Czy w każdych warunkach możliwa jest demonopolizacja ekskluzywnej symboliki tożsamościowej? :)

by Wikipedia
by Wikipedia

 

My Pana Boga prosić, aby wam, panom, się darzyło, bo to i nasze szczęście.
My są od strachu tylko […]
My, których całe pocieszenie, że nie byliśmy przed nami i nie będziemy już po nas […]
My, jako nas łaska twoja dosięga, twoje miłosierdzie i litość twoja, panie,
kiedy żona nasza która albo córka nasza popadnie w łoże twoje,
a obdarzysz ją nasieniem swoim, bo to zawżdy choć garść mąki w głodzie naszym wiecznym […]

Wiesław Myśliwski „Pałac”

Redakcja „Liberté!” postawiła przed autorami zadanie opisania polskich zmagań z tożsamością. Innymi słowy, aktywności intelektualnej na tę okoliczność towarzyszyć miałyby próby przepracowania najbardziej popularnych, co nie znaczy, że zawsze chwalebnych, klisz dotyczących sposobów odczytywania polskiej tradycji narodowej. Zadanie ciekawe i inspirujące, ale czy aby nie skazane na ekskluzywne perygrynacje elit do nowych pól znaczeń, których afirmacja ma w najlepszym wypadku szansę dotrzeć do kilku procent społeczeństwa? Niżej podpisani autorzy, podzielając przekonanie o konieczności poszukiwania „pomostów” między lokalnie/narodowo definiowanymi ramami wspólnot politycznych a wciąż upowszechniającymi się ponadnarodowymi mechanizmami władzy, uznali, że nie mniej owocne poznawczo i przede wszystkim niezbędne ze strategicznego punktu widzenia będzie podjęcie próby odpowiedzi na pytanie dotyczące przezwyciężalnych i nieprzezwyciężalnych trudności, które muszą się pojawić we wszelkich projektach „odzyskiwania” polskiej tożsamości narodowej przez aktorów niezgłaszających akcesu do tzw. tradycyjnego obozu patriotycznego wraz ze wszystkimi towarzyszącymi mu stereotypami. Rzecz jasna, poniżej zajmujemy się tylko kilkoma, za to z naszego punktu widzenia najważniejszymi, uwarunkowaniami polskiej tożsamości.

Dziedzictwo kulturowe i struktura społeczna

Pytając o możliwość odczytywania polskiego dziedzictwa na nowo bądź z jeszcze większym apetytem dążąc do spopularyzowania tych odczytań, nie sposób nie zatrzymać się przy problemie „stawania się” rzeczywistości społecznej. Tendencje rozwojowe współczesności, dając pierwszeństwo konstruktywistycznym (w opozycji do realistycznych) konceptualizacjom otaczającego nas świata, popychają do zadawania pytań o to, w jaki sposób powstała, upowszechniła się i znaturalizowała konkretna kulturowa wizja świata naszego życia. W naszym wypadku dociekać powinniśmy tego, jak ukształtowała się oraz dlaczego się reprodukuje ta postać patriotyzmu, która budowana jest wokół toposów Polaka katolika, „stosu ofiarnego, honoru, nieprzejednania” i może niekiedy „ułańskiej swady posiłkowanej bezceremonialnym gestem liberum veto”. Nie przedstawimy tu historycznej analizy, ani społecznych konsekwencji funkcjonowania tych przewodnich tematów wraz z charakterystycznymi dla nich idiomami dyskursywnymi. Chcielibyśmy raczej wskazać na powody, które nastręczają niemało problemów przy wszelkich próbach rekonceptualizacji tożsamości polskiej.

Kultury polskiej nie cechuje daleko rozwinięty indywidualizm. W klasycznym już tekście „Trzy patriotyzmy…” Andrzej Walicki, dokonując połączenia analizy typologicznej z historyczną, podkreśla już na samym wstępie, że choć koncepcje patriotyzmu jako: a) wierności woli narodowej; b) wierności idei narodowej; c) obrony realistycznie ujętego interesu narodowego posiadają swoją wewnętrzną logikę, to ich wspólną cechą jest powiązanie umiłowania ojczyzny z umiłowaniem wolności i odwrotnie. Dlaczego o tym piszemy? Otóż, wydaje się to kluczowe właśnie z uwagi na związane z tematem numeru zadanie postawione przez Redakcję. Obecne we wszystkich koncepcjach patriotyzmu powiązanie umiłowania wolności z republikańską wolnością ojczyzny, zdaniem Walickiego, wyraźnie odróżnia staropolską koncepcję wolności od wolności indywidualistycznej w sensie klasycznego zachodniego liberalizmu. Jest to – naszym zdaniem – węzłowy punkt wszelkich rozważań dotyczących polskości, ogniskuje się w nim bowiem problem zderzenia elementów historycznie konstytutywnych dla polskiej tożsamości wspólnotowej ze współczesnością. Prawie nikogo nie trzeba przekonywać, że procesy, które budują konstrukty społecznej wyobraźni, pamięci historycznej czy tożsamości, podlegają zasadzie „długiego trwania” opisanej doskonale przez szkołę socjologii historycznej. Oznacza to, że każda ewaluacja porządku kulturowego musi brać pod uwagę kilkusetletnie procesy, w innym bowiem wypadku oceniający dobrowolnie pozbawia się możliwości zrozumienia rzeczywistości, której uważnie się przygląda. W tym aspekcie chcielibyśmy zauważyć, że jednym ze źródeł naszych zmagań z obecnym kształtem tożsamości narodowej jest brak w naszej historii konfiguracji myśli nominalistycznej, o czym przekonująco pisze w książce „O władzy i bezsilności” Jadwiga Staniszkis. XIV-wieczny nominalizm, budujący nową, opartą na względach formalnych – logiczności i trafności w przeciwieństwie do prawa naturalnego – jakość władzy politycznej, zrodził jednocześnie niekończący się proces społecznej „racjonalizacji” prowadzącej w dalekiej drodze do koncepcji obywatela jako osoby zdolnej do zawierania kontraktu. A to właśnie ten element decyduje o podstawowej macierzy możliwości „stawania się” wszelkich wspólnotowych tożsamości. Kraje, które przełom nominalistyczny przeszły, przygotowały kulturowy grunt do oświeceniowego ruchu myśli nakierowanej krytycznie na samą siebie i przynoszącej efekt w postaci indywiduacji kultury. Zsubiektywizowanie kultury Europy Zachodniej w okresie oświecenia prowadziło do stowarzyszeniowych form społecznych z etyczną odpowiedzialnością jednostki w bardzo konkretnych sytuacjach. Kraje, które tej okazji nie miały, kulturowo popchnięte zostały w neoplatońskie i tomistyczne formuły kulturowe kompatybilne raczej z prymarnymi sposobami myślenia o świecie – niemalże od Boga danych tożsamości – i w konsekwencji obsuwały się z większą łatwością w etniczną ekskluzywność, wsobność, utrudniającą raczej społeczne negocjacje tego, kim chcielibyśmy się świadomie stawać, niźli odwrotnie.

W naszej historii nie dokonało się w sposób sukcesywny i pełny przejście od Gemeinschaft do Gesellschaft, na co niejednokrotnie zwracała uwagę Agata Bielik-Robson, prowadząc swoje osobiste zmagania z polskością. Terminy te, elementarne dla analizy socjologicznej, paradoksalnie rzadko przykładane były z należytą uwagą do procesów kształtowania się tożsamości polskiej. Oznaczają przejście od wspólnoty do społeczeństwa, czyli od form uspołecznienia bezpośredniego do pośredniego, powstałego w wyniku świadomego i dobrowolnego zrzeszania się jednostek. Można z całą odpowiedzialnością twierdzić, że losy naszej wspólnoty narodowej z powodów historycznych oraz strukturalnych, co pokażemy poniżej, kształtowały się poza konfiguracją kulturową nowoczesności bezpośrednio związanej z pojęciem oświecenia, leżącym u podstaw powstawania współczesnych społeczeństw. Pytanie o to, kiedy jednostki zrzeszają się w sposób świadomy i celowy, należałoby na potrzeby naszego tekstu przeredagować na pytanie o to, kiedy zyskują zdolność krytycznego namysłu nad dziedzictwem kulturowym w celu wykorzystywania go do twórczej aktywności symbolicznej. Kantowskie oświecenie – „emancypacja rozumu od wszelkiego obcego kierownictwa” – towarzyszy powstawaniu związków społecznych będących decyzją uczestników, wszelkie związki są wytworem ich umowy. Jest to warunek konieczny dla pozostawienia za sobą wspólnotowych form współżycia, które wyznaczają jednostkom z góry miejsce, funkcję i sens egzystencji. „Porzucenie stanu zawinionej niedojrzałości”, polegającego na zinternalizowaniu zewnętrznych i uprzednio stworzonych norm wspólnoty oraz traktowaniu ich jako własnych, możliwe jest tylko w kulturze, w której dokonał się zwrot w kierunku upodmiotowienia jednostek oraz operacja zsubiektywizowania procesów symbolicznego definiowania ram społecznych interakcji. Tylko takie warunki sprzyjają powstawaniu tożsamości politycznych, obywatelskich i inkluzywnych jednocześnie.

W jakim zatem znaczeniu staropolski sposób myślenia o patriotyzmie, określany przez Walickiego przez związki z ideą republikańską, przeczy rzeczywistości współczesnych społeczeństw długotrwale pozostających pod wpływem kultury oświeceniowej? Otóż wszystkie te typologie są echem konstrukcji świata społecznego obecnego już u starożytnych, gdzie grecka koinonia politike czy rzymska res publica oznaczają wspólnotę, która łączy wolnych i równych, a wyklucza niewolnych i nierównych, czyli pozbawionych obywatelskich praw i głosu. Zróbmy krok naprzód i spójrzmy na kilka liczb przybliżających nas do odpowiedzi na pytanie o to, na ile w stosunkowo nowej historii Polski realizowany jest ideał rzeczpospolitej upodmiotawiającej swoich obywateli. Statystyki te są jednocześnie egzemplifikacją tego, jak w wymiarze masowym, a inny nas tutaj nie interesuje, przebiegał proces wychodzenia z zawinionej niedojrzałości. Jak w „Wykładach z filozofii nowoczesności” zauważa Marek Jan Siemek, tłumaczenie niemieckiego określenia „unmündlich jako „niedojrzałości” jest o tyle zwodnicze, że ten nieprzetłumaczalny zwrot odnosi się do pozbawienia głosu związanego z posiadaniem praw i swobód, zdolnością do autonomicznego korzystania ze swojego rozumu. Zapytajmy zatem, czy tradycje polskiego patriotyzmu nie wyrosły aby na glebie „bezustych”, którzy nie mogli mieć żadnego wpływu na kształtowanie tych tradycji. Dla zobrazowania stanu rzeczy sięgamy po dane zebrane i analizowane przez Jacka Wasilewskiego w tekście „Formowanie się nowej struktury społecznej”, opublikowanego w zbiorze tekstów „Współczesne społeczeństwo polskie: dynamika zmian”.

Bezpośrednio przed II wojną światową struktura klasowo-warstwowa społeczeństwa polskiego była typowa dla krajów zacofanych, cechował ją słaby potencjał modernizacyjny. Pojęcie modernizacji nie jest oczywiście synonimiczne wobec użytych przez nas wcześniej procesów nominalizacji i oświecenia, niemniej stanowi ich historyczną konsekwencję. W aspekcie upodmiotawiania rozumu procesy modernizacji są nawet cezurą, która przynosi umasowienie postaw stowarzyszeniowych, abstrahujących od tożsamości ekskluzywnych. Stąd uznajemy, że bez rażącego nadużycia postawiony przez nas problem należy rozpatrywać w kontekście potencjału modernizacyjnego. Strukturę stanowili w zdecydowanej większości chłopi i robotnicy rolni – prawie 60 proc. Elementem potęgującym „efekt klasowo-warstwowy” była sytuacja, w której 75 proc. obywateli zamieszkiwało na wsiach, tylko 11 proc. w miastach liczących powyżej 100 tys. mieszkańców. Ponadto potencjał modernizacyjny, poprzez który rozumiemy klasowe predylekcje do emancypacji (w tym emancypacji rozumu), był również ograniczony wśród stosunkowo licznej (30 proc.) grupy najemnych pracowników fizycznych, wśród których robotnicy przemysłowi stanowili zdecydowaną mniejszość. Zwróćmy więc uwagę na fakt, że udział klas pozostałych, będących substancją, z której w trakcie rewolucji narodowych i industrialnych wyrasta mieszczański podmiot obywatelski, kształtował się na wybitnie niskim poziomie. Udział inteligencji wynosił poniżej 7 proc. Później, w aspekcie szerokiego kontekstu cywilizacyjno-społecznego i jego modernizacyjnego potencjału, było tylko gorzej. Wcześniej, w aspektach nas interesujących, bynajmniej nie było lepiej.

Po II wojnie światowej dramatycznie zmniejszyła się liczba ludności kraju – z około 35 mln do 24 mln. Całkowicie unicestwiono ziemiaństwo, burżuazję, drobnomieszczaństwo – przestały istnieć trzy klasy społeczeństwa przedwojennego, poza tym procesowi dezintegracji uległa inteligencja i robotnicy przemysłowi. Co ważne dla naszego pytania o kulturowe kompetencje redefiniowania świata zastanego, w tym obszaru tożsamościowego, stosunkowo najmniejsze straty dotknęły chłopstwo, które ostaje się jako jedyna względnie zintegrowana klasa społeczna. Masowe, zewnętrzne i wewnętrzne ruchy migracyjne, przerwanie karier edukacyjnych i zawodowych oraz podkopanie pozycji ekonomicznej milionów ludzi, wyrwanie ich z „małych ojczyzn” stanowią codzienny powojenny krajobraz społeczeństwa polskiego. Te uwarunkowania poparte wszechobecną przemocą aparatu komunistycznego przymusu sprawiły, że łatwiej było narzucić społeczeństwu określone rozwiązania polityczne, gospodarcze i społeczne, łatwiej było instrumentalizować symbolikę tożsamościową. Ukryta opozycja musiała od tego momentu liczyć się z tym, że jedyną wiarygodną formą aktywności politycznej jest dyskurs moralny, któremu daleko do dialogiczności rozumu oraz który raczej polaryzuje społeczeństwo, niźli pozwala mu spotkać się w publicznym sporze o tożsamość.

Po II wojnie światowej w kraju liczącym około 23 mln ludzi tylko 1,5 proc. posiadało wykształcenie średnie albo wyższe. Istniała obiektywna konieczność odbudowania kadr, które do 1956 r. konstruowano niemal wyłącznie na podstawie kryteriów polityczno-ideologicznych. Po Październiku 1956 r. kontynuowano koncepcję kształtowania ludowej inteligencji, do której formalnie zaliczano wszystkich pracowników umysłowych, definiowanych jako ogół pracowników niefizycznych (inteligencja twórcza, eksperci, kierownicy, pracownicy administracyjno-biurowi). W końcu lat 50. liczebność tak zdefiniowanej inteligencji szacowano na 2,1 mln – w tym 50 tys. twórców, 650 tys. ekspertów i kierowników oraz 1,3 mln pozostałych. Struktura wykształcenia pracowników umysłowych pozostawiała wiele do życzenia – w 1968 r. 43 proc. z nich nie miało średniego wykształcenia. Liczba studentów z końca lat 40. – około 100 tys. – wzrosła po czterdziestu kilku latach do zaledwie ponad 400 tys. Ekstensywny model rozwoju gospodarczego niósł z sobą rozliczne konsekwencje, w tym zatrważająco niski poziom kwalifikacji robotników (w 1958 r. 42 proc. nie miało wykształcenia podstawowego, 47 proc. ukończyło szkołę podstawową) – podstawowy park maszynowy stanowiły furmanka i łopata, rozwój oparty na nowoczesnych technologiach blokowała bariera kwalifikacji. W długoletniej perspektywie system zasadniczych szkół zawodowych okazał się katastrofalny, ponieważ nie zapewniał naturalnego przejścia do następnych szczebli systemu edukacyjnego (Raport ONZ z 2000 r. – 37 proc. uczniów zasadniczych szkół zawodowych należy do grupy funkcjonalnych analfabetów).

Jak, nie bez złośliwości, zauważa w swoim eseju „Pogarda mas” Peter Sloterdijk, „[…] Scenariusz nowożytności przewidywał, że to raczej podmioty zbiorowe spoza wyższej szlachty – najpierw szlachta średniego stopnia i dworska, potem mieszczaństwo, drobnomieszczaństwo, następnie robotnicy i tak zwane mniejszości – zaczną przejawiać (w skali historii bezprzykładnie namiętne) poczucie własnej godności i dla zaspokojenia go wejdą na arenę polityczną i literacką”. W świetle tego krótkiego, ale oddającego sedno rzeczy przybliżenia strukturalna kondycja społeczeństwa polskiego, jeśli wolno nam użyć w tym miejscu takiej metafory, jest nad wyraz wymownym przyczynkiem do kształtowania się polskiego patriotyzmu. Nie uczestniczyliśmy w przedsięwzięciu, które dawało szansę na – tak ironicznie komentowane przez Sloterdijka – upodmiotowienie substancji. Nie braliśmy udziału w scenariuszu nowszych dziejów społecznych, których sedno stanowiła kampania na rzecz budowy samopoważania, podczas której wszelakie zbiorowości forsują swoje żądania akceptacji, a czynne jednostki przymierzają się „jako nowi mistrzowie świata i siebie” do korzystania z życia. Dla tradycji polskiego patriotyzmu ma to kolosalne znaczenie. O ile nad kulturowym wyrazem tożsamości pracują zawsze elity, o tyle nowożytność stanowi epokę konfrontacji symbolicznych tradycji kształtowanych przez elity ze społeczeństwem masowym, więcej nawet, przynosi ona redefinicję pojęcia elit poprzez poszerzenie zakresu znaczeniowego tego pojęcia, a w konsekwencji względnie dużą elit cyrkulację. Z tym wyjątkiem, że m.in. Polski te procesy nie dotyczą. Przedstawionemu stanowi struktury społeczeństwa polskiego towarzyszy raczej obraz „bezustych”, niedojrzałych jednostek, które wskutek wielowiekowej koincydencji wydarzeń nie mają nawet szczególnych szans na to, by podjąć ambiwalentne, zdaniem Sloterdijka, aktywności upodmiotawiania masy. Przepiękne, bliskie rzeczywistości i zatrważające jednocześnie świadectwa literackie stanu „świadomości tożsamościowej” społeczeństwa polskiego, fenomenologicznej, jednostkowej percepcji idei wspólnotowości na poziomie masowym (chłopskim) znajdzie czytelnik u Wiesława Myśliwskiego, Mariana Pilota czy Edwarda Redlińskiego, gdyby sięgnąć tylko do autorów współczesnych. My nie zrobimy tego tak dobrze. Jeśli założyć, że nasze sprawozdanie z podwalin polskiej tożsamości odpowiada rzeczywistości, to wobec historii najnowszej stajemy – użyjmy tutaj ryzykownego sformułowania – jako masa, jako substancja, na której można dokonywać daleko idących eksperymentów w laboratorium dyskursu publicznego. Rozumiemy przez to sformułowanie masową bezwolność i bezkrytyczność wobec świata symboli zastanych oraz daleko idącą podatność na zinstrumentalizowanie poszczególnych elementów niegdysiejszych elitarnych dyskursów tożsamościowych. Naród przyjmuje więc postać amalgamatu „trudno definiowalnych” kulturowych i politycznych osobliwości. Ponadto wiele prób określenia i nazwania polskości opiera się na subiektywnych, a nie obiektywnych kryteriach. Tym samym różnica „w stawaniu się Polakiem” może wynikać zarówno z kulturowych, jak i woluntarystycznych źródeł definiowania przynależenia do wspólnoty.

Tu i teraz

Fundamentem struktury społecznej współczesnych społeczeństw ma być (nowa) klasa średnia, określana w starożytnych Atenach przez Arystotelesa mianem średniozamożnych ludzi wolnych. Charakterystyczny dla niej etos (re)produkowany przez inteligencję, elitę społeczną staje się punktem orientacyjnym dla klas niższych marzących o wspinaczce w górę po szczeblach drabiny społecznej. Ten zbiór idealnych wzorów kulturowych staje się macierzą możliwych postaw członków klasy średniej i wszystkich tych, którzy ją obserwują i orientują sią na nią w swych działaniach i aspiracjach. Jeśli jednak odniesiemy się do przebiegu polskiej transformacji, to można zauważyć, że genealogia współczesnej klasy średniej nie ma swych początków w warstwie inteligencji i jej etosie, zdolnym być może do rekonstrukcji symbolicznego uniwersum. Jej korzenie, zgodnie z dominującą w tym czasie narracją, tkwią wśród kształtującej się warstwy przedsiębiorców, ludzi zaradnych, którzy „biorąc los we własne ręce”, rozpoczęli pogoń za lepszym, szczęśliwszym, a przede wszystkim bogatym (zwłaszcza w sensie materialnym) życiem. Jak zauważa Danuta Walczak-Duraj, w tonie krytycznym odnosząc się do ustalonych wtedy reguł, honor zastąpiony został honorarium, a etykę zastąpiło prawo. Inteligencji pozostało albo przyłączyć się do budowniczych nowego ładu, albo hamletyzować w zaciszu akademii.

Odnosząc się do kategorii narodu, polskości czy tożsamości narodowej, nie można pominąć rozważań dotyczących problemu kultury narodowej. Mistrzyni łódzkiej socjologii Antonina Kłoskowska w swych artykułach podkreślała konieczność namysłu nad kategorią narodu w okresie stopniowej dominacji instytucji o charakterze transnacjonalnym. Formy i zakresy przepływów, dokonujące się w skali globalnej, zmuszają do zredefiniowania współczesnych kulturowych wskaźników integracji w obrębie narodu. Kłoskowska określiła kulturę narodową jako syntagmę, w znaczeniu kanonu pełniącego funkcję integrującą i przylegających do niego treści, które mogły również pochodzić z zewnątrz, jeśli kultura miała formułę otwartej. Pytania, które się w tym miejscu nasuwają, to: „Co tworzy dzisiejszy kanon kultury narodowej?”, „Jaki jest stopień jej otwartości?”, wreszcie – „Czy opis tak skonstruowanego modelu zmierzałby w kierunku syntezy, czy też raczej mozaiki, z której uczestnik „wyjmuje” te elementy, które służą mu do (w jego przekonaniu) właściwego zdefiniowania tego, co to dziś znaczy być Polakiem? Próba odpowiedzi na te problemy siłą rzeczy powinna zmierzyć się z kwestią wspólnotowych autoidentyfikacji jednostek, zwłaszcza jeśli traktuje się naród (ojczyznę) jako rodzaj wspólnoty wyobrażonej w perspektywie konstruktywistycznej. Projekt odgórnie koordynowanego planu kształtowania poczucia narodowości tej wspólnoty ma niewielkie szanse na realizację. Rola elit i intelektualistów, którzy mieli stać się wzorotwórczymi ekspertami, bywa skutecznie ograniczana zarówno przez logikę (tabloidyzację) dzisiejszych mediów, jak i przez „wielki eksperyment” parametryzacji, dokonujący się w obszarze akademii i zmieniający ją w korporację z wszystkimi tego konsekwencjami. Niechętni do podjęcia wyzwania są przedstawiciele klasy średniej. Rolę krzewiciela odgrywa dziś raczej kultura popularna, gdzie polskość i ojczyzna obiektyfikuje się w kiczowatej „Bitwie pod Wiedniem”, serialach o Polskim Państwie Podziemnym, filmach Stanisława Barei, Marka Koterskiego i Wojciecha Smarzowskiego (by wspomnieć tylko o kinie). Wreszcie próba zdefiniowania współczesnej polskości wiąże się z refleksją na temat codziennych jednostkowych praktyk, ale też odgórnego urządzania społeczeństwa. Mamy tu na myśli np. kwestię uczestnictwa w kulturze, świadomość i rozumienie wytwarzanych w jej obrębie treści, umiejętność językowego opisu świata, ale też np. rozwój nauki czy kształtowania środowiska aksjonormatywnego oraz formy politycznej partycypacji korespondujące z protodemokratyczną zasadą izonomii mówiącą, iż prawo stanowią ci obywatele, którzy potem będą go przestrzegać.

W Europie żyjemy w epoce konsekwentnego, dobrowolnego wycofywania się ze wspólnot politycznych (Sloterdijk) oraz kulturowej i instytucjonalno-systemowej indywidualizacji wszelkiego rodzaju ryzyk (Ulrich Beck, Richard Sennett[WK1] ). Te globalne trendy rozwojowe nie stanowią sprzyjających warunków dla redefiniowania etnicznego charakteru wspólnoty narodowej w kierunku kryteriów obywatelskich. Jest to tym bardziej trudne, że europejskie państwa w większości powstawały na bazie „więzów krwi”, budując tym samym swą tożsamość w odniesieniu do ethnies, wspólnej historii i wspólnego losu. Jak zauważa Friedrich Meinecke narody kulturowe są ekskluzywne. Należy się do nich nie na zasadzie dobrowolnej decyzji, ale w wyniku więzów krwi i pokrewieństwa. Członkiem takiego narodu trudno się stać. Narody polityczne opierają się z kolei na obywatelu i mają w większym stopniu charakter inkluzyjny. Członkiem takiego narodu można się stać zwłaszcza wtedy, jeśli chce się współtworzyć wspólnotę i wnosi się pewien wkład w obszar kultury. Innymi słowy, w drugim typie kluczowe stają się siły polityczne bazujące na cnocie obywatelskiej.

Stąd też forma dzisiejszego nacjonalizmu (manifestującego głównie kwestie suwerenności i praw do samostanowienia o sobie) z politycznej zmienia się na kulturową. W tym przypadku jest on silniej osadzony w emocjach, korzysta z mistycznej narracji, legend, rytuałów czy symboliki. Mająca się dokonać w ten sposób odnowa każe myśleć o narodzie jako o odrębnej kulturowej cywilizacji (zwykle nie tylko innej, lecz także lepszej od innych), nie zaś jak o niezależnej wspólnocie politycznej. W polu polityki, gdzie dokonuje się reprodukcja symboli w służbie władzy, dominuje i najpewniej będzie dominować przez czas nieokreślony nastawienie rynkowe głównych aktorów politycznych. Oznacza to, że politycy skłonni będą do reprodukowania klisz tożsamościowych obecnych na poziomie mas. Im silniejsze tendencje ekskluzywne na poziomie masowym w wymiarze lokalnym, tym mniejsze prawdopodobieństwo podejmowania ryzyka politycznego redefiniowania polskości. W lokalnym kontekście polskim z uwagi na historię najnowszą wszystkie relewantne siły polityczne miały i mają swój „interes” w podejmowaniu prób monopolizacji istniejącego spektrum symbolicznego, stąd na poziomie instytucjonalnym występuje spotęgowana reprodukcja jedynego czytelnego i powszechnie znanego Polakom układu odniesień symbolicznych. Każe to zapytać, czy naród i nacjonalizm jawią się jako jedyne pewne źródła i opisy naszej jedności instrumentalnie zamienianej na akceptację (bądź odrzucenie) określonych politycznych rozwiązań? Jest to istotne, tym bardziej że naród postrzegany jest (był?) jako jednostka władzy politycznej, dysponujący prawem do samostanowienia. Dlatego w zgodzie Schumpeterowską wizją demokracji jako rozwiązania instytucjonalnego, gdzie jednostki otrzymują moc decydowania poprzez konkurencyjną walkę o głosy wyborców, kwestie polskości, patriotyzmu, narodowej tożsamości zostają wpisane w strategie wyborcze. To starcie w sferze symbolicznej nie integruje, ale uruchamia silne podziały społeczne, poprzez dychotomiczny podział na „prawdziwych Polaków” i tych „nieprawdziwych” albo poprzez przeciwstawianie sobie tradycjonalistów i zwolenników modernizacji. Stajemy się społeczeństwem schizmogenicznym (Gregory Bateson), żyjącym w światach, które raczej się mijają, niż chcą budować wspólnotę. Współczesne społeczeństwo staje się zbiorową strukturą znaczeń, w której trudno dostrzec równowagę między członkami tworzących je grup. Linie podziałów społecznych przenoszą się na procesy rywalizacji na rynku partyjnym. Mimo sceptycznych głosów (wypowiadanych również ustami czołowych europejskich polityków) dotyczących realizacji założeń pluralizmu kulturowego nie można pozwolić, aby w europejskich społeczeństwach (w tym polskim) rozgościł się rasizm kulturowy, gdzie to właśnie argumenty kulturowe stają się podstawą dyskryminacji, społecznych napięć i różnych form wykluczenia.

Gdzieniegdzie mamy również do czynienia z próbą monopolizacji patriotyzmu, który miałby być cechą ekskluzywną opierającą się bądź to na kryterium etnicznym, właściwym życiorysie, przynależności do Kościoła katolickiego, bądź na krytyce wszelkich uniwersalizmów w postaci integracji europejskiej. To poniekąd konsekwencja tego, iż elity, w tym elity polityczne, nie były w stanie zaproponować nowych form patriotyzmu, wykraczających poza wspomniane wcześniej toposy koncentrujące się w gruncie rzeczy na „walce o niepodległość” i „przelewaniu krwi”. Oferta w postaci militarno-wojennej opowieści o ojczyźnie i stosunku do niej odbiega od spragmatyzowanej świadomości dużej części społeczeństwa, a ponadto nie wydaje się skuteczna w uruchamianiu emocji zwłaszcza młodszych pokoleń. Dla nich oferta banalnej i łzawej polskości, jak określił to Marcin Król, jawi się jako zwyczajnie nieatrakcyjna, przeznaczona dla starszych pokoleń lub dla wyraźnie ideologicznie określonych grup społecznych. Obce jest gloryfikowanie przeszłości i resentyment temu towarzyszący. Z drugiej strony wciąż nie zdołano zdefiniować postaci nowoczesnego patrioty-obywatela, przerzucając ten problem albo na tzw. trzeci sektor, albo zostawiając go ugrupowaniom politycznym, które opisując ten model, starają się postawić go w kontrze do treści nacjonalistycznych i narracji o „Polaku katoliku”. Szkolny kanon transmisji narodowej, biorąc pod uwagę np. listę lektur obowiązujących na egzaminie maturalnym, wygląda w zasadzie podobnie, jak wtedy, gdy maturę zdawali autorzy tekstu (mniej więcej 20 lat temu). Literatura polska „kończy się” w połowie XX w., podobnie jak literatura światowa. I choć z pewnością książki te uznać należy za w dużej mierze kanoniczne, to wpisują się one głównie w model konstrukcji tożsamości narodowej, który Andrzej Piotrowski określił jako opresyjno-obronny.

Społeczeństwa przemysłowe jako bardziej mobilne i konkurencyjne od agrarnych skłaniały ludzi do poszukiwania kulturowych źródeł jedności. Jak pisaliśmy wcześniej, wymagało to jednak odpowiedniego obywatelskiego treningu i właściwego kształtu struktury społecznej. W Polsce zarówno forma socjalizacji obywateli, jak i zależności między klasami i warstwami społecznymi nie pozwalają na to, aby te kulturowe źródła jedności odnaleźć. W społeczeństwie poprzemysłowym szukanie źródła wydaje się zbyteczne, chodzi o to, by płynąć (z prądem).

CBOS w sondażu zatytułowanym „Rozumienie patriotyzmu” (w listopadzie 2008 r.) pytał respondentów, na czym polega patriotyzm. Ankietowani mieli za zadanie wskazać, czy zgadzają się, czy też nie z proponowaną formą zachowania. Najwięcej odpowiedzi pozytywnych zyskały zachowania kojarzące się z tradycyjną i symboliczną formą patriotyzmu. Zdaniem ankietowanych polegać ma on na: okazywaniu szacunku fladze, godłu i hymnowi narodowemu (94 proc.), dbałości o przekazywanie dzieciom w rodzinie wartości narodowych (94 proc.), gotowości do walki i oddania życia za ojczyznę (90 proc.), poszanowaniu i przestrzeganiu prawa (90 proc.), chodzeniu na wybory (87 proc.). W pytaniu otwartym, gdzie ankietowani sami definiowali, czym jest patriotyzm, najczęstszymi odpowiedziami były: „miłość do ojczyzny” i „ojczyzna jako najwyższa wartość”. Jakże blisko w tym obrazie do monotonnego refrenu piosenki „Wychowanie” zespołu T. Love.

Metawładza gospodarki światowej (Beck) pozbawia w coraz większym stopniu suwerenności polityków narodowych, dla których instrumentalizacja symboliki narodowej może być ostatnim polem pozorowania sprawstwa politycznego w wymiarze wspólnoty. Okrzepłe, zastane, oswojone formy symboliczne nie stanowią części niechętnie dzisiaj przyjmowanych ofensywnych narracji polityczno-ideologicznych, za to, w wymiarze substancjalnym, doskonale nadają się do inscenizowania polityki. Ma to wielokrotnie charakter instrumentalny, co polega na eksponowaniu wybranych i właściwych z punktu widzenia określonych grup interesu wzorów osobowych.

Być może naród, ojczyzna, polskość są dziś jedynie „nazwami” opisującymi pewien byt, stan bądź niekiedy proces. To, jak zostaną zdefiniowanie, zależy zwykle od tych, którzy te definicje budują, od ich kapitału kulturowego, ideologicznego zaplecza, czy wreszcie sposobu określenia własnych (bądź grupowych) interesów. Pozostając w obszarze narracji mówiącej o imperatywie konsumpcyjnej autoafirmacji kwestia tożsamości narodowej, poczucia wspólnotowości narodowej może się okazać „jedną z wielu” strategii jednostki na drodze do maksymalizacji szczęścia. Wspólnotowy kontekst ustępuje zatem determinantom jednostkowym. Wciąż na nowo konstruowana jest nasza Sittlichkeit oraz jej relacja z Moralität.

Marcin Kotras –  doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Katedrze Socjologii Polityki i Moralności w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. Swoje zainteresowania badawcze koncentruje na języku polityki i procesach instytucjonalizacji w polityce. Autor książki „Przywództwo polityczne na poziomie regionu. Przykład województwa łódzkiego”. Redaktor prowadzący w czasopiśmie „Władza sądzenia” i sekretarz redakcji „Folia Sociologica”.

Konrad Kubala – doktor nauk humanistycznych, adiunkt, pracownik Katedry Socjologii Polityki i Moralności IS UŁ. Interesuje się praktycznymi i teoretycznymi problemami funkcjonowania komunikacji politycznej w demokracjach liberalnych, wpływem dyskursu publicznego na powstawanie dominujących form „racjonalności” oraz ekonomizacją powszechnych postaci „refleksyjności zinstytucjonalizowanej”. Zdeklarowany zwolennik poszukiwania źródeł prywatnych trosk w społecznej strukturze oraz publicznych definicjach rzeczywistości. Redaktor prowadzący w czasopiśmie „Władza sądzenia”.

Jak pokonać populistycznych kandydatów w wyborach? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Aruna Chaudhary’ego, dyrektora kreatywnego w Social-Changes, byłego dyrektora kreatywnego kampanii prezydenckiej Berniego Sandersa w 2016 r. i oficjalnego kamerzystę Białego Domu za czasów prezydentury Baracka Obamy. Rozmawiają o byciu filmowcem prezydenta Obamy i o tym, co powinien dalej zrobić prezydent Joe Biden, ale także poruszają kwestie wyborów w Argentynie, wyniku ostatnich wyborów w Polsce i wniosków płynących z mobilizacji wyborców.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak to było być filmowcem prezydenta Stanów Zjednoczonych?

Arun Chaudhary

Arun Chaudhary (AC): Ludzie myślą, że filmowiec prezydenta to tak jakby mucha na ścianie, która towarzyszy niektórym historycznym momentom, zapominając, że jeśli jesteś facetem z kamerą, to bardziej przypominasz 800-kilogramowego goryla. Wszyscy mają świadomość, że w pokoju jest osoba z kamerą i wiedzą, co robisz.

Dlatego bycie filmowcem prezydenta to niezwykle trudna sprawa. Jednak bycie kamerzystą Baracka Obamy było jedynym możliwym rozwiązaniem – w przypadku większości innych prezydentów byłoby to po prostu niemożliwe. Prezydent Obama to wyjątkowa osoba, która była taka sama na ekranie, jak i poza nim. To właśnie dzięki temu ważne i wpływowe osoby pozwalały mi filmować go w spontanicznych sytuacjach.

Co ciekawe, każda chwila, którą nagrałem, gdy byłem w Białym Domu w służbie prezydentowi, jest nie tylko chroniona przez prawo, ale od przyszłego roku będzie również można uzyskać do niej dostęp. Jeśli więc chcesz zobaczyć konkretną podróż samolotem Air Force One (a mam takie materiały filmowe), wystarczy poprosić o jej nagranie bibliotekę, podając datę i przybliżoną godzinę, a dana biblioteka po prostu ci je dostarczą.

Właśnie dlatego była to ryzykowna propozycja, ponieważ po objęciu urzędu przez Richarda Nixona prawo stało się bardziej przejrzyste. Nie mogłem niczego usunąć ani zmodyfikować – nawet tytuły moich plików są w języku fabrycznych ustawień dla każdego nagrania, jakie kiedykolwiek zrobiłem moją kamerą, ponieważ gdyby czegoś brakowało, byłoby to niezgodne z prawem.

W trakcie pracy ma się wrażenie, że realizuje się jakiś niewiarygodnie długi film dokumentalny o pewnej osobie i tak naprawdę nie wiadomo, czy ten film kiedykolwiek powstanie. Niemniej jednak było to niezwykle ciekawe przeżycie.


European Liberal Forum · Ep188 How to fight and defeat populist candidates in elections with Arun Chaudhary

To, czego dowiecie się o prezydencie Obamie, grzebiąc w archiwach, to efekt mojej pracy, którą przedstawiłem opinii publicznej. Bardzo nieliczne z tych spontanicznych zabawnych momentów nie ujrzały światła dziennego. Dzięki tym momentom ludzie mogli naprawdę poznać osobowości jego i Michelle Obamy. Pamiętam sytuację, kiedy Michelle trzymała płaczące dziecko, a potem Obama je podniósł i przestało płakać, a Michelle była z tego powodu naprawdę wściekła. Właśnie te niedoskonałe momenty pomogły wizerunkowi Obamy. To było coś wielkiego.

Pete Souza (fotograf) i ja otrzymaliśmy od Obamy tylko jedną zasadę: możecie robić, co chcecie (oczywiście konsultując się z specjalistami ds. komunikacji i bezpieczeństwa narodowego), o ile nie dotyczy to dziewczynek. Jeśli chodzi o relację z oficjalnego wydarzenia, to w porządku – nawet jeśli córki prezydenta kręcą się gdzieś w tle, to możecie je filmować i robić im zdjęcia. Ale jeśli natkniecie się na nie bawiące się z psem w ich własnym domu, to już nie. To była jedyna zasada, której bezwzględnie przestrzegał, od czasu do czasu prosząc nas, żebyśmy nie szli za nim do łazienki.

LJ: Jakie cechy powinien posiadać prezydent, aby był dobrze przygotowany do pełnienia tej funkcji?

AC: Barack Obama jest wyjątkowo utalentowany – dobrze wie, kim jest i co chce powiedzieć, i dzięki tej pewności siebie nie przejmuje się drobiazgami w stylu: „Och, gdzie jest Arun i kamera, jak to będzie wyglądać po zmontowaniu”. Może po prostu zaufać ludziom, że dobrze wykonają swoją pracę, co sprawiało, że ja sam ​​czułem się bardziej profesjonalnie, ponieważ dzięki temu stałem się bardziej pewny siebie jako filmowiec. To bardzo rzadka cecha w polityce. Ale fakt, że Obama jest w tym dobry, jest po prostu wyjątkowy.

Naprawdę martwię się, że po prezydenturze Obamy, w świetle projektów, które wspólnie realizowaliśmy, ustanowiliśmy pewien punkt odniesienia, według którego trzeba dobrze sobie radzić na YouTube, aby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale czy każda osoba, która jest popularna na YouTube, będzie dobrym prezydentem? Pewnie, że nie. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Chodzi raczej o to, żeby móc pokazać swoje prawdziwe, autentyczne ja. Chociaż już Donald Trump, który pokazywał nam swoje prawdziwe, autentyczne „ja” średnio dwanaście razy dziennie, sprawił, że wszyscy byliśmy tym mocno przerażeni.

Wyjątkowe talenty Baracka Obamy oraz jego niewymagający wysiłku, przejrzysty i autentyczny styl przywództwa ustanowiły precedens w prowadzeniu kampanii kandydatów demokratycznych. Sposób ten jednak nie zawsze odpowiada osobowości startujących kandydatów.

Na przykład przez lata ludzie nie byli pewni, czy Bernie Sander będzie miał odpowiednią osobowość, a okazało się, że ma. Hillary Clinton nigdy nie udało się tego osiągnąć. To, że źle radzi sobie na YouTubie, nie oznacza jednak, że byłaby okropnym prezydentem – wysnucie takiego wniosku wydało mi się niesprawiedliwe.

Stoimy obecnie w obliczu bardzo bliskich wyborów. Osoby takie jak ja, które zajmują się komunikacją, postrzegają je jako wyścig, w którym Joe Biden jest bardzo daleko w tyle, ponieważ nie będzie w stanie w internetowym filmiku zrobić tego, co Donald Trump będzie robił kilka razy codziennie.

Jest kilka powodów, dla których Joe Biden boryka się z pewnymi trudnościami. Widzieliśmy, że postępowa polityka demokratyczna – czy to dotycząca aborcji, opieki zdrowotnej czy szeregu innych kwestii – cieszy się dość dużą popularnością wśród amerykańskiego elektoratu. Podczas wyborów ‘połówkowych’ i specjalnych wyborów uzupełniających w zeszłym tygodniu w Wirginii lub w Ohio Demokraci wielokrotnie osiągali lepsze wyniki i radzili sobie bardzo dobrze – zwłaszcza przeciwko bardziej radykalnym przeciwnikom. Sondaże także to pokazały. Jednocześnie sondaże wskazują, że pozycja Joe Bidena spada coraz bardziej. Wydaje się, że jest to problem osobowościowy, niejako „problem typowy dla Joe Bidena”.

Częścią tego problemu jest wizerunek. Szczerze mówiąc, Joe Biden ma problem z wystąpieniami publicznymi. Czasami ludzie zza oceanu nie są pewni, jak postrzegają go Amerykanie, ale nie wydaje się on „tak silny” jak Donald Trump, który jest zaledwie kilka lat młodszy od niego (i który niewątpliwie należy do najmniej zdrowych ludzi, jakich można sobie wyobrazić). To kwestia autoprezentacji.

Do tego dochodzą także kwestie polityczne. Jedną z rzeczy, która podsyca demokratyczny wiatr, ale jednocześnie krzywdzi Joe Bidena, jest to, że zanim przestaną popierać samą partię, najpierw to właśnie jego opuszczają młodzi ludzie, osoby o innym kolorze skóry lub społeczności imigrantów – ludzie, których nigdy nie podejrzewałbym o głosowanie na Donalda Trumpa – i zamiast tego zaczynają faktycznie rozważać zagłosowanie na Trumpa. Jako ktoś, kto widział, co się dzieje z Konfederacją w Polsce, jestem w stanie zrozumieć, że niekoniecznie chodzi o ‘kupowanie’ radykalnej polityki, ale raczej o poczucie braku szacunku lub to, że ktoś nie sprostał zadaniu. W końcu stają się otwarci na popieranie każdego, kto oferuje zmianę. I to jest prawdziwe zagrożenie.

W przypadku wszystkich tych wyborów i tego, dlaczego stają się one coraz trudniejsze, dlaczego radykałowie nadal biorą udział w wyścigu, powodem jest to, że często prodemokratyczny rząd nie zapewnia obywatelom podstawowych usług socjalnych w zakresie, którego oczekują. Dlatego jeśli chodzi o Joe Bidena, to jego fiasko w sprawie kredytów studenckich i reakcja na sytuację w Gazie nie odniosły się wystarczająco do obaw wielu młodych ludzi i innych społeczności – i oni mu tego tak szybko nie wybaczą.

W tym momencie bardzo trudno byłoby jednak zmienić kandydata. Mogłoby to wyglądać na katastrofę. Myślę jednak, że zmiana kandydata miałaby sens. Joe Biden to autentyczny facet i są rzeczy, co do których nie zmieni zdania. Niestety część z tych rzeczy nie podoba się elektoratowi (legalizacja marihuany to przykład z pozoru błahy, ale też oczywisty) – więc niezagospodarowanych głosów będzie sporo. To właśnie w tych społecznościach jest wiele osób, które masowo porzucają Bidena, ale jest to coś, czego „Wujek Joe” nie będzie w stanie zmienić, ponieważ naprawdę w to wierzy.

I tak, na przykład, jeśli chodzi o neoliberalne podejście Bidena do kwestii związków zawodowych, to choć ostatnio opowiada się on za ruchem związkowym, to jednak nigdy nie był on ideologiem. Lata 90. to były inne czasy – urząd sprawował wtedy Bill Clinton. Ale Joe Biden pamięta czasy, kiedy związki zawodowe były ważne. Są jednak pewne kwestie, w których nie chce on zmieniać swojego stanowiska, dlatego potrzebny byłby inny kandydat, który zająłby się tymi tematami. Zakładając, że jest to niemożliwe, Biden musi przeprowadzić tak energiczną kampanię, jak to tylko możliwe. Musi nieszablonowo myśleć o tym, jak będzie wyglądać jego kampania.

W tym kontekście zalecałbym spojrzenie w przeszłość. Każde przedsięwzięcie wybiegające w przyszłość musi być przesiąknięte odrobiną nostalgii. W naszej własnej historii mamy fałszywe pojęcie na temat tego, co oznacza „kampania prowadzona z werandy” (ang. front-porch campaign). Uważamy to za przejaw lenistwa, gdy jeden prezydent (jak Garfield czy Harrison) po prostu przesiadywał na werandzie przed domem, ale w rzeczywistości codziennie toczyły się tam skomplikowane dyskusje polityczne na masową skalę – rozmawiano o wizji politycznej i wartościach, które reprezentują. Joe Biden powinien właśnie tak zacząć działać – najpierw wyjaśnić, czego dokonał w czasie swojej pierwszej kadencji (minuta po minucie), a następnie powinien spróbować zaszczepić w ludziach myśl, że ma jakiś plan (niemal na wzór Elizabeth Warren) zamiast być po prostu „poczciwcem”.

LJ: Jakie wnioski powinniśmy wyciągnąć z ostatnich wyborów parlamentarnych w Polsce w świetle zbliżających się wyborów europejskich? Jak skutecznie stawić czoła partiom skrajnie prawicowym w wyścigu wyborczym?

AC: Każdego, kto uważnie śledzi polskie wybory, zaskoczyłoby swoistego rodzaju tsunami lub wręcz symfonia opozycyjnych treści i głosów. Na to Prawo i Sprawiedliwość nie było przygotowane. Do gry weszło wiele różnych elementów społeczeństwa obywatelskiego. Sprawiało to wrażenie, jakby powstał autentyczny ruch społeczny – nie była to tylko partia polityczna prosząca o fuchę. Nie chodziło o to, żeby to Donald Tusk prosił o drugą szansę na pełnienie ważnej funkcji, bo nie byłby to przekaz, który by do każdego przemówił – prosiło o to wiele głosów. To pozytywna lekcja, którą każdy powinien wyciągnąć z ostatnich zdarzeń.

Kolejna lekcja dotyczy tego, jak ważne było skupienie się na agentach zmiany (skrajnie prawicowych) Konfederacji, którzy mogą wydawać się ekscytujący dla szerokich kręgów elektoratu, mimo że mają oni coraz bardziej radykalne poglądy.

Polska jest miejscem, gdzie ten problem został rozwiązany właściwie. Polaryzacja nie została przedstawiona jako walka między dobrem a złem. Zło potrafi być dość atrakcyjne – młodzi ludzie pewnie zagłosowaliby na Dartha Vadera. Ja pewnie też! Mógłbym powiedzieć: „Czy ja wiem, Darth ma jakiś plan i zadba o niskie podatki!”. To może nie brzmi zupełnie jak on, ale z pewnością w jakiś sposób by grał. Takie podejście jest zaś bardzo atrakcyjne.

W polityce krąży pewien dowcip, że zarówno w przypadku populistów, jak i prawicowych radykałów tak naprawdę nie ma znaczenia to, co mówią, bo dowiozą w końcowym rozrachunku zawsze antysystemowość, antynormalność – anty-cokolwiek. Jeśli przełożymy ten dowcip na całe społeczeństwo, przyjmując, że wszyscy ci goście są w pewnym sensie nieudacznikami, wtedy będzie to polaryzacja, pod którą możemy się podpisać. I to właśnie widać w przypadku tych wyborów.

Są jednak rzeczy, które w ostatecznym rozrachunku należało zrobić inaczej. Ogólnie rzecz biorąc, kampanie wyborcze obejmują wiele rozmów z ludźmi i opierają się na mikrotargetowaniu różnych społeczności. To nie były wybory oparte na mikrotargetowaniu. Był to ruch masowy, który przełożył się na frekwencję sięgającą prawie 75%. To niesamowity wynik, który przyćmiewa wszystkie inne.

Zamiast skupiać się na młodych mężczyznach, Polska pokazała nam, że używając przekazu skierowany do kobiet, nie potrzebowali oni oddzielnego, specjalnego przekazu, ponieważ reagowali na niego także mężczyźni. Oni rzeczywiście wiedzą, co jest słuszne. Nie powinniśmy stawiać kreski na młodych mężczyznach – to kolejna ważna lekcja płynąca z wyborach w Polsce. Może to wydawać się dużym uproszczeniem, ale ten temat często pojawia się w wielu rozmowach.

Ponadto, musisz być przygotowany na sukces. To były wybory, w trakcie których wszyscy byli bardzo przygnębieni, aż nagle okazało się, że zwycięstwo opozycji jest możliwe. To wtedy ludzie zaczęli rozkwitać. Powinniśmy utrzymać te uczucia także poza sezonem wyborczym. Jeśli uda nam się utrzymać ten sam rodzaj budowania społeczności i zachować pozytywną energię na temat tego, jaki ma być nasz kraj, wówczas częściej będziemy świadkami sytuacji podobnych do tej, która miała miejsce w Polsce.

To rok bardzo trudnych wyborów – wiele z nich zostanie stoczonych i przegranych w kwestiach migracyjnych, dlatego wybory w Polsce często postrzegane są jako wyjątek. Wydaje się, że nawet w Polsce Prawo i Sprawiedliwość w końcu zmieniło swoje nastawienie odnośnie do niektórych z tych kwestii, ale w wygranej przeszkodziło im kilka skandalów. Tutaj znowu wracamy do kwestii systemowych i idiosynkratycznych. Nie zawsze możemy liczyć na to, że w ostatnim tygodniu kampanii wyborczej złoczyńców dotkną dwa naprawdę duże skandale. Ale jeśli tak się stanie, to musimy być przygotowani na zwycięstwo.

LJ: Rzućmy okiem na Argentynę, gdzie 19 listopada odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich. Kandydatami są prawicowy libertarianin Javier Milei i minister gospodarki Sergio Massa. Jak przebiegała kampania?

AC: W ostatniej turze przeprowadzonych sondaży Milei, skrajnie prawicowy kryptolibertarianin, pozostaje nieco w tyle – co nie stanowi problemu, ponieważ w ostatecznym sondażu dobrze jest być kilka punktów w tyle, ponieważ to dodatkowo motywuje elektorat. Niemniej jednak Massa również przeprowadził dobrą kampanię – oddzielił swoją politykę i to, co chce zrobić, od działań rządu.

Wielką niewiadomą jest jednak – i to odróżnia wybory w Argentynie od wyborów w Polsce czy Stanach Zjednoczonych – fakt, że peronizm nadal cieszy się masowym poparciem w sercach Argentyńczyków. Ludzie martwią się, że stracą to, co obecnie mają – to tak zwana „niechęć do straty”, która jest najsilniejszym czynnikiem motywującym w polityce.

Ludzie chcą wiedzieć, czy mogą powierzyć najważniejsze w ich życiu dotacje lub transport edukacyjny osobie, która wydaje się być bardzo hojna w zakresie planowanych działań. Dolaryzacja to dopiero początek. Chce on także zalegalizować sprzedaż ludzkich narządów – co też wielokrotnie podkreślał. To naprawdę nietuzinkowa postać.

Massa napotkał również pewne trudności kulturowe. Wygląda na to, że źle zrozumiał Argentyńczyków, którzy są głodni zmian – dlatego w grze bierze udział taka szalona osoba jak Milei. Inflacja szaleje, podczas gdy Argentyńczycy mają przykre doświadczenia związane z szarą strefą. Dlatego zapożyczył część swoich taktyk z podręcznika Bolsonaro, a część ze Stanów Zjednoczonych. Są to jednak taktyki, które ludzie stosują wszędzie – to na przykład propozycja legalizacji broni, gdyż jest przekonany, że ludziom naprawdę się to podoba, choć w rzeczywistości niezwykle boją się oni przemocy z użyciem broni. Patrzą na Amerykę, widzą strzelaniny w szkołach i inne brutalne zdarzenia, i reagują na to wszystko bardzo emocjonalnie.

W okresie poprzedzającym wybory widzimy słaby występ Mileiego i udany Massy. To będzie zacięty wyścig, ale siły demokracji zwyciężą.

LJ: Jaka jest granica pomiędzy zdobyciem przez populistów popularności (jak w przypadku Donalda Trumpa w wyborach w USA w 2016 r.) i zwycięstwem, a ostatecznie utratą tego poparcia? Czy jest jakaś ogólna zasada dotycząca tego zjawiska?

AC: W Stanach Zjednoczonych ma to wiele wspólnego ze sposobem, w jaki Amerykanie sprzedają samochody. Robią to na trzy sposoby, którym towarzyszą trzy poziomy przekazu. Pierwszy poziom przekazu to tożsamość marki, która jest ściśle powiązana z tym, czy „czuję się jak Ford”. Drugi poziom jest bardziej praktyczny – czy potrzebuję minivana, który jest na tyle duży, aby pomieścić dwanaścioro dzieci i ile to kosztuje. Wreszcie końcowym etapem jest klaun ustawiony na ulicy machający kółkiem, zapraszający ludzi do wejścia do sklepu. Moglibyśmy zadać sobie pytanie, kto wejdzie do sklepu tylko na podstawie tego klauna, ale ten etap ma cię tylko skłonić do przejścia przez próg. Bo jak już będziesz w sklepie, stanie się jasne, że chcesz minivana marki Ford, bo tak po prostu czujesz.

Wybory stanowią wyłącznie etap „klauna przed sklepem”. Prawdziwa komunikacja w sprawach ważnych dla ludzi, budowanie wspólnoty wokół polityk i problemów ma miejsce na różnych etapach gry – a nie podczas wyborów. Może nas dziwić, że wiele osób głosowało na Trumpa lub Bolsonaro (typowo „szalonych” ludzi), ale faktem jest, że nie głosują oni na tę szaloną część, ale na to, że to właśnie aspekt karnawału przepchnął ich przez drzwi i wywołał w nich emocje.

Tego typu facetów jest za dużo (i używam określenia „faceci” świadomie, ponieważ wydaje się, że jest to doświadczenie związane z płcią). A gdy jest ich za dużo, to niekoniecznie z powodu tego, co sprzedają, bo ludzie, którzy kupują, niekoniecznie wierzą w to, co się im sprzedaje. To, co tak naprawdę kupują ci wyborcy, to zmiana.

Ci „szaleni” kandydaci są sfrustrowani niemożnością udziału w polityce, ponieważ czują, że elity patrzą na nich z pogardą lub z powodu tak zwanych „zadymionych pokoi”, w których dokonuje się wyboru kandydatów. Ponieważ nie mogą brać udziału w grze, wiedzą, że jedynym wyjściem jest dla nich rozebranie się do golasa, bieganie w kółko i całkowita zmiana sposobu, w jaki toczy się mecz.

We wszystkich tych wyborach, w których uczestniczyły wszystkie strony, możemy zobaczyć, że partie tak naprawdę nie mają już takiej kontroli nad swoimi członkami, jak to miało miejsce kiedyś. Czasami nie mają nawet kontroli nad wybranymi przez siebie osobami na stanowiskach. Dlatego widzimy, jak ludzie ochoczo przechodzą z jednej partii do drugiej, podczas gdy wyborcy nerwowo dochodzą do wniosku, że nie rozumieją, co się dzieje i że sondaże zawsze się mylą. Dzieje się tak dlatego, że teraz ludzie podejmują decyzje szybciej – w oparciu o własne doświadczenia.

Jest to zjawisko lokalne, ale można w nim dostrzec także pewne globalne trendy. To, co dzieje się w poszczególnych wyborach ma ogromne znaczenie. Krótko mówiąc, nie byłoby Trumpa bez Brexitu.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ta nasza polskość ze strachu zrodzona :)

Istotą liberalizmu społecznego jest prosty apel: „Żyj jak chcesz i pozwól innym żyć jak chcą”. Oczywiście, uprzedzając ataki wrogów liberalizmu, pamiętać należy o ograniczeniu sformułowanym przez Johna Stuarta Milla, że granicą wolności jednostki musi być wolność innych ludzi. Jeśli więc poglądami, które się głosi i działaniami, które się podejmuje, nie powoduje się w przestrzeni publicznej sytuacji ograniczających swobodę myślenia i działania innych ludzi, w szczególności powodujących czyjąś krzywdę, nic innego nie powinno nas ograniczać. Kierując się tą zasadą, jakże wiele norm prawnych i społeczno-kulturowych traci rację bytu, zwłaszcza tych mocno zakorzenionych w tradycji i dominującej religii. Z tego punktu widzenia, na przykład związki partnerskie, zwłaszcza osób tej samej płci, czy aborcja, nie powinny być przedmiotem regulacji prawnej ani oceny społecznej.

Jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka

Kim są ludzie kierujący się podstawową zasadą liberalizmu? Przede wszystkim są to ludzie wolni i świadomie moralni, bo nie nadużywający swojej wolności do krzywdzenia innych, którym pozostawiają taki sam zakres swobody myślenia i działania jak samym sobie. Są pozbawieni uprzedzeń, które innych tak często nastrajają wrogo do Bogu ducha winnych ludzi tylko dlatego, że różnią się pochodzeniem, orientacją seksualną, swoimi upodobaniami czy stylem życia. Dzięki braku tych uprzedzeń człowiek wolny jest otwarty na współdziałanie z każdym, kto dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom może być pomocny w realizacji takiego czy innego celu. Nie znaczy to, że człowiek tolerancyjny i nie oceniający innych za ich osobiste wybory gotów jest tych innych naśladować i łatwo zmieniać swoje upodobania. Czyjeś poglądy i zachowania, chociaż nie powodujące niczyjej krzywdy, mogą mu się nie podobać ze względów estetycznych lub obyczajowych, ale przyznaje innym do nich prawo, bo dzięki temu, że ich nie krytykuje i ich nie zabrania, sam czuje się wolny. Przypomina się w tym miejscu słynne powiedzenie Woltera: „Zupełnie się nie zgadzam z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”.

W warunkach naturalnego pluralizmu postaw jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka. Rolą państwa i kultury społecznej jest reagowanie jedynie na przejawy ludzkiej krzywdy, czyli na ograniczanie praw człowieka. Ustrój, w którym konsekwentnie przestrzegana jest ta zasada nosi nazwę demokracji liberalnej, w której mamy do czynienia ze społeczeństwem obywatelskim, będącym skutkiem dominacji identyfikacji zadaniowej w kulturze społecznej. Przy tym typie identyfikacji ludzie łączą się ze sobą, aby realizować ważne społecznie cele dotyczące rozmaitych zadań, projektów i przedsięwzięć. Ten rodzaj identyfikacji jest otwarty na innych i nieantagonistyczny, typowy dla społeczeństwa obywatelskiego, gdzie ludzie łączą się w rozmaitych grupach zadaniowych, w których uczestnictwo jest zwykle tymczasowe. Takie cechy, jak pochodzenie etniczne, wyznanie, orientacja seksualna i inne cechy tożsamościowe nie mają tutaj znaczenia integracyjnego, liczą się bowiem tylko te, które sprzyjają realizacji wspólnego celu.

Ludzie, dla których najważniejsza jest wolność osobista, bo dzięki niej mogą realizować swoje plany życiowe we współpracy z ludźmi reprezentującymi różne środowiska, ale podzielającymi te same wartości, to ludzie dojrzali do demokracji liberalnej. Niestety, tacy ludzie nie stanowią większości nie tylko w państwach, w których od niedawna próbuje się wprowadzić ustrój demokracji liberalnej, ale także w państwach zachodnich, gdzie ustrój ten w większym lub mniejszym stopniu funkcjonuje od dawna. Gdyby było inaczej nigdy w Stanach Zjednoczonych Trump nie zostałby prezydentem, w Wielkiej Brytanii nie doszłoby do brexitu, a w wielu państwach Unii Europejskiej ruchy populistyczne i faszyzujące nie zyskałyby tak na znaczeniu. Powszechnie mówi się o kryzysie praw człowieka, będącym reakcją na liberalizm społeczny związany z restauracją idei oświeceniowych, zwłaszcza po II wojnie światowej.

Identyfikacja zadaniowa vs. identyfikacja tożsamościowa

Tej reakcji należało się spodziewać, biorąc pod uwagę, że identyfikacja zadaniowa w kulturze społecznej jest absolutną nowością w porównaniu z identyfikacją tożsamościową, która od tysiącleci jest narzędziem sprawowania władzy i kontroli społecznej nad jednostką. Identyfikacja tożsamościowa rodzi oczekiwanie, aby członkowie wspólnoty narodowej, wyznaniowej czy jakiejkolwiek innej podzielali te same wspólnotowe wzory kulturowe. Tak więc członkowie wspólnoty narodowej powinni reprezentować ten sam wzór patriotyzmu, a członkowie wspólnoty religijnej powinni tępić wszelkie odstępstwa od narzuconej im ortodoksji. To ten rodzaj identyfikacji sprawia, że ludziom nie wystarcza, że sami myślą i zachowują się w sposób, który im odpowiada, ale dążą do tego, aby inni myśleli i zachowywali się tak jak oni. Są to ludzie, dla których bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wolność. Różnorodność jest przyczyną ich lęku, bo pozbawia poczucia pewności i siły, jaką daje jednolitość kulturowa środowiska, którego jest się członkiem. W przeciwieństwie do zadaniowej, identyfikacja tożsamościowa prowadzi do zamknięcia danej wspólnoty przed nowymi członkami i do antagonistycznego jej stosunku do swojego otoczenia, w którym upatruje się zagrożenia, a nie pomocy w czymkolwiek.

Od czasów plemiennych zawsze bano się obcych, którzy mogli najechać, pobić, zabrać dobytek i pozbawić ziemi lub terenów łowieckich. Ten strach przed obcymi utrwalił się genetycznie i do dzisiaj towarzyszy ludziom w kontaktach z obcymi. Dlatego za naturalne można uznać dążenie do ścisłej integracji w grupach etnicznych lub wyznaniowych, albo w obu tych grupach łącznie, czego przykładem może być zbitka pojęciowa „Polak-katolik”. Poczucie tożsamości z grupą chroni przed lękiem osamotnienia, ale wymaga podporządkowania się grupowym normom i wzorom zachowań. Daje to poczucie bezpieczeństwa, ale zarazem pozbawia wolności. Jednostka staje się bowiem integralną częścią grupy i musi reagować na wszystko, co dotyczy grupy jako całości, a niekoniecznie jej samej. Jeśli więc ktoś oskarża o coś grupę, oskarża zarazem wszystkich, którzy się z nią utożsamiają, choćby ze względu na czas i miejsce nie mieli nic wspólnego z przedmiotem oskarżenia. Tożsamość wymaga solidarności, czyli rezygnacji z osobistego sądu i wyboru, bo tylko wtedy grupa staje się silna i zdolna do przeciwstawienia się wrogiemu otoczeniu.

Czy można się dziwić, że władza czy to państwowa, czy kościelna, zawsze starała się wykorzystać ten strach przed czymś nowym i obcym dla swoich celów? Spośród tych celów najważniejszym było pozyskanie poparcia w jak najszerszych kręgach społecznych. Im więcej ludzi uwierzy w zagrożenia ze strony innych państw lub określonych grup społecznych wewnątrz kraju, tym łatwiej poświęcą oni własną wolność i zjednoczą się wokół władzy, która zapewnia im obronę przed tym, czego się boją. Im bardziej sugestywnie ludzie władzy potrafią przedstawić jakieś zagrożenie i im większe potrafią wzbudzić emocje, tym skuteczniej mogą wykorzystać wywołany strach i determinację.

Jarosław Kaczyński okazał się pilnym uczniem faszystowskiego ideologa Karla Szmidta, który strategię wywoływania strachu w społeczeństwie zalecał jako najbardziej skuteczną w pozyskiwaniu zwolenników. Kaczyński zarówno wtedy, gdy dążył do władzy, jak i podczas jej sprawowania, nie ustawał w mnożeniu wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, strasząc nimi swoich zwolenników. To, co robił we właśnie zakończonej kampanii wyborczej zarówno on, jak i Morawiecki i pozostali jego akolici, strasząc skutkami dojścia do władzy opozycji demokratycznej, jest już tak absurdalne i infantylne, że może być wiarygodne tylko dla ślepych i głuchych na wszystko inne wyznawców PiS-u. Przykładem mogą być ostrzeżenia, że Unia Europejska nakaże nam jeść robaki zamiast mięsa i zabroni zbierania grzybów, Tusk odda połowę Polski Rosjanom, a drugą – Niemcom, zaś w naszych miastach płonąć będą budynki i samochody podpalane przez tabuny nielegalnych imigrantów.

Granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka

Żeby straszenie przyniosło oczekiwane efekty, trzeba równocześnie wspomagać identyfikację tożsamościową. Nic tak bowiem nie wspomaga władzy jak patriotyczne lub religijne wzmożenie narodowe. Strach w połączeniu z identyfikacją tożsamościową jest pożywką dla najgorszych, najbardziej zbrodniczych ideologii, jakimi są nacjonalizm, fundamentalizm religijny, rasizm, antysemityzm czy wreszcie faszyzm. Oczywiście, nie zawsze muszą one dominować w społeczeństwie, ale należy pamiętać, że granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka. Aby ją przekroczyć, wystarczy poddać się emocjonalnym porywom. Autorytarna władza zawsze do tego dąży, aby podporządkowanych im ludzi uczynić zaangażowanymi wykonawcami jej celów, którzy będą gotowi popełniać największe zbrodnie i nawet oddać własne życie w przekonaniu, że służą świętej sprawie. Temu właśnie służy sakralizacja identyfikacji tożsamościowej. Stąd jakże częsta jest bogoojczyźniana retoryka, obfitująca w akty strzeliste miłości do Boga i ojczyzny, tworzenie mitów, baśni i legend dla pokrzepienia serc. Ta retoryka ma zdolność porywania ludzi. Ulegają jej, przynajmniej w części, także ludzie skądinąd racjonalni i skłonni raczej preferować identyfikację zadaniową. Jednak emocjonalna presja większości i obawa o posądzenie o brak patriotyzmu skłania często do uczestnictwa w dziwacznych rytuałach oddawania czci chimerze zwanej polskością. Artur Schopenhauer nazwał ten rodzaj narracji zatrutą strawą niszczącą umysły.

Egzaltowana narracja jest jednak tylko pierwszym krokiem w kierunku pozbawienia ludzi krytycznego, indywidualnego oglądu zdarzeń. Ten drugi krok polega na wpojeniu im skrajnie subiektywnego i nadwrażliwego reagowania na oceny faktów niezgodne z idealistycznym wzorcem polskości. Pod nazwą polityki historycznej upowszechniany jest skrajny subiektywizm ocen faktów historycznych, a także bieżących zdarzeń. Celem jest odróżnienie swoich, zawsze dobrych, szlachetnych i przez to krzywdzonych przez złych i podłych przedstawicieli innych nacji i wewnętrznych wrogów politycznych. Pod rządami Zjednoczonej Prawicy doszło nawet do tego, że za krytyczne uwagi pod adresem Polski i Polaków w dowolnym okresie historycznym grozi odpowiedzialność karna. Kuriozalna nowelizacja ustawy o IPN pod naciskiem międzynarodowego otoczenia została wprawdzie wycofana, co nie znaczy, że w stosunku do własnych obywateli władza zrezygnowała z rozmaitych form nacisku, aby ich oduczyć podporządkowania się „pedagogice wstydu” w stosunku do polskiego narodu. Głowy podnieśli będący na usługach tej władzy „obrońcy polskości”, ludzie cyniczni lub przewrażliwieni na punkcie polskiego honoru, polskiego munduru i polskiej prawości, którzy skłonni są zaprzeczać oczywistym faktom. Do tych ludzi należą członkowie rządu, którzy upowszechniają kłamstwa tak miłe uszu szowinistycznie nastawionej części społeczeństwa, spragnionej dumy z przynależności do wyjątkowego narodu. Próby krytyki wyników badań historycznych nad Holokaustem i zniechęcanie naukowców i ośrodków naukowych przez rozmaite szykany i odmowę finansowania badań dotyczących tej problematyki, oznaczają znaną z czasów komunistycznych zamianę nauki w propagandę. Świetny film Agnieszki Holland „Zielona granica” pokazujący tragedię ludzi na granicy z Białorusią, został przez pisowską władzę okrzyknięty antypolskim, a na reżyserkę spadł grad najbardziej obrzydliwego, chamskiego hejtu ze strony przedstawicieli najwyższych władz państwowych – prezydenta, premiera i ministra sprawiedliwości. Trudno się dziwić tej wściekłości, bo to oni właśnie są tej tragedii winni, nie potrafiąc w sposób humanitarny rozwiązać problemu, przed którym postawił polskie władze bandycki plan Łukaszenki. To oni splamili polski mundur stawiając Straż Graniczną, wojsko i policję przed dylematami moralnymi, które zawsze wydobywają z ludzi najgorsze instynkty, tłumione i zagłuszane cyniczną propagandą o powinności obrony polskich granic, patriotyzmie, honorze i tym podobnych wzniosłych banałów.

Niestety ludzie zarażeni bogoojczyźnianą narracją, pozbawieni krytycznego osądu, bo przekonani, że prawdziwy Polak zawsze jest uczciwy i dobry, chętnie wierzą w te bajki i tłumią w sobie wszelkie humanistyczne skrupuły i odruchy. W końcu jak wielu z nas odważy się przyznać, że nie abstrakcyjna Polska jest najważniejsza, ale konkretny człowiek, bez względu na miejsce urodzenia, kolor skóry, wyznanie czy orientację seksualną? Populistyczna większość traktująca identyfikację tożsamościową jako podstawę patriotyzmu, natychmiast nazwałaby tych, którzy tak sądzą zdrajcami i zaprzańcami. Prawdziwy Polak nie powinien za dużo myśleć, bo myślenie często prowadzi na manowce. Prawdziwy Polak powinien mieć utrwalone przez prawicowych ideologów, takich jak autor podręcznika Roszkowski czy minister Czarnek, gotowe wzory reagowania na różne sytuacje i kierować się sercem i wiarą, a nie złudnym rozumem, nie wspominając już o demoralizujących wytycznych liberalizmu. Im Polak będzie bardziej ograniczony i bezmyślny, tym bardziej będzie przydatny w służbie autorytarnej władzy.

Jest wreszcie trzeci krok autorytarnej władzy, który polega na wykorzystaniu już dobrze przygotowanych swoich zwolenników do szczucia na tych, których władza uważa za swoich wrogów. Ludzie odpowiednio wystraszeni, zakochani w heroicznej wizji polskości i przekonani, że honor, dobro i racja zawsze są po ich stronie, ochoczo staną do walki z wszystkimi, których władza im wskaże. Jeszcze na razie nie muszą ich bić i do nich strzelać, jeszcze wystarczy opluwać ich jadem nienawiści, który przedstawiciele władzy sączą im codziennie w swoich mediach. Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy nie miała przyjaciół w otoczeniu międzynarodowym, bo cóż znaczy Orbán i kilku przywódców faszyzujących partii w Europie Zachodniej. Kaczyński przy swojej chorobliwej megalomanii potrafił pokłócić się z każdym, kto ma odmienne zdanie choćby w drobnej sprawie. Ostatnio spotkało to nawet Ukrainę. Trudno mu nie stracić kontaktu z rzeczywistością i nie pleść bzdur, skoro całą zagranicę i co najmniej połowę Polski uważa za wrogów, bo nie uznają jego szczytnych celów i osobistej doskonałości.

Model patriotyzmu nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej

Rozwój techniki, a zwłaszcza rewolucja informacyjna spowodowały, że dawny model państwa narodowego, jako tworu zamkniętego i egoistycznego, dbającego wyłącznie o własne interesy stał się przeżytkiem. Dziś każde państwo, aby przetrwać, uczestniczyć musi w międzynarodowej sieci współpracy. W związku z tym zmienił się również model patriotyzmu, który nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej. Zamiast niej potrzebna jest identyfikacja zadaniowa, przy której unieważniane są granice państw, bo partnerów do współpracy poszukuje się na całym świecie. Nie duma z przynależności narodowej jest przy tym ważna, tylko tolerancja, empatia i zaufanie do innych.

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

Punkt zwrotny dla kultury :)

Tak jak przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

„Punkt zwrotny dla kultury” brzmi dobrze, a może nawet obiecująco, bo za tymi słowami kryje się obietnica zmiany, i to zmiany na lepsze. Kultura w Polsce, jej twórczynie i twórcy, odbiorcy i odbiorczynie zasługują na punkt zwrotny, na to, by z wielu bodźców społecznych, ekonomicznych i technologicznych wyłonił się jakiś nowy kształt, forma, sposób myślenia, który wyznaczy kierunki rozwoju. I tak jak dzisiaj przywołujemy istotne punkty zwrotne w kulturze na przestrzeni dziejów – Renesans, który przyniósł rewolucję w sztuce, naukach i myśli filozoficznej, co zapoczątkowało kaskadę zmian, czy Rewolucję Przemysłową, która w XIX wieku spowodowała ogromne zmiany w kulturze i społeczeństwie, poprzez rozwój technologii, urbanizację i zmiany w sposobie życia ludzi, tak życzyłabym sobie, by już dzisiaj rozpoczął się proces zmiany, stawiający kulturę na należnym jej miejscu, a potomni przywoływali ten moment jako początek nowej epoki kulturalnej. 

Punkty zwrotne w kulturze są nieodłączną częścią jej ewolucji. Są momentami, w których stawiamy pytania o to, kim jesteśmy, jakie są nasze wartości i jak chcemy kształtować przyszłość. Upadek komunizmu w 1989 roku otworzył drzwi do wolności wyrażania siebie i rozwoju kultury niezależnej i nowych modeli instytucji artystycznych. Polska kultura od tego czasu doświadczyła wielu zmian, zarówno w sferze artystycznej, jak i społecznej. Rewolucja cyfrowa i rozwój nowych mediów, Internet, media społecznościowe i platformy streamingowe fundamentalnie zmieniły i zmieniają sposób, w jaki tworzymy i odbieramy sztukę. Innym istotnym punktem zwrotnym jest zwiększona świadomość społeczna i walka o prawa człowieka, równość i zrównoważony rozwój. Ruchy społeczne, takie jak globalne #MeToo, Strajk Kobiet w Polsce czy Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, zapoczątkowały zmiany w sposobie myślenia i działania, wzrost świadomości społecznej w kwestiach związanych z prawami człowieka i różnorodnością, kierując uwagę na nowe potrzeby i wyzwania. 

Punkty zwrotne w kulturze są zarówno szansą, jak i wyzwaniem. Otwierają przestrzeń refleksji, przemyślenia postaw, warunków i sposobów tworzenia i konsumowania sztuki. Jednocześnie mogą wprowadzać niepewność i rodzić konflikty, gdyż zmiany nie zawsze są łatwe do wprowadzenia i zaakceptowania. Obecny moment jest szczególny – październikowe wybory i to, co po nich nastąpi, znacząco wpłynie na kondycję sektora kultury, na warunki do tworzenia i odbioru sztuki, na sytuację ekonomiczną artystów i artystek. Optymiści wierzą, że wyniki wyborów umożliwią punkt zwrotny dla kultury. Umiarkowani optymiści rozpatrują punkt zwrotny jedynie w kategorii potencjału – gdyby tak wybory przyniosły zmianę rządu, to może wtedy udałoby się skutecznie zająć bolączkami sektora kultury. Pesymiści… w ogóle nie wierzą w punkty zwrotne.

W ciągu ostatnich 8 lat rząd Prawa i Sprawiedliwości wprowadził szereg zmian w zarządzaniu instytucjami kulturalnymi, w tym w teatrach, muzeach i mediach publicznych. Rząd PiS prowadził także kontrowersyjną politykę historyczną, której emanacją była chociażby ustawa o IPN, która miała na celu kształtowanie narracji historycznej i karanie tych, którzy „szkalują Polskę”. Ta polityka wywołała spore kontrowersje zarówno w kraju, jak i za granicą. Rząd PiS również wpłynął na finansowanie kultury w Polsce, zwłaszcza na dystrybucję środków, zwiększając środki na niektóre projekty i instytucje, jednocześnie ograniczając dostępność funduszy dla niezależnych inicjatyw artystycznych i mniejszych instytucji kulturalnych. I trudno nie stawiać pytań o równość dostępu do finansowania i wpływ rządu na agendę kulturalną, wolność artystyczną i wpływ polityki na kulturę. W kontekście punktu zwrotnego w kulturze Polski, działania rządu odgrywają istotną rolę. Stanowią one część szerszej debaty na temat kierunków rozwoju kultury i równowagi między zachowaniem tożsamości kulturowej a respektowaniem wolności twórczej i różnorodności kulturowej.

Czego potrzebuje sektor kultury w punkcie zwrotnym? Potrzebuje stabilnego i adekwatnego wsparcia finansowego zarówno ze strony rządu, jak i sektora prywatnego. Wzrost budżetów dla instytucji kulturalnych, projektów artystycznych i niezależnych inicjatyw jest kluczowy dla rozwoju kultury w Polsce. Bez sfinalizowania prac i przyjęcia ustawy o statusie artysty zawodowego nie zapewnimy warunków pracy, opieki socjalnej, a tym samym rozwoju artystek i artystów. Ważne jest, aby zapewnić niezależność twórców i instytucji kulturalnych od politycznych nacisków oraz gwarantować wolność artystyczną, która jest fundamentem kreatywności i wyrazu artystycznego. Konieczne jest zapewnienie równości dostępu do kultury dla wszystkich obywateli, niezależnie od ich lokalizacji czy statusu społecznego. To oznacza zarówno dostępność instytucji kulturalnych, jak i programów edukacyjnych czy wsparcia dla mniejszości kulturowych. Inspirowanie innowacji kulturowych jest krytyczne dla rozwoju sektora. Wsparcie dla wschodzących artystek i artystów, startupów kreatywnych, nowych form ekspresji artystycznej przyczyni się do bogactwa, różnorodności i witalności sektora. Polska ma bogate dziedzictwo kulturowe, które wymaga ochrony i promocji. Inwestowanie w konserwację zabytków, muzeów i działań związanych z dziedzictwem kulturowym przyczynia się do rozwoju turystyki kulturowej. Edukacja kulturalna jest istotna, aby kształtować świadomość kulturową społeczeństwa. Warto promować programy edukacyjne, warsztaty i działania mające na celu zwiększenie zrozumienia i szacunku dla kultury. Współpraca z innymi krajami w obszarze kultury może pomóc w promocji polskich artystów i twórców za granicą oraz przynosić inspiracje z innych kultur. Inwestycje w nowoczesne obiekty kulturalne, teatry, muzea i przestrzenie artystyczne mogą służyć zarówno jako miejsca tworzenia, jak i prezentacji dzieł kultury. Regularne badania i analizy sektora kultury mogą pomóc w zrozumieniu jego potrzeb i trendów, co umożliwia lepsze podejmowanie decyzji dotyczących polityki kulturalnej. Współpraca między sektorem kultury a innymi sektorami, takimi jak nauka, technologia czy gospodarka, może prowadzić do innowacyjnych projektów i rozwiązań. Wszystkie te potrzeby stanowią kompleksowe wyzwanie, które wymaga zaangażowania ze strony rządu, społeczeństwa obywatelskiego, twórców i instytucji kulturalnych. Powinniśmy mobilizować siły, by budować warunki do rozwoju kultury, która jest zarówno odzwierciedleniem dziedzictwa narodowego, jak i inspirującym źródłem nowych idei i wyrazu artystycznego.

Psuje się szybko, naprawia powoli. Dlatego perspektywa punktu zwrotnego dla kultury – gdyby optymistycznie przyjąć, że nadchodzące wybory otworzą drogę do niego – nie jest zawołaniem do rewolucji, a zaproszeniem do zmiany myślenia o kulturze. Wszelka zmiana w myśleniu z kolei podlega regułom ewolucji, by była trwała i głęboka. Już Darwin pisał, „każdą umiejętność i każdą zdolność umysłową można osiągnąć jedynie stopniowo”. Podążając za naukami Darwina, Denis Dutton w Instynkcie sztuki dowodzi, że potrzeba sztuki jest naszym ewolucyjnym osiągnięciem: „Sztuka w całej swojej okazałości nie jest bardziej oddalona od powstałych wskutek ewolucji cech ludzkiego umysłu i osobowości niż dąb od gleby i podziemnych wód, które żywią go i utrzymują przy życiu. Ewolucja homo sapiens w ciągu milionów lat nie jest tylko historią o tym, jak posiedliśmy zdolność widzenia barw, chęć jedzenia rzeczy słodkich i chodzenia w pozycji wyprostowanej. To również historia o tym, jak staliśmy się gatunkiem mającym obsesję na punkcie tworzenia doświadczeń artystycznych, które nas bawią, szokują, ekscytują i zachwycają, od dziecięcych zabaw do kwartetów Beethovena, od oświetlonych ogniem jaskiń do nieustannej poświaty ekranów telewizorów na całym świecie” (przeł. J. Luty). Pozostaje nam liczyć na to, że potencjał zaklęty w haśle „punkt zwrotny dla kultury” będziemy krok po kroku realizować – zaczynając do wyborów, których każdy z nas dokona przy urnie, przez zaangażowanych polityków realizujących mądrą (i naprawczą) politykę kulturalną, po szerokie koalicje włączające we wspólną sprawę pozytywnych zmian w sektorze kultury wszystkich tworzących, edukujących, zarządzających i odbierających kulturę. I taki „instynkt sztuki” poprowadzi nas do kolejnego ewolucyjnego osiągnięcia. 

Dzieci – pogarda czy uznanie? :)

Nasze społeczne, kulturowe i instytucjonalne podejście do dzieci i młodzieży stanowi papierek lakmusowy kondycji demokracji – opierającej się na idei równości. 

Uczestniczymy wszyscy w gorącej debacie publicznej, w której wydaje się, że emocje sięgają zenitu. Jednak ich natężenie wciąż będzie rosnąć, przynajmniej do dnia wyborów. Z jednej strony może to dobrze, bo jak utrzymują niektórzy, wybory to święto demokracji i należy zachęcać do udziału w nich jak największą liczbę obywatelek i obywateli. Ale z drugiej to źle, bo każda i każdy obserwujący życie publiczne musi przyznać, że te wybory nie mogą już być uczciwie. I nie wynika to z faktu organizacji samego dnia głosowania, ale przede wszystkim z dokonanych przez ostatnie lata licznych i poważnych zniszczeń w systemie instytucji państwa demokratycznego – takich jak media, zamachu na niezależność organów konstytucyjnych, instytucji dialogu społecznego i obywatelskiego, trójpodział władz i złamanie setek procedur poszczególnych urzędów. A wszystko w celu utrwalania klientyzmu. 

Choć w takich warunkach umykają sprawy bardziej złożone, to jednak warto podjąć trud uczestniczenia w tej obywatelskiej debacie także z pozycji nieco dalszych od politycznego i medialnego centrum. Są bowiem tematy, które nie znajdą miejsce w pierwszym, najbardziej gorącym kręgu. Ale mają szansę znaleźć się w kręgach kolejnych, gdzie jest dość miejsca na podjęcie choćby próby rozmowy na trudny temat z perspektywy ideowej i eksperckiej.

Ludwik Dorn mawiał, że polityka zajmuje się w swej istocie dystrybucją godności. Społeczne napięcia i konflikty nie tylko wynikają z kwestii materialnych – dostatku lub niedostatku zasobów – lub przemian technologicznych, których bezprecedensowego tempa właśnie doświadczamy. W tych napięciach chodzi o coś jeszcze – o uznanie. Społeczne uznanie to okulary, przez które należy spojrzeć na nierówności w „dystrybucji godności” wobec różnych grup społecznych.

W tym krótkim komentarzu chcę zaproponować spojrzenie na dzieci i młodzież. Mam bowiem głębokie przekonanie, że nasze społeczne, kulturowe i instytucjonalne podejście do tej grupy stanowi papierek lakmusowy kondycji demokracji – opierającej się wszak na równości. 

Koncepcję społecznego uznania jako głównego motywatora zmian społecznych i moralnej słuszności wielu społecznych konfliktów stworzył Axel Honneth. Na polskim gruncie promotorką tego podejścia w obszarze pedagogiki jest Mirosława Nowak Dziemianowicz, której książka pt. „Szkoła jako przestrzeń uznania” (PWN 2020) została wyróżniona w konkursie Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, w edycji za 2020 rok. 

Potrzeba uznania jest stawiana przez tych autorów jako centralny punkt odniesienia dla społecznych relacji i indywidualnej tożsamości. Kształtowanie poczucia uznania odbywa się w trzech sferach: w rodzinie – poprzez doświadczenie miłości w pierwszym okresie życia; poprzez prawo, które – jak czytamy u Nowak-Dziemianowicz – „opiera się na obietnicy równości moralnej wszystkich członków społeczeństwa, zakłada wzajemność uznania, która jest symetryczna i egalitarna, nie dopuszcza więc żadnego zróżnicowania związanego np. z pozycją społeczną”. W koncepcji tej „[…] wszyscy ludzie pozostają równi, tak samo zobowiązani i tak samo autonomiczni”. 

Trzecim obszarem jest gospodarka. Tutaj uznanie można określić jako prawo do bycia uznaną i uznanym przez wspólnotę ze względu na wkład swych talentów, postaw, umiejętności i wiedzy w jej rozwój społeczno-ekonomiczny. Jest to sfera opierająca się na uniwersalnej solidarności, akceptacji dla odmienności, a nawet troski i afirmowania odmienności innych. 

Honneth w swej teorii nakreśla doświadczenia będące najbardziej wyrazistym zaprzeczeniem uznania. To społeczna pogarda, skierowana do całych grup społecznych, także ta mająca ukryty, strukturalny i zarazem intencjonalny charakter. Objawia się ona analogiczne wobec poszczególnych trzech sfer – przemocą, pozbawieniem praw i godności.

Zatem dwa stany – pogardy i pełnego uznania – tworzą ramy dla nieograniczanej złożoności jakości naszych relacji, przekładając się wprost na zaufanie lub jego brak. Ratyfikując w 1991 roku Konwencję o Prawach Dziecka Polska zobowiązała się do realizacji szeregu praw i zasad. Kluczowy jest wymóg kierowania się dobrem dziecka oraz poszanowania poglądów dziecka wynikający z prawa do bycia wysłuchanym. Adam Łopatka, uczestniczący po polskiej stronie w procesie pisania Konwencji, wskazuje, że „dobro dziecka powinno być wytyczną przy podziale środków na różne cele, przy podejmowaniu działań ekonomicznych, organizacyjnych, słowem tych wszystkich przedsięwzięć, które są ważne dla potrzeb i interesów dziecka”. Podejmując decyzje polityczne w warunkach ograniczonych zasobów „Konwencja o prawach dziecka wymaga, aby w takich sytuacjach dobro dziecka miało pierwszeństwo przed domniemanym dobrem społeczeństwa”. 

Poszanowanie poglądów dziecka to też zobowiązanie do wysłuchania go w każdej sprawie, która dotyczyć może tej grupy społecznej, na co wyraźnie wskazują wszystkie interpretacje i rekomendacje autorstwa Komitetu Praw Dziecka ONZ. O tę zasadę w pierwszej kolejności wnosił Janusz Korczak. Marek Michalak, Rzecznik Praw Dziecka w latach 2008-2018 pisze o Korczaku tak: „upominał się o o wyraźne prawo do dziecka do szacunku oraz, jak to dzisiaj nazywamy, do wyrażania własnego zdania w sprawach dziecka dotyczących”. 

Patrząc przez pryzmat tej koncepcji i próbując uchwycić, choćby w arbitralny sposób, status społecznego uznania dla niemalże dwudziestoprocentowej grupy społecznej, jaką stanowią osoby poniżej 18. roku życia w Polsce, skoncentruję się na trzech instytucjonalnych dowodach na brak tego uznania. A zarazem jest to postulat wobec polityk publicznych oraz naszego stosunku do nich. 

Po pierwsze, w instytucjonalnym dialogu społecznym nie uwzględnia się obecnie prawa dzieci i młodzieży do udziału w konsultacjach. I to nawet pomimo, że ustawowym zadaniem instytucji jest dbanie o społeczną spójność, jakość polityk publicznych oraz wypracowywanie strategii rozwoju społeczno-ekonomicznego. Wydaje się, że wynika to z szerszej kultury politycznej zmierzającej nawet nie do braku wspierania dialogu, ale wręcz do jego ograniczania. W odniesieniu do młodzieży można to było wyraźnie usłyszeć podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu praw dziecka, na które jego przewodnicząca, posłanka Monika Rosa, zaprosiła posłanki i posłów Sejmu Dzieci i Młodzieży, krytykujących ignorowanie ich próśb i potrzeb, jakiej doświadczają ze strony resortu edukacji oraz Rzecznika Praw Dziecka. Posłanka przypominała, że ci młodzi parlamentarzyści posiadają unikalną wiedzę o bolączkach swojego pokolenia, z której politycy i instytucje państwa mają obowiązek skorzystać. 

Po drugie, nie istnieje dziś w procesie legislacyjnym ani jedno rozwiązanie motywujące stanowiących prawo do brania pod uwagę opinii dzieci i młodzieży. Dzieje się tak nawet, kiedy wprost odnoszą się one do tej grupy wiekowej. Przykłady? Reforma oświaty, projekty dotyczące ochrony przed przemocą, niebezpiecznymi treściami, a także te mające wspierać zdrowie psychiczne i dobrostan najmłodszych. Obowiązkowym elementem uchwalania prawa jest ocena skutków regulacji. Niestety, nie dotyczy ona obowiązku badania wpływu projektowanych rozwiązań na dobrostan i prawa dziecka. 

Po trzecie, głęboko wierzę, że jakość instytucji i społecznej tkanki mierzy się naszym stosunkiem do najbardziej bezbronnych. Tym jest właśnie uznanie i wynikająca z niej powinność wzmacniania podmiotowości dziecka – człowieka i obywatela. W praktyce powinno się to przekładać na tworzenie instrumentów prawnych lepiej i skuteczniej chroniących ich prawa i godność. Jeśli takie rozwiązania istnieją w światowym lub europejskim porządku prawnym, to należy je wdrażać także na poziomie krajowym. Z tego punktu widzenia jedną z najmniej zrozumiałych decyzji jest odmowa przez polski rząd ratyfikacji III protokołu do Konwencji o Prawach Dziecka, tzw. protokołu skargowego. Dawałby on polskich dzieciom oraz ich przedstawicielom prawo skargi do Komitetu Prawa Dziecka ONZ. Obecnie polscy obywatele są go pozbawieni.

Według oficjalnej wykładni rządu istnieją trzy zasadnicze powody braku zgody na ratyfikację: nasz system prawny rzekomo chroni dzieci w stopniu wystarczającym, ratyfikacja mogłaby spowodować nadmierną ingerencję organów międzynarodowych w polski system oraz zagrażać polskiej tradycji i wartościom. Komentarz do takiego stawiania sprawy jest chyba zbędny. Tak samo jak „podpisywanie się pod tym” przez obecnego Rzecznika Praw Dziecka.

Wzmacnianie uznania dla dzieci i młodzieży przez instytucje wymaga przede wszystkim budowy odpowiedniej świadomości społecznej, aby wśród polityków i urzędników panowało wewnętrzne przekonanie o potrzebie zmiany dotychczasowego podejścia i polepszenia sytuacji i uprawnień tej, z natury rzeczy, jednej z najbardziej bezbronnych grup społecznych. Dopiero wtedy możliwa będzie dyskusja, jakie kroki i metody należy wdrożyć, by na drodze między pogardą i ignorancją a pełnym uznaniem przesunąć się choć o kilka kroków w kierunku pożądanego stanu. 

 

Konrad Ciesiołkiewicz – przewodniczący Komitetu Dialogu Społecznego KIG, laureat tegorocznej Nagrody im. Janusza Korczaka, kieruje pracami Fundacji Orange. 

 

Literatura, z której korzystałem: 

Honneth Axel, Walka o uznanie, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2012, s. 128-135.

Łopatka Adam, Dziecko. Jego prawa człowieka, Polskie Wydawnictwo Prawnicze Iuris, Warszawa 2000, s. 27-32.

Michalak Marek, Order Uśmiechu – wspólny świat dzieci i dorosłych, Międzynarodowa Kapituła Orderu Uśmiechu, Warszawa 2020, s. 77-78. 

Nowak-Dziemianowicz Mirosława, Szkoła jako przestrzeń uznania, Wydawnictwo PWN, Warszawa 2020, s. 79-89

 

Fot.  Elizaveta Dushechkina / Unsplash


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Dlaczego nie możemy być mądrzy przed szkodą? :)

Co jest takiego w polskim charakterze, że tak łatwo marnujemy szanse na poprawę naszego bytu narodowego? Te szanse co jakiś czas się pojawiają, są dobrze widoczne i nigdy nie są zaskakujące. Wiadomo więc co należy zrobić, aby je wykorzystać. A jednak mimo zapewnień, że nam na tym zależy, mimo łatwo i chętnie powtarzanych frazesów o służbie dla Polski, niczym w greckiej tragedii wszystko zawsze zmierza do zaprzepaszczenia tej szansy. Tak było w końcu XVIII wieku, tak było w dwudziestoleciu międzywojennym i wszystko wskazuje na to, że tak będzie po odzyskaniu pełnej niepodległości po 1989 roku.

Wydawało się, i wszystko z początku na to wskazywało, że staniemy się państwem demokracji liberalnej i będziemy częścią cywilizacji zachodniej, dającej szansę rozwoju ekonomicznego i kulturowego wszystkim obywatelom, pod warunkiem, że będą chcieli z tej szansy skorzystać. Wejście do Unii Europejskiej i NATO wydawało się być gwarancją, że z tej drogi wolności, praw człowieka i praworządności już nie zejdziemy. Okazało się jednak, że Polak potrafi. Wystarczyło że pojawiła się partia sprawnie posługująca się populizmem, demagogią i narodowymi stereotypami, aby znaczna część społeczeństwa zatęskniła za dobrze znanym autorytaryzmem, który w przeciwieństwie do demokracji wymaga tylko posłuszeństwa, a nie obywatelskiej aktywności. Osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości nie pozostawia złudzeń do czego zmierza ta partia. Mianowicie zmierza do dyktatury nacjonalistyczno-klerykalnej, maksymalnie izolowanej od międzynarodowego otoczenia. W takim kraju można będzie zapomnieć o wolności, prawach człowieka i praworządności, a oligarchiczny system gospodarczy sprzyjał będzie ekonomicznemu rozwarstwieniu społeczeństwa i poszerzeniu strefy ubóstwa.

Ale oto, po dwóch kadencjach rządów Prawa i Sprawiedliwości, kiedy ich specyficzna uroda stała się powszechnie znana, pojawiła się możliwość wygrania wyborów przez opozycję demokratyczną i zatrzymania procesu degeneracji polskiego państwa. Wszystkie partie opozycyjne, których poparcie społeczne przekracza próg wyborczy, są bowiem zgodne co do potrzeby odsunięcia PiS-u od władzy i powrotu do ustroju demokracji liberalnej oraz zacieśnienia więzi z Unią Europejską. Aby tak się stało, musi jednak powstać jeden blok wyborczy tych partii ze wspólną listą kandydatów do Sejmu. Wszystkie badania i analizy jednoznacznie wskazują, że jest to jedyna szansa pokonania PiS-u. Pójście tych partii do wyborów oddzielnie lub w większej niż jedna liczbie koalicji, nie tylko takich szans nie daje, ale przy obecnej ordynacji oznacza pewne zwycięstwo PiS-u.

Jest tylko jeden problem: spośród czterech partii opozycyjnych tylko jedna, Koalicja Obywatelska, konsekwentnie chce pójść do wyborów w jednym bloku wyborczym z pozostałymi. Reszta wykręca się od tego jak tylko może. Hołownia i Kosiniak-Kamysz zdecydowani są pójść razem, ale bez Lewicy i KO. Powołują się przy tym na jakieś wyniki badań, których nie pokazują i nie zdradzają ich wykonawców, a które ich zdaniem wskazują, że tylko taka, proponowana przez nich konfiguracja może zapewnić zwycięstwo nad PiS-em. Nie przekonuje ich nawet to, że sondaże opinii wśród ich elektoratów jednoznacznie wskazują na poparcie dla jednej listy wyborczej. Lewica zgodziłaby się pójść w jednym bloku, ale ma w swoich szeregach partię „Razem”, której szef to wyklucza.

Dla człowieka logicznie myślącego jest to sytuacja kompletnie niezrozumiała, pod warunkiem jednak, że ów człowiek nie jest Polakiem. My, Polacy aż za dobrze znamy ten chocholi taniec, który zawsze poprzedza możliwość wykorzystania szansy na odniesienie sukcesu lub ratunek przed katastrofą. Tę chroniczną niemożność dojścia do porozumienia, te mnożące się wzajemne fochy i urazy. To wszystko, co sprawia, że ogarnia nas paraliż, który uniemożliwia zwycięstwo będące na wyciągnięcie ręki. A dopiero potem, gdy już się stanie to, czego się obawialiśmy, następuje czas narodowej smuty, w którym wytyka się błędy i zaniedbania będące przyczyną klęski. I dopiero wtedy, o dziwo, wszyscy są zgodni co do tego, jak należało postąpić, aby jej uniknąć. Jesteśmy mądrzy po szkodzie. Teraz też wszystko wskazuje na to, że powtórzy się ten przeklęty scenariusz i PiS łatwo wygra wybory, choć większość Polaków tego nie chce. Warto więc zastanowić się, jaki jest rodowód tego polskiego fatum, które nie pozwala wykorzystywać szans rozwojowych i skazuje znaczną część społeczeństwa na chroniczną frustrację, która zachęca do zamknięcia się w swoim prywatnym świecie i rezygnacji z wpływu na sprawy publiczne.

Otóż kultura społeczna w Polsce ukształtowała się pod wpływem dwóch, całkowicie odmiennych nurtów kulturowych, jakimi była kultura szlachecka i kultura chłopska. Wzajemne przenikanie się tych wzorów kulturowych zaowocowało z jednej strony megalomanią i dezynwolturą, a z drugiej podejrzliwością i ksenofobią. W rezultacie w dużej części populacji ukształtowały się cechy bardzo niekorzystne dla życia społecznego, które mają już obecnie charakter genetyczny. Próby ich wykorzenienia w procesie wychowawczym napotykają na przeszkody, ponieważ przez lata obrosły już one legendą polskiego charakteru, jakoby pozytywnie nas wyróżniającego na tle innych nacji. Jest to jeszcze jedna bzdura wymyślona dla pokrzepienia serc niepoprawnych nieudaczników. Już najwyższy czas, żeby te cechy deprecjonować i wyśmiewać, a nie chwalić się nimi. Cechy te wynikają z poglądów, które hasłowo można określić następująco:

  • Nikt nie może być od nas lepszy.
  • Mit jest ważniejszy od prawdy.
  • Różnice są ważniejsze od podobieństw.
  • Wszyscy chcą nas oszukać.
  • Jakoś to będzie.

Nikt nie może być od nas lepszy

Cechą, którą można często zaobserwować u Polaków jest megalomania i niezwykła wrażliwość na punkcie swojego honoru. Jest to niewątpliwie spuścizna postszlachecka. Wszak „szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie”. Te równościowe ambicje uwieńczone zostały instytucją liberum veto. Współcześnie łatwo zauważyć, że gdy Polacy są w grupie, zachowują się za granicą przesadnie głośno i często arogancko. Robią to po to, aby nikt nie posądził ich, że w obcym kraju czują się nieswojo i są onieśmieleni. Ta chęć udawania obywateli świata wynika z głęboko zakorzenionych kompleksów, że inni są pod takim czy innym względem lepsi. Ten kompleks niższości, który pragnie się za wszelką cenę ukryć, często prowadzi do zachowań agresywnych i konfrontacyjnych. Świetnie zilustrował to Mrożek w opowiadaniu „Moniza Clavier”, gdzie przybysz z Polski, znalazłszy się w otoczeniu sytych i pewnych siebie ludzi Zachodu, nie wytrzymuje i jako swój atut pokazuje im dziurę po zębie informując, że został wybity za wolność.

Ten megalomański odruch i towarzyszącą mu godnościową wrażliwość widać wyraźnie u Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, których przed wspólną listą opozycji powstrzymuje lęk przed wchłonięciem przez Platformę Obywatelską. Nie są w stanie pogodzić się, żeby Tusk, jako lider najsilniejszego ugrupowania, uchodził za lidera całej opozycji. Oni czują się co najmniej tak samo ważni, chociaż ich ugrupowania wyraźnie przegrywają w sondażach z Koalicją Obywatelską. Zamiast walczyć z PiS-em, oni walczą o prymat w opozycji. Hołownia daje to wprost do zrozumienia, przedstawiając siebie i swoją partię jako alternatywę duopolu Tusk – Kaczyński, będący jego zdaniem wynikiem osobistego konfliktu między tymi dwoma politykami starej daty, których na polskiej scenie politycznej czas zastąpić młodszymi. Nie trudno się domyślić, kogo Hołownia ma na myśli. Jak można poważnie traktować polityka, który zasadniczy spór ideologiczny decydujący o przyszłości Polski sprowadza do osobistego antagonizmu między dwoma politykami?

Z troską o to, aby być na równi z innymi, ściśle związany jest partykularyzm, który każe myśleć przede wszystkim o interesie własnym i własnego ugrupowania. To z tego powodu zniknęło polskie państwo w końcu XVIII wieku. Podobnie jak wówczas polska magnateria, również dzisiaj Hołownia, Kosiniak-Kamysz i Zandberg mają usta pełne frazesów na temat dobra Polski i całej wspólnoty narodowej. W gruncie rzeczy jednak obchodzi ich umacnianie pozycji własnej partii i zdobycie dla niej jak największej liczby mandatów w przyszłym Sejmie. Gdyby było inaczej, już dawno byłaby zgoda wszystkich liderów opozycyjnych ugrupowań na wspólną listę. Żeby było śmieszniej, na wspólnej liście najbardziej traci Koalicja Obywatelska, która musi się podzielić mandatami ze słabszymi partnerami. Jak widać, nawet to nie studzi obaw przed utratą podmiotowości.

Mit jest ważniejszy od prawdy

Znaczna część Polek i Polaków nie chce prawdy, zwłaszcza takiej, która obala mity, do których są przyzwyczajeni. Mitologizacja osób, zdarzeń czy sytuacji polega na ich zamianie w symbole, którym przypisuje się wartości tożsamościowe. W rezultacie przedmiot mitologizacji traci swoje rzeczywiste cechy i przeistacza się w spiżowy pomnik, na którym nie może być najmniejszej skazy. Tak więc zdaniem zwolenników tego poglądu o postaciach zaliczonych do panteonu bohaterów narodowych należy mówić wyłącznie dobrze. Naród musi bowiem mieć swoje wzory osobowe, których świętości szargać nie wolno. Z tego punktu widzenia Karol Wojtyła, którego już dawno pozbawiono człowieczeństwa i zamieniono w symbol wiary i patriotyzmu, nie może być przedmiotem jakiejkolwiek krytyki. Przypisywanie mu ukrywania pedofilii w Kościele jest przez wielu naszych rodaków traktowane jako atak na Kościół katolicki i Polskę. Grzeszyć może człowiek, ale nie symbol. Z podobnym, choć nieco już słabszym sprzeciwem spotyka się krytyka Piłsudskiego czy wyciąganie wstydliwych faktów z życia osób zasłużonych dla polskiej kultury. „Co się stanie z naszym narodem, gdy będziemy wszystko plugawić i pozbawiać w ten sposób młodzież przykładów godnych naśladowania” – martwią się fałszywi moraliści. To oni są zwolennikami fałszowania historii, z której zniknąć mają wszelkie fakty dotyczące niegodziwości i zbrodniczych zachowań Polaków, zwłaszcza, jeśli chodzi o ich stosunek do Żydów w czasie II wojny światowej. Prawda musi ustąpić przed adoracją polskości.

Tendencja do mitologizacji osób i grup społecznych, tak bardzo widoczna w działalności indoktrynacyjnej PiS-u, prowadzi do upowszechniania postaw irracjonalnych i infantylnych w społeczeństwie. Istotą dojrzałości człowieka jest bowiem krytycyzm i autonomia rozumiana jako zdolność wytwarzania własnych norm działalności, będących rezultatem świadomego wyboru i hierarchizacji wartości przyswojonych w procesie socjalizacji. Człowiek dojrzały ceni prawdę, dzięki czemu jest bardziej odporny na wpływy innych ludzi narzucających mu emocjonalny obraz pojawiających się sytuacji i bardziej sceptyczny w ocenach. Ta dojrzałość jest niestety znacznie bardziej powszechna w społeczeństwach zachodnich aniżeli w Polsce, gdzie ludzie są od wielu lat karmieni patriotycznymi legendami, mającymi wywoływać dumę z faktu przynależności do polskiej wspólnoty narodowej.

Polityczna gra symbolami, którą z upodobaniem stosuje PiS, stawia często opozycję w trudnej sytuacji. Politycy opozycji powinni bowiem sprzeciwiać się celebrowaniu Narodowych Sił Zbrojnych, jednoznacznej apoteozie Żołnierzy Wyklętych, ukrywaniu prawdy o udziale Polaków w Holokauście itp. Często jednak, wbrew sobie solidaryzują się z nacjonalistycznym stanowiskiem Zjednoczonej Prawicy w obawie przed reakcją znacznej części polskiego społeczeństwa uwielbiającego patriotyczne mity i źle znoszącego prawdę. Ostatnim tego rodzaju wyczynem Zjednoczonej Prawicy było sejmowe show z portretami Jana Pawła II, uwieńczone uchwałą w jego obronie. W tę pułapkę dały się wciągnąć PSL i Lewica. PSL, bo głosowało za przyjęciem uchwały z poprawkami, które oczywiście nie zostały przyjęte przez sejmową większość; zaś Lewica, bo głosując przeciwko uchwale, wzięła udział w głosowaniu. Najbardziej właściwe było stanowisko Koalicji Obywatelskiej, która odmówiła udziału w szopce, która w ogóle w Sejmie nie powinna mieć miejsca. PiS wykorzystał jednak, jako paliwo wyborcze, krytyczny i oparty na solidnych podstawach badawczych reportaż w TVN na temat ukrywania pedofilii w Kościele przez Karola Wojtyłę, licząc na niedojrzałość sporej części polskiego społeczeństwa. Opozycja demokratyczna jak zwykle również w tej sprawie okazała się podzielona.

Różnice są ważniejsze od podobieństw

Czy dana grupa społeczna jest otwarta, czy zamknięta w kontaktach z innymi grupami, decyduje to, na co jej członkowie przede wszystkim zwracają uwagę. Jeśli szukają podobieństw, reprezentują środowisko otwarte, które nie ma nic przeciwko przyjmowaniu obcych do swojego grona. Jeśli natomiast koncentrują się na różnicach, zdradzają w ten sposób ksenofobiczne nastawienie. Lęk przed obcymi jest wyrazem braku wiary we własne siły. Stąd bierze się obawa przed politycznym, ekonomicznym i kulturowym zdominowaniem przez obcych. Obrony szuka się zatem w wyolbrzymianiu różnic, zwłaszcza tych, w których własna grupa wydaje się być lepsza. Ksenofobia zawsze była cechą polskiej kultury, przynajmniej od XVIII wieku. Kosmopolityczne otwarcie na świat traktowane wręcz było jako przejaw zdrady narodowej. Nie zmienia tego faktu duży odsetek ludności żydowskiej w Polsce do II wojny światowej. Była to bowiem grupa narodowościowa pozostająca w znacznym stopniu w izolacji od społeczności polskiej i – mimo formalnej tolerancji – doświadczająca od niej nierzadko przejawów niechęci i odrzucenia.

Ten nawyk, aby się różnić, nie dać się wchłonąć i zawłaszczyć przez innych jest bardzo dobrze widoczny w zachowaniach polityków z partii opozycyjnych. Chętnie mówią o współpracy i wspólnym celu, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy, ale przy każdej okazji starają się podkreślić odrębność swoich ugrupowań. Dlatego z takim uporem mówią o potrzebie wspólnego programu przyszłego rządu, który by uzasadniał przyjęcie jednej listy wyborczej. Zaraz przy tym dodają, że różnice między partiami są jednak tak duże, że zarówno o programie, jak i o wspólnej liście nie może być mowy. Tak więc postulatowi daleko posuniętej liberalizacji prawa aborcyjnego przeciwstawia się postulat referendum w tej sprawie, podejmuje się spór o oprocentowanie kredytów mieszkaniowych, podkreśla się różnice w stosunku do roli Kościoła katolickiego w państwie itp.

Otóż nikt nie zaprzecza istnieniu tych różnic, bo gdyby ich nie było, to byłaby jedna partia opozycyjna, a nie cztery. Partie na całym świecie łączą się w koalicje wyborcze nie dlatego, że są światopoglądowo tożsame, ale dlatego, że mają wspólny cel, jakim jest zwycięstwo wyborcze. Celem opozycji demokratycznej jest nie tylko odsunięcie PiS-u od władzy, ale przede wszystkim naprawa tego, co PiS zniszczył, czyli powrót do ustroju demokracji liberalnej. Chodzi więc o przywrócenie podziału władz, niezawisłości sądów i innych instytucji demokratycznego państwa, ograniczenie władzy centralnej na rzecz samorządów lokalnych oraz ścisły związek z Unią Europejską przez przestrzeganie unijnego prawa i systemu wartości. Z tym celem zgadzają się wszystkie partie opozycji demokratycznej i ich elektoraty. I to w zupełności wystarczy, żeby pójść do wyborów w jednym bloku. Tym bardziej, że jest to najpewniejszy sposób realizacji tego celu.

W tej sytuacji kompletnie niezrozumiałe są obawy, że elektoraty partii opozycyjnych poczują się oszukane, bo jak można na jednej liście łączyć lewicę z liberałami i konserwatystami. Światopoglądowa tożsamość i niechęć do niektórych polityków, którzy znaleźliby się na wspólnej liście ma być ważniejsza od ustroju państwa? Jeśli ktoś tak myśli, to znaczy, że nie rozumie o jaką stawkę toczy się dzisiaj w Polsce gra polityczna. Nie zdaje sobie bowiem sprawy, że otwarcie różnić się można tylko w ustroju demokracji liberalnej, a nie w dyktaturze, do której zmierza PiS. Różnice między partiami opozycyjnymi, dotyczące różnych obszarów funkcjonowania państwa, będą przedmiotem ciągłych negocjacji i kompromisów w przyszłym rządzie. Aby jednak taki rząd powstał, trzeba najpierw wygrać wybory. Podkreślanie różnic, a nie podobieństw między partiami opozycji demokratycznej, szanse zwycięstwa z PiS-em zdecydowanie oddala.

Wszyscy chcą nas oszukać

Podejrzliwość, nieodłączna cecha chłopskiej kultury, wyrosła i utrwalona na tle licznych doświadczeń krzywdy i pomiatania ze strony warstw uprzywilejowanych, stała się dominującą cechą polskiej kultury narodowej. Wszystkie badania socjologiczne jednoznacznie wskazują, że pod względem nieufności do innych zajmujemy zdecydowanie ostatnie miejsce w Europie. Jak w tej sytuacji można mówić o wspólnocie narodowej i społeczeństwie obywatelskim, skoro brakuje najważniejszego spoiwa społecznego, jakim jest zaufanie?

Narzędzie sprawowania władzy, jakie zastosował PiS, czyli „dziel i rządź”, niezwykle zwiększa poczucie nieufności do różnych grup społecznych. PiS wynajduje wciąż nowych wrogów zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Są nimi sędziowie, lekarze, nauczyciele, ludzie LGBT, uchodźcy czy domagające się swoich praw kobiety. Zwolennicy PiS-u muszą czuć się osaczeni, bo zagrażają im nie tylko wyżej wymienione grupy, ale także wrogowie zewnętrzni, do których PiS zalicza Niemcy i Unię Europejską, która nie pozwala prawicowemu rządowi rozwijać kraju w kierunku, który ten rząd uważa za właściwy.

Powszechna atmosfera nieufności utrudnia zawieranie rozmaitych umów i porozumień między ludźmi i grupami społecznymi. Dotyczy to także ugrupowań politycznych. Widoczny jest lęk Lewicy, Polski 2050 i Koalicji Polskiej przed połączeniem się w jednym bloku z Koalicją Obywatelską, która jest najsilniejszym ugrupowaniem. Politycy słabszych ugrupowań nieraz wprost powiadają, że wspólna lista może być listą wyborczą Koalicji Obywatelskiej, na której kandydaci pozostałych partii opozycyjnych będą nieliczni i ulokowani na dalekich miejscach. Mówią to na wyrost, nie przyjmując uspokajających deklaracji Tuska, chociaż jakichkolwiek negocjacji w sprawie wspólnej listy jeszcze w ogóle nie rozpoczęto. Ta nieufność wynikająca z obawy prze marginalizacją jest kompletnie niezrozumiała, biorąc pod uwagę wyniki sondaży. Gdyby te partie wystartowały oddzielnie, to zapewne Koalicja Polska w ogóle by nie weszła do Sejmu, a pozostałe dwie wprowadziłyby niewielką liczbę swoich posłów. Konsolidacja wyborcza opozycji zapewnia tym partiom nie tylko większą liczbę mandatów, ale i udział w rządzie, jeśli uda się pokonać PiS. Okazuje się jednak, że najpierw trzeba pokonać nieufność, a to nie jest łatwe w polskim społeczeństwie.

Jakoś to będzie

Oj, bardzo nie lubimy, kiedy ktoś nas straszy, rozwija apokaliptyczne wizje i pesymistyczne prognozy. Lubimy się wtedy pocieszać, że „jakoś to będzie, bo przecież nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Jakże krzepiąco brzmi ten fragment „Pana Tadeusza”:

„Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie

Ja z synowcem na czele i – jakoś to będzie”

Skoro jakoś to będzie, to nie warto się przejmować czyimś czarnowidztwem. Dlatego nie są lubiani ekolodzy i naukowcy straszący skutkami katastrofy klimatycznej czy lekarze namawiający do szczepień ochronnych. Wielu ludzi, w tym także poważnych, zdawałoby się, publicystów, wyśmiewało przesadny lęk przed skutkami rządów PiS-u. Jakże często można było usłyszeć, że PiS to normalna partia w systemie demokratycznym i żeby już przestać straszyć PiS-em. O ile ludzie interesujący się sytuacją polityczną w Polsce zdołali już w zdecydowanej większości przejrzeć na oczy i albo się cieszą, albo martwią z obranego kursu na nacjonalistyczno-klerykalną dyktaturę, o tyle ci, którzy koncentrują się wyłącznie na swoim życiu prywatnym nadal nie widzą specjalnej różnicy między PiS-em a opozycją. Na przedstawiane im zagrożenia wzruszają ramionami i twierdzą, że jakoś to będzie.

Czasem można odnieść wrażenie, że również liderzy partii opozycyjnych, niechętni wspólnej liście wyborczej, myślą podobnie. Z pewnością zależy im na otrzymaniu subwencji i wprowadzeniu swoich kandydatów do Sejmu, na zwiększeniu znaczenia swoich partii w terenie itp., ale już niekoniecznie na udziale w rządzeniu państwem. Tym bardziej, że te rządy byłyby niezwykle trudne po spuściźnie Zjednoczonej Prawicy. Być może, mimo szumnych deklaracji tkwi w nich niewiara w pokonanie PiS-u, bo przecież już raz próbowano. Być może mają głęboko skrywaną nadzieję, że przy rządach PiS-u też będzie można się jakoś urządzić, bo przecież jakoś to będzie.

Niestety, bardzo to jest polskie. A kiedy Kaczyński osiągnie swój cel, wtedy wszyscy, poza grupą wiernych władzy jej beneficjentów, odczują koszmar życia w dyktaturze. Ale wtedy będzie już za późno i pozostanie już tylko zwykłe polskie lamentowanie.

Źródło zdjecia: kadr z filmu „Pan Tadeusz” reż. Andrzej Wajda

Powściągnąć emocje :)

Sytuacja społeczno-polityczna w Polsce budzi głęboki niepokój. Pogłębiający się kryzys w niemal wszystkich dziedzinach życia ujawnia coraz wyraźniej absurdalność dążeń i niekompetencję rządu Zjednoczonej Prawicy. Jedyne co mu się udaje to ciągłe szczucie na opozycję i Unię Europejską oraz dzielenie społeczeństwa na dwa wrogie plemiona. Dyskurs społeczny już dawno przekroczył granice elementarnego rozsądku. Kłamstwa, epitety, fake newsy całkowicie zdominowały debatę publiczną.

Obserwując brutalne, a przy tym infantylne boje polityków, ludzie są coraz bardziej zdezorientowani. Skutek jest taki, że jedni w ogóle tracą chęć myślenia o sprawach publicznych i – zdając się na ślepe zaufanie do swoich idoli – są gotowi zgodzić się z najbardziej bzdurnymi opiniami; inni natomiast w ogóle wycofują się z życia publicznego, zamykając oczy i uszy na polityczne wydarzenia. Ogarniające coraz większą część populacji poczucie lęku przed zimą i drożyzną oraz poczucie bezradności, źle wróży przyszłości naszego kraju, niezależnie od tego, kto wygra najbliższe wybory.

Kaczyński, wygłaszając wciąż nowe brednie podczas swoich objazdów po kraju, wyraźnie zmierza do podniesienia poziomu emocji do stanu karykaturalnego. Jak wielu populistycznych polityków, zdaje sobie bowiem sprawę, że w zdecydowanej większości ludzie są bardziej emocjonalni aniżeli racjonalni. Dlatego straszy ich Niemcami, ideologią gender, dyktaturą i upadkiem suwerennej Polski, jeśli wybory wygra opozycja, która jest proniemiecka, a jej elektorat głupi i nieogarnięty. Jak zawsze, Zjednoczona Prawica dąży do uczynienia ze spraw światopoglądowych głównej osi sporu w kampanii wyborczej. Politycy opozycji niestety często podchwytują ten ton, schodząc do poziomu swoich przeciwników, co z debaty publicznej czyni jarmarczną awanturę pełną inwektyw, kłamstw i idiotyzmów.

Można zrozumieć, że do takiej reakcji skłania poczucie bezradności w obliczu wszechwładnej arogancji władzy, ale to najgorsza strategia, jeśli chce się pozyskać nowych zwolenników. Strategia reaktywna, polegająca na odpłacaniu pięknym za nadobne, do niczego dobrego nie prowadzi. W odbiorze społecznym więcej racji zawsze będzie miał ten, który atakuje i pierwszy narzuca temat debaty, a nie ten, który się broni i powiela metody atakującego. Opozycja musi wreszcie przestać tańczyć tak, jak jej PiS zagra. Pierwsze co powinno się zrobić, aby tak było, to zrezygnować z prób emocjonalnego wpływu na ludzi. PiS opanował to narzędzie po mistrzowsku i nie ma sensu kopać się z koniem.

Krzyki w obronie konstytucji i przeciwko niszczeniu praworządności niewiele pomogą w sytuacji, gdy większość ludzi nie interesuje się w swoim codziennym życiu ani konstytucją, ani praworządnością. Trzeba wreszcie zrozumieć, że ludzie mają prawo interesować się tym, czym chcą, a nie tym, czym powinni, zdaniem elit politycznych. Oczywiście, że każdy rozsądny człowiek przyzna, że chciałby żyć w państwie praworządnym. Niestety, już nie każdy może być przekonany dlaczego trójpodział władzy ma być lepszy od jednego ośrodka decyzyjnego. Wszak „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść” – powiada stare ludowe przysłowie. Zaś co do praworządności, to przecież nie kto inny, jak ojciec premiera Morawieckiego publicznie ogłosił, że to naród powinien być ponad prawem, a nie odwrotnie. Sądzę, że wielu zgodziłoby się z tym poglądem. Bo cóż to jest prawo? To przecież tylko zbiór biurokratycznych przepisów. Tymczasem naród reprezentowany przez swojego przywódcę, nie powinien biernie stosować się do tych przepisów, ale dostosowywać je do swoich potrzeb. Stosując takie uproszczenia i odwołując się do banalnych prawd, łatwo można do wszystkiego przekonać ludzi, być może rozsądnych, ale nie wnikających w szczegóły i nieświadomych skutków władzy autorytarnej oraz braku niezawisłości sędziów i prokuratorów.

Aby temu zapobiec, nie wystarczy mówić, że demokracja jest lepsza od dyktatury i odwoływać się do wartości kultury zachodniej. Trzeba posługiwać się konkretnymi przykładami dotyczącymi skutków nieprzestrzegania praworządności. Podając przykłady niesprawiedliwych wyroków sądowych, korupcji, kolesiostwa i nepotyzmu, trzeba je łączyć z systemem sprawiedliwości, w którym brak podziału władzy, a przepisy interpretuje się dowolnie. Niekoniecznie muszą to być przykłady zaczerpnięte z praktyk obecnej władzy, która zawsze stara się wytłumaczyć (albo przemilczeć) swoje niegodziwości, wykorzystując podporządkowanie sobie aparatu ścigania. Dążenie tej władzy do wyeliminowania wolnych mediów świadczy o tym, żeby te niegodziwości nie mogły być ujawniane. Wystarczy więc sięgnąć do przykładów z PRL-u, albo do porównania życia społecznego w dowolnym kraju zachodnim z życiem społecznym w Rosji lub Iranie. Kluczowe jest uświadamianie związku między tymi negatywnymi zjawiskami a istotą systemu władzy. Wielu ludzi tego związku nie dostrzega i zdaje się myśleć podobnie jak lud w carskiej Rosji, że wszystko co złe, to wina bojarów, bo przecież car jest dobry.

W sprawie ataków na Niemcy, a pośrednio na Unię Europejską, nie ma potrzeby protestować. PiS znakomicie kompromituje się sam, biorąc pod uwagę oczywistość korzyści, jakie uzyskujemy z uczestnictwa w Unii. Należy jednak, wbrew propagandzie Zjednoczonej Prawicy, zwracać uwagę, że brak środków z KPO, tak potrzebnych w warunkach inflacji, jest winą polskich władz, a nie zawziętości Komisji Europejskiej. Tu jest właśnie okazja, aby wyśmiać i zdezawuować mit suwerenności, którym zachłystuje się Zjednoczona Prawica. W istocie chodzi bowiem o suwerenność w niszczeniu demokracji i przekształcania Polski w państwo faszystowskie. Dlatego samo narzekanie, że rząd rezygnuje z tak potrzebnych Polsce pieniędzy nie wystarczy. Trzeba przy każdej okazji wyraźnie wskazywać na powody, dla których tak się dzieje. Jest to niezbędne, aby w końcu nastroje społeczne nie zwróciły się przeciwko Unii, na co liczy PiS. Jest zresztą prawdopodobne, że po długich targach PiS zamarkuje kolejne ustępstwa wobec oczekiwań Komisji Europejskiej, aby pozyskać pieniądze i pochwalić się skutecznością. Trzeba mieć nadzieję, że Komisja Europejska i opinia publiczna w Polsce nie dadzą się na to nabrać i żądać będą całkowitego wycofania z deformy sądownictwa przez obecną władzę. Żaden kompromis w tej sprawie nie może wchodzić w rachubę, jeśli chcemy żyć w państwie praworządnym.

Nie ulega wątpliwości, że największe emocje budzą spory światopoglądowe. Ich istota polega na tym, że nigdy nie prowadzą do kompromisu. Światopogląd dotyczy zasadniczych założeń kulturowych i wierzeń, które decydują o poczuciu tożsamości. Nie można więc zakładać, że którakolwiek ze stron sporu będzie skłonna zrezygnować ze swoich wartości. Spory tego typu prowadzą zawsze do zaostrzenia podziałów społecznych, a ich emocjonalna temperatura sprzyja zachowaniom szowinistycznym. Inspirowanie tych sporów zawsze sprzyja cynikom i populistom dbającym o swoje partykularne interesy. Tak właśnie zachowuje się PiS polaryzując polskie społeczeństwo pod hasłem wojny kulturowej.

Tymczasem w państwie demokracji liberalnej światopogląd i wszelkie sympatie ideologiczne są wyłącznie sprawą prywatną obywateli. Państwo nie powinno ani drogą regulacji prawnych, ani poprzez edukację i propagandę narzucać określonych postaw tego rodzaju. Dla liberała jest oczywiste, że zróżnicowanie światopoglądowe i związana z tym różnorodność zachowań i sposobu myślenia ludzi, jest oznaką wolności. Liberał nie widzi żadnego powodu, dla którego inni ludzie powinni myśleć i zachowywać się tak jak on, ani też nie zamierza nikogo naśladować, jeśli to nie odpowiada jego przekonaniom.

Jednak to, co jest oczywiste dla ludzi, dla których najważniejszą wartością jest wolność, zupełnie takie nie jest dla tych, którzy za największą wartość uważają bezpieczeństwo. Mamy więc tu do czynienia z klasycznym rozdarciem w dążeniu do tych wartości, które jest charakterystyczne dla większości społeczeństw. Można również powiedzieć, że jest to odwieczny spór między indywidualizmem a kolektywizmem. Ludzie ceniący przede wszystkim bezpieczeństwo zdecydowanie lepiej się czują w społeczeństwie jednolitym pod względem światopoglądowym, w którym dominuje jeden, powszechnie akceptowany styl życia. Homogeniczna kultura daje poczucie przynależności do wspólnoty, w której jednostka czuje się bezpiecznie. Za to poczucie bezpieczeństwa, jakie daje kolektyw, niektórzy gotowi są zrezygnować ze swojej indywidualnej wolności, podporządkowując się normom obyczajowym w nim panującym. Trudno mieć takie poczucie w kulturze heterogenicznej, gdzie panuje pluralizm wartości i norm społecznych. Nie miejsce tutaj, aby zastanawiać się nad przyczynami, które powodują, że jedni ludzie dążą do wolności, podczas gdy inni do bezpieczeństwa. Wystarczy, że tak jest i że tych drugich jest więcej, zwłaszcza w krajach cywilizacyjnie opóźnionych, do których jeszcze ciągle należy Polska. Ludzie stawiający wyżej bezpieczeństwo aniżeli wolność zawsze będą domagać się homogenizacji obyczajów i penalizacji zachowań odbiegających od przyjętego wzorca, jak aborcja, homoseksualizm czy krytyczny i prześmiewczy stosunek do uczuć i symboli religijnych i patriotycznych.

Kultura społeczna, której istotnym elementem są normy moralne i obyczajowe, kształtuje się oddolnie, w wyniku społecznych interakcji, na które wpływ mają rozmaite czynniki środowiskowe. Pod wpływem zmian, które w tych czynnikach zachodzą, kształtowanie się kultury jest procesem ciągłym, co oznacza naturalną zmienność wzorów kulturowych w czasie. Kultury nie można zadekretować i wprowadzić odgórnie. Władza państwowa nie kształtuje kultury, chociaż może być jednym z czynników kulturotwórczych. Jeśli jednak usiłuje to robić wbrew oczekiwaniom społecznym, napotyka na opór i zazwyczaj nie jest skuteczna.

Demokracji liberalnej, która w rzeczywistości jest dopiero wtedy, gdy towarzyszy jej odpowiednia kultura społeczna, nie da się wprowadzić zanim ta kultura się nie ukształtuje w społeczeństwie. Dla polskich liberałów pocieszająca jest, widoczna w naszym kręgu cywilizacyjnym, tendencja do upowszechniania się wartości liberalnych. Nic nie pomoże wojna kulturowa wszczęta przez Zjednoczoną Prawicę w obronie wartości konserwatywnych. Co więcej, te odgórne naciski na utrzymanie patriarchalnych, klerykalnych i nacjonalistycznych wzorów kultury tym bardziej sprzyjają szybszej inwazji wartości liberalnych w polskim społeczeństwie. Świadczy o tym coraz silniejszy ruch w obronie praw kobiet, osób LGBT+ i wszelkich mniejszości po każdej próbie zaostrzenia przepisów prawa w obronie tradycyjnej kultury. Przykładem niech będzie Ogólnopolski Strajk Kobiet w 2020 roku, po którym poparcie dla PiS-u w sondażach wyraźnie spadło. Paradoksalnie, wszczęcie wojny kulturowej przez PiS nie przysłużyło się konserwatystom.

Jak zatem wyjść spod tego światopoglądowego topora polaryzacji społecznej? PiS nigdy nie zrezygnuje z takiego narzędzia walki politycznej. Dzięki niemu zyskuje bowiem nie tylko zwolenników, ale wręcz wyznawców, czujących się obrońcami polskości. W emocjonalnym ferworze, gdy rozum śpi, można ludziom wmówić wszystko.

Co na to opozycja? Otóż przede wszystkim nie powinna reagować na tę górnolotną, ideologiczną retorykę i skupić się na sprawach pragmatycznych. Tymczasem główną przeszkodą w przyjęciu jednej listy wyborczej opozycji jest nic innego, jak właśnie różnice światopoglądowe dotyczące aborcji i małżeństw homoseksualnych. Nie ma co mydlić oczu ogólnym sformułowaniem o istotnych różnicach programowych. Te różnice dotyczą właśnie tego, a ich wyolbrzymianie świadczy o politycznej ślepocie w sytuacji demontażu demokracji przez Zjednoczoną Prawicę. To z tego powodu PSL nie widzi możliwości, aby znaleźć się na jednej liście z Lewicą. Kosiniak-Kamysz jest przekonany, że elektorat PSL by mu tego nie wybaczył. Otóż sądzę, że elektorat nie wybaczy mu przede wszystkim tego, że będąc w przyszłym rządzie, nie rozwiąże problemów rolnictwa, opieki zdrowotnej czy infrastruktury komunikacyjnej.

Widać zatem wyraźnie, że opozycja nie potrafi wyrwać się z ram narracyjnych narzuconych przez PiS. A przecież wszystkie partie opozycji demokratycznej są zgodne co do podstawowych zasad funkcjonowania państwa. Więc zamiast dąsów i światopoglądowych ultimatów, trzeba różnice światopoglądowe całkowicie wyeliminować z tematyki negocjacji. Trzeba wreszcie zrozumieć, że to nie politycy i władza decydują o wzorach kultury społecznej. Decyduje o tym wiele czynników pozostających poza kontrolą władzy państwowej, które wpływają na kierunek zmian wartości i norm społecznych. Nie ma potrzeby w tej chwili tracić siły w obozie opozycji na spory światopoglądowe. To tylko kwestia czasu, kiedy wzorem państw zachodnich dopuszczalność aborcji i małżeństw homoseksualnych stanie się w Polsce normą. Domaganie się przez Lewicę, aby to się stało natychmiast po zwycięstwie wyborczym opozycji, jest równie nierozsądne, jak upór konserwatystów, aby utrzymać status quo. Obecnie, co potwierdzają wszystkie badania socjologiczne, mamy do czynienia z rosnącą przewagą kultury liberalnej w polskim społeczeństwie, zwłaszcza w młodym pokoleniu. Szkoda, że wielu polityków opozycji zdaje się tego nie dostrzegać.

Więc zamiast strzelistych aktów wierności ideologicznym pryncypiom, byłoby lepiej gdyby liderzy opozycji dyskutowali o sposobie odbudowy systemu wymiaru sprawiedliwości po zniszczeniach dokonanych przez Ziobrę i Dudę, o tym jak walczyć z inflacją, jak szybko przejść na energię odnawialną, jak rozwiązać problemy zapaści polskiego rolnictwa i opieki zdrowotnej, jak odbudować system edukacji, autorytet szkoły i nauczycieli, jak zapewnić wiarygodność mediom publicznym. To są sprawy zasadnicze, na których skutecznym rozwiązaniu zależy wszystkim, bo decydują one o społecznym dobrostanie. Dobrze byłoby, gdyby dotyczące tych spraw pomysły opozycji były publicznie prezentowane, wraz z uzasadnieniem dlaczego mają być one lepsze od rozwiązań i reform wprowadzonych przez PiS. Drogą racjonalnych argumentów i powoływania się na konkretne przykłady można pozyskać więcej zwolenników niż za pomocą światopoglądowych demonstracji, które przekonują już przekonanych. A PiS niech sobie nadal bajdurzy o zagrożeniach ze strony gender, Niemiec, zachodniej kultury i czegokolwiek jeszcze.

Jeśli jednak chce się imponować rozsądkiem, troską o dobro wszystkich obywateli i chęcią pozbycia się szkodnika, jakim jest PiS, to opozycja musi przystąpić do wyborów na jednej wspólnej liście. Trzeba mieć świadomość, że rozbicie na dwie, nie mówiąc o trzech lub czterech listach, znacznie ogranicza szanse pokonania Zjednoczonej Prawicy. Liderzy partii opozycyjnych, którzy nie zgadzają się na jedną wspólną listę, demonstrują nieprzyzwoity, bo antypolski, partykularyzm i zbyt nadęte ego. Jeśli przez nich przegramy najbliższe wybory lub wygramy tylko minimalnie, co nie pozwoli na szybkie wyeliminowanie szkód wyrządzonych przez Zjednoczoną Prawicę, to nigdy nie wolno im będzie tego wybaczyć, eliminując ich raz na zawsze ze sceny politycznej. Polityka to nie zabawa w piaskownicy panowie Zandberg, Hołownia i Kosiniak-Kamysz.

Pożegnanie z prawicą i lewicą :)

Gdy któryś z autorów prognoz politycznych, nawet dopiero po latach, trafia w sam środek tarczy, to ma zaiste prawo strzelać korkami od szampana.

W politologii, socjologii czy szeroko pojętej filozofii polityki prognozy niezwykle rzadko ziszczają się w pełnym zakresie. Większość autorów śmiałych wizji przyszłości, które świetnie wyglądają na okładkach poczytnych książek, szybko podziela los bardzo sponiewieranego przez XXI w. Francisa Fukuyamy, którego „koniec historii” jest dzisiaj uznawany powszechnie za matkę wszystkich przestrzelonych prognoz politycznych. Autorzy zazwyczaj aspirują przeto, aby w rozgrywce z realiami zawalczyć przynajmniej o remis, który – można uznać – osiągnął na przykład Samuel Huntington ze swoim „zderzeniem cywilizacji”, które, jako chciał, nastąpiło, acz w mniejszym i mniej determinującym losy geopolityczne świata zakresie. Gdy więc któryś z autorów prognoz politycznych, nawet dopiero po latach, trafia w sam środek tarczy, to ma zaiste prawo strzelać korkami od szampana. Dzisiaj gratulacje tego kalibru należą się Peterowi Sloterdijkowi.

Jak zbudowano państwo dobrobytu

Sloterdijk to lubujący się w stawianiu kontrowersyjnych tez filozof niemiecki, który już kilkanaście lat temu przewidział koniec epoki w dziejach demokratycznej polityki, w której jej dynamikę determinowała oś podziału na prawicę i lewicę (tudzież na prawicę, lewicę i centrum). W swoich rozważaniach o ogniwie generującym tą przemianę wychodził od analizy realiów funkcjonowania zachodnioeuropejskich państw dobrobytu w momencie przełomowym, pomiędzy hossą lat 90-tych a czasem nadciągających wielkimi krokami kryzysów ekonomicznych pierwszych dwóch dekad XXI w. Sloterdijk, choć sam w tamtym okresie definiował się jako socjaldemokrata, to jednak bez ogródek, dość brutalnie uznawał państwo dobrobytu za dziecko filozoficznego przekonania o moralnym złu stojącym za instytucją własności prywatnej. Apologeci i kreatorzy państwa dobrobytu byli niesieni jakoby przekonaniem, iż własność prywatna, po przekroczeniu pewnego pułapu zamożności i luksusu, stanowi społeczne zło i może zostać w miękki sposób (dalece różny od wołań skrajnej lewicy rewolucyjnej) zakwestionowana w ładzie polityczno-socjalnym. Bogacze słusznie mierzą się więc ze społecznym potępieniem czy nawet ostracyzmem ze strony współobywateli, o ile nie przejawiają gorliwej gotowości do partycypowania w systemie redystrybucji społecznej pieniądza za pomocą systemu podatkowo-socjalnego. Czyli własność prywatna po dotarciu do pewnego pułapu generowania społecznych nierówności zostaje naznaczona brzemieniem negatywnej reputacji, co stanowi uzasadnienie dla stromej progresji podatkowej, bazującej wyłącznie na filozofii opodatkowywania ludzi w oparciu o ich obiektywną ability to pay.

W zachodniej Europie ten ideologiczny projekt socjaldemokracji udało się w dużej mierze urzeczywistnić i przez znaczną część drugiej połowy XX w. funkcjonował on pomyślnie. Do tego stopnia, że w ocenie wielu wyborców partyjna socjaldemokracja przestawała mieć rację bytu, skoro „państwowy system socjaldemokratyczny” siedział tak mocno w siodle. To dlatego wraz z zanikiem klasowej bazy socjaldemokratycznego elektoratu („niebieskich kołnierzyków” z gałęzi przemysłu), partie centrolewicy popadały w coraz większy kryzys, ale nie ich idee. Gdy jednak cały świat około 2008 r. wpadł w sidła intelektualnej mody w postaci narracji o „końcu neoliberalizmu” na płaszczyźnie globalnej, Sloterdijk dostrzegł zarzewie dekompozycji konsensusu socjaldemokratycznego na płaszczyźnie narodowej w Europie. Wraz z kolejnymi ciosami w rozwiniętą gospodarkę pogłębiał się finansowy i społeczny stan kryzysowy w postaci strzelającego w kosmos długu publicznego, epizodów recesji, rosnących roszczeń ze strony uboższych warstw społecznych, problemów na rynkach pracy (połączonych z problematyką imigracyjną), znakach zapytania o przyszłość systemów emerytalnych oraz przepaści międzypokoleniowej, ujawniającej się w zakresie szans i perspektyw życiowych ludzi starych i młodych. Z tej plejady problemów Sloterdijk wyłonił roszczenia rozbudowy pomocy socjalnej, jako kwestię centralną, pogłębiającą pozostałe kryzysy i prowadzącą do upadku osi prawica-lewica jako zasady organizacji życia politycznego w demokracji.

Beneficjenci versus sponsorzy

Potrzeby bowiem rosną przy malejących zasobach. Staje się czymś nieuniknionym, że interesy jednych mogą zostać zaspokojone tylko kosztem drugich. W ten sposób pojawia się naturalny antagonizm, który Sloterdijk określił starciem „dającej ręki” i „biorącej ręki”, ale na potrzebę niniejszych rozważań ja nazwę to konfliktem sponsorów z beneficjentami systemu. Co prawda, konflikt ten zawsze się tlił, a przebrzydłych sknerów na szczycie elity finansowej nigdy nie brakowało (w końcu w popkulturze postacie Gordona Gekko, Scrooge’a McDucka czy wrestlera „Milion Dolar Mana” Teda DiBiase nie brały się znikąd), ale przytłaczająca większość sponsorów systemu rozumiała sens jego istnienia i do pewnego stopnia akceptowała i popierała obłożenie ich warstwy społecznej większymi ciężarami utrzymania państwa dobrobytu. Ludzie ci czynili to niekiedy z egoistycznych przesłanek (np. traktując płacenie wysokich podatków niczym „haracz” za powstrzymanie uboższych przed aktami rewolucji i wywłaszczenia przemocą lub po prostu jako wkład w zachowanie spokoju społecznego i utrzymanie resentymentów spowodowanych nierównościami w ryzach), z przesłanek pragmatycznych (bo sami, zarabiając trochę powyżej średniej krajowej, korzystali z większości finansowanych tak usług publicznych i w ich interesie był ich możliwie wysoki standard) lub autentycznie altruistycznych. To na fundamencie tych trzech postaw zbudowano więc „konsensus socjaldemokratyczny” pomiędzy sponsorami a beneficjentami. Przy czym, w ocenie Sloterdijka, decydującą rolę odgrywała druga z tych przesłanek. A właśnie ona poczęła ulegać erozji.

Wraz ze wzrostem roszczeń beneficjentów transferów socjalnych zaburzona została w polityce społecznej państw dobrobytu chybotliwa, ale niezwykle ważna równowaga pomiędzy wolumenem bezpośrednich transferów tylko dla ubogich członków społeczeństwa (zasiłków, dodatków, zapomóg itp.), a inwestycjami w będące ofertą dla wszystkich usługi publiczne (szkoły, ochronę zdrowia, transport publiczny itp.). Trend ten nałożył się na rosnące zadłużenie i coraz większe trudności związane z finansowaniem czegokolwiek przez państwa. Jakość usług publicznych zaczęła spadać, na co warstwa sponsorów systemu zareagowała rezygnacją z ich użytkowania. Wzrosło zainteresowanie tak prywatnymi szkołami, jak i prywatnymi gabinetami lekarskimi, zaś w miastach popularność zyskały rowery w miejsce metra, autobusów czy tramwajów. Równocześnie nacisk społeczny, aby sponsorów systemu obkładać w dalszym ciągu rosnącymi obowiązkami płacenia danin na system nie malał, co było pochodną rosnących roszczeń warstwy beneficjentów systemu. Sloterdijk za moment kluczowy uważa chwilę „przebudzenia się” szerokich grup po stronie sponsorów (wcale nie krezusów, ale mocną część klasy średniej i wyższą klasę średnią) i uzyskanie przez nich „klasowej świadomości” oscylującej wobec faktu, że muszą płacić na system coraz więcej, a jest on coraz bardziej kiepski i coraz mniej z niego korzystają. Nie przebierając w słowach, Sloterdijk uznał to za pojawienie się oporu wobec „zorganizowanej kleptokracji”, w której pewna politycznie całkiem wpływowa część społeczeństwa po prostu żąda prawa do życia na cudzy koszt.

Zanik środka?

Sloterdijk nie miał przy tym wątpliwości, że beneficjentów systemu jest więcej niż sponsorów, więc w czysto demokratycznym starciu wynik byłby rozstrzygnięty przed bitwą. To właśnie dlatego umiarkowana centroprawica odeszła w Europie od idei reprezentowania bardziej zamożnej części społeczeństwa. W Stanach Zjednoczonych (jak doskonale pokazał Thomas Frank w książce Co z tym Kansas?) prawica skutecznie używała (w epoce przed Trumpem, bo on dał jej dodatkowe narzędzia) kulturowego konserwatyzmu jako metody na przyciąganie do siebie wyborców, których ekonomiczno-finansowe interesy powinny w oczywisty sposób kierować do obozu lewicy i dzięki temu pozostała w ogóle zdolna wygrywać wybory. W wyzutej niemal do cna z kulturowego konserwatyzmu Europie zachodniej jednak nie byłaby to obiecująca metoda. Dlatego chadecy, gaulliści, agraryści i umiarkowani konserwatyści z chęcią przyłączyli się do „konsensusu socjaldemokratycznego”, aby chociaż część społecznej większości beneficjentów systemu utrzymać po swojej stronie. To jednak doprowadziło do zamazania wielu międzypartyjnych różnic pomiędzy taką nową centroprawicą, a również ciążącą ku centrum lewicą, która z kolei obawiała się popadnięcia w iście rewolucyjną retorykę ze względu na świadomość finansowych realiów schyłkowych państw dobrobytu. Lewica była po prostu świadoma oczywistego faktu, iż beneficjenci systemu stanowią, co prawda, demokratyczną większość, ale to sponsorzy cały system utrzymują. Tymczasem globalizacja i integracja europejska otworzyły wielu sponsorom drogę do ucieczki z państw stosujących zbyt wysokie obciążenia podatkowe i parapodatkowe.

Podczas gdy w społeczeństwie zanikała grupa środka, w polityce centrum napuchło do niebotycznych rozmiarów, stając się domem zarówno dawnej prawicy, jak i dawnej lewicy w ich mainstreamowych wydaniach. Po stronie społecznej zanik środka polegał na spadającej liczebności grupy ludzi, płacących co prawda znaczne podatki, ale i chętnie i często korzystających z usług publicznych, a więc ludzi, których wkład w system i uzysk z niego były z grubsza równowarte. To oni przez tak wiele lat zamazywali ostrość podziału na beneficjentów i sponsorów. Rezygnując z usług publicznych, a płacąc coraz wyższe podatki, weszli w końcu do warstwy plądrowanych sponsorów. Po drugiej stronie wzrosła zaś liczba ludzi całkowicie utrzymywanych przez transfery socjalne, którzy nie odprowadzają w zasadzie żadnych podatków bezpośrednich na rzecz systemu. Podczas gdy więc w społeczeństwie postępowała ostra polaryzacja, polityka w całości weszła do centrum, które chciało reprezentować interesy beneficjentów, ale równocześnie łagodzić lub ignorować ich nabrzmiewające, radykalne emocje. To się nie mogło dobrze skończyć.

Sloterdijk przewidywał rozkład osi lewica-prawica w różnych krajach europejskich, ale koncentrował się na swoim, niemieckim podwórku. Tutaj jego prognoza się (jeszcze?) nie sprawdziła. CDU/CSU oraz SPD straciły, co prawda, wielu wyborców, ale nadal pozostają dwoma najsilniejszymi ugrupowaniami. Daleko też do tego, aby role te przejęły ultraliberalna FDP – jako partia sponsorów systemu oraz radykalnie socjalistyczna Partia Lewicy – jako partia beneficjentów systemu. Sloterdijk nie przewidział przed 2010 r., że w niemieckiej polityce pojawi się formalnie skrajnie prawicowa AfD, która – po kilkunastu miesiącach eksperymentowania z ideami wolnorynkowymi – stanie się silnym, drugim głosem beneficjentów systemu, odcinając Lewicy w efekcie na wschodnioniemieckiej prowincji dopływ wielu setek tysięcy wyborców. Nie dostrzegł także siły niemieckiego przywiązana do idei ekologicznych i nie docenił przyszłej potęgi Zielonych, a przede wszystkim ich ewolucji w kierunku partii zamożnych sponsorów systemu. Obraz w Niemczech jest więc skomplikowany. Co innego we Francji. To właśnie w tym kraju, gdzie Sloterdijk zresztą pomieszkuje, jego prognoza właśnie ziściła się co do ostatniej joty.

Nowe siły

W kontekście Niemiec, Sloterdijk tego w okresie kryzysu na rynkach globalnych 2008 r. jeszcze nie mówił, gdyż był to czas, kiedy mało kto liczył się z pojawieniem się silnej skrajnej prawicy w kraju, który onegdaj „dał światu” III Rzeszę. Ale to nie znaczy, że jego prognoza opierała się na idei rekrutacji reprezentacji beneficjentów systemu wyłącznie z kręgów dawnej lewicy. Byłby to nonsens, gdyż wówczas nie mielibyśmy zanegowania osi prawica-lewica, a raczej tylko jej przedefiniowanie. Nie, Sloterdijk przestrzegał przed przyjęciem przez znaczną część dawnej, radykalnej właśnie prawicy roli wręcz głównego przedstawiciela beneficjentów systemu w nowej epoce polityki demokratycznej w Europie. Wskazywał, że dojdzie do symbiozy lewicowej w swojej genezie idei pomocy słabszemu i empatii wobec ludzkiej krzywdy i niedostatku z ideą narodowej, etnicznie wykluczającej tożsamości niosącej ze sobą postulat solidarności w ramach wspólnoty „swoich”. Taki socjalno-narodowy komunitaryzm byłby więc realizacją społecznych idei lewicowych w warunkach ramowych ściśle prawicowego ordo caritatis. Tak skonstruowana oferta byłaby lepiej dopasowana do materialnych potrzeb beneficjentów systemu, ponieważ uwzględniałaby pełniej plejadę przyczyn ich niezadowalającego położenia – nie tylko te stricte ekonomiczne, ale i społeczne, związane z lękami wynikającymi z imigracji. Tak oto dawna skrajna prawica byłaby w stanie przebić ofertę umiarkowanej lewicy socjaldemokratycznej w walce o poparcie beneficjentów systemu.

W tym samym czasie centroprawica konserwatywna lub chadecka nie byłaby w stanie zbudować już wiarygodnej oferty dla sponsorów systemu. W obawie przed utratą wszystkich przyczółków zdobytych w elektoratach, umiarkowanych w swoim gniewie i rozczarowaniu, beneficjentów systemu (zwłaszcza wśród emerytów), wcale nie chciałaby wchodzić w logikę nowej osi politycznego podziału i brać na siebie rolę reprezentacji sponsorów systemu. W przypadku chadeków byłoby to wręcz trudne do pogodzenia z ich podstawowymi ideami. Dlatego Sloterdijk wydawał się projektować wyłonienie się z okolic centrum (według starej nomenklatury podziałów politycznych) nowych sił o charakterze zasadniczo wolnorynkowym i neoliberalnym, ale usiłujących ów neoliberalizm nieco maskować pod szatami nowoczesności, postępu, integracji europejskiej i otwartości na świat, przyszłość, technologię. Także tematyka ekologiczna – dawno wyzwolona z silnie lewicowych uwikłań – nadaje się dziś doskonale do łagodzenia, w ideologicznym miksie tego rodzaju sił politycznych, neoliberalnych elementów ich programów.

Tak więc we Francji w 2022 r. doszło do zaniku tradycyjnej prawicy neogaullistowskiej (w jej ostatniej odsłonie znanej jako partia Republikanie) i tradycyjnej lewicy socjalistycznej (zarówno Partii Socjalistycznej, jak i ich wieloletnich partnerów z satelickich ugrupowań). Powstały dwa obozy polityczne: obóz sponsorów systemu, reprezentowany przez prezydenta Emmanuela Macrona i jego liberalne partie LREM i MoDem; oraz obóz beneficjentów systemu, reprezentowany przez Marine Le Pen i jej nacjonalistyczno-socjalną partię RN oraz przez Jeana-Luca Mélenchona i jego ultrasocjalistyczno-antyeuropejską partię FI. Spojrzenie na wyniki pierwszej tury wyborów jasno pokazuje, że obóz beneficjentów systemu jest wyraźnie liczniejszy od obozu sponsorów. Nie mogło być inaczej. Jednak na razie beneficjenci przegrali wyborczą potyczkę, ponieważ ich obóz jest podzielony niemalże po równo między Le Pen i Mélenchona, dwójkę polityków wywodzących się z przeciwnych stron sceny politycznej w jej starym ujęciu. A to stare ujęcie oczywiście nie znikło z dnia na dzień. Ono jeszcze oddziałuje i decyduje o niespójności strony beneficjentów, która jeszcze się nie zjednoczyła. Gdy się zjednoczy – na bazie całej serii istniejących antagonizmów: posiadacze versus biedacy, liberałowie versus populiści, globaliści versus lokaliści, optymiści versus pesymiści, ryzykanci versus wystraszeni – wynik najprawdopodobniej będzie inny.

Zwłaszcza polityczna droga Le Pen pokazuje, że klucz do jej sukcesu leżał w dostrzeżeniu przemiany, która prognozował Sloterdijk. Dopóki Marine szła śladami jej ojca – niereformowalnego ksenofoba, emanującego zimnem i niechęcią wobec ludzi (w tym nawet wobec własnych zwolenników pojawiających się na spotkaniach wyborczych), lubującego się w zastraszaniu wszystkich wokół, a na dodatek prowadzącego stricte antysocjalną politykę – jej poparcie było zasadniczo kilku- co najwyżej kilkunastoprocentowe. Jednak wraz z odsunięciem drażliwych tematów, typowych dla dawnej, przebrzmiałej walki prawicy z lewicą, na trzeci plan i uczynieniem troski o siłę nabywczą i bezpieczeństwo socjalne uboższych Francuzów z prowincji wątkiem przewodnim, Marine potroiła co najmniej swój potencjał. Dzisiaj o tożsamości wyborcy jej ruchu nie decyduje nienawiść wobec innych narodów czy rasizm, czy nawet islamofobia (acz ona pozostaje z tych elementów jeszcze najsilniej obecna), a klasowa przynależność do wspólnoty „niebieskich kołnierzyków” i nisko opłacanych pracowników prywatnego sektora. To jest ich samoświadomość społeczna. Są beneficjentami systemu, który od lat poupada i winią za to „elity”.

Macrona natomiast postrzegają (ta uwaga dotyczy także zwolenników Mélenchona) jako „prezydenta bogaczy” i symbol elity, która utraciła kontakt ze społeczeństwem. Łączy ich gniew, strach przed przyszłością i wola obrócenia obecnego ładu w perzynę, tak aby – nawet jeśli sami na tym nic nie zyskają – pozbawić elity dobrego samopoczucia. Wspólnie boją się rosnących kosztów życia, inflacji, stóp procentowych, imigracji, wielokulturowości, globalizacji, a młode pokolenie boi się również tzw. „workizmu”, czyli konieczności pracowania na własne utrzymanie.

Niepewna przyszłość

Sloterdijk pozostawił częściowo niedopowiedzianą następującą konstatację: system polityczny liberalnej demokracji został kiedyś zaprojektowany do służenia ludziom w warunkach różnic poglądów i interesów, którym odpowiadała logika osi prawica-lewica-centrum. Czy system ten sprawdzi się w realiach logiki starcia sponsorzy-beneficjenci? Od lat narasta przecież świadomość, że demokracja pogrąża się w coraz to głębszym kryzysie, ponieważ nie jest w stanie odpowiedzieć satysfakcjonująco na frustracje i niezadowolenie wyborców, i to nie tylko po stronie beneficjentów! Prowadzi to do ponurych prognoz co do tego, jaka będzie demokracja po przełomie sloterdijkowskim. Czy dojdzie do rewolty beneficjentów i ustanowienia nowych zasad przez kryterium uliczne? Ono stało się realną perspektywą nie tylko z prezentowanych tu powodów, ale także ze względu na staczanie się niektórych państw w Europie w kierunku autorytarnym – wszystkie te okoliczności mają swój udział w tworzeniu żyznego podłoża pod zastosowanie tego kryterium. Czy też może będzie inaczej, i to beneficjenci – używając swoich pieniędzy, wpływów i układów w instytucjach państwa – zmuszą niezadowolonych do milczenia, ograniczając ich głos w debacie i zastraszając? Obie drogi są fatalne, obie siłą rzeczy uwzględniają zastosowanie gdzieś, na którymś etapie przemocy, obie kładą kres liberalnej demokracji.

Od polityków takich jak Macron wiele zależy. Politycy reprezentujący beneficjentów są bowiem zakładnikami gotujących się emocji i strachu swoich elektoratów i wychodzenie przez nich poza rolę grozi natychmiastowym uzyskaniem łatki zdrajcy i utratą wszelkich wpływów. Ale Macron należy do reprezentantów sponsorów, czyli – jak pokazują wszystkie badania – wyborców lepiej wykształconych, mieszkających w światowych metropoliach, pozbawionych stereotypów, myślących nieszablonowo, otwartych na argumenty i w końcu także, choćby z biznesu, przyzwyczajonych do ryzyka. To tej, powiedzmy sobie razem: naszej stronie łatwiej jest wyciągnąć na drugą stronę barykady rękę i poszukiwać kompromisów. Pierwszym krokiem do pacyfikacji obu skrajności reprezentujących dzisiaj beneficjentów systemu jest złożenie im szczerej, realnej i konkretnej oferty współudziału w wysiłku na rzecz odnowy liberalnej demokracji poprzez włączenie w jej ramy metod demokracji bezpośredniej, ale o deliberatywnym charakterze, a nie w postaci serii tępych referendów.

W ostatnim etapie zaś, przy dobrych wiatrach, doprowadzimy do tego, że sponsorzy zrozumieją, że ich dobrobyt zależy od przetrwania systemu, więc w tym sensie zawsze pozostaną także jego beneficjentami. Natomiast beneficjenci dostrzegą sens we wnoszeniu do jego rozwoju i reformy własnego wkładu, jeśli na razie nie w postaci pieniądza, to w postaci pracy na rzecz wspólnoty i zostaną kontrybutorami. W ten sposób ostrość podziału Sloterdijka osłabnie, a nasze kraje unikną popadnięcia w niepewność i zawieruchę.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Historia, jaką mamy – z prof. Janem Grabowskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: O tym, że z historią nie ma żartów, przekonywaliśmy się już wiele razy. Bywa przepisywana, zawłaszczana, przeinaczana, czy w końcu opowiadana politycznie, wykorzystywana dla partyjnych celów. W Roku 1984 George Orwell pisze, że „kto rządzi przeszłością, w jego rękach jest przyszłość, a kto rządzi teraźniejszością, w jego rękach jest przeszłość”. Tak naprawdę Orwell pisze o świecie, którego nikt z nas by sobie nie życzył. O świecie, gdzie nawet myślenie – pamiętasz przecież myślozbrodnię – było przestępstwem. Do niedawna wydawało się nam, że do takiego świata jest absolutnie daleko, że to jest świat, który się nie wydarzy. Nawet jak sobie mówimy o pełzającym autorytaryzmie, nawet gdy przykładamy elementy codzienności do wizji z kolejnych antyutopii. Jak się okazuje, ten świat wcale tak daleko nie jest, szczególnie jeśli chodzi o próby panowania nad historią. Panowanie nad historią, która wpadła albo w ręce niewprawne, albo przeciwnie, gotowe do każdej manipulacji, która pozwoliłaby na osiągnięcie „zamierzonego efektu”. Powiedz mi, czy my możemy panować nad historią, lub inaczej, kto może panować nad historią?

Jan Grabowski: Jeszcze parę lat temu powiedziałbym ci: nie, panowanie nad przeszłością jest passé, nie należy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Pozostajemy na razie na naszym polskim podwórku. Nawet nie wspominam tu o Rosji czy Turcji – choć tam zachodzą procesy znacznie bardziej niepokojące. Natomiast w naszym mikroświecie ograniczonym granicami RP dzieją się rzeczy bardzo ciekawe. Jeżeli chodzi o znajomość historii, są to zjawiska niepokojące, a z punktu widzenia zawodowego historyka, wręcz katastrofalne. Jak wiesz, specjalizuję się w dość specyficznym wycinku polskiej historii, czyli w historii Zagłady. Warto podkreślić, że to na dobrą sprawę jedyna część polskiej historii, która wzbudza spore zainteresowanie na skalę międzynarodową. Z tego co widzę, na podstawie badań socjologicznych, jakie mają miejsce, na skutek energicznych działań różnych instytucji polskiego państwa, działań, które nie zaczęły się wczoraj, lecz które trwają od dawna, jesteśmy świadkami (i uczestnikami) stopniowego zastępowania udokumentowanego przekazu historycznego przez serię mitów. Mitów, które tą przeszłość jakoś uzdatniają do spożycia. W ogromnej masie, Polacy przyswajają sobie opowieści, opowiastki raczej, które tą historię mają zastępować. To się dzieje na wielu polach, ale najbardziej widoczne jest właśnie w zakresie badań nad Zagładą, gdzie dochodzi do kuriozalnych przecież przekłamań, które w oczach zdecydowanej większości naszych rodaków stają się ersatzem historii. Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że 71% Polaków wierzy, że Polacy i Żydzi podczas II wojny światowej cierpieli w równym stopniu, bądź też, że Polacy cierpieli bardziej. 50% myślało, że tak samo, a 21%, że Polacy cierpieli bardziej. Coś takiego to już nie jest rewizjonizm historii. To jest niebezpieczne oszustwo, które na naszych oczach staje się częścią włókna pamięci narodowej. W parze z tym idzie coś, co po angielsku nazywamy dejudaisation. Na rodzimym gruncie, w okresie międzywojennym, Roman Dmowski spopularyzował sformułowanie – „odżydzenie”. I właśnie dziś, na naszych oczach, w trzeciej dekadzie XXI wieku, następuje „odżydzenie” Zagłady. Chodzi o usunięcie niewygodnych Żydów poza nawias historii, zastąpienie ich dobrymi Polakami, którzy (z wielkim samozaparciem i przy ryzyku osobistym) nieśli żydowskim współobywatelom pomoc.

U Czesława Miłosza mieliśmy „biednego chrześcijanina”, który patrzył na getto. Miłosz pisze w tym wierszu z absolutną – jak na tamte, ale i obecne czasy – szczerością: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,/Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu/I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych”. A później przychodzi Błoński i Biedni Polacy patrzą na getto

Nie zapominaj, Jan Błoński w tym eseju jeszcze pisał, że tą polską dłoń wzniesioną przeciw Żydom Pan Bóg powstrzymał. Jak się okazuje nie do końca ją powstrzymał. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy tyle co obecnie – a dziś już tą wiedzę chcemy wyprzeć, otorbić lub odrzucić.

Nie chcą, więc… piszą na nowo, de facto idąc za – pięknym skądinąd – sformułowaniem Winstona Churchilla, że historia będzie dla nas łaskawa wtedy, kiedy napiszemy ją sobie sami. A ta historia pisana, czy raczej tworzona mitologia, jak mówisz, okazuje się być dla Polaków coraz łaskawsza.

Pewnym ukoronowaniem tego procesu było niedawne przemówienie Andrzeja Dudy w Oświęcimiu-Brzezince, podczas obchodów Marszu Żywych. Polski prezydent miał wówczas czelność w jednym zdaniu postawić na tej samej płaszczyźnie antysemityzm i antypolonizm. Wiadomo, czym jest antysemityzm, wiadomo również, że antypolonizm nie istnieje; że to jest kompletnie obłędna teoria nacjonalistów, zakładająca istnienie światowego spisku, którego celem jest niszczenie Polski. Jeżeli przywódca, powiedzmy sobie, średniej wielkości państwa, ale państwa ważnego z punktu widzenia pamięci Zagłady, jest w stanie wygłosić tego rodzaju absurd w Auschwitz-Birkenau, to właściwie wszystko wolno.

To już nawet nie chodzi tylko o to, że w miejscu publicznym, ale że w miejscu szczególnym i w wyjątkowo ważnym momencie. Dla mnie to było wstrząsające. I nie, nie wszystko wolno.

W takim momencie, w takim miejscu. W Auschwitz, podczas Marszu Żywych mówi się o antypolonizmie! Ale czy może to nas dziwić, kiedy muzeum Auschwitz, w czasie gdy wokół trwała obrzydliwa antysemicka heca związana z polskim prawem o odmowie restytucji, oświadcza w mediach społecznościowych, że komory gazowe były dla Polaków! Kiedy przyglądam się temu, co w Polsce dzisiaj wolno bezkarnie powiedzieć, to widzę jak daleko przesunęły się granice źle pojętej tolerancji dla wyzywającej nienawiści i absurdu.

Przesunęła się też bardzo daleko tolerancja wszelkiego rodzaju głupoty, oraz tego, w jaki sposób mówimy o ekspertach, o specjalistach… Kogo się dzisiaj uznaje za kogo, kogo się na kogo kreuje. Mnie zmroziło ostatnio, jak usłyszałam od eksperta od wojny, że termin „wojna światowa” jest terminem publicystycznym i to w mainstreamowych, niepaństwowych mediach. Śmiejesz się, ale przecież oboje wiemy, jak gorzki to śmiech.

Jesteśmy świadkami tego, o czym nas władze ostrzegały, czym się wręcz chwaliły od samego początku: czyli powstawania nowej elity. Elity ex nihilo stworzyć się nie da, natomiast można wypchnąć do przodu, awansować ludzi głęboko niekompetentnych, lecz lojalnych i bojących się. Inwazja nowych ludzi, miernych lecz wiernych, spowodowała spustoszenia we wszystkich właściwie obszarach życia społecznego. Poziom dyskursu w sferze publicznej jest dziś katastrofalny.

Pakują się tam wszelkiego rodzaju ortodoksi. Kiedyś – aby wrócić do Orwella – można było zakładać, że ortodoksyjność to często nieświadomość, ale nie dziś. Dziś to świadoma ignorancja, głupota, która oznacza…

Znaczy posłuszeństwo, lojalność, to jest coś, co znamy z każdego ustroju totalitarnego, że zawsze istnieje pewna grupa ludzi, która jest gotowa za odpowiednie apanaże czy też nawet szacunek władzy odważyć się na wsparcie dowolnego głupstwa, a obok tego zwiększa się w Polsce coś, co jako historyk lat 30. i 40. obserwuję z wielką troską, zwiększa się margines strachu. Narastają postawy konformistyczne, a coraz więcej ludzi jest skłonnych przymykać oczy na bezprawie, na krzywdę – a to przywodzi na myśl lata dawno minione.

Równocześnie temu towarzyszy coś, co nazywamy „efektem mrożącym”, prawda? Obserwujemy to przecież nie tylko w badaniach historycznych, ale wszędzie tam, gdzie – ze względów światopoglądowych – trafiamy na „trudne” czy „niewygodne” wyniki. Jest moment takiego wycofania się czy zastopowania w badaniach własnych. Niemówienia o tym, jakiego rodzaju hipotezy musimy stawiać ze względu na to, co odkryliśmy, ty ze względu na to, co po prostu znajdujesz w archiwach…

Zgoda. Jak wiesz, od lat kilku, z racji mojej pracy historyka, dość często mam przyjemność stawać jako podsądny w polskich sądach. Rzecz w tym, że nawet wtedy, gdy wygrywam te „moje” procesy, to efekt mrożący jest niesłychanie widoczny. Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nie mają jeszcze pozycji naukowej, którą chcieliby mieć, ale mają jeszcze całe życie przed sobą. Do tego dochodzi dramatyczna sytuacja w szkolnictwie polskim. Przecież dziś szkoły polskie są pod kontrolą człowieka, który określił gejów jako „mniej niż ludzi”, który scharakteryzował przedostatnią z moich książek, poważne dzieło naukowe, jako „antypolski szmatławiec”! Taki stan umysłu jest dziś miernikiem poziomu dyskusji w sferze publicznej… To są ludzie, z którymi mamy dziś do czynienia.

Wracamy do mitologii. Do tej mitologii, która zaczyna pojawiać się, a gdzieniegdzie nawet dominuje, w szkołach. Mamy różne nowe programy nauczania, a skoro wiemy, że dobre mity dużo szybciej i łatwiej wrastają w świadomość niż solidna wiedza historyczna, to sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Z jednej strony mam ochotę zapytać cię o źródła, bo te mity się skądś wzięły. I nie chodzi mi tylko o te, które dotyczą lat 20. czy 30., albo czasu wojny, ale o ich „praojców”. Bo to są też mity zbudowane na anachronizmach. Trzeba wytłumaczyć – na anachronizmach, czyli na tych wszelkich pojęciach, określeniach, dopisywaniu pewnym wydarzeniom, pewnym faktom takich cech, które są niezgodne ani z ówczesnym stanem wiedzy czy duchem jakiejś epoki. Ja na przykład zastanawiam się, kiedy czytam o polskim patriotyzmie w X. wieku. Tam zaczyna się budowanie tej mitologii, prawda? 

Niedawno udałem się samochodem daleko za Warszawę, tam gdzie nie było już zasięgu TOK FM, gdzie byłem skazany na Polskie Radio, którego od szeregu lat już nie słucham, bo po prostu nie mam nerwów do tego. Na kanale pierwszym Polskiego Radia usłyszałem głos jednego z bardziej znanych konserwatywnych historyków polskich z Krakowa, z UJ, który dobrze modulowanym głosem wyjaśniał początki, rozwój patriotyzmu polskiego w XI-XII wieku. Dla historyka to jest absurd. Nie każdy oczywiście ma ten bagaż wiedzy, która pozwoli dostrzec ten absurd, czyli anachronizm, jak wspomniałaś. Przenoszenie dzisiejszych pojęć na epoki minione, kiedy te pojęcia miały inny sens, albo w ogóle nie funkcjonowały, jest jednym ze szkolnych błędów, które staramy się wyplenić wśród studentów na pierwszym roku historii. Weź pod uwagę, że mamy tych mitów więcej, mitów nie mających wiele wspólnego z Zagładą, o której wcześniej mówiliśmy. Spójrz na przykład na dyskusję wokół roli Kościoła katolickiego w życiu rodziny i państwa, ze szczególnym wzmożeniem podczas rozbiorów i później, aż do dziś. Inny mit dotyczy tego, że Polacy są antykomunistami, że na dobrą sprawę wysysają antykomunizm z mlekiem  matki. Zapominamy tylko o tym, że ja, jak robiłem maturę w roku ’80, jeszcze zanim nastała pierwsza Solidarność, to jednak grubo ponad 3 miliony Polaków należało do PZPR, co (wraz z rodzinami) stanowiło jednak dość duży segment społeczeństwa. Ci ludzie przecież firmowali ustrój komunistyczny. Kolejny mit to „Żołnierze Wyklęci”, prawda? Mit współistniejący z koszmarnym dziedzictwem antysemityzmu, o którym niewiele się mówi. Mówić nie trzeba, bo przecież właściwie nic z tego, czym zajmowali się od ćwierć wieku historycy podchodzący w sposób bardziej krytyczny do polskiej historii najnowszej, nie przeniknęło do programów szkolnych.

Wiesz, skoro już wspomniałeś o roli – faktycznej czy domniemanej – jaką pełnił Kościół, o martyrologii, jaką zbudowały w nas rozbiory, to ja bym jeszcze „dosłodziła” całość kolejnym mitem, a mianowicie polską tolerancją.

Dobrze to powiedziałaś… Zapominamy przy tym, że tu nie chodzi o tolerancję narodową, tolerancję grup społecznych. Ta tolerancja to są zamiary, decyzje i postępujące za nimi przywileje poszczególnych grup wydawane przez władców, którzy mieli w tej tolerancji swój interes, przeważnie finansowy. Czy można dziś na tej podstawie twierdzić, że „naród polski cechował się tolerancją”? Jaki znów naród? Szlachta? Część szlachty? Zwolennicy króla? Jeżeli chodzi o „tolerancję” Kościoła, to wystarczy przywołać Konfederację Warszawską z 1573 r., która gwarantowała innowiercom swobodę wyznania – którą hierarchia kościelna zdecydowanie odrzuciła. Przykłady można by mnożyć. Wracając ad medias res: edykty tolerancyjne nie były wyrazem „ducha narodu”, lecz odbiciem woli władzy i władcy. A o tym dziś najwygodniej jest zapomnieć, radośnie twierdząc, że „Polaków zawsze charakteryzowała tolerancja”.

Jeżeli jesteśmy przy Kościele, to przecież taka, a nie inna jego rola, czy też mitologia, urosła właśnie w okresie rozbiorów. Pod spodem mamy okoliczność, że przez to, co nam się historycznie wydarzyło, de facto nie przeszliśmy Oświecenia. Przegapiliśmy wiek rozumu. A później ten – znów inny od europejskiego – rozbiorowy romantyzm, podlany całą martyrologią, cierpieniem „narodowym”. Wtedy powstaje mit Polski jako „Chrystusa narodów”, mit, którym gra się do dziś.

Interesujące, że gra tym mitem trwała w najlepsze nawet za komunizmu; umiejętnie wykorzystywanym przez ówczesne władze. Ciekawe jest to, że komuniści starali się tą patriotyczną mitologię zaprząc do własnych celów. Wspominałaś wcześniej polskie Oświecenie, ale i tutaj nie powinniśmy zapominać o pełnej palecie poglądów ludzi takich jak Stanisław Staszic. Zasłużony człowiek, który m.in. pisał: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę”. Czyż nie widać tu, jak głos oświeconego myśliciela należy do tego samego chóru, w który – trzy pokolenia później – włączy się nacjonalista Roman Dmowski, dla którego antysemityzm nie będzie już zajęciem na ćwierć etatu, lecz stanie się fundamentem własnej tożsamości?

Krótko mówiąc, dzięki wybiórczemu podejściu do własnej historii, do własnych dziejów, tworzymy mity i legendy, która przypominają łatwo przyswajalną, lecz mało pożywną (i na dłuższą metę, szkodliwą) papkę.Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, który w końcu lat 70-tych znalazł się w grupie Ruchu Młodej Polski. Była to grupa o dość konserwatywnych poglądach, której duchowym opiekunem i przywódcą był Aleksander Hall. Otóż Hall przynosił im odpowiednio dobrane, czy też spreparowane fragmenty dzieł Dmowskiego celem wzmocnienia ich kośćca ideologicznego oraz podbudowania ich morale. W tak przygotowanym materiale brak było świadectw na antyżydowską obsesję przywódcy endecji. Tego rodzaju właśnie państwowotwórcza i narodowotwórcza działalność trwała w różnych okresach na różnym polu ze skutkami, jakie dzisiaj możemy obserwować w całej krasie.

Tak i wykuwało się coś, co z mojego punktu widzenia jako etyka i filozofa nie istnieje – wykluwała się tak zwana prawda polubowna. Wyjątkowo paskudne sformułowanie, ale takie, gdzie spotykaliśmy się w pół drogi między prawdą a kłamstwem i ustalaliśmy miejsce, którego się trzymaliśmy. Można to równie dobrze nazwać „pozorowanym status quo”, nakładającym kolejnym osobom dramatu maski postaci szlachetnych, czarnych charakterów, albo totalnej obojętności. Karty rozdane, wszystko wiadomo, każdy jest tu kimś. Tylko że na dłuższą metę to nie może działać.

Jak już mowa o prawdzie polubownej, to chciałbym wspomnieć esej redakcyjny, napisany wkrótce po pogromie kieleckim. Jest lipiec ’46, niewiele ponad rok po wygaszeniu pieców krematoriów w Oświęcimiu, a w Kielcach, w sercu Polski, dochodzi o masakry żydowskich ocalałych z Zagłady. Rozbestwiony tłum morduje Żydów, a polska inteligencja próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe. Jak to jest, żeby naród-bohater, naród, który przeszedł suchą stopą przez grząskie bagno II wojny światowej, żeby taki naród zaczął nagle mordować nieszczęsnych ludzi, których jedyną winą jest to, że są Żydami. No i w takiej chwili, w „Tygodniku Powszechnym”, porte-parole oświeconej polskiej inteligencji, ukazuje się artykuł redakcyjny broniący narodu polskiego. Wniosek jest taki, że Kielce to jest aberracja, wyjątek, wypadek dziejowy, to się po prostu nie mogło zdarzyć, gdyż zawsze byliśmy narodem tolerancyjnym. Skoro nie można wydarzenia po prostu zanegować, to mówimy o odosobnionym, absurdalnym wypadku. Później, rzecz jasna, mowa już będzie o sowieckiej prowokacji. Ten sam schemat intelektualnego eskapizmu widzieliśmy w dyskusji nad mordem w Jedwabnem. Znów mamy wyjątek. Coś takiego, to się mogło zdarzyć pod Łomżą, pod Białymstokiem, tam są takie specyficzne warunki, specyficzni ludzie, gdzie indziej w Polsce to by się nigdy nie wydarzyło! Aberracja kolejny raz. Zauważ, że nawet nie odnoszę się tu do tych, którzy do dziś twierdzą, że Jedwabne to Niemcy. A tak dziś twierdzi „oficjalna” Polska. Obrona tych narodowych mitów chwyta się wszystkich możliwych narzędzi. Jest takie powiedzenie, że tonący chwyta się brzydko. Właśnie to „brzydkie chwytanie się” jest częścią brnięcia w nieszczęsne mity. Choć mity te nie są do obrony w długiej perspektywie, to obrona krótkodystansowa, sowicie opłacana przez państwo, przynosi rezultaty.

One się nie tylko bronią, one się wręcz okopują. Jest druga strona. Z jednej strony jest mit, z drugiej strony są białe plamy, które mamy w historii i to są te tematy, o których my nie rozmawiamy i które gdzieś tam zamiatamy pod dywan. Ja zresztą uwielbiam taki tekst Jacka Kaczmarskiego, Ballada o bieli. I tam „są narody, które znają w dziejach swoich każdy kamyk/ tak, że mało o to dbają,/ a my mamy białe plamy”. Te białe plamy okazują się niemalże takimi lustrami, w których odbija się nasze polskie samozadowolenie.

Białe plamy na mapie zakładają brak wiedzy. To miejsca, o których geograf nie wie jeszcze nic konkretnego…

Tyle, że mnie nie chodzi o te hic sunt leones. To nie jest tak, że nie wiemy. Chodzi o te białe plamy, które są efektem świadomego wymazania wiedzy.

Wydaje mi się, że nie ma mowy o braku informacji. Są pewne luki, jasne, wszędzie są, natomiast widać u nas instynktowny brak chęci przyjęcia tej wiedzy, która jest jednak powszechnie dostępna. W tym sensie, jeżeli mówimy o białych plamach jako wymazanych polach, to oczywiście masz rację. I tych wymazywanych pól jest zresztą coraz to więcej. Tu chciałbym podkreślić, że atak na naszą świadomość historyczną jest częścią ataku na demokratyczne społeczeństwo, na naszą demokrację i na społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli nam się wydaje, że możemy być demokratami, podczas gdy fałszujemy na potęgę naszą, historię, to tkwimy w błędzie. Sfałszowana historia, niemożliwość dojścia do porozumienia z własną historią, będzie wstępem do destrukcji kolejnych elementów demokratycznego społeczeństwa. To, co dziś widzimy w Polsce, destrukcja demokracji, jakąś rolę w tym pełnią te sprawy godnościowo-historyczne, które konsolidują elektorat prawicy, skrajnej prawicy, centrum i nawet lewicy. Wystarczy zobaczyć, jak głosuje polska opozycja np. w kwestii uznania żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej za prawdziwych polskich patriotów! Jak się okazuje, nowy Front Jedności Narodu na gruncie swoiście rozumianej obrony godności narodu scala posłów, od rządzących nacjonalistów, przez deputowanych Platformy, lewicy, aż po różne dziwne elementy skrajnie prawicowe. Jeżeli o to chodzi, panuje tutaj Treuga Dei, pokój Boży – ze skutkami fatalnymi dla całego społeczeństwa.

Tyle, że Pax Dei nie sprawdzał się najlepiej, prawda? Miałam cię o to zapytać pod koniec, ale skoro już wywołałeś temat opozycji… Z jednej strony mamy bowiem te, już niemal „narodowe” głosowania, jakie przeprowadza w Sejmie Zjednoczona Prawica, a z drugiej jakiś marazm, bierność drugiej strony. Dla mnie za bierność należy sądzić jak za współudział. Jest coś, co w wyczytałam w liście twojego ojca, tego z lat 70., który opublikowałeś na początku książki Polacy nic się nie stało. Przepiękne zdanie: „Pamięć narodową głaszczą u nas prawie wszyscy”. Niesamowite, bo to jest list z lat 70. ubiegłego wieku, a u nas tak naprawdę prawie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jest upiorne status quo.

Cytowałem wówczas list mojego Ojca do Kazimierza Koźniewskiego; list – napisany w roku 1973 – który znalazłem w papierach Ojca po jego śmierci. Ojciec pisał tam o postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów podczas wojny. Byłem zszokowany nie tyle treścią tego listu, nie tym, że Ojciec wytyka tę polską nieumiejętność mówienia o historii bolesnej, którą sam w końcu przeżył jako polski Żyd ukrywający się podczas wojny, tylko tym, że ten list można by dziś wysłać do redakcji jakiegokolwiek pisma i mógłby bez żadnej korekty pójść do druku jako głos w dzisiejszej dyskusji. Przez pół wieku, a możemy powiedzieć sobie, więcej niż pół wieku, stoimy w miejscu, albo się cofamy. Nie sądzę, żeby w telewizji publicznej można było bezkarnie lat temu pięćdziesiąt mówić o Żydach per „te parchy”, a dzisiaj już można. I jak się okazuje, nawet coś takiego nie dyskwalifikuje osoby odpowiedzialnej za takie słowa. Ale co tam! Mamy premiera, który mówi o „żydowskich sprawcach” i też się nic nie dzieje.

Nic się nie dzieje i to się nie dzieje też kiedy – wracam kołem do tych białych plam – przecież historia najnowsza również jest historią, która jest zamazywana, którą próbuje się opowiadać inaczej, czy to lata 80., triumf Solidarności, stan wojenny czy postać Lecha Wałęsy. Jasne, można powiedzieć, że – jak pisał kiedyś  bodajże Heinrich Heine – „każda epoka ma swoje własne wady, które sumują się z wadami epok poprzednich. Nazywamy to właśnie dziedzictwem ludzkości”. Tak, tylko my widzimy, że te wady tam są. Tylko historia to nie jest bukiet kwiatów, który mogę ułożyć według własnego uznania, bo kocham hortensje i tulipany. Nie, to jest gotowy „produkt” – i jeśli są tam lilie, na które mam uczulenie, to są… i już. Najwyżej będę kichać i mdleć. A i tak nie ucieknę od faktów.

Mówisz o sytuacji społeczeństw, które ewoluują w sposób demokratyczny i normalny. Natomiast trzeba pamiętać, że w wypadku Polski, w wypadku rozwoju polskiej świadomości narodowej i historycznej, stało się coś bezprecedensowego – przynajmniej jeśli chodzi o kraje naszej strefy kulturowej. Normalnie, w historiografii narodowej, czyli w produkcji historycznej, mamy pewne cykle. Historycy zadają sobie i historii takie pytania, jakie turbują ich pokolenie. Na podstawie strumienia książek, jakie się ukazują, można mniej więcej odgadnąć, jaki jest stan ducha i samoświadomości społeczeństwa, którego przedstawicielami są ci historycy. W momencie, kiedy w ramach tej swobodnej narracji, która jest wyrazem badawczych zainteresowań wielości badaczy, nagle pojawia się głos instytucji, które państwo powołało do życia, a których celem jest obrona punktu widzenia władzy w sprawach moralności historycznej, narracji historycznej, świadomości historycznej, to pojawia się również ogromny problem. Polska historiografia nie jest już refleksem pytań, oczekiwań i świadomości naszego społeczeństwa, lecz wyrazem dążeń władzy, która sprawuje kontrolę nad tym „strumieniem narracyjnym”. To jest coś, czego na tę skalę w naszej sferze kulturowej nie widziano wcześniej. Przecież państwowe „instytucje pamięci” zatrudniają dzisiaj setki badaczy z tytułami doktorów historii. Ludzie ci produkują to, co im zostało zlecone. Niezależni badacze sami identyfikują swoje pola badawcze, sami walczą o środki na badania, których oceną zajmują się inni historycy. Tymczasem „urzędnicy od historii” działają w ramach programów badawczych zleconych i sfinansowanych przez władze. Mówiąc szczerze, w dzisiejszej Polsce skala tego zjawiska jest – jeżeli chodzi o Europę – bez precedensu.

Kiedyś bardzo trafnie nazwałeś te wszystkie instytucje – określiłeś je jako „narodowe zakłady pracy chronionej”. Z drugiej strony, przecież taka „wygoda” i „bezpieczeństwo” nie jest absolutne, bo kiedyś się skończy. I jak się wtedy zderzyć z tą „historyczno-narodową” produkcją? 

Narodowe zakłady pracy chronionej… Tu sytuacja przypomina poniekąd znany nam z nie tak odległej historii fenomen socjalistycznego planowania. Dziś uruchamiamy produkcję samochodów małolitrażowych, a jutro produkcję statków do połowów kryla (ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym pamięta?). Zarządzanie kulturą i historią przez dzisiejszych nacjonalistów, niewiele się różni od komunistycznego zarządzania gospodarką. Jakie były tego skutki, wszyscy wiemy. Cztery lata temu, po zrozumiałych reakcjach na „Polskie prawo o Holokauście” (jak w świecie nazywa się nowelizację ustawy o IPN z 2018 r.), władze zdecydowały się rzucić na „żydowski” front walki ideologicznej świeże siły. Stąd nagły wysyp artykułów, książek produkowanych masowo przez IPN-y, Instytuty Pileckiego, Dmowskiego czy też różne agendy MSZ-tu – a lista zaangażowanych w „walkę” instytucji jest o wiele dłuższa. Powstają nowe pisma o rzekomo naukowym charakterze, powstają muzea i pomniki – wszystko po to, żeby „oswoić” niewygodną przeszłość. Jakość tej nowej produkcji jest fatalna, co nie dziwi w wypadku rzeczy pisanych i tworzonych na zamówienie. Ale tych potworków jest coraz więcej i nie pozostają one bez wpływu na świadomość społeczną. Chciałbym, żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, że ten gwałt na historii będzie miał, już ma, wpływ na polityczne decyzje Polaków, na utratę zaufania do demokracji jako takiej. Apoteoza autorytaryzmu, jaka teraz panuje w Polsce, jest czymś, co wielu ludziom może się podobać. Mamy w końcu nowych bohaterów narodowych, z jednej strony NSZ ruguje AK, w tle pojawiają się „żołnierze wyklęci” z bagażem antysemityzmu, mamy Dmowskiego, lista się nie kończy. Dla wielu władza autorytarna jest pociągająca. Oddajesz trochę wolności w zamian za pewne gwarancje: płacy, spokoju. Trzeba pamiętać, że – jak to słusznie pisał kiedyś Adam Daniel Rotfeld – polski stosunek do demokracji jest bardzo ambiwalentny. Jeżeli spojrzymy na historię ostatnich stu lat, to tej demokracji było u nas nawet mniej niż kot napłakał, do roku ’89 właściwie nic. Pierwszych parę lat II RP, no i ten nasz eksperyment po roku 1989 zakończony, jak się okazało, w roku 2015.

To możemy pójść głębiej, że to są nasze problemy z wolnością, z jej używaniem. Sukces Solidarności, Okrągły Stół, pierwsze częściowo wolne wybory i… co? Zostaliśmy z demokratycznym „pasztetem”, upichconym z wyborów, praworządności, wolności obywatelskich, z praw i obowiązków czy w końcu ze „społeczeństwa obywatelskiego”, które – jak to w Polsce – poszło własną drogą. Z drugiej strony wszelkie procesy dokonywały się bardzo szybko, niejako nie pozwalając temu społeczeństwu dojrzeć. A może to wylewanie się różnych ideologicznych, ale też historycznych paskudztw, to jest też syndrom niedojrzałości naszego społeczeństwa? Albert Einstein powtarzał, że nacjonalizm to jest choroba wieku dziecięcego każdego społeczeństwa i trzeba tę chorobę przejść jak odrę. Tyle że przeciwko odrze możemy dziś się skutecznie zaszczepić, a przeciwko nacjonalizmowi… już trudniej. To jakbyśmy mieli jakiś odgórny ruch antyszczepionkowy. A przecież uczciwa edukacja powinna nam dawać szansę na „społeczne” czy „wspólnotowe” zdrowie, które pozwala myśleć o społeczeństwie obywatelskim, o wolności, o demokracji, o praworządności, ale uczy wychodzić poza ten absolutnie ciasny grajdół, jakim czynią Polskę. Tymczasem u nas znów wszystko stoi na głowie. Studiując listę tych „narodowych” instytucji trafiłam nawet – w nawiązaniu do naszego wcześniejszego wątku – na Instytut Walki z Antypolonizmem. Przejrzałam stronę i… powiem ci, że jestem przerażona.

Nie tylko jest, ale jest to Instytut, który złożył na mnie doniesienie do prokuratury krajowej za to, że napisałem, że obozy zagłady nie były dla Polaków, tylko dla Żydów i że Polacy trafiali do obozów koncentracyjnych. No i właśnie za takie skandaliczne stwierdzenie zostałem zaraportowany jako ktoś, kto szkaluje dobre imię narodu polskiego. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że mówienie, że Polaków nie wysyłano do obozów zagłady, jest formą szkalowania dobrego imienia narodu polskiego. Cóż, teraz już wiem. Wracając do twojego pytania, do tego wątku, gdzie szukać winy i czy jest jakieś lekarstwo. Spędziłem ponad połowę życia po drugiej stronie oceanu w kraju, który jest wielokulturowy, który ustawicznie lawiruje między różnymi niebezpiecznymi rafami wrażliwości różnych grup ludzkich. W kraju etnicznie jednorodnym tych raf pozornie nie ma, a to sprzyja galopadzie nacjonalizmu, podczas gdy konieczność wypracowania modus vivendi z innymi kulturami wymusza postawy tolerancyjne. Z pewną nadzieją patrzyłem a to, że Europa jako taka się z punktu widzenia etnicznego zmienia. Nie upatruję zagrożenia, a raczej pewną możliwość rozwoju. Polsce bym też tego życzył. W tradycyjnej Polsce mniejszości odgrywały rolę studzącą. Nie zawsze miały głos, ale od czasu do czasu potrafiły wymusić na społeczeństwie „większościowym” (jak to się nieładnie nazywa z żargonie naukowym) pewien poziom jeżeli nie zrozumienia, to tolerancji. Przecież nie wszyscy muszą wyglądać, wierzyć i myśleć tak samo. Niestety dziś rządzącym tej perspektywy brakuje. Być może kilka milionów Ukraińców zmieni to nastawienie, nie wiem.

Jak wiesz nie jestem optymistką, również w tej sprawie. Po tym pierwszym, absolutnym zrywie solidarności szybko zwrócono uwagę na nierówne traktowanie uchodźców, gdzie z jednej strony wpuszczamy „błękitnookie blondynki”, ale nie wpuszczamy śniadych dzieci. Ba, mamy już wyrok sądu stwierdzający nielegalność „push back-ów”. Z drugiej strony jest i to, co nazywamy „zmęczeniem empatycznym”, które już zaczyna dopadać pomagających, czy wreszcie zwykłą, także finansową niemoc. Bo pomagają ludzie, pomagają samorządy, a tymczasem „państwo”…

Ten koszmarny rozdźwięk między traktowaniem uchodźców na granicy białoruskiej i ukraińskiej jest nie do ukrycia. Ja nie tłumaczyłbym tego wszystkiego rasizmem, broń Boże; jednak jak się pali u sąsiada, nas to bardziej obchodzi, niż jak się pali w odległym domu, więc to też jest jakiś tam fragment, ale to też się układa w jakąś niepokojącą całość.

Powiedz mi… Kiedy patrzymy na ten wycinek historii, którym się zajmujesz, ale też na inne wątki, jakie wpadły nam tu do głowy – czy to rozbiorowe, czy kościelne, czy tę tolerancję, czy nawet  patriotyzm – to można mieć wrażenie, że w jakimś momencie weszliśmy w zakręt z niedozwoloną prędkością i rozpierniczyliśmy się na jakiejś ścianie. Bo „się chciało” szybko to przejść. A jeżeli tak, to w którym momencie zaniedbaliśmy naszą historię? Kanada, w której mieszkasz, poradziła sobie i musiała przepracować całą masę problemów, chociażby kwestię stosunku do rdzennych mieszkańców. Mówię o przepracowywaniu tych trudnych momentów, gdzie duma narodowa, dobre samopoczucie nie są budowane na micie, tylko na przepracowaniu faktów, które mogą być niewygodne, mogą być niebezpieczne, które są bolesne. Tak pracuje przecież Japonia, tak pracują nadal Niemcy. I pewnie każdy rozsądny naród.

To jest nie tylko kwestia chęci, to jest też pewnego przymusu. W wypadku Kanady była to sprawa  interakcji między Francuzami a Anglikami. Wiadomo było, że przyszłość kraju będzie zakładnikiem konsensusu, dyskusji, wypracowania wspólnego podejścia, które będzie do przyjęcia dla jednych i dla drugich. Później doszły do tego kwestie ludności autochtonicznej i tak dalej. Jeżeli chodzi o Polskę, to nie szukałbym jednej przyczyny naszych kłopotów. Nie wierzę w monokauzalność przyczyn w historii, nie mam zaufania do teorii, które podają nam jeden klucz, który miałby otworzyć drzwi do zrozumienia historii. Jeżeli jednak miałbym wskazać te ważne elementy naszych dzisiejszych kłopotów, to skupiłbym się na przekleństwie nacjonalizmu w jego polskim wydaniu. Przyczyn szukałbym w procesach, które zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, w gwałtownym rozwoju rasistowskiej ideologii endeckiej, napędzanej przychodzącymi z zachodu teoriami darwinizmu społecznego, która – koniec końców – zdobyła masy.

Kiedy tak rozmawiamy, to raz za razem pojawia się z jednej strony nacjonalizm, a z drugiej te wszystkie momenty, w których twoja praca w tym kraju jest traktowana tak, jak jest traktowana, czyli delikatnie rzecz ujmując, nie najmilej. Wychodzi na to, że historyk to jest trochę niewdzięczny zawód. Kiedyś powiedziałeś, że nie wybrałeś sobie przedmiotu swoich badań, ale to on wybrał ciebie. I chyba dobrze to rozumiem, bo mnie w jakiś sposób wybrała sobie filozofia czy etyka wojny. Ale ty poszedłeś dalej. W pewnym momencie wyszedłeś z tych swoich archiwów i wszedłeś w buty public historian. Zastanawiam się, przy całym ryzyku i niewdzięczności, czy może to jest ta droga, na której jesteś w stanie budzić nas z  odrętwienia, które sprowadza na ten śpiący naród flet pisowskich szczurołapów.

Byłoby dobrze, gdyby tak było. W moim wypadku z całą pewnością to nie była kwestia mojego wyboru, czy też decyzji, że chcę dokonać krucjaty…

Czekaj, mnie nie chodzi o krucjatę, ale o prawdę. Jak w dobrej historii.

Zostałem po prostu wywołany do tablicy, krótko mówiąc, nie miałem wyboru. Jako badacz musiałem bronić mojego punktu widzenia przed niezwykle agresywną kampanią nienawiści toczoną przez państwo. W pewnym momencie (a było to na sali sądowej, kiedy słuchałem wyroku sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie) zdałem sobie sprawę, że to nie ja, ale że to cała dyscyplina historii jako nauki znalazła się w polu rażenia polskich nacjonalistów. Że dalsze milczenie zalegitymizuje wprowadzenie do polskiego orzecznictwa prawnego takich pojęć jak „duma narodowa” czy też „prawo do godności narodowej”, jako dóbr własnych podlegających ochronie prawnej. A to by oznaczało koniec uprawiania jakiejkolwiek krytycznej historii! Zdałem sobie sprawę, że weszliśmy w etap zaostrzonej paranoi, która grozi rozbiciem podstaw mojej dyscypliny zawodowej, a przy okazji trwale uszkadza świadomość Polaków i coś trzeba zrobić. To nie jest decyzja łatwa. Człowiek, który wchodzi na arenę publiczną, rezygnuje w pewnym sensie z prywatności i zmuszony jest do schodzenia na poziom dyskusji, do której intelektualista nie jest ani przywykły, ani przygotowany.

Cały czas mam nadzieję, że jednak działa ta stara maksyma: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo… Bo kropla faktycznie drąży skałę swoim częstym spadaniem. To daje jakieś perspektywy zmiany świadomości, jeśli nie na dziś, jutro, to na… za kilka lat.

Mam dużo skromniejsze oczekiwania. Chciałbym jedynie kiedyś móc powiedzieć, że nie przeszedłem obojętnie obok wojującego kłamstwa i instytucjonalnej podłości. Tylko tyle.

Jasne, a w tym wszystkim nie wolno przecież pozwalać zna zamiatanie spraw pod dywan; w jakimś sensie nie wolno się bać.

Bać się wolno, każdy się boi. Pytanie tylko, czy damy się temu strachowi opanować.

 

Prof. Jan Grabowski jest profesorem historii na Uniwersytecie w Ottawie, członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego Kanady  oraz gościnnym wykładowcą uniwersytetów we Francji, Izraelu, Polsce, Niemczech oraz w Stanach Zjednoczonych. Jest autorem, współautorem i edytorem licznych książek i artykułów w międzynarodowych pismach naukowych.  W 2014 r. książka profesora Grabowskiego Hunt for the Jews wygrała Międzynarodową Nagrodę Najlepszej Książki przyznawaną przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. W ubiegłym roku prof. Grabowski został mianowany 2021/2022 Cleveringa Chair na uniwersytecie w Lejdzie, w Holandii. Najnowsza książka profesora Grabowskiego Na Posterunku, Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów, ukazała się po polsku w 2020 r.

 


Autorka grafik: Olga Łabendowicz


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję