Silna kultura społeczna zagrożeniem dla demokracji liberalnej :)

Kultura społeczna, czyli utrwalone w danym środowisku wzory myślenia i zachowania, jest podobnym ograniczeniem wolności jednostki, jak obowiązujące prawo. Podobnie jak prawo, kultura może być bardziej lub mniej rygorystyczna. Rygoryzm kulturowy wynika z siły kultury. Im silniejsza jest kultura, tym bardziej władza społeczności nad jednostką polega na wizualnej kontroli jej zachowań, co prowadzi jednostkę do ukształtowania mechanizmu samokontroli, aby nie narażać się na rozmaite sankcje społeczne w rodzaju wykluczenia, ostracyzmu, mobbingu itp. Im silniejsza kultura, tym słabsza jest jednostka zniechęcana do ekspresji własnych przekonań i wartości. W państwach autorytarnych często, a w państwach totalitarnych zawsze, rygorystyczne prawo usiłuje się wspomagać silną kulturą.

Siła kultury społecznej zależy od trzech czynników. Pierwszym z nich jest stopień, w jakim członkowie danej społeczności uświadamiają sobie, jakie wartości, normy i wzory zachowań są charakterystyczne dla ich środowiska i powodują, że środowisko to różni się od innych. Im większa jest świadomość własnej odrębności kulturowej, tym silniejsza jest kultura. Drugim czynnikiem jest stopień jednolitości uznawanych wzorów kulturowych. Im więcej członków społeczności akceptuje te same wzory myślenia i zachowania, tym bardziej kultura jest homogeniczna, a tym samym silniejsza. Wreszcie trzecim czynnikiem jest stopień zakorzeniania wzorów kulturowych w świadomości ludzi w danym środowisku. Chodzi w tym wypadku o stopień przywiązania do określonych wartości, norm czy zachowań, które traktowane są w sposób autoteliczny, a nie instrumentalny. Im więcej członków społeczności ma taki stosunek do wzorów swojej kultury, tym jest ona silniejsza i bardziej odporna na zmiany.

Silna kultura czyni daną społeczność niezależną od wpływów otoczenia. Jest ona zatem pomocna w sprawowaniu w niej władzy opartej na narzucaniu temu środowisku swoich celów, chcąc żeby uznało je za własne. Silna kultura jest kulturą zamkniętą i jako taka jest narzędziem władzy autorytarnej, a niezależnie od tego jest czynnikiem antyrozwojowym. Kultura jest potrzebna ludziom w każdym środowisku, bo zaspokaja potrzebę identyfikacji i poczucia wspólnoty. Aby przy tym nie pozbawiała ludzi wolności, musi być ona kształtowana oddolnie, a nie odgórnie. Powinna ona być rezultatem konfrontacji rozmaitych postaw i poglądów. W wyniku tych konfrontacji kształtują się wspólne wzory kulturowe, które nie muszą być liczne, ale które dotyczą spraw dla społeczności podstawowych. Tak ukształtowana kultura nigdy nie będzie silna, bo ludzie są zróżnicowani pod względem swoich preferencji światopoglądowych, obyczajowych czy estetycznych. Taka kultura, do której ludzie dochodzą sami, a nie przez odgórną indoktrynację, nie może być homogeniczna i stała. Jest ona heterogeniczna i podlega ciągłemu procesowi zmian.

Ten sposób podejścia do kultury jest charakterystyczny dla filozofii społecznej, jaką jest modernizm. Wniosła ona do życia społecznego potrzebę indywidualizmu, zróżnicowania i racjonalności. Modernizm, a następnie postmodernizm, to kierunki w myśli społecznej, które przeciwstawiają się kulturowej przemocy społeczeństwa nad jednostką. Człowiek, jako jednostka, powinien mieć własną perspektywę poznawczą. Jego podmiotowa pozycja i tożsamość powinna być zestawiana z innymi jednostkowymi kulturami w celu przekroczenia własnej perspektywy podmiotowej i tworzenia tzw. trzeciej przestrzeni, będącej przestrzenią negocjacji i solidarności. Właśnie w ten sposób, drogą wzajemnego poznania i kompromisu, powinna być kształtowana kultura społeczna. Wolność polega na tym, aby ludzie mogli swobodnie przekraczać własne ograniczenia i słabości, dzięki czemu będą zdolni do tworzenia nowych rzeczy i wartości.

Oczywiście nie wszystkie pomysły, poglądy i działania ludzi sprawujących autonomiczną kontrolę nad własnym życiem będą społecznie akceptowane. Należy jednak w społeczeństwie odrzucać tylko te, które są niemoralne. A z punktu widzenia postmodernizmu niemoralne jest tylko to, co powoduje krzywdę ludzi, zwierząt lub przyrody. Moralności nie należy więc łączyć z preferencjami seksualnymi, zachowaniami erotycznymi czy sposobem ubierania się. Czyli tym wszystkim, na co szczególną uwagę w swojej etyce zwraca Kościół. Postmodernizm cechuje sceptyczny stosunek do wszystkich roszczeń do odkrywania prawdy. Roszczenia te prowadzą bowiem do upowszechniania postaw fundamentalistycznych, co oznacza tendencję do odgórnego narzucania wzorów kulturowych. Ów sceptycyzm jest podstawą tolerancji, która w warunkach różnorodności kulturowej jest niezbędna zarówno dla zapewnienia ludziom wolności własnej ekspresji, jak i dla zachowania pokoju społecznego.

Podczas Forum Ekonomicznego w Karpaczu Jarosław Kaczyński przyznał, że będąc kiedyś w Wiedniu został zaskoczony kulturą Zachodu, tak różną od naszej. Doszedł wtedy do wniosku, że kulturowo nigdy nie zbliżymy się do Zachodu, co go ucieszyło. Co takiego mogło tak bardzo zbulwersować Kaczyńskiego, gdy przechadzał się ulicami stolicy Austrii? Nie powiedział tego, ale nietrudno zgadnąć, że poraziła go wolność, przejawiająca się w spontanicznych zachowaniach ludzi w kolorowym tłumie, różnorodności tych zachowań i ubiorów, która nikomu nie przeszkadzała, którą nikt się nie gorszył i której nikt się nie dziwił. Różnorodność i tolerancja – atrybuty słabej kultury i gwarancje wolności. Tymczasem dla zwolennika autorytaryzmu taka kultura, pozbawiona hierarchii wartości, dla którego wolność, tolerancja i pluralizm to raczej antywartości, prowadzi do społecznego chaosu i moralnego nihilizmu.

Kaczyński wyciągnął ze swojego doświadczenia odpowiednie wnioski. Postanowił odnaleźć w Polsce odpowiednio liczne środowiska społeczne i wskazać im takie wzory kulturowe, które mogły w nich liczyć na akceptację. Kultura została więc wykorzystana jako narzędzie zdobycia i utrzymania władzy. Trudno bowiem podejrzewać, że Kaczyński, a tym bardziej osiedli na Zachodzie naczelni ideolodzy Prawa i Sprawiedliwości – Zdzisław Krasnodębski i Ryszard Legutko, są autentycznymi przedstawicielami obskuranckiej kultury społecznej. To samo można powiedzieć o luminarzach Kościoła katolickiego. Jednak jedni i drudzy zainteresowani byli w sprawowaniu w Polsce władzy.

Kaczyński świadomie przyjął określony model kultury, jako narzędzie walki o władzę. Kierował się przy tym wyłącznie możliwością pozyskania jak największej liczby zwolenników. Zdawał sobie sprawę, że wartości kultury zachodniej są rozumiane i akceptowane przez mniejszą część polskiego społeczeństwa, reprezentowaną głównie przez ludzi lepiej wykształconych i bardziej przedsiębiorczych. Dla pozostałych kultura zachodnia była czymś odmiennym od dotychczasowych stereotypów światopoglądowych i obyczajowych utrwalonych na ogół bezrefleksyjnie. Dlatego wzory zachodnie były źródłem lęku i poczucia wykluczenia, tym bardziej, że w przestrzeni publicznej dominowała narracja propagująca zachodnie wartości, zwłaszcza po akcesji Polski do Unii Europejskiej. Kaczyński odkurzył tradycyjne wartości związane z patriarchatem, heteroseksualnym modelem rodziny, ludową religijnością i nacjonalizmem etnicznym. Nadał tym wartościom rangę religijną i patriotyczną, a ludziom, którzy są do nich przywiązani, rolę depozytariuszy polskości. Nic dziwnego, że ta populistyczna narracja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem w wielu środowiskach. Zwalniała ona bowiem z obowiązku zmiany sposobu myślenia i zachowania oraz pozwalała wyzwolić się z poczucia niższości w stosunku do elit.

Przestarzałe wzory kulturowe nie pasują do współczesnego świata, a tym samym hamują rozwój cywilizacyjny kraju. W ich obronie Prawo i Sprawiedliwość ma sojusznika w postaci Kościoła katolickiego. Polski Kościół robi to nie w celu upowszechniania wartości chrześcijańskich, ale po to, aby bronić się przed sekularyzacją. Dlatego pozostaje ślepy i głuchy na dyskryminację ludzi LGBT+, ich życiowe dramaty i doznawane krzywdy. Dlatego nie porusza go los kobiet zmuszanych do rodzenia dzieci zdeformowanych, nie mających szans na przeżycie lub będących skutkiem gwałtu. Nie przejmuje się też losem kobiet zmuszanych do trwania w związku małżeńskim, w którym doświadczają przemocy. Z punktu widzenia etyki postmodernistycznej są to działania zdecydowanie niemoralne. Ale zgodnie z doktryną Kościoła katolickiego, służą one obronie moralności. Stawiając doktrynę przed wrażliwością na krzywdę, Kościół budzi u swoich wyznawców nienawiść do myślących i postępujących inaczej, sprzyjając w ten sposób brutalizacji życia społecznego.

Oprócz fundamentalistów religijnych, drugim sprzymierzeńcem Prawa i Sprawiedliwości w upowszechnianiu tradycjonalistycznej kultury są nacjonaliści. Występują oni na scenie politycznej w roli patriotów, podobnie jak partia PiS występuje jako środowisko niepodległościowe. Patriotyzm polskich nacjonalistów nie pozostawia jednak złudzeń co do inspiracji faszystowskiej, o czym świadczy tendencja do sakralizacji ojczyzny i narodu. Kiedy desygnaty tych pojęć traktowane są jak świętości, to nie można ich krytykować i z nich kpić. Stawiane od niedawna architektoniczne potworki, jakimi są ławki patriotyczne, pełnią rolę ołtarzyków, przy których adorować należy świętość ojczyzny. Świadczy o tym instrukcja korzystania z tego przybytku, która treścią nie odbiega od regulaminu zachowania w świątyni. Od zwykłego przywiązania do tożsamości narodowej prowadzi to do traktowania jej jako kultu, wyrażającego się w fanatycznym do niego stosunku. Postawy takie prowadzą do kształtowania się w kulturze społecznej wyobrażeń dotyczących własnego narodu i jego specyficznego ducha, ojczyzny, kultury narodowej i jej specyficznych wartości. Takie pojęcia jak ciągłość kulturowa, narodowa tradycja, ziemia rodzinna, dusza narodu obrastają w mity podkreślające ich szczególną wartość i skłaniające do poczucia dumy z powodu narodowej przynależności.

Od pewnego czasu rozmaite programy działalności w Polsce przestały być państwowymi lub społecznościowymi, a stały się narodowymi. Upowszechniane jest hasło „Jestem dumny, że jestem Polakiem”, albo „Warto być Polakiem”. Czy ta duma ma oznaczać, że Polska jest lepsza niż inne kraje? Przecież to infantylna bzdura. Ale właśnie ta chęć wywyższania się i dominacji nad innymi zdradza faszystowskie inklinacje. Aby tak bowiem było, trzeba walczyć z innymi, trzeba bronić narodowej kultury i tożsamości przed obcymi wpływami. Trzeba bronić przestrzeń własnego państwa przed obcymi. Przy czym nie chodzi tu tylko o obronę przed inwazją zbrojną, ale także przed napływem ludzi etnicznie obcych, którzy swoim stylem życia rozcieńczą kulturę i narodową jednolitość. Sprzeciw polskiego rządu przed przyjmowaniem uchodźców dobitnie o tym świadczy. Kształtowaniu w polskim społeczeństwie postaw ksenofobicznych służyła także wojskowa kampania na granicy z Białorusią. Łamanie prawa międzynarodowego i bestialskie traktowanie uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki potraktowano w rządowej propagandzie jako bohaterską obronę polskiej granicy. Wojsku i Straży Granicznej należy się wdzięczność i szacunek, że odparli zwycięsko najazd kobiet, dzieci i wycieńczonych mężczyzn. Tych, którzy usiłowali pomagać tym nieszczęśnikom okrzyknięto zdrajcami ojczyzny.

Te wszystkie patriotyczne dyrdymały i napinanie narodowych muskułów tylko w nielicznych środowiskach spotykają się z zasłużoną kpiną i pogardą. W większości ludzi to jednak przyciąga. Od XIX wieku byli bowiem wychowywani, nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach, w atmosferze pochwały narodowego egoizmu i megalomanii. Służyły temu programy nauczania w szkole i mity nadające tożsamości narodowej rangę religijnych powinności. Nie oznacza to, że w odbiorze społecznym mity te bezpośrednio sprzyjają nacjonalistycznym postawom. Brak jednak odpowiednio silnego sprzeciwu wobec tej narracji, który by nakłaniał do racjonalnej i obiektywnej, czyli krytycznej analizy zdarzeń w historii narodu, sprawia, że podejście nacjonalistyczne, bogate w ornamenty emocjonalne, wciąż traktowane jest jako oczywisty przejaw miłości do ojczyzny. Niewielu miało odwagę protestować, że miłość wywodząca się z tego źródła jest toksyczna, zła i po prostu głupia, że właśnie z powodu tej miłości ludzkość nie może wyzwolić się z okrucieństwa wojen, które, a jakże, są okazją do kreowania bohaterów narodowych.

Religijny stosunek do narodu pozwolił nacjonalistom zaliczyć do panteonu żołnierzy wyklętych zwykłych bandytów w rodzaju Ognia i Burego, którzy oprócz komunistów mordowali również Żydów, Słowaków i Białorusinów. Nawet przeciwni nacjonalizmowi posłowie opozycji demokratycznej ulegli presji tej kultury i poparli w Sejmie wniosek uczczenia czysto faszystowskiej formacji, jaką były Narodowe Siły Zbrojne, tylko dlatego, że tworzyli ją Polacy. Ci sami posłowie bali się także oskarżenia o brak patriotyzmu i nie odmówili poparcia skandalicznej nowelizacji ustawy o IPN.

Klerykalne i nacjonalistyczne stereotypy kulturowe są bazą władzy autorytarnej. Aby osłabić tę kulturą, trzeba koniecznie przepracować w Polsce stosunek do własnej historii i narodowych priorytetów. Władza państwowa nie może mieć prawa do indoktrynacji kulturowej społeczeństwa. Bez tego przepracowania trudno jej jednak będzie to prawo odebrać.

 

Autor zdjęcia: Andriej Szypilow

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Wrażliwość społeczna jako cecha demokracji pełnej :)

Wielu ludzi ma tendencję, aby interesować się tylko tym, co dotyczy ich osobiście i bezpośrednio. Są im bliskie wartości elementarne, takie jak rodzina, własne życie i zdrowie czy dobrostan materialny. Któż zresztą nie ceni spokoju i stabilizacji, dzięki którym może czerpać satysfakcję oddając się swoim hobby, spędzając czas na grillu, spotykając się z przyjaciółmi czy konsumując wytwory kultury. Zakreślając ciasno granice swojej egzystencji poprzez dążenie wyłącznie do wartości elementarnych i przyjmując postawę „moja chata  skraja”, człowiek mniej czy bardziej świadomie wyłącza się  życia społecznego. Informacje o wydarzeniach, które dzieją się gdzieś w kraju lub na świecie, odbiera tak, jakby oglądał film lub czytał książkę. Mogą go one interesować, ale nie wywołują emocji i nie skłaniają do jakiejkolwiek aktywnej reakcji.

Tak więc niektórzy powiadają, że nie interesuje ich polityka i konflikty ludzi dążących do władzy. Nie przejmują się tym, co jest od nich odległe w czasie i przestrzeni, jak widmo katastrofy klimatycznej lub klęska głodu w Afryce. Są obojętni na zło, które dzieje się w domu sąsiada, bo przecież nie wolno mieszać się w cudze sprawy. Ich widnokrąg społeczny zaczyna się poszerzać dopiero wtedy, gdy sprawy i zjawiska dotąd im obce zaczynają dotyczyć ich osobiście. A więc na przykład wtedy, gdy doświadczają krzywdy od skorumpowanego urzędnika państwowego, gdy spotykają się z nieudolnością w niedoinwestowanej opiece zdrowotnej, kiedy stają się niepełnosprawni i oczekując pomocy trafiają na mur biurokratycznej obojętności, albo wtedy gdy stają się obiektem nienawiści, bo ich dziecko okazało się gejem lub lesbijką. Dopiero wtedy dotychczasowy brak zainteresowania sprawami publicznymi lub tylko bierne nimi zainteresowanie zamienia się w chęć jakiejś formy oddziaływania poza dotychczasowym polem własnej egzystencji.

Na szczęście osobiste doświadczenia nie zawsze są konieczne, aby otworzyć się na sprawy innych. Są bowiem ludzie, i jest ich niemało, którzy granice swojej egzystencji poszerzają o sprawy, które wcale nie dotyczą ich osobiście i bezpośrednio. Robią to z szacunku dla humanistycznych wartości społecznych, które są dla nich ważne i którym chcą służyć. Są to takie wartości, jak praworządność, demokracja, sprawiedliwość społeczna, ochrona środowiska naturalnego czy walka z przemocą w rodzinie. Akceptacja tych wartości świadczy o wrażliwości społecznej, która skłania do podejmowania różnych form upowszechniania i wspierania działań, które tym wartościom służą. Wyrazem tego jest uczestnictwo w rozmaitych protestach i zgromadzeniach, publiczne wyrażanie opinii, działalność w różnych organizacjach pozarządowych i popieranie w wyborach partii i polityków prezentujących liberalne i demokratyczne poglądy.

Trzeba wyraźnie powiedzieć, że chociaż człowiek ma prawo dowolnie określić granice swojej aktywności, to jedynie ci, którzy oprócz wartości elementarnych dążą aktywnie do realizacji wartości społecznych, mają wpływ na losy świata. Dlatego tak ważne jest, aby były to wartości humanistyczne, stawiające w centrum przestrzeganie praw człowieka, i aby jak najwięcej ludzi angażowało się w ich obronę.

Włączenie wartości humanistycznych w strukturę celów jednostki może postępować dwiema drogami: dedukcyjną i indukcyjną. Ta pierwsza polega na wpajaniu tych wartości w procesie wychowawczym, przez pokazywanie atrakcyjnych wzorów do naśladowania, jak wybranych bohaterów wydarzeń historycznych lub fikcyjnych postaci z literatury i filmu. Ideały, którym ci bohaterowie służą wpływają na wyobraźnię i uświadamiają cenność związanych z nimi wartości. Jednostka, zafascynowana tymi wartościami, zaczyna w swojej praktyce życiowej poszukiwać możliwości ich realizacji. Wychodząc zatem od ogólnego znaczenia danej wartości, jednostka uszczegóławia je, znajdując jej zastosowanie w rozmaitych formach swoich działań. Indukcyjny sposób przyswajania wartości społecznych odnosi się do odwrotnej kolejności, w jakiej jednostka uświadamia sobie ich atrakcyjność. Następuje to w wyniku udziału jednostki w rozmaitych grupach społecznych i prowadzonych w nich działaniach, w których jednostka zbiera doświadczenia na temat problemów i relacji społecznych. Z doświadczeń tych wyciąga ona wnioski będące ogólnymi przekonaniami na temat zasad, które powinny obowiązywać w życiu społecznym. Uświadomienie sobie i akceptacja cenionych wartości jest więc w tym wypadku efektem społecznych doświadczeń jednostki, a nie inspiracją do ich poszukiwania.

Jakie są zatem w Polsce warunki do rozwoju postaw świadczących o wrażliwości społecznej? Zacznijmy od drogi dedukcyjnej, która związana jest z całą sferą propagandowo-wychowawczą, czy w języku Kościoła – formacyjną, która obejmuje wychowanie w rodzinie, szkolny system edukacyjno-wychowawczy czy wpływ autorytetów społecznych z różnych ośrodków opiniotwórczych, głównie poprzez media. W systemie wychowania dzieci i młodzieży w Polsce po 1989 r. brakuje jednolitej wizji. Z jednej strony dominuje pogląd, że wychowanie należy pozostawić rodzicom, a z drugiej strony widoczna jest presja środowisk narodowo-katolickich, których narracja zdecydowanie w Polsce dominuje. Trudno w okresie wolnej Rzeczpospolitej dopatrzeć się wyraźnych prób upowszechniania wartości humanistycznych. Zmiana ustroju państwa na liberalną demokrację nie znalazła wystarczającego odzwierciedlenia w programach edukacyjno-wychowawczych. Zostały one zdominowane przez poglądy środowisk katolickich i narodowych oraz konsumpcjonistyczny wpływ rynku. Programy te przypominają system wychowawczy Polski przedwojennej. Trudno w nich znaleźć odwołania do ideałów demokracji i praworządności oraz równości i tolerancji.

W tym systemie preferowane są z jednej strony wartości elementarne, związane z gloryfikacją tradycyjnej rodziny, ochroną prywatności i dążeniem do osobistych osiągnięć, a z drugiej strony – wartości społeczne o charakterze nacjonalistycznym i konserwatywnym. Akceptacja tych wartości skłania do zaangażowania w dwa obszary aktywności życiowej, jakimi są dbałość o dobrostan osobisty i obrona interesów narodowych. O ile ten pierwszy obszar jest jasno określony i zrozumiały, o tyle ten drugi jest iluzoryczny i niejednoznaczny, zwłaszcza  w warunkach pokoju. Dlatego w tym pierwszym obszarze wartości są zwykle realizowane, podczas gdy w tym drugim – najczęściej pozostają w sferze deklaracji. Próby realizowania wartości nacjonalistyczno-konserwatywnych okazują się często gorszące nawet dla niektórych ich zwolenników. Przejawiają się one bowiem w atakach na cudzoziemców, zwłaszcza pochodzenia arabskiego, ustanawiania stref wolnych od LGBT i rozbijania parad równości, niszczenia grobów żołnierzy sowieckich i upartego powracania do dawnych konfliktów narodowych.

Bohaterowie stawiani za wzór, to głównie żołnierze oddający życie za ojczyznę, tacy jak żołnierze wyklęci. Pomija się ich zbrodnicze czyny na ludności cywilnej i mniejszościach narodowych, wysuwając na plan pierwszy nieugiętą wolę walki o przegraną sprawę. Bohaterem narodowym jest Józef Piłsudski, którego zasługi w odzyskaniu niepodległości są bezsporne, ale jednocześnie pomija się wstydliwie jego zamach stanu w 1926 r., który zniszczył w Polsce demokrację. Ten nurt propagandowo-wychowawczy pozostawia całkowicie na uboczu wartości humanistyczne, związane z wrażliwością na ludzką krzywdę, nierówności społeczne, przejawy bezprawia i nietolerancji. W ten sposób upowszechniane są postawy obojętności na nieszczęścia, które dotykają innych, nieufności do obcych i nieprzyjaznego stosunku do wszelkich odmieńców. Niepełnosprawni i społecznie nieprzystosowani to margines, na który nie warto zwracać uwagi. Ludzie LGBT to zboczeńcy, którzy powinni się leczyć i siedzieć cicho, a nie domagać się równego traktowania. Obrońcy zwierząt i ekolodzy to dziwacy, którzy utrudniają rozwój gospodarczy przynoszący ludziom korzyści.

Przykre to, ale już system wychowawczy w PRL-u bardziej sprzyjał kształtowaniu się wrażliwości społecznej, niż ten stosowany w wolnej Polsce. Jeśli odrzuci się sztafaż ideologiczny, to niezaprzeczalnym atutem tamtego systemu był nacisk na sprawiedliwość społeczną, równość ludzi wykluczającą podziały ze względu na pochodzenie, rasę czy status społeczny.

Jak zatem wygląda indukcyjna droga włączania wartości społecznych w strukturę celów jednostki? Może są tutaj większe szanse pobudzania wrażliwości społecznej niż przez system propagandowo-wychowawczy zdominowany przez prawicę? Chodzi w tym wypadku o sieć organizacji pozarządowych i nieformalne niezależne inicjatywy ukierunkowane na rozwiązywanie problemów i zaspokajanie potrzeb społecznych, którymi instytucje władzy państwowej się nie zajmują lub robią to w niedostatecznym stopniu. W większości są to organizacje i inicjatywy o charakterze pomocowym i charytatywnym, nastawione na ekonomiczne, prawne i psychologiczne wsparcie ludzi, którzy z różnych powodów czują się dyskryminowani. Chodzi tu także o organizacje, które otwarcie propagują wartości humanistyczne, dotyczące społecznej współpracy, solidarności, zasad fair play itp. Należą do nich organizacje harcerskie, koła zainteresowań, kluby sportowe itp. Szczególną rolę pełnią takie organizacje, jak Forum Obywatelskiego Rozwoju, których celem jest rozwój społeczeństwa obywatelskiego, zwiększenie aktywności obywateli i wzrost świadomości społecznej. Należy również docenić działalność organizacji kościelnych, jak Caritas, organizacje diecezjalne i parafialne zorientowane na działalność charytatywną.

Działalność organizacji pozarządowych przyciąga ludzi, zwłaszcza młodych, którzy uczestniczą w nich na zasadzie wolontariatu, lub podejmują własne niezależne inicjatywy pod wpływem rozmaitych bodźców. Niekiedy może to być chęć pogłębienia własnych zainteresowań lub choćby tylko potrzeba wyżycia się i zabawy. Często jednak aktywność ta podejmowana jest z odruchu serca i wynika ze współczucia albo z chęci uczestnictwa w czymś ważnym i posiadania poczucia sprawstwa w trudnej sytuacji. Bywa też, że do działań prospołecznych zachęca przykład innych i chęć przeżycia przygody. Najpierw pojawia się więc konkretna potrzeba społeczna, jak szycie masek ochronnych lub pomoc osobom samotnym przebywających na kwarantannie w czasie epidemii, a dopiero potem następuje szersza refleksja na temat wartości humanistycznych, którym służy zaspokajanie takich potrzeb.

Nie zawsze jest więc tak, że wrażliwość społeczną przejawiają ludzie deklarujący przywiązanie do wartości humanistycznych. Nierzadko bowiem realizacja tych wartości poprzedza ich świadomą akceptację i otwarte ich deklarowanie. Dlatego tak ważny jest rozwój różnych form niezależnych inicjatyw społecznych skierowanych na ochronę osób upośledzonych lub z różnych powodów dyskryminowanych, inicjatyw służących wartościom równości, solidarności i tolerancji. Dzięki tym inicjatywom kształtuje się społeczeństwo obywatelskie, które jest niezbędnym warunkiem dojrzałej demokracji.

Upowszechnianie i utrwalanie wartości humanistycznych w społeczeństwie jest, jak widać, ściśle uzależnione od sympatii ideologicznych i polityki władzy państwowej. Im bardziej władza ta zbliża się do modelu demokracji pełnej, z jej podstawowymi atrybutami, jakimi są świeckość państwa, liberalizm obyczajowy, zaufanie społeczne i społeczeństwo obywatelskie, tym większe są szanse na pełne przestrzeganie praw człowieka jako jednostki. Niestety, pod tym względem sytuacja w Polsce nie jest dobra. Rząd Zjednoczonej Prawicy nie tylko nie ukrywa swojego poparcia dla wartości nacjonalistyczno-konserwatywnych, ale stosuje niedopuszczalne w państwie demokratycznym instrumenty nacisku prawnego. Celuje w tym Zbigniew Ziobro i podległa mu prokuratura, która wspierana przez Ordo Iuris, stosuje jawnie stronniczość światopoglądową w swojej działalności. Mimo wspomnianych wyżej inicjatyw organizacji pozarządowych, społeczeństwo obywatelskie w Polsce należy do najsłabiej rozwiniętych w Europie. Decyduje o tym polityka państwa PiS, która finansowo wspiera organizacje i inicjatywy służące poglądom polityków Zjednoczonej Prawicy, natomiast tłumi działalność, której cele tego warunku nie spełniają. Przykładem może być obcięcie finansowania organizacji prowadzącej telefoniczną Niebieską Linię dla ofiar przemocy domowej. Wśród krajów Unii Europejskiej ludzie LGBT traktowani są w Polsce najgorzej. Także pod względem poziomu zaufania społecznego od lat zajmujemy ostatnie miejsce na naszym kontynencie. Humanistyczny regres trwa nieprzerwanie, a od 2015 r. uległ znacznemu przyspieszeniu. Przekłada się to na pogarszającą się pozycję Polski w rankingu państw demokratycznych, prowadzonym przez redakcję „The Economist”. Z grona państw „demokracji pełnej” Polska spadła do grupy „demokracji wadliwych” i w 2020 r. zajmuje w tym rankingu dopiero 57 miejsce.

Malta Festival – komunia społeczna :)

– z Michałem Merczyńskim, dyrektorem Malta Festival, rozmawia Joanna Ellmann

 

Joanna Ellmann: Jestem poznanianką, dlatego interesuje mnie aspekt związany z początkiem Festiwalu Malta. Każde miasto jest ofiarą lub beneficjentem – albo jednym i drugim – stereotypów, które wokół niego narosły. Poznań w społecznej świadomości nie był miastem, które w pierwszej kolejności kojarzyło się z kulturą. Oczywiście my znaliśmy np. historię Teatru Ósmego Dnia, natomiast w ogólnej świadomości Poznań nie był kulturalnym centrum. Gdyby mógł Pan powiedzieć co sprawiło, że w 1991 roku to właśnie Poznań stał się macierzą tego festiwalu.

 

Michał Merczyński: Po pierwsze – trochę  się z Panią nie zgodzę. Myślę, że Poznań miał dosyć silną pozycję jeżeli chodzi o kulturę –  na pewno w aspekcie związanym z muzyką poważną. W tej dziedzinie już od lat 70-tych mieliśmy dobrą markę, jakość i tradycję.  Mało tego – ja powiem jeszcze coś, co z dzisiejszej perspektywy epoki cyfrowej może zabrzmi trochę tradycyjnie, ale właśnie w latach 70-tych Poznań był takim miejscem, w którym –  w tej najwspanialszej i najstraszniejszej telewizji jaką mieliśmy – Pana Szczepańskiego (najstraszniejszej, choć myślę, że obecna propaganda przebiła propagandę Szymańskiego), wiele czasu antenowego poświęcano kulturze; było to miejsce z odczuwalną – i mówię to bez cienia ironii – siłą edukacyjną i kulturotwórczą. Wtedy powstawały w Poznaniu dwa edukacyjne programy muzyczne: jeden Pana Kaczyńskiego, drugi Pana Cegiełły. Ośrodek poznański rejestrował mnóstwo koncertów muzyki klasycznej; był punktem odniesienia dla innych ośrodków. Ta telewizja dawała każdemu element edukacyjnej formuły. Poznań miał duży potencjał. W latach 80-tych, kiedy „Ósemki” [Teatr Ósmego Dnia] wyemigrowały z powodów politycznych, wszystko trochę „siadło”, ale ta muzyczna kultura cały czas prezentowała wysoki poziom – np. poprzez organizowanie Konkursu im. Wieniawskiego.

 

Dlaczego w 1991 roku narodziła się Malta? Czynników było kilka. Jeden jest bardzo prozaiczny – miasto Poznań w 1990 roku zakończyło remont jeziora Malta. Wtedy odbyły się tam Mistrzostwa Świata w kajakarstwie. Ten cały teren – jeszcze wtedy dziewiczy, miejscami zabetonowany, ale głównie porośnięty trawą, niezabezpieczony infrastrukturalnie – nie był specjalnym magnesem dla poznaniaków. Miasto Poznań w osobie Jana Kaczmarka, ówczesnego członka zarządu ds. kultury,  zaproponował Teatrowi Polskiemu, żeby w tamto miejsce przenieść  odbywające się na deskach naszego teatru spektakle. Powiedziałem, że to jest absolutnie bez sensu, ponieważ nie można w taką przestrzeń pakować spektaklu ze sceny pudełkowej, skoro są teatry, które tworzą przedstawienia plenerowe – w tym jeden, który właśnie wrócił do Poznania. To był pierwszy impuls zewnętrzny. Ta pierwsza edycja Festiwalu Malta była w pigułce tym, co działo się przez następnych 10 lat. Już wtedy, w 1991 roku, było to przedsięwzięcie międzynarodowe: 6 kompletnych zespołów z Hiszpanii, Włoch i kilka z Polski. Ludzi chwycili tego bakcyla. 2 duże widowiska odbyły się nad Maltą, coś się działo na Placu Wolności, coś między Teatrem Polskim a Malarnią. To był pionierski czas: powiew nowości i wolności. Wcześniej ludzie na ulicach polskich miast spotykali się z dwóch powodów: albo były to polityczne manifestacje, albo procesja Bożego Ciała. A tu nagle tych parę tysięcy osób – a z każdym rokiem było ich coraz więcej – wychodzi na ulice Poznania;  szaleństwo, „komunia” społeczna. Po dwóch latach Juliusz Tyszka napisał artykuł „Sztuka bycia razem”, w którym opisywał fenomen – z jednej strony artystyczny, z drugiej socjologiczno – społeczny, jaki narodził się przy tej okazji. Ludzie wychodzili z domów, jechali nad Maltę, oglądali spektakle, cieszyli się, byli tam razem, nikt się nie denerwował, wszyscy byli wyluzowani – to było fantastyczne. Po sukcesie pierwszej edycji miasto bardzo zachęcało nas do kontynuowania tego festiwalu – i tak też się stało. Potem już poszło. Wkrótce przyjęliśmy formułę 3 programów: Program Główny, Poznań na Malcie, Malta Off; w  1994 roku w jednym momencie odbywało się ponad 100 spektakli. Przekraczaliśmy barierę dźwięku – to było fantastyczne. Dostaliśmy wtedy po raz pierwszy dotację z Unii Europejskiej [pierwsza dotacja w kulturze w Wielkopolsce].

 

Malta od początku zdefiniowała się jako projekt międzynarodowy, otwarty na różne formy artystyczne. W kolejnych latach bardzo świadomie pomyślałem, że skoro Malta jest takim miejsce komunii różnych stylów i gatunków to trzeba tam wprowadzać inne formy sztuki – głównie muzyczne. Tak zaczęły się wielkie koncerty maltańskie. Pierwszy, w 1996 roku,  był koncertem Staszka Sojki;  W Auli Uniwersyteckiej grał Michael Nyman. Następnego roku Goran Bregović wystąpił przed 30000 publicznością. Wszyscy – z Bregoviciem na czele mówili, że to było niesamowite wydarzenie. Wtedy w Polsce zaczęła się „Goranomania”. Pierwsza edycje Malty były absolutnie zdominowane przez teatr plenerowy, wielkie widowiska i wspaniałe artystyczne objawienia. To Malta – wcześniej niż Awinion – odkryła Pippo delbono. Podobnie było z Casteluccim, który był na Malcie po raz pierwszy w 2002 roku i dopiero potem zaczęła się kariera tego artysty.

Podobnie było z zespołami muzycznymi.

 

Z muzycznymi również. Np. Buena Vista Social Club, Leningrad Cowboys, Elvis Costello –  po raz pierwszy w Polsce grali właśnie na Malcie. Od początku byliśmy także mocno związani  z lokalną grupą twórców – Biurem Podróży, Marcinem Liberą, Adamem Ziajskim – ci artyści zaistnieli na maltańskiej scenie plenerowej i od tego zaczęły się ich międzynarodowe kariery. To był okres, w którym tworzyła się  formuła uczestnictwa w kulturze. Wtedy nie było jeszcze wielkich festiwali jak np. Open’er. My wtedy spełnialiśmy różne funkcje. Nad Maltą powstawały campingi, choć nigdy nie mieliśmy ambicji, żeby tworzyć taki klasyczny festiwal muzyczny. Po prostu mieszaliśmy gatunki i myślę, że to jest siła i unikalność Malty do dziś, że łączy ona tyle różnych rzeczy i niezmiennie ciągle się zmienia. Dzisiaj jesteśmy w innym miejscu jako społeczeństwo, jako społeczność artystyczna, festiwalowa – żyjemy w epoce nadmiaru – a wtedy towarzyszyła nam kultura poszukiwań. Malta była w tym czasie takim analogowym internetem – można było surfować po programie.

 

Dziś mamy ponad 300 wydarzeń w ciągu 10 dni. Plac Wolności  generuje i przyjmuje energię jednocześnie – stąd nazwa Generator Malta: miejsce koncertów, wydarzeń, dyskusji, zabawy   i refleksji,  warsztatów i dysputy: z jednej strony Adam Michnik, z drugiej profesor Zybertowicz. To jest tygiel możliwości.

 

10 lat temu wprowadziliśmy „Idiomy” – jako zupełnie nowa formułę, tematyzującą festiwal, kuratorów, którym proponujemy zajęcie się danym tematem. To my wybieramy lejtmotyw na poszczególne edycje i staramy się dobrać artystę – kuratora, do określonego w danym roku idiomu. To jest ważne i istotne rozwiązanie, które doceniła m.in. Europejskie Stowarzyszenie Festiwali, przyznając nam – jako pierwszemu polskiemu festiwalowi – nagrodę tej prestiżowej organizacji. Do EFFE aplikowało 1300 podmiotów, a otrzymało ją zaledwie 12 z nich. Nagrodzono nas właśnie za tę oryginalną formułę, za aspekt programowy. Z jednej strony Idiom, a z drugiej Generator, czyli bardzo otwarte, społeczne, ale też w wielkiej symbiozie z artystami, twórcami i intelektualistami działanie w dużej mierze oparte o lokalne siły wchodzące w miasto, w jego różne zakamarki, odkrywanie jego nowej przestrzeni.

Edukacja – na różnych płaszczyznach – jest bardzo ważna. Jak i kogo edukuje Festiwal Malta? W jakim kierunku ta edukacja zmierza i jaki jest jej cel? Czy te aspekty są brane pod uwagę podczas ustalania programu?

 

Uważam, że Malta pośrednio edukuje cały czas. Staramy się wprowadzać takie formy teatralne, które są pokazywane w Polsce po raz pierwszy lub które są pokazywane rzadko. Druga sprawa – kontekstualizujemy to. Dawniej do każdego Idiomu wydawaliśmy książkę, która opisywała dane zjawisko teatralne lub była tekstem autora programu. Dawaliśmy więc dodatkowe narzędzie do tego, aby ktoś, kto być może nie spotkał się z takim rodzajem sztuki, miał też jakiś rodzaj interpretacji i opinii na ten temat.

 

Poza tym, to co robimy regularnie na Placu Wolności – a więc Forum, które związane jest tematycznie z Idiomem. Gromadzi ono wybitne postaci życia intelektualnego – przede wszystkim z Polski, ale ideę Forum zainaugurowaliśmy w 2012 roku z noblistą, Johnem Maxwellem Coetzee, kiedy przygotowywaliśmy premierę opery na podstawie jego tekstu „Slow Man”, do którego muzykę skomponował Nicholas Lens. Mógłbym wymienić przynajmniej kilkudziesięciu (w tym roku 30)  uczestników Forum. W tym roku z grupą ponad 150 osób rozmawialiśmy o trudnych aspektach wojny – w środku miasta, o 17:00, w wakacje, w upale, to jest niezły wynik. Robimy także debaty w ciągu całego sezonu przygotowujące do Malty – wszystkie są nagrywane, więc strona internetowa Malty jest także świetnym archiwum. Malta kończy się 30. czerwca, ale tak naprawdę w ciągu całego sezonu w naszej siedzibie na Placu Wolności odbywają się wykłady, spotkania, dyskusje. Jest Szkoła Widza – program czysto edukacyjny realizowany wspólnie z Miastem Poznań. Bardzo blisko współpracujemy ze szkołą Da Vinci, która tworzy młodą markę: Międzynarodowy Festiwal Teatralny i Filmowy Młoda Malta.

 

Nie ma u nas edukacji wprost, ale przenika ona w różne aspekty Festiwalu (proszę spojrzeć na ilość warsztatów). Druga sprawa – uważamy, że edukacja jest najważniejsza i jest to największe zaniedbanie polskiego 30-lecia. Poświęciliśmy  temu w tym roku całą debatę otwierającą. Odeszliśmy od tematu „Armii jednostki”  i 21.06. całe popołudnie poświęciliśmy edukacji. Była to największa narada obywatelska, którą organizował  Kuba Wygnański i Fundacja Stocznia. Przy 25 stołach dyskutowali uczniowie, nauczyciele i rodzice. Potem odbyła się debata z udziałem m.in. Pani profesor Krystyny Starczewskiej, Pani Profesor Laury Paluszkiewicz, profesora Krzysztofa Podemskiego. Całe popołudnie od 17:00 do 19:00 oddaliśmy Plac Wolności temu tematowi. Wydaje mi się, że Malta i w ten sposób pośredni – przez swoje projekty, ale także przez konkretne działania edukacyjne – nie tylko metaforycznie zaznaczyła, że to „ostatni dzwonek” kiedy o edukacji trzeba mówić. Trzeba przywrócić wagę i rangę zawodu nauczyciela, bo ona została przez te wszystkie lata totalnie zdezawuowana i zapomniana. To jest w naszej optyce i w każdym działaniu. Oczywiście nie zastąpimy tego, czym jest dobra szkoła czy edukacja sensu stricte. Ale możemy wywołać pewien rodzaj pasji, nawyku. Edukacja jest niezwykle ważna i jeżeli zaszczepi ona w młodym człowieku pewnego bakcyla, wartości, zachowania prowadzące do wniosku, że potrzeba uczestniczenia w kulturze jest istotna, to jest rzecz nie do przecenienia.

Czy potrafi Pan zdiagnozować, jakie zmiany na przestrzeni tych 29 lat funkcjonowania Malty zaszły nie tylko w samej formule, ale także w widzach, ich wrażliwości, w przestrzeni miejskiej. Jak to ewoluowało i jak Pan te zmiany ocenia?

 

Zespół Malty jest bardzo młody. Deleguję mu swoje kompetencje po to, żeby pracujący w nim ludzie mogli wykazać swoją wrażliwość. Od paru lat nie mamy dyrektora artystycznego – mamy programerów, tworzymy ten Festiwal razem. Młode pokolenie ma inne spojrzenie. Zmienił się sposób prowadzenia Festiwalu, zmienił się sposób funkcjonowania miasta. Dzisiaj jesteśmy w kulturze nadmiaru wszystkiego, a kultura cyfrowa daje jeszcze większe poczucie tego nadmiaru. W takiej sytuacji potrzeba przewodników. Oczywiście wszystko można znaleźć w internecie, ale my nadal drukujemy program, bo fajnie jest włożyć papierowy program do tylnej kieszeni jeansów; wziąć do ręki katalog, który szeroko opisuje wszystkie wydarzenia. Publiczność bardzo się zmieniła ponieważ ze względu na nadmiar, przesyt wydarzeń, w których możemy przez cały rok uczestniczyć. Widzami są ludzie z mojego pokolenia – ale także ich dzieci, a nawet wnuki. Parę dni temu słyszałem wypowiedzi osób, które były na otwarciu: „Fajnie, że wracacie czasem do starej formuły spektaklu plenerowego”. Dzisiaj Plac Wolności jest tym, czym kiedyś były maltańskie plenery. Teatr się zmienił, nie ma już tylu zespołów, które pracują w formule teatru plenerowego; zmieniła się też potrzeba obecności w tego typu eventach. Teraz wolimy móc do woli wybierać spośród mniejszych wydarzeń. To jest rozwiązanie, na które dzisiaj stawiamy. Naszymi priorytetami nadal są: kooprodukcja, współpraca i twórcy – zarówno ci już uznani, jak i młodzi, początkujący artyści z Generatora. Nie wystarczy wszystkiego zebrać, trzeba to jeszcze wyreżyserować, ułożyć pewną dramaturgię. Publiczność również bardzo się zmieniła, ale nadal jest nam bardzo oddana.

 

Czego Pana – ale także nas: widzów, obserwatorów Festiwalu Malta – nauczyły pewne trudności, które Malta na swojej drodze napotykała. Mam tu na myśli np. spektakle „Pogrzeb mamusi”, „Golgota Picnic”, „Klątwa”; cofnięcie przyznanej przez Ministerstwo Kultury dotacji. Czy te sytuacje niosą za sobą jakąś naukę?

 

Takie sytuacje – moim zdaniem – uczą nas jednej rzeczy: odpowiedzialności. Czasem trzeba zrobić krok do tyłu, żeby pójść dwa kroki do przodu. Tak było np.  „Golgotą Picnic”. Ja do dzisiaj powtarzam – gdybym teraz znalazł się w tej samej sytuacji co wtedy, podjąłbym dokładnie taką samą decyzję.  Jeżeli policja, oddziały prewencji mówią na oficjalnym spotkaniu u Prezydenta Miasta, że nie wesprą tego wydarzenia, że nie są w stanie ochronić artystów i widzów przybyłych do Centrum Kultury Zamek, to ja nie widziałem innej możliwości, jak odwołać ten spektakl. Czasem odpowiedzialność jest taka, że trzeba skakać na główkę do basenu i nie patrzeć na nic, a czasem taka, która mówi, że z uwagi na bezpieczeństwo widzów, artystów – trzeba po prostu zrobić krok do tyłu; ale nigdy nie można zdradzić artysty i tego nigdy nie zrobiliśmy.

 

Wrócę jeszcze do premiera Glińskiego, który w liście do Państwa napisał: „środki na Festiwal Malta będą przyznawane, ale pod warunkiem braku zagrożeń dla norm społecznych, kulturowych i obyczajowych”. Jakie normy łamie Festiwal Malta?

 

O to trzeba zapytać Pana Premiera, jakie jego zdaniem normy łamiemy. Ja mogę  tylko powiedzieć, że wypłata środków na rok 2017 (według starej umowy) to było 300000 PLN. Teraz złożyliśmy wniosek na lata 2019/20/21 i dostaliśmy pieniądze tylko na ten rok w wysokości 200000,00 PLN, czyli o 100000, 00 PLN mniej niż w tej poprzedniej trzylatce. Czasy kiedy dostawaliśmy 1 mln PLN minęły. Ale ja się nie skarżyłem i nie użalałem w mediach z tego powodu.

 

Ale okazało się, że ta sytuacja miała też swój pozytywny wymiar – zbiórka społeczna okazała się sukcesem.

 

To prawda, zbiórka okazała się sukcesem. Zrzucaliśmy się na Maltę, zrzucaliśmy się na Europejskie Centrum Solidarności. Oczywiście ja się z tego bardzo cieszyłem i jeszcze raz dziękuję tym, którzy wpłacili pieniądze pod hasłem „Zostań Ministrem Kultury”.  Choć ja mam też z tym pewien problem – bo takie publiczne zbiórki nie są sposobem na rozwiązywanie problemów.

Liberalizm i wrażliwość społeczna :)

Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, Czytelniku, po co nam właściwie państwo? W jakim celu istnieje jakakolwiek struktura społeczna? Różne są odpowiedzi na pytanie o pierwotną przyczynę powstania tych organizmów. Wiele z nich upatruje tego bodźca w konflikcie – państwo jako odpowiedź na wojnę. Być może, całkiem prawdopodobne. Ale w XXI wieku nie możemy pozwolić na to, by państwo istniało tylko jako zintegrowany system militarny. Funkcjonuje przecież wciąż american dream, a na naszych oczach powstaje european dream. Politolodzy chcą nazywać Europę – a właściwie Unię Europejską – Kryształowym Pałacem, co oznacza, że osiągnęliśmy szklarniowe wręcz warunki dla rozwoju i pokoju. Jednak mimo wszystko nasze społeczeństwa są nękane przez problemy społeczne. My, liberałowie, Europejczycy, nie możemy nie poszukiwać recept na ich rozwiązanie. Nie możemy osiąść na laurach i w tym Kryształowym Pałacu się zamknąć.

Społeczeństwo – temat dla liberała

Mówienie o wrażliwości społecznej, jak uważam, jest naszą piętą achillesową. Boimy się tej tematyki – ale boimy się jej tylko dlatego, że utknęliśmy w metaprzestrzeni teoretycznych pojęć i pozwoliliśmy na upolitycznienie naszych działań i idei. Nie wierzę liberałowi, który wszystko sprowadza do mechanizmów rynkowych. Nie wierzę człowiekowi, który nie ma odruchu pomocy na widok czyichś łez i cierpienia. Europa, czy też szerzej – świat zachodni, nie jest kryształowy. Odpowiedź na ludzki strach i cierpienie jest powinnością ludzką, nie polityczną. Naszą powinnością jako Europejczyków i liberałów jest stać na straży praw człowieka i obywatela. To nasz pierwszy i fundamentalny obowiązek. Rynek i kapitalizm może prowadzić do społecznych patologii, w których te podstawowe wartości ulegają zatarciu. Dlatego na łamach Liberté! szukać będę pomysłów na odpowiedzialną politykę społeczną, integrującą społeczeństwo z wolnym rynkiem. Daliśmy się zwieść, że wrażliwość społeczna zarezerwowana jest dla lewicy. To nie prawda. Tak jak ekologia, feminizm czy polityka ruchów LGBTQ* nie są zarezerwowane dla ekstremistycznych odłamów. W centrum zainteresowania każdego polityka czy publicysty powinien być człowiek. A problemy ludzi są różne pod różnymi szerokościami geograficznymi, pod różnymi rządami i zmieniają się w czasie.

Dla dalszych rozważań potrzebne jest przyjęcie jakichkolwiek założeń związanych z pytaniem postawionym przeze mnie na początku tego tekstu. Po co nam społeczeństwo i państwo? Dla mnie odpowiedź jest prosta – w epoce względnego pokoju i dobrobytu celem funkcjonowania tych bytów jest wspieranie rozwoju i możliwości budowania szczęśliwego życia przez każdego obywatela. A więc w praktyce nasze poszukiwania wymagają zadania sobie na serio pytania: jak sprawić, by ludzie żyli szczęśliwiej i dostatniej?

Duch prawa i duch wolności

Podstawowym warunkiem realizacji własnej szczęśliwości wydaje się być wolność. Wolność-od i wolność-do. Wolność zewnętrzna i wewnętrzna. Zatem polityka społeczna – czy też wrażliwość społeczna – powinna być w centrum zainteresowań liberałów. Czy znalazłby się ktoś, kto podważyłby priorytetowe znaczenie wolności? Spodziewam się, że nie. Problemem stają się granice tej wolności. Ale i tu liberalizm przychodzi z odsieczą i stawia sprawę jasno: jedyną granicą dla ludzkiej wolności jest wolność drugiego człowieka.

Warunkiem sine qua non dla realizowania wszelkich wymiarów wolności jest wolność w obszarze podmiotowości narodu i państwa. Te muszą być zagwarantowane. Europa od kilku dziesięcioleci cieszy się wolnością i pokojem w tej sferze. Tego pokoju musimy bronić. Nie tylko poprzez organizacje międzynarodowe, takie jak NATO czy ONZ. Musimy tworzyć również podwaliny sprawnej armii polskiej, którą możemy mieć jedynie przez wdrożenie jako podstawy armii zawodowej, oraz tworzenie armii europejskiej. Ostatni konflikt gruziński pokazał, że kraje członkowskie nie mogą się czuć zupełnie bezpiecznie.

Ten pokój to również kontynuowanie polityki integracyjnej UE i przybliżanie do Zachodu państw wciąż narażonych na oddziaływanie reżimów. To również, a może przede wszystkim, współpraca handlowa. Te poszczególne polityki – jeśli będą funkcjonować poprawnie – są podstawą myślenia o wolności w szerszym kontekście.

Wolność gospodarcza musi być dobrze rozumiana – to nie tylko ułatwienia dla wielkich koncernów, lecz przede wszystkim ułatwienia dla przeciętnego zjadacza chleba, aby mógł łatwiej zadbać o los swój i swoich bliskich poprzez założenie własnej firmy. To obniżanie podatków, aby każdy mógł jak najwięcej z wypracowanego przez siebie dobra spożytkować w najlepszy dla siebie sposób. Wolność gospodarcza ma pozwolić na wypracowanie minimum socjalnego każdemu obywatelowi.

Najprostsze wnioski

Według wszelkich analiz – czy to politologicznych, czy socjologicznych, czy też psychologicznych – jeśli człowiek zaspokoi swoje podstawowe potrzeby, pojawia się głód potrzeb wyższych. Należy zatem tak ułożyć politykę społeczną, żeby każdy człowiek, każdy obywatel, napotykał jak najmniej barier na drodze do ich realizacji. Jest wyzwaniem doprowadzić do takiego stanu rzeczy, żeby w żaden sposób nie determinowały człowieka niezależne od niego czynniki – takie jak płeć, wiek, orientacja seksualna, rasa. Każdy człowiek ma prawo do godnego życia. Godnego, czyli zgodnego z jego własnymi przekonaniami.

Wierzę głęboko, że każda kobieta jest równa każdemu mężczyźnie, każdy heteroseksualista – homoseksualiście, każdy muzułmanin – chrześcijaninowi. Spotykając na swojej drodze wielu ludzi zauważyłem jedno – że w naszych najbardziej pierwszych odruchach i potrzebach wszyscy jesteśmy do siebie bliźniaczo podobni. Musimy więc zapewnić dostęp do pracy i godnego wynagrodzenia kobietom oraz osobom innych ras czy narodowości. Musimy pozwolić naszym dzieciom korzystać z edukacji na najwyższym poziomie, nie zapominając o tym, że fundament ich osobowości kształtuje dom i rodzina – która powinna być wolna od wszelkich patologii, zwłaszcza tych, których za patologie uznać nie chcemy – jak stosowanie kar cielesnych. Musimy nawiązać dialog z przedstawicielami innych niż chrześcijaństwo religii. Instytucje państwowe są zobowiązane w tym zakresie zachowywać najbardziej wyśrubowane standardy bezstronności.

O skorzystaniu z prawa do aborcji, eutanazji czy zapłodnienia in vitro każdy człowiek powinien decydować indywidualnie, lub co najwyżej przed własnym sumieniem i własnym bogiem. Osobom homoseksualnym musimy zapewnić prawo do zawierania związków partnerskich na tych samych prawach co małżeństwo – dla państwa bowiem każdy obywatel jest taki sam. Potrzeba tworzenia związków i pielęgnowania miłości do drugiego człowieka jest potrzebą powszechną. Również adopcja przez pary homoseksualne nie powinna być sprawą kontrowersyjną. Homoseksualizm nie kastruje ani nie likwiduje uczuć macierzyńskich lub ojcowskich. Wreszcie musimy zapewnić osobom starszym godną jesień życia. Godną – nie znaczy na garnuszku państwa.

Odpowiedzialni za siebie nawzajem

Wymieniać można by bez końca. Pytanie tylko – jak to wszystko osiągnąć? Dlaczego musimy my? My – wszyscy wzajemnie? Bo jesteśmy za siebie wzajemnie odpowiedzialni. Począwszy od własnej rodziny, przez przyjaciół i sąsiadów, aż do spraw rangi międzynarodowej. Bez zaangażowania w drugiego człowieka, bez poczucia odpowiedzialności za niego, nie zdołamy wprowadzić żadnej polityki społecznej – ani lewicowej, ani prawicowej, ani racjonalnej. Do takiego projektu możemy jedynie zapraszać. Jeśli ktoś chce zabezpieczyć swoje potrzeby na własną rękę – musimy mu to umożliwić. Jak jednak powinno być skonstruowane nasze zaproszenie?

Wolność to
przede wszystkim stwarzanie możliwości i likwidowanie ograniczeń. To, że wprowadzimy prawo do- nie oznacza, że każdy z tego skorzysta. To, że będziemy mogli założyć firmę w 3 minuty i przez Internet, zawierać związki jakie chcemy i decydować o swoim życiu, w ogóle nie oznacza, że każdy wybierze „drogę na skróty”. Jest naszym obowiązkiem tylko stworzyć ku temu odpowiednie warunki. Dopóki czyjeś wybory nie będą uderzać w innego człowieka, należy te wybory chronić i umożliwiać ich realizację. Wierzę też, że jeśli zadbamy o jakość debaty publicznej będzie nam dużo łatwiej. I że uda nam się przekonać naszych czytelników oraz resztę społeczeństwa – że wolny rynek jest czynnikiem wspomagającym, a nie destabilizującym jakość życia i funkcjonowanie społeczeństwa.

* Lesbian, Gay, Bi, Trans -Sexual and Queer

Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

Porażka rządu w walce z pedofilią :)

Musimy sobie wyraźnie powiedzieć, że w kwestii walki z pedofilią jako państwo ponieśliśmy w ostatnich latach sromotną klęskę. Jej symbolicznymi dowodami jest oczywiście niezwykle szkodliwa i miejmy nadzieje, że dobiegająca końca kadencja Mikołaja Pawlaka, Rzecznika Praw Dziecka, oraz sparaliżowanie prac państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofili. Jednak nie tylko. Kluczowym aspektem fatalnej oceny obecnego rządu tzw. Zjednoczonej Prawicy pod względem ochrony najsłabszych przed seksualnymi nadużyciami jest autorytarna filozofia rządzenia, która wybitnie sprzyja niegodziwym zachowaniom.

Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wykorzystanie seksualne dziecka rozumiane jest jako „włączanie dziecka w aktywność seksualną, której nie jest ono w stanie w pełni zrozumieć i udzielić na nią świadomej zgody i/lub na którą nie jest dojrzałe rozwojowo i nie może zgodzić się w ważny prawnie sposób i/lub która jest niezgodna z normami prawnymi lub obyczajowymi danego społeczeństwa. Z wykorzystaniem seksualnym mamy do czynienia, gdy taka aktywność wystąpi między dzieckiem a dorosłym lub dzieckiem a innym dzieckiem, jeśli te osoby ze względu na wiek bądź stopień rozwoju pozostają w relacji opieki, zależności, władzy. Celem takiej aktywności jest zaspokojenie potrzeb innej osoby (Sajkowska, 2002, s. 7).

Skala wykorzystania dzieci w Polsce nie jest znana. Z oficjalnych statystyk wiemy, że liczba stwierdzonych przestępstw z tego tytułu wynosi około 1200-1400 rocznie. Liczby te są dramatyczne. Jeszcze bardziej dramatyczne jest to, że to tylko drobny wycinek całości. Na posiedzeniu parlamentarnego zespołu praw dziecka, które zwołałam zaraz po śmierci „Kamilka” z Częstochowy na pytanie o statystyki przemocy, wiceminister rodziny i polityki społecznej odpowiedziała, że niestety instytucje państwa nie monitorują tego zjawiska. Jedynym źródłem informacji, jakie posiadamy w tej kwestii, może być procedura „Niebieskiej Karty”, choć wskazywanie w niej dzieci nie jest niestety regułą. „Niebieska Karta” może zostać założona przez przedstawicieli policji, pomocy społecznej, oświaty, ochrony zdrowia i gminnych komisji rozwiązywania problemów alkoholowych. W praktyce zdecydowana większość procedur jest wszczynana przez policję i jest to prawie 80 proc. 13 proc. przez pomoc społeczną, tylko 4 proc. przez przedstawicieli oświaty i jedynie 3 proc. przez gminne komisje rozwiązywania problemów alkoholowych, a 1 proc. przez pracowników ochrony zdrowia (dane MRiPS, 2022). Dane te wskazują jednoznacznie, jak bardzo ślepy i głuchy na kryzwdę dziecka jest system oświaty, a to w jego instytucjach dzieci spędzają przecież największą część dnia. Pisząc o tym, że system jest ślepy i głuchy nie mam na myśli winy nauczycielek i nauczycieli oraz niepedagogicznego personelu szkół i przedszkoli. Oskarżenie kieruję w stronę decydentów, którzy widząc falę doniesień o seksualnych nadużyciach w Polsce, w tym w wielu instytucjach kościelnych, kolturalnych i sportowych, mając świadomość procedur i kampanii wdrażanych w wielu innych krajach, zlekceważyli ten problem, a także sami przyczyni się poważnie do stygmatyzacji i powtórnej wiktymizacji wielu ofiar seksualnych nadużyć poprzez ideologiczną wojnę wytoczoną grupom mniejszości seksualnych, osobom niebinarnym, nazywanych przez wielu liderów życia politycznego „ideologią LGBT”. Tymczasem osoby te w najwyższym stopniu zagrożone są nadużycami seksualnymi oraz innymi formami przemocy. Ta sama grupa społeczna zagrożona jest także kryzysami suicydalnymi. Od dawna mówią o tym wyspecjalizowane ośrodki, apelując o szczególną wrażliwość i działania profilaktyczne. W zamian otrzymywaliśmy ze strony kierownictwa resortu oświaty oraz samego RPD komunikaty odwrotne. Wokół organizacji społecznych udzielających wsparcia dzieciom i młodzieży niebinarnej rozpętano społeczną histerię próbując formalnego zakazu podejmowania działań na terenie placówek oświatowych, a RPD, oficjalnie drwiąc z trudnych doświadczeń najmłodszych, wysyłał do szkół ocenianych jako „przyjazne dla LGBTQ+” kontrole mające dawać efekt mrożący.

Z danych Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wiemy, że 71 proc. młodych ludzi doświadczyła w swoich życiu jakiejś formy krzywdzenia. 20 proc. posiada obciążające doświadczenie seksualne, a 7 proc. została seksualnie wykorzystana.

Kiedy na jaw zaczęły wychodzić kolejne skandale związane z instytucją Kościoła w Polsce, księżmi i biskupami, tuszującymi przez lata seksualne nadużycia swoich podwładnych, a także z organizacji sportowych i kulturalnych, w których tajemnicą poliszynela jest, że dopuszcza się takich zachowań wielu terenerów, animatorów i opiekunów cieszących się społecznym uznaniem, parlament powołał państwową komisję ds. przeciwdziałania pedofilii. Komisja ta od samego początku miała wybitnie polityczny charakter. Była miejsciem przepychanek różnych frakcji oraz wielu nacisków, żeby ograniczać zainteresowania pedofilią w strukturach kościelnych. Mówił o tym sam prof. Błażej Kmieciak, pierwszy przewodniczący komisji. Prace tego organu zostały sparaliżowane poprzez odejścia części członków oraz brak woli uzupełnienia składu i wyboru nowego przewodniczącego. Stan prac komisji jest papierkiem lakmusowym podejścia rządu do problemu pedofilii. Jedyne momenty składania deklaracji, najczęściej „groźnego ścigania” przestępców, zaostrzania kar i ochrony najmłodszych pojawiając się w sytuajach silnego zainteresowania mediów. Żadne z podjętych decyzji nie wskazują na jakąkolwiek chęć faktycznego zmierzenia się z tym wyzwaniem, a nawet mogą sugerować celową ochronę środowisk bliskich obozowi rządzącemu, co odczytywać właśnie po potraktowaniu przez rząd, RPD i innych polityków powołanej przez siebie komisji, a także po wypowiedziach ważnych postaci kościoła, w tym o. Tadeusza Rydzyka, usprawiedliwiającymi publicznie i w obecności rządzących „słabość” niektórych księży.

Takie są konsekwencje autorytarnej filozofii rządzenia. Odrzuca ona dialog, przejrzystość i dąży do utrzymania władzy za wszelką cenę, zazwyczaj za cenę najsłabszych i najbardziej bezbronnych. Zamiast ofiar władza koncentruje się na utrzymywaniu struktury władzy w każdym środowisku, od którego otrzymuje poparcie. Poprzez ciągłe poszukiwanie „kozłów ofiarnych” z najbardziej bezbronnych czyni społecznych wrogów, przyzwalając na ich stygmatyzacje i dehumanizację. To czysta forma symbolicznej i instytucjonalnej przemocy, z jaką mamy do czynienia w bardzo wyrazistej formie od prawie ośmiu lat.

Biorąc pod uwagę powyższą diagnozę, naprawa tego stanu rzeczy opierać powinna się na pięciu priorytetach.

Po pierwsze, jak najszybciej należy naprawić i odblokować prace państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofilii oraz udrożnić jej współpracę z RPD. Definitywnie musi dojść do zmiany na funkcji RPD, bowiem Mikołaj Pawlak jest hamulcowym dla rozwoju praw dziecka w Polsce, a także dla samej komisji. Komisja nie może koncentrować się wyłącznie na sprawach kościelnych, ale bez poważnego zajęcia się nimi, trudno będzie zbudować jej reputację. Uwzględniając dotychczasowe doświadczenia, spory i naciski na komisję, wydaje mi się za niezbędne, żeby funkcję przewodniczącego, podobnie jak RPD, sprawowała osoba, która ma w sobie wystarczająco dużo odwagi i asertywności wobec nacisków ze strony hierarchów kościoła oraz skrajnie prawicowych organizacji. W polskich warunkach wydaje się to być jedną z kluczowych kompetencji- tej komisji.

Po drugie, wprowadzić do polskiego porządku prawnego definicję dobra dziecka, a więc wartości i zasady prawnej obecnej w Konwencji o Prawach Dziecka od 1989 roku i kategorii, na którą powołują się sądy biegli i całe środowisko prawnicze i pedagogiczne, ale którego definicja nie istnieje. Przypomnę, że Konwencja nakłada na Polskę obowiązek kierowania się dobrem dziecka przed interesami innych grup społecznych. Przy braku kodyfikacji tej zasady ciężko jest ją w jednoznaczny sposób egzekwować w działaniach instytucji państwa, rynku i organizacji. W 2018 roku komisja kodyfikacyjna przy RPD Marku Michalaku, zaproponowała następującą definicję: „to stan, w którym dziecko osiąga prawidłowy, całościowy i harmonijny rozwój psyhiczny, fizyczny i społeczny, z poszanowaniem jego godności i wynikających z niej naturalnych praw. Dobro to jest kształtowane w szczególności przez pozytywne relacje osobiste, relacje rodzinne i sytuacje wychowawcze”. Definicja ta jest bardzo dobrym punktem wyjścia dla debaty nad projektem nowego Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, który zastąpi instytucję władzy rodzicielskiej, rodzicielską odpowiedzialnością. Odejście od relacji władzy i zdefiniowanie dobra dziecka są warunkiem koniecznym do walki z pedofilią i innymi nadużyciami, w tym przemocą fizyczną, psychiczną, ekonomiczną, cyberprzemocą i zaniedbaniem.

Po trzecie, uwzględniając największy kryzys zdrowia psychicznego w najnowszej historii Polski oraz skalę ujawnianych krzywd dzieci, najwyższy czas powołać służby ochrony dzieci działające w ramach pomocy społecznej, integrujące dotychczasowe instrumenty prawne i rozwijające nowowoczese formy wspierania dziecka oraz naturalnego środowiska jego życia i rozwoju, czyli rodziny.

Po czwarte, szkoły i przedszkola muszą stać się się pierwszą i krytycznie ważną linią zarówno działań profilaktycznych jak i interwencji w przypadku podejrzenia krzywdzenia dzieci. Pisałam wcześniej, że 4 proc. zgłoszeń w ramach procedury „Niebieskiej Karty” pochodzące ze szkół i przedszkokli, to niestety dowód na całkowitą porażkę funkcji ochronnej tych instytucji. W nanjbliższym czasie w życie wejśc powinny obowiązkowe standardy ochrony dzieci we wszystkich placówkach wychowawczych. W każdej z placówek funkcjonować powinny zespoły interwencji kryzysowej współpracujące z zespołami samorządowymi i państwowymi. W jego skład wchodzić powinno kierownictwo szkół i przedszoli, psycholodzy, pedagodzy, pielęgniarki, nauczyciele, ale także pracownicy niepedagogiczni, których rola w szkole jest nie do przecenienia. Bardzo ważną rolę w planie działania takiego zespołu odgrywać powinny organizacje pozarządowe posiadające specjalistyczną wiedzę. W zakresie profilaktyki, szkolenia z zakresu psychoedukacji przechodzić powinni wszyscy pracownicy społeczności szkolnej. Do podstawy programowej musi być wprowadzona edukacja seksualna mająca na celu ochronę dzieci przed nadużyciami. Każda szkoła powinna prowadzić ustawiczną promocję placówek wsparcia dla dzieci i młodzieży oraz telefonów zaufania.

Po piąte, Konwencja o Prawach Dziecka wprowadza podmiotowość dziecka, które – używając języka Janusza Korczaka – jest człowiekiem i obywatelem. Bycie podmiotem praw i relacji społecznych oznacza potrzebę tworzenia rozwiązań prawnych w oparciu o potrzeby najmłodszych. Kierowanie się zasadą podmiotowości dziecka wymaga poszerzanie uprawnień dzieci i młodzieży o nowe instrumenty prawne. Praktyka obecnego rządu jest dokładną odwrotnością tego podejścia. Rząd odmawia dzeciom bycia wysłuchanym, uznaje, że prawo w stopniu wystarczającym chroni ich prawa i nie należy poszerzać praw dziecka. Od lat przeciwny jest ratyfikacji protokołu do Konwencji o Prawach Dziecka dające dzieciom w Polsce oraz ich przedstawicielom prawo skarżenia do Komitetu Praw Dziecka ONZ. Obecnie są tego prawa pozbawione. Ratyfikacja tego protokołu powinna stać się jednym z priorytetów i narzędzi umożliwiających skuteczną walkę z pedofilią.


W trakcie pisania korzystałam z następujących publikacji:

M. Sajkowska, „Wykorzystanie seksualne dzieci. Ustalenia terminologiczne, skala zjawiska, oblicza problemu społecznego”. Dziecko Krzywdzone. Toeria, badania, praktyka, 1(1), 5-28

„Dzieci się liczą 2022. Raport o zagrożeniach bezpieczeństwa i rozwoju dzieci w Polsce” pod red. M. Sajkowska i R. Szredzińska

„Ogólnopolska diagnoza skali i uwarunkowań krzywdzenia dzieci”, Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, Warszawa 2018

Strony www Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, 2022

Językowe strategie wykluczania na przykładzie ludzi zbędnych* :)

Wskaźnikiem dojrzałości demokracji są postawy związane z wrażliwością społeczną i prospołecznością, która może i powinna dotyczyć w sposób szczególny tych, którzy funkcjonują na marginesach, nie radząc sobie z różnych przyczyn z twardymi regułami neoliberalnego świata.

Produkcja ludzi-odpadów, ludzi-odrzutów, czy też ludzi na przemiał stanowi zdaniem Zygmunta Baumana nieunikniony skutek modernizacji, będąc efektem ubocznym zaprowadzania ładu. Dobrze funkcjonujące społeczeństwa zapewnić miały miejsca pracy dla wszystkich i wysoką wydajność każdego. Każdy pieczołowicie konstruowany ład odtrąca jednak część populacji, traktując ją jako zbiorowość osób „nie na swoim miejscu”, „nie pasujących do reszty”, czy wreszcie jako „elementy niepożądane”. Ludzie zbędni są niewidoczni, niedostrzegani, to ci, których mijamy każdego dnia nie zauważając ich obecności, a przecież przynależą do społeczeństwa. Ich zbędność intensyfikuje fakt, iż traktuje się ich jako osoby, które należy utrzymywać, zapewniać im środki do przetrwania, tym samym postrzegając ich jako pasożytujących na innych. Mamy do czynienia ze wzrastającą grupą ludzi, którzy zostali pozbawieni niezbędnych zasobów do przetrwania biologicznego, jak i społeczno-kulturowego (Bauman, 2005, s.15). Inaczej ujmując, żyjemy w świecie ludzi uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, a owa człowiecza dychotomia jest coraz wyraźniejsza, dzieląc ludzi na „niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących” (Stawiszyński, 2021, s. 33). Pęknięcie na tych, którzy są niezbędni, potrzebni, a tym samym uprzywilejowani, w opozycji do zbędnych, marginalizowanych i wykluczanych staje się coraz bardziej wyraźne i dojmujące. Humanizm domaga się dopominania o los tych, który wielu jest obojętny, a także podjęcia działań, które mogą minimalizować negatywne skutki wykluczania i stygmatyzowania zbędnych.  

Ludzie-odpady w sensie Baumanowskim to ludzie zbędni. Ich zbędność łączy się z bezużytecznością, byciem niepotrzebnym, nadliczbowym, nadprogramowym. Społeczeństwo przekonuje takie osoby, że doskonale się bez nich obywa, tym samym pozbawiając ich prawa do bycia dostrzeżonym i docenionym. Przywołajmy Baumana, by trafniej zobrazować kluczową dla naszych rozważań kategorię zbędności: „Uznać kogoś za »zbędnego« znaczy wyrzucić go dlatego, że przeznaczony jest do wyrzucenia jak pusta i bezzwrotna plastikowa butelka albo zużyta jednorazowa strzykawka, nieatrakcyjny towar, na który nie ma nabywców albo bezużyteczny, wybrakowany lub uszkodzony produkt zdjęty z taśmy przez kontrolerów jakości” (Bauman, 2005, s. 25). Coraz częściej dane jest nam obserwować proces, w którym ludzi traktuje się jak rzeczy, a rzeczy jak ludzi. Pojęcie zbędności uzmysławia, że nie jest to stan anomalii, przejściowej dysfunkcji, czy tymczasowej nieprawidłowości. Jest to raczej stan, w którym aprobuje się aberrację, traktując ją jako integralny element rzeczywistości. Zbędność wydaje się naturalnie łączyć z tym, co traktujemy jako odrzut, opad, śmieć, a w konsekwencji zbędny balast. 

 

Ludzie zbędni to ludzie zdeklasowani, uważani za bezużytecznych i co jeszcze bardziej dojmujące sami za zbędnych się uznający. Pogodzeni z beznadzieją własnego losu nie próbują o nic walczyć i prosić. To ci, o których nikt nie dba, nikt o nich nie myśli, wydrenowując ich byt z jakiejkolwiek istotności. To wszyscy ci, którzy któregoś dnia otrzymali komunikat „o likwidacji”, nie potrafiący się dostosować do nowych warunków, „ludzie upadku” bankrutujących zakładów pracy, ale także pracownicy PGR-ów internalizujący wyuczoną bezradność, zwolnieni w ramach rozmaitych restrukturyzacji. Ważną kategorią, nad którą warto się pochylić, jest syndrom wyuczonej bezradności. Jest on zwykle definiowany jako pewien wyuczony stan reagowania na trudne, nieprzyjazne sytuacje, których jednostka nie potrafi uniknąć, albo też, nie ma możliwości wycofania się z nich (Seligman, 2002, Jarmakowski, 2009, Gąsiorowska, Grochowska, 2012). Jak wskazuje Martin Seligman, jednostki przejawiające w swoich zachowaniach wyuczoną bezradność nie potrafią funkcjonować bez wsparcia społecznego z zewnątrz, ich poczucie sensu życia jest niskie, mają poczucie krzywdy, a tych którym wiedzie się lepiej od nich, traktują wrogo i z nieufnością. To właśnie te osoby najczęściej przejawiają pesymistyczne skrypty wyjaśniania doświadczeń życiowych. 

 

Wyuczona bezradność mocno wiąże się z poczuciem kontroli nad wzmocnieniami (Rotter 1966). Jedną z kluczowych zmiennych różnicujących ludzi stanowi poczucie kontroli nad własnym życiem. Jeśli jednostka uznaje, że sukcesy ale także porażki stanowią wypadkową jej własnej pracy, zaangażowania, cech osobowości, wtedy mówimy o wewnętrznym poczuciu kontroli. Jednostka z wewnętrznym poczuciem kontroli sobie przypisuje sprawczość nad tym, czego doświadcza. Osoby z wewnętrznym poczuciem kontroli są samodzielne, skuteczne i efektywne w realizowanych działaniach. Przejawiają większą elastyczność i aktywność w przypadku pojawienia się sytuacji problemowej, szybko się uczą i potrafią uczyć się na własnych błędach. Przeciwieństwem takich osób są jednostki o zewnętrznym poczuciu kontroli, które są przekonane, że ich sytuacja życiowa to wypadkowa zbiegu okoliczności, przypadku, czy też celowego działania innych ludzi (Rotter 1966). Osoby z zewnętrznym poczuciem kontroli są szczególnie podatne na wystąpienie u nich syndromu wyuczonej bezradności. 

Pojawienie się zachowań określanych jako wyuczona bezradność stanowi wypadkową reakcji na sytuacje niekontrolowane, które zostają przez jednostkę zinterpretowane jako takie, na które ona nie ma wpływu (Domachowski, 2002). Oznacza to, że jednostka przyswaja myślenie, które prowadzi do przekonania, iż podjęcie określonych czynności nie wiąże się z uzyskaniem pożądanych przez nią efektów. Inaczej ujmując – jednostka uczy się, iż pomiędzy podjęciem działania, a niepodejmowaniem go nie ma właściwie żadnych istotnych różnic, co prowadzi do dominacji w jej zachowaniu bierności, apatii, a w konsekwencji rezygnacji z podejmowania jakichkolwiek aktywności. 

Istotne znaczenie dla procesu kształtowania się syndromu wyuczonej bezradności ma reprezentowany przez jednostkę sposób rozumienia i interpretowania własnych niepowodzeń i porażek. Jeśli jest on pesymistyczny, z wysokim prawdopodobieństwem prowadzi do krystalizowania się wyuczonej bezradności. Zniekształcenia poznawcze, które dotykają ludzi zbędnych, przejawiają się w dominacji myślenia opartego o wyuczoną bezradność, co sprawia że postrzegany związek pomiędzy działaniem, a jego efektem ma charakter negatywny. To właśnie ludzie zbędni szczególnie często mogą doznawać tego, co określa się mianem treningu bezradności (Sędek, 1991), oznaczającego wielokrotne i powtarzające się doświadczenia, które wywołują odczucie niemożności konstruktywnego rozwiązania problemu. Pierwsze tego typu doświadczenia mogą się rozpocząć już w szkole, kiedy uczeń, który otrzymuje etykietkę słabego, pomimo podjętych wysiłków, by poprawić swoje wyniki nie może wyjść z zaklętego kręgu słabego ucznia. Bywa tak, że osoba dorosła, osiągająca życiowe sukcesy, ocenia swoją wartość poprzez pryzmat ocen, które otrzymywała w szkole. 

 

Proces dehumanizacji, odbierania ludziom podmiotowości, ich urzeczowienia zwykle rozpoczyna się od wykluczającego i stygmatyzującego języka. Jak trafnie zauważa Guy Standing: „Walka o uznanie (…) dotyczy legitymizacji grupy jako bytu społecznego. To walka o zmianę wyobrażenia na temat klasy oraz modeli wyzysku i opresji. To także walka o odzyskanie języka” (Standing, 2014, s. 24). Zwykle pozbawieni języka, pozbawiani są swoich praw, nie mają możliwości wyrażania sprzeciwu, a inni wypowiadają się za nich. Językowe etykiety i potoczne powiedzenia typu „dzieci i ryby głosu nie mają” pokazują, w jak łatwy sposób można pozbawić kogoś podmiotowości. W koncepcji piramidy nienawiści Gordona Allporta (1954) proces wrogości rozpoczyna się od negatywnych określeń i komentarzy wobec osób lub grup społecznych. To one prowadzą do unikania odmiennych osób lub grup, które bywają uznawane za gorsze. Zbędność prowadzi do dyskryminacji, a ta nierzadko do bezpośrednich ataków fizycznych. Ekstremum piramidy nienawiści staje się eksterminacja, czyli masowa eliminacja całych grup społecznych, czego przykładem była eksterminacja ludności żydowskiej w okresie II wojny światowej. Proces dehumanizacji, a w konsekwencji uznawania ludzi za zbędnych odbywać się może na co najmniej kilku poziomach. Szczególnie odczłowieczająca wydaje się opisywana przez Fromma i Kępińskiego strategia, którą określić możemy jako uprzedmiotawianie ludzi, która przejawia się poprzez postrzeganie drugiego człowieka jako przedmiotu, czy towaru, czego przykładem może być korporacyjny język traktujący wyzyskiwanych pracowników jako „odnawialne zasoby”. 

 

Językowy proces odczłowieczania ludzi obserwujemy poprzez nadawanie etykiet językowych i stygmatyzujących określeń. W przypadku wspomnianych już uchodźców posługiwano się takimi określeniami jak „dzika horda”, „barbarzyńska dzicz”, czy „islamskie bestie”. Trzeba również zwrócić uwagę na stygmatyzujące uchodźców określenia intensywnie czerpiące z retoryki wojennej. O uchodźcach często mówiono jako o „islamskim taranie”, „najeźdźcach”, „kolonizatorach”, uznając iż dokonują oni „najazdu”, „podboju”, czy „szturmu”. Owe nieuzasadnione wyolbrzymienia podsycały lęki, napawały niepokojem, wzmacniając postawy niechęci wobec obcych, którzy postrzegani byli jako zagrożenie. Obawy wobec uchodźców intensyfikowały również liczne metafory wodne, obfitujące w określenia typu „fala”, „zalew”, „napływ”, wywołujące skojarzenia z klęską żywiołową, której nie sposób opanować i na którą społeczeństwo nie ma wpływu. 

 

Z uprzedmiotawianiem łączy się strategia mechanizacji ukazująca ludzi analogicznie jak maszyny, a więc podmioty pozbawione uczuć, emocji, pracujące zawsze tak samo wydajnie, nie mające prawa okazywać słabości. Od pracowników oczekuje się, że niezależnie od okoliczności będą tak samo wydajni, podobnie jak uczniowie czy studenci. I choć wiele mówi się o procesach humanizacji pracy, trudno zauważyć, by przełożyło się to na konkretne działania, czy zmianę filozofii myślenia o człowieku w organizacji. Konsekwencją upowszechnienia się strategii uprzedmiotawiania i mechanizacji ludzi może być dehumanizujące niedostrzeganie, tak typowe dla kategorii ludzi zbędnych. Niedostrzeganie przejawia się w wykluczaniu, ignorowaniu, czy niedopuszczaniu do głosu. Mechanizm ten możemy obserwować chociażby w stosunku do dzieci, do których rzadko podchodzi się podmiotowo. Nie mniej niebezpieczna staje się strategia animalizacji i biologizacji, tak często widoczna chociażby w dyskursie dotyczącym uchodźców. Polega ona na tym, iż ludziom przypisuje się właściwości zwierząt, albo właściwości typowe dla zagrożenia o charakterze biologicznym budząc tym samym nieuzasadniony lęk i wstręt, czego przykładem są określenia stosowane wobec ludzi typu: „szarańcza”, „robactwo”, „insekty”, „zaraza”, czy „brudasy”. 

 

Niefortunnym, mocno stygmatyzującym określeniem jest sformułowanie „nielegalny imigrant”. Termin ten sugeruje działania migrantów, które odbywają się spoza prawem i z łamaniem przepisów. Postuluje się, by używać języka włączającego, pro-uchodźczego, który zwraca uwagę na to, iż człowiek nie może być nielegalny, jedynie jakieś jego działanie lub czyn może mieć taki charakter. Trafniejszym i bardziej adekwatnym terminem są określenia typu „migrant o nieuregulowanym statusie”, czy „migrant nieudokumentowany”. 

 

Zwrócić trzeba uwagę na jeden z niepoprawnych, a częściej stosowanych terminów tj. tak zwany „kryzys uchodźczy”. To właśnie ten termin kieruje naszą uwagę na zagrożenia, które  uchodźcy mogą potencjalnie wywoływać, zamiast na ich dramatyczną sytuację, ucieczkę przed wojną, nierzadko wymuszoną konieczność, by ocalić życie swoje i najbliższych. Jeśli mówić o kryzysie, to raczej powinno się mówić o kryzysie polityk migracyjnych, które nie radzą sobie z napływem uchodźców, obnażając brak przemyślanej i efektywnej polityki azylowej, a także skutecznych rozwiązań w tym względzie na poziomie krajowym. O kryzysie z pewnością należy mówić w kontekście postaw wobec uchodźców i nierzadko jawnej, otwartej wobec nich niechęci. 

 

Nasz język ma ogromny wpływ na to, jak odbierani i traktowani są uchodźcy w naszym kraju. Stygmatyzujący, wykluczający a nawet otwarcie wrogi język wzmacnia nieprzyjazne postawy wobec uchodźców, intensyfikując nasze obawy wobec obcych. Jak zauważa Bauman, obcy są „wielką niewiadomą” (Bauman, 2016, s. 117), z którą musimy się zmierzyć. Zagrażające metafory, skrajnie nacechowane terminy pogłębiają dehumanizację obcych, których z łatwością traktujemy jak ludzi gorszej kategorii, Baumanowskich ludzi zbędnych. Celem stosowania języka uwrażliwiającego nie jest tak zwana poprawność polityczna, ale przede wszystkim uświadomienie sobie, że to, w jaki sposób mówimy determinuje to, w jaki sposób myślimy, odsłaniając sprawczą moc języka. Warto posługiwać się takim językiem, który wolny jest od stygmatyzacji, niepowielający dehumanizacyjnych kalek językowych. 

 

Ludzie-odpady to obecnie nie tylko bezrobotni, czy osoby znajdujące się w złej sytuacji materialnej. Element materialny wydaje się tracić na znaczeniu. Przynależność do ludzi-odpadów definiuje raczej poczucie nonsensowności istnienia, funkcjonowanie w stanie życiowej wegetacji, ale także przekonanie o braku własnej sprawczości. W neoliberalizmie niemal każdy, niezależnie od posiadanych kompetencji czy kwalifikacji może być uznany za człowieka zbędnego. Ludźmi-odpadami stają się także całe narody wykluczane przez media, pojawiające się w naszej świadomości jedynie na chwilę, kiedy to medialne reflektory kierują naszą uwagę na dotykające  ich kataklizmy, czy inne zbiorowe nieszczęścia. Mało kogo zajmuje dzisiaj los tysięcy uchodźców, pakistańczyków, czy hindusów pracujących za marne wynagrodzenie w urągających ludzkiej godności warunkach. To wypadkowa fragmentaryzacji świata, o której w wykładzie noblowskim wspominała Olga Tokarczuk (2020, s. 279), przejawiającej się w postrzeganiu świata jako niepowiązanych ze sobą elementów. Dzięki temu zakupiona przez nas odzież nie jest kojarzona z nieludzkimi warunkami azjatyckich fabryk, zwalniając nas z odpowiedzialności za dokonywane przez nas wybory i sytuację ludzi zbędnych. W rozumieniu perspektywy ludzi postrzegających się jako zbędnych istotne jest kształtowanie tego, co Martha Nussbaum określa mianem wyobraźni współczującej (Nussbaum, 2008), oznaczającej umiejętność widzenia siebie na miejscu kogoś innego i patrzenia na świat jego oczami. By móc współodczuwać, konieczne jest wyjście poza perspektywę mnie to nie dotyczy, gdyż tylko takie spojrzenie uwrażliwia na nieszczęście drugiego. Pielęgnowanie w sobie empatycznej wyobraźni pozwala z zaangażowaniem, ale i aktywną troską spojrzeć na tych, którym społeczeństwo odmawia prawa do bycia widzialnym. 

To właśnie społeczeństwa wysokorozwinięte powinny ze szczególną troską pochylać się nad losem tych, o których nie chce się z różnych względów pamiętać. Wiele zapalnych i trudnych problemów można i należy rozwiązywać w dialogu. To dialog daje możliwość zetknięcia się z odmiennością, zrozumienia jej, wniknięcia w perspektywę innego, minimalizując obawy i nieuzasadnione lęki, które u ludzi zbędnych są szczególnie silne, bowiem sami czują się niepewni i niewysłuchani, zatem budują chwiejne poczucie własnej wartości umniejszając słabszych. Ważne jest używanie języka, który ma charakter włączający, rozumiejący, inkluzywny, wolny od stygmatyzacji i etykietowania wzmacniającego wykluczenie. 

 

Wskaźnikiem dojrzałości demokracji są postawy związane z wrażliwością społeczną i prospołecznością, która może i powinna dotyczyć w sposób szczególny tych, którzy funkcjonują na marginesach, nie radząc sobie z różnych przyczyn z twardymi regułami neoliberalnego świata. Ważna jest taka pomoc, która umożliwia wyjście z zamkniętego koła bezradności, wypracowanie nowych schematów interpretowania świata, nieopartych o negatywizm i fatalistyczne skrypty wzmacniające wyuczoną bezradność. Bez zmiany pesymistycznych schematów poznawczych nie jest możliwa zmiana sytuacji społecznej ludzi zbędnych. Dużą rolę w tym procesie upatrywać należy w systematycznej pracy pedagogicznej budującej u młodego człowieka poczucie sprawczości, wiary we własne możliwości, aktywizmu i zaangażowania. To właśnie od pracowników szkół wiejskich i małomiasteczkowych zależy niejednokrotnie los przyszłych ludzi zbędnych, którzy od najwcześniejszych etapów edukacji otrzymują bądź też nie określony rodzaj wsparcia nie tylko edukacyjnego, ale emocjonalnego. Szczególnie w środowiskach wiejskich, zapomnianych, funkcjonujących na marginesach tego co oficjalne, jest wyjątkowo dużo pracy do wykonania. 

 

Literatura:

 

Allport, G. (1954). The Nature of Prejudice. Boston: Massachussets, Addison-Wesley.

Bauman, Z. (2016). Obcy u naszych drzwi, Warszawa: PWN. 

Bauman, Z. (2005). Życie na przemiał, Kraków: Wydawnictwo Literackie. 

Domachowski, W. (2002). Przewodnik po psychologii społecznej. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN.

Gąsiorowska, M., Grochowska A. (2012). Spójność pojęciowa komunikatu perswazyjnego: rola prywatnych teorii rzeczywistości, wyuczonej bezradności i afektu, „Przegląd Psychologiczny”, 55, 233-252.

Jarmakowski, T. (2009). Styl atrybucji, poczucie kontroli i płeć a podatność na powstawanie syndromu wyuczonej bezradności, „Acta universitatis lodziensis folia psychologica”, 13, 55-73.

Nussbaum, M. C. (2008). W trosce o człowieczeństwo. Klasyczna obrona reformy kształcenia ogólnego, Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. 

Rotter, J. (1966). Generalized expectancies for internal vs. external control of reinforcement, „Psychological Monographs” 80.

Seligman, M. (2002). Optymizmu można się nauczyć, Poznań: Media Rodzina.

Sędek G. (1991). Jak ludzie radzą sobie z sytuacjami, na które nie ma rady?. w: Złudzenia, które pozwalają żyć red. Mirosław Kofta, Teresa Szustowa, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe. 

Standing, G. (2014). Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa, przeł. K. Czarnecki, Warszawa: PWN. 

Stawiszyński, T. (2021). Co robić przed końcem świata, Warszawa: Agora.

Szpunar, M. (2022). Ludzie zbędni. Od ludzi luźnych do prekariuszy, w: „Colloquium”, 4, s. 145-163.

Tokarczuk, O. (2020). Czuły narrator, Kraków: Wydawnictwo Literackie.

* Tekst powstał na bazie artykułu autorki Ludzie zbędni. Od ludzi luźnych do prekariuszy, „Colloquium”, 2022/4, s. 145-163.

 

Wyimki:

– Żyjemy w świecie ludzi uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, a owa człowiecza dychotomia jest coraz wyraźniejsza, dzieląc ludzi na „niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących”.

– Osoby z wewnętrznym poczuciem kontroli są samodzielne, skuteczne i efektywne w realizowanych działaniach. Przejawiają większą elastyczność i aktywność w przypadku pojawienia się sytuacji problemowej, szybko się uczą i potrafią uczyć się na własnych błędach.

–  Językowe etykiety i potoczne powiedzenia typu „dzieci i ryby głosu nie mają” pokazują, w jak łatwy sposób można pozbawić kogoś podmiotowości.

– Niefortunnym, mocno stygmatyzującym określeniem jest sformułowanie „nielegalny imigrant”. Termin ten sugeruje działania migrantów, które odbywają się spoza prawem i z łamaniem przepisów.

– Celem stosowania języka uwrażliwiającego nie jest tak zwana poprawność polityczna, ale przede wszystkim uświadomienie sobie, że to, w jaki sposób mówimy determinuje to, w jaki sposób myślimy, odsłaniając sprawczą moc języka.

 

Upokorzenie :)

W państwie o ustroju demokracji liberalnej muszą być przestrzegane prawa człowieka, każdego człowieka, co dotyczy zwłaszcza rozmaitych mniejszości. Aby tak było, muszą być spełnione trzy warunki: aideologiczny rząd, kultura społeczna oparta na tolerancji oraz wrażliwość społeczna na wszelkie przejawy łamania praw człowieka.

Aideologiczny rząd

Aideologiczny rząd to taki, który nie kieruje się żadną ideologią, a tym samym nie preferuje żadnych grup społecznych, żadnego wyznania czy żadnego nurtu politycznego. Dbając o dobrostan wszystkich obywateli, stara się w równej mierze wychodzić naprzeciw potrzebom wszystkich, w takim stopniu, w jakim jest to możliwe. Nikogo się nie wyróżnia i nikogo nie dyskryminuje. Tylko wtedy można mówić o rządzie, który dba o dobro kraju. Partia polityczna może iść do wyborów pod jakimś ideologicznym sztandarem. Kiedy już jednak uda jej się objąć władzę, sztandar musi schować i kierować się interesem kraju, a nie własnym interesem partyjnym. Jeśli natomiast rząd opiera swoją władzę na faworyzowaniu określonej grupy społecznej, uprzywilejowaniu określonej religii czy sprzyjaniu określonemu nurtowi politycznemu, wówczas nieuchronny staje się podział na wyróżnianych i dyskryminowanych. Znajduje to wyraz w przepisach prawa i sposobie sprawowania władzy, które części obywateli narzucają obowiązki i zachowania przez nich nieakceptowane, zabraniając jednocześnie, lub choćby tylko dezawuując takie, które nie są akceptowane przez grupę wyróżnioną, chociaż nikomu w niczym nie szkodzą.

Jeśli ktoś, jak Jarosław Kaczyński opiera swoją władzę na skrajnej polaryzacji społecznej, wówczas nie może być mowy o wychodzeniu w równym stopniu naprzeciw oczekiwaniom wszystkich obywateli. Prawa człowieka nie mogą być przestrzegane w kraju, gdzie władza dzieli ludzi na lepszego i gorszego sortu, na patriotów i zdrajców, gdzie ludzie władzy nazywają siebie obozem niepodległościowym, a ludzi opozycji – sługusami zagranicy. Te wartościujące podziały wskazują wyraźnie na autorytarne ambicje. Nie ma miejsca na współpracę z tymi, którzy nie podzielają poglądów rządzącej partii. Jest miejsce tylko na bezwzględną walkę, w której środowiska opozycyjne nie są traktowane w kategoriach partnerów, jak nakazuje kultura demokratyczna, ale w kategoriach wrogów. Tak postępuje się wtedy, kiedy nie zamierza się oddać władzy. PiS nie chce już więcej znaleźć się w opozycji, chce władzy trwałej, która pozwoli Kaczyńskiemu realizować infantylne marzenie o Polsce jako mocarstwie, a jego akolitom uniknąć odpowiedzialności za łamanie prawa. Taki rząd musi być rządem ideologicznym, bo musi mieć wsparcie w środowiskach, które będą beneficjentami jego władzy. Bazą pisowskiego rządu jest Kościół katolicki, środowiska nacjonalistyczne oraz ludzie słabo wykształceni, podatni na populistyczną propagandę. Ideologia władzy autorytarnej może mieć charakter autoteliczny, jak w przypadku dyktatur religijnych, lub instrumentalny, jak jest w przypadku rządów PiS-u.

Rząd ten nierówno traktuje obywateli w wielu obszarach swojej działalności. Prokuratura Zbigniewa Ziobry w sposób wręcz ostentacyjny chroni wybryki nacjonalistów, fundamentalistów religijnych, homofobów i polityków Zjednoczonej Prawicy, umarzając postępowania wyjaśniające bądź całkiem ignorując doniesienia o popełnieniu przestępstwa. Z całą surowością natomiast wszczyna śledztwa w sprawie domniemanej obrazy uczuć religijnych czy obrazy majestatu. Na szczęście wciąż jeszcze większość sędziów broni swojej niezawisłości i uniewinnia oskarżonych, których jedyną winą jest okazywanie sprzeciwu wobec władzy i jej ideologicznej dominacji. Ziobro jest jednak uparty, prokuratura się zwykle w tych sprawach odwołuje i wiele z nich kończy się dopiero w Sądzie Najwyższym. Aroganckie i upokarzające dla przeciwników populistyczno-klerykalnej dyktatury, było przyznanie nagród z Funduszu Sprawiedliwości tym gminom, które podjęły słynną uchwałę o strefie wolnej od LGBT+.

Z Prokuraturą Państwową ściśle współpracuje Policja Państwowa, której funkcjonariusze wychodzą naprzeciw oczekiwaniom władzy. Podczas Strajku Kobiet widoczne było stopniowe zaostrzanie interwencji pod wpływem nacisków odgórnych. Mnożyły się przypadki bezpodstawnego używania środków przymusu bezpośredniego. Nierzadko zatrzymywano i odwożono na komisariat ludzi tylko za to, że mieli tęczową maseczkę na twarzy lub trzymali antyrządowy plakat. W państwie demokratycznym jest to nie do przyjęcia. Mimo tego, żaden z funkcjonariuszy nie został ukarany, a komendanci zawsze potrafili znaleźć stosowne uzasadnienie dla tych interwencji. O bezprawnych działaniach służb specjalnych nie ma co mówić, skoro na ich czele znajduje się człowiek skazany nieprawomocnym wyrokiem za nadużycia władzy, a potem bezprawnie ułaskawiony przez prezydenta. W tej sytuacji bezprawne stosowanie systemu inwigilacji Pegasus dziwić nie może.

W obszarze kultury minister Piotr Gliński pracowicie obsadza ludźmi podporządkowanymi polityce rządu kierownicze stanowiska w swoim resorcie. W ten sposób władza nacjonalistyczno-klerykalna rozpoczęła wojnę kulturową w Polsce. Zamiast pluralistycznej oferty kulturowej, dominować ma przekaz bogoojczyźniany, nawiązujący do tradycji z prawicowego punktu widzenia, wolny od lewicowych i liberalnych wpływów. Nie ma, co prawda, cenzury prewencyjnej, ale są inne sposoby oddziaływania na nieposłuszne środowiska. Chodzi przede wszystkim o sposób dzielenia dotacji, które niemal wyłącznie trafiają do instytucji i artystów realizujących ideologiczne zamówienia władzy. Publiczne pieniądze Gliński przeznacza dla swoich, otwarcie twierdząc, że ma nie tylko prawo, ale i obowiązek realizować politykę kulturalną rządu. Jarosław Kaczyński cynicznie stwierdził, że nikt nie broni twórcom robić co innego niż oczekuje władza, ale niech to robią za własne, prywatne pieniądze. Gdy przedstawicielom pisowskiej władzy nie spodobały się „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawiane w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Krakowie, natychmiast obcięto teatrowi dotację i próbowano zwolnić dyrektora artystycznego. Uzasadnienia restrykcyjnych decyzji zawsze obfitują w epitety, że coś jest antypolskie, niemoralne, urażające uczucia religijne i krótko mówiąc – obrzydliwe. Ktoś, kto usiłuje tych dzieł bronić, musi być nihilistycznym degeneratem.

W obszarze edukacji mamy do czynienia z wulgarną indoktrynacją światopoglądową, zwłaszcza po przejęciu resortu przez Przemysława Czarnka. W polskich szkołach nie ma miejsca na neutralność światopoglądową, na wspieranie dzieci LGBT+, na otwartość kulturową, na edukację seksualną czy wpajanie zasad etyki uniwersalnej. Nie ma również w nich miejsca na współpracę z organizacjami pozarządowymi, reprezentującymi inny punkt widzenia niż ideolodzy Zjednoczonej Prawicy. Podobnie jak w obszarze kultury, jest za to miejsce na upowszechnianie apologetycznej polityki historycznej, wpajanie nacjonalistycznej wrażliwości i uporczywe przekonywanie, że poza etyką katolicką jest już tylko nihilizm. Zamierzenia te zderzają się z postawą większości nauczycieli reprezentujących poglądy lewicowe, liberalne lub całkowicie neutralne. To właśnie oni są na celowniku gorliwych ideologicznie kuratorów, mających teraz całkowitą władzę nad szkołami.

Kultura tolerancji

Kultura tolerancji nie jest kulturą akceptacji. Toleruję czyjeś zachowanie czy poglądy nie dlatego, że się z nimi zgadzam, ale dlatego, że szanuję wolność innego człowieka. Mogą mnie one razić i nawet drażnić, ale dopóki nie naruszają one mojej sfery wolności, muszę się pogodzić z ich istnieniem. Gdybym tego nie zrobił i starał się ich komuś zabronić, naraziłbym własną wolność na szwank, ponieważ również ktoś, komu by się nie podobały moje poglądy i zachowania, mógłby mi ich zabronić. Różnica między tradycyjnym konserwatyzmem a liberalizmem polega właśnie na sposobie pojmowania wolności. Tradycyjny, żeby nie powiedzieć tępy, konserwatyzm polega na tym, że ludzie zainteresowani są wolnością narzucania innym swoich wzorów myślenia i zachowania. Czują się zniewoleni wówczas, gdy obok nich funkcjonują ludzie zasadniczo się od nich różniący. Dlatego w imię zasad religijnych, przyjętego porządku społecznego albo własnych zasad obyczajowych, domagają się od władz państwowych określonych regulacji prawnych zakazujących tego, co ich drażni i niepokoi. Niekiedy sami próbują brać sprawy we własne ręce, urządzając pikiety przed teatrami wystawiającymi niezgodne z ich przekonaniami spektakle, lub szpitalami, w których przeprowadzane są zabiegi medyczne sprzeczne z zasadami ich religii.

Konserwatyzm jest ściśle związany z kolektywizmem, dążeniem do jednolitości i odrzuceniem relatywizmu. Konserwatywna wolność oznacza prawo do narzucania innym tego, co dana zbiorowość uważa za dobre i prawdziwe. W przeciwieństwie do tego, dla liberała wolność polega na poszukiwaniu tego, co dobre i prawdziwe na własną rękę. Akceptacja relatywizmu powoduje, że nie ma jednego dobra i jedynej prawdy. W zależności od sytuacji może być ich wiele. Dlatego różnorodność myślenia i zachowania w liberalizmie traktowana jest jak służące rozwojowi społeczne bogactwo, a nie jak amoralny chaos, jak ją widzą konserwatyści. Dla liberała wyświetlanie w kinie filmu, który z jakichś powodów budzi jego odrazę, skłania jedynie do tego, aby go nie oglądać. Dla konserwatysty to zbyt mało, ponieważ cierpi on dlatego, że inni chcą ten film oglądać, więc kategorycznie domaga się, aby go przestać wyświetlać. Konserwatysta chce uparcie wpływać na innych, a właściwie pragnie tę inność wyrzucić ze społeczeństwa poprzez odpowiednie nakazy i zakazy.

Jako ograniczenie swojej wolności konserwatysta uzna na przykład postulat nie umieszczania w przestrzeni publicznej symboli swojej religii. „Komu może przeszkadzać widok krzyża?” – pyta dramatycznie. Otóż zadając takie pytanie albo jest cyniczny, albo egoistycznie niewrażliwy na potrzeby innych. Symbole religijne można umieszczać tam, gdzie znajdują się wyłącznie wyznawcy danej religii, a więc w miejscach kultu, instytucjach z nim związanych i w domach prywatnych. Umieszczanie ich w przestrzeni publicznej oznacza zawłaszczanie jej tylko przez jedną grupę, co dla pozostałych uczestników tej przestrzeni jest upokorzeniem, ponieważ muszą się w niej czuć jak obcy. Przestrzeni publicznej nikomu nie wolno zawłaszczać dla siebie.

Strategia Kaczyńskiego polegająca na konfliktowaniu grup społecznych, ciągłego wyszukiwania wrogów winnych niekorzystnych zjawisk, trafiła na bardzo podatny grunt. Okres transformacji był dla wielu ludzi trudny. Doznali w nim różnych przykrych doświadczeń, jak bezrobocie czy konieczność zmiany sposobu życia, które były im wcześniej nieznane. Dlatego wskazywane przez Kaczyńskiego zagrożenia w postaci lewaków, liberałów, ideologii gender, uchodźców i zabójczego dla polskości wpływu kultury zachodniej, trafiały do wyobraźni ludzi niechętnych dokonującym się zmianom. W postępowaniu dotychczasowych elit znajdowali więc wytłumaczenie swoich kłopotów. Zaostrzyły się konflikty między miastem a wsią, ludźmi lepiej a gorzej sytuowanymi, nastawionymi progresywnie a zachowawczo. Do populistycznej propagandy władzy dołączył Kościół czujący zagrożenie ze strony sekularyzacji. Wpływ Kościoła, głoszącego potrzebę obrony przed dechrystianizacją, szczególnie mocno zaostrzył konflikty na tle obyczajowym. Wrogiem Kościoła stało się środowisko LGBT+, które odważyło się otwarcie domagać równouprawnienia, feministki walczące z patriarchalną kulturą i domagające się prawa kobiet do aborcji oraz liberałowie upowszechniający wartości wolności indywidualnej, tolerancji i relatywizmu.

Ta konserwatywno-nacjonalistyczna krucjata prowadzona połączonymi siłami rządu Zjednoczonej Prawicy i Kościoła katolickiego szybko zaowocowała nienawiścią i agresją ze strony „prawdziwych Polaków”, którzy postanowili bronić polskości i Kościoła przeciwko lewakom, pedałom, Żydom, islamistom i rodzimym zdrajcom. Mnożyły się w polskich miastach przypadki pobicia, próby podpaleń, faszystowskich demonstracji, a media społecznościowe zdominował hejt.

W tych warunkach o kulturę tolerancji jest niezwykle trudno. Przeważa chęć okopania się w swoich gettach kulturowych, gdzie tolerancja oznacza akceptację, czyli jest tylko dla swoich. Dotyczy to głównie populistycznej prawicy, która nie znosi różnorodności i relatywizmu. Niestety, zdarza się to niekiedy także w kręgach lewicowo-liberalnych. Jak bowiem inaczej traktować lansowane w niektórych środowiskach feministycznych hasło „polubić aborcję”? Aborcji lubić nie trzeba, wystarczy ją tolerować.

Wrażliwość społeczna

Wrażliwość społeczna na przejawy łamania praw człowieka, to niezwykle ważny element demokracji liberalnej. Chodzi tutaj o spontaniczne protesty przeciwko łamaniu prawa i nadużywaniu władzy przez jej organa i resorty siłowe. Chodzi o opiekę i pomoc prawną dla osób represjonowanych przez państwo i jego instytucje. Chodzi także o przeciwdziałanie kulturowym stereotypom i uprzedzeniom poprzez działania oświatowe organizacji pozarządowych. Rasizm, antysemityzm, homofobia i ksenofobi muszą na stałe zniknąć z kraju, który ma ambicję być demokracją liberalną. Najgorsze jest to, kiedy pod wpływem populistycznej władzy i sprzyjającym jej grupom społecznym, słabnie społeczny opór przeciwko łamaniu praw człowieka, kiedy do głosu dochodzą symetryści i rozmaici obrońcy ludu, którzy doszukują się racjonalnych i uzasadnionych powodów niechęci do grup prześladowanych. Jakże dobrze to znamy z historii państw faszystowskich i komunistycznych, gdzie stopniowe, a nie gwałtowne przełamywanie oporu prowadziło do zobojętnienia i degrengolady moralnej społeczeństwa.

Niepokojące zatem być muszą wszelkie oznaki przyzwyczajania się ludzi do życia w autorytarnym państwie, chociaż im ono nie odpowiada. Trudno się jednak temu dziwić, biorąc pod uwagę, że ciągły bunt przeciwko likwidowaniu demokracji liberalnej, haniebnym poczynaniom władzy i notorycznych kłamstwach jej przedstawicieli, oznacza permanentną frustrację, zwłaszcza wtedy, kiedy poza głosowaniem w wyborach, nie widzi się możliwości własnego wpływu na zmianę sytuacji. Wtedy jedynym wyjściem wydaje się być emigracja wewnętrzna, czyli ograniczenie własnej przestrzeni życiowej do spraw, nad którymi można mieć kontrolę. Tak było w czasach PRL-u, gdy przeciwników ustroju choć było wielu, to w większości byli oni pogodzeni z koniecznością ułożenia sobie w nim życia. Tych, którzy zdecydowali się aktywnie walczyć z systemem zawsze było bardzo mało.

Tak może być i teraz, kiedy PiS wygra kolejne wybory. Niepokojące jest to, że po stronie przeciwników Zjednoczonej Prawicy pojawiają się niekiedy próby racjonalizacji niektórych posunięć władzy, jak na przykład pochwała obstrukcji zaleceń Unii Europejskiej w sprawie ochrony środowiska czy poparcie dla sposobu obrony granicy z Białorusią przez stosowanie push-back i budowę muru. Wielu krytyków pisowskiej władzy na plan pierwszy wysuwa utratę środków z Krajowego Planu Odbudowy, mając przy tym nie tylko pretensję do rządu, który nie spełnia warunku praworządności, ale również wykazując pewne zniecierpliwienie nieugiętą postawą Komisji Europejskiej, że nie chce pójść na kompromis. Ktoś, kto próbuje w tym wypadku symetryzować, zdaje się nie rozumieć, że praworządność nie może być stopniowalna. Albo jest w pełni, albo jej nie ma. Sędziowie nie mogą być tylko częściowo niezawiśli. Żadnego kompromisu w tej sprawie być nie może. Trzeba być kompletnie niezorientowanym w tej sprawie, żeby nie widzieć pozorów, którymi rząd próbuje oszukać Komisję Europejską. Również wyjątkowo prostackie i wręcz infantylne jest tu i ówdzie dzielone z PiS-em przekonanie, że w sytuacji wojny, w której Polska poniosła wysokie koszty przyjmując uchodźców z Ukrainy, Unia mogłaby już machnąć ręką na ten niedostatek praworządności w naszym kraju.

Nie wolno przyzwyczajać się do rządów PiS-u, do wszechobecnego kłamstwa, pyszałkowatości, faszystowskich inklinacji i kompromitowania Polski na arenie międzynarodowej. Nierespektowanie praw człowieka w pisowskim wydaniu nie przebiega przy tym w ciszy i wstydliwym ukryciu. Przeciwnie, politycy PiS-u i Solidarnej Polski nie przeoczą żadnej okazji, aby swoich przeciwników politycznych pozbawić wszelkiej godności, zdehumanizować, zgnoić i upokorzyć. Cały okres rządów Zjednoczonej Prawicy jest czasem upokorzeń, które musimy znosić słuchając Jarosława Kaczyńskiego i ludzi o niskich kompetencjach i marnym formacie osobowości, którym on celowo, dla większego upokorzenia dotychczasowych elit, powierzył najważniejsze stanowiska państwowe. Należą do nich: Krystyna Pawłowicz, Julia Przyłębska, Przemysław Czarnek, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński. Inni prominenci tej władzy nie są od nich lepsi, ale ci wymienieni mają szczególne umiejętności wypowiadania się i podejmowania decyzji, które boleśnie upokarzają. Nawet nie tyle z powodu tego, co mówią i robią, ale dlatego, że tacy ludzie rządzą Polską.

Autor obrazu: Francisco de Goya

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

O „unikaczach różnorodności” z prawicy i lewicy profesor Marcin Matczak opowiada Leszkowi Jażdżewskiemu. :)

Leszek Jażdżewski: Zacznijmy od tematu, który wielu z nas interesuje od siedmiu lat. Dlaczego Pana zdaniem PiS rządzi Polską?

Marcin Matczak: Pytanie jest krótkie, ale bardzo trudne. Na przestrzeni lat sam zmieniałem pogląd na tę kwestię. Na początku wydawało mi się po prostu, że PiS rządzi, bo wygrał wybory – w każdej demokracji jest tak, że od czasu do czasu ktoś wygrywa i od czasu do czasu ktoś przegrywa, po ośmiu latach rządów jednej partii, władzę przejmuje inna. To wydawało się całkiem normalne. Później jednak zacząłem się coraz bardziej dziwić, bo ta władza zaczęła działać w sposób, który moim zdaniem nie miał precedensu w najnowszej historii Polski – w sposób bardzo agresywny, zwłaszcza przeciwko regułom i instytucjom, co dla mnie, jako dla prawnika, było pewnego rodzaju szokiem – fakt, że władza może niszczyć swoje własne państwo. Myślałem jednak, że to swego rodzaju ewenement, anomalia, która szybko się skończy. Tak się jednak nie stało.

Zacząłem zastanawiać się nad tym głębiej i schodzić z poziomu instytucji prawa na poziom psychologiczno-socjologiczny, bo wydawało mi się, że w mojej dyscyplinie brakuje już narzędzi, żeby to zrozumieć. I znalazłem pewne odpowiedzi. Mianowicie Prawo i Sprawiedliwość ma w sobie coś, co nazwałbym empatią społeczno-polityczną. Nie wiem, czy jest ona wyuczona przez trening, czy jest czymś naturalnym. Ta empatia odnosi się do grupy liczącej około 30 procent naszego społeczeństwa (choć grupa ta wciąż się rozrasta), która ma problem z różnorodnością i demokracją jako kakofonią różnego rodzaju idei, poglądów i postaw. Ci ludzie są różnorodnością zmęczeni i zamiast niej chcą spokoju i jednolitości.

Wydaje mi się, że także w samym PiS-ie jest sporo takich osób, a jedną z nich jest Jarosław Kaczyński, który ma problem z różnorodnością na wielu poziomach – władzy, idei, rasy, religii, seksualności. Nastąpiła zatem pewna korelacja między tym, czym jest Prawo i Sprawiedliwość, a tym, co czuje pewna grupa polskich wyborców, która wcześniej była marginalizowana. Do tego doszły pewne zmiany w świecie, które pogłębiają chaos, kakofonię demokracji. Nagle coś się zakleszczyło, bo mamy władzę, która boi się różnorodności i obiecuje, że obniży jej poziom we wszystkich wymiarach (np. w wymiarze etnicznym, poglądowym, w wymiarze preferencji seksualnych) i mamy ludzi, którzy tego właśnie oczekują. Z tego tworzy się pewnego rodzaju polityczne paliwo, którego na jakiś czas jeszcze wystarczy. Ale sytuacja jest oczywiście dynamiczna.

Leszek Jażdżewski: Powiedział Pan, że PiS odwołuje się do grupy ludzi, która przed okresem jego rządów mogła się czuć wykluczona. Ma Pan na myśli przede wszystkim wykluczenie materialne, czy chodzi raczej o sferę wartości, kultury politycznej i pewnych zasad ustrojowych, które sprawiły, że dzisiaj ta grupa wyborców jest podatna na hasła wymierzone w praworządność i porządek prawny?

Marcin Matczak: To wykluczenie mogło mieć wiele wymiarów. Pisząc Jak wychować rapera, starałem się napisać książkę, która pozwoli nam zrozumieć Polskę. Cytuję w niej politolożkę Karen Stenner, która mówi o tym, że w każdym społeczeństwie jest ok. 30% tzw. „unikaczy różnorodności”. Często uważamy, że są to najczęściej osoby o konserwatywnych poglądach, ale to nieprawda. Stenner mówi, że „unikacze różnorodności” to całe spektrum społeczeństwa. Mogą pojawiać się także po stronie lewej: osobom o takich poglądach nie podoba się wtedy różnorodność materialna. Rozwarstwienie przychodów, zamożności w społeczeństwie jest w pewnym sensie podobne do różnorodności w zakresie idei, poglądów, religii czy orientacji seksualnej i trzeba albo sobie z nim jakoś poradzić, albo próbować je zlikwidować.

Ci „unikacze różnorodności”, którzy nie chcieli lub nie mogli (np. z powodu statusu materialnego) korzystać z dobrodziejstwa różnorodności, nie byli w pełni włączeni w życie społeczne, polityczne czy państwowe, to także ludzie, którzy nie odnajdywali się w świecie na wskroś liberalnym – indywidualistycznym, niestawiającym na grupę i poczucie przynależności, a przez to niehołdującym rytuałom społecznym, obchodzeniu wielkich rocznic i przeżyciom patriotycznym, które dla wielu liberałów często są pompatyczne, zbyt emocjonalne. Są tam też ludzie zagubieni w różnorodności świata w sensie idei – po prostu nie wiedzą, jak żyć. Jest tyle pomysłów na życie, że samemu trudno wybrać. Dlatego też w cenie są różnej maści ideologie, zarówno prawicowe, jak i lewicowe, prezentujące tym ludziom uproszczony świat.

Tego, co proponuje Prawo i Sprawiedliwość nie da się opisać w jasnych kryteriach – są trochę lewicowi (w aspekcie społecznym) i trochę prawicowi (w aspekcie światopoglądowym). Mamy tu ciekawą mieszankę polityczną, grającą na grupie, która czuła się wykluczona z pędzącego liberalizmu, bo nie mogła znaleźć wspólnoty, w której mogłaby się odnaleźć i grupie, która była wykluczona materialnie. To moim zdaniem tworzy grupę między 30% a 40% populacji głosującej w Polsce, która w Prawie i Sprawiedliwości znalazła coś ciekawego, ale często z różnych powodów. Łączy tę grupę jednak fakt, że PiS obiecuje obniżenie różnorodności w każdym ze wspomnianych wcześniej wymiarów i oferuje błogą jednolitość, która tym ludziom jest potrzebna. Bo jest to także grupa, która nie ma problemu z oddaniem wolności za bezpieczeństwo – także bezpieczeństwo materialne. Podsumowując, jest to grupa bardzo zróżnicowana, o którą Prawo i Sprawiedliwość po prostu zadbało.

Leszek Jażdżewski: W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” sprzed kilku miesięcy mówił Pan o jednym z największych zagrożeń, jakim jest polaryzacja i podział na dwa plemiona, które jest podkręcane przez obecną władzę. Nie ma Pan poczucia, że strona antypisowska za łatwo wchodzi w tę narzuconą polaryzację? Czy jest jakiś sposób, aby uniknąć jej w sytuacji, w której te podziały, przebiegające często w poprzek rodzin czy grup przyjacielskich, są bardzo skutecznym narzędziem zarządzania politycznego? Nie stroni od nich ani Jarosław Kaczyński, ani Donald Tusk. Widać zatem, że liderzy polityczni uważają to narzędzie za najlepszy sposób sprawowania osobistej władzy w ramach swoich obozów politycznych. Czy jest jakiś sposób na przezwyciężenie tego podziału w sytuacji, w której ewidentnie jest on korzystny – w sensie osobistym dla liderów politycznych i w sensie politycznym dla obecnie dzisiaj sprawujących władzę?

Marcin Matczak: Rzeczywiście, opozycja zbyt łatwo daje się wrobić w tę polaryzacyjną grę. Jednocześnie, choć może się to wydawać paradoksalne, uważam, że na tym etapie bardzo trudno jest tej polaryzacji uniknąć. Słuchając od wielu lat Donalda Tuska, mam wrażenie, że rozumie on, iż dla dobrostanu Polski ważna jest pewna spójność społeczna. Sam z siebie nie grałby na polaryzację, bo nie jest to naturalny dla niego sposób gry politycznej.

Inną osobą jest Jarosław Kaczyński, dla którego polaryzacja jest naturalnym sposobem bycia w świecie. I dlatego uważam, że jest on bardzo groźny dla polskiego społeczeństwa. Przywódcy tacy jak Donald Tusk rozumieją, że w sytuacji wojny politycznej – moim zdaniem wywołanej przez PiS i propagandę opartą na obrażaniu, kłamstwie i atakowaniu – nie ma innego wyjścia, aby zmobilizować elektorat, jak stanięcie do walki. Dlatego ta narracja się radykalizuje. Mam nadzieję, że jest to swego rodzaju mniejsze zło i stan wyższej konieczności. Wydaje mi się, że Donald Tusk jest na tyle mądrym człowiekiem, że rozumie, iż trzeba to zrobić, aby wygrać wybory, natomiast nie sądzę, że polityka powyborcza będzie oparta na takiej polaryzacji.

A dlaczego polaryzacja jest zła? W mojej opinii stanowi ona paliwo obecnej władzy, ponieważ – jak powiedziałem – adresowana jest do ludzi nielubiących kakofonii demokracji, której elementem jest przecież to, że każdy może powiedzieć, co myśli i skrytykować drugą osobę. Media mogą na przykład ujawnić pewne polityczne brudy, a bracia Sekielscy – zrobić film o pedofilii w Kościele. Ludziom, którzy z różnorodnością nie mają problemu, wydaje się, że prawda wyzwala wszystkich. Często jednak prawda rani, a ludzie nie potrafią sobie z tym poradzić i chcą, aby ktoś tę rzeczywistość zakłamał. Polaryzacja dlatego jest potrzebna Prawu i Sprawiedliwości, ponieważ im większy jest chaos w przestrzeni publicznej, tym ludzie czują się bardziej zagubieni i potrzebują lidera, który to wszystko uspokoi. W przypadku rządów populistycznych mamy zawsze do czynienia z sytuacją, w której przywódca – Orbán, Trump czy Kaczyński – wysyła do swoich ludzi komunikat: „Jestem obrońcą normatywnego porządku, który dla was jest ważny. Jestem obrońcą tradycyjnych wartości i spokoju społecznego”. Jednocześnie, tego rodzaju populistyczny przywódca atakuje drugą stronę sceny politycznej, chcąc sprowokować ją do ataku, dzięki któremu jego narracja, budowana wokół obrony porządku normatywnego, staje się wiarygodna. Bo komu potrzebny jest obrońca, skoro nie ma atakujących? Tacy przywódcy grają na dwie ręce – z jednej strony głaszczą swój elektorat, obiecując obronę przed złym światem, a z drugiej – prowokują przeciwników, aby ten świat rzeczywiście jawił się jako groźny.

Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której polaryzacja, napięcie społeczne, emocje, a nawet inwektywy są niezbędnym paliwem dla rządów populistycznych, aby ciągle mogły grać rolę obrońcy. Jeśli druga strona podejmuje grę: jest atakowana za to, kim jest i w co wierzy, na przykład jest atakowana za swoją różnorodność, to w naturalny sposób staje w swojej obronie, bywa w tej wymianie ostra komunikacyjnie i czasami zdarzy jej się przekroczyć granicę. Opozycja, odpowiadając zatem na prowokacje i stając się coraz bardziej agresywna, zwłaszcza wobec tych tradycyjnych wartości, których niby broni populista – gra w grę, którą on sam narzucił. Donald Tusk rozumie, że wyborów nie da się wygrać spokojem. Wyborców, którzy mogą doprowadzić do zmiany władzy, trzeba zmobilizować. Mam jednak nadzieję, że to sytuacja przejściowa, kampanijna, a nie pomysł na Polskę.

Leszek Jażdżewski: A czy nie jest tak, że zwycięża ten, kto określa pole gry, według której się polaryzujemy? Ten, kto ma inicjatywę, narzuca ton. Jeśli polaryzacja jest budowana wokół tematu bezpieczeństwa, jak w przypadku naruszanych przez migrantów granic, to wówczas władza wygrywa, jeśli jednak wokół tematu zbyt wysokich cen, to władza prawdopodobnie może przegrać. Mam natomiast poczucie, że od siedmiu lat Jarosławowi Kaczyńskiemu udawało się wybierać tematy wygodne dla siebie i bez problemu dzięki nim polaryzować społeczeństwo. Opozycja angażowała się w te tematy, nie potrafiąc znaleźć własnych. Zastanawiam się, czy nie jest to strategia obliczona na przegraną. Słyszymy wiele głosów naśmiewających się z Jarosława Kaczyńskiego, wyszydzających osoby, które otrzymują 500+, odmawiających wyborcom Prawa i Sprawiedliwości demokratycznych wartości. Czy nie uważa Pan, że ta nieprowokowana agresja wyklucza zwycięstwo? A może zwyciężyć powinna właśnie strategia na depolaryzację?

Marcin Matczak: Polityka oparta na polaryzacji to polityka gadania, a nie robienia. W tym momencie, jako społeczeństwo, zaczynamy pomału doświadczać tego, że nasza władza działała głównie w obszarze komunikacji, a nie rzeczywistej roboty politycznej. Za przykład weźmy moją działkę: ile pięknych słów słyszeliśmy na temat reformy sądownictwa, która nie była żadną zmianą, a jednie działaniem obliczonym na zaatakowanie elity sędziowskiej, na zagranie na ludzkich uczuciach? Teraz widzimy, że to wszystko się sypie. Nie jestem ekonomistą, ale zakładam, że pewne efekty ekonomiczne, na przykład większa niż można by się spodziewać w Polsce inflacja, jest być może także efektem pewnego rodzaju zaniedbań i tych problemów prawdopodobnie będzie coraz więcej.

Polityka nie jest jednak tylko gadaniem, ale także rozwiązywaniem problemów. Możliwe, że PiS przez wiele lat wybierał tematy dla siebie właściwe, po to, żeby polaryzować. Ostatecznie przychodzi jednak moment, kiedy to wszystko się kończy, bo Unia Europejska nie chce dać pieniędzy z Funduszu Odbudowy, bo wszystko zepsuło się w sądach, bo jest wysoka inflacja – i nagle gadanie już nie wystarczy. Być może opozycja mogłaby zatem przyjąć inną strategię i nie polaryzować, a czekać, aż wszystko się rozsypie. Nikt jednak nie chce tego dla swojego kraju. Mam nadzieję, że ludzie tacy jak Donald Tusk, Szymon Hołownia czy przywódcy PSL-u to ludzie przyzwoici w tym sensie, że idąc do polityki, chcą coś dla ludzi zrobić. Dla nich gadanie i polaryzacja są narzędziem, służącym do osiągnięcia celu, a nie celem samym w sobie. Muszą mieć w sobie empatię społeczną, aby zrozumieć, czy bardziej zmobilizuje się swój elektorat polaryzacją, czy anty-polaryzacją. Ważne, aby było to krótkotrwałe narzędzie obrony przed agresją komunikacyjną drugiej strony, a nie permanentne narzędzie prowadzenie polityki.

Ma Pan rację, że Kaczyński jest sprawny w zakresie tego rodzaju drażnienia drugiej strony i często dajemy się na to nabierać. Dlatego w ostatnich dwóch, trzech latach, kiedy doszło do mnie, że nie chodzi tutaj tylko o kwestie prawa i praworządności, a raczej o złożone procesy psychologiczno-społeczne, zrozumiałem, że należy zachęcać do budowania spokoju, ponieważ budowanie agresji jest dowodem, którego potrzebuje Kaczyński i dzięki któremu chce pokazać swojemu elektoratowi, że po drugiej stronie nie występują ludzie, a potwory. W momencie, kiedy druga strona daje się sprowokować – potwierdza tę tezę.

Leszek Jażdżewski: Śledząc Pańskie wypowiedzi mam wrażenie, że stara się Pan wychodzić ze swojej bańki. Potrafi Pan zdobyć się na krytycyzm, odwołuje się do swoich katolickich, bardziej konserwatywnych korzeni i porusza filozoficzne tematy w swoich wykładach na YouTube. Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” opublikowała Pana artykuł o tym, że PiS to „ubecka wdowa”. Chodzi oczywiście o elity PiS-u, ale czy nie ma Pan poczucia, że takie ruchy wzmacniają podział, który jest niekorzystny dla strony antypisowskiej i utrudnia realizację tego, o czym Pan mówi? Oczywiście, nie jest Pan politykiem, ale jest Pan istotnym influencerem debaty publicznej, a to oznacza, że politykom trudniej będzie pójść pod prąd opiniom takich jak pańskie, czy ludzi, którzy Pana poważają, i powiedzieć: tu musimy odpuścić, nie wchodzić w silne emocje, spróbować się pogodzić. Zakładam, że nie jest to wyraz Pańskich emocji, ale stoi za tym jakaś głębsza myśl. Co więc chce Pan osiągnąć takimi posunięciami?

Marcin Matczak: Nie można wykluczyć, że od czasu do czasu robię głupie rzeczy. Coś przychodzi mi do głowy, piszę to, co leży mi na sercu, bo ważna jest dla mnie szczerość – zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Jestem w związku z tym uwrażliwiony na hipokryzję. „Ubecka wdowa” nie jest inwektywą wymyśloną przeze mnie – to inwektywa, która idzie w drugą stronę i wraca jak bumerang do PiS-u. Być może po prostu była to sytuacja, w której pomyślałem, że trzeba tę hipokryzję pokazać. Nie mam jednak poczucia nieomylności albo tego, że każdy mój krok jest objęty jakąś szeroką strategią.

W spolaryzowanym społeczeństwie często myślimy, że mamy tylko PiS i Platformę. Jestem jednak przekonany, że tym zapasom w błocie przygląda się jeszcze milcząca większość. Są przecież jeszcze przestrzenie pełne ludzi, którzy nie są aktywni w życiu publicznym i mówię także do nich, ujawniając hipokryzję PiS-u, pokazującego się z jednej strony jako partia walcząca z komunizmem, a z drugiej, przesiąkniętego komunistycznym myśleniem, jeśli chodzi o instytucjonalne pomysły, dotyczące sądownictwa czy naszego życia..

Demokracja to różnorodność i szacunek dla odmienności – także w strukturze władzy. Dlatego tak ważny jest jej podział. Systemy totalitarne polegają na jednolitości: jedna partia, jedna idea, jedna religia. W związku z tym, postrzegam Prawo i Sprawiedliwość jako partię jednolitości i dostrzegam pewne podobieństwo pomiędzy nimi a myśleniem, które było widoczne w PRL-u i które na jednolitości było oparte. Mógłbym o tej ubeckiej wdowie napisać delikatniej, jednak we współczesnej kakofonii mediów trzeba się czymś przebić. Mam jednak nadzieję, że nie była to czysto emocjonalna agresja. Podałem pewne powody, dla których określam PiS tak, a nie inaczej: demokracja jest różnorodnością i ktoś, kto nie potrafi tej różnorodności szanować, ma w sobie pewnego ducha totalitaryzmu komunistycznego.

Leszek Jażdżewski: Moją uwagę zwróciło, że jest Pan krytyczny wobec dziedzictwa marksizmu czy komunizmu i zdecydowanie nie można Pana zapisać do grona rewizjonistów, osób, które mają sympatię do tych idei. Czy nie uważa Pan, że jednym z grzechów III RP było to, że zabrakło tam wyraźnego moralnego potępienia poprzedniego systemu? Czy można było inaczej podejść do tego tematu? Czy ten pierwszy sukces Prawa i Sprawiedliwości nie wziął się z tego, że pojawił się tam silny ładunek moralny?

Marcin Matczak: Uważam, że to, co wydarzyło się w 1989 roku było sukcesem Polski – bo bezkrwawa zmiana władzy po totalitaryzmie jest zawsze wielkim sukcesem. Być może w przestrzeni gestów publicznych trzeba było jednak wyraźniej pokazać i potępić zło, które się w PRL wydarzyło i wówczas to paliwo polityczne, na którym jedzie PiS, ta gromadząca się frustracja nie byłyby tak silne. Wydaje mi się, że rządząca w III RP klasa polityczna powinna była mieć więcej empatii dla ludzkich emocji.

Wracając jeszcze do mojego stosunku do komunizmu i marksizmu. Dostrzegam w lewicy pewną bardzo cenną społecznie wrażliwość. Prawdziwe jest twierdzenie, że jeśli ktoś za młodu nie był socjalistą, to na starość zostanie łajdakiem. Ten element empatii jest szlachetny. Szybko zamienia się on jednak w coś w rodzaju opresji społecznej. Wracamy więc do tego, od czego zaczęliśmy. Myślenie nowej lewicy traci z oczu unikalność jednostki, myśli klasą, grupą. Bardzo zdecydowanie posługuje się kategorią odpowiedzialności zbiorowej, która jest nie do pomyślenia w indywidualistycznym podejściu do ludzi – i dlatego mam z nią problem. Widzę coraz częściej, że lewicowe myślenie, które zaczyna się od szlachetnej empatii, przechodzi na pozycje antydemokratyczne – na przykład w zakresie ograniczenia wolności słowa, która jest kluczowym elementem różnorodności. Nagle okazuje się, że ci „unikacze różnorodności” coraz częściej pojawiają się również po stronie lewej, choć nienawidzą trochę innej różnorodności i trochę inną jednolitość chcą wprowadzić. Uważam, że to lewicowe myślenie – wywodzące się od Marksa i korzystające z masy myślicieli, dla których wspólnym mianownikiem jest kategoryczne myślenie klasą – jest niebezpieczne dla naszego społeczeństwa.

Co do rozliczeń natomiast, być może za chwilę będziemy mieli powtórkę z 1989 roku. Bo jeśli PiS przegra następne wybory, to znowu powstanie pytanie, jak rozliczyć ten czas. Ludzie, którzy uważają, że łagodne odcięcie się od przeszłości w roku 1989 było sukcesem, twierdzą dziś, że po tych siedmiu latach dla PiS-u nie powinno być żadnej łagodności i tolerancji. To interesujące, dlaczego tak łatwo przechodzi się z jednej pozycji na drugą, siedem lat rządów PiS uważając za coś o wiele gorszego niż ponad czterdzieści lat systemu totalitarnego. Wkrada się tu jakaś głęboka hipokryzja.

..

Rozliczenie powinno być spokojne i rzeczowe, a nie krwawe i oparte na wsadzaniu do więzień. Rozliczenie brutalne pogłębi polaryzację, jest na to wiele dowodów, a nawet jak PiS upadnie, będziemy musieli z jego wyborcami przecież jakoś tu żyć. Bo nawet jeśli Kaczyński przestanie być wicepremierem, a Ziobro – ministrem sprawiedliwości, to nadal pozostaje cała masa ludzi, którzy się z nimi utożsamiają. Odpowiedź na pytanie, jak to zrobić nie jest prosta. Bo jeśli zmianę przeprowadzi się zbyt łagodnie, jeśli mimo zbrodni nie będzie kary, to znów istnieje ryzyko wytworzenia się pewnego rodzaju frustracji, która w jakimś momencie może wybić i wtedy zradykalizujemy się jeszcze bardziej.

Z drugiej jednak strony, jeżeli to będzie bardzo drastyczne i – tak jak zapowiadają niektórzy – tych wszystkich polityków powsadza się do więzienia, to polaryzacja się pogłębi. Chodzi więc raczej o to, aby uwidocznić zło, które miało miejsce, a do tego potrzebna jest pełna jawność tego, co będzie się działo. Może rozwiązaniem byłyby sejmowe komisje śledcze, które pokazałyby, co się wydarzyło, a nie postępowania prokuratorskie, które tak jawne już nie są. Jeśli rozliczenie, które nastanie – o ile nastanie – w roku 2023 będzie w większym stopniu nastawione na ujawnienie zła, to być może będzie to najlepsze rozwiązanie. W każdym razie, gdybym miał o tym decydować, to poszedłbym w tym kierunku i powtórzył rok 1989, ale z większą troską o to, żeby ujawnić wszelkie zło, które miało miejsce i jednoznacznie je potępić.

Leszek Jażdżewski: Przy okazji 11 listopada ubiegłego roku w jednym z tekstów odwołał się Pan do Isaiaha Berlina i jego słynnego eseju o dwóch rodzajach wolności – pozytywnej i negatywnej. Pisze on m. in. o tym, że wolność pozytywna pozwala nam decydować o tym, przez kogo i jak jesteśmy rządzeni, kto decyduje o tym, co nam wolno, a czego nie. Zastanawiam się, czy w Pańskiej interpretacji nie jest tak, że PiS, któremu często przyznaje się, że dało ludziom większe możliwości ekonomiczne, w dużym stopniu poszerzyło także pole gry wolności pozytywnej, w takim sensie, że w przypadku prawa, które mieliśmy ustanowione w III RP, można uznać, że o tym, co wolno, a czego nie, decydowała jakaś część elit – w tym elit prawniczych. Prawo konserwowało pewnego rodzaju zasady, które nie zawsze uznalibyśmy za najbardziej, w rozumieniu moralnym, sprawiedliwe – można się odwołać choćby do kwestii reprywatyzacji. Czy nie uważa Pan, że jeśli chodzi o ten argument, który odwołuje się do najbardziej fundamentalnych zasad moralnych, takich jak wolność, sprawstwo, podmiotowość, to elity, szczególnie elity prawnicze, powinny mieć sobie dużo do zarzucenia? Być może właśnie między innymi dlatego to pytanie, które zadałem Panu na początku o to, z jakiego powodu PiS rządzi Polską jest wciąż aktualne? Czy Pana zdaniem zostały tutaj popełnione, albo wciąż są popełniane, jakieś istotne błędy?

Marcin Matczak: Tak, uważam, że popełniono w tym zakresie bardzo wiele błędów. Zanim ta cała historia z Prawem i Sprawiedliwością się zaczęła, to w swojej pracy naukowej mocno krytykowałem polskich sędziów. Między innymi w 2005 roku przeprowadziliśmy z prof. Denisem Galliganem badanie orzecznictwa sądów administracyjnych pod kątem tego na ile są one formalistyczne i bezduszne, a na ile są w stanie wdrażać bardziej ogólne zasady, które w prawie traktowane są jak zawory bezpieczeństwa, aby prawo nie było niesprawiedliwe. Bo sądy często posługują się paremią dura lex, sed lex, mimo że ta twardość prawa może być złagodzona pewnego rodzaju wartościami czy zasadami. Zastanawialiśmy się, czy wraz ze wstąpieniem Polski do UE, pewne zasady prawa Unii, które są bardzo progospodarcze, przyjęły się w polskich sądach.

Raport, który wówczas sporządziliśmy został bardzo źle przyjęty przez polskich sędziów. Spotkał się z dużą krytyką, bo w pewnym sensie pokazaliśmy, że sądy są bezduszne w tym sensie, że bardziej zależy im, żeby zamknąć się w wierzy z kości słoniowej formalizmu, niż dać ludziom sprawiedliwość. Pokazaliśmy na przykład, że sędziowie bardzo rzadko zastanawiali się w tamtym czasie nad skutkami swoich orzeczeń, traktując prawo jak samowystarczalny system i nie rozumiejąc, że gdzieś poza tym systemem jest też człowiek. Jeśli podejmuje się jakąś decyzję dotyczącą na przykład reprywatyzacji, to nie jest to jakiś abstrakt, bo ktoś gdzieś bardzo konkretnie traci dach nad głową. Powtarzaliśmy to badanie w m. in. Czechach i na Węgrzech, udowadniając, że jest to generalnie problem państw postkomunistycznych. Także w kilku swoich książkach pokazywałem, że jeśli ludzie nadal będą zderzali się z maszyną sądową, która nie myśli o skutkach swoich działań dla konkretnego człowieka, to ta maszyna musi się kiedyś zaciąć, albo nawet rozpaść.

Właśnie na tej frustracji i poczuciu, że prawo nie troszczy się o ludzi, bazował atak na sądownictwo i na sędziów w 2015 roku. Jest taka stara paremia prawnicza summum iussumma iniuria, która w wolnym tłumaczeniu oznacza, że czasami najwyższe, najbardziej formalnie stosowane prawo staje się najwyższą niesprawiedliwością. Na tym moim zdaniem bazowało PiS. Afera reprywatyzacyjna jest tego doskonałym przykładem, bo prawdopodobnie od strony formalnej wszyscy zrobili to, co do nich należało, umyli ręce, jak Piłat – nie mówię o kwestiach przekrętów i oszustw, bo to oczywisty kryminał – a na końcu ludzie tracili dach nad głową i działa się summa iniuria najwyższa niesprawiedliwość.

Jak tylko PiS upadnie i skończy się atakowanie sędziów, to pierwszy esej, jaki napiszę w najbardziej poczytnym medium, będzie wezwaniem do sędziów, aby już nigdy nie wracali do tych praktyk i przyjęli to, co się wydarzyło, jako ostrzeżenie pokazujące, jak poważne skutki może mieć deficyt empatii społecznej. Teraz sędziowie są słabsi, są bici i deptani, trzeba więc stanąć po ich stronie. Kiedy jednak to wszystko się skończy, muszą mieć świadomość, że jeśli nie będą w swoje codziennej pracy kierować się proporcjonalnością i dbałością o los człowieka, to prawo zawsze będzie bezduszne i PiS lub ktoś taki jak PiS wróci.

Przez te wszystkie lata, kiedy należało stosować zasady prawa europejskiego, aby bronić jednostki albo przedsiębiorcy przed państwem, sądy się do tego nie kwapiły. Wie Pan, kiedy nagle stały się proeuropejskie? Wtedy, kiedy zagrożeni zostali sami sędziowie. Nagle okazało się, że to prawo jest im bardzo przydatne. Nasze obecne badania pokazują, że poziom stosowania tych zasad europejskich jest o wiele wyższy, niż był wcześniej. Pytanie, czy są to zasady, które dotyczą zwykłego człowieka, czy tylko ochrony sędziego. Jeśli więc sędziowie chcą, to potrafią, ale przez wiele lat nie potrafili i to w jakimś sensie się na nich zemściło.

Żeby była jasność – w żaden sposób nie usprawiedliwia to działań Kaczyńskiego i Ziobry. Jest to jednak lekcja, która pokazuje, że karma wraca. Jeśli kogoś zostawia się samego sobie w jego frustracji, to ta frustracja staje się paliwem politycznym dla kogoś, kto później może zaatakować. Na to już nigdy nie można sobie pozwolić. Ktoś musi o wiele wcześniej wyłapać ten moment, kiedy frustracja zaczyna się piętrzyć i temu zapobiec. Mam więc nadzieję, że to straszne doświadczenie rządów PiS-u w zakresie sądownictwa to sądownictwo uzdrowi.

Leszek Jażdżewski: Z naszej rozmowy kształtuje się coraz lepszy nagłówek: „Matczak odpuszcza Kaczyńskiemu i Ziobrze. Bierze się za sędziów” (śmiech) – czego oczywiście życzyłbym i Panu, i nam wszystkim. Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie w nawiązaniu do wspomnianego już tekstu o dwóch wolnościach. Pisze w nim Pan: Po co wolność, skoro nie wiadomo, co z nią zrobić? Po co droga, skoro nie wiadomo, dokąd chce się pójść? Liberalizmowi brakuje zarówno celu, jak i środków, które może zaofiarować ludziom po to, żeby realizowali swoją wolność. Zarówno w Pańskiej książce, jak i na YouTube, odwołuje się Pan do Jordana Petersona, który w ostatnim czasie, co jest przykre, zdobył sławę jako sceptyk szczepionkowy. Na ile, Pana zdaniem, zyskał on sławę dawaniem wyraźnych drogowskazów, kierowanych szczególnie do młodych mężczyzn? Czy taki rodzaj nieuciekania od wyraźnych, jasnych moralnych i życiowych wskazówek stanowi podejście, które jest właściwą drogą? Czy Pan – abstrahując od poglądów – nie stara się być takim właśnie Petersonem?

Marcin Matczak: Rzeczywiście, kiedyś, po przeczytaniu książek i wysłuchaniu wykładów Petersona, zwłaszcza dotyczących psychologicznej doniosłości dawnych opowieści, w tym opowieści biblijnych, napisałem, że jestem jego fanem, bo uważam, że pod względem intelektualnym jest niezwykle przenikliwy. Wykorzystuję go też jednak po to, aby pokazać, że ludzie są różnorodni. Ta opozycja różnorodności do jednolitości, od której zaczęliśmy, dotyczy też konkretnych ludzi. Wszyscy mamy tendencję do postrzegania ludzi w barwach czerni i bieli: ktoś jest albo geniuszem, albo idiotą; jest albo zły, albo dobry. Peterson jest zaś dobrym przykładem wewnętrznej różnorodności człowieka. Podziwiam go za pewne przemyślenia, natomiast uważam, że zachowuje się absolutnie głupio na przykład w zakresie kwestii związanych ze szczepieniami. Trochę prześmiewczo mówiłem, że dokładnie tak samo mam z lewicą: krytykuję ich za wiele różnych rzeczy w zakresie dziedzictwa związanego z Marksem, ale jestem fanem ich ustawy o obowiązkowych szczepieniach. Ludzie są różnorodni i fakt, że popieramy kogoś w jednej kwestii nie oznacza, że musimy go popierać w innej.

W niedawnym „Financial Times” ukazał się tekst wybitnego felietonisty Janana Ganesha, który opisuje całą historię z Joe Roganem i Petersonem i dokładnie potwierdza to, o czym Pan mówi – wskazuje pewien kryzys związany z chaosem rzeczywistości. Piszę o tym sporo w swojej książce Jak wychować rapera. Świat staje się coraz bardziej złożony, daje coraz więcej opcji, a mamy dowody na to, że zbyt dużo wyborów to klęska urodzaju. Kiedy ja szedłem na studia, to w grę wchodził uniwersytet w Poznaniu albo we Wrocławiu. Tymczasem pokolenie mojego syna ma do wyboru cały świat. Fantastycznie, że możliwości wyboru jest tak wiele, ale ludzie są w tych wyborach zagubieni, ponieważ coraz częściej wybór jednej opcji nie staje się zyskiem, a utratą wszystkich pozostałych.

Ganesh pisze o tym, że w świecie chaosu potrzebni są ludzie, którzy mają odwagę dawać rady. Wspominałem już kiedyś, że liberalizm ma z tym problem, ponieważ w liberalnym DNA nie ma idei dawania komuś rady albo budowania planu na życie, bo to przecież opresja. Moim zdaniem liberalizm jest skupiony na wolności negatywnej, która mówi: rób w tej przestrzeni co chcesz. Problem polega jednak na tym, że wielu ludzi nie wie, czego chce. Stąd liberalizm musi zadbać o realizację wolności pozytywnej, a więc rzeczywistej zdolności do realizacji indywidualnego planu, na którą składa się to, że człowiek jest w stanie zdefiniować swoje cele, wybrać je i ma środki (w tym materialne) na ich realizację. Liberalni rodzice mają często poczucie, że kiedy tylko stworzą przestrzeń, w której dziecko może robić co chce, to ich rola dobiegła końca. Mają problem z dawaniem rad, budowaniem planów i jest to problem, o którym trzeba dyskutować, bo w gotowości są wielkie, totalitarne maszyny, które te plany budują za nas – skrajnie lewicowe bądź prawicowe narracje, które pozwalają się w tym świecie zorientować. Stąd potrzebni są tacy ludzie jak Peterson, którzy nie boją się dawać rad.

Oferta liberalna oparta wyłącznie na wolności negatywnej nie jest już atrakcyjna, ponieważ jest cała masa takich, którzy chcą tę wolność zlikwidować i dają proste rozwiązania złożonych problemów. Jeśli liberalizm nie zadba o realizację wolności pozytywnej, nie zastanowi się, w jaki sposób zapewniać środki i ułatwiać podjęcie decyzji co do celów, to moim zdaniem będzie miał jeszcze większy problem. Dlatego, jako osoba, która kocha wolność, staram się szukać rozwiązań, w jaki sposób poradzić sobie z tym kryzysem wolności negatywnej we współczesnym świecie. A Peterson jest jedną z osób, które trochę mi w tym pomagają. W stosunku do mojego syna starałem się zapewnić mu przestrzeń, w której może robić to, co chce, a kiedy odnalazł to, co daje mu szczęście – wspierałem go w tym zakresie, aby ta wolność mogła się zrealizować. Nie tylko nie zmieniałem na siłę, co byłoby odebraniem wolności negatywnej, ale chciałem mu dać wolność pozytywną – rzeczywistą możliwość wykorzystania przestrzeni wolności negatywnej. Czy to się udało? Czas pokaże.

Leszek Jażdżewski: Patrząc na teksty Pańskiego syna Michała i Pańskie zasady, nie jestem przekonany, czy życiowa zasada numer pięć Jordana Petersona, czyli: Nie pozwól swoim dzieciom robić niczego, co wzbudza twoją niechęć, faktycznie została wcielona w życie…

Marcin Matczak: Dla mnie, jako ojca, największą tragedią byłoby, gdyby mój syn nie robił tego, co kocha. To kompletna porażka. Znam wiele dzieci, które poszły za „starego ego”, jak śpiewa mój syn w jednym ze swoich utworów, i robiły coś, czego nie kochają. Chcę, żeby mój syn był wolny – i to jest zgodne z tym, co mówi Peterson – a w wolność wkalkulowany jest również zły wybór.

Oczywiście, są sytuacje, kiedy słucham utworów mojego syna i coś się we mnie buntuje. Jeśli jednak syn robi rzeczy, które są dla niego ważne, to sprawia mi to wielką satysfakcję, nawet jeśli są wśród tego też rzeczy, które dają mi tej satysfakcji mniej. Zakładam jednak, że to koszt wkalkulowany w wolność, inaczej w ogóle nie można o niej mówić.

Leszek Jażdżewski: Jeszcze jedno pytanie w nawiązaniu do Pańskiej książki: jak rozpoznawalny człowiek z dorobkiem, w wieku dojrzałym, ma sobie poradzić z tym, że nagle jest dla bardzo wielu ludzi ojcem swojego syna? To dość nietypowa rola, bo zazwyczaj to raczej dzieci „wożą się” na sukcesach rodziców. Jaką radę dałby Pan ojcom, którzy znajdują lub znajdą się w podobnej sytuacji?

Marcin Matczak: Nie uważam, że to problem. Myślę, że największą nadzieją rodziców jest to, że dzieci odniosą w życiu większy sukces niż oni sami. Jeśli byłbym człowiekiem strasznie skupionym na swoim ego – za takiego niektórzy mnie uważają, ale walczę z tym (śmiech) – to pewnie miałbym problem z tym, że o autograf proszą mojego syna, a nie mnie. To przecież byłby absurd. Jeśli mój syn zbiera pod sceną 40 tysięcy osób, a oni spijają każde słowo z jego ust, to nie ma dla mnie większej radości. Nawet w sensie ewolucyjnym oznacza to, że moje geny odniosły sukces (śmiech). To największa nagroda.

Nie mam więc rady dla ojców, którzy mierzą albo będą mierzyć się z podobną sytuacją, bo ten problem jest dla mnie problemem fikcyjnym. Nie wiem, czy Pana ta kwestia dotyczy albo będzie dotyczyć…

Leszek Jażdżewski: Na razie jestem ojcem pięciolatka, więc wszystko przede mną.

Marcin Matczak: W takim razie życzę Panu, żeby mógł Pan stanąć pod sceną, na której Pana syn trzyma dusze 40 tysięcy ludzi w garści, a oni jednym głosem śpiewają słowa, które on napisał. Jeśli poczuje Pan wtedy jakiś dyskomfort, to może faktycznie będzie trzeba ten problem rozwiązywać, ale sądzę, że poczuje Pan wielką dumę i radość.

Leszek Jażdżewski: Można stwierdzić, że sukces Maty jest dowodem na skuteczność liberalnych metod wychowawczych Profesora Matczaka.

Marcin Matczak: Można sobie tak tę sprawę racjonalizować, ale nie jest to potrzebne.

Leszek Jażdżewski: Jeszcze jedno pytanie, szczególnie istotne dla młodych. Trzeba, czy nie trzeba pracować te 16 godzin? Chyba nie było większej inby na lewicy (i nie tylko) po udzieleniu tego wywiadu dla „Polityki”.

Marcin Matczak: Po pierwsze, dochodzę do wniosku, że inba staje się skutecznym narzędziem komunikacyjnym. Historycznie patrzę na to, co się stało w mojej dyskusji z Zandbergiem. Kiedy zaczynałem tę dyskusję, to Zandberg miał ok. 30 tysięcy więcej followersów ode mnie, a obecnie ja mam ich 40 tysięcy więcej niż on. Inba okazała się więc fantastyczną windą do tego, abym mógł dotrzeć do większej ilości ludzi. Być może od czasu do czasu trzeba rozpętać taką inbę, bo tylko wtedy ludzie słuchają tego, co chce się im powiedzieć.

Po drugie, naprawdę zupełnie poważnie myślę, że jeśli chce się coś ważnego w życiu zrobić, to trzeba pracować. Zandberg w sposób charakterystyczny dla polityka starał się przekręcić to, co mówiłem, jako promocję naruszania prawa, w szczególności kodeksu pracy, ale nic takiego nie powiedziałem. Chodziło mi o to, że ludzie, którzy chcą ze swoim życiem zrobić coś ważnego, bez względu na to, czy są pianistami, którzy chcą wygrać Konkurs Chopinowski, sportowcami, którzy pragną wygrać medal na olimpiadzie, filozofami, chcącymi zrozumieć świat, albo lekarzami poszukującymi lekarstwa na chorobę, która zabija – muszą dać z siebie wszystko. Jeśli ktoś chce coś w życiu zrobić, to musi usiąść i to robić. Dotyczy to i prawnika, i rapera.

Świat i jego problemy są zbyt złożone, żeby można było bardzo szybko ogłaszać fajrant, tak jak robi to Zandberg. Jeśli ktoś chce rozwiązać jakiś problem, to musi dać z siebie wszystko, a czasem wszystko to więcej niż osiem godzin. Robiłem to wielokrotnie – pracowałem w firmie, na uniwersytecie, pisałem doktorat. Nie jestem z tego szczególnie dumny, nie raz po prostu przesadzałem i zarówno ja, jak i moja rodzina, ponieśliśmy tego koszty. Mimo wszystko uważam, że jest to droga, która nadaje życiu sens. Wiemy przecież od Viktora Frankla, który przeżył totalitarny obóz koncentracyjny, że jeśli nie masz w życiu celu, to jesteś nieszczęśliwy. Jeśli masz cel, który cię motywuje, nie patrzysz na zegarek i nie czekasz na fajrant. Robisz coś, co daje ci satysfakcję i nawet nie wiesz, że to twoja praca.

Myślę, znalezienie sobie celu i robienie tego, co człowiek kocha robić, przy jednoczesnym przynoszeniu jakiegoś benefitu społeczeństwu jest nie najgorszą receptą na to, aby odczuć w życiu jakieś szczęście. Wiemy o tym od ludzi o wiele mądrzejszych ode mnie i od Zandberga, którzy naprawdę doświadczyli bezsensu życia.

To już ostatnie pytanie. Czy wojna w Ukrainie zmieniła Polskę?

 Zdecydowanie tak, i to w wielu wymiarach. Nauczyła nas, że wolność i pokój nie są dane raz na zawsze i że trzeba o nie dbać, między innymi przez dbałość o instytucje, które nie pozwalają szalonym przywódcom, takim jak Putin, osiągnąć pozycję, dzięki której mogą zrobić absolutnie wszystko. Nauczyła nas także empatii dla innych – ten niesamowity zryw serca Polaków, który dał tylu naszym sąsiadom schronienie w Polsce, jest nie tylko dowodem na to, że jesteśmy dobrymi ludźmi, ale zmienia, jak pokazują badania – nasz stosunek do uchodźców, migrantów, nasz stosunek do innego. To lekcja akceptowania różnorodności, której – jak powiedzieliśmy – nam brakuje. Czasami jest tak, że z wielkiego zła, może urodzić się jakieś dobro. To, co się dzieje w Polsce w związku z tą straszliwą wojną, to zdecydowanie wielkie dobro.

Leszek Jażdżewski: To mi przypomniało jeden z moich ulubionych cytatów z listu Juliusza Mieroszewskiego do Jerzego Giedroycia: „Oczywiście jesteśmy romantykami. Ludzie, którzy do czegoś dążą zawsze są romantykami i dopiero, gdy dopną swego, stają się realistami. Natomiast faceci, którzy do niczego nie dążą, nie są ani romantykami, ani realistami, tylko zgoła zerami”. Profesor Marcin Matczak na pewno nie jest zerem, jak co niektórzy. Bardzo dziękuję za ciekawą rozmowę i polecam kanał Profesora Matczaka na YouTube – nawet jeśli ktoś zdążył już liznąć trochę filozofii, to jest to bardzo dobre narzędzie do pogłębienia swojej wiedzy.

 Marcin Matczak: Ja również bardzo dziękuję.

 

Autor zdjęcia: Rob Curran

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję