Kreatywni i utalentowani generują rozwój (o ile mają swobodę działania) :)

Według licznych i dobrze udokumentowanych świadectw, na poziom rozwoju danej wspólnoty decydujący wpływ mają warunki jakie stwarza ona swoim najbardziej utalentowanym i kreatywnym uczestnikom. Jak stwierdza badacz i teoretyk klasy kreatywnej Richard Florida, „kluczowym wymiarem konkurencyjności gospodarczej jest zdolność do przyciągania, kultywowania i mobilizowania tego bogactwa”, jakim są kreatywni ludzie. Zatem to nie przeciętny poziom IQ miałby wpływ na poziom bogactwa społeczności, lecz warunki, jakie stwarza ona tym, którzy pod względem IQ się wyróżniają.

Nazwy bywają zresztą różne: klasa kreatywna, klasa intelektualna, klasa kognitywna. Wnioski formułowane na podstawie analizy wpływu wywieranego na społeczeństwo i jego rozwój przez owe intelektualne elity skłaniają do wskazania ich roli jako kluczowej. Jak piszą Burhan i jego współpracownicy, „rozliczne badania potwierdzają, że IQ klasy kreatywnej jest silnie powiązany z narodowym poziomem socjoekonomicznych osiągnięć mierzonych przez dochód narodowy, rozwój technologiczny, jakość instytucji, a nawet spadek przestępczości na danym obszarze. Badania te świadczą, że klasa intelektualna składa się z topowych liderów i kreatywnych elit, które prowadzą kraj do socjoekonomicznych przemian wraz z biegiem czasu. W związku z tym IQ klasy intelektualnej ma bardziej znaczący wpływ na rozwój socjoekonomiczny niż innych klas”.

Pozytywne i prorozwojowe oddziaływanie klasy intelektualnej przejawia się na wiele sposobów. „Ekonomiczna wolność, reguły i instytucje umożliwiające wolną gospodarkę, także zależą od klasy intelektualnej. Wygląda na to, że nie tylko dobrobyt, lecz nawet [sam – J.A.M.] kapitalizm zależy od rozmiaru i kognitywnego poziomu najwyżej uzdolnionej grupy w społeczeństwie” – stwierdza Heiner Rindermann. Proklamuje więc „kognitywny kapitalizm” jako optymalny model systemu i rozwoju ekonomicznego.

W innym opracowaniu, stworzonym wraz ze współpracownikami, wykazuje on, że ów pozytywny wpływ grupy najwyżej uzdolnionych (klasy kognitywnej) zostaje wzmocniony w warunkach ekonomicznej wolności. Oddziaływanie owej elity intelektualnej (kognitywnej) wyraża się w skorelowanych wskaźnikach innowacyjności, osiągnięć naukowych, konkurencyjności i dobrobytu (PKB). Wniosek: „zdolności poznawcze stymulują ekonomiczną produktywność, ale efekt ten jest wzmacniany w warunkach ekonomicznej wolności”. Konstatacje te znajdują potwierdzenie w licznych badaniach empirycznych, które wykazują negatywny związek między regulacyjnymi restrykcjami a przedsiębiorczą aktywnością. „To znaczy, że przedsiębiorcza aktywność rozkwita tylko, gdy regulacyjne restrykcje są zminimalizowane” – podsumowują Burhan i współpracownicy.

Można to zinterpretować w ten sposób, że w warunkach wolności ekonomicznej zdolności mogą się ujawniać i przynosić efekty bardziej swobodnie i wielorako. Jeśli najbardziej uzdolnieni mają swobodę wykazywania swych talentów, przysparza to najwyższych korzyści wspólnocie, w której żyją. Ale da się też dopowiedzieć, że tłamszenie, tłumienie, niedopuszczanie talentów do efektywnej aktywności ekonomicznej, prowadzi do zubożenia zbiorowości o te efekty ich aktywności, które w warunkach wolności byłyby możliwe do uzyskania. Arnold Toynbee uważał, że zablokowanie lub tylko zahamowanie procesu twórczej inspiracji, dokonywanej przez kreatywną mniejszość, powoduje upadek cywilizacji. Przykład systemu komunistycznego, doktrynalnie uniemożliwiającego efektywną aktywność ekonomiczną osób do niej uzdolnionych i prowadzącego w rezultacie do ekonomicznego fiaska, jest pod tym względem szczególnie wymowny.

Jak piszą Clark i Lee „przedsiębiorczość nie wystarczy aby zapewnić ekonomiczny rozwój. Mężczyźni i kobiety we wszystkich krajach posiadają ducha przedsiębiorczości, ale w zbyt wielu z nich leży on odłogiem. Aby te ziarna przedsiębiorczości zakiełkowały i wydały plon, muszą być zasilone mieszanką wolności i świadomej dyscypliny, które są możliwe tylko w wolnorynkowej gospodarce. Ta wolność i odpowiedzialność wzmacniają produktywność każdej ekonomicznej aktywności, lecz są absolutnie niezbędne dla urzeczywistnienia ekonomicznego rozwoju, który ta przedsiębiorczość może wytworzyć”.

Istnieją badania wykazujące, że na rozwój przedsiębiorczości istotny wpływ mają czynniki określające zakres ekonomicznych wolności, mierzony takimi parametrami jak stopień administracyjnych regulacji, rozmiar sektora państwowego (wyłączającego pewne obszary spod indywidualnej aktywności ekonomicznej), stabilność praw własności (wolności dysponowania nią), poziom regulacji polityki kredytowej (swoboda dostępu do kredytów), swoboda wymiany handlowej (zasięg potencjalnie dostępnych rynków). Ponieważ istnieją mierniki poziomu przedsiębiorczości (GEDI – Global Entrepreneurship Development Index; GEM – Global Entrepreneurship Monitor; COMPENDIA – mierzący poziom samozatrudnienia), a także liczne mierniki poziomu wolności ekonomicznych, zatem da się wykazać stopień korelacji między zakresem wolności ekonomicznych a poziomem przedsiębiorczości, który z kolei jest silnie związany z poziomem i tempem rozwoju ekonomicznego. Otóż te korelacje są empirycznie wykrywalne i wykazywalne.

[…]

Uwolnienie i efektywne spożytkowanie potencjału przedsiębiorczości, tkwiącego wśród członków danej wspólnoty, wymaga nie tylko wolności działania, czyli podejmowania decyzji co do aktywności ekonomicznej i jej form, lecz także swobodnego dostępu do informacji, zwłaszcza dotyczących kosztów, cen i potencjalnych zysków. To zaś jest możliwe jedynie w warunkach rynkowych, tylko one dają bowiem niezafałszowany obraz cen i wartości różnych dóbr. Zatem zależność między rynkiem a wolnością jest dwustronna. Do funkcjonowania rynku potrzebna jest wolność, ale możliwość właściwego korzystania z wolności zależy od swobody dostępu do informacji dostarczanych przez rynek.

Jak podkreślali przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomii, system i struktura cen odzwierciedlają rozmaite właściwości i relacje uczestników procesów gospodarczych, a zatem dostarczają im szerokiego zakresu informacji, w tym umożliwiającego szacowanie oczekiwanego rezultatu przyszłych działań, a więc motywującego do ich podejmowania. Mises konstatował, że gdyby nawet socjalizm zwyciężył na całym świecie, to i tak trzeba byłoby zostawić jakąś enklawę wolnego rynku, aby wiedzieć, co ile naprawdę kosztuje. Tylko w warunkach wolności dostępu do informacji możliwe jest zoptymalizowanie decyzji – od kontraktowych do kooperacyjnych – a w rezultacie optymalizowanie wykorzystania zasobów będących do dyspozycji w danej zbiorowości. Dlatego przywołani tu autorzy włączają taką wolność do kategorii dóbr publicznych, przynosi ona bowiem pożytek całej wspólnocie.

Przy tym – co trzeba zaznaczyć – wyraźnie wskazują, że chodzi o wolność w sensie negatywnym, czyli wynikającą z braku barier i ograniczeń, a nie pozytywną, opartą na jakichś specjalnych formach urzeczywistniania, proklamowanych i wspieranych metodami urzędowo-administracyjnymi. Dlatego to wolny rynek jest jej gwarantem, a nie państwowe regulacje. Przytaczając rozmaite, czasami spekulacyjne próby wyjaśnienia przewagi cywilizacyjnego rozwoju, osiągniętej przez Europę, David Landes konstatuje: „w ostatecznym rozrachunku podkreśliłbym jednak rolę rynku. Przedsiębiorczość w Europie była swobodna. Innowacyjność sprawdzała się i opłacała”.

[…]

Brak wolności aktywnego podejmowania działalności gospodarczej oraz rynku dostarczającego informacji o różnych parametrach pozwalających optymalizować formy tej działalności, był z kolei źródłem niewydolności i upadku gospodarki centralnie planowanej. Ustalanie i kontrolowanie cen uchodziło za prerogatywę władców zarówno w średniowiecznym systemie feudalnym, jak i w nowożytnym systemie komunistycznym. W obu przypadkach skutki były opłakane.

Informacyjno-bodźcowa funkcja ceny jest jednym z najważniejszych pełnionych przez nią zadań. Pozarynkowe wpływanie na wysokość cen jest więc zakłócaniem informacji i osłabianiem bodźców do efektywnej aktywności ekonomicznej. Dezinformacja w ten sposób wywoływana prowadzi także do błędnych i w rezultacie szkodliwych decyzji, zwłaszcza dotyczących inwestycji i alokacji zasobów.

Należy przy tej okazji odnotować, że także skomplikowany i oparty na arbitralnych interpretacjach system podatkowy może być źródłem poważnych zakłóceń przepływu i treści informacji rynkowych, zaburzając ich wpływ na decyzje i działania podejmowane przez podmioty działające na rynku. Stąd dość powszechne postulaty neutralności podatków w stosunku do procesów rynkowych.

Ale efektywne wykorzystanie zasobów kapitału ludzkiego wymaga nie tylko swobody działania kognitywnych czy kreatywnych elit, lecz także wszystkich osób utalentowanych. Wyniki badań i analiz porównawczych przeprowadzonych w kilkunastu krajach pokazują, że alokacja talentów znacząco wpływa na wyniki ekonomiczne. Opublikowane niedawno rezultaty badań i analiz dotyczących sytuacji w USA, a obejmujących okres półwiecza, wykazały że zlikwidowanie istniejących tam niegdyś barier rasowych i genderowych w dostępie do różnych obszarów aktywności ekonomicznej, a tym samym swobodna alokacja talentów, przyczyniły się w 40% do wzrostu PKB w tym okresie.

Wszystkie takie dane są szczególnie istotne i wymowne, jeśli – jak np. w austriackiej szkole ekonomii – kategorie przedsiębiorcy rozumie się szeroko, obejmując nią wszystkich aktywnych uczestników rynku. Albo uznaje się wszystkie talenty za potencjalnie zdolne powiększać ekonomiczny dobrobyt wspólnoty. Optymalna alokacja talentów oznacza optymalne wykorzystanie kapitału ludzkiego.

Zatem, jak stwierdza Jerzy Hausner, „zasadniczą kwestią jest przemiana społeczna polegająca na tym, że liczni członkowie danej społeczności (społeczeństwa w przypadku skali kraju) nie są już tylko konsumentami, beneficjentami rozwoju, lecz stają się jego animatorami i aktywnie w nim uczestniczą. Co służy szeroko rozumianej kreatywności, w tym przedsiębiorczości, dzięki czemu dana społeczność (społeczeństwo) jest innowacyjna”.

Baumol, Litan i Schramm wymieniają cztery instytucjonalne gwarancje prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej jako warunki rozwoju gospodarczego:

  • łatwość podejmowania działalności ekonomicznej i porzucania tych jej form, które się nie sprawdziły;
  • instytucjonalne gwarancje nagrody dla tych, którzy podejmują aktywność społecznie użyteczną i brak oczekiwań, by ryzykowali swój czas i pieniądze na przedsięwzięcia, które tego nie zapewniają;
  • instytucjonalna eliminacja patologicznych (kryminalnych) form aktywności ekonomicznej;
  • instytucjonalne gwarancje dla swobodnej aktywności, przez niedopuszczanie do wykorzystywania osiągniętej pozycji (np. monopolistycznej), a więc utrzymywanie swobodnej konkurencji rynkowej.

Spełnienie tych warunków jest konieczne do urzeczywistnienia modelu gospodarczego, który owi autorzy nazywają „dobrym kapitalizmem” – optymalnego z punktu widzenia efektów ekonomicznych.

Landes formułuje podobne warunki charakteryzujące „idealne społeczeństwo wzrostu i rozwoju”. Społeczeństwo takie:

  • zapewnia szanse dla indywidualnej i zbiorowej przedsiębiorczości;
  • pozwala cieszyć się obywatelom i korzystać z owoców ich przedsiębiorczości;
  • gwarantuje prawo do wolności osobistej, broniąc go zarówno przed zakusami tyranii, jak i przed przestępczością i korupcją;
  • zapewnia uczciwy rząd, tak by uczestnicy gry ekonomicznej nie szukali korzyści i przywilejów poza rynkiem.

Jak zaznacza dalej, „nie byłoby to społeczeństwo równych udziałów, bo talenty nie są równo rozmieszczone, ale zmierzałoby do sprawiedliwszej dystrybucji dochodów niż tam, gdzie występują przywileje i protekcja”. Ale zaznacza też, że w takim systemie „podatki są niskie, rząd nie rości sobie zbytnich praw do społecznej nadwyżki”.

Można te warunki potraktować jako konieczne, lecz niewystarczające. Ale ich negowanie to „instytucjonalizacja hamulców” wzrostu.

Nieco podobne warunki instytucjonalne formułuje Leszek Balcerowicz jako konieczne do funkcjonowania „dobrego systemu”, zapewniającego „wysoką jakość życia”, obejmującą nie tylko bogactwo materialne, ale także uwolnienie od lęku, szeroki zakres możliwości samorealizacji i równość szans. Wymogi te to wolności obywatelskie, rządy prawa i wolność ekonomiczna. Ich przeciwieństwo (owe „instytucjonalne hamulce wzrostu”, o jakich pisał Landes) to nierówna ochrona prawa własności, deformująca rynkową konkurencję, nierówne możliwości startu (nierówność szans), polityczne przywileje dla pewnych kategorii uczestników rynku, niedemokratyczny system podejmowania decyzji politycznych.

Wolność prowadzenia aktywnej działalności ekonomicznej oznacza prawo dokonywania (innowacyjnych) zmian. „Wzrost jest oczywiście formą zmiany i nie jest możliwy tam, gdzie zmiana jest niedopuszczalna. Pomyślne wprowadzenie zmiany wymaga jednak bardzo dużej wolności eksperymentowania. Przyznawanie tego rodzaju wolności odbywa się pewnym kosztem i osoby kierujące społeczeństwem tracą poczucie kontroli, przyznając jak gdyby innym prawo do kształtowania przyszłości społeczeństwa. Większość dawnych i współczesnych społeczeństw nie dopuściła jednak do powstania takiej sytuacji. Tym samym nigdy nie udało im się wyjść z ubóstwa” – stwierdzają Rosenberg i Birdzell.

Taka jest cena braku wolności narzucanego lub podtrzymywanego z lęku przed utratą kontroli nad procesami ekonomicznymi i społecznymi.

János Kornai zanalizował niemal setkę najważniejszych dla poprawy standardu życia w XX wieku wynalazków i innowacji, dokonanych od czasu powstania Związku Sowieckiego (aby uwzględnić ewentualny wkład gospodarki socjalistycznej) oraz ich technologiczne zastosowania. Wszystkie powstały w państwach i warunkach kapitalistycznych. Co więcej, okres ich adaptowania przez naśladowców był o wiele krótszy w gospodarkach kapitalistycznych. „System kapitalistyczny stworzył więc wszystkie przełomowe innowacje i był o wiele szybszy w pozostałych aspektach procesu technologicznego – doświadczenie historyczne dostarcza na to niepodważalnych dowodów” – podsumowuje.

Powyższe uwagi pochodzą z książki Janusz A. Majcherka „Źródła bogactwa i biedy ludzi i ich wspólnot na nowo zanalizowane”, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo PWN.

 

Autor zdjęcia: Kvalifik

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Przestańcie kapitulować :)

Od kilku lat mamy do czynienia z postępującą kapitulacją obrońców idei liberalnych. Ta kapitulacja wynika z owczego pędu wielu liderów opinii, błędnej analizy sytuacji społeczno-politycznej, a nie z faktów i prawidłowej oceny prawdy historycznej. Ci, którzy powinni bronić „naszych” idei szczególnie zdecydowanie – liberalni i lewicowi filozofowie idei, politolodzy, publicyści, politycy, ekonomiści – raz po raz, jeden po drugim, biją się w pierś i zaczynają przepraszać, ogłaszać, że byli głupi, próbować redefiniować liberalizm lub twierdzić, że liberalizm to przeszłość.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Nie ma większego prezentu dla licznych wrogów wolności niż zasiać zwątpienie w szeregach jej obrońców. To śmiertelne zagrożenie dla wolnorynkowej, liberal­nej demokracji, najlepszego dla jednostki systemu politycznego, który szczęśliwe w drugiej połowie XX wieku zdominował świat rozwinięty. Nie jest to zjawisko charakterystyczne wyłącznie dla Polski. W Warszawie na salony wprowadziła je ponad 10 lat temu „Krytyka Polityczna”, zarażając defetyzmem kolejne czołowe ośrodki Polski liberalnej, z „Gazetą Wyborczą” włącznie, a nawet niektórych liderów „Liberté!”.

Piszę ten tekst, aby pokazać, dlaczego to nie liberalizm zawiódł, i udowodnić, że to, czego doświadczamy, czyli fala populizmu, jest efektem innych zjawisk. Stawiam kilka tez na temat faktów powszechnie niedocenianych w analizie sytuacji społeczno­-politycznej w Polsce.

Podział polskiego społeczeństwa i tak szerokie poparcie dla populizmu wcale nie są efektem liberalnej transformacji gospodarczej i ustrojowej.

Niezwykłe jest, że tak wielu uczestników życia publicznego w Polsce przyjęło tę błędną tezę za pewnik, tłumacząc w ten sposób poparcie dla partii antysystemowych takich jak PiS czy Kukiz’15. Jakiś czas temu po raz kolejny na ten temat w „Gazecie Wyborczej” pisał Wawrzyniec Smoczyński, powtarzając zgrane tezy o skutkach społecznych brutalnej transformacji. Zdecydowanie mniej dramatyczne społecznie byłoby trwanie w izolo­wanym skansenie biedy lat 80. Badając historię procesów społeczno-ekonomicznych, nie sposób znaleźć okresu, który przynosiłby jedynie pozytywne skutki (i to wszyst­kim). Jednocześnie trudno w historii Polski doszukać się okresu porównywalnego z latami 1989–2018, kiedy to poziom życia w zasadzie całego społeczeństwa rósłby równie dynamicznie i znacząco. Ludzie broniący tezy o winie liberalnej transformacji abstrahują od faktów, a ich błędna diagnoza prowadzi do porzucenia przez wielu kluczowych wartości demokracji liberalnej. A od tego już tylko krok do klęski.

Polskie społeczeństwo było w latach 1989 czy 1990 podobnie dramatycznie podzielone światopoglądowo jak w roku 2018. Pozwolę sobie przypomnieć, że w pierwszych od 50 lat częściowo wolnych wyborach, które dawały nadzieję na wyrwanie z beznadziei komunizmu, nie wzięło udziału 38 proc. Polaków. W 1990 roku w pierwszej turze wyborów prezydenckich, w których rywalizowali m.in. Lech Wałęsa oraz Tadeusz Mazowiecki, 23,1 proc. głosów otrzymał nikomu nieznany populista i hochsztapler Stanisław Tymiński, który wszedł do drugiej tury i otrzymał 25,75 proc. głosów. Przy Tymińskim Kaczyński czy Morawiecki naprawdę mogą uchodzić za polityków przewidywalnych. W 1993 roku drugie całkowicie wolne wybory parlamentarne w Polsce wygrały ugrupowania postkomunistyczne: Sojusz Lewicy Demokratycznej, zdobywając 20,41 proc. głosów oraz Polskie Stronnictwo Ludowe, otrzymując 15,4 proc. głosów. Dziś, znając późniejsze strategiczne wybory liderów partii postkomunistycznych, lekceważymy fakt, że zasadnicza część głosów na te partie była w 1993 roku wyrazem sprzeciwu wobec demokratycznej i proza­chodniej nowej drogi, którą zaczęła podążać Polska. Bardzo długo szczęściem Polski był fakt, że populiści głosowali na populistycznych polityków, którzy niezależnie od retoryki, doszedłszy do władzy, w istocie podzielali konsensus co do kierunku rozwoju państwa. Wyłom od tej zasady nastąpił dopiero w roku 2015, bo paradok­salnie pierwsze rządy PiS-u tego konsensusu nie naruszyły.

Obecne problemy są wynikiem kryzysu elit i ich wiary w wartości, a nie ogrom­nej zmiany społecznej.

Liderzy obozu europejskiego zaczęli wątpić, a liderzy obozu populistycznego – zamiast zagospodarowywać głosy populistów i realizować rację stanu – idą drogą prymitywnej chęci utrzymywania władzy lub sami uwierzyli w swoją zwodniczą ideologię. Skutki społeczne transformacji ekonomicznej nie są zatem przyczyną popierania populizmu. Populiści zawsze mieli w Polsce znaczące poparcie. Transformacja paradoksalnie, co może zaskakiwać, okazała się neutralna, pokazując, że wbrew marksistowskiej ideologii statystycznie to wcale nie stan posia­dania określa wybory polityczne. W teorii poparcie dla populizmu powinno znacząco spadać. Statystyczny poziom życia ekonomicznego Polaka w roku 1989 i w roku 2018 jest nieporównywalny. To tutaj dokonała się prawdziwa rewolucja, która jednocześnie pozostała w zasadzie bez wpływu na wybory polityczne społeczeństwa.

Polska od roku 1989 jest konsekwentnie radykalnie politycznie podzielona pomię­dzy szeroko rozumianych zwolenników otwartości i kierunku prozachodniego oraz zwolenników powstrzymania drogi, którą ten kraj podąża od początku transformacji.

Wyniki wyborów przeprowadzanych w Trzeciej Rzeczpospolitej były efektem trzech głównych czynników: sposobu rozdrobnienia lub konsolidacji partii odwołujących się do jednej z opisanych grup wyborców, umiejętności mobilizacji swojego rezerwuaru wyborców oraz naturalnego zmęczenia politykami długo sprawującymi władzę. Obecny kryzys był w roku 2015 wynikiem przede wszystkim obniżonej mobilizacji „otwartego” elektoratu. Doprowadzili do tego liderzy opinii, którzy masowo zwątpili w swoje idee i zarazili defetyzmem masy wyborców. Jednocześnie ów defetyzm jest zupełnie oderwany od efektów wprowadzenia w życie w całym zachodnim świecie „naszych” idei, które przyniosły historycznie niespotykany dobrobyt i pokój.

Nie zmienia to faktu, że na skutek trzech ważnych czynników obóz demokratyczny będzie miał dziś trudniejsze zadanie niż przez ostatnie 30 lat. Nie oznacza to również, że liderzy demokratyczni nie popełnili strategicznych błędów, jednak z pewnością nie były błędem liberalizm i przeprowadzona skutecznie transformacja gospodarcza.

Po pierwsze, Kościół katolicki wypowiedział sojusz

Obecny kryzys „obozu europejskiego” został istotnie pogłębiony przez złamanie nieformalnej umowy zawartej przy okrągłym stole przez jednego z kluczowych graczy na polu walki o idee, czyli Kościół katolicki. Jedną z największych histo­rycznych zasług Jana Pawła II oraz liderów hierarchii kościelnej przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku było wdrożenie wielkiej siły Kościoła katolickiego w pracę na rzecz europejskiego i demokratycznego kierunku zmian w Polsce. Natura i ideologia polskiego Kościoła katolickiego wcale nie były spójne z tym kierunkiem zmian, wręcz przeciwnie. Został on narzucony strukturze przez charyzmatycznego lidera, a sojusz od początku został przypieczętowany nieprawdopodobną wręcz niepisaną umową finansową, dzięki której za sprawą m.in. Tadeusza Mazowieckiego oraz polityków postkomunistycznych Kościół otrzymał gigantyczne wpływy finansowe i narzędzia do skutecznego docierania do mas.

Umowa dość sprawnie funkcjonowała do roku 2005, czyli śmierci silnego, chary­zmatycznego lidera (choć równolegle rozwijały się inicjatywy Kościoła radykalnego i Radia Maryja). Po niej nastąpiło nieuniknione. Poglądy większości struktury zostały przejęte przez nowych liderów Kościoła. Nastąpiła transformacja pozycji Kościoła, którego część mniej więcej od roku 2010 stała się siłą zwalczającą europejski kierunek

Polski i wartości demokracji liberalnej. Jednym z największych grzechów koalicji PO–PSL w latach 2007–2015 był brak reakcji na tę zmianę. Platforma Obywatelska konsekwentnie finansowała potęgę Kościoła w sposób nieporównywalny z żadną inną instytucją, budując siłę niszczącą fundament wartości, na której wznosiliśmy Trzecią Rzeczpospolitą. Jako inicjatorzy akcji „Świecka szkoła” chcieliśmy przede wszystkim naruszyć tabu, jakim w mainstreamie jest debata o przywilejach Kościoła, i wskazać, że tu leżą narzędzia (czyli groźba zakręcenia kurka z funduszami) do realnej negocjacji zmiany kierunku działania politycznego Kościoła. Nasza kampania była zapewne zbyt późna i prowadziliśmy ją na zbyt małą skalę, jednak faktem jest, że Platforma Obywatelska nie uczyniła w tej sprawie nic, a ówczesny lider Nowoczesnej wyrzucał wolontariuszy inicjatywy z konwencji założycielskiej swojej partii.

Przy projektowaniu nowej Polski po PiS-ie ustalenie na nowo roli Kościoła katolickiego jest kwestią fundamentalną.

Status quo nie wchodzi w rachubę i Kościół musi zrozumieć, co zrobił, wypowiadając okrągłostołową umowę. Rzeczywistość musi wreszcie dotrzeć do liderów Koalicji Obywatelskiej. Pierwszą możliwością jest wymuszenie poprzez jasne negocjacje finansowe nowej systemowej umowy z Kościołem, stabilizującej demokrację. Kościół musiałby w zamian za dalsze przy­wileje „zrobić porządek” z Radiem Maryja i swoim skrzydłem antyeuropejskim. Jeśli do takiej umowy nie dojdzie, to demokratyczne państwo nie może sobie pozwolić na finansowanie w takiej skali tak silnej organizacji działającej przeciw systemowi.

Druga droga zakłada, że umowa okrągłostołowa z Kościołem od początku była błędem i karmieniem instytucji, która w oczywisty sposób, prędzej czy później, zwróci się przeciw systemowi. Dlatego nowy demokratyczny porządek musi być budowany z Kościołem katolickim, który będzie traktowany w sposób identyczny jak inne związki wyznaniowe lub organizacje pozarządowe. To oznacza radykalne zakręcenie kurka ze środkami finansowymi i przejęcie przez państwo wielu funkcji użyteczności publicznej sprawowanych przez Kościół.

Mimo całego mojego sceptycyzmu wobec Kościoła uważam, że dla Polski lepszy jest scenariusz pierwszy, w którym górę w Kościele biorą ludzie rozumiejący polską rację stanu. Drugi scenariusz jest dla przyszłości Polski o wiele trudniejszy. Niestety wydaje się dziś o wiele bardziej prawdopodobny.

Najgorszym scenariuszem jest jednak sytuacja, w której Kościół katolicki, wyko­rzystując masowo środki publiczne i uprzywilejowaną pozycję, będzie dalej uprawiał antyeuropejską propagandę i wychowywał kolejne pokolenia w duchu odległym od wartości liberalnej demokracji. Myśląc w kategoriach pokoleń, na pewno przegramy. Sprawa rewizji relacji państwo–Kościół jest dla budowy demokratycznej Polski po PiS-ie niezbędna.

Po drugie, wieloletni brak demokratycznej propagandy przyniósł efekty

W całej historii świata być może smutną, ale naturalną regułą jest to, że ową historię piszą zwycięzcy. Jedynym znanym mi wyjątkiem jest Trzecia Rzeczpospolita, w której zwycięzcy pozwolili, aby historię pisał ktoś zupełnie inny, a światem idei dla przecięt­nego Kowalskiego w sposób zorganizowany zajął się w zasadzie tylko Kościół katoli­cki. Liderzy Trzeciej Rzeczpospolitej wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi pozwolili, aby każdy uczeń znał historię Władysława Łokietka, Świętego Szymona Słupnika, do znudzenia recytował Bogurodzicę albo Norwida, ale nie miał zielonego pojęcia, czym były Solidarność, stan wojenny, kim byli Wałęsa, Balcerowicz, Mazowiecki czy Kuroń. W polskiej szkole przez 30 lat w zasadzie nigdzie nie tłumaczyliśmy, czym jest demokracja, dlaczego konsensus i współpraca to ważne wartości, dlaczego poli­tyczny oponent nie jest wrogiem na śmierć i życie, dlaczego handel międzynarodowy skutecznie zapewnia pokój albo po co budujemy organizacje międzynarodowe takie jak Unia Europejska (i nie, nie chodzi tylko o kasę na budowę dróg).

Skąd przeciętny młody człowiek z Krasnegostawu albo Rabki-Zdroju bądź łódz­kiego blokowiska ma czerpać taką wiedzę? Dlaczego w Polsce w zasadzie nie ma pomników Wałęsy, Kuronia, Balcerowicza czy Mazowieckiego? Dlaczego nasza elita abdykowała z konieczności opowiedzenia kolejnym pokoleniom o sobie, o swojej historii i swoich wartościach? Jakąś rozpaczliwą (ze względu na zasoby) pracę w tym zakresie usiłowały wykonywać organizacje pozarządowe, tak jakby państwo nie dysponowało w tym zakresie wachlarzem możliwości.

 

Nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Mogę domniemywać, że zaważyła wzajemna rywalizacja liderów w obozie europejskim i charakterystyczna dla inteligencji niechęć do tworzenia propagandy. Osobiście podskórnie ją podzielam i słyszę w swoim środo­wisku. Najważniejsza jest nauka krytycznego myślenia, a „łopatologiczne czytanki” przynoszą skutek odwrotny od zamierzonego. Problem w tym, że te racje działają tylko w stosunku do jakiejś części społeczeństwa. Obóz europejski wybrał sobie tę część i dla niej stworzył swoje media i swój sposób komunikacji: „Gazetę Wyborczą”, TOK. FM, TVN 24, „Krytykę Polityczną” czy „Liberté!”. To media i inicjatywy wspaniałe i bardzo potrzebne, ale w sposób naturalny nie mogły mieć charakteru masowego i docierać wszędzie. Zbudowaliśmy narzędzia komunikacji atrakcyjne dla nas samych, zapominając o pozostałej części społeczeństwa skazanego na kościelną ambonę, media publiczne albo przekaz Radia Maryja. Nie wiem do dziś, jak to jest możliwe, że jedyną rozgłośnią docierającą do absolutnie każdego zakątka Polski jest tylko Radio Maryja. To pięknoduchostwo, ambicja elity do tworzenia ambitnych mediów dla własnego dobrego samopoczucia, brak wyobraźni i próby zrozumienia ludzi innych od nas, lekceważenia znaczenia treści nauczania w szkołach (bo liczą się tylko testy i PISA…) sprawiło, że oddaliśmy ogromną część społeczeństwa w ręce antyeuropejskiej propa­gandy. Czy w tej sytuacji zjawisko o nazwie PiS powinno dziwić?

 

Dziś przez brak prodemokratycznej propagandy wielki sukces Trzeciej Rzeczpospolitej chwieje się w posadach. To nie wprowadzenie w życie skutecznych idei demokratycznych i kapitalistycznych stworzyło dzisiejszy kryzys. Przyczyna leży po stronie oddania pewnie około połowy społeczeństwa bez walki katolicko­-narodowemu zamkniętemu obozowi, który był dla nich jedynym wyraźnie słyszal­nym głosem. I w szkole, i w Kościele, i w realnie dostępnych mediach. W jedynym charakterystycznym dla siebie stylu mówi o tym dziś Lech Wałęsa: „Powinniśmy zrobić to, co robi Rydzyk z Torunia, czyli we wszystkich partiach i organizacjach otworzyć mikrofony”[1].

Do najważniejszych zadań obozu europejskiego należy stworzenie nowych kanałów komunikacji, nowych mediów, dzięki którym będziemy w stanie dotrzeć do porzuconej komunikacyjnie części społeczeństwa. Musi w tym pomóc państwo po odbiciu jego zasobów z rąk PiS-u. Po 30 latach państwowego masowego finansowania propagandy katolicko-patriotycznej istnieje rozpaczliwa potrzeba przywrócenia równowagi. Jednocześnie nowe media masowe nie mogą być częścią konglomeratu mediów publicznych. One, po pierwsze, zbyt łatwo stają się łupem politycznym, po drugie, jeśli media publiczne mają przetrwać i mieć sens, należy odbudowywać ich charakter misyjny, a nie podążać drogą Jacka Kurskiego.

Po trzecie, dobre ramy, ale złe szczegóły

Trzecia Rzeczpospolita była państwem w zasadzie modelowych zasad ramowych, opartych na dobrych wartościach, w którym w typowo polski sposób zaniechano dbałości o szczegóły. Dziś zamiast ruchu naprawy szczegółów będących przyczyną problemów zapanowała intelektualna moda na atakowanie zasad ramowych, które były świetnie ułożone. To prawdziwy paradoks wynikający zapewne z cechy polskiej inteligencji, która zawsze czuje się „ponad” uczestnictwem w dyskusji o przyziemnym konkrecie.

Trzecia Rzeczpospolita niestety przyzwyczaiła obywateli do tego, że dając im wolności, nie oferuje dobrej jakości usług publicznych. PiS, nie oferując skutecznych rozwiązań szczegółowych, buduje narrację, że ten stan rzeczy zmieni, i to zyskuje popularność. Trzeba mieć plan, aby odpowiedzieć na tę realną społeczną potrzebę. I nie jest nią narracja mówiąca, że państwo minimum wszystko załatwi. Prawda jest taka, że „państwa minimum” nikt nigdy w Polsce nie widział i nikt nie znalazł na nie konceptu. Potrzebujemy państwa odpowiedniego, sprawnego i dobrze zorga­nizowanego.

W Trzeciej Rzeczpospolitej zawodziła organizacja państwa oparta zwykle na założeniach idących wbrew liberalnym wytycznym. Liberalizm mówi o ograni­czonym, sprawnym i sprawczym państwie. Tymczasem państwo budowane od początku lat 90. nie było ani ograniczone, ani sprawne. Mieliśmy do czynienia z biednym państwem, które starało się zajmować niemalże wszystkim. Rewolucja gospodarcza początku lat 90. przyniosła kapitalizm i własność prywatną, ale nie wprowadziła sprawnego, ograniczonego państwa. Państwo pozostało rozległe i nadmiernie zbiurokratyzowane, ze skomplikowanym systemem podatkowym, ciągle zmieniającym się otoczeniem prawnym, przewlekłymi procesami sądowymi – ta mieszanka w połączeniu ze zwykłą biedą instytucji w latach 90. i ciągłym niedofinansowaniem przyniosła złe efekty.

Głoszącym słuszne liberalne idee poli­tykom lat 90. nie udało się zorganizować usług państwa wedle wyznawanych przez siebie poglądów.

Czy można było zrobić to lepiej w tak obiektywnie trudnej sytuacji? Nie wiem. Wiem natomiast, że oskarżanie o cokolwiek liberalizmu, którego w realnej organi­zacji usług państwa było tak mało, świadczy o zbiorowym oderwaniu od rzeczy­wistości. W ostatnich latach wiele usług oferowanych przez państwo zaczyna działać nieco lepiej, państwo może angażować swoje zasoby w nowe obszary. Jest to wynikiem tylko jednego zjawiska – bogacenia się społeczeństwa, a co za tym idzie całego państwa. A więc spektakularnego sukcesu transformacji. Zamiast toczyć bezproduktywne spory o neoliberalizm, który istnieje tylko w książkach, lewica i liberałowie powinni wspólnie usiąść do stołu i zacząć pracować nad skutecznymi oraz sprawiedliwymi reformami usług publicznych. Takimi, na jakie będzie nas stać, i tymi, które sprawią, że poczucie sprawiedliwości i skuteczności działania państwa zostanie przywrócone. Kilka przykładów:

1. Podatki. (Sposób ich ściągania jest rodzajem usługi państwowej). Powinny być możliwe niskie, ale pozwalać państwu sprawnie działać. Kluczowe, by były jasne i dawały przedsiębiorcy poczucie bezpieczeństwa. Dziś system podatkowy daje poczucie bezpieczeństwa jedynie pracownikom urzędów podatkowych, czego świetnym przykładem jest przepis o tzw. split payment. Mnożą się przykłady firm upadających przez decyzje urzędników skarbowych albo urzędników przyznających kolejne koncesje.

2. Urlopy macierzyńskie. Kiedy nasze państwo dojdzie wreszcie do wniosku, że najskuteczniejszą polityką prodemograficzną jest zagwarantowanie kobietom opieki macierzyńskiej w okresie, kiedy tego najbardziej potrzebują i nie są zdolne pracować? Tajemnicą poliszynela jest dziś skala dyskryminacji przez ZUS i liczby procesów kobiet samozatrudnionych lub zatrudnionych w mikro- i małych firmach, którym odmawia się prawa do bezpieczeństwa i godnego macierzyństwa.

3. Zbędne regulacje. Nasze państwo jest przeregulowane, a do tego regulowane niemądrze. Trwonimy czas i energię przedsiębiorców oraz urzędników na zajmowa­nie się sprawami zupełnie niepotrzebnymi, a jednocześnie w wielu obszarach wyma­gających szczególnej kontroli pozostawiamy wielkie pole do nadużyć. Najprostszym przykładem mogą być przepisy BHP i fikcyjne szkolenia dla pracowników biuro­wych, podczas gdy w wielu zakładach produkcyjnych czy firmach budowlanych, gdzie istnieje realna potrzeba przestrzegania takich przepisów, brakuje nadzoru. W sztuczny sposób oddajemy nadmiar władzy urzędnikom, którzy decydują, gdzie może powstać apteka, a gdzie sklep monopolowy. Wprowadzamy niepotrzebną biurokracje tam, gdzie powinny decydować popyt i podaż.

4. Dyskryminacja najsłabszych. Od zawsze zastanawia mnie, czy można nazwać dobrze zorganizowanym i sprawiedliwym społeczeństwo, w którym najsłabszym, tym, którzy wypadli z rynku pracy, odmawia się dostępu do usług medycznych lub znacząco go utrudnia. A jednocześnie nie wprowadzamy żadnych mikropłatności racjonalizujących częstotliwość korzystania ze służby zdrowia przez wiele osób. Ale czy w polskiej debacie publicznej jest gdzieś miejsce na taki temat? O wiele łatwiej jest przecież napisać o „neoliberalizmie” kolejny pamflet, który niczego nie wyjaśnia.

Nie wstydźmy się liberalizmu, weźmy go na sztandary!

Idee liberalne wspaniale zmieniły świat, przyczyniły się do ogromnego wzrostu zamożności ludności na całym świecie, dały jednostce wolność i możliwość rozwoju, a w relacjach międzynarodowych niosą pokój zamiast konfliktów.

Czym jest liberalizm? To demokratyczny ustrój państwa zapewniający ochronę wszystkim obywatelom, chroniący mniejszości przed zamachem większości. To ustrój oparty na rządach prawa, które chroni jednostkę przed arbitralnymi decyzjami władzy. To trójpodział władzy zapewniający równowagę systemu i broniący przed zdobyciem w państwie władzy absolutnej przez jeden obóz lub jednostkę.

Liberalizm to system gwarantujący prawa człowieka, wolności osobiste, prawa kobiet, wolność wyznania, prawo wyboru sposobu życia, wolność słowa i prowadzenia działalności gospodarczej czy artystycznej i prawo własności. Liberalizm podkreśla, że państwo musi działać zgodnie z zasadami tworzenia równych szans dla obywateli, traktowania wszystkich równo wobec prawa, ze szczególną uwagą podchodząc do osób najsłabszych, którym społeczeństwo powinno pomóc w wyjściu z problemów.

Liberalizm w centrum stawia wartości takie jak dążenie do rozwoju, protestancki kult rzetelnej i uczciwej pracy, przedsiębiorczości, oszczędzania i umiejętności zarzą­dzania zrównoważonym budżetem. Liberalizm to państwo ograniczone, państwo odpowiednie, państwo znoszące biurokratyczne absurdy, państwo kierujące się zasadą pomocniczości – ale jednocześnie państwo sprawne, traktujące z najwyższą starannością zasady i jakości świadczonych przez siebie usług, świadome faktu, że bylejakość w szczegółach może zabić najlepsze idee.

Liberalizm to wiara w siłę nauki, możliwości ludzkiego umysłu i uwielbienie humanizmu. Liberalizm oznacza rozdział państwa i Kościoła, świeckie państwo połączone z pełną tolerancją dla każdej religii w życiu prywatnym jednostki. To liberałowie będą walczyć zarówno o prawo do praktykowania religii katolickiej, jak i o prawo do zawierania związków partnerskich tej samej płci. To liberałowie szanują różne wybory ideowe jednostek i chcą tworzyć społeczeństwo, w którym różniący się od siebie ludzie mogą zgodnie funkcjonować.

To liberalizm podkreśla wagę tworzenia powiązań międzynarodowych, które przełamują bariery kulturowe i tworzą zależności, które hamują agresję w rela­cjach międzynarodowych i zapewniają pokój. Dlatego liberalizm zawsze na swoje sztandary wybiera idee handlu międzynarodowego, znoszenia barier w przepływie pracowników, usług i kapitału. To liberałowie z tego samego powodu opowiadają się za tworzeniem międzynarodowych organizacji i struktur, które amortyzują napięcia między państwami i tworzą ramy umożliwiające skuteczniejszą współpracę.

Liberalizm to wiara w człowieka, liberalizm to chęć szukania kompromisów i budowania sojuszy wśród ludzi wyznających różne wartości, ale pragnących współistnienia w jednym społecznym organizmie po to, by pokonać prawdziwych wrogów wolności, nieakceptujących zasad demokracji liberalnej. Dziś Polska potrze­buje takiego sojuszu jak powietrza, potrzebuje „drużyny pierścienia” – może nie idealnej, ale łączącej, a nie dzielącej różne grupy i organizacje. O takiej potrzebie budowania szerokiego demokratycznego frontu piszą w wydanej niedawno w ramach Biblioteki Liberté! książce Tak umierają demokracje profesorowie Harvard University Steven Levitsky oraz Daniel Ziblatt.

Tych właśnie opisanych wartości nie wolno nam redefiniować, musimy ich za wszelką cenę bronić i nieść z przekonaniem nasz ideowy sztandar nawet w najciem­niejszych czasach. Nie wiem, czy wygramy już w tym roku. Ale jestem przekonany, że przyszłość będzie należeć do nas, a miejsce Polski pozostanie w sercu Europy.

Skrócona wersja tekstu ukazała się na łamach „Magazynu Świątecznego” „Gazety Wyborczej”.

[1] https://liberte.pl/lech-walesa-dzisiejsza-racja-stanu-to-dobre-budowanie-wiekszych-struktur-rozwiazaniem-jest-kontynentalizm/

Życie i śmierć wybitnego haktywisty. Dlaczego warto pamiętać o Aaronie Swartzu :)

Nie było korporacji, która by go nie zatrudniła. Nie była uczelni, na której nie mógłby wykładać. Dla niego samego, skonfliktowanego ze wszystkimi wokół i samym sobą, nie było innego wyjścia, jak odebrać sobie życie. Przypominamy sylwetkę Aarona Swartza, genialnego informatyka, współtwórcy Reddit, Creative Commons i RSS, blogera, modelowego haktywisty.

Szary kapelusz

Haker, hacker [wym. haker]: “osoba włamująca się do sieci i systemów komputerowych”. Tak brzmi nie tylko obiegowa, ale i słownikowa definicja stylu życia jaki wybrał Aaron Swartz. Jak każde uproszczenie, zachowuje ono już tylko pozór prawdziwości. Prawdziwy haker to entuzjasta i znawca, człowiek znający Internet jak miasto w którym mieszka, języki programowania jak ojczystą mowę. Na ogół hakerzy nie wykorzystują tej wiedzy i umiejętności by komukolwiek szkodzić. Często robią dokładnie odwrotnie. Security hacker oznacza w języku angielskim nie włamywacza, ale eksperta od zabezpieczeń. Ale równie dobrze może być nim jeden z tych Paganinich lutownicy umiejących przerobić toster w odtwarzacz DVD. Ci natomiast, którzy łamią hasła dla sportu lub zysku i krążą po Sieci jak trolle na sterydach to crackerzy; rozróżnienie do zapamiętania.

Życie, w przeciwieństwie do języka, nie znosi jednak ostrych granic. Są różni hakerzy. Niektórzy mówią o “białych kapeluszach”, czyli tych, którzy zawsze stają po stronie prawa, porządku i spokojnego etatu. Po drugiej stronie lokują się “czarne kapelusze”, czyli ci, co do których nie chcielibyście, aby dorwali się do Waszego internetowego konta bankowego (lub zdjęć na smartfonie, jeśli jesteście na bieżąco z tabloidami). Są też wreszcie tak zwane “szare kapelusze”, czyli hakerzy przekraczający granicę prawa gdy czują, że robią to w imię wyższej wartości. Jak w każdym dobrym westernie: mamy antybohatera, którego publiczność kocha, a szeryf nienawidzi. Kimś takim był właśnie Aaron Swartz.

Wunderkind

Jeśli macie przed oczyma hakera rodem z hollywoodzkich filmów, będziecie oczywiście rozczarowani. Swartz to nie Hugh Jackman z filmu “Swordfish”. Był to raczej nieśmiały samotnik, obdarzony swoistym urokiem, może nawet pewną charyzmą, ale ponad wszystko niepodważalnym geniuszem matematycznym i informatycznym.

Już w dzieciństwie Aaron przejawiał wybitne talenty. Można powiedzieć, że był dzieckiem o inteligencji i dojrzałości dorosłego człowieka. Płynnie czytał w wieku 3 lat. Nim skończył 4 rok życia, umiał posługiwać się komputerem. Niedługo później już programował. Mając 12 lat stworzył serwis The Info Network, opartą na mechanizmie crowdsourcingowym witrynę służącą kolektywnemu zbieraniu i promocji wiedzy. Ja zaczynam artykuł, Ty go kończysz, a inżynier z Kuala Lumpur dorzuca coś od siebie. Brzmi znajomo? Jeden z nauczycieli starał się wyperswadować Aaronowi dalszy rozwój tej idei, twierdząc, że “nie każdy może być współautorem encyklopedii”. Miało to miejsce całe 5 lat przed tym, jak Jimmy Wales stworzył Wikipedię.

Szczęśliwie, reszta belfrów oraz hojni sponsorzy z firmy IT Ars Digita byli bardziej liberalni. Dostrzegając w Aaronie i jego projekcie ogromny potencjał, wyróżnili go nagrodą i stypendium w ramach lokalnego konkursu dla “młodych i zdolnych”. Wtedy świat po raz pierwszy usłyszał o genialnym nastolatku. Swartz myślami był już jednak gdzie indziej. Fascynowała go rodzina języków znacznikowych RSS, umożliwiających kompilowanie nagłówków wiadomości i nowości na wybranych przez użytkownika stronach internetowych. Ten, swego rodzaju informacyjny “system wczesnego ostrzegania” rozpalił wyobraźnię niejednego informatyka. Wtajemniczeni pracowali głównie zdalnie, po godzinach, komunikując się przez listę mailingową. Jedną z jej gwiazd szybko stał się (niejaki) Aaron Swartz. Ekipa zaangażowana w tworzenie RSS szybko zapragnęła go poznać i ustabilizować współpracę. Ku swojemu zdziwieniu otrzymali wiadomość, że niczego nie może obiecać, bo nie jest pewien czy matka pozwoli mu pojechać z Chicago do Kalifornii. Okazało się, że najzdolniejszy z programistów pracujących nad nowym językiem nie miał skończonych 14 lat.

Dwóch wybitnych: Lawrence Lessig i młodziutki Swartz
Dwóch wybitnych: Lawrence Lessig i młodziutki Swartz

Jak większość przedwcześnie dojrzałych i przesadnie uzdolnionych, Aaron był samotnym dzieckiem. Fetowano go na wydarzeniach branżowych, zapraszano na prestiżowe uczelnie, aby prowadził wykłady, proponowano współpracę przy ogromnych projektach. Gdy przemawiał w salach konferencyjnych ledwie było widać go znad pulpitu. Wyobraźcie sobie, że po tym wszystkim musiał wrócić do szkolnej ławki i być “normalnym” dzieciakiem. Nie umiał znaleźć wspólnego języka ani z uczniami, ani z nauczycielami. Większość czasu spędzał w bibliotekach. Aż do końca życia będzie czytał kilkanaście książek miesięcznie. W tym czasie krystalizowały się też jego wyraźnie lewicowe, czy jak on wolał to nazywać: “postępowe”, poglądy. Fascynowali go Susan Sontag, Ernst Bloch. Jeśli napotkał na zdanie w książce, które go poruszyło, umiał zbudzić swoją dziewczynę o 3 w nocy, aby poznać jej zdanie na ten temat. Ani na chwilę nie słabła jednak jego pasja do informatyki.

Ojciec Aarona również był informatykiem. Komputery były w jego domu od zawsze. Były jak kolejne zabawka, z tym, że szybko stały się najciekawszą z zabawek. “Są granice tego, co można zbudować z klocków” – wspominał w jednym z wywiadów – “dzięki komputerowi możesz budować całe światy, a wraz z nadejściem internetu, to nie są już tylko twoje światy”.

Fascynowała go nie blog, a bloger, nie forum, a społeczność, nie linijka kodu, ale umysł, który ją stworzył. Dobrą ilustrację tego zainteresowania stanowi jego tekst poświęcony wikipedystom, “Who Writes Wikipedia” opublikowany w 2006 roku.

Cyfrowa proza Swartza to nie były wpisy, ale eseje. W jego narracji mikroprocesory, obwody i serwery mieszają się z poezją, filozofią, polityką. Recenzja “Mrocznego Rycerza” sąsiadowała u niego z tekstem o Edmundzie Burke’u. Bez cienia przesady można powiedzieć, że był on tym za kogo miliony mylnie uważały Steve’a Jobsa: człowiekiem, który nadał intelektualną głębię informatyce.

Wielu zachwyca się big data, nie wiedząc czym do końca jest. Jeśli macie zapamiętać jeden przykład użycia tego terminu, spróbujcie przyswoić sobie ten: Aaron Swartz wykazał na próbie 40 tys. artykułów z prestiżowych  periodyków prawniczych, że profesorowie prawa pisali swoje opinie na zlecenie i pod dyktando największych korporacji. Działał na granicy prawa, ale wierzył, że działa w dobrej sprawie. Zdemaskował korupcję. “Sprawiedliwość to prawda w działaniu”, jak powiedział lubiany przez niego filozof.

Równolegle z zainteresowaniami naukowymi i humanistycznymi, Swartz stawiał pierwsze kroki w biznesie. Mając 17 lat odszedł z liceum, aby założyć Reddit, protoplastę naszego Wykop.pl. Serwis był ogromnym sukcesem, liczba użytkowników wzrastała geometrycznie. Nieuchronnie paść musiała propozycja nie do odrzucenia: Condé Nast, medialny moloch, zaproponował bandzie nastolatków z Illinois ciężkie pieniądze za serwis, gwarantując jednocześnie, że zachowują oni kontrolę nad dziełem swoich rąk. Brawo chłopcy, ale od teraz sprawy wezmą w swoje ręce dorośli. Swartz mógł na tym etapie wybierać między rolą Marka Zuckerberga i Seana Parkera. Wydawało się, że wybrał to pierwsze, bo przyjął ofertę, podpisał umowę i w poniedziałek rano stawił się w pracy.

Nie cierpiał jednak kultury korporacyjnej i nie miał wiele lepszego zdania o startupowej. W Dolinie Krzemowej szukał entuzjastów, wizjonerów, pokrewnych dusz, a znalazł zaledwie przedsiębiorców. Po sprzedaży Reddit i podjęciu pracy dla Conde Nast, 19-letni Swartz był na najlepszej drodze do zostania milionerem, może nawet miliarderem. We wtorek jego biurko był już jednak puste. Nigdy więcej nie pojawił się w pracy.

Rewolucjonista

Z odpowiedzialnych decyzji nie rodzą się dobre opowieści. Szczęśliwie dla tej opowieści, Swartz rzucił posadę o której wielu by marzyło, aby zaangażować się w kolejny obłąkańczy projekt. Wraz z podobnie myślącymi zapaleńcami stworzył organizację stawiającą sobie za cel pogodzenie praw autorskich z pełnią otwartego dostępu. Biorąc na sztandary hasło “pewne prawa zastrzeżone” opracowali oni zbiór licencji pozwalających dzielić się dziełami swoich rąk i umysłu z innymi, zachowując intelektualną własność, zręcznie obchodząc wszystko co najbardziej restrykcyjne w prawie autorskim. Tak, w największym skrócie rysuje się idea Creative Commons. Dzisiaj, na samym tylko serwisie Flickr, w ten sposób licencjonowane jest przeszło 200 mln zdjęć.

W 2009 roku Swartz był wśród członków-założycieli Progressive Change Campaign Committee, think tanku i lobby mającego wspierać w pra-wyborach i wyborach kandydatów przywiązanych do idei swobód obywatelskich, demokracji i społecznej sprawiedliwości. W tym czasie Aaron zapraszany był często do studiów telewizyjnych. Staje się rzecznikiem tych, których wcześniej słuchani jedynie na forach i listach mailingowych.

WE-the-CROWD_Aaron-Swartz3-e1459169900413

Czy sam Swartz chciał być politykiem? Być może bardziej kimś takim jak Gore Vidal, William F. Buckley czy John K. Galbraith epoki cyfrowej. Intelektualnym i moralnym autorytetem, animatorem, aktywistą. Listę “100 najbogatszych” z przyjemnością zamieniłby na “100 najbardziej wpływowych”. Nie wydaje się, aby stała za tym jedynie ambicja i wybujałe poczucie własnej wyjątkowości. Nie zależało mu nie prestiżu, gardził pieniędzmi. Po sprzedaniu Reddit mieszkał nadal w kawalerce, nosił te same jeansy i t-shirty. “Nie potrzebuję dużo miejsca i noszę to, w czym jest mi wygodnie” – wyjaśnił bratu. Miewał oczywiście swoje ekstrawagancje. W pewnym sensie. Podobnie jak założyciel Apple uwielbiał starannie dopracowane liternictwo. Jako typowy abnegat w kwestiach materialnych, restauracje i puby dobierał pod kątem kroju liter w menu. To jakie podają tam jedzenie nie wydawało mu się istotne.

Swartz o demokracji, prawach obywatelskich i społecznej sprawiedliwości mówił z religijnym namaszczaniem. Lubił atmosferę wiecu i poetykę manifestu politycznego. Należał do tego nielicznego grona ludzi, którzy czują, że życie powinno być służbą. Znał przy tym potencjał Sieci i rozwiązań społecznościowych i wiedział, że odpowiednio użyte, mogą być katalizatorami wielkich przemian. Tak jak nie byłoby Reformacji bez druku, tak i nie byłoby kolejnych obywatelskich krucjat Swartza bez Internetu.

Pierwszą z nich był ruch oporu względem ustawodawstwa regulującego i cenzurującego wolność słowa w Internecie (SOPA).

Nowe prawo, zgodnie z argumentami kongresmenów, miało chronić własność intelektualną przed piratami, a cały naród – przed cyberterrorem. Swartz & Co twierdzili jednak, że konsekwencje przyjęcia SOPA byłby o wiele bardziej ponure. Ustawa nad wyraz szeroko traktowała choćby pojęcie własności intelektualnej. Idąc po linii, jaką wytyczył tok myślenia jej twórców (i/lub sponsorów) nie sposób byłoby odróżnić nawiązanie, hołd czy inspirację do plagiatu. Co więcej, wedle nowych rozwiązań penalizowane miałoby być także linkowanie do treści, które rzekomo naruszały prawo autorskie. Więcej: nagranie coveru lub parodii i wrzucenie tego na YouTube byłoby nielegalne. Firma lub osoba, która uznałaby się za pokrzywdzoną miałaby też prawo skontaktować się z przedsiębiorstwami świadczącymi usługi finansowe stronie (potencjalnie) zawierającej spiratowany materiał i zażądać odcięcia jej dostępu do tych usług. Słowem: jeśli ma Twojej stronie można było płacić kartą kredytową, bank musiałby odmówić Ci dalszych transakcji. Bez decyzji sądu.

Aaron Swartz był wśród pierwszych, którzy się sprzeciwili. Miał po swojej stronie paru znajomych, żadnych pieniędzy i brak jasnego planu działania. Naprzeciw nich znajdowały się kolosalne lobbies finansowane przez ogromne korporacje oraz zdecydowana większość Senatu i Izby Reprezentantów. Media ledwie zauważały problem lub podpisywały się obydwie rękami pod proponowaną legislacją.

Sieć rządzi się jednak swoimi prawami. Grupy dyskusyjne i media społecznościowe, memy i infografiki, wykłady, wywiady i artykuły, wszystko to w iście wirusowym tempie rozprzestrzeniało się najpierw po Stanach, później po całym świecie. Do akcji protestacyjnej przyłączali się kolejni ludzie, fundacje, stowarzyszenia, firmy. U szczytu popularności tego sieciowego powstania, Google, Wikipedia, Komisja Europejska i włoski parlament wyraziły solidarność ze Swartzem i jego zwolennikami. Wybrane strony, w tym właśnie Wikipedia na znak sprzeciwu wobec SOPA przestały funkcjonować na 24 godziny.

WE the CROWD_Aaron Swartz4

Wszystko to nie mogło pozostać bez wpływu na decyzje parlamentu. Wbrew pozorom jest ktoś z kim senatorowie liczyli się bardziej niż z lobbystami  – wyborcy. Stosunek będących “za” do będących “przeciw” odwrócił się niemal idealnie i mimo potężnych nacisków ze strony korporacji, środowisk prawniczych, Hollywood i konserwatywnej prasy, ustawa upadła.

Czasem mylnie utożsamia się Swartza ze sloganem “Information Wants to be Free”. Nie był on ani autorem, ani zwolennikiem tego hasła. Jego celem nie było ujawnianie danych w imię samej tylko jawności, ani udostępnianie plików w duchu “komunizm oznacza wspólne żony”. Jego ideałem była cyfrowa demokracja, nie anarchia czy komuna. Cory Doctorow, pisarz i aktywista, człowiek który znał Swartza odkąd tamten skończył 14 lat potwierdził to. “Informacje nie chcą być wolne. To ludzie chcą być wolni. W jaki sposób można ich w tym wspomóc? Zaprzestając nadzoru i cenzury w Internecie w imię zwalczania kopiowania plików, co i tak nie zostanie zwalczone. Dając możliwość swobodnej interakcji i samoorganizacji w Sieci. Oferując dostęp do tego, co i tak powinno być własnością publiczną – aktów prawnych, decyzji urzędowych, badań naukowych”.

Być może podobna ambicja przyświecała Swartzowi, gdy zdecydował się na swoje najbardziej kontrowersyjne posunięcie. W Styczniu 2011 roku obszedł zabezpieczenia baz JSTOR, tak aby pobrać tysiące artykułów naukowych. Do dziś nie wiemy dlaczego to zrobił. Jedni uważają, że chciał je opublikować w wolnym dostępie, tak aby każdy miał dostęp do dorobku naukowego. Inni twierdzą, że chciał powtórzyć to, co zrobił z analizą artykułów prawniczych na znacznie większą skalę. Wymiaru sprawiedliwości nie interesowały jednak jego motywacje. Uznano go za winnego “włamania” do baz danych JSTOR.

Prokuratura była gotowa posłużyć się wszystkimi narzędziami dostępnymi władzy państwowej, aby złamać człowieka, którego zbrodnią było to, że ściągnąć więcej artykułów z serwisu naukowego niż miał prawo. To jakby wsadzić kogoś do więzienia, za to, że wypożyczył z biblioteki więcej książek niż dopuszcza regulamin. I to na 35 lat.

Swartz podjął się walki w sądzie, mimo, że szantażowano jego samego oraz jego dziewczynę i rodzinę bezpodstawnymi zarzutami o pomocnictwo. Policja przesłuchiwała brutalnie jego partnerkę, groziła jej, że straci prawo do opieki nad dzieckiem.

Zmagania sądowe trwały prawie 2 lata. Przez ten czas Aaron wydawał wszystkie swoje pieniądze i większość pieniędzy swoich rodziców na pomoc prawną. W tym samym czasie administracja Baracka Obamy bardzo starała się tworzyć obraz Swartza jako niebezpiecznego szaleńca, niemal terrorysty. Zarówno jej funkcjonariusze, jak i media, często wymieniały go po przecinku z faktycznie groźnymi crackerami. Kilku z nich skazano na wysokie kary więzienia, od 10 do 105 lat.

Aaronowi kończyły się pieniądze i chęć do dalszej walki. Aby opuścić areszt musiał zapłacić milion dolarów kaucji. Padł ofiarą nagonki i nadgorliwości wymiaru sprawiedliwości. W prywatnych rozmowach, główny oskarżyciel miał ponoć potwierdzić, że zarzuty były absurdalne, ale gdyby je wycofać, reputacja zarówno jego, jak i prokuratury byłby silnie nadwyrężona. Nie da się też zaprzeczyć, że wielu wpływowych ludzi chciało wyrównać rachunki za SOPA. Sprawa “Stany Zjednoczone kontra Aaron Swartz” znalazła swój tragiczny finał 11 stycznia 2013 roku. Dokładnie w drugą rocznicę “włamania” do bazy JSTOR, Swartz powiesił się w swoim mieszkaniu.

“Nie wierzyłam, że to prawda, dopóki nie zobaczyłam strony na wikipedii z dopisaną datą śmierci” – powiedziała później jego dziewczyna. W jednym z wywiadów wspomniała, że tuż przed aresztowaniem wyznał jej, że chciałby się pobrać.

Aaron Swartz był buntownikiem z generacji Y. Kimś w rodzaju Willa Huntinga z netbookiem. Nie zmarnował swojego daru. Gdyby spędził kolejne dekady starając się nakłonić nas wszystkich, aby kliknąć w okienko z reklamą, byłby równie przydatny dla społeczeństwa jakby spędził 35 w więzieniu. Zamiast tego, chciał, aby bardziej nam zależało. Wielu twierdzi, że wyrwał ich z właściwej dla tego pokolenia hedonistycznej apatii. Chciał, abyśmy zrozumieli jak to jest żyć w demokracji w erze cyberprzestrzeni, jednocześnie nie zapominając o pradawnych fundamentach na których została ona zbudowana.

Czy polskiego rolnika zjedzą zmutowane kanadyjskie korporacyjne kurczaki – czyli 33 pytania i odpowiedzi na temat CETA i wolnego handlu :)

Propaganda przeciwko wolnemu handlowi i umowom ustanawiającym strefy wolnego handlu wykorzystuje powtarzanie kilku przewodnich haseł, które potem żyją własnym życiem. I tak najczęściej powtarzane argumenty przeciwników CETA to:
• Utrata (ponoć 200 tysięcy) miejsc pracy
• Rządy korporacji / pozbawienie suwerenności
• Zalew GMO, eksterminacja polskiego rolnictwa, obniżenie jakości żywności
Brzmi groźnie. Tyle że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością.

W dyskusji nad CETA, TTIP i wolnym handlem spotykałem się w ostatnich dniach z mniej więcej tymi samymi pytaniami i wątpliwościami. Uporządkujmy je więc w przejrzystej formie FAQ (frequently asked questions – często zadawane pytania), aby wyjaśnić o co właściwie w tych umowach chodzi i odnieść się do najczęściej słyszanych zarzutów. Warto także odpowiedzieć na pytania co będziemy mieć z CETA, bądź ogólnie z wolnego rynku. Poza dwoma pierwszymi pytaniami wprowadzającymi czy definiującymi CETA i TTIP, wszystkie inne są rzeczywistymi pytaniami (cytowanymi dosłownie lub parafrazowanymi), jakie zadawano mi w ostatnich dniach, odkąd publicznie przedstawiałem (m.in. poprzez Facebook, Twitter oraz w dyskusji w programie Studio Polska) swoje stanowisko popierające CETA i wolny handel jako taki. Przejdźmy więc do pytań – i odpowiedzi.

Pytania ogólne – o czym w ogóle mówimy?

Q1: Czym jest CETA?

A: CETA (Comprehensive Economic and Trade Agreement; Kompleksowa Umowa Gospodarczo-Handlowa) jest porozumieniem o wolnym handlu pomiędzy Unią Europejską a Kanadą. Treść porozumienia była negocjowana między 2009 a 2014 rokiem i właśnie od 2014 r. treść umowy jest znana. Kolejne dwa lata zajął przegląd umowy pod względem prawnym. Wreszcie w lipcu 2016 r. Komisja Europejska zaproponowała jej ratyfikację, przyjmując jednak charakter umowy „mieszanej”. Z tego wynika, że oprócz zatwierdzenia przez instytucje unijne będzie ratyfikowana przez poszczególne państwa. To duże ustępstwo wobec tych, którzy zarzucają „narzucanie” umowy państwom członkowskim. Sprawa dotyczy bowiem traktatu handlowego, który wcale nie musiałby co do zasady być ratyfikowany przez państwa członkowskie. Gdy CETA wejdzie w życie, znikną niemal wszystkie cła pomiędzy Unią Europejską a Kanadą. Niemal, bo będą od tego nieliczne wyjątki na niektórych rynkach, gdzie obowiązywać mogą kwoty, cła lub dodatkowe regulacje – albo okresy przejściowe. I tak wyeliminowane zostaną wszelkie cła na produkty przemysłowe – prawie wszystkie od razu po wejściu w życie umowy , a reszta w ciągu 7 lat. Podobnie w zakresie rybołówstwa ostatnie cła (ale i kwoty) znikną po 7 latach. Najwięcej okresów przejściowych i wyłączeń będzie w rolnictwie, ale i tutaj prawie 91% ceł kanadyjskich i ponad 92% europejskich zostanie wyeliminowane od razu, a i te liczby jeszcze odrobinę wzrosną w przeciągu kilku lat. Wyłączenia spod liberalizacji dotyczyć będą głównie rynku nabiału i drobiu (w mniejszym zakresie innych mięs) oraz niektórych zbóż (zwł. kukurydzy). CETA zastąpi wiele bilateralnych umów handlowych pomiędzy poszczególnymi państwami UE a Kanadą, ale znacząco poszerzy zakres wolnego handlu w całej strefie.

Q2: Czym jest TTIP?

A: Ściśle mówiąc: „czym będzie TTIP”, bo dokładny kształt tej umowy jeszcze nie jest znany – i nie ma pewności czy faktycznie uda się ją wynegocjować. TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership) ma być analogiczną umową o wolnym handlu pomiędzy Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Negocjacje nad tą umową trwają od 2013 roku, trudno jednak przewidzieć kiedy się zakończą. Nie można oczywiście w tej chwili ocenić, czy kształt tej umowy będzie optymalny czy od optymalnego daleki. Mimo to – tak dalece, jak umowa miałaby zapewnić swobodną wymianę handlową między USA a UE – można patrzeć na nią z nadzieją, a nie obawą. Jeśli uda się doprowadzić do jej zawarcia, dwie największe gospodarki świata będą handlować ze sobą bez zbędnych utrudnień. Stanowiłoby więc to ogromny potencjał wzrostu dla i tak zamożnych i potężnych gospodarek. Najostrożniejsze szacunki mówią o co najmniej 0,5 pp wzrostu PKB u każdej ze stron – a za tym setki tysięcy nowych miejsc pracy. Duże obawy budzi jednak to, czy TTIP nie przegra z protekcjonistycznym populizmem. Zawarcie umowy (jak i innych umów handlowych, w które jest lub miały być zaangażowane USA, np. porozumienie TPP – Partnerstwo Transpacyficzne) niestety stało się jednym z „zakładników” amerykańskiej kampanii prezydenckiej.

Q3: Dlaczego CETA liczy 1600 stron? Czy nie sprawia to, że jest kompletnie nietransparentna?

A: CETA to szczegółowa umowa powstała w toku kilkuletnich negocjacji. Obejmuje uzgodnienia dotyczące zniesienia ceł, ale także specjalnych postanowień dla poszczególnych rynków, gdzie strony nie były gotowe na pełną liberalizację, bądź też gdzie restrykcje będą znoszone stopniowo. Wyłączenia te w istocie obejmują jednak niewielki odsetek wymiany handlowej (przykładowo rynki drobiu i nabiału). W niektórych wypadkach pozostaną też kryteria ilościowe (kwoty) na niektóre produkty (znów najczęściej rolnicze). Umowa precyzuje jednak wiele spraw, które określają warunki umożliwiające wprowadzenie wolnego handlu, m.in..: uznanie unijnych definicji produktów regionalnych, ochrona własności intelektualnej, zniesienie subsydiów eksportowych, zasady dostępów do portów a nawet ułatwienia w zakresie testowania produktów wprowadzanych na rynek. Wreszcie, by umowa nie pozostała jedynie zbiorem pobożnych życzeń, gwarantowany jest mechanizm ochrony inwestycji i rozstrzygania sporów na wypadek, gdyby któraś ze stron nie przestrzegała postanowień umowy na niekorzyść drugiej strony lub podmiotu (np. przedsiębiorstwa) z niej pochodzącego. Z całą pewnością w idealnym świecie można sobie wyobrazić umowę znacznie prostszą, krótszą i bardziej przejrzystą. Z całą jednak pewnością presja polityczna rozmaitych grup interesu utrudniłaby znacznie (a pewnie uniemożliwiła) jej wprowadzenie w życie. Stąd też stoimy w obliczu umowy dobrej i korzystnej dla wszystkich, choć zapewne nie idealnej. To lepsze, niż brak umowy i brak wolnego handlu między UE a Kanadą.

Wolny rynek i wolny handel

Q4: Po co państwa stosują cła i inne restrykcje?

A: Najczęściej w wyniku fałszywie rozumianego czy fałszywie definiowanego „własnego interesu narodowego” albo interesu poszczególnych sektorów. Fałszywie, bo protekcjonizm w praktyce nigdy nie prowadzi do obrony interesu gospodarki go stosującej. Wiele było teorii ekonomicznych sugerujących autarkię (gospodarkę zamkniętą) lub merkantylizm (gospodarka wprawdzie otwarta na handel, ale błędnie traktująca handel jako grę o sumie zerowej, w której celem jest pozyskanie jak największego udziału ze skończonych zasobów pieniężnych – a tymi, w owych czasach były metale szlachetne). Teorie te okazały się fałszywe – w rzeczywistości najszybciej bogaciły się kraje otwarte na wolny i swobodny handel. Mimo to oparty na miksturze autarkii i sterowanego politycznie merkantylizmu protekcjonizm pozostawał popularny. Głównym powodem występowania tendencji protekcjonistycznych były i są przyczyny polityczne, a może precyzyjniej – populistyczne. Ludzie z reguły boją się konkurencji, mimo że ta jest korzystna dla ogółu społeczeństwa. I tak przykładowo cła na produkty rolne cieszą się poparciem rodzimych rolników, bo ci nie muszą się troszczyć o niższą cenę czy wyższą jakość jeśli cło skutecznie eliminuje zagranicznego konkurenta. Społeczeństwo na tym traci – jest skazane na mniejszy wybór produktów lub na wyższą cenę – ale rolnicy stają się klientelą układu politycznego, który to cło gwarantuje. Przykład rolników był tu zupełnie arbitralny. Rolnicy przecież – nawet w dość agrarnej Polsce – nie stanowią przecież większości społeczeństwa. Gdy jednak dokładnie ten sam mechanizm zadziała w wielu innych sektorach gospodarki, tworzy się już potężna sieć stref wpływów. W państwach będących naszymi potencjalnymi partnerami handlowymi działa ten sam mechanizm. I właśnie dlatego politycy skłonni są raczej utrzymywać cła i restrykcje niż je jednostronnie znosić. To też tłumaczy, dlaczego najbardziej realistycznym sposobem (choć jak wspomniałem, w teorii nieidealnym – patrz Q3) zniesienia barier celnych i pozataryfowych są umowy o wolnym handlu, takie jak CETA – to właśnie w toku negocjacji pomiędzy państwami porzuca się po kolei interesy grup bojących się konkurencji, patrzących krótkowzrocznie właśnie przez pryzmat jej unikania, na rzecz spójnej umowy przecinającej na raz te niezdrowe mechanizmy które tu opisuję.

Q5: Czy nie wystarczy po prostu znieść cła – po co do tego umowy handlowe?

A: W idealnym świecie – pewnie lepiej. Tylko jak bez umowy i bez porozumienia zapewnić w praktyce, że państwa ot tak, wielostronnie, znoszą cła, skoro jest wiele powodów (politycznych, nie ekonomicznych!) że dotąd je utrzymywały? Ponadto, bez określenia umownie sposobów egzekwowania warunków wolnego handlu (nawiązuję tu do arbitrażu, o którym kilka dalszych pytań znajdziecie niżej) zapewnić, że faktycznie tych barier nie będzie i państwa nie wycofają się z wolnego handlu przy pierwszej lepszej okazji (gdy tak będzie wygodnie grupie politycznej rządzącej choć jednym z zainteresowanych krajów)? Tak więc choć mogę sobie wyobrazić wprowadzenie wolnego handlu w sposób o wiele bardziej idealny, to jednak umowy handlowe są sposobem najbardziej praktycznym. Spójrzmy jeszcze na jedną strefę wolnego handlu, w jakiej jesteśmy. Unia Europejska jest przecież jednolitym, wspólnym rynkiem, z którego wszyscy korzystamy. Z pewnością nie jest idealna: mamy do czynienia z ogromną biurokracją, marnotrawieniem pieniędzy na rozmaite chybione programy (choćby Wspólna Polityka Rolna), śmiejemy się z regulowania poziomu krzywizny bananów. A jednak mało kto kwestionuje, że na członkostwie w UE skorzystaliśmy – właśnie poprzez pełen dostęp do wspólnego rynku i 4 swobód (tj. swobodnego przepływu towarów, usług, ludzi i kapitału). CETA nie jest więzią tak silną (nie tworzy wspólnoty o charakterze polityczno-gospodarczym ani jednolitego rynku) ale również zmierza w kierunku poszerzenia wolności gospodarczej. Pomimo wad, takich jak szczegółowe regulacje jakie wprowadza (patrz też Q3) – jest realistycznie najpraktyczniejszym sposobem ustanowienia wolnego handlu.

Q6: To może znieśmy cła dla innych krajów, nie tylko Kanady i USA? [niektórzy przeciwnicy wolnego handlu podają tu przykład Chin, przekonując, że wolny handel z Chinami – krajem bardzo niskich cen produkcji – miałby być katastrofą dla gospodarek rozwiniętych, takich jak UE]

A: Ależ w wypadku bardzo wielu krajów tak właśnie się dzieje. Stref wolnego handlu się potworzyło na świecie całkiem sporo, a kolejne są w fazie negocjacji. Mamy NAFTA obejmujące Amerykę Północną (w tym właśnie Kanadę). Mamy także liczne porozumienia handlowe pomiędzy UE a wieloma innymi państwami i prawie półtora tysiąca umów dwustronnych państw UE z państwami trzecimi. CETA w tym wypadku wyjątkowa jest raczej ze względu na wielkość gospodarki Kanady w stosunku do innych państw, z którymi UE ma takie porozumienia – choć TTIP, jeśli wejdzie w życie, będzie mieć jeszcze większą siłę oddziaływania. Są także liczne porozumienia państw azjatyckich. Pamiętajmy wreszcie, że sama Unia Europejska jest także (choć oczywiście nie ogranicza się do tego, mając też silny wymiar polityczny) strefą wolnego handlu, która wyewoluowała dalej, tworząc jednolity rynek. Co do wolnego handlu z Chinami brak w tej kwestii widocznej woli politycznej póki co, choć z pewnością byłoby to korzystne dla konsumentów. Silna może być natomiast presja producentów europejskich, spośród których wielu musiałoby się przekwalifikować. Koronnym argumentem przeciw jest dumping oraz sztuczne zaniżanie wartości juana. Być może to się prędzej czy później wydarzy – ale byłoby to przedmiotem zupełnie innej umowy handlowej. Nie zmienia to jednak faktu, że cła wobec Chin są stopniowo obniżane! Na rynkach azjatyckich mamy zaś umowę UE z Koreą Południową, na której obie strony wymiernie korzystają.

Q7: Czy wolny handel doprowadzi do monopoli?

A: Wręcz przeciwnie! Niemal wszystkie monopole z jakimi mamy do czynienia są wynikiem działalności państwowej, niedopuszczającej konkurencji (czy to podmiotów prywatnych wewnątrz kraju, czy właśnie podmiotów zewnętrznych). Bardzo często takie monopole mają charakter ustawowy, bądź wynikają z objętego politycznymi protekcjami skupywania podmiotów prywatnych przez publiczny, albo też wreszcie aktywnej polityki dyskryminacyjnej państwa wobec podmiotów prywatnych (czasem np. prowadzenie przetargów tak długo, aż wygra go podmiot państwowy – przykładem były działania na rynku pocztowym w Polsce!). Stworzenie monopolu na wolnym rynku, zwłaszcza w warunkach wolnego handlu międzynarodowego jest bardzo trudne i rzadkie w stosunku do monopoli państwowych czy quasi-państwowych. Jeszcze trudniejsze jest jego utrzymanie przy stosowaniu praktyk monopolistycznych. Nieliczne wyjątki od tej zasady dotyczą tzw. „naturalnych monopoli”, czyli sytuacji, kiedy minimalna efektywna skali prowadzenia danego rodzaju działalności gospodarczej jest zbliżona lub nawet większa do całkowitych rozmiarów rynku na dany produkt. Ale nawet wtedy wystarczy regulacja tego rynku pod kątem praktyk monopolistycznych – no i wreszcie nie sposób wyobrazić sobie w jaki niby sposób potencjalny nowy konkurent zagraniczny miałby zwiększyć (a nie zmniejszyć) ryzyko stworzenia na tym rynku monopolu. Przeciwnie, wraz z rozwojem innowacji jest szansa na taką redefinicję tego rynku, że okazja do praktyk monopolistycznych jest niwelowana – właśnie przez pojawienie się innowacyjnego konkurenta zagranicznego.

Q8: Czy Korea Południowa nie zbudowała swojej gospodarczej potęgi na protekcjonizmie? [padały różne przykłady rzekomych sukcesów gospodarczych protekcjonizmu, implikacje wszędzie były jednak podobne, a przykład Korei pojawia się w dyskusji najczęściej]

A: Nie. Fundamentem rozwoju gospodarczego Korei Południowej były wartości inherentne dla kapitalizmu: z jednej strony etos pracy (bardzo ukorzeniony kulturowo), z drugiej nacisk na edukację (a więc to co nazywamy podażową stroną ekonomii). Autokratyczny charakter rządów z początków reform (zwł. za rządów generała Parka) ułatwił ograniczenie roli związków zawodowych i prawa do strajków. Rozwiązania takie mogłoby przerazić zwolenników „praw socjalnych”, a które jednak miało ogromny wpływ na wzrost konkurencyjności. Czas rządów Parka istotnie cechował się interwencjonizmem gospodarczym i protekcjonizmem (choćby poprzez wysokie cła i rolę państwa w industrializacji), tyle że to właśnie było się najsłabszym elementem koreańskiej gospodarki. Po śmierci Parka protekcjonistyczna i interwencjonistyczna polityka okazała się nie do utrzymania. Już w latach 70-tych Korea Południowa miała do czynienia z kryzysem gospodarczym, presją inflacyjną i problemami związanymi z długiem zagranicznym. I wreszcie – nie była to gospodarka w żaden sposób innowacyjna – przeciwnie, opierała się niemal wyłącznie na imitacji. Tak więc w latach 80-tych nastąpiła głęboka liberalizacja i odejście od protekcjonizmu. Dopiero wtedy gospodarka koreańska zaczęła się naprawdę modernizować. A wielkie koncerny wspierane przez państwo (tzw. „czebole”) – choć najbardziej znane w świecie – udział w PKB zaczęły tracić. Jednocześnie coraz więcej kapitału miało pochodzenie prywatne. Tezy więc o wybitnej roli rządu w sukcesie koreańskim są więc mocno na wyrost. Porównajmy zresztą Koreę z otwartymi na handel międzynarodowy od długiego czasu Hongkongiem i Singapurem by dostrzec, że rezygnując z wolnego handlu w początkowej fazie transformacji Korea przegapiła wiele ze swoich szans. Wreszcie jednak i Koreańczycy zdali sobie sprawę z korzyści wolnego rynku. W ostatnich latach nawet jeszcze bardziej – od 2011 roku obowiązuje umowa o wolnym handlu między Koreą Południową a Unią Europejską. Na tej umowie zyskała i Korea, i UE (w tym także Polska, której eksport do Korei wzrósł o kilkadziesiąt procent, co przyniosło nam nawet 5 tysięcy nowych miejsc pracy!).

Q9: A w Europie mamy Wspólną Politykę Rolną – czy więc sami nie naruszamy wolnego rynku?

A: Tak, mamy i warto podkreślić, że Wspólna Polityka Rolna jest jedną z najgorszych polityk Unii Europejskiej. Powoduje marnotrawienie pieniędzy europejskich podatników i prowadzi do utrzymania nieefektywnej struktury gospodarki (w której mamy do czynienia z nadprodukcją żywności i konserwowaniem nadmiernego zatrudnienia w rolnictwie). Od lat trwają przymiarki do jej reformy (choć idealna byłaby jej całkowita likwidacja), ale woli politycznej na razie brakuje by te plany wcielić w życie. Tylko, że to w żaden sposób nie jest argument przeciwko CETA. Koszty Wspólnej Polityki Rolnej będziemy ponosić tak długo, jak w Europie nie zapadną decyzje, by ją zlikwidować, niezależnie od CETA.

Q10: Kto odnosi korzyści z wolnego handlu – silniejsi czy słabsi?

A: To jest kluczowe pytanie, ale odpowiedź na nie uzmysławia, że opiera się ono na nieprawdziwym założeniu. Korzyści z wolnego handlu odnoszą obie strony – w przeciwnym razie nie tworzą one rynku i nie dochodzi do wymiany. Korzyści te wcale nie wymagają, by obie strony handlu międzynarodowego miały przewagę absolutną w choćby części wymienianych między sobą dóbr. Nawet jeśli jedna ze stron jest bardziej efektywna w produkcji wszystkich dóbr, to i ta mniej efektywna ma ekonomiczny interes w wolnej wymianie handlowej. Powinna ona produkować i eksportować w to, w czym jej niekorzystne położenie jest relatywnie mniejsze, a importować to, gdzie „silniejsza” strona ma jeszcze większą przewagę. Mowa tu o tzw. „korzyściach komparatywnych”, czyli względnej – a niekoniecznie absolutnej – przewagi w efektywności przy produkcji jednych dóbr w stosunku do innych. Już wtedy, jak łatwo wykazać – obie strony osiągają korzyść ekonomiczną, niż gdyby wszystko produkowały same. Strony wymiany handlowej powinny się więc specjalizować w produkcji tych dóbr, gdzie mają choćby relatywną przewagę. Specjalizując się, dodatkowo zwiększają swoją efektywność – to więc jeszcze zwiększa korzyści ekonomiczne z handlu dla obu stron tej wymiany. I tu dochodzimy do sedna sprawy i odpowiedzi na pytanie. Jako że obie strony korzystają z wymiany handlowej, niezależnie od tego, czy mają absolutne przewagi w wymianie handlowej niektórych dóbr, czy też jedna ma przewagę w produkcji wszystkich dóbr – praktycznie zawsze obie strony mają jakieś przewagi komparatywne. To oznacza, że pojęcie strony „silniejszej” czy „słabszej” bardziej zaciemnia obraz handlu międzynarodowego, niż go wyjaśnia.

Q11: A Meksyk (czy USA) to czasem nie straciły na NAFTA?

A: Absolutnie nie. W internetowej publicystyce często znajdujemy przerzucanie liczbami, ile to miejsc pracy miało ubyć w Meksyku (czy też w USA albo Kanadzie) w wyniku porozumienia NAFTA (obejmującego właśnie Meksyk, Kanadę i USA – porozumienie to obowiązuje od 1994 r.), tyle że są to liczby wzięte – mówiąc kolokwialnie – z sufitu. Wpływ NAFTA na zatrudnienie w Meksyku był nieznacznie pozytywny. Nieznacznie, bo Meksyk zaniechał reform wewnętrznych, więc korzyści z handlu gospodarczego niwelowane były przez nieefektywną strukturę gospodarczą. Korzyści dla społeczeństwa meksykańskiego objawiły się głównie w poziomie cen podstawowych produktów (a więc w zwiększonej sile nabywczej). Gdyby Meksyk przeprowadził inne reformy gospodarcze, znalazłby też przełożenie na większy spadek bezrobocia i poziomu ubóstwa oraz wzrost gospodarczy. Możemy więc w wypadku Meksyku mówić o pewnej niewykorzystanej szansie. Między bajki można natomiast włożyć propagandę antyglobalistów, wedle których na Meksyk spadły plagi egipskie. Odkąd obowiązuje NAFTA, wymiana handlowa Meksyku i USA prawie się potroiła. Napłynęły do Meksyku całkiem spore bezpośrednie inwestycje zagraniczne i wiele kapitału, opanowana została inflacja. Problemy Meksyku dotyczą natomiast czynników wewnętrznych: wciąż istniejących monopoli, przestępczości, korupcji. Jeśli coś można NAFTA zarzucić w kwestii monopoli, to fakt, że umowa nie szła za daleko, i na przykład nie wymusiła otwarcia wielu sektorów (np. energetyki czy transportu) na zagraniczną konkurencję. Dość zabawne w kontekście krytyki NAFTA jest to, że rzekome „tragiczne” efekty są przypisywane różnym stronom porozumienia w zależności od tego, czyim interesom politycznym taka retoryka ma służyć. Często słyszymy o rzekomym zabieraniu miejsc pracy w Meksyku przez USA i Kanadę w wyniku NAFTA, ale zdarza się propaganda odwrotna. Populistyczną retorykę w USA uprawia przecież teraz Donald Trump, obwiniający… Meksykanów o zabieranie amerykańskich miejsc pracy. Dwie strony dokładnie tej samej bajki.

Skutki CETA – typowe zarzuty przeciwników

Q12: Czy po wprowadzenia CETA, TTIP polscy rolnicy / przedsiębiorcy zbankrutują?

A: To zależy, czego dotyczy to pytanie. Jeśli ktoś prowadzi swój biznes w sposób nieefektywny, sprzedaje towary zbyt drogo lub oferuje zbyt niską jakość – być może tańsza lub lepsza konkurencja go pokona. Tyle tylko, że to przecież dla gospodarki korzystna sytuacja. Konkurencja motywuje, by produkować lepiej lub sprzedawać taniej. Wtedy i tylko wtedy, gdy mamy presję konkurencyjną producent jest zmotywowany do oferowania większej wartości konsumentowi, a społeczeństwo bogaci się jako całość. Prawdopodobne w obliczu konkurencji jest także przekształcenie struktury produkcji z mniej na bardziej efektywną.
Zarzut ten jest chybiony także dlatego, że dokładnie ten sam można postawić wobec przedsiębiorców (czy rolników) z Kanady. Oni także otwierają się na konkurencję. I – podobnie jak w wypadku Europy – jako całość społeczeństwo Kanady na tym zyska. W wypadku obu rynków będziemy mieć do czynienia ze zwiększeniem konkurencyjności – czyli w efekcie z bardziej efektywną alokacją zasobów – czyli w efekcie zwiększonym poziomem dobrobytu i zamożności konsumentów oraz większym zatrudnieniem (tak na rynku kanadyjskim (CETA)/ amerykańskim (TTIP), jak i europejskim.

Q13: A co z rolnictwem europejskim?

A: Rolnictwo europejskie otworzy się na pewną presję konkurencyjną, zwłaszcza pod względem ceny. Niestety, nie będzie to pełne otwarcie, a szkoda! Po pierwsze, mamy wymienione wyłączenia z zakresu obowiązywania CETA na niektórych rynkach rolnych (np. nabiał czy mięso drobiowe) lub kwoty. Po drugie, wciąż obowiązywać będą europejskie standardy w zakresie wymagań żywności – zniesienie ceł nie oznacza więc automatycznego dopuszczenia na rynek, np. GMO. Po trzecie, rynek rolny wciąż zaburzać będzie Wspólna Polityka Rolna. To powinno uspokoić rolników, którzy boją się konkurencji, choć osobiście uważam to za wadę CETA. Pełne otwarcie rynku rolnego na Kanadę (i USA, zakładając podpisanie także z nimi umowy handlowej) pozwoliłoby na realizację jeszcze większego zakresu korzyści dla konsumentów: zwiększył by się wtedy wybór (czy chcą kupować produkty według standardów europejskich, czy amerykańskich, a może produkty niszowe), spadłyby ceny, podatnicy nie płaciliby na nieefektywne subsydia a alokacja zasobów (w tym zatrudnienia) w poszczególnych sektorach stałaby się bardziej efektywna. Możemy więc powiedzieć, że w zakresie rolnictwa CETA (i pewnie TTIP, choć tu do ostatecznego kształtu na razie za wcześnie) jest nie zbyt radykalna, a za mało radykalna.

Q14: Czy wprowadzenie w życie CETA oznacza likwidacje miejsc pracy?

A: To jedna z najbardziej absurdalnych manipulacji przeciwników handlu. Przeciwnie, wolny handel prowadzi nie tylko do wzrostu zatrudnienia, ale i do bardziej efektywnej struktury zatrudnienia. Ludzie zaczynają się lepiej specjalizować, pracować efektywniej i w sektorach, na które jest większe zapotrzebowanie. Szacuje się, że dodatkowy miliard euro rocznego eksportu z Unii Europejskiej to 14 tysięcy nowych miejsc pracy. Patrz też: Q12.

Q15: A nie powinniśmy bać się zalewu GMO?

A: Absolutnie nie. Po pierwsze dlatego, że CETA wcale nie otwiera nas na rynek GMO. CETA znosi cła, natomiast nie znosi standardów produkcji żywności i dopuszczenia na rynek obecnych w Europie. Po drugie, fakt, że CETA nie otwiera nas na rynek GMO jest wadą a nie zaletą CETA! To konsumenci powinni decydować, jakie produkty kupować i mieć w tym zakresie wybór. Patrz też: Q:13. Po trzecie, nie ma absolutnie żadnych wiarygodnych badań wskazujących na szkodliwość GMO, często natomiast GMO ułatwia walkę ze szkodnikami czy zwiększa odporność roślin na czynniki klimatyczne. Straszenie GMO jest typowym, szamańskim mitem nie znajdującym jakiegokolwiek potwierdzenia w faktach i w badaniach naukowych na ten temat. Po czwarte, z wieloma formami modyfikacji genetycznych żywności mamy do czynienia, również na rynkach europejskich od lat – i większość z nas nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Jeśli jest naprawdę o co walczyć w kwestii GMO, niezależnie od CETA, to o właściwe znakowanie i rzetelną informację co do obecności czy charakteru GMO w danych produktach – tak, aby wybór był naprawdę świadomy.

Q16: Czy nie będziemy skazani na żywność gorszej jakości?

A: Nie. Po pierwsze dlatego, że standardy europejskie i tak będą obowiązywać po wprowadzeniu CETA (patrz Q:13 i Q:15). Po drugie, nawet gdyby otwarcie rynków rolnych było pełne i pozbawione wyjątków i wyłączeń, to doprowadziłoby raczej do wzrostu wyboru i spadku cen. Nawet jeśli konsumenci chętniej by wybierali produkty tańsze, ale masowe, to i tak nic by nie stało na przeszkodzie, by równolegle prowadzić sprzedaż droższych, ale produkowanych tradycyjnie. Zawsze będzie też zresztą nisza „produktów ekologicznych” czy moda na „organic food” – a przynajmniej tak długo, jak będzie na nią popyt. A co jeśli jednak nie będzie na coś takiego popytu? Cóż, byłby dowód na to, że nie jest to konsumentom potrzebne – ale to akurat najmniej prawdopodobny scenariusz.

Q17: Czy Kanada dzięki CETA będzie mogła sprzedawać wszystko to, co u siebie?

A: Nie, w Europie będą obowiązywać europejskie standardy, w Kanadzie – kanadyjskie. Znaczącym ułatwieniem dla przedsiębiorców będzie natomiast założenie o jednokrotnym testowaniu produktów co do spełniania norm jakości. To akurat wielka ulga dla małych i średnich przedsiębiorstw – dla największych korporacji nigdy nie było to tak wielkim obciążeniem uwzględniając skalę działalności.

Q18: Czy nie staniemy się niewolnikami korporacji?

A: To częsty zarzut, ale daleki od jakiejkolwiek treści merytorycznej. Korporacje są takim samym uczestnikiem rynku, jak małe czy średnie przedsiębiorstwa. Wszystkie w wolnorynkowej gospodarce są potrzebne. Tak długo, jak nie ma groźby monopolu (jego zaistnienia, czy bardziej – groźby stosowania praktyk monopolistycznych, bo to te ostatnie są bezpośrednim zagrożeniem dla konsumenta), tak i nie ma powodu by się bać korporacji, a tym bardziej mówić o ich „rządach”, „dominacji” czy o „zniewoleniu” przez nie. Nie należy dawać im przywilejów – należy je po prostu traktować jako podmioty na rynku, takie same jak mniejsze firmy – i zapewniać równe traktowanie przez prawo. CETA w tym zakresie niczego nie utrudnia. A jeśli już mówimy o monopolach – zdecydowana większość monopoli i praktyk monopolistycznych dotyczy… wcale nie nastawionych na zysk prywatnych przedsiębiorstw, a przedsiębiorstw czy instytucji państwowych! Niekorzystne dla konsumentów praktyki monopolistyczne urzeczywistniane są najczęściej właśnie tam, gdzie państwa uznają jakieś usługi czy sektory gospodarcze za „strategiczne” czy arbitralnie uznają je za „usługi publiczne”. Tu akurat – uczciwie należy przyznać – CETA zawodzi, explicite podkreślając, że państwa będą miały możliwość „chronienia” usług publicznych przed konkurencją. Zabawne jednak, że przeciwnicy CETA – będący w przytłaczającej większości wypadków przeciwnikami wolnego rynku – próbują przekonywać że będzie inaczej i straszą podporządkowaniem państw korporacjom, które odtąd będą mogły przejąć wszelkie usługi publiczne. Nie będą mogły – a szkoda! Konkurencja i deregulacja sektorów gospodarki dotąd arbitralnie uznawanych za „strategiczne” byłaby w interesie nie tylko korporacji, ale przede wszystkim w interesie konsumentów. Patrz także Q7.

Q19: Jak zapobiec zdominowaniu naszej gospodarki przez północnoamerykańskie banki?

A: Jest to kolejne z często pojawiających się pytań w istocie abstrakcyjnych. Po pierwsze – CETA nie tworzy (a można przypuszczać, że i TTIP nie będzie) żadnych przewag dla banków kanadyjskich (czy amerykańskim) nad europejskimi czy odwrotnie. Po drugie, abstrahując od CETA czy TTIP – również sektory finansowe powinny być otwarte na konkurencję. Po trzecie, w tej konkurencji instytucje europejskie wcale nie wydają się szczególnie słabe – wiele z największych grup bankowych na świecie to instytucje z m.in. Niemiec, Francji, Hiszpanii czy Włoch (i oczywiście Wielkiej Brytanii, choć ta akurat żegna się z UE). Po czwarte, sprawny sektor finansowy jest absolutnie niezbędny do prawidłowego rozwoju gospodarek. Jedna rzecz ku przestrodze: istotne jest jednak faktyczne utrzymywanie takich regulacji bankowych, aby minimalizowały ryzyko, że kiedykolwiek podatnicy czy to europejscy, czy amerykańscy będą musieli płacić za straty banków. W tym zakresie akurat im bliższa współpraca regulacyjna pomiędzy obydwiema stronami Atlantyku, tym lepiej. Pamiętać jednak też należy o rzeczywistej przyczynie kryzysu finansowego sprzed kilku lat. Kryzys ten przecież byłby niemożliwy, gdyby nie nieodpowiedzialna polityka władz monetarnych, zachęcająca ongiś do podejmowania zbyt dużego ryzyka i niewłaściwej wyceny tego ryzyka, a więc i nadmiernej emisji kredytu.

Q20: Co będę miał z CETA/TTIP/wolnego handlu jako konsument?

A: Przede wszystkim większy wybór produktów w bardziej przystępnych cenach. Otwieramy nasz rynek na produkty kanadyjskie (czy w przypadku TTIP – amerykańskie), nie blokując ich cłami. To sprawia, że nasi rodzimi producenci muszą konkurować z tymi zza Atlantyku. To Ty, jako konsument, będziesz decydował, jakie i czyje wybrać. Konkurencja zaś zmusza producentów do oferowania mi niższej ceny i/lub wyższej jakości. Poprawia się więc Twoja siła nabywcza, a więc i Twoja zamożność – liczona nie tylko w pieniądzu, a w tym na co realnie Cię stać.

Q21: Co będę miał z CETA/TTIP/wolnego handlu jako mały/średni przedsiębiorca?

A: Większy rynek zbytu i możliwość stworzenia kontaktów i relacji handlowych z kimś z drugiej strony globu. Nawet jeśli nie prowadzisz żadnych bezpośrednich interesów z Kanadą czy USA, możesz korzystać z środków produkcji stamtąd, albo z półproduktów sprowadzanych z tych krajów, za które odtąd nie zapłacisz cła. Do Polski i reszty Europy wreszcie szybciej trafi tamtejsze know-how (zresztą, dziać się to będzie obie strony). Oczywiście, otwierasz się na konkurencję z drugiej strony Atlantyku, ale ta konkurencja to przecież główny motor rozwoju Twoich produktów czy usług. I wreszcie pamiętaj, że i tak jesteś również konsumentem (patrz Q20).

Q22: Czy to prawda, że CETA i TTIP zniszczą europejskie „zdobycze socjalne” (ochrona zdrowia, usługi publiczne, sztywne kodeksy pracy itp.)

A: Nie, choć w wielu wypadkach aż prosi się dodać „niestety”. Słabą stroną europejskiej gospodarki jest przerośnięty socjal, nadmierna obecność państwa w gospodarce, monopole z polityczną protekcją w „sektorach strategicznych” czy „usługach publicznych”, sztywny kodeks pracy niszczący zatrudnienie i szkodzący innowacyjności. CETA jednak stanowi, że kanadyjskie firmy na europejskim rynku będą podlegać europejskim regulacjom. Nadal też będą mogły utrzymywać monopole jeśli uznają, że chronią w ten sposób „usługi publiczne” (zobacz Q7 i Q18). Można jednak liczyć na presję konkurencyjną w kwestii liberalizacji modelu zarządzania gospodarką.

Arbitraż

Q23: Co to jest arbitraż i do czego jest potrzebny?

A: Arbitraż jest mechanizmem rozstrzygania sporów. W wypadku umów handlowych do trybunałów arbitrażowych odwołać się może strona, której prawa wynikłe z umowy handlowej zostały naruszone. I tak przykładowo, gdy państwo uczestniczące w umowie handlowej podjęło decyzję, narażając zagranicznych przedsiębiorców na straty, przedsiębiorcy ci mogą wystąpić o rozstrzygnięcie sporu i – jeśli mają rację – uzyskać odszkodowanie. Arbitraż jest niezbędnym elementem jakiejkolwiek umowy handlowej. Gdy go brakuje, ogromne staje się ryzyko, że umowa nie będzie przestrzegana, bo zabraknie jakichkolwiek elementów jej egzekwowania. Instytucje i mechanizm rozstrzygania sporów, której istota jest podobna do sądów arbitrażowych tak naprawdę zawiera praktycznie każda wiążąca umowa międzynarodowa, nie tylko handlowa. Weźmy analogicznie przykład Europejską Konwencję Praw Człowieka – gdzie ponadnarodowo spory rozstrzyga Europejski Trybunał Praw Człowieka, do którego można się odwołać właśnie w wypadkach, gdy prawa człowieka wynikłe z konwencji naruszyło państwo. Analogię znajdziemy też w samej Unii Europejskiej, gdzie łamanie postanowień traktatów przez państwo członkowskie może się spotkać z interwencją Komisji Europejskiej lub Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Wreszcie – wracając do umów handlowych – Polska już teraz jest związana kilkudziesięcioma umowami o wolnym handlu, w których podlega arbitrażowi.

Q24: Czym różni się ISDS od ICS i z którym będziemy mieć do czynienia?

A: Większość umów o wolnym handlu zawiera w sobie postanowienia o arbitrażu opartym na zasadach ISDS (Investor-state dispute settlement – rozstrzygaie sporów między inwestorem a państwem), gdzie spory rozstrzygane są w ramach doraźnego arbitrażu. Tak działają niemal wszystkie dotychczasowe umowy handlowe (państwa UE mają ich łącznie zawartych niemal półtora tysiąca). W CETA następuje jednak bardzo istotna zmiana tego mechanizmu. W odpowiedzi na zarzuty o niewystarczającą transparentność w ramach CETA ustanawiany będzie arbitraż oparty o mechanizm ICS (Investment Court System – system sądu do spraw inwestycji). Będziemy mieć więc do czynienia ze stałym sądem arbitrażowym przypominającym nieco międzynarodowe instytucje sądownicze takie jak ETPC czy ETS. Sędziowie w ramach ICS będą stałymi funkcjonariuszami publicznymi na podstawie z umowy międzynarodowej. Sąd arbitrażowy będzie dwuinstancyjny. Będzie składał się z (co najmniej – bo liczba może być zwiększona) 15 przedstawicieli, w równej liczbie z odpowiednio z: Kanady; krajów Unii Europejskiej; krajów trzecich. CETA przewiduje szereg kryteriów i kwalifikacji sędziowskich (doświadczenie sędziowskie, doświadczenie w prawie międzynarodowym i w arbitrażu, niezależność tak od rządów jak i od organizacji, kwalifikacje etyczne poparte kodeksem postępowania). Sędziowie do spraw muszą być przydzielani losowo, aby uniknąć podejrzeń o stronniczość. Cały proces będzie zapewniać przejrzystość i jawność postępowania.

Q25: Czy arbitraż pozbawia nas suwerenności?

A: Nie, rolą arbitrażu jest egzekwowanie zawartych umów, do których kraje się zobowiązują. Brak możliwości egzekwowania umów międzynarodowych czyniłby te umowy całkowicie bezwartościowymi. Odejście od ISDS na rzecz ICS w wypadku CETA sprawia, że właściwie poziom „suwerenności” się zwiększa a nie zmniejsza. Obecnie przecież z Kanadą Polska ma umowę inwestycyjną opartą właśnie o mechanizm ISDS. Co do konieczności form międzynarodowej kontroli nad zawieranymi umowami międzynarodowymi – patrz także Q23.

Q26: A nie jest tak, że w arbitrażu zawsze wygrywa korporacja, bo stać ją na prawników?

A: Nie jest. Z ogromnej ilości umów handlowych mamy już całkiem sporo przykładów różnych rozstrzygnięć arbitrażowych. Niektóre na korzyść państw, inne na korzyść inwestorów. Należy także podkreślić, że wcale nie chcielibyśmy sytuacji, w której inwestor stoi na straconej pozycji. Gdyby tak było, oznaczałoby, że umowa nie jest przestrzegana i jest martwa. Idealna (czyli sprawiedliwa) sytuacja to ani taka, że zawsze wygrywa przedsiębiorstwo, ani państwo, tylko że zawsze wygrywa ta strona, która ma rację. Jeśli więc państwo naruszyło postanowienia umowy na niekorzyść firm – powinno przegrać. Jeśli nie naruszyło – skarga firmy powinna być oddalona. Przykładów bezzasadnych i odrzuconych w arbitrażu skarg jest wiele. Najgłośniejsze, ale absolutnie nie jedyne przykłady to sprawy przegrana przez Phillip Morris z rządem Urugwaju co do umowy między Urugwajem a Szwajcarią w sprawie domniemanych strat PM spowodowanych prawem antynikotynowym oraz sprawa Chemtura Corporation przeciwko Kanadzie o domniemane naruszenie postanowień NAFTA. Oczywiście wiele innych spraw wygrywały też firmy, co dobrze świadczy o egzekwowaniu postanowień umów. Natomiast jeśli chodzi o kwestie transparentności w wydawaniu decyzji, tu na pewno wiele pomoże mechanizm ICS, o czym szerzej w Q24.

Tryb wprowadzania

Q27: Dlaczego negocjacje nad CETA / TTIP są tajne – jak mamy popierać umowy, których nie znamy?

A: Sam proces negocjowania umów handlowych, zwłaszcza gdy negocjacje uwzględnić muszą wiele partykularyzmów i doprowadzić do kompromisów, praktycznie zawsze jest tajny. To normalna, a wręcz oczywista praktyka dyplomacji. Nie ma natomiast mowy o tajności w momencie ratyfikowania umów. Pełen tekst wynegocjowanej umowy CETA jest – w wersji angielskiej – dostępny od 2014 roku. Następnie tekst został zweryfikowany pod względem prawnym i przetłumaczony na wszystkie języki Unii Europejskiej. Polska wersja umowy CETA jest dostępna pod tym linkiem: http://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/?uri=CELEX:52016PC0444

Q28: Na czym polega zgoda na tymczasowe obowiązywanie CETA?

A: Zgodnie z art. 30. 7 ust. 3 Umowy CETA, umowa ta może być tymczasowo stosowana przed końcem pełnej ratyfikacji. W przypadku Unii Europejskiej warunkiem tymczasowego stosowania jest decyzja Rady Unii Europejskiej. Pełne wejście w życie umowy zaś nastąpi po zawarciu jej przez Radę w imieniu UE, zgody Parlamentu Europejskiego oraz zakończeniu procedur ratyfikacyjnych w krajach członkowskich. Polski Sejm zgodził się na stosowanie tymczasowe umowy. Niestety, jednocześnie przyjął bezpodstawnie, że pełna ratyfikacja wymagać będzie zastosowania art. 90 Konstytucji, a więc poprzeć umowę będzie musiało aż 2/3 posłów oraz 2/3 senatorów. To bardzo wysoka poprzeczka, więc pojawiło się w ten sposób zupełnie niepotrzebne niebezpieczeństwo zablokowania ratyfikacji umowy.

Q29: Czy CETA to furtka do wprowadzenia TTIP „tylnymi drzwiami”?

A: CETA i TTIP to dwie zupełnie niezależne umowy, choć obie służyć mają poszerzaniu wolności gospodarczej w międzynarodowej wymianie handlowej. Umowy trudno porównywać z tego powodu, że kształt CETA już znamy, a TTIP jeszcze nie, bo negocjacje trwają i dalekie są od konkluzji. Trudno je też porównać ze względu na wielkość rynków. Kanada nie jest wcale małą gospodarką, ale zarówno UE jak i USA są nieporównywalnie większymi rynkami, więc efekt wejścia w życie TTIP zapewne byłby silniejszy. Czy więc CETA wprowadzi TTIP tylnymi drzwiami? Raczej nie, choć i tu należy powiedzieć, że niestety nie. Można sobie oczywiście wyobrazić tworzenie filii amerykańskich firm w Kanadzie, ale trudno będzie w ten sposób wykorzystać pełen potencjał wolnego rynku w odpowiedniej skali. Wygląda więc na to, że na wolny handel pomiędzy UE a USA będziemy musieli jeszcze poczekać.

Q30: Czy CETA i TTIP to nie jest taka nowa ACTA?

A: Nie. ACTA – zarzucona w 2012 roku, koncentrowała się na ochronie własności intelektualnej, zdecydowanie nadmiernie rozszerzając to pojęcie. Choć ochrona własności intelektualnej jest ważna dla rozwoju gospodarki, to interpretacja tego pojęcia jest mniej oczywista, niż w wypadku własności fizycznej. ACTA szła w kierunku gdzie zbyt szeroko czy opacznie pojmowana własność intelektualna w istocie sprowadzała się do ograniczania wolności. Cele CETA i TTIP są zupełnie inne. Choć niektóre zapisy CETA też dotyczą ochrony własności intelektualnej, to ich forma budzi znacznie mniejsze kontrowersje. Głównym celem CETA (i TTIP) jest rzeczywista wymiana handlowa pomiędzy obydwoma krajami – a to w wypadku ACTA była kwestia drugoplanowa.

Kto broni wolnego handlu, a kto go zwalcza

Q31: Dlaczego socjaliści i nacjonaliści jednoczą się w zwalczaniu CETA i TTIP?

A: Jest to ciekawe zagadnienie, które wykracza poza bieżące komentowanie polityki, a wkracza w sferę idei, filozofii polityki i systemów wartości. A jednak – sprowadza się do czynników bardzo prostych. Niemal wszystkie (z nielicznymi wyjątkami) argumenty przeciw CETA czy TTIP z jakimi się spotkałem sprowadzają się właśnie albo do idei socjalistycznych, albo nacjonalistycznych. Te pierwsze obejmują całą argumentację opartą na przestrzeganiu przed rzekomą utratą miejsc pracy, spadkiem dochodu, straszeniem korporacjami i dzikim kapitalizmem, które miałyby doprowadzać do klęsk w wymiarze społecznym, warunków bytowych i ekonomicznych, bezrobocia czy biedy. Te drugie to najczęściej straszenie domniemaną utratą suwerenności, przywoływaniem argumentów trybalistycznych (o tym jak ktoś komuś ma coś odebrać, np. kanadyjski rolnik – polskiemu rolnikowi). W rzeczywistości te dwie ideologie łączy ze sobą całkiem sporo. I nawet pomijając już analogie do najpełniejszej syntezy ideologii narodowych z socjalistycznymi – tj. mrocznych czasów narodowego socjalizmu w rozumieniu hitlerowskim (zaraz by ktoś tu zarzucił w dyskusji „reductio ad Hitlerum”) – z łatwością znajdziemy ich wspólne źródła. W obydwu wypadkach mamy do czynienia z podporządkowaniem wolności jednostki instytucji kolektywnej: czy to społeczeństwu albo klasie robotniczej w różnych wariantach filozofii socjalistycznej, czy to narodowi i narodowemu państwu w wypadku nacjonalizmu. Jeszcze bliżej się one schodzą, gdy to podporządkowanie jest tłumaczone retoryczną figurą, że oto naród-suweren bronić musi społeczeństwo czy jego klasy przed obcą korporacją. I to właśnie przekłada się na potępienie kapitalizmu, korporacji i arbitrażu. Zupełnie więc socjaliści i nacjonaliści deprecjonują fakt, że państwo może być rzeczywiście winne naruszenia czyichś jednostkowych praw, a nawet praw pewnych grup jednostek. Konsekwencje takiego myślenia są drastyczne – prowadzą więc do braku ochrony jakiegokolwiek prawa własności prywatnej i absolutne podporządkowanie jednostki lub dobrowolnych organizacji państwu. Skoro nie ma nikogo, gdzie od krzywd wyrządzanych przez państwo można by się odwołać, to prawa jednostki są niczym. I w tymże właśnie myśleniu – całkowicie nie do zaakceptowania dla liberałów – doskonale odnajdują się socjaliści i nacjonaliści, stąd też i ich przymierze w sprzeciwie wobec CETA i wolnego handlu jako takiego.

Q32: Czy jesteś lobbystą, skoro bronisz CETA i tak zawzięcie promujesz swoje posty na ten temat? Kto ci za to płaci?

A: To pytanie i odpowiedź kieruję do wszystkich „hejterów”, którzy zarzucali mi, że widzą na temat CETA moje posty w wielu miejscach, które muszą być wedle ich mniemania opłacone przez międzynarodową lobbyingową sitwę powiązań korporacyjnych dążących do panowania nad światem 🙂 Od dawna działam na forum publicznym na rzecz wolnościowych idei. Gdy mam poczucie, że rozpowszechnianie tych idei jest konieczne – nie waham się tych idei promować na tyle, na ile jestem w stanie, tak, aby idee te docierały do możliwie największego grona i miały możliwie szeroki zasięg. Takie właśnie poczucie mam także w wypadku CETA, umów handlowych i wolnego handlu – zwłaszcza w sytuacji gdy jesteśmy poddawani presji retoryki grup antywolnościowych. Czy mam w tym jakiś interes? Oczywiście – na wolnym rynku i wolnym handlu zyskam tak, jak całe społeczeństwo.

Q33: Dlaczego stajesz w jednym szeregu z PiS, które poparło CETA?

A: Nie popieram PiS, więcej: uważam PiS za jedno z największych zagrożeń politycznych dla wolności jednostki w Polsce. A jednak także PiS oceniam po owocach, a nie po swych własnych założeniach. Jeśli PiS przyczyni się do wprowadzenia CETA czy innej umowy zwiększającej poziom wolnego handlu, niezależnie od swojej ogólnej oceny polityki PiS działania te pochwalę. Na razie jednak zasługi PiS we wprowadzaniu CETA są mniej niż mierne. Przegłosowana niedawno uchwała Sejmu co do sposobu ratyfikacji CETA zawiera w sobie elementy, które… znacząco zmniejszają szanse na wprowadzenie CETA. Bez jakiegokolwiek powodu PiS zdecydował, że CETA będzie wymagać ratyfikacji w trybie przewidzianym w art. 90 Konstytucji (czyli większością 2/3 posłów oraz 2/3 senatorów) a nie zwykłą większością. To niestety może uniemożliwić ratyfikację, jeśli PiS się w głosowaniu podzieli (a już dziś część posłów tej partii deklaruje swój sprzeciw wobec CETA).

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję