Wybory prezydenckie we Francji w kontekście wojny w Ukrainie [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Paula Gradvohla, profesora Centrum Badań nad Współczesną Historią Europy Środkowej na Uniwersytecie Paris 1 Panthéon-Sorbonne. Rozmawiają o wyborach prezydenckich we Francji i ich możliwych konsekwencjach w obecnej sytuacji geopolitycznej – ze szczególnym uwzględnieniem wojny w Ukrainie.

Leszek Jażdżewski: Za nami pierwsza tura wyborów prezydenckich we Francji, której wyniki poznaliśmy 10 kwietnia. Większość Francuzów wydaje się być przeciwna tradycyjnej polityce głównego nurtu i głosowała na Le Pen, Mélenchona czy Zemmoura – z łącznym wynikiem na to trio w okolicy 52% (około 18 milionów głosów). Czego potrzebuje Marine Le Pen, aby zapewnić sobie zwycięstwo w drugiej turze? Czy ma szansę na wygraną?

Paul Gradvohl

Paul Gradvohl: Może wygrać bez większych trudności. Wszystko czego potrzebuje to odpowiedni procent głosów plus jeden głos. Odniesie sukces, jeśli uda jej się zmobilizować nowych wyborców, przekonać tych, którzy głosowali na innych kandydatów w pierwszej turze wyborów do głosowania na nią w drugiej turze – lub jeśli osoby, które głosowały na Emmanuela Macrona w pierwszej turze, tym razem nie pójdą do urn.

Największą grupę, która mogłaby coś zmienić, tworzą wyborcy, którzy głosowali na Jean-Luca Mélenchona. W tej grupie jest wiele osób, które w ogóle nie zamierzają głosować za dziesięć dni – po prostu dlatego, że przez ostatnie pięć lat większość czasu spędzały na krytykowaniu Macrona. Dlatego też trudno jest im przyznać, że lepiej byłoby, gdyby mieli przed sobą pięć kolejnych lat prezydentury Macrona. Nie mają oni świadomości, co to znaczy żyć w reżimie autorytarnym. Mogą marzyć o demokratycznej Marine Le Pen. A marzenia potrafią uwieść swoją pozorną realnością.

Część ludzi, którzy głosowali na Jean-Luca Mélenchona, jest gotowa zagłosować na Marine Le Pen – nie tylko po to, by zagłosować na kogokolwiek, ale wydaje się, że przynajmniej w tej chwili są całkiem zdecydowani, by oddać głos właśnie na tę kandydatkę. Trudno powiedzieć, ilu z nich faktycznie to zrobi. Trzeba mieć na uwadze, że w wielu rozmowach takie przypadki się zdarzają. Oznacza to, że istnieje grupa, która po prostu zamieni skrajną lewicę na skrajną prawicę.

European Liberal Forum · Ep109 French Presidential Election in the International Context with Paul Gradvohl

 

Są też inne zależności. Osoby, które nie zagłosowały w pierwszej turze wyborów, z różnych powodów mogą oddać głos w drugiej turze i zagłosować na Marcona lub Le Pen. Dziś, o ile nam wiadomo, według sondaży może wygrać Macron. Jeśli wierzyć deklaracjom wyborców z pierwszej tury, to znaczna liczba głosujących zdecydowała o tym czy w ogóle udać się do urn w ostatniej chwili – w ciągu ostatnich kilku godzin poprzedzających głosowanie.

Oznacza to, że do ostatniej chwili będzie niezwykle trudno określić, jaki będzie wynik. Jedyną prognozą, jaką odważę się dziś poczynić, jest to, że debata, która odbędzie się między Macronem i Le Pen w środę, 20 kwietnia, może posłużyć jako źródło informacji dla tych, którzy są wciąż niezdecydowani odnośnie tego, czy głosować, czy nie – i na kogo głosować, jeśli zdecydują się na pierwsze rozwiązanie.

Macron zdecydowanie wygrał poprzednią debatę pięć lat temu. Być może tym razem Le Pen jest lepiej przygotowana do stawienia mu czoła. Z zewnątrz wydaje się dziwne, że wojna na Ukrainie – która w rzeczywistości powinna była zmniejszyć szanse na wygraną Marine Le Pen ze względu na jej bliskie związki z Władimirem Putinem – raczej zwiększyła jej szanse na zwycięstwo. Czy rosyjska inwazja na Ukrainę odegrała jakąkolwiek rolę w pierwszej turze wyborów?

Odegrała – i to nie tylko bezpośrednią. W przypadku Emmanuela Macrona obecna sytuacja zadziałała na korzyść obecnego prezydenta, ponieważ znajduje się on na pierwszej linii europejskiej polityki – i zamierza tam pozostać. Z faktem, że Francuzi wiedzą, że poradził sobie z zaistniałą sytuacją, wiąże się poczucie bezpieczeństwa. Między innymi z tego powodu były prezydent Nicolas Sarkozy oficjalnie poparł Macrona w poprzednich wyborach prezydenckich. Według Sarkozy’ego ten facet był w stanie stawić czoła Putinowi.

Z kolei w przypadku Marine Le Pen efekt jest odwrotny. Kiedy jednak mówi ona o cenach gazu i benzyny, to mówi o tym, że jest gotowa powiedzieć Putinowi, by zrezygnował z Ukrainy, aby zabezpieczyć ceny energii we Francji. Choć oficjalnie Le Pen nie wspomina o Ukrainie, to w praktyce przesłanie to jest widoczne. Nie jestem więc pewien, czy wojna na Ukrainie i bliskie relacje Marine Le Pen z Władimirem Putinem stanowią dla wyborców duży problem – przynajmniej do tej pory.

Oczywiście to, co mogliśmy zaobserwować w ciągu ostatnich dwóch dni, to Macron mocno akcentujący europejską perspektywę, którą zawsze podkreślał, podczas gdy Madame Le Pen jest – jak zawsze – zbyt krytyczna wobec Europy i twierdzi, że to Europa jest problemem. Jeśli chodzi o wojnę w Ukrainie i wspólne europejskie wysiłki, to staje się jasne, że zarówno Ukraina, jak i Rosja są zdecydowanie obecne w tej kampanii. Trudno jednak powiedzieć, jak wpłynie to na wyniki.

Zwycięstwo Marine Le Pen byłoby ogromnym ciosem dla europejskiego projektu. Czy można ją powstrzymać – tak, jak Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych? Co by to oznaczało dla Francji i Unii Europejskiej, gdyby została wybrana?

Mówiąc najprościej, byłaby to katastrofa. Marine Le Pen pobiegłaby do Viktora Orbana, Mateusza Morawieckiego i Jarosława Kaczyńskiego i zasadniczo zniszczyła rządy prawa. Razem z nimi może spróbować zniszczyć Unię Europejską, jaką znamy. Drugim krajem pod względem gospodarczym w Europie jest przecież Francja, a szóstym – Polska.

Zwycięstwo Le Pen przysporzyłoby wielu problemów, także dlatego, że we Francji prezydent jest zasadniczo odpowiedzialny za politykę zagraniczną. Jeżeli zostanie wybrana, może uznać politykę europejską za politykę zagraniczną, co zada poważny cios relacjom międzynarodowym.

Po drugie, Marine Le Pen musiałaby mieć wyraźną większość w parlamencie. Nie jest pewne, czy może ją uzyskać, bo wygranie wyborów prezydenckich to jedno, zaś sprawienie, żeby taka partia była w stanie stawić czoła temu, co może się stać, jeśli większość społeczeństwa po wyborze Madame Le Pen zobaczy na własne oczy do czego jest zdolna – to drugie. Ukryte cele to nie żart. Przykłady Donalda Trumpa w Stanach czy Prawa i Sprawiedliwości (PiS) w Polsce pokazują, że ci ludzie nigdy przed wyborami nie mówią, co faktycznie zrobią – zarysowują to tylko w bardzo ogólnych kategoriach. Później, kiedy zaczynają zajmować się bardziej konkretnymi sprawami, które doskwierają ludziom, ich działania mogą być zgoła odmienne od początkowych oczekiwań.

Różnica jest jednak taka, że we Francji nie ma Kościoła ani Radia Maryja Tadeusza Rydzyka, które pomagałyby Marine Le Pen. Tak więc, nawet jeśli występuje kilku politycznych zwolenników jej prezydentury, to większość dużych – a nawet mniejszych – firm wcale nie jest przychylna zakłóceniom, jakie może wywołać ewentualne zwycięstwo Madame Le Pen.

Nie powiedziałbym, że wystąpi u nas taki opór ze strony różnych instytucji, jaki widzieliśmy w przypadku prezydentury Trumpa; we Francji będziemy raczej obserwować inny rodzaj oporu, bo przypuszczam, że jakiś opór się pojawi.

Taki wynik wyborów jest naprawdę przerażający, zwłaszcza że Francja jest uznawana za kolebkę Oświecenia i idei praw człowieka. Uderzające jest to, że do niedawna autorytarna Rosja we Francji była tak pozytywnie odbierana. Skupmy się teraz jednak na wschodzie. Czy wojna w Ukrainie zmieni ten pogląd? Czy może przekierować część uwagi Francji na inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej?

Kampania wyborcza już teraz kieruje uwagę na Węgry i Polskę. Wpływ prowadzonej inwazji na wizerunek Rosji jest oczywiście bardzo negatywny. Musimy poczekać i zobaczyć, co wydarzy się w najbliższych tygodniach, bo to, co wydarzyło się w Buczy i inne tego typu sytuacje, wywierają znaczący wpływ na opinię publiczną.

Putin znalazł się w zupełnie nowej dla niego sytuacji. Nie może już mówić o zwycięstwie tak, jakby miało to być takie samo zwycięstwo, jakie odniósł w 2014 roku – czyli stworzenie fałszywych republik Doniecka i Ługańska. To nie jest scenariusz możliwy do zrealizowania obecnie. Musiałby wygrać nie tylko pod względem militarnym, lecz także zaprezentować coś na kształt Krymu. Tymczasem krymski projekt Putina dużo kosztuje Rosję. Nie jest to zbyt dobre miejsce do życia. Jednocześnie od kilku lat sytuacja w tak zwanych „niepodległych republikach” jest wręcz straszna – nikt nie chce tam mieszkać.

Dlatego mam wiele wątpliwości – nie tylko co do rosyjskich sił zbrojnych, lecz także możliwości politycznych Rosji. Kraju, który jest dziś w gorszym stanie politycznym niż Polska po grudniu 1981 roku. Styl rządzenia stosowany dziś do kierowania ludnością rosyjską jest gorszy niż ten stosowany wówczas w Polsce. Można sobie tylko wyobrazić nastroje w kraju, w którym każdemu może zostać przyklejona łatka szpiega lub wroga narodu a własne dzieci mogą zgłosić bliskich w szkole jako właśnie tego typu indywidua, aby później odwiedziła ich policja. W 1981 roku w Polsce nikt się na to nie odważył.

Mam wrażenie, że Rosja będzie traktowana jako wyrzutek – nawet przez francuską prawicę i Marine Le Pen. W ciągu najbliższych tygodni, miesięcy, a nawet lat raczej trudno będzie zagrać „kartą Putina”. Oczywiście będziemy musieli zobaczyć, co tak naprawdę wydarzy się na polu bitwy wyborczej.

Zakładając, że Ukraina zapewni sobie suwerenność, jaką rolę może odegrać ten kraj w wysiłkach europejskich? Czy może wstąpić do Unii Europejskiej? Jakie są alternatywne scenariusze w obliczu faktu, że Ukraina wyraźnie zadeklarowała swoją proeuropejską afiliację? W tej chwili nawet w państwach, które wcześniej zdawały się ignorować Ukrainę, obecnie kraj ten stanowi ważną kwestię. Jaka przyszłość czeka naród ukraiński?

To poważna zmiana, której nikt się nie spodziewał. Cokolwiek się teraz wydarzy – o ile kraj ten nie zostanie całkowicie zmiażdżony – Ukraina będzie albo częścią Unii Europejskiej, albo jej bardzo istotnym partnerem. Ukraina to kraj, w którym ludzie umierali już przy dwóch różnych okazjach, aby stać się częścią europejskiego projektu – najpierw w 2014 roku, a po raz drugi obecnie. Różnica polega na tym, że dziś ludzie oglądają to, co się dzieje każdego wieczoru w swoich telewizorach.

Dlatego nie sposób zapomnieć o Ukrainie. Bardzo trudno będzie nie myśleć o solidarności europejskiej w zupełnie nowych kategoriach – dotyczących nie tylko Ukrainy, lecz także innych krajów, które dotychczas stały się celem Rosji Putina – Finlandii, Szwecji, krajów bałtyckich, Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Rumunii, Mołdawii, Gruzji i Bułgarii.

Oznacza to, że nasze postrzeganie się zmienia. Wczoraj udało się zawiesić ustawodawstwo w Bośni i Hercegowinie, stworzone przez Republikę Serbską, ze względu na to, co wydarzyło się na Ukrainie. Wcześniej węgierski komisarz europejski i Viktor Orban silnie naciskali na UE, aby pozwoliła Milanowi Babićowi i Republice Serbskiej prawie stanąć na krawędzi wojny z Sarajewem. To, co widzimy dzisiaj, to zdecydowanie dość głęboka zmiana perspektywy.

Dochodzimy do punktu, w którym rzeczy, które kilka miesięcy temu byłyby całkowicie nie do pomyślenia, teraz wydają się wykonalne. Spójrzmy choćby na fakt, że Szwecja i Finlandia chcą wejść do NATO. Niemcy poszukują alternatywnych źródeł energii, aby odciąć rosyjskie dostawy energii. Angela Merkel stała się reliktem przeszłości, choć zaledwie kilka miesięcy temu była bohaterką UE – mimo że jest odpowiedzialna za to, że Viktor Orbán mógł robić to, na co miał żywnie ochotę.

Ostatnie wydarzenia wpłyną nie tylko na status Ukrainy – który radykalnie się zmienia, – lecz także na nasze postrzeganie tego, czym jest Unia Europejska oraz jak wyglądają więzy łączące państwa członkowskie. Gruntowna zmiana zachodzi we wszystkich tych obszarach.

Niektóre wschodnie kraje UE – przede wszystkim Węgry i Polska – stanowią raczej problem zamiast oferować jakiekolwiek rozwiązania. Jak państwa członkowskie i instytucje UE powinny podchodzić do kwestii praworządności i innych antyliberalnych zjawisk w tych krajach w czasie wojny w Ukrainie? Czy obecne stanowisko powinno być zachowane, czy należałoby raczej spróbować innego podejścia?

Nie jestem politykiem, więc nie udzielam tu żadnych rad. Mogę wskazać jedynie pewne aspekty do dalszej analizy. Stanowisko, zgodnie z którym akceptacja naruszeń praworządności jest de facto przesłaniem do reszty Europy, że Węgry i Polska nie są w pełni europejskie, ale ze względu na Rosję musimy pozwolić im wyjść poza ramy praworządności – to bardzo negatywny przekaz, który jest oznaką pogardy dla obywateli tych krajów.

Wbrew temu, co mówią rządy niektórych państw, uważam, że pozwolenie tym krajom na nieprzestrzeganie wspólnych zasad de facto je osłabi i pokaże ich obywatelom, że nie są w pełni Europejczykami. W żadnym wypadku nie jest dobrym pomysłem wspomaganie autorytarnych zjawisk w tych krajach. Tym bardziej, że widzimy, że zjawiska autorytarne w dłuższej perspektywie osłabiają te państwa. W przypadku Węgier to właśnie z powodu tych zjawisk ludność węgierska jest nadal w dużej mierze manipulowana przez prorosyjską lub orbanistyczną propagandę. Oznacza to jednak, że europejska solidarność jest zagrożona na obu poziomach – poprzez relacje z Rosją i ich znaczenie dla Ukrainy oraz poszanowanie zasad demokratycznych.

Nie widzę, żeby Unia Europejska wzmacniała się poprzez samozniszczenie. Jedno jest jasne: jeśli chodzi o Węgry, działania należy podjąć szybko i zdecydowanie. Bo to, co wydarzyło się podczas ostatnich wyborów parlamentarnych na Węgrzech to czysty skandal. Kupowano głosy, wystąpiła ogromna nierówność w dostępie do informacji – wszystko to sprawia, że ​​nie można mówić o uczciwych wyborach. To jasne jak słońce. Nie należy dawać przyzwolenia na takie zachowania w Unii Europejskiej – przynajmniej moim zdaniem.

Pytanie brzmi, jak Unia Europejska ma sobie radzić ze swoimi problemami wewnętrznymi. Wydaje się, że czasami łatwiej jest radzić sobie z krajami, które chcą wejść na ścieżkę akcesyjną, podczas gdy w rzeczywistości UE nie wydaje się być przygotowana do radzenia sobie jednocześnie z więcej niż jednym państwem członkowskim o nieliberalnych tendencjach. Wracając do Francji, jeśli Emmanuel Macron wygra drugą turę wyborów prezydenckich, jak postrzega Pan dalszy rozwój jego idei „strategicznej suwerenności” już po zakończeniu wojny w Ukrainie? Jak będzie wyglądać francuska wizja przyszłości Europy? I jakie jest prawdopodobieństwo, że ta wizja się zmaterializuje?

Nie jestem pewien, czy wizja Macrona dotycząca strategicznego wzmocnienia UE jest całkowicie jasna. Stanie się jasna, gdy Niemcy dokonają pewnych wyborów – co najwyraźniej jest dość trudnym procesem. Jednocześnie część polityki Macrona będzie zależeć od tego, jak potoczą się czerwcowe wybory do francuskiego parlamentu i czy jego partia zdobędzie większość – i jak istotna to będzie przewaga.

Do tej pory miał większość we własnej partii. Ale teraz wyniki wyborów pokazują, że zmiany dla takiej większości nie są zbyt jasne. Dlatego być może będzie musiał połączyć swoje poglądy z poglądami innych sił politycznych. Choć jako prezydent może sam zajmować się polityką zagraniczną, polityka europejska dotyczy nie tylko polityki zagranicznej, lecz także polityki wewnętrznej.

W ciągu najbliższych kilku miesięcy stawka będzie więc bardzo wysoka. Koncepcja strategicznego wzmocnienia Europy będzie zależeć od tego, co wydarzy się na Ukrainie, gdyż będzie to oznaczać nowe obowiązki dla UE jako czynnika gwarantującego bezpieczeństwo.

Na przykład do tej pory nikt nie mówił o przetasowaniach w europejskim przemyśle związanym z obronnością. Jaki rodzaj współpracy zamierzamy rozwijać na podstawie naszych nowych doświadczeń? Czy do takiej współpracy włączymy nowe kraje? Czy zamierzamy zwiększyć potencjał UE w zakresie sił zbrojnych? Jak UE będzie współpracować z NATO? To też nie jest takie jasne. Jeśli zaś chodzi o Francję, czy opracujemy we Francji nową koncepcję użycia broni jądrowej do nowych celów?

Wszystko to są niezwykle interesujące pytania. Do tego dochodzą kwestie agendy migracyjnej czy pozornie zmieniające się obecnie relacje z Turcją. Wszystkie te aspekty muszą zostać ponownie przemyślane w ciągu najbliższych tygodni i miesięcy.

Nie udaję, że oferuję gotowe rozwiązania. Myślę, że naszą rolą jako socjologów jest zadawanie dobrych pytań.

Właśnie tego potrzebujemy w tej chwili. To niezwykle ciekawy czas szczególnie dla intelektualistów, bo tyle się dzieje, a idee mogą faktycznie kształtować przyszłość naszego kontynentu.


Podcast został nagrany 14 kwietnia 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Wybory w Kenii. Demokracja w krajach niewolnych społecznie i gospodarczo: czym jest i czy w ogóle ma sens. :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Na początku marca w Kenii odbyły się wybory prezydenckie i parlamentarne, na które – wstrzymując oddech – czekał cały region. Czekał jednak wcale nie dlatego, że od ich rezultatów zależą losy przeciętnych obywateli czy polityka państwa – jak to było w Stanach Zjednoczonych, gdzie w listopadzie wygrał inny „Kenijczyk”[1]. Te wybory są istotne, dlatego że i tym razem, tak jak pięć lat temu, mogą być przyczyną śmierci ponad tysiąca osób i wypędzenia z domów setek tysięcy. Co więcej wybrano w nich Uhuru Kenyattę, który jest przez Międzynarodowy Trybunał Karny z siedzibą w Hadze oskarżany o zbrodnie wojenne, całkowicie przekreślając szansę Kenii na miano samotnej ostoi demokracji w Afryce Wschodniej.

Przed wyborami z 2007 r, podczas których ówczesny prezydent Mwai Kibaki ponownie został ogłoszony zwycięzcą, chociaż według obserwatorów zwyciężył jego rywal Raila Odinga, Kenia była uważana za wzór demokracji dla całego regionu. Tak wyrażali się o niej zarówno prezydent USA George W. Bush, jak i premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. Nasuwa się pytanie, czy rzeczywiście – nawet podczas chwalonych przez społeczność międzynarodową spokojnych wyborów w roku 2002 – Kenia mogła uchodzić za taki wzór?

Czy można za demokratyczne uznać państwo, w którym niemal zawsze wiadomo, kto będzie głosował na kogo, gdyż wszyscy kierują się przynależnością plemienną? Państwo, w którym połowa mieszkańców żyje za dolara dziennie? Państwo, w którym skorumpowana elita mimo udokumentowanych skandali prawem kaduka trzyma się władzy? Innymi słowy, czy demokracja – liberalna demokracja – może funkcjonować w społeczeństwie, które nie jest wolne ani społecznie, ani ekonomicznie? A jeśli nie może, to czy warto inwestować w utrzymywanie jej pozorów, taki wyborczy listek figowy, osłaniający dysfunkcyjny system?

Na pierwszy rzut oka w Kenii nie dzieje się tak źle. Dobrze wypada ona zwłaszcza w porównaniu z sąsiadami. W Somalii od dwudziestu lat panuje wojna domowa, w Sudanie rządzi zbrodniarz wojenny, w Sudanie Południowym rząd jest efektywny tylko w stolicy, w Ugandzie urzęduje ten sam prezydent od czasów Ronalda Reagana, a w Rwandzie, niczym w afrykańskim Singapurze, nieźle funkcjonuje system de facto monopartyjny. Tymczasem w Kenii od 1992 r. odbywają się wielopartyjne wybory, w 2002 r. władza bezkrwawo przeszła w ręce opozycji, prasa jest niezależna i aktywna, parlament, sądy i egzekutywa są formalnie niezawisłe, a wojsko nie miesza się do polityki.

Mimo tego Wskaźnik demokracji, sporządzany co roku przez Economist Intelligence Unit, nie zalicza Kenii do demokracji, lecz do tzw. reżimów hybrydowych i od wielu lat niezmiennie plasuje ją poza pierwszą setką[2], nawet za Ukrainą, Bangladeszem i Irakiem. Reżimy hybrydowe cechują się nieregularnościami i manipulacjami w procesach wyborczych, wywieraniem presji na opozycję i sądy oraz słabością organów rządowych. Kenia w tym rankingu plasuje się tak nisko nie tyle z powodu katastrofalnych wyborów z roku 2007, ile przede wszystkim dlatego, że jest przeżarta korupcją tak powszechną i wielopoziomową, że wydaje się wpisana w samą jej tkankę i istotę społeczną.

W rankingu Transparency International Kenia plasuje się na 139. pozycji, parę miejsc za Rosją, jako 36. kraj od końca. Ale ponieważ jest to ranking „postrzeganej korupcji”, nawet ta dramatycznie niska pozycja nie oddaje całej skali tego zjawiska. Głównie dlatego, że w Kenii wiele korupcyjnych zachowań zwyczajnie nie jest uważanych za korupcję. Według Kenijczyków czym innym jest wręczenie łapówki (co przeciętny Kenijczyk musi robić jakieś szesnaście razy w miesiącu, przeznaczając na ten cel prawie jedną trzecią swojego dochodu), a czym innym załatwienie pracy kuzynowi bez kwalifikacji. Czym innym jest założenie nieistniejącej firmy, która dostanie kontrakt na przetarg, a czym innym ustawienie przetargu tak, aby wygrał go współplemieniec. O ile nieuczciwość się potępia, to brak solidarności rodzinnej czy plemiennej jest uważany za naprawdę wielkie zło.

Taka plemienna korupcja jest przede wszystkim wyrazem biedy. Kenia bowiem, mimo wysoko rozwiniętego przemysłu turystycznego i kwiatowego, chociaż jej posłowie dostają jedne z najwyższych pensji na świecie[3] i jakkolwiek w Nairobi można zjeść wyborne sushi w wielu restauracjach, przed którymi parkują najnowsze bmw i hummery, pozostaje krajem ubogim. Połowa populacji żyje poniżej granicy ubóstwa, utrzymując się za dolara dziennie. Od czasów uzyskania niepodległości poziom życia większości obywateli nie uległ zmianie – w roku 1963 Kenia miała taki sam dochód na mieszkańca co Malezja. Dziś w Malezji dochód ten jest dziesięciokrotnie wyższy. Josiah Mwangi Kariuki, socjalistyczny polityk zamordowany za kadencji Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta Kenii, ostrzegał polityków, że jeśli korupcja będzie się dalej tak szerzyć, Kenia stanie się państwem „dziesięciu milionerów i dziesięciu milionów żebraków”. Nie pomylił się tak bardzo.

W społeczeństwie, w którym prawie połowa młodych ludzi nie ma pracy i gdzie 80 proc. ludności pracuje w ramach rynku nieformalnego, nie pobierając stałej pensji i nie mogąc w związku z tym liczyć na świadczenia społeczne, nieoficjalne i rodzinne sieci pomocowe są nieodzowne. Stanowią one swoisty system ubezpieczeń społecznych, który działa na tej samej zasadzie co europejskie gildie w średniowieczu – ten, kto ma pracę, dzieli się jej owocami z tymi, którzy jej akurat nie mają, i liczy na wzajemność w odwrotnej sytuacji.

Po pomoc Kenijczyk zwraca się do współplemieńców z jednego z 42 plemion, które zamieszkują ten kraj. Największym plemieniem są Kikuju, drudzy są Luhja[WK3] , potem Luo i Kalenjin. Od czasów uzyskania niepodległości w 1963 r. to głównie te cztery plemiona walczą z sobą o władzę i dostęp do zysków, jakie z niej płyną. Z plemienia Kikuju wywodził się przywódca niepodległościowy i pierwszy prezydent Jomo Kenyatta. Podczas piętnastu lat jego prezydentury Kikuju zdominowali rząd, a także gospodarkę zarządzaną centralnie i planowo. Po śmierci Kenyatty w roku 1978 prezydentem został dotychczasowy wiceprezydent Daniel arap Moi[WK4] , Kalenjin z tej samej partii KANU (Kenya African National Congress). Kikuju zostali tymczasowo odsunięci od władzy, ale powrócili do niej w roku 2002, pod przywództwem obecnego prezydenta Mwai Kibaki[4][WK5] .

Jeśli korupcja i nepotyzm wynikające z solidarności plemiennej „tylko” spowalniają gospodarkę i utrudniają obywatelom życie codzienne, to w sferze politycznej rodzą poważnie zagrożenia. Wybory z 2007 r. dowiodły tego najdobitniej. Po podejrzanie długim liczeniu głosów komisja wyborcza (złożona z 25 członków mianowanych przez prezydenta, który starał się o reelekcję) ogłosiła zwycięstwo Mwai Kibaki (z plemienia Kikuju) większością 200 tys. głosów. Prezydent został zaprzysiężony jeszcze tego samego dnia. Jako że sondaże przedwyborcze i exit polls dawały rywalowi Kibaki Raili Odindze (z plemienia Luo) znaczną przewagę, opozycja ogłosiła, że był to zamach stanu. Na to w Kisumu, Eldoret, czyli w matecznikach plemion Luo i Kalenjin, zaczęły się zamieszki. Sklepy, farmy i domy Kikuju mieszkających w tych prowincjach poszły z dymem, ich właściciele musieli ratować się ucieczką albo zginąć. Wkrótce walki przeniosły się i do Nairobi – w slumsach, gdzie dotychczas wszystkie plemiona żyły z sobą zgodnie, zaczęły się masakry i grabieże, w których jedynym kryterium była przynależność plemienna.

Jednak to polityczna korupcja, a nie atawistyczne i irracjonalne waśnie plemienne były przyczyną rozruchów. Można i w tym wypadku zacytować byłego prezydenta USA Billa Clintona: „Ekonomia, głupcze!”. Walki powyborcze nie były wyrazem bezmyślnej żądzy krwi i nienawiści, ale dobrze skalkulowaną próbą przejęcia władzy i zasobów. Gdy nieudało im się tego dokonać poprzez wybory, plemiona Luo, Luhja i Kalenjin po latach marginalizacji uznały, że tylko w ten sposób da się odsunąć Kikuju od państwowego koryta[5]. Kikuju – widząc, że ich przywileje są zagrożone – również odpowiedzieli zbrojnie. Obie strony przygotowywały się do tego z wyprzedzeniem[6], nie pokładając najwyraźniej większych nadziei w procedurach demokratycznych.

Prawdą jest, że kraje afrykańskie zostały sztucznie utworzone przez kolonizatorów, którzy rysowali granice na mapie, nie zważając na plemiona zamieszkujące dane tereny. Nie jest natomiast prawdą, że było to bezpośrednią przyczyną konfliktów plemiennych i przemocy. W Tanzanii, tak jak w Kenii, żyje mozaika grup etnicznych, które jednak nauczyły się żyć w pokoju i mówić o sobie jako o jednym narodzie. Somalię za to zamieszkują sami Somalijczycy, którzy mimo to od dwudziestu lat krwawo zwalczają się w ramach rywalizacji klanów. Różnica pomiędzy Kenią a Tanzanią jest taka, że podczas gdy pierwszy prezydent Tanzanii Julius Nyerere zrobił wszystko, co w jego mocy, aby budować jedność narodową, to Kenyatta robił, co mógł, aby tylko plemię Kikuju miało szansę wzbogacić się w nowym państwie[7], i w ten sposób wyalienował i rozgoryczył pozostałe plemiona.

Lata dominacji Kikuju z jednej strony utrwaliły w nich poczucie, że władza po prostu im się należy, z drugiej strony przerodziły się w zawiść wykluczonych. Jednak dopóki pod naciskiem międzynarodowym nie wprowadzono wyborów wielopartyjnych, w Kenii nie było przypadków masakr międzyplemiennych. Pierwsze tego typu zamieszki zbiegły się w czasie z pierwszymi „wolnymi” wyborami w 1992 roku, kiedy wypędzono lub zabito tysiące Kikuju w okolicach zamieszkiwanych przez inne plemiona. Masowa przemoc jest wyraźnie skorelowana z biedą: dochodzi do niej tam, gdzie poziom życia jest najniższy, gdzie najmniej posiadający żyją tuż obok tych, którzy mają więcej. Nic dziwnego, że najostrzejsze walki wybuchły pięć lat temu w slumsach Kibera, Mathare i Dandora w Nairobi, a nie w luksusowej dzielnicy Karen.

Dopóki Kenia pozostaje biedna, trudno liczyć na spokojne i uczciwe wybory. Wybory nie będą uczciwe, dopóki bogaci politycy kupują głosy i poparcie społeczne biednych obywateli. Znana jest nawet cena: w biedniejszych regionach głos kosztuje marne 500 szylingów (6 dolarów). Wybory nie będą też spokojne, gdyż za podobną sumę, albo samą tylko obietnicę łupów, politycy mogą wynająć młodych ludzi do walki z przeciwnikami.

Mechanizm ten opisał Paul Collier, ekonomista z Oksfordu, który od ponad 20 lat zajmuje się problemem biedy w krajach rozwijających się. W swojej bestsellerowej książce „Wars, Guns and Votes: Democracy in Dangerous Places” opisuje scenariusze, w których proces wyborczy nie tylko nie przyczynia się do poprawy sytuacji obywateli, ale wręcz im szkodzi. Dochodzi do tego, kiedy partie rządzące mają do swojej dyspozycji cały aparat państwowy i wykorzystują idące za tym zasoby finansowe do fałszowania wyborów, a opozycja, niewidząca nadziei na uczciwe wybory, ma do dyspozycji masy bezrobotnych młodych ludzi i łatwy dostęp do broni. Dzieje się tak często w strefach powojennych, na przykład na Wybrzeżu Kości Słoniowej czy w byłej Jugosławii. Tak jest też w Kenii, w której na wszystkie opisane problemy nakłada się jeszcze dostępność broni napływającej do kraju przez nieszczelne granice z Sudanem i Somalią[8].

Collier nie neguje, że demokracja jest najlepszym z systemów politycznych, jakie mamy do dyspozycji. Gdyby Kenyatta, zamiast centralizować system w rękach swoich i swoich współplemieńców, dbał o przestrzeganie procesów demokratycznych na wszystkich szczeblach rządowych i wykonawczych, prawdopodobnie Kenia nie miałaby dziś takich problemów z korupcją i byłaby krajem bogatym. Jeśli natomiast, twierdzi Collier, kraj znajduje się już w pozycji takiej, że szale od początku przechylone są na korzyść jednego z graczy, wówczas naleganie na pokazowy system wyborczy mija się z celem. Elity i tak będą potrafiły wykorzystać ten system do swoich celów, a ucierpią na tym oczywiście obywatele. Jak mówi Afrykańskie przysłowie – „Gdzie walczą słonie, cierpi trawa pod ich stopami”. I rzeczywiście, w wyniku mediacji powyborczych Kofiego Annana w 2008 r. przywódcy Kikuju i Luo powołali rząd, w którym 40 proc. parlamentarzystów dostało rządowe pozycje w 42 ministerstwach (sic!), przeznaczając na pensje 80 proc. budżetu – a w wyniku walk wzrost ekonomiczny Kenii skurczył się na długie lata z 6 do 2 proc.

Sami Kenijczycy nie pokładają wielkich nadziei w wyborach – tylko 11 mln z ponad 20 mln uprawnionych do głosowania się zarejestrowało, a i tak nie wszyscy z zarejestrowanych wezmą udział w wyborach. Apatia i defetyzm biorą się stąd, że wybory nie są w żadnej mierze walką programów i idei, tylko rywalizacją kacyków, wiedzących, że niezależnie od ich osobistych zalet czy poglądów i tak mogą liczyć na poparcie swych współplemieńców. Jednym z dwóch liczących się kandydatów był syn Jomo Kenyatty, Uhuru. Jest on namaszczony na następcę prezydenta Kibaki i jednym z głównych instygatorów poprzednich zamieszek. Jego proces o zbrodnie przeciwko ludzkości miał się rozpocząć w Hadze w kwietniu. Mimo to Uhuru Kenyatta został wybrany pierwszym prezydentem elektem (aktualnie sprawa rozstrzygnie się w Sądzie Najwyższym) ściganym listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny.

Jeśli na uczciwe procesy demokratyczne mogą liczyć tylko zamożne kraje, których bogaci obywatele mają zbyt wiele do stracenia w wyniku zamieszek, i jeśli wzrost gospodarczy może odbywać się tylko tam, gdzie przejrzystość systemu demokratycznego zapobiega korupcji, jak można złamać ten zamknięty krąg? Jeśli nie może być demokracji bez zamożności, a zamożności bez demokracji, to od czego zacząć?

Konsensus w latach 90. ubiegłego wieku i na początku XXI w. przechylał się w stronę demokracji jako warunku koniecznego. Niezbyt udane próby budowania demokratycznej państwowości w Iraku i Afganistanie nadwyrężyły to przekonanie. Pokazały, że fasada demokracji, jaką są wybory, nie jest warunkiem dostatecznym do budowy stabilnego i zamożnego państwa. Sama litera prawa, bez jego ducha, jest pusta. Nowe myślenie, reprezentowane przez Paula Colliera[9], sugeruje, że ważniejsze od nalegania na wybory jest budowanie zrębów społeczeństwa liberalnego od podstaw. Oznacza to inwestowanie nie w wybory, lecz w administrację publiczną, prasę, szkolnictwo i gospodarkę. To są, według Colliera, pilniejsze potrzeby w tych krajach niż organizowanie kosztownych wyborów.

Demokracja w Europie nie narodziła się z dnia na dzień, była wynikiem długiego procesu ewolucji społeczno-ekonomicznej. Jedno jest pewne, powszechne prawo wyborcze jest późnym wynalazkiem[10] i stało się normą długo po tym, jak inne filary demokracji (takie jak wolna prasa, habeas corpus, niezawisłość sądów czy efektywna biurokracja) zostały dobrze ugruntowane, dzięki powolnej ewolucji systemów społecznych i gospodarczych począwszy od XVII wieku. W Afryce i krajach rozwijających się ten proces został odwrócony i przyśpieszony. Zaczyna się od wyborów i ma nadzieję, że reszta sama przyjdzie, i to szybko. Kenia i jej marcowe wybory są minilaboratorium, w którym okaże się, która szkoła ma rację, i czy możliwe jest budowanie demokracji na koślawych filarach. Szkoda tylko, że takich testów nie można przeprowadzać bezboleśnie.

Berenika Stefańska – Absolwentka Politics (MA) i African Affairs (MSc.) w Cambridge, dziennikarka, autorka i twórczyni filmów, aktualnie mieszkająca we Afryce Wschodniej.



[1] Rodzina Baracka Obamy pochodzi z wioski Kengelo, w prowincji zachodniej, gdzie wciąż mieszka jego babcia, znana tam po prostu jako Mama Obama.

[2] Polska w ostatnim wydaniu rankingu plasuje się na pozycji 45.

[3] Obecnie pensje te mają wysokość 13 tys. dolarów miesięcznie, jakieś 15 proc. więcej niż posłowie w Wielkiej Brytanii. Parę tygodni temu posłowie przegłosowali ustawę, przyznając sobie 100 tys. dolarów w ramach jednorazowej wypłaty na koniec kadencji. Prezydent zawetował ustawę, ale zostawił swój pakiet pożegnalny w wysokości 200 tysięcy dolarów.

[4] Mwai Kibaki był także przywódcy tak zwanej Mount Kenya Mafia, będącej ośrodkiem skandalu, który wybuchł w roku 2007 po tym, jak wykryto, że rząd Kibaki przyznał kontrakty w wysokości 750 tys. dolarów (ponad 15 proc. budżetu) fikcyjnej spółce Anglo Leasing. Śledztwa wykazały, że za tą frontową spółką, która nie miała żadnych kwalifikacji do wypełnienia zobowiązań, stały najważniejsze osoby w państwie. Do dziś ani Kibaki, ani żaden z jego ministrów nie zostali pociągnięty do odpowiedzialności.

[5] Eating, czyli jedzenie, jest kolokwialnym kenijskim określeniem na państwową korupcję – ten fenomen został błyskotliwie opisany w książce Micheli Wrong „It’s Our Turn to Eat”.

[6] Największa sieć supermarketów, Nakumatt, już parę miesięcy wcześniej raportowała, że dramatycznie wzrosła sprzedaż maczet i długich noży.

[7] Na przykład przez przyznawanie Kikuju tanich państwowych kredytów na zakup ziemi opuszczanej przez Brytyjczyków, którą inne plemiona uważały za swoją własność. Sprawa ziemi „zawłaszczonej” przez Kikuju w całej Kenii jest do dziś jedną z głównych przyczyn niezgody pomiędzy plemionami.

[8] Korupcja niesie z sobą również ryzyko zagrożenia z zewnątrz. Jak skomentował były ambasador USA w Kenii, William Bellamy, Al-Kaida, która wysadziła ambasadę w Nairobi w roku 1998, zabijając 223 osoby, nie przybyła do Kenii dla pięknych krajobrazów. Dużo łatwiej jest pozostać niezauważonym w kraju, gdzie korupcja uniemożliwia sprawne funkcjonowanie państwa i organów ścigania.

[9] Nowe albo raczej na nowo spopularyzowane, bo podobne poglądy wyrażał już Seymour Martin Lipset w swojej ważnej pracy z 1959 r. „Some Social Requisites of Democracy: Economic Development and Legitimacy”

[10] Pierwsze powszechne prawo wyborcze przyznano dopiero w 1893 r. w Nowej Zelandii. W kolebce demokracji parlamentarnej, Wielkiej Brytanii, do roku 1918 głosować mogli tylko obywatele majętni, a we Francji prawa wyborcze kobietom przyznano dopiero w roku 1945.

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Demokratyczna Polska w praktyce :)

Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS. 

Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS. W takim bowiem scenariuszu oczywiste stanie się domknięcie autorytarnego systemu. Jeśli spojrzymy na wyborcze autorytaryzmy w ostatnich dwóch dekadach – czyli w erze mediów społecznościowych i nowych form elektronicznej inwigilacji – to niewiele mamy przykładów efektywnego odsunięcia od władzy prawicowych populistów, którzy u władzy byli więcej niż jedną kadencję. W USA i Brazylii konstytucyjną demokrację z trudem „odbito” po zaledwie czterech latach niedemokratycznych rządów. 

Ewentualne zwycięstwo polskiej opozycji 15 października będzie można rozpatrywać w kategoriach cudu na miarę roku 1989 – kolejnego demokratycznego „polskiego precedensu” we współczesnej historii. Ale tylko wtedy, jeśli będzie to zwycięstwo trwałe. Bo Izrael po czasowym odsunięciu Benjamina Netanjahu w 2021 roku, Egipt po obaleniu Mubaraka w roku 2011 czy Ukraina po Pomarańczowej Rewolucji 2004/5 pokazują, że wygranie przez demokratów potyczki nie musi oznaczać końca batalii o demokratyczne państwo. Podobnie w USA i Brazylii, historia nie skończyła się na ostatnich wyborach, a ryzyko powrotu do władzy autokratów – jeszcze bardziej brutalnych, wściekłych i bezwzględnych – wciąż pozostaje poważne. 

Droga do skonsolidowanej demokracji 

Demokracja skonsolidowana to ustrój, w którym wszystkie główne siły polityczne akceptują ustrojowe reguły gry. Bez takiej ustrojowej umowy społecznej, wszelkie akcje „przywracania” – praworządności, przyzwoitości, uczciwości – będą w jakimś sensie oszustwem, szczególnie wobec młodych ludzi. Podczas dyskusji wokół niedawnej konferencji Concillium Civitas, którego jestem członkiem, powiedziałem to wprost uczestniczącym w wydarzeniu maturzystom: „Jeśli opozycja, po przejęciu władzy, nie doprowadzi do jakiejś formy umowy społecznej Polek i Polaków, wyjeżdżajcie na Zachód!”. Nie ma sensu budować swojej przyszłości w kraju, w którym pomysłem liberalnych elit na utrzymanie demokracji jest to, że od teraz będą już tylko wygrywać. Nie ma przyszłości kraj, w którym niemal 40% obywateli popiera otwarcie autorytarną partię. Bez realnej nowej umowy ustrojowej z wyborcami prawicy oraz przynajmniej jakąś częścią jej elit, bez przekonania prawicy do jakiegoś zestawu demokratycznych reguł gry, autorytaryzm wróci – w 2025, 2027 czy 2031 roku. 

Mocno wierzę, że sytuacja nie jest jednak bez wyjścia. W maju, nakładem wydawnictwa ZNAK ukazała się współredagowana przeze mnie z prof. Anną Wojciuk, książka Umówmy się na Polskę – efekt sześcioletniej pracy zespołu niemal 130 naukowców, działaczy społecznych i przedsiębiorców reprezentujących poglądy od lewicy i liberałów po konserwatywną prawicę. Naszą propozycją jest „uwiedzenie do demokracji” naszych konserwatywnych współobywatelek i współobywateli poprzez znacznie mocniejsze oparcie naszego ustroju na samorządzie terytorialnym – szczególnie wzmocnionym samorządzie wojewódzkim. Samorząd to bowiem jedna z ostatnich już demokratycznych instytucji państwa, mająca realne poparcie Polaków, zarówno progresywnych, jak i konserwatywnych. Do niedawnej zmiany władzy na Śląsku, dokładnie połowa polskich województw była zarządzana przez PiS. Obydwie poprzednie reformy samorządowe były wprowadzane przez prawicę. Samorządność jest też spójna z centralną dla Katolickiej Nauki Społecznej zasadą subsydiarności. 

Wyobraźmy sobie nową umowę

Dla tych, którzy polską politykę widzą bardziej cynicznie, kluczowe znaczenie może mieć także fakt, że nasza propozycja po prostu opłaca się wyborcom i elitom obydwu stron wojny polsko-polskiej. Dla progresywistów, naturalne będzie wzmocnienie samorządów po latach ich, szczególnie finansowego, „podgryzania” przez rząd PiS. Dla prawicy – jeśli oczywiście przegra ona wybory – mocniejsze samorządy województw będą oznaczać utrzymanie przynajmniej części władzy i wpływów. W obecnym systemie jedynymi naprawdę wpływowymi samorządami są – w całości progresywne – samorządy dużych miast. Wzmocnienie znacznie bardziej konserwatywnych samorządowych województw wprowadzi do systemu większą równowagę. Instytucjonalnym wyrazem tej równowagi ma być w naszej wizji nowy samorządowy Senat RP, w skład którego wejdą dzisiejsi marszałkowie województw, a także prezydenci największych miast, np. Warszawy i Krakowa, które proponujemy wyodrębnić jako miasta na prawach województwa. 

Nowy Senat stałby się kluczowym bezpiecznikiem demokratycznego ustroju, ponieważ zyskałby prawo weta wobec płynących z Sejmu ustaw. Dla każdego obserwatora polskiej polityki i polskiego samorządu powinno być jasne, że gdyby taki Senat Marszałków i Prezydentów Miast istniał w roku 2015, autorytarna rewolucja PiS nigdy by się nie wydarzyła. Skandaliczne ustawy przejmujące Trybunał Konstytucyjny, KRS, prokuraturę czy media publiczne nie miałyby po prostu szans na akceptację ze strony marszałków-senatorów reprezentujących większość obywateli i obywatelek RP (a taki system głosowania w nowym Senacie proponujemy). Nie mając szans na niszczące państwo rewolucje, PiS mógłby natomiast skoncentrować się na opracowaniu – przy wsparciu konserwatywnych marszałków województw – rozsądnych, popieranych społecznie reform wymiaru sprawiedliwości. 

Kto tu jest realistą? 

„To wszystko bardzo piękne, ale zupełnie nierealne” – to najczęściej powtarzany argument krytyków w odpowiedzi na te i inne propozycje z Umówmy się na Polskę. Paradoksalnie jednak, ci sami krytycy jednocześnie chętnie promują szerokie propozycje zmian ustawowych, które wprowadzać ma dzisiejsza opozycja. Takie zmiany zakładają na przykład wszystkie zaprezentowane dotychczas projekty przywracania praworządności. 

Wewnętrzna sprzeczność tej krytyki poraża. Przecież bez wsparcia Prezydenta Andrzeja Dudy żadna ustawa nie będzie mogła wejść w życie! I nie chodzi tylko o to, że opozycja ma nikłe szanse uzyskania większości 60% w Sejmie, pozwalającej odrzucać prezydenckie weto. Nawet bowiem w takim scenariuszu, Prezydent może po prostu przed podpisaniem kierować każdą ustawę do tzw. Trybunału Konstytucyjnego, w którym Julia Przyłębska z pewnością umieści je w swojej słynnej zamrażarce. 

Logicznie rzecz ujmując, mamy zatem dwa scenariusze. W pierwszym, dzisiejszej opozycji udaje się po przejęciu władzy zawierać pragmatyczne sojusze z obozem prawicy, w szczególności uzyskując poparcie Prezydenta dla pewnych ustaw. Tylko że w takim scenariuszu wyjście z propozycją rozmów o zmianie znienawidzonej przez prawicę Konstytucji z 1997 roku wcale nie jest nierealne. W istocie, takie negocjacje mogą poprawić fatalną atmosferę między dwoma obozami politycznymi i pomóc dzisiejszej opozycji również w bieżącym rządzeniu. 

Nie trzeba czekać na konstytucję

W scenariuszu drugim PiS i Prezydent idą na całkowitą obstrukcję. Szuflady pełne progresywnych projektów ustaw muszą poczekać, a wybory prezydenckie w 2025 roku stają się rodzajem dogrywki w walce o polską przyszłość. Wcale nie oznacza to jednak, że do tych wyborów przekazanie większej władzy samorządom musi zostać odłożone na półkę. Progresywna koalicja może bowiem wyciągnąć rękę do konserwatywnych współobywatelek i obywateli, korzystając z szerokich rządowych uprawnień w ramach obecnych ustaw. Dla przykładu, jedną z głównych obaw konserwatywnych wyborców jest widmo liberalnej zemsty za 8 lat siłowego „unaradawiania” szkół. Idea, że dzisiejsza opozycja będzie na siłę „indoktrynować” dzieci w każdej wsi i miasteczku, na przykład w sprawach praw osób LGBT, rozpala prawicową wyobraźnię. 

Nowy rząd mógłby tu pozytywnie zaskoczyć, na przykład poprzez faktyczne usamorządowienie wojewódzkich kuratoriów oświaty. Ponieważ rząd ma absolutną większość w komisjach konkursowych wybierających kuratorów, większość tę mógłby wykorzystać, powołując kandydatów wspieranych przez samorządowe zarządy województw. Następnie, wraz z tymi lokalnie umocowanymi kuratorami, Ministerstwo Edukacji i Nauki mogłoby dokonać konsensualnych zmian w programach nauczania, które regulowane są rozporządzeniem, a nie ustawą. Nie ma przeszkód, by efektem tych zmian była odchudzona ogólnopolska podstawa programowa uzupełniona przez podstawy wojewódzkie, bliższe lokalnej wrażliwości i specyfice. 

Przykład: nauka i uniwersytety 

Podobne zmiany można by przeprowadzić w nauce i szkolnictwie wyższym. Dzisiejsze władze pogrążonego w aferach Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBR) są bez wątpienia do odwołania. Ale 20 powoływanych przez rząd członków Rady NCBR mogłoby reprezentować wszystkie polskie województwa i kilka największych miast. Taka Rada mogłaby radykalnie zmienić punkt ciężkości programów grantowych NCBR, stawiając na wspieranie strategii rozwojowych naszych miast i regionów. Takie przesunięcie mogłoby stanowić potężny zastrzyk gotówki do regionalnych społeczności, wspierając od lat głodzone przez PiS samorządy. 

Ściślejszą współpracę uczelni z samorządami mogłyby też promować zreformowane algorytmy determinujące ministerialne subwencje dla polskich uczelni. Algorytmy te znów określa nie ustawa, a rozporządzenie. Wie o tym dziś każda polska rektorka czy rektor, bo Minister Czarnek ochoczo i twórczo korzysta ze swojej swobody w tym zakresie. Dzięki Ministrowi tekst w biuletynach Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego daje prawo do takiej samej liczby ministerialnych „punktów” co artykuły w wiodących zachodnich naukowych periodykach. Ponieważ „punkty” te stanowią później podstawę do obliczeń wysokości rządowych subwencji, obecny system (wprowadzony jeszcze przez Jarosława Gowina) całkowicie się zdyskredytował. Jest zatem dobry moment, by ten system zastąpić miernikami stawiającymi na współpracę uczelni z władzami swojego miasta i regionu oraz na spójność oferty edukacyjnej i priorytetów badawczych z regionalnymi strategiami. 

Wbrew obiegowej opinii, lokalna i regionalna współpraca nie jest domeną wyłącznie mniejszych, dydaktycznych uniwersytetów. Najbardziej prestiżowe, prywatne amerykańskie uczelnie, w tym Yale i Princeton, których jestem absolwentem, zapraszają stanowych gubernatorów – odpowiedników naszych marszałków – ex officio do swoich zarządów i rozwijają szereg programów współpracy z miejscowościami i regionami, na których się znajdują. Nawet najlepsza uczelnia z międzynarodowymi aspiracjami nie jest i nie powinna być wyspą w swojej lokalnej i regionalnej społeczności. 

Od wizji do rzeczywistości

I tak, zaczynając od szerokiej wizji demokratycznej odpowiedzi na niepokojące trendy o historycznym znaczeniu, doszliśmy do przykładów konkretnych, szczegółowych rozwiązań dotyczących naszych szkół, uczelni czy instytutów naukowych. To zestawienie nie jest przypadkowe. Moim zdaniem tylko w ten sposób można dziś osiągnąć ujęty w tytule tej publikacji „punkt zwrotny”: poprzez małe kroki składające się na szerszą, spójną wizję. Chodzi o wizję Polski, w której przegrani w wyborach parlamentarnych nie będą czuli się podbici, okupowani przez tryumfującą większość. W której wybory przestaną być historyczną walką o przyszłość narodu, a staną się na nowo epizodem normalnej demokratycznej polityki. 

Zagrożenia informacyjne w kontekście wyborów do Parlamentu Europejskiego :)

Adam Lelonek, Michał Marek

 

Identyfikacja podmiotów odpowiedzialnych za prowadzenie wrogich działań to jedno z największych wyzwań zarówno w sferze bezpieczeństwa informacyjnego, jak i cyberbezpieczeństwa. Nie ma tu łatwych recept i dróg na skróty – pewne procesy śledcze oraz analityczne wymagają czasu. Z kolei media czy politycy krajowi wykorzystują daną sytuację dla własnych celów, często upraszczając złożone problemy, a nierzadko też wskazując winnych bez dowodów.

 

Po wyborach prezydenckich w USA z 2016 roku zmieniła się percepcja współczesnych zagrożeń informacyjnych. Po raz pierwszy bowiem społeczeństwa na całym świecie miały okazję dowiedzieć się jak może wyglądać zewnętrzne oddziaływanie na procesy demokratyczne w praktyce. Od tego czasu mieliśmy do czynienia z szeregiem kolejnych wrogich działań wymierzonych w państwa zachodnie, takich, jak cyberataki, operacje informacyjne i psychologiczne, wspieranie ugrupowań eurosceptycznych i antysystemowych, ale i inne, z wykorzystaniem służb specjalnych. Tego rodzaju aktywności wciąż ewoluują i dostosowywane są do reakcji Zachodu. Niestety miliony osób wciąż nie rozumieją, że wojna informacyjna nie ogranicza się do produkcji tzw. fake newsów czy aktywności botów w mediach społecznościowych, a cyberprzestrzeń i przestrzeń informacyjna są ze sobą nierozerwalnie związane.

 

Największe wyzwania w dziedzinie bezpieczeństwa informacyjnego dla Unii Europejskiej

 

Tak jak dla Stanów Zjednoczonych punktem przełomowym były wybory prezydenckie, tak dla Europy za taki można uznać Brexit. Obok niego szczególną wagę miały wspieranie ruchu separatystycznego Katalonii oraz sprawa Siergieja Skripala. W każdym z tych przypadków mamy do czynienia z zakrojonymi na szeroką skalę kampaniami informacyjnymi i próbami oddziaływania informacyjnego i psychologicznego na różne grupy odbiorców w poszczególnych krajach czy na poziomie międzynarodowym z wykorzystaniem państwowych ośrodków medialnych, ale i administracji państwowej przez Federację Rosyjską.

 

To jednak nie wszystko. Od lat ma miejsce wspieranie partii eurosceptycznych i antysystemowych (m.in. Finlandia, Niemcy, Szwecja, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Grecja, Hiszpania), cyberataki (państwa bałtyckie, Ukraina, Niemcy, Czechy, Francja, USA), ale i szeroki wachlarz działań niejawnych, z organizowaniem prowokacji włącznie. Innymi słowy wojna informacyjna ma wymiar realnych, skoordynowanych działań, mających przełożenie na funkcjonowanie państw, ale i samych obywateli.

 

Ingerencje w przestrzeń informacyjną państw europejskich mają charakter zewnętrzny (działania obcych podmiotów), ale i wewnętrzny – mogą być realizowane przez krajowe podmioty świadomie lub nieświadomie. Identyfikacja podmiotów odpowiedzialnych za prowadzenie wrogich działań to jedno z największych wyzwań zarówno w sferze bezpieczeństwa informacyjnego, jak i cyberbezpieczeństwa. Nie ma tu łatwych recept i dróg na skróty – pewne procesy śledcze oraz analityczne wymagają czasu. Z kolei media czy politycy krajowi wykorzystują daną sytuację dla własnych celów, często upraszczając złożone problemy, a nierzadko też wskazując winnych bez dowodów.

 

Ogólnie cele infoagresorów są znane. Chodzi m.in. o podważanie sensu integracji europejskiej jako takiej, obniżanie zaufania pomiędzy sojusznikami (tak na poziomie UE, jak i NATO), budowanie/wzmacnianie poczucia niesprawiedliwości i/lub zagrożenia ze strony organizacji czy ich państw członkowskich, dyskredytowanie elit krajowych i zagranicznych, obniżanie poziomu zaufania do instytucji międzynarodowych, ale i krajowych czy wreszcie dyskredytowanie procesów demokratycznych, a wręcz i demokracji jako takiej. Takie działania prowadzone są na wielu odcinkach równocześnie za pomocą różnych przekazów, skierowanych do różnych grup odbiorców informacji – np. inaczej będzie wyglądała konstrukcja przekazu dla ludzi młodych, inaczej dla tych ideologicznie wyprofilowanych, starszych czy z określonych grup zawodowych.

 

Takie ingerencje realizowane są przede wszystkim za pomocą narracji, tj. subiektywnych wykładni światopoglądowych, które zakłócają procesy poznawcze, tworząc tzw. alternatywną rzeczywistość informacyjną. Składają się na to złe nawyki użytkowników internetu i brak podstawowej wiedzy o higienie informacyjnej. Korzystając wyłącznie z wąskiej grupy źródeł lub mediów społecznościowych do czerpania wiedzy o świecie, miliony ludzi nie zdają sobie sprawy, że zaczyna funkcjonować w bańkach informacyjnych – ich obraz świata kreowany jest przez algorytmy mediów społecznościowych czy aplikacji, które dostosowują wyświetlane czy polecane treści do preferencji określanych na podstawie wcześniejszych wyborów. Innymi słowy sami użytkownicy zawężają swoje możliwości poznawcze, dysponując przy tym ograniczonym czasem. Stwarza to idealne warunki do oddziaływań informacyjnych i psychologicznych – narracje dają proste wyjaśnienia na złożone procesy, a wręcz mogą zakłócać funkcjonowanie całych społeczeństw, prowadząc do zaogniania sporów wewnętrznych. Widać to doskonale na przykładzie Wielkiej Brytanii i Brexitu czy Hiszpanii i Katalonii. Podnoszenie poziomu wiedzy własnych obywateli, ale i edukacja elit na temat współczesnych zagrożeń i ich natury to kolejne z największych wyzwań stojące przed Unią Europejską.

 

Związane jest to także z kwestią rozwoju i pracy nad komunikacją strategiczną, której brakuje nie tylko Unii Europejskiej. Jednym z dostrzegalnych procesów, który stanowi niemałe zagrożenie dla wspólnoty europejskiej jest tendencja do pozostawiania negatywnych przekazów na temat UE i jej działań czy celów bez odpowiedzi. Jednocześnie sami politycy krajowi działają nierzadko sprzecznie z zasadami solidarności czy przeciwko słabszym państwom, co tylko ułatwia działania infoagresorom – oni nie „wymyślają na nowo koła”, tylko wykorzystują nasze własne błędy. Dość wspomnieć w tym miejscu o Nord Stream 2 czy sprawie rosyjskiego żaglowca „Siedow”, który został wpuszczony do portu w Niemczech, mimo wcześniejszych odmów sojuszników. W tym samym czasie pojawia się równolegle interpretacja o tym, że Niemcy (lider UE) prowadzi politykę odmienną od sojuszników w regionie, narażającą ich na zagrożenia w sferze politycznej i energetycznej, nie rozumiejąc lub ignorując ich obawy co do działań Kremla. W tym samym czasie część inne narracje rosyjskich ośrodków propagandowych wspiera krytykę m.in. polskiego rządu za (ich zdaniem) radykalizm i uprzedzenie wobec Rosji. Brak koordynacji działań rządów UE oraz brak jednoznacznej pozycji stolic państw europejskich w kwestiach bezpieczeństwa oraz stosunków zagranicznych również rzutuje na ocenę UE jako całości (struktury/wspólnoty).

 

Analogicznie będzie z komunikacją odnośnie współpracy z USA i obecności wojsk amerykańskich na kontynencie europejskim. Przedstawianie jej w negatywnym świetle to kolejne wyzwanie dla Wspólnoty. Następuje instrumentalizacja kluczowych zagadnień dla bezpieczeństwa całego Zachodu, które stają się zakładnikami wewnętrznych gier politycznych. Najczęściej krajowi politycy z Europy zupełnie nie dostrzegają faktu, że ich przekazy pokrywają się z rosyjskimi narracjami o „prowokowaniu Rosji” czy „NATO jako aktorze zagrażającym ładowi i porządkowi regionalnemu”. Także głosy ekspertów o tym, jak Sojusz czy Unia nie funkcjonują prawidłowo korelują z komunikatami popularyzowanymi przez rosyjskie ośrodki wpływu w Europie. Elity w Brukseli muszą zmienić podejście do metod komunikacji ze społeczeństwami, ale i wzmocnić w końcu wektor identyfikacji i przeciwdziałania zagrożeniom informacyjnym.

Największe wyzwania informacyjne dla Polski

 

Poważny niepokój środowisk eksperckich, akademickich i politycznych powinien wzbudzać fakt ugruntowywania się w polskim społeczeństwie silnych podziałów wynikających z sympatii politycznych (różnic światopoglądowych). Ukorzeniająca się polaryzacja społeczeństwa dotyczy bezpośrednio istniejącego w Polsce sporu politycznego – różnej oceny działań kolejnych rządów oraz różniącej się wizji rozwoju państwa. Kluczowe media wydają się nie być świadome zagrożenia wynikającego z aktywnego udziału w procesie polaryzowania społeczeństwa poprzez aktywne lub umiarkowane wspieranie stron sceny politycznej. Sama polaryzacja jednak jest jednym z celów samych w sobie obcych podmiotów, gdyż dzięki niej można trwale destabilizować procesy polityczne i łatwiej ingerować w przestrzeń informacyjną.

 

Skutkiem polaryzacji jest to, że osoby będące zwolennikami jednej z opcji politycznych sięgają po przekaz jedynie wybranych mediów, przez pryzmat sympatii politycznych. Przekłada się to na skłonność do akceptowania przez danego obywatela informacji korelujących z jego światopoglądem oraz z odrzuceniem przekazów podważających jego ocenę rzeczywistości. To z kolei wiąże się już bezpośrednio z oceną kwestii wywołujących dziś emocje, a wpływających na stosunek obywatela m.in. do Unii Europejskiej (imigranci, kwestie praw mniejszości, aborcji, relacji z sąsiadami, oceny decyzji politycznych kluczowych dla bezpieczeństwa itd.). Tak się składa, że właśnie te tematy są najsilniej podnoszone przez rosyjskie ośrodki propagandowe – jednym z celów infoagresora zawsze będzie przeniesienie dyskursu wewnątrzkrajowego z poziomu racjonalności na poziom emocji. Im bardziej spolaryzowane społeczeństwo, tym większe efekty oddziaływań informacyjnych i psychologicznych.

 

Kolejnym z największych wyzwań w Polsce jest utożsamianie zagrożeń informacyjnych z fake newsami, a fact-checkingu z przeciwdziałaniem dezinformacji. W rzeczywistości bowiem takie postawienie sprawy jest imitacją działań wobec źle zdiagnozowanego problemu. Jest tak dlatego, że polskie społeczeństwo pozostaje wciąż nieświadome istoty zagrożeń informacyjnych. To z kolei jest winą braku działań edukacyjnych i uświadamiających zwłaszcza ze strony państwa. W najbardziej zaawansowanych państw europejskich na odcinku przeciwdziałania zagrożeniom informacyjnym, tj. Czechach, państwach bałtyckich i państwach skandynawskich, jest jeden główny element, który odróżnia je od Polski – zaawansowana współpraca w ramach trójkąta: państwo-media-społeczeństwo obywatelskie. Same raporty służb specjalnych, poświęcone opisowi własnych czy wrogich działań m.in. Rosji czy Chin są przecież formą komunikacji ze społeczeństwem. Komponent zaawansowanej komunikacji strategicznej jest wzmacniany faktem, że raporty te są jednocześnie tłumaczone na język angielski.

 

Doświadczenia tych państw, ale i samych organizacji pozarządowych, jasno pokazują, że stroną inicjującą współpracę musi pozostawać państwo. Bycie predystynowanym do inicjacji owej współpracy nie oznacza jednak pozycji monopolisty. Ani same NGO-sy, ani struktury państwowe nie są w stanie samodzielnie zmaterializować wyższego poziomu bezpieczeństwa informacyjnego kraju. Nawet rozpoczęcie współpracy jest dopiero początkiem. Chodzi tu jednak przede wszystkim o samo podejście, niejako „filozofię” rozumienia zagrożeń i percepcji bezpieczeństwa. Trudno o wolę polityczną do działania, kiedy aparat państwowy nie ma świadomości konieczności uzupełniania swoich wysiłków wraz ze społeczeństwem obywatelskim, będąc przy tym przekonany, że jest samowystarczalny.

 

Następnym wyzwaniem dla Polski jest rozwój mediów alternatywnych (platformy, które kreują się na niezależne źródła informacji). Pozwalają one na publikacje dowolnych treści przez nieznanych autorów (lub bez wskazania autora) unikając odpowiedzialności za popularyzowanie fałszywych informacji lub dalece odbiegających od prawdy. Nie jest niczym dziwnym, że portale te mogą liczyć na szczególną popularność m.in. wśród młodzieży, która wkrótce nabędzie lub niedawno nabyła prawo wyborcze. Upadek popularności (a czasem i autorytetu) wiodących, klasycznych mediów oraz tendencja dotycząca coraz częstszego pozyskiwania wiedzy na temat bieżących wydarzeń za pośrednictwem internetu (w tym przy pomocy portali społecznościowych) daje tzw. portalom alternatywnym dogodną pozycję pozwalającą kreować światopogląd swoich odbiorców (szczególnie młodych).

 

Co jest ważne, nie tylko są na nich obecne narracje typowe dla rosyjskich ośrodków propagandowych – one wprost powielają treści tych ośrodków. Koncentrują się chociażby na przekazach uderzających w wizerunek Unii Europejskiej, przedstawiając ją jako strukturę stojącą na skraju upadku, działającą wbrew interesowi państwa polskiego, a wręcz na jego szkodę. Co więcej publikują treści antysemickie, antyniemieckie, antyamerykańskie czy antyukraińskie, oddziałując jednocześnie na kształtowanie postaw i zachowań różnych odbiorców, a potencjalnie i preferencje wyborcze. Warto podkreślić, że jest to właśnie pochodna braku spójnej polityki edukacyjnej odnoszącej się do zwiększenia zdolności polskiego społeczeństwa w zakresie identyfikacji i przeciwdziałania dezinformacji. W swojej istocie jednak problem ten stanowi poważne zagrożenie dla procesów demokratycznych Polski.

Wnioski i zalecenia

 

Bezpieczeństwo informacyjne nie jest stanem, który może być jednoznacznie osiągnięty. Nie jest też działaniem, które może być zrealizowane jedynie w sferze prawnej. Obejmuje ono działanie państw i społeczeństw. Tylko świadome społeczeństwo może być w stanie bronić się przed zagrożeniami informacyjnymi, a często powtarzana sentencja w kwestii obronności i Sojuszu Północnoatlantyckiego, tj. „jesteśmy tak silni jak nasze najsłabsze ogniwo” – jest prawdziwa. Dopiero uświadomienie sobie tego faktu, pozwoli na podjęcie adekwatnych kroków.

 

Trzeba także pamiętać, że mimo szeroko zakrojonych działań nie każdego będzie się dało wyciągnąć z jego własnej bańki informacyjnej. Co nie znaczy, że nie należy edukować społeczeństw. Takie procesy rozłożone są na lata i powinny być rozpoczęte od najwcześniejszych etapów edukacji, jak robi to Szwecja i Finlandia. Bezpieczeństwo informacyjne zależy przede wszystkim od nas samych – odbiorców informacji, użytkowników internetu. Są jednak grupy o podwyższonej odpowiedzialności społecznej, jak dziennikarze czy eksperci. Oni także potrzebują działań edukacyjnych i szkoleń, a zwłaszcza realizacji podstawowych zasad etyki zawodowej oraz obiektywizmu, w tym wyjścia poza strefę komfortu i niepublikowania tekstów wyłącznie zgodnych z akceptowanym przez siebie światopoglądem. Ich błędy lub polityczne angażowanie się mają swoje skutki na całym Zachodzie – prowadzą do wzrostu popularności tzw. mediów alternatywnych (które same pozorują bycie politycznie niezaangażowanymi), ale i spadku zainteresowania prasą, co powoduje dalszy spadek zarobków w branży.

 

Nie wszystkie działania informacyjne i psychologiczne są emanacją obcych, wrogich działań. W wielu państwach zachodnich same rządy, partie polityczne czy grupy interesów realizują w praktyce dezinformację na poziomie wewnętrznym, walcząc o wpływy. Oczywiście ze szkodą dla interesu państwa. Szczególną opieką powinny więc cieszyć się wszelkie projekty związane z monitoringiem mediów, dziennikarstwem śledczym, analityką procesów informacyjnych, ale i specjalistycznymi kursami i szkoleniami.

 

Cyberbezpieczeństwo i bezpieczeństwo informacyjne mają fundamentalne znaczenie nie tylko dla funkcjonowania administracji państwowych, ale i całego systemu demokratycznego i porządku publicznego. Ich znaczenie będzie tylko rosnąć. Niestety tak w Polsce, jak i w Europie, rosnące zainteresowanie tym drugim jest praktycznie wyłącznie w okresie zbliżających się wyborów. Po raz kolejny więc Zachód na poziomie polityczno-instytucjonalnym nie odrobił lekcji z historii i jest przekonany, że wybiórcze działanie raz na 4 czy 5 lat jest wystarczające. Miejmy nadzieję, że podczas tych wyborów jeszcze będzie. Zapewne ostatni raz.

 

W drodze na step :)

Bezradność i brak wiary – to chyba najtrafniejsze określenia stanu ducha nie-PiS-owskich Polaków w czasie, gdy piszę ten tekst. Jest lipiec 2018, mamy PiS-owski rząd, prezydenta, Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa, właśnie po raz bodaj piąty znowelizowano przepisy dotyczące Sądu Najwyższego, co umożliwi w ciągu dwóch, trzech miesięcy upartyjnienie i poddanie tej instytucji kontroli władzy wykonawczej. Zbliżamy się do końca etapu, który Karol Modzelewski trafnie określił jako „legalizacją pałki” – czyli modyfikacji ustroju w taki sposób, by rządzący mogli reagować na krytykę czy opór bez zagrożenia, że słabszy będzie miał możliwość odwołania się do instytucji państwa pozostających poza kontrolą rządu, że jego prawa będą w jakikolwiek sposób chronione. Odtąd obywatel będzie zdany na łaskę i niełaskę rządzących.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Demokracja fasadowa jest „zgodna z obowiązującym prawem”

„Legalizacja pałki” byłaby umiarkowanie skuteczna w krajach o stabilnej demokracji, gdzie obyczaj i tradycja bywają równie silne jak prawo pisane. Niestety Polska do takich nie należy. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że większe czy mniejsze świństwa oraz nieprzyzwoitości uchodzą płazem, „bo nie naruszono prawa”, bo indolencja służb śledczych (czasem trudno uwierzyć w jej przypadkowość) uniemożliwia skuteczne karanie. Czyli – można robić świństwa, można przekraczać obiektywne granice działania na szkodę państwa czy obywateli, byleby znaleźć furtkę do stwierdzenia, że „nie naruszono prawa”. Za naruszenie elementarnego poczucia sprawiedliwości w Polsce nikogo nie spotyka żadna kara. „Śmierć cywilna”, będąca zmorą polityków krajów demokratycznych, której obawiają się oni na równi albo nawet bardziej niż wyroku sądowego, w Polsce nie istnieje. Dlatego prokurator Piotrowicz ogranicza możliwość wypowiedzi posłom na posiedzeniach komisji, przerywa Rzecznikowi Praw Obywatelskich (przypomnijmy – to organ konstytucyjny stojący w hierarchii państwa nieporównanie wyżej od przewodniczącego komisji sejmowej) – bo ma za sobą jakąś tam podstawę w regulaminie, nie czuje się w żaden sposób związany regułami ogólnymi. Marszałek Kuchciński tymże regulaminem przyznaje sobie prawo do eskalacji kar za „wykroczenia opozycji” w postaci wypowiedzi, które uzna za złe – cóż z tego, że jest to mordowanie istoty parlamentaryzmu, którą jest debata, rozmowa, spór, porównywanie racji. Sejm uchwala odpowiedni regulamin, więc wszystko dzieje się zgodnie z prawem.

Przechodzenie do porządku dziennego nad zachowaniami nieetycznymi, ale „zgodnymi z prawem” nie zaczęło się oczywiście dziś – było jedną z narastających patologii Trzeciej Rzeczypospolitej. W jej początkach marszałek Andrzej Kern, angażujący aparat państwa do prywatnych porachunków z narzeczonym córki, zapłacił końcem kariery – choć dałoby się udowodnić, że wszystko działo się „zgodnie z prawem”. Potem kwestie etyki stopniowo zanikały, państwo stawało się łupem i „własnością” rządzących, którzy przyznawali sobie przywilej robienia wszystkiego, co im się spodoba, „zgodnie z prawem”. Dla jasności – to nie są próba budowania symetrii – Trzecia Rzeczpospolita miała swoje wady i zalety, do tych ostatnich na pewno należały wolności obywatelskie, gospodarcze, niezależność sądów, elementarne poszanowanie praw mniejszości (także tej parlamentarnej), wolność zgromadzeń i słowa, uznanie konstytucji za źródło prawa o znaczeniu nadrzędnym dla ustaw i regulaminów sejmowych. Nie ma żadnej symetrii pomiędzy erodującą Trzecią Rzeczpospolitą a usankcjonowaniem jej największych patologii przy likwidacji jej zalet, z czym mamy do czynienia dziś. Niemniej należy uznać, że nie ma punktu zmiany np. w roku 2015. Był proces psucia, który po roku 2015 wybuchł ze zdwojoną, może wręcz potrojoną czy zwielokrotnioną siłą, sam już nie wiem. Przez lata krytykowałem zalążki nepotyzmu i kolesiostwa w obsadzie spółek Skarbu Państwa, ale nigdy nie zbliżyliśmy się przez te lata do obecnego poziomu Misiewiczów, do dyktatury przeróżnej maści „Dyzmów”, traktujących swoje posady jak wygraną w totolotka, słusznie zresztą, bo dostają miliony za nic, za szczęśliwy traf, który spowodował że są mężami, żonami, szwagrami czy dziećmi kogoś ważnego. Kiedy czytam zwierzenia Piotra Walentynowicza, którego jedyną kompetencją pozostaje to, że jest wnukiem nieżyjącej, hołubionej przez PiS działaczki, jak to czuje się pokrzywdzony, bo swoją synekurę dostał poza Gdańskiem i musi dojeżdżać, to naprawdę nie umiem się do tego odnieść ani tego skomentować. Ale – ktoś mi zaraz powie – przecież Walentynowicz w spółce PIT-Radwar dostał pracę zgodnie z prawem.

Ta zgodność z prawem przy systemowym odrzuceniu kategorii etycznych czy bezdyskusyjnych dotąd norm poczucia sprawiedliwości doprowadziła nas do demokracji fasadowej, w której instytucje demokratyczne przestają być demokratycznymi, trójpodział władzy został odrzucony (aż się ciśnie na usta „jako burżuazyjny przeżytek”), sfera publiczna pozostaje nią tylko z nazwy, stając się faktycznie sferą partii rządzącej, która w dodatku zachowuje się jak władza okupacyjna, traktując opozycję jak tubylców do ucywilizowania i źródło danin finansujących politykę okupanta. Następne nowelizacje kolejnych bubli ustawowych wypluwanych z siebie przez władzę powodują, że wszystko to staje się „zgodne z prawem”.

Czas cudotwórców w globalnym konflikcie

Najgorsze jest to, że nie mamy do czynienia z problemem wyłącznie polskim. Robert Krasowski napisał kiedyś, że żyjemy w epoce Kaczyńskiego i że sukces Donalda Tuska polegał na tym, że to zrozumiał i zagrał tak, by w tej epoce nie rządził Kaczyński. To jest tylko część prawdy. Kaczyński jest lokalnym kacykiem w świecie, w którym co jakiś czas powraca nigdy nierozstrzygnięta, być może nawet nierozstrzygalna wojna kulturowa. Wojna świata zurbanizowanego, opartego na cywilizacji łacińskiej i nieustającej modernizacji, ze światem stepu, podboju i nieustannego konfliktu. Granice stref wpływów i przenikania się tych światów przesuwają się od wieków, raz w jedną, raz w drugą stronę. Świat zachodu bywa nudny w swojej przewidywalności, procedurach, prawach, długim procesie decyzyjnym. Bywa nudny w swoim pacyfizmie i ekspiacji za przeszłe grzechy kolonializmu czy wojen religijnych. Świat stepu bywa pociągający w swojej dzikości, nieprzewidywalności, braku wątpliwości i wobec silnych wodzów. Świat zachodu to sklepikarz liczący swoje utargi, planujący otwarcie kolejnego sklepu, podczas gdy świat stepu to nieomylni wodzowie raz konno, raz na niedźwiedziu. Świat zachodu to stabilizacja, sytość, nuda, świat stepu zaś to nieustająca żądza, niedosyt, przygoda.

Mamy dziś kryzys zachodnich wartości, kryzys liberalnej demokracji. Zachód przez dziesięciolecia żył w przekonaniu, że doszedł do modelu rozwiązującego wszelkie problemy, że zna leki na każdą chorobę, a nawet gdy pojawi się nowa, to szybko jest w stanie potrzebny lek wymyślić. Kryzys gospodarczy baniek kredytowych, zaraz po nim kryzys migracyjny podkopały tę wiarę. Pojawili się populistyczni cudotwórcy z nowymi „receptami”. Większość z nich jest nie pierwszej świeżości, bo sprowadza się do testowanych już pomysłów ograniczania demokracji, rezygnacji z wartości wolnościowych zastępowanych etatyzmem i protekcjonizmem. Umiarkowaną nowością jest także to, że formacje projektujące wzmocnienie państwa i ograniczanie wolności obywatelskich i gospodarczych robią to pod hasłami poszerzania wolności i demokracji. Każdy z reżimów totalitarnych zdobywał władzę pod hasłem wyzwolenia od ucisku złej władzy – czy to była Republika Weimarska, czy rosyjski Rząd Tymczasowy. I w każdym z takich przypadków „wyzwolenie” prowadziło do stworzenia systemu bardziej totalitarnego od tego obalonego.

Na peryferiach

Polska od wieków ma nieszczęście być krajem frontowym, peryferyjnym dla jednej lub drugiej cywilizacji. W kryzysach cywilizacji stepu udaje nam się stawać krajem Zachodu. W kryzysie cywilizacji liberalnej równie szybko przesuwamy się na wschód. Spór dlatego jest w Polsce tak ostry i bezwzględny w sferze językowej, społecznej, dlatego porównywany do walki plemion, że nie jest normalnym sporem politycznym pomiędzy chadecją a socjaldemokracją czy konserwatystami a liberałami – linia tego sporu jest dokładnie tam, gdzie linia sporu o charakterze geopolitycznym i cywilizacyjnym. Nawet jeśli na co dzień sobie tego nie uświadamiamy lub nie chcemy o tym wiedzieć – PiS nie jest sobie jakąś tam konserwatywną partią, nawet jeśli przez 10 lat tak udawano – PiS jest partią kultury stepowej, a Kaczyński pozostaje wodzem jednej z pomniejszych odsłon wojny cywilizacyjnej. Fakt, że przez jakiś czas (obecnie coraz mniej, co też jest znaczące) PiS mocno podkreślał swoją antyrosyjskość – w żaden sposób nie zmienia to postaci rzeczy – w wojnie cywilizacyjnej PiS jest po tamtej stronie mocy, kłótnie w ich rodzinie tego nie zmieniają.

Po drugiej stronie, tej widzącej Polskę w strefie cywilizacji europejskiej, mamy paletę poglądową naturalną w demokracji – konserwatystów z PO, słabo zorganizowanych liberałów i lewicę. To zróżnicowanie działa oczywiście na niekorzyść opcji zachodniej, ale w imię właśnie tych wartości należy przyjąć to do wiadomości i organizować się z uwzględnieniem owych podziałów.

Piszę z uporem maniaka, że należy się uczyć od PiS-u, ale nie należy PiS-u naśladować. Naśladując PiS, zmieniamy strefę kulturową, zaprzeczamy wartościom, o które walczymy, w konsekwencji tracimy cel walki. Uczyć się należy umiejętności komunikacji, docierania ze swoim przekazem, nie naśladując treści, nie tylko dlatego, że te treści są odrzucające, ale dlatego, że w ich głoszeniu wiarygodny będzie tylko PiS.

Musimy także nauczyć się oddzielać – PiS jest partią cywilizacji stepu, ale nie PiS sam w sobie jest złem (potrafił balansować na granicy cywilizacji i wpisywać się w tę zachodnią), złem jest system, który PiS tworzy. Walczyć należy zatem z systemem, a nie partią czy ludźmi. Jednym z ważniejszych przesłań naszej cywilizacji jest szukanie w każdym człowieku dobra, próby zrozumienia motywacji. W partii rządzącej jest wielu ludzi po prostu złych, którymi powinny się w przyszłości zająć niezależne sądy, jest tam też wielu ludzi, którzy wierzą, że ich działania służą Polsce. Nie można wszystkich (a szczególnie już wyborców, którym Trzecia Rzeczpospolita dała powody, by ją odrzucić) wrzucać do jednego worka i szukać odpowiedzialności zbiorowej. Takie głosy często się podnoszą, są zrozumiałe, ale to fatalna droga.

Nikt nam nie pomoże, jeśli sami sobie nie pomożemy

W walce tej nie możemy liczyć na znaczące wsparcie, po PiS-owsku mówiąc, „zagranicy”. Nie wątpię, że państwa rdzenia cywilizacji łacińskiej dadzą sobie radę z kryzysem systemu – jak zawsze, modyfikując go, ale pozostając przy swoich wartościach. Ale są osłabione problemami wewnętrznymi, będą defensywne i wspomaganie peryferii – takich jak Polska czy Węgry – nie będzie priorytetem. Przyjmując stepową wersję polityki realnej – w interesie egoistycznym Niemiec czy Francji jest szybkie tworzenie UE wielu prędkości i prowadzenie własnej polityki wolnej od konieczności negocjacji z Kaczyńskim czy Orbanem, w ich interesie jest ucieczka do przodu i pozostawienie problemów środkowoeuropejskiego kotła swojemu losowi. W stepowym ujęciu polityki USA należy oddać Ukrainę i resztę „bliskiej zagranicy” Putinowi w zamian za antychińską koalicję globalną. Jedynym, co UE powstrzymuje od takich działań, jest odrzucanie stepowych antywartości. W wypadku USA sytuacja jest bardziej skomplikowana ze względu na wyskoki prezydenta Donalda Trumpa i następujące po nich akcje ratunkowe jego administracji.

Polska jako peryferium jest jak zawsze bardziej zależna od globalnego starcia niż od własnych wyborów, choć w sposób oczywisty proeuropejski i proatlantycki rząd mógłby nas uchronić od większości strat społecznych związanych z obecnym ciążeniem na stepową stronę frontu. Ale wiara w to, że bez zdobycia większości w krajowych wyborach ktoś nas uchroni przed odpłynięciem w głąb stepu jest złudna. Zachód ma dość własnych problemów, na nasze nie wystarczy mu czasu i energii.

Z góry także trzeba sobie powiedzieć – rząd prozachodni nie da nam luksusu pewności, że w żadnej Jałcie czy innych Helsinkach nie zostaniemy sprzedani, ale obecne rządy dają nam pewność, że na bliżej nieokreślony czas wypadniemy z kręgu cywilizacyjnego, do którego przez dziesięciolecia sowieckiej dominacji dążyliśmy. Bez żadnej nowej Jałty, na własne życzenie.

Czy wiemy, o co toczy się ta gra?

Nie wiem, na ile świadomość opisanego sporu istnieje w polskiej klasie politycznej – tak po stronie rządzących, jak i opozycji. Na ile jedni i drudzy łudzą się, że polski spór jest sporem politycznym, że dotyczy PiS i PO czy jakiejś tam innej konfiguracji politycznej. Wydaje się, że jedni i drudzy pozostają w przekonaniu, że to krajowy spór międzypartyjny, abstrahujący od starcia cywilizacyjnego i od będącej odpryskiem tego starcia gry Putina o odzyskanie wpływów w Europie Środkowej. Kontekst międzynarodowy w działaniach PiS-u pojawia się punktowo – w psuciu relacji z Niemcami, Izraelem czy Ukrainą. Kwestii globalnych rządzący starają się nie zauważać. Reaktywna opozycja odpowiada na działania PiS-u także punktowo. Mam takie poczucie, sadząc po reakcjach wyborców w badaniach opinii nieodosobnione, że mało jest wiary i przekonania polityków opozycji we własne słowa, szczególnie kiedy stawiają ostre tezy. Jakby cały czas grali na podstawowym poziomie – o obsadę ministerstw, a nie o przyszłość Polski. Jakby nie widzieli globalnego kontekstu i przesuwania się granic wpływów pomiędzy światem zurbanizowanym a stepem. Jakby sami nie byli przekonani, co do wyższości spokojnego mieszczańskiego życia nad hulaniem taczanką po otwartych nizinach. Mam też poczucie, że anty-PiS-owski opór obywatelski gromadzi ludzi, którzy świadomie bądź intuicyjnie czują konflikt cywilizacyjny, z jakim mamy do czynienia w Polsce.

Bez przywództwa

Nie zbliżamy się do odebrania PiS-owi władzy. Spontaniczne ruchy obywatelskie pojawiają się i znikają, dając świadectwo potencjału niezagospodarowanego przez partie, który nie wykreował samoistnych liderów. Demonstracje bardziej przypominają serię słabo ze sobą powiązanych happeningów niż ruch społeczny o określonych celach. Rządzący rozgrywają emocje, przyśpieszając i zwalniając destrukcję państwa na przemian, korzystając na widocznym nawet z daleka problemie przywództwa.

Przywódcą nie jest Grzegorz Schetyna, niewątpliwie najlepszy po stronie opozycyjnej polityk partyjny, dziś skrępowany jako przewodniczący PO ratowaniem tej organizacji, a co za tym idzie, kierowaniem się jej interesem jako priorytetem – stąd w wizji „zjednoczonej opozycji” tworzonej pod jego dyktando nie da się uzyskać synergii działań różnych formacji sprzeciwiających się obecnym rządom. Wizja Schetyny buduje jego partię – „zjednoczona opozycja” to PO i akolici, efektem tych działań jest koalicja z rezygnującą ostatecznie z samodzielnej polityki Nowoczesną i prawie pewny duży klub (pewnie ok. 150 mandatów) po kolejnych wyborach parlamentarnych. Z punktu widzenia PO to dobra droga do zapewnienia trwania partii, uniknięcie drogi SLD, które po utracie władzy zanikało, niemniej w kategoriach starcia cywilizacyjnego – pełna klęska, na ścianie sejmu kolejnej kadencji Klementyna Suchanow będzie mogła napisać jedynie: Mane, tekel, fares.

Nie było chyba od czasu Lecha Wałęsy startu lepszego, niż miał Mateusz Kijowski. Z dnia na dzień stał się liderem przyciągającym tłumy, dyktującym warunki szefom partii opozycyjnych, tworzącym masowy ruch, będącego dla PiS-u synonimem największego zła. I nie umiem sobie przypomnieć z historii przypadku tak ostrego upadku, zaraz po starcie. Upadku nie pod naporem okoliczności, przeciwników, tylko własnej słabości i niedojrzałości. Zupełnie mnie nie interesują orzeczenia na temat faktur Kijowskiego dla KOD-u, może nawet zostaną uznane za „zgodne z prawem” – faktem jest, że Kijowski swoim kombinatorstwem i nieuczciwością zamordował siebie, KOD i wspieranie finansowe opozycji ze zbiórek publicznych.

Gdzieś po drodze Kijowski „stworzył” Obywateli RP – odłam radykalny KOD-u, który przejął rolę macierzystej organizacji po jej upadku. Tu jednak z Pawłem Kasprzakiem jest pewien problem – o ile w KOD-zie zawsze było trochę zamieszania i spontaniczności, a tyle w Obywatelach RP jest chyba tylko spontaniczność i zamieszanie. Połączone z kompletnym chaosem komunikacyjnym – a to Kasprzak odcina się od bardziej radykalnych form protestu (napisy sprayem na murze), a to wjeżdża w bagażniku posłanki Schmidt do Sejmu – wytłumaczy mi ktoś (ufunduję nagrodę niespodziankę), czemu, u diabła, to miało służyć? Co wniosło do protestów? Czy to był jakiś test auta posłanki?

Brak liderów uliczna opozycja kompensuje sobie, tworząc liderów z ludzi, którzy ewidentnie nimi nie są, nie są przygotowani do tej roli, nie chcą jej. Trochę to przypomina poszukiwania wodza dla powstania przez podchorążych w roku 1830. Różni światli generałowie odmawiają, a ci, co się nawet zgodzą, działają potem wbrew powstaniu.
Takim generałem stała się profesor Małgorzata Gersdorf, w oczywisty sposób nieswojo czująca się w entourage’u wodza oporu. Zapewne przyzwoita sędzia raptem ma rozgrywać dużą politykę z poparciem tysięcy ludzi pod Sądem Najwyższym, a zaczyna lawirować, wdawać się w prezydenckie kontredanse, idzie na urlop, urlop przerywa, żeby w Karlsruhe oświadczyć coś o swoim uchodźstwie. Na swojego zastępcę wyznacza jedynego zapewne z sędziów SN z epizodem w wojskowym sądownictwie stanu wojennego. Jakby chciała uzasadnić każdą PiS-owską tezę na temat sądownictwa. To jest materiał na memy, nie na lidera.

Nadzieją ma być triumfalny powrót Donalda Tuska na białym koniu, ale co, jeśli koń się ochwaci albo Tusk wzorem Andersa nie wróci i ojczyzny nie zbawi?

Powyższy opis nie służy krytyce opozycji czy poszczególnych osób – jest pewną diagnozą stanu faktycznego, w mojej ocenie podstawą do rozważań o słabościach, jakie musi przezwyciężyć stronnictwo zachodu, by dać sobie szansę na zwycięstwo nad partią stepu.

Cel, program i moralna legitymacja

To wszystko jest jak z podręcznika – potrzebny jest zdefiniowany cel, akceptowane przywództwo i poczucie moralnej wyższości własnych racji. Celem nie może być tylko odsunięcie PiS-u od władzy, celem musi być budowa lepszej, nowej Rzeczpospolitej, osadzonej kulturowo i politycznie w cywilizacji łacińskiej, nadążającej za jej rozwojem. Żaden powrót do status quo sprzed 2015 roku do celu tego nie prowadzą. Żeby budować nowe państwo, partie i organizacje muszą się wyrwać z paradygmatów lat 90., spojrzeć w przyszłość, mieć odwagę zmian. Muszą odzyskać kontakt z aktywnymi wyborcami, stawiać diagnozy, znajdować recepty i przekonywać do nich wyborców. Od przekazu „PiS niszczy” ważniejszy jest „My zbudujemy”. Polakom potrzebna jest ofensywna alternatywa dla PiS-u.

Takie przeformułowanie celów wiąże się ze zmianą – albo liderzy się zmienią, albo sytuacja zmieni liderów. Zmieni ich na ludzi, którzy chcą być liderami, a nie robią tego z przypadku, na ludzi, którzy zastosują wobec siebie i swojego otoczenia podwyższone standardy etyczne. To kwestia wiarygodności dającej przewagę moralną. Na ludzi, zdających sobie sprawę, że nie mamy w Polsce sporu partyjnego – mamy spór cywilizacyjny i w tym sporze trzeba się opowiedzieć i zmobilizować do opowiedzenia wyborców. Zmobilizować pozytywną wizją dobrej polityki, dobrego państwa, jakie możemy zbudować.

Standardy etyczne to bardzo drażliwa kwestia. Narzucony przez PiS, ale bardzo chętnie przyjęty przez opozycję „naszyzm” i wynikająca z niego bezwzględna walka z symetryzmem, gdzie każdy, kto powie coś złego o rządach PO lub działaniach obecnych liderów opozycji, staje się symetrystą i pożytecznym idiotą PiS-u, utrudnia, a może wręcz uniemożliwia samooczyszczenie się organizacji opozycyjnych ze słabych punktów obniżających jej wiarygodność.

W prokuratora Piotrowicza należy bić za przeszłość i za teraźniejszość, bo to człowiek zły, ale nie można równolegle czynić bohatera z sędziego Józefa Iwulskiego, z jego przeszłością w sądownictwie wojskowym i jakimś uwikłaniem żony, co do którego unika się jakichkolwiek wyjaśnień. Państwo „Wolfgangowie” Przyłębscy to ludzie złej strony mocy, nie można zatem robić bohatera z płk. Adama Mazguły płaczącego na ubeckich wiecach o krzywdach tych przefajnych towarzyszy. Gdzieś są przecież obiektywne kategorie dobra i zła, przyzwoitości i jej braku, każdy z nas jest przecież w stanie je czuć bez pisanej ściągawki. Nie może „naszyzm” ich przesłaniać. Z propagandą braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza i Jacka Kurskiego nie można walczyć odwrotną, równie kłamliwą i usłużną wobec sponsorującej partii. Bo wtedy tracimy z oczu cel walki i jedną partię stepową zastąpi inna.

Bycie po stronie wartości to bezwzględny przymus kierowania się nimi zawsze, poczynając od siebie. Sprawie opozycji bardzo szkodzą zarówno opłacani przez PO propagandyści, jak i publicyści przekonani do bezwzględnej walki z symetryzmem. Bo samo pojęcie symetryzmu w ich ujęciu zakłada spór na jednej linii, na której istnieją tylko PO i PiS, czyli – poprzez takie zawężenie – błędną ocenę tego, z czym w Polsce mamy do czynienia. O ile jestem skłonny przyjąć, że PiS to samodzielny reprezentant idei stepu (choć tutaj także można niuansować, są narodowcy, kukizowcy, korwinowcy i obóz Rydzyka, którzy w PiS-ie bywają, ale nie zawsze są), o tyle twierdzenie, że PO jest jedynym reprezentantem opcji europejskiej, to uzurpacja irytująca lewicę i dużą część liberałów, których w PO nie ma i nawet w niej nie bywali. Jedyną podstawą walki z symetryzmem jest partyjny „naszyzm”, doktryna wykluczająca samodzielne myślenie i z założenia intelektualnie nieuczciwa. A spójrzmy na to z innej strony – na publicystów, niegdysiejszych głównych piewców „dobrej zmiany”, którzy zaczęli krytykować jej praktyczne działania – to także w definicjach naszystów „symetryści”, bo nadal nie są za PO, a już krytykują PiS. Co z nimi? Czy przypadkiem nie należy się cieszyć, że także dostrzegają zło obecnej władzy? Czy raczej ganić, że jeszcze nie kochają PO i zapewne nigdy nie pokochają? Czy może uznać, że linie podziału w Polsce nie muszą się pokrywać z sympatiami do obu największych partii? Bo ten podział doprowadził nas tu, gdzie jesteśmy, a to nie jest dobre miejsce.

„Naszyzm” jest drogą zamykającą rozmowę o tym, jak ma wyglądać przyszła Polska, nie pozwala szukać nowych modeli, wyciągać wniosków z przeszłości, nie pozwala w końcu samym działaczom partyjnym przyznać się przed sobą i przed nami do błędów i szukać sposobów ich uniknięcia w przyszłości.

O co może walczyć opozycja

Rozważania zacząć należy chyba od zdefiniowania tego, jak sobie wyobrażamy zmianę władzy. Gdy patrzę na działania opozycji, na stosowaną taktykę i środki, wcale nie jest dla mnie jasna wizja takiej zmiany. Bo jeżeli przyjmujemy (ja osobiście żyję taką nadzieją), że celem działania jest odsunięcie PiS-u od władzy w wyniku wygranej w wyborach parlamentarnych, to eskalacja i radykalizowanie form działania demonstracji ulicznych temu nie służy. Mają one oczywiście walor mobilizujący dla przeciwników PiS-u, ale równolegle wywołują syndrom oblężonej twierdzy nie tylko wśród polityków partii rządzącej, lecz także wśród ich wyborców i zaplecza medialnego. Jeden z lipcowych numerów prorządowego tygodnika „Do Rzeczy” straszy tematem okładkowym: „Wsadzimy PiS za kratki. Totalna opozycja szykuje plan rozprawy z politykami, sędziami, dziennikarzami”. Duża część numeru to dosyć fantastyczne i bzdurne opisy tych planowanych ponoć prześladowań. Można to oczywiście wykpić, ale oddaje to nastroje, stan umysłu i sumę wszystkich strachów PiS-owskich publicystów. Do tego ich mobilizuje radykalizacja haseł i form protestu opozycji, przy których faktycznie momentami można odnieść wrażenie, że prowadzą do przejęcia władzy w sposób rewolucyjny. Kiedy liderzy parlamentarnej opozycji stawiają tezę, że w Polsce już nie będzie wolnych wyborów, to siłą rzeczy nastroje muszą się radykalizować. Niekonsekwencją jest zatem montowanie wszelkich sojuszy i przepychanie się do kamery.

Zdefiniowanie, w jaki sposób PiS ma zostać odsunięty od władzy, determinuje sposób działania. Jeżeli liderzy opozycji głoszą, że wolnych wyborów już nie będzie i mamy dyktaturę, to konsekwentnie parlamentarzyści powinni opuścić budynki sejmowe, stworzyć alternatywny sejm, bojkotować działania obecnego rządu na każdym polu, łącznie z odstawieniem narkotyku, od którego są silnie uzależnieni – rezygnować z występów w publicznych mediach. Powinni być aktywni w organizowaniu demonstracji antyrządowych i nawoływaniu do obywatelskiego nieposłuszeństwa w pełnym zakresie.

Ani jednak niżej podpisany, ani najradykalniejsi w przemówieniach liderzy opozycji nie zakładają scenariusza przeprowadzenia rewolucji czy zamachu stanu. Zatem należy przyjąć, że drogą do usunięcia tego rządu są wybory parlamentarne. Jeśli to przyjmiemy, to radykalizowanie języka, ochocze przyjęcie zaproponowanego przez PiS sortowania ludzi, wykrzykiwanie „będziesz siedział!” do celu nie prowadzi.

„Zalegalizowana pałka”, o której wspomniałem, będzie oczywiście często używana do porachunków jednostkowych. Nie sądzę, by dało się jej użyć przy zdecydowanym zwycięstwie opozycji. Przejęcie Sądu Najwyższego to instrument do przekręcenia brakujących kilku procent w trzech okręgach, a nie do unieważnienia wyborów zdecydowanie wygranych przez opozycję.

Ale żeby wygrać wybory, trzeba wykazać, że Polska, którą nam funduje PiS, jest zła. Więcej tu daje punktowanie nepotyzmu, kolesiostwa i zwykłego złodziejstwa, jakie mamy teraz, zarówno w administracji, jak i – przede wszystkim – w spółkach Skarbu Państwa niż abstrakcyjna i niezrozumiała dla przeciętnego zjadacza chleba obrona pani Gersdorf. Więcej tu znaczy ujawnianie faktycznego przewartościowania i zmiany sojuszy geopolitycznych niż okrzyki „demokracja, konstytucja”.

Żeby wygrać wybory, trzeba pokazać wizję lepszej Polski, sprawnych sądów, dostępnej nie tylko dla prezesów służby zdrowia i stu innych kwestii. Zarzucić Sejm projektami, które co prawda trafią do „zamrażarki”, ale będzie można o nich Polakom opowiedzieć. Przedstawić spójny wielki projekt dobrej polityki, dobrego państwa.

By to zrobić, trzeba być wiarygodnym, czyli nie bać się rozliczenia własnych błędów, nie wpadać w histerię uniesień nieprzystających do faktycznej sytuacji. Wyborcy nie analizują, ale podświadomie czują fałsz takich uniesień.

Jeżeli zdefiniujemy konflikt w Polsce nie jako partyjną grę, tylko tak jak proponuję, jako element globalnego starcia cywilizacji, to opozycja musi zdecydowanie zmienić swój sposób działania. Mieć świadomość sytuacji nadzwyczajnej, wymagającej ponadstandardowej odpowiedzialności i sposobów działania. W miejsce partyjnych kontredansów i przeciągania uznać swoją różnorodność za fakt, którego nie zmienią nawet najmocniejsze układy polityków. Może się Schetyna dogadać z Katarzyną Lubnauer, Ryszard Petru z Barbarą Nowacką, Włodzimierz Czarzasty z Robertem Biedroniem i potem wszyscy razem mogą to uczcić wspólną mszą w najbliższym kościele farnym – nie zbuduje to siły, która pokona PiS. Jestem w stanie wyobrazić sobie porozumienie polityków, nie wierzę w połączenie wyborców.

Ordynacja wyborcza może wymusić startowanie w koalicji czy bloku – wcale nie wymusza zjednoczenia pod przewodem najsilniejszej partii, gdzie siłą rzeczy tożsamości będą ulegać zatarciu. PO, która daje zjednoczeniu najwięcej, jednocześnie ustawia nad nim szklany sufit na poziomie 25–30 proc. poparcia.

Siłą opozycji może być właśnie jej różnorodność, budowanie poszczególnych organizacji na bazie wspólnoty poglądów i idei, a nie na potrzeby najbliższej rozgrywki wyborczej. Dwa, trzy dynamiczne bloki oparte na różnych pomysłach ideowych dają więcej niż jeden ze sfrustrowanymi przystawkami. Takie organizacje są w stanie przyciągać nie-PiS-owskiego wyborcę różnej proweniencji, nie gwałcą sumień, nie pozostawiając wyboru innego niż „mniejsze zło”. Struktura koalicji wyborczej w postaci konfederacji daje szansę na zdobycie większości mandatów przez siły anty-PiS-owskie, a to dużo więcej niż murowana „zjednoczona opozycja” ze 150 mandatami na kolejne cztery lata.

Taki scenariusz wymaga od polityków przekroczenia własnych granic, nawyków, rezygnacji z walki o podwyższenie notowań koalicji przy PO z 20 na 25 proc. czy własnej partii z 5 na 8 proc. na rzecz podjęcia wspólnej gry o 50 proc. w konfederacji, której wspólnym mianownikiem będzie hasło „Europa zamiast Azji”. Może przegrane wybory do Parlamentu Europejskiego mogłyby być detonatorem nowego sposobu myślenia?

W grze, o której piszę, w rozgrywce o cywilizacyjną przynależność, nie ma już miejsca na „partyjne patriotyzmy” i nominacje na „lidera opozycji”. Jedyna szansa to wykazanie się przez liderów prawdziwie polskim patriotyzmem, budowanie z uznaniem wartości, jaką jest różnorodność środowisk proeuropejskich, ze świadomością, że przegrana i kolejna kadencja PiS-u spełnią najczarniejsze sny o polexicie i powrocie Polski na step.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Po wyborach na Ukrainie :)

Według badań exit-polls, opozycja wygrała w wyborach proporcjonalnych (Batkiwszczyna 24,7% + Udar Witalija Kliczki 15,1% + Swoboda 12,3%) z obozem rządzącym (Partia Regionów 28,1% + Komunistyczna Partia Ukrainy 11,8%), ale prawdopodobnie przegrała w okręgach jednomandatowych.

Uczestnicząc w misji obserwacyjnej Sejmu odwiedziłem 11 lokali wyborczych w rejonie boryspolskim i w samym Kijowie. Nie stwierdziłem żadnych naruszeń, które mogłyby mieć wpływ na wynik wyborów. Co więcej w każdym lokalu czuwało kilkunastu obserwatorów z różnych partii, którzy też nie stwierdzali naruszeń. Po podliczeniu wyników w obecności obserwatorów, mają oni otrzymać potwierdzone kopie protokołów, które dostarczą do swych sztabów. W ten sposób powstaje równoległy system podliczania głosów, oparty na rzeczywistych dokumentach. Jeśli to ma miejsce w całej Ukrainie, to można z pełna odpowiedzialnością powiedzieć, że w dniu wyborów istotnych fałszerstw nie było. Były natomiast niedemokratyczne praktyki w czasie kampanii. Jednak to tylko część prawdy o przypuszczalnym braku zwycięstwa opozycji na Ukrainie. Te praktyki mogły dać 5% extra głosów. Kandydaci partii władzy nadużywali zasobów administracyjnych i stosowali inne sztuczki, szczególnie widoczne w walce w okręgach jednomandatowych. Potencjalni dobrzy kandydaci z opozycji bywali zastraszani i w kilku przypadkach w ogóle nie wystartowali. Opozycja miała utrudniony dostęp do mediów. W centrali władze starały się natomiast sprawiać wrażenie,że nie tylko nie zachęcają do nadużyć, ale nawet je zwalczają. Jednocześnie obóz rządowy zastosował czasem krótkowzroczne, ale dozwolone przedwyborcze chwyty. Nie przyjmując się, co będzie w najbliższych miesiącach rzucił kasę na emerytów i sektor rządowy, podtrzymał kosztem rezerw walutowych kurs hrywny,odniósł sukces organizując Euro-2012, i doprowadził do zakończenia negocjacji nad tekstem umowy stowarzyszeniowej z EU, wreszcie umożliwił stosowanie rosyjskiego w urzędach w części regionów. Wszystko to razem dało dostatecznie dużo mandatów, aby zachować większość. Tym bardziej, że i opozycja popełniła fatalne błędy. Poparła ordynację wyborczą z połową deputowanych wybieranych w okręgach większościowych, ale nie potrafiła się zjednoczyć i wystawić po jednym uzgodnionym kandydacie w tych okręgach. W ostatniej chwili w 50 na 125 okręgów Zjednoczona opozycja Batkiwszczyna albo UDAR Kliczki wycofali dublujących się kandydatów, ale w pozostałych 75 głosy opozycji się rozproszyły ułatwiając zwycięstwo regionałom. Obóz władzy zapewne utrzyma kontrolę nad parlamentem, ale już nie jest skonsolidowany. Oligarchowie boją się Janukowicza, który narzuca im swego syna na partnera do udziału w zyskach i zapewnia mu wygraną w licznych przetargach rządowych. Mówi się, że nawet główni kasjerzy Partii Regionów, Achmetov i Firtasz finansowalinie tylko Partię Regionów , ale również UDAR i Batkiwszczynę. Kilku ministrów Janukowicza (Akimowa, Herman, Tigipko, Poroszenko) ma chyba dość stosunków panujących we władzy wykonawczej, bo wybrali kandydowanie do Rady Najwyższej, co pozwoliim zostać w polityce, ale bez codziennego wykonywania poleceń premiera Azarovaczy szefa administracji prezydenckiej Liowoczkina – takiego Wachowskiego Janukowicza. Na Ukrainie nie można łączyć funkcji wykonawczych z ustawodawczymi. Rozważany przez obóz władzy plan uzbierania 300 głosów w Radzie, aby zmienić konstytucję i wybierać prezydenta przez parlament może się nie udać, bo to właśnie oligarchowie musieliby dać kasę na przekupienie kilkudziesięciu parlamentarzystów, a poza tym skoro przyszłość Janukowicza jawi się jako niepewna, to może nie warto z nim się wiązać. Kliczko udowodnił, że alternatywa wobec obecnej całej klasy politycznej jest możliwa, a ponieważ nikt nie wierzy, aby Janukowicz wyciągną kraj z kryzysu gospodarczego, to siła Kliczki może tylko rosnąć w narodzie.

W interesie Europy nie leży odcięcie Ukrainy. Trzeba mieć dla niej ofertę.Wynegocjowanej Umowy Stowarzyszeniowej nie można traktować jako nagrody dla reżimu za dobre sprawowanie, ale jako potężne narzędzie proeuropejskiej modernizacji. Mimo wszelkich naruszeń wybory były w dużej mierze konkurencyjne, nieprzewidywalne a ich wyniki odzwierciedlają w znacznej mierze wolę wyborców. Mimo wszystko Ukraina to nie Rosja ani Białoruś. Warto więc powiedzieć Ukrainie: widzimy i chcemy was w Europie, ale poprawcie ordynację wyborczą zgodnie z zaleceniami OBWE, zróbcie reformę sądownictwa, zaprzestańcie nacisków na media, uruchomcie narodowy program antykorupcyjny z prawdziwego zdarzenia,a wtedy będziemy gotowi podpisać i ratyfikować Umowę. Czy Ukraina będzie w stanie ją zrealizować? Ukraina w 2008 roku weszła do WTO i musiała zmienić 55ustaw, obniżyć cła i szybko wycofać się z ekscesów w handlu zagranicznym,ilekroć próbowała do nich powrócić. Umowa Stowarzyszeniowa zakłada harmonizację ustawodawstwa gospodarczego z unijnym tak dalece, że postawiłaby Ukrainę w sensie prawnym w tej samej pozycji względem UE, co jest dziś Norwegia czy Szwajcaria. Czy jest to realne? Tak, bo są siły na Ukrainie, które chciałby pójść tą drogą. Nie można im tej szansy odebrać. Czy ją wykorzystają, niech to zależy od nich. Ale warto im pomóc.

2010: Przeżyjmy to jeszcze raz :)

Kolejny rok za nami. A wraz z nimi tysiące istotnych wydarzeń, o których zapomnieliśmy lub po prostu nie usłyszeliśmy. Styczeń 2011 to dla mnie – autora Liberté! – ostatnia okazja by się nimi z Państwem podzielić. Poniżej zupełnie subiektywny wybór 36 zdarzeń z ubiegłego roku.

Jak powstał poniższy zestaw? Dla każdego miesiąca przyporządkowałem po trzy wydarzenia – jedno związane bezpośrednio z Polską, dwa mające oddźwięk globalny. Nie koniecznie są to wydarzenia w danym miesiącu obiektywnie najważniejsze. O niektórych najpewniej mało kto z Państwa słyszał. Wszystkie związane są natomiast bardzo mocno z wolnością: społeczną, polityczną lub ekonomiczną. A to przecież w Liberté! najważniejsze. Życzę miłej lektury.

Styczeń

  • Blogerzy protestują przeciwko planom cenzurowania Internetu. Rząd się ugina i rezygnuje z wprowadzenia przepisów, które umożliwić miały blokowanie stron zawierających pornografię dziecięcą lub hazard. Po kilku miesiącach pomysł powraca jak bumerang – tym razem na poziomie Unii Europejskiej
  • Wybory prezydenckie na Ukrainie. Pięć lat po „pomarańczowej rewolucji” do władzy dochodzi Wiktor Janukowycz. Prozachodnią opozycję trawi konflikt pomiędzy dawnymi liderami, zaś jedną z ostatnich decyzji odchodzącego prezydenta Juszczenki jest uhonorowanie związanego z UPA Bandery. Ukraina zaczyna spoglądać się na Wschód. Zdobycze rewolucji zostają zaprzepaszczone.
  • Irański konsul w Norwegii ustępuje w proteście przeciwko władzom. Świat wciąż żyje krwawym stłumieniem protestów po irańskich wyborach z grudnia 2009 roku. Tymczasem już w grudniu amerykański ambasador stwierdza, że „irańska opozycja to nie Solidarność”. Ma rację, w kraju ajatollahów wciąż bez zmian.

Luty

  • Platforma przedstawia projekt nowej konstytucji. Tak, to był zdecydowanie dobry rok dla konstytucjonalistów. Swoje projekty przedstawiły wszystkie ważniejsze partie, PO zdążyła nawet zaprezentować dwa – żaden z nich nie proponuje obiecywanych JOWów czy likwidacji Senatu. Pierwszy ograniczyć miał rolę prezydenta, drugi dodać ma rozdział dotyczący relacji z Unią Europejską.
  • Trwający cztery i pół miesiąca strajk głodowy rozpoczyna na Kubie Guillermo Farinas. Kończy, kiedy władze zwalniają z więzień kilkudziesięciu opozycjonistów. Za swoje poświęcenie uhonorowany zostaje przez Parlament Europejski Nagrodą Sacharowa. Władze Kuby nie pozwalają mu na opuszczenie kraju, więc podczas uroczystości krzesło pozostaje puste. Silny dowód na słabą pozycję Unii na świecie i brak zmian na Kubie.

Marzec

  • Premierowy pokaz „Władcy marionetek” Tomasza Sekielskiego. Jeden z najpopularniejszych dziennikarzy TVN pokazuje, jak politycy okłamują wyborów i manipulują nimi. Wkrótce po premierze o manipulację i błędy warsztatowe oskarżony zostaje sam autor. Mimo to, wciąż nie wiadomo co dokładnie stało się z zebranymi przez PO podpisami Polaków żądających likwidacji Senatu oraz wprowadzenia do ordynacji JOWów.
  • Obama podpisuje ustawę o reformie systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Republikanie obwieszczają początek socjalizmu w USA, zaś kilka miesięcy później demokraci tracą większość w Izbie Reprezentantów. W grudniu Sąd Konstytucyjny stanu Wirginia uznaje zapisy wprowadzanej ustawy za niezgodne z ustawą zasadniczą. Koniec ze sztandarowym pomysłem Obamy?
  • Google przestaje cenzurować Internet w Chinach. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z przebłyskiem idealizmu, czy z pragmatycznymi wyliczeniami biznesowymi pozostaje nam tylko się cieszyć – razem z takimi organizacjami jak Amnesty International czy Reporterzy bez Granic.

Kwiecień

Maj

  • W Warszawie zorganizowany został kolejny Marsz Wyzwolenia Konopi. Wzięło w nim udział kilka tysięcy osób. Podobnych manifestacji było zresztą w tym roku znacznie więcej. Efektów na razie nie widać.
  • Wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii. Pierwszy od kilkudziesięciu lat pat powyborczy i niespodziewana koalicja liberalnych demokratów z konserwatystami. Celem koalicji jest przeprowadzenie koniecznych radykalnych reform, a Lib-Demsów przede wszystkim zmiana ordynacji wyborczej na bardziej proporcjonalną.
  • Flotylla Wolności zatrzymana przez izraelskich komandosów. Na statku z pomocą humanitarną dla mieszkańców Strefy Gazy ginie dziewięciu tureckich obywateli. Każda ze stron o spowodowanie ofiar obwinia drugą, świat nie ma jednak wątpliwości: winny jest Izrael. W efekcie rząd Izraela zapowiada złagodzenie blokady Strefy Gazy.

Czerwiec

Lipiec

  • Rafał Betlejewski pali stodołę w Jedwabnem. Wraz ze stodołą płoną kartki z przewinieniami Polaków. To część prowadzonej przez artystę akcji „Tęsknię za Tobą Żydzie”. Jak informuje portal nacjonalista.pl prawdziwi Polacy za Żydami nie tęsknią, bo za czym? Akcja Betlejewskiego jak widać była potrzebna.
  • Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości uznaje niepodległość Kosowa. Jedno z najciekawszych wydarzeń dotyczących prawa międzynarodowego. Głos w sporze o to co ważniejsze: prawo do samostanowienia czy integralność terytorialna istniejących państw.
  • Parlament w Irlandii przyjął ustawę o związkach homoseksualnych. Przepisy zostały przyjęte bez głosowania i wzbudzają silne kontrowersje irlandzkiego kościoła katolickiego. Tym samym liczba państw Unii Europejskiej, które nie uznają związków osób tej samej płci zmalała do ośmiu. Podobnie jak w Polsce, odpowiednie przepisy nie obowiązują w Bułgarii, Estonii, Grecji, Litwie, Łotwie, Rumunii i Słowacji.

Sierpień

  • Bitwa o Krzyż. Jedno z najważniejszych wydarzeń mijającego roku. Zmieniło stosunek części Polaków do Kościoła Katolickiego i skłoniło Janusza Palikota do odejścia z Platformy Obywatelskiej. Przez chwile były nawet szanse na trzęsienie na polskiej scenie politycznej. Nic z tego nie wyszło. Polacy nie pokochali liberalnego programu Ruchu Poparcia.
  • Rusza program deportacji Romów z Francji. Z jednej strony Francja zostaje oskarżona o łamanie praw człowieka, z drugiej dochodzi do próby sił między organami unijnymi a państwem członkowskim.
  • USA oficjalnie kończą operacje bojowe w Iraku. Amerykańscy żołnierze wciąż szkolić będą jednak irackie siły porządkowe. Stany Zjednoczone zapowiedziały jednocześnie wzmocnienie sił koalicyjnych w Afganistanie. Wojna w Iraku rozpoczęła się 20 marca 2003 roku, zaś jej wynikiem miało być wprowadzenie w państwie demokracji. 10 grudnia rząd Iraku przyłączył się do prowadzonego przez Chińską Republikę Ludową bojkotu i żaden z przedstawicieli republiki nie pojawił się na uroczystości wręczenia Nagród Nobla.

Wrzesień

  • Leszek Balcerowicz uruchamia licznik długu publicznego. 28 września pokazuje on, że Polska ma do spłacenia 724 miliardów złotych długu. Przeciwnicy nazywają akcje populistyczną. Trzy miesiące później zegar wskazuje już 765 miliardów, w 2011 roku cyferblat wskaże 811 mld, czyli 54,2% PKB.
  • Amerykański pastor postanawia spalić Koran. W ten sposób upamiętnić chce wydarzenia z 11 września 2001 roku. Muzułmanie protestują, zaś najwięksi światowi przywódcy proszą go, by tego nie robił i grożą wybuchem kolejnej fali terroru. Terry Jones zmienia plany – Koran pozostaje nie tknięty, ja zaś zastanawiam się jakie są w tym przypadku granice wolności słowa.
  • W Afganistanie odbywają się wybory do Zgromadzenia Narodowego. Mimo groźby ataków terrorystycznych frekwencja wyniosła w nich około 40%. Komisje musiały unieważnić blisko jedną czwartą głosów, ale i tak Afgańczykom należą się gratulacje – w ostatnich wyborach samorządowych w Polsce do urn poszło zaledwie 7% obywateli więcej, a warunki do głosowania mamy przecież zupełnie inne.

Październik

  • Sejm przyjmuje zakaz handlu dopalaczami Nowe przepisy zostają wprowadzone w błyskawicznym tempie po serii prasowych doniesień na temat kolejnych osób, które prawdopodobnie zatruły się dopalaczami. Sposób wprowadzenia nowych przepisów budzi poważne zastrzeżenia konstytucjonalistów, same zapisy po krótkim okresie okazują się dziurawe: dopalacze zaczynają być sprzedawane korespondencyjnie w zgodzie z prawem z terenu Czech.
  • Zakończone zostają prace nad ACTA, czyli Układ o Zwalczaniu Podrabiania w handlu. Układ negocjowany był w warunkach zupełnej tajności, zaś jego przepisy mogą według krytyków naruszać prawa człowieka, m.in. prawo do prywatności.
  • Ogłoszone zostają tegoroczne Nagrody Nobla. Pokojową otrzymuje chiński dysydent Liu Xiaobo, literacką peruwaiński pisarz i eseista Mario Vargas Llosa, ekonomiczną profesorowie Peter Diamond, Dale Mortensen i Christopher Pissarides. Po raz pierwszy od kilku lat werdykt Komitetu Noblowskiego nie budzi na Zachodzie silnych kontrowersji.

Listopad

  • Wybory samorządowe w Polsce. Z jednej strony niska, choć niezła jak na te wybory, frekwencja (47%), z drugiej nadzwyczaj dobry wynik komitetów wyborczych niezależnych od ogólnopolskich partii politycznych. Kontrowersje wzbudzał też slogan wyborczy Platformy Obywatelskiej („Nie róbmy polityki”), zaś największym zaskoczeniem okazało się 3. miejsce Polskiego Stronnictwa Ludowego.
  • Publikacja depesz z amerykańskich ambasad w Wikileaks. Po opublikowaniu filmu pokazującego atak amerykańskiego śmigłowca na dziennikarzy oraz tysięcy raportów dotyczących wojny w Afganistanie i Iraku serwis kojarzony z Julianem Assangem znowu szokuje. I chociaż w ciągu pierwszego miesiąca udało się opublikować zaledwie 1947 depesz z 251287 przeznaczonych do publikacji, to światowa opinia publiczna już dowiedziała się o rzeczach, które mogą dziwić. Sam Assange został zaś oskarżony o gwałt i czeka w Wielkiej Brytanii na proces o ekstradycję.
  • Uchwalony zostaje pakiet pomocowy dla Irlandii. Kolejna odsłona kryzysu finansowego w Europie. I wciąż powracające pytanie o przyszłość euro i pozycję Niemiec w Europie, a więc o los Unii Europejskiej. Odpowiedź poznać możemy już w tym roku.

Grudzień

  • Chaos na kolei. Zmiana rozkładu jazdy w połączeniu z normalnymi o tej porze opadami śniegu praktycznie paraliżuje komunikację w całym kraju. Z rządu odejść musi wiceminister infrastruktury, zaś Polacy jeszcze raz mają okazję zastanowić się nad tym, co powinno być prywatne, co państwowe i na jakich warunkach.
  • Opublikowany został Democracy Index 2010. Autorzy przygotowywanego przez Economist Intelligence Unit raportu piszą o demokracji w odwrocie. Zmniejszyła się liczba krajów całkowicie demokratycznych, w większość państw pogorszyła się jakość swobód demokratycznych. Polska znajduje się na 48 miejscu rankingu i w ciągu ostatnich dwóch lat spadła o trzy miejsca.
  • Wybory prezydenckie na Białorusi. Frekwencja rzędu 23%, podejrzenia o fałszerstwa wyborcze oraz pobicia i prześladowania działaczy opozycyjnych. Aleksander Łukaszenka po raz kolejny udowodnił, że Białoruś zasługuje na miano ostatniej dyktatury w Europie.

?

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję