch pozostawia niezacieralny cyfrowy ślad.

Media i korporacje takie jak Facebook powtarzają jak mantrę, że młodzi nie dbają o prywatność; że dawno sprzedali ten luksus za realizację podstawowej potrzeby uczestniczenia. Nie całkiem potwierdzają tę tezę badania prowadzone niedawno przez amerykańskie uczelnie, z których ewidentnie wynika, że o ile granice tego, co prywatne podlegają redefinicji, o tyle w świadomości ludzi z pokolenia Facebooka, MySpace i Twittera również przebiega granica, za którą zaczyna się intymność, której nie chcą dzielić z każdym. Ani z przypadkowymi osobami w sieci, ani z analitykami (czy to w postaci ludzkiej, czy sztucznej inteligencji) zatrudnianymi przez internetowe korporacje. Ograniczenie prywatności w Internecie często jest przedstawiane jak prosta transakcja wiązana: informacja o mnie za przynależność do wspólnoty, uczestnictwo w kulturze, lepszy dostęp do informacji. Przy takim ujęciu łatwo zbudować analogię do „starego świata”: w końcu w tradycyjnej wspólnocie inni też wiedzieli o sobie wszystko; wszystko co (zdaniem większości, a nie jednostki) było potrzebne do wspólnego funkcjonowania. A jednak ta analogia nie wytrzymuje podstawowego testu. W wypadku serwisów społecznościowych nie mówimy już o dzieleniu się intymnością w grupie 20, 200 czy 1200 znajomych – choć i tu pytanie o wspólnotowość i poczucie przynależności byłoby całkiem zasadne – ale o machinie służącej do pozyskiwania, przetwarzania i komercyjnego wykorzystywania informacji na ogromną skalę. Facebook to nie nowoczesne wcielenie wspólnoty, ale potężna, nastawiona na zysk korporacja.

Facebook przekroczył właśnie rekordową liczbę 500 mln użytkowników. Co można, na podstawie szczegółowego raportu z życia 500 mln ludzi, wywnioskować na temat trendów konsumpcyjnych, społecznych czy politycznych? Jaki potencjał biznesowy ma pakiet 500 mln precyzyjnych profilów konsumenckich? To już pytania czysto retoryczne. Próbkę tych możliwości obserwujemy w momentach gdy pojawiają się doniesienia o kolejnych informacyjnych nadużyciach: Facebook, MySpace, Amazon i wiele innych na masową skalę przekazuje (niechcący!) dane osobowe użytkowników reklamodawcom; Facebook z dnia na dzień zmienia domyślne ustawienia prywatności w całym serwisie, wskutek czego wszystkie dane ? amerykańskich użytkowników, którzy niefrasobliwie kliknęli „akceptuję”, trafiają do sieci; Amazon dostosowuje ceny książek w serwisie do możliwości finansowych poszczególnych użytkowników, szacowanych na podstawie historii ich zakupów; i tak dalej.

Wobec skali i dynamiki tych zjawisk – swoistej komercjalizacji prywatności, a jednocześnie postępującego uzależnienia od cyfrowych technologii jako katalizatora życia społecznego – zostajemy z pytaniem: jaka jest jakość tej wspólnoty, którą w cyfrowym świecie próbujemy realizować i jaką cenę płacimy za ten specyficzny produkt?

Pragnienie bezpieczeństwa

Z tym, że strach jest rzeczą ludzką, a pragnienie bezpieczeństwa całkiem uzasadnioną potrzebą również nie będę polemizować. Boimy się zamachów terrorystycznych, oszustw finansowych, cyberprzestępczości, pedofilii i wielu innych rzeczy. Stwierdzenie tego faktu nie przekłada się jednak na tezę, że za samo poczucie kontroli nad rozmaitymi zagrożeniami gotowi jesteśmy oddać osobistą wolność. Nie samo poczucie wolności, ale zupełnie realne prawa i wolności obywatelskie: nietykalność cielesną, swobodę poruszania się, tajemnicę korespondencji, mir domowy, wreszcie samą godność. Tego kompromisu, wbrew obiegowej doktrynie, nikt ze społeczeństwem nie konsultuje. Do znudzenia powtarzana przez media i polityków fraza „zyskujemy bezpieczeństwo kosztem wolności” to kolejna fałszywa transakcja wiązana, którą próbuje się narzucić masowemu odbiorcy. Podczas gdy cena jest drastycznie i namacalnie odczuwalna, zysk – owo mitologizowane bezpieczeństwo publiczne – wydaje się dość iluzoryczny.

Odkąd Beck sformułował swoją teorię społeczeństwa ryzyka, niewiele się w tej kwestii zmieniło: próby zapanowania nad rozmaitymi niebezpieczeństwami wciąż generują kolejne skutki uboczne w postaci nowych ryzyk. Odkąd służby specjalne, gabinety polityczne i zgromadzenia parlamentarne w różnych konfiguracjach i miejscach globu wypowiedziały wojnę terrorystom, mamy nie mniejszy, ale większy problem ze skalą zjawiska, a co za tym idzie, większe nakłady na bezpieczeństwo, nowe inwestycje w technologiczny wyścig zbrojeń i dalej idące ograniczenia narzucane nam wszystkim jako potencjalnym źródłom zagrożenia.

Uporczywa logika prewencji, oparta na przeświadczeniu, że w tej wojnie z niewidzialnym wrogiem każdy jest podejrzany, dotyka nie tylko naszej wolności na ulicy, w sklepie czy na lotnisku. Rozmaite narzędzia masowej inwigilacji zakorzeniają się w Internecie, zawsze w kontekście retoryki zwiększania bezpieczeństwa i poświęcenia pewnych wartości dla wspólnego dobra. Testowane są coraz doskonalsze systemy do analizy treści w stylu osławionego Carnivore’a, rozwijane są projekty naukowo-badawcze, których celem jest wypracowanie jeszcze lepszych narzędzi do śledzenia ruchu w sieci – jak choćby Project Indect, w którym prym wiedzie polska AGH, instalowana infrastruktura filtrująca Internet , blokowane usługi i użytkownicy. Technologiczna specyfika Internetu jako narzędzia komunikacji sprawia, że stwarza on jednakowy potencjał zarówno nieskrępowanej wymianie informacji, jak i totalizującej kontroli nad jej przepływem. Żadna z tych skrajności nie jest możliwa do zrealizowania: ani nie będzie tak, że każdy zyska dostęp do wszystkiego, ani tak, że jakakolwiek siła polityczna czy gospodarcza zdoła poddać sieć totalnej kontroli. W tym sensie słuszne wydaje się utożsamienie Internetu z przestrzenią wolności. Jednak na poziomie zupełnie praktycznym – z perspektywy przeciętnego, europejskiego użytkownika sieci – rozgrywa się właśnie otwarta walka o kontrolę nad informacją. Kluczowym aktorem jest Unia Europejska, której strategia bezpieczeństwa na najbliższe kilka lat, tzw. Program Sztokholmski, zakłada prewencyjne i realizowane na masową skalę gromadzenie wszelkich informacji o obywatelach, jakie można pozyskać w formie cyfrowej; strategia, którą sami autorzy nazwali obrazowo „cyfrowym tsunami”.

Ważną bitwą, która rozegra się prawdopodobnie w przeciągu kilku miesięcy, będzie europejska debata na temat retencji danych telekomunikacyjnych. A konkretne tego, czy utrzymać obowiązek zatrzymywania danych o ruchu w Internecie w obecnym zakresie, czy jednak go ograniczyć. Obecnie polscy operatorzy sieci oraz dostawcy publicznie dostępnych usług telekomunikacyjnych są zobowiązani do przechowywania przez dwa lata wszystkich informacji, jakie są technicznie niezbędne dla ustalenia kto, kiedy, gdzie z kim i w jaki sposób się połączył lub próbował połączyć za pośrednictwem Internetu. Mowa tu o około 60 rodzajach danych stanowiących ślady elektroniczne, jakie pozostawiają po sobie użytkownicy w różnych miejscach sieci. Obowiązek retencji w celach antyterrorystycznych narzuca Unia Europejska państwom członkowskim. W ramach ogłoszonej kilka lat temu walki z zagrożeniem terrorystycznym zdecydowano, że szczegółowe informacje na temat aktywności w sieci każdego użytkownika będą zatrzymywane, a następnie przechowywane w celu ich udostępnienia służbom, o ile wystąpi taka potrzeba. Niektóre państwa członkowskie, w tym Polska, gorliwie wdrożyły ten obowiązek w zakresie nawet szerszym, niż wynikałoby to z samej dyrektywy – obecnie zatrzymujemy dane o ruchu w Internecie na ogólne potrzeby prewencji kryminalnej, a dostęp do nich mają wszystkie służby specjalne bez nadzoru prokuratora czy sądu.

Organizacje broniące praw człowieka domagają się zmiany obowiązujących zasad: z założenia, że każdy z nas nosi bombę w plecaku, na staromodne domniemanie niewinności. Dane transmisyjne nie powinny być gromadzone na wszelki wypadek, a co najwyżej zabezpieczane na potrzeby ewentualnych postępowań i udostępniane dopiero w ich toku, pod kontrolą prokuratora lub sądu. To, ile się uda wywalczyć w kwestii zmiany obowiązującej dyrektywy retencyjnej będzie ważnym symptomem politycznych nastrojów; testem na to, czy pierwsze zachłyśnięcie się technologicznym antidotum na strach powoli mija i czy możemy wrócić do poważnej rozmowy o gwarantowaniu praw człowieka i obywatela także w przestrzeni Internetu. Tymczasem zostajemy z pytaniem: komu żyje się bezpiecznej w warunkach cyfrowego tsunami, powszechnej inwigilacji i przykręcenia regulacyjnej śruby dla dostawców usług internetowych? Kto na tym politycznie korzysta, a kto ostatecznie ponosi cenę – zupełnie wymierną ekonomicznie – za krucjaty prowadzone pod sztandarem bezpieczeństwa publicznego w cyfrowym świecie?

Pragnienie wygody

Nie zakwestionuję też tezy, że człowiek dąży do tego, by żyło się lepiej – łatwiej, taniej, wygodniej. Potwierdza to szalone tempo, w jakim mnożą się usługi dopasowane do indywidualnych potrzeb każdego z nas. Czy może raczej: jak powstaje spektrum usług, które – w oparciu o precyzyjnie skonstruowane profile potencjalnych odbiorców – kreują potrzeby i stwarzają na siebie popyt. Pytanie, co jest pierwsze – potrzeba czy usługa ją zaspokajająca, nie jest wcale zabawą dialektyczną, ale przyczynkiem do rozmowy o granicach naszego samostanowienia. Jeśli istotnie jest tak, że w przeważającej mierze to rynek kreuje potrzeby i wymusza podporządkowanie trendom, w którymś momencie musi się pojawić pytanie o wolność. Czy zgadzamy się na to, żeby kreacja potrzeb, a zatem swoista manipulacja na wolności wyboru, była dokonywana wszelkimi metodami i bez żadnych ograniczeń? Czy zgadzamy się, żeby nasze słabości, lęki, kompleksy, stereotypy i ograniczenia poznawcze były używane jako dźwignia handlu, katalizator kolektywnej i indywidualnej woli nabywania? W Internecie to pytanie jest szczególnie aktualne.

Sam Internet, w znaczeniu technologicznym, jest swoistą usługą komunikacyjną, czy jak kto woli – pakietem komunikacyjnych rozwiązań. W tym sensie jest usługą, która może być ukształtowana na rozmaite sposoby, niekoniecznie takie, jakie bierni użytkownicy sieci znają z dzisiejszego doświadczenia. Granice percepcji średniozaawansowanego internauty określają dziś usługodawcy, którzy projektują dla niego gotowe rozwiązania – pocztę elektroniczną, komunikatory, systemy zarządzania dokumentami, przeglądarki stron WWW i tym podobne. Internet jako otwarta przestrzeń możliwości technologicznych wykracza bardzo daleko poza ten smutny krajobraz ograniczony do paru zamkniętych modeli biznesowych. Sieć stwarza możliwość zorganizowania komunikacji zarówno w sposób horyzontalny, oparty na modelu P2P, jak i w sposób hierarchiczny, zakładający transmisję danych pomiędzy komputerami końcowych użytkowników za pośrednictwem serwera. Na czym polega zasadnicza różnica? W modelu horyzontalnej, rozproszonej komunikacji pakiety informacji są przesyłane bezpośrednio między użytkownikami, w sposób wolny, bez kontroli osób trzecich; w sieci zhierarchizowanej serwer działa jak węzeł komunikacyjny, stwarzając doskonałe możliwości kontrolowania przepływu informacji.

Oczywiście, nikt nie musi z tej możliwości korzystać. Informacja może przepływać niepodglądana, nierejestrowana, niefiltrowana. Ale może być też inaczej. Model zaawansowanej kontroli nad informacją w sieci wybrały nie tylko Chiny; korzystają z niego bardzo swobodnie także prywatne firmy, które dane przepływające przez ich serwery gromadzą, zapisują, skanują, przetwarzają i, nade wszystko, wyciągają z nich wnioski. Po co? Zasadniczo właśnie po to, aby móc zaoferować nam – biernym konsumentom – jak największy komfort korzystania ze swoich aktualnych usług oraz tak zaprojektować nowe, żeby wyprzedziły nasze oczekiwania i zwabiły do „głębszego” wejścia w siatkę powiązanych aplikacji. Jak pokazują statystyki, bardzo skutecznie. Szacuje się, że już około 30% ruchu w sieci przechodzi przez serwery kilku korporacji. Jak do tego doszło? Metodą małych, ale bardzo przemyślanych kroków. Zaczęło się od tego, że w momencie ekspansji Internetu poza grono elitarne wtajemniczonych w technologię, nowo przybywający użytkownicy poszukiwali gotowych rozwiązań, prostych interfejsów, które pomogłyby im odnaleźć się w tej dziewiczej przestrzeni. Firmy, które w tamtym momencie wpadły na to, jak takie przystępne szlaki po Internecie wytyczyć i sprzedać swój produkt laikom, dziś kontrolują rynek sieciowych usług komunikacyjnych. Ci pionierzy mieli także wybór modelu przesyłania danych: mogli zaprojektować usługę np. poczty elektronicznej bez kierowania ruchu w sieci przez własne serwery, jak pokazuje choćby przykład Skype’a, funkcjonującego bez centralnych węzłów komunikacyjnych. Wybrali jednak system oparty na potężnych serwerach, które sami nie tylko ogromnym nakładem utrzymują, ale przede wszystkim kontrolują. Dlaczego? Słowem-kluczem do zrozumienia reguł rządzących logiką Internetu w wersji komercyjnej jest oczywiście informacja.

Potencjał informacyjny w każdym biznesie przekłada się na pieniądze. W biznesie internetowym prowadzonym na masową skalę to, czy wiemy z dużą pewnością, jak nasz target reklamowy zareaguje na podsuwany mu produkt daje gigantyczny potencjał finansowy. Różnica jednego piksela w rozmieszczeniu bannera reklamowego na stronie internetowej potrafi się przełożyć na miliony kliknięć – a zatem milionowe zyski. Im więcej zaawansowanych (i zintegrowanych!) usług, takich jak poczta elektroniczna, systemy zarządzania dokumentami, komunikatory, VoIP czy serwisy społecznościowe oferuje dana firma, tym większy przepływ prywatnej informacji przez jej serwery i tym więcej firma wie o swoim kliencie. Tacy giganci jak Google, dysponujący na podstawie wachlarza oferowanych usług kompletnymi profilami milionów konsumentów, mają pole do eksperymentów marketingowych nieporównywalne z jakimkolwiek instytutem badania opinii czy domem mediowym. Ta potęga informacyjna przekłada się w prosty i łatwo weryfikowalny sposób na wartość ich akcji.

Co w tym złego, że dobrze zarządzane, inwestujące w najnowszą technologię firmy zarabiają krocie na wykorzystywaniu przewagi informacyjnej? Zapewne nic, tak długo, jak ich główny kapitał – informacja pochodząca od nas, użytkowników, informacja na temat naszego stylu życia, preferencji kolorystycznych czy seksualnych, stanu zdrowia czy zawartości portfela – nie zaczyna być wykorzystywana przeciwko nam. Gdzie jest granica, za którą etyczny marketing zmienia się w czystą manipulację, a użyteczna usługa w narzędzie opresji? To bardzo dobre pytanie.

Wkroczyliśmy już w etap nowych usług – inteligentnego zarządzania domniemanymi potrzebami klientów. Od samoserwisujących się pralek i lodówek po buty do joggingu, które dzięki czujnikowi podłączonemu zdalnie do sieci nie tylko pomagają nam zaprojektować swój trening, ale od razu włączają nas też w internetową społeczność konkurujących cyfrowo biegaczy. Google zaczyna oferować zindywidualizowaną usługę diagnozy medycznej czy taniego dostępu do leków online. Podobno zbliżamy się do momentu, w którym jogurt wyposażony w czujnik RFID będzie w stanie pokierować nas (konkretnie nasz telefon podłączony do sieci) do odpowiedniej półki w supermarkecie, żeby przyspieszyć swoje odnalezienie, ewentualnie odpowiednio się zareklamować. Podobno też Google rozważa możliwość wejścia na rynek usług finansowych jako funduszu hedgingowego, żeby zdyskontować swój niebywały potencjał informacyjny w procesie szacowania ryzyka.

Być może wkraczamy także w nową erę wyzwań regulacyjnych, pytań w rodzaju: jak w świetle reguł ochrony konkurencji i konsumentów zaklasyfikować wykorzystywanie dla zysku przewagi informacyjnej, którą firma zyskała dzięki rozwiniętym usługom komunikacyjnym i analizie danych, które sami jej powierzyliśmy (najczęściej w zupełnie innym celu, niż zostaną potem wykorzystane i niekoniecznie świadomie, ale jednak powierzyliśmy). Szukając zwolnienia z myślenia oddajemy narzędzia umożliwiające niezwykle zaawansowaną, kontekstową analizę naszych potrzeb w ręce biznesowych gigantów, których potencjał badawczy na tym polu postępuje o wiele szybciej niż nasza świadomość. Czy rzeczywiście wolimy, żeby jogurt i ekspres do kawy myślały za nas? Czy chcemy, żeby wyszukiwarka internetowa znała lepiej niż my sami odpowiedzi na pytania o to, co powinniśmy jeść, jak biegać, w co inwestować? Niedługo może się okazać, że to do Google przychodzimy z pytaniem, jak ukształtować własną karierę. Wygodne i skuteczne? Niewykluczone. Ale jaką mamy gwarancję, że ta monstrualna inteligencja nie obróci się przeciwko nam? W końcu ratio funkcjonowania Internetowych korporacji, jak w przypadku każdej firmy, jest zysk udziałowców, a nie indywidualne szczęście nawet najwierniejszego klienta.

Kto nas ochroni przed bezpowrotną utratą wolności?

Nie rozstrzygając, na ile ten proces ucieczki czy rezygnacji z indywidualnej wolności w społeczeństwie informacyjnym jest powszechnie uświadamiany i na ile stanowi dla nas problem, zostajemy z pytaniem: co dalej? Nawet jeśli gotowi jesteśmy przehandlować wolność wyboru pewnych usług czy autonomię informacyjną za lepsze samopoczucie, czy nie warto zadbać o pewne minimalne zabezpieczenia praw fundamentalnych w cyfrowym świecie? Raz stracone pole będzie niezwykle trudne do odzyskania. Jeśli bez protestu przystaniemy na filtrowany Internet, blankietową retencję danych czy nieograniczone możliwości wykorzystywania naszej informacji prywatnej przez „zaufanych” dostawców usług takich jak Google i Facebook, możemy obudzić się w innym świecie; świecie, w którym dalsze reguły gry będą już ustalane zupełnie poza naszą kontrolą.

Utraciliśmy niewinność, ale wciąż dysponujemy pewnymi narzędziami dla ochrony minimum swoich praw. Dyskurs praw człowieka i obywatela nie został jeszcze w pełni pozbawiony znaczenia. W niedawnych polemikach o nadużyciach dokonywanych na własnych użytkownikach przez giganty internetowe pojawiało się prawo do prywatności. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny podważył implementację unijnej dyrektywy o retencji danych ze względu na tajemnicę korespondencji i nieproporcjonalne do celu ograniczenie wolności obywatelskich. Trwa moment polityczny, w którym jeszcze możemy zawalczyć o podstawowe prawa w świecie cyfrowym, o skuteczne zabezpieczenie konstytucyjnych wartości w życiu społecznym bez względu na formę i przestrzeń, w jakich się ono realizuje.

Pierwszy krok to ugruntowanie poglądu, że Internet to nie „permanentny stan wyjątkowy”, dla którego prawa podstawowe i proceduralne gwarancje trzeba dopiero wynaleźć, ale normalna rzeczywistość, w której powinny obowiązywać standardy demokratycznego państwa prawnego. Te zasady mamy już dobrze rozpoznane, a nawet spisane – w naszej konstytucji czy w międzynarodowych dokumentach takich jak Karta Praw Internetu APC. Największy problem praktyczny to znalezienie politycznych sojuszników i skutecznych narzędzi, żeby te nienajgorsze zasady realnie wdrażać. Problem jest złożony, bo nie chodzi „tylko” o regulacyjne zrównoważenie ekonomicznej i informacyjnej przewagi międzynarodowych korporacji, które w Internecie zyskują dodatkowego sprzymierzeńca dla wymykania się twardszym regulatorom. W równym stopniu potrzebujemy zabezpieczenia wobec krótkowzrocznych zapędów niektórych rządów czy samej Unii Europejskiej, żeby przykręcić regulacyjną śrubę. Regularnie wracają pomysły na walkę z pedofilią poprzez blokowanie podejrzanych adresów w Internecie czy wojnę z terroryzmem za pomocą kosztownego cepa, jakim wydaje się być blankietowa retencja danych transmisyjnych.

Co zrobić, żeby częściej pojawiały się sensowne inicjatywy regulacyjne w ochronie naszych praw podstawowych? Subiektywnie wydaje mi się, że tylko uparci, świadomi swoich praw i zorganizowani obywatele, którzy dzielą się ekspercką wiedzą i organizują na zupełnie innych zasadach (nie wspominając już o tempie) niż politycy i urzędnicy, mogą taki regulacyjny zwrot wymusić. Patrząc na ostatnie wydarzenia w Niemczech, na silny ruch obywatelski przeciwko blankietowej retencji danych poparty odważnym wyrokiem niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego czy rosnący sprzeciw w Parlamencie Europejskim wobec tajnych negocjacji układu ACTA i propozycji odcinania Internautów od sieci, można mieć nadzieję, że ta metoda zadziała długofalowo. Nie będzie jednak żadnej zmiany, jeśli jako społeczeństwo uciekniemy od odpowiedzialności za sprawy wspólne i podstawowe i przestaniemy o te sprawy walczyć. Wtedy z całą pewnością polityka regulacyjna odzwierciedli tę samą logikę: minimum długoterminowej refleksji, maksimum doraźnych korzyści.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję