Dlaczego warto znieść podatek od dochodów? :)

W dyskusji jaką wywołała w Polsce podwyżka podatku VAT publikujemy tekst eksperta Cato Institute, najważniejszego wolnorynkowego think – tanku w USA, który na przykładzie podatków stanowych w USA pokazuje wyższość podatków obrotowych (takich jak VAT właśnie) nad dochodowymi (PIT i CIT).

Czy wiesz, że jest dziewięć stanów, które nie płacą podatku od dochodu? Te nieopodatkowane stany (patrz: dołączony wykres) są geograficznie i gospodarczo zróżnicowane, poczynając od Washington na pacyficznym północnym zachodzie, przez Texas i Florydę na południu, na New Hampshire na północnym wschodzie skończywszy.

Czemu stany o największych problemach finansowych mają najwyższą stawkę indywidualnego podatku dochodowego, np. New York czy California, podczas gdy niektóre z najmniejszymi fiskalnymi problemami nie mają wcale podatku dochodowego? Obrońcy wysokich podatków twierdzą, że stany w których się je stosuje, zapewniają znacznie lepsze usługi, choć empiryczne doświadczenie nie popiera tego założenia. Przeciętnie, szkoły, służba zdrowia i bezpieczeństwa, drogi, etc. nie są lepsze w stanach pobierających podatki dochodowe niż w tych bez powyższych. Co ważniejsze, coraz więcej ludzie przeprowadza się z wysoko opodatkowanych stanów do tych z mniejszą stawką – głównymi przykładami tu mogą być migracje z Californii do Texasu i z New Yorku na Florydę (w przyszłym roku, zsumowane stawki federalnego, stanowego i lokalnego podatku dla mieszkańca New Yorku wyniosą ponad 50%, podczas gdy dla mieszkańców Texasu czy Florydy to około 38%). Jeśli obywatele Californii byliby przekonani, że otrzymują tyle, ile oddają w stanowych podatkach, nie przeprowadzaliby się do stanów z niższymi opłatami.

Nasuwa się oczywiste pytanie: gdzie idą te dodatkowe pieniądze ze stanowych podatków? Głównie na obsługę długu, na wypłatę płac dotkniętych inflacją oraz na świadczenia dla pracowników. Co ciekawe, stany z wysokim podatkiem mają statystycznie wyższy dług per capita niż stany bez podatków dochodowych (Alaska odstaje od innych stanów, gdyż może pożyczać akonto swoich zasobów ropy i praktycznie każdego roku płaci swoim obywatelom „dywidendę”).

Największym obciążeniem stanów o wysokim opodatkowaniu są kontrakty zrzeszonych pracowników rządowych. Mój współpracownik z Cato Institute, Chris Edwards, zauważył: „Połowa ze wszystkich stanowych i lokalnych wydatków – 1.1 biliona z $2.2 biliona dolarów w 2008 roku – idzie prosto na pensje i świadczenia.” Jego badania wykazały, że przeciętne całkowite godzinne wynagrodzenie dla stanowego i rządowego pracownika było o 45% wyższe niż dla jego odpowiednika wśród pracowników sektora prywatnego. Dodatkowo, pracownicy rządowi są rzadko zwalniani – nawet ci mało efektywni. Co ważniejsze, różnica była większa w stanach gdzie ponad połowa pracowników stanowych była zrzeszona, czyli we wszystkich stanach z podatkiem dochodowym, wyłączając Washington. Wysoki poziom zrzeszenia pracowników publicznych i wysoki poziom długu idą ręką w rękę. W stanach gdzie mniej niż 40% pracowników rządowych jest zrzeszona, przeciętny dług per capita wynosi 2,238 dolarów, podczas gdy w stanach gdzie poziom zrzeszonych wynosi ponad 60%, przeciętny dług per capita to 6,380 dolarów. Wysoki poziom zrzeszenia prowadzi zazwyczaj do nadmiernego zatrudnienia, wywindowanych świadczeń i płac.

Wiele empirycznych jak i teoretycznych badań zobrazowało negatywne skutki stanowych podatków dochodowych, zwłaszcza tych z wysokimi stawkami podatku marginalnego od wzrostu gospodarczego wewnątrz stanu. Niedawne badanie opublikowane w Cato Journal przez profesorów Barrego W. Poulsona i Julesa Gordona Kaplana, które było z największą ostrożnością sprawdzane pod kątem regresyjności, zbieżności i wpływów regionalnych na wzrost gospodarczy, dowiodło, iż: „jurysdykcje, które wymusiły wprowadzenie podatku dochodowego by wygenerować dany poziom wpływów, miały niższy poziom wzrostu gospodarczego w porównaniu do władze, które polegały na alternatywnych podatkach generujących podobny dochód”.

Stan New York jest doskonałym przykładem na to, czego nie robić. W pewnym momencie był to najbogatszy i najbardziej zaludniony stan. Lecz, powracając do administracji Harrimana i Rockefellera sprzed kilkudziesięciu lat, zdecydował on, że może podatkami i wydatkami otworzyć sobie drogę do dobrobytu (mieszkańcy New York City płacą łączony maksymalny podatek o wartości ponad 12%, podczas gdy mieszkańcy innych hrabstw stanu New York płacą nieco mniej niż 9%, co daje stanową średnią maksymalnego podatku o wartości prawie 11%.) Efekty okazały się być dokładnym przeciwieństwem obietnic. Populacja, wzrost gospodarczy i dochód per capita miasta New York zmniejszyły się, zwłaszcza w porównaniu do stanów bez podatku dochodowego. W zeszłym roku podatek na osobę wzrosły o 419$ w Nowym Jorku, o wiele więcej niż w jakimkolwiek innym stanie. (w Texasie podatki podniosły się jedynie o 1$. I kto ma teraz lepiej: New York czy Texas?)

Podatki dochodowe, w przeciwieństwie do konsumpcyjnych (tzn. ze sprzedaży) oraz skromnych stawek podatku od nieruchomości, są o wiele bardziej kosztowne do administrowania i wyrządzają o wiele więcej ekonomicznych krzywd (poprzez zniechęcanie do pracy, oszczędzania i inwestowania) oraz o wiele bardziej zagrażają indywidualnej wolności. Stany bez podatków dochodowych wykazały ogólnie większą gospodarczą efektywność przez ostatnich kilka dekad niż stany posiadające takie regulacje – szczególnie te z wyższymi marginalnymi stawkami. Ruch tea party świadczy, że to może być politycznie odpowiedni czas, by decydenci ze stanów z podatkami dochodowymi zaczęli nawoływać do wycofania się z tych regulacji. W tym roku dobra ekonomia może być też dobrą polityką.

Tłumaczyła A. Kumycz

Chorować wolno ludziom zdrowym :)

Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający.

Polska konstytucja jest konstytucją złą, wręcz wyjątkowo złą. Mamy wybieranego bezpośrednio prezydenta, który niewiele może. Mamy rząd odpowiedzialny przed parlamentem tak, że sam tym parlamentem kieruje. Mamy referenda, gdzie 231 partyjnych funkcjonariuszy może jednym głosowaniem wyrzucić do kosza kilka milionów podpisów obywateli. Ogromnym kosztem utrzymujemy też Senat, którego każdą poprawkę Sejm może odrzucić. Na co komu taka izba wyższa? Bogaty to kraj, który stać na takie marnotrawstwo pieniędzy. To wszystko jednak mały problem wobec reszty. Ta sama konstytucja pozwala na bezkarne łamanie prawa przez rząd PiS, a wcześniej PO na nacjonalizację oszczędności emerytalnych. Ta sama konstytucja w swym artykule 68. gwarantuje, iż Polacy nigdy nie będą mieli służby zdrowia na wysokim poziomie. 

W historii świata nie zdarzyło się, by organy państwa zapewniły jakąkolwiek usługę na poziomie wysokiej jakości w przyzwoitej cenie. Najczęściej to najniższa jakość za najwyższą cenę. Nie, nie jest to polska specyfika, choć nasz kraj w tej niechlubnej praktyce zaliczyć można do najwybitniejszych. Polska służba zdrowia nie jest tu żadnym wyjątkiem. Wspomniany art. 68 naszej konstytucji gwarantuje każdemu obywatelowi, by niezależnie od sytuacji materialnej władze zapewniły mu równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej. W sumie polskie państwo z tego zobowiązania się nawet wywiązuje – każdy obywatel ma równie beznadziejny dostęp do państwowej opieki zdrowotnej.

Skąd konstytucja na początku artykułu o służbie zdrowia? Ramy jej funkcjonowania i określenia jako jedno z obowiązków państwa wobec obywateli zapisaliśmy jako społeczeństwo w ustawie zasadniczej z dwojakimi tego konsekwencjami. Leczenie, zwłaszcza poważnych chorób, naładowane jest oczywistym ładunkiem emocjonalnym. Niestety emocje w poważnej rozmowie tylko jej szkodzą. Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający. Ten państwowy system zarówno wykonania, jak i finansowania prowadzi do powtórzenia wszystkich patologii gospodarki centralnie planowanej – to instytucja centralna decyduje o tym, co będzie świadczone i jakie będą tego ceny. Równocześnie wszelkie próby zmiany stanu rzeczy spotykają się z politycznym populizmem i dla każdego kolejnego rządu stanowią gorący kartofel, przerzucany byle się nie poparzyć.

Państwo to oszust. Zawodowy

Polska służba zdrowia tkwi w głęboko postkomunistycznym systemie organizacyjnym. Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali. Na koniec 2020 roku w Polsce funkcjonowało 898 szpitali ogólnych, w zdecydowanej większości należących do samorządu – w konsekwencji poddane są tym samym politycznym ograniczeniom na poziomie lokalnym, co system na poziomie centralnym. Większość z tych szpitali to także lokalne szpitale w obszarach oddziaływania na niewielką populację. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest niski poziom profesjonalizacji tych placówek oraz bardzo duży koszt utrzymania. Urządzenia diagnostyczne w medycynie zazwyczaj kosztują bardzo duże pieniądze, a z racji postępu technologicznego wymagają wymiany co kilka lat niezależnie od faktycznego zużycia. By ich zakup miał rozsądne uzasadnienie ekonomiczne, muszą być wykorzystywane odpowiednio często – w szpitalu w małej miejscowości siłą rzeczy nie będzie wystarczającej liczby pacjentów wymagającej badania np. tomografem, tak by zakup i utrzymanie tego tomografu miał sens. W rezultacie takie szpitale albo tego sprzętu nie posiadają, albo użytkują go niewspółmiernie mało do możliwości, przez co bardzo podnosi się koszt jednostkowy badania. W skali makro – zamiast posiadać jedno urządzenie posiadamy ich kilka, marnując pieniądze. Opisany stan rzeczy jest jednym ze spadków PRL, a dokładniej Układu Warszawskiego. Wysokie nasycenie kraju szpitalami było jednym z przygotowań kraju na wypadek wojny i leczenia żołnierzy radzieckich. W planach wojennych to obszar Polski był przewidziany jako najbardziej prawdopodobne miejsce starcia wojsk NATO i Układu Warszawskiego. Niestety 30 lat demokracji nie wystarczyło, by politycy wykazali się rozsądkiem ponad doraźnym populizmem politycznym. Wszelkie próby zamykania szpitali wykorzystywane są przez polityków do gry na ludzkich emocjach i straszenia ich brakiem ochrony zdrowia. W efekcie zamiast jednego profesjonalnego szpitala na 3-4 powiaty mamy po szpitalu w każdym z nich. Tyle, że niewiele w nim można wyleczyć.

Zapisana w konstytucji ochrona zdrowia przez państwo jest równocześnie jednym z największych oszustw naszego państwa wobec obywateli. Państwo, podejmując się dowolnego zobowiązania i pobierając za to opłatę w podatkach, podejmuje się jednocześnie obowiązku realizacji tego zobowiązania. Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia. Jak to działa w praktyce, wszyscy wiemy – nie działa. O ile w nagłych przypadkach karetka najprawdopodobniej dojedzie, a szpital zmuszony do przyjęcia takiego pacjenta udzieli mu jako takiej pomocy, o tyle leczenie przewlekłe jest co najwyżej dla ludzi zdrowych. Pacjenta czeka wizyta u lekarza rodzinnego, ten skieruje do specjalisty, ten do innego specjalisty, może po drodze jakieś badania. Mając nieco szczęścia może za rok pacjent dostanie diagnozę, mając pecha może nie zdążyć. Szansę na szybką i fachową pomoc mają wyłącznie pacjenci dysponujący odpowiednimi kontaktami lub pieniędzmi. Tylko dlaczego po zapłaceniu ubezpieczenia mam płacić ponownie za to, za co już zapłaciłem? Państwo polskie ponownie oszukało obywateli. W tym miejscu na pewno można podać dużo powodów, dlaczego kolejki są tak długie. Zbyt mało pieniędzy, mamy za mało lekarzy, a może to pacjenci nadużywają świadczeń, zajmując miejsca w kolejce. Każdy słyszał historię o emerytach przychodzących tylko po to, by zmierzyć ciśnienie. Skoro skala tych nadużyć jest tak duża, to czemu system na nią pozwala? Wiele lat temu banki mierzyły się z problemem długich kolejek w oddziałach – starsi ludzie przychodzący codziennie po wypłatę niewielkich kwot z konta. Rozwiązanie? Limit darmowych wypłat i niewielka opłata za każdą kolejną. Kolejki zniknęły. Pewnie wiele można też podać argumentów o braku lekarzy – patrząc na inne państwa europejskie, argument jest zasadny. Przy średniej unijnej na poziomie ok 400 lekarzy na 100 tysięcy mieszkańców Polska dysponuje jedynie 238. Z drugiej strony znacznie poniżej średniej wypadają też Francja czy Luksemburg (ok. 300), a system funkcjonuje tam dużo lepiej. Lepiej – nie dobrze. Tyle, że za ilość miejsc dla studentów na uczelniach medycznych odpowiada… państwo. Chętnych póki co zawsze było więcej niż miejsc.

Z naturalnych przyczyn skala korzystania z opieki zdrowotnej rośnie wraz z wiekiem, a właściwa profilaktyka w młodszych latach opóźnia wystąpienie chorób w wieku późniejszym. Równocześnie brak odpowiedniego leczenia u ludzi w wieku produkcyjnym obniża ich produktywność i tym samym zapewnia mniejsze wpływy do systemu, niż mogły by one być, gdyby ci ludzie szybciej wracali do pracy. System sam sobie szkodzi licząc, iż ludzie pracujący, nie mający czasu na leczenie, skorzystają z leczenia prywatnie. Państwo nawet nie ukrywa tego, jak bardzo nieuczciwe jest wobec swych obywateli. Co więcej, państwo nie umie też od lat jasno określić tego co będzie, a co nie będzie finansowane z publicznych pieniędzy. O ile w przypadku pospolitych chorób istnieje wykaz tego, jakie procedury medyczne są finansowane, o tyle w przypadku chorób rzadkich jest to uznaniowa wola NFZ. Funduszu finansowanego z przymusowej składki-podatku, wobec którego nie mam żadnej alternatywy czy wyboru. Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości. Nie da się leczyć wszystkiego za darmo, tę prawdę niby wszyscy znają, a jednak udają, jakby było inaczej. Dlaczego przez NFZ do specjalisty czeka się miesiącami, a prywatnie można iść od ręki? Na rynku prywatnym jeśli są dłuższe kolejki, to tylko do wyjątkowo cenionych lekarzy. Otóż stawki płacone przez NFZ są znacznie niższe od tych, jakie płacimy prywatnie w gabinecie, trudno się dziwić lekarzowi, że chce zarabiać. Wielu z nich pracuje w szpitalu tylko dla rozwoju, względnie dla wspierania własnej praktyki prywatnej. Nie jeden z nas spotkał się z sytuacją, gdy do tego samego lekarza można iść prywatnie bez kolejki, a zabieg będzie w szpitalu, finansowany przez NFZ. Często znacznie szybciej niż kanałem oficjalnym. W Polsce przez lata z budżetu państwa wydawaliśmy na ochronę zdrowia mniej niż 5% PKB, obecnie zbliżamy się do 7%. W krajach zachodniej UE to poziomy przekraczające 8%, nie mówiąc już o poziomach bezwzględnych tych kwot. Różnica w kosztach nie jest proporcjonalna, ponieważ o ile wynagrodzenia personelu czy inne koszty utrzymania są stosownie wyższe, to jednak sprzęt czy leki są te same i kosztują podobnie. To jednak nie jest specyfika krajów zachodnich, o innej historii. Bardzo bliskie nam Czechy wydają na publiczną służbę zdrowia ponad 9%. Można? Można, ale można też inaczej. Przedstawiana wielokrotnie za wzór Szwajcaria wydaje na ten cel nieco ponad 2%. Przyczyna jest trywialna – większość usług podstawowej opieki zdrowotnej jest przynajmniej częściowo odpłatna. W bogatej Szwajcarii także mieszkają ludzie ubodzy, system skonstruowano tak, by państwo odpowiadało za kosztowne, poważne zabiegi medyczne. Jednakże podstawowa i zarazem niedroga opieka zdrowotna jest finansowana z kieszeni pacjenta, lub jego prywatnego i dobrowolnego ubezpieczenia. Te usługi kosztują ułamek poważnej operacji, natomiast ich skala powoduje określony, wysoki koszt systemu. Co więcej, odpłatność z własnych pieniędzy lub ubezpieczenia o całkowicie wolnorynkowych warunkach powoduje, iż ludzie nie nadużywają świadczeń w stopniu, w jakim to ma miejsce w Polsce. Konieczność odpłatności za usługę motywuje także do dbania o jej efekty – nietrudno zaobserwować osoby bezdomne zaniedbujące rany pooperacyjne, czasem do skrajnego stopnia. Udzielono im pomocy medycznej całkowicie nieodpłatnej, niejako kosztem innych osób, które w tym czasie nie otrzymały pomocy. Skutek? Zaniedbane leczenie pooperacyjne, w praktyce bezskuteczne, nic nie dało. Za całkowicie chybiony koncept należy uznać, iż ludzi nie stać na takie usługi. Leczenie stomatologiczne jest w Polsce generalnie prywatne i kosztowne – mimo wszystko ludzie te zęby leczą. Co więcej, argumentacja o powszechnej biedzie jest wyjątkową demagogią wobec wzrostu wynagrodzeń i emerytur w minionej dekadzie. Polska nie jest już biednym krajem, gdzie nikogo na nic nie stać – skończmy raz na zawsze z tą nieprawdziwą retoryką. Oczywiście są w Polsce ludzie biedni, ale tacy mieszkają także w Szwajcarii, Niemczech, Skandynawii i każdym innym kraju świata. Od wsparcia takich osób jest opieka społeczna, nie podstawowy system kierowany do ogółu społeczeństwa.

Potwór rośnie

Odpowiedzią na polskie problemy miały być zwiększone nakłady – Polski Ład. PiS jest partią wykorzystującą najniższe instynkty do swoich doraźnych celów politycznych. Pod pretekstem wzrostu nakładów na służbę zdrowia podniósł Polakom podatki, reklamując to jako wzrost kwoty wolnej od podatku. Oczywiście słowem się nie zająknął o zniesieniu odliczenia od podatku składki zdrowotnej – w praktyce podnosząc podatki. Składka zdrowotna to nic innego jak podatek celowy. Bez kwoty wolnej, bez limitu poboru. Zarabiający duże pieniądze wysokiej klasy specjalista musi płacić wielokrotność tego, co zarabiająca płacę minimalną osoba bez wykształcenia. Ma przy tym te same prawa do tak samo beznadziejnego świadczenia. W praktyce płaci za coś, z czego i tak nie skorzysta – pójdzie się leczyć prywatnie. Przy olbrzymiej kreatywności do tworzenia różnych okropności ludzkość nie wymyśliła czegoś podlejszego od socjalizmu. Zarówno na poziomie chłodnej kalkulacji, jak i emocji.

Wśród państw zachodnich najbardziej sprywatyzowanym jest system amerykański. Długo można się spierać czy najgorszym prezydentem w dziejach Stanów Zjednoczonych był Franklin Delano Roosevelt czy Barrack Obama. Obu łączy wywodzenie się z Partii Demokratycznej. Pierwszy zniszczył amerykański sen i wolność gospodarczą, politycznym dziełem życia drugiego było Obamacare – nieodwracalne zniszczenie amerykańskiej ochrony zdrowia. Wobec amerykańskiego systemu trudno znaleźć inne niż emocjonalne argumenty przeciw. Nie masz ubezpieczenia to nie dostaniesz pomocy. Czy jeśli nie masz pieniędzy, to dostaniesz jedzenie w sklepie? Czy jeśli rozbijesz samochód i nie masz auto casco, to zapłaci ktokolwiek poza samym tobą? Tak, mówimy o zdrowiu i życiu, ale to koniec końców usługa jak każda inna. W tej rozmowie nie ma miejsca na emocje. Przed Obamacare około 10% Amerykanów nie miało żadnego dostępu do lekarza – po prostu do niego nie chodzili, czasem całe życie. Co się zmieniło? Otóż pozostałe 90% ma dziś gorszą opiekę lub płaci za nią więcej niż przed Obamacare. Czy to jest dobroludziowa odpowiedź na emocjonalne rozterki dotyczące pomocy medycznej? Odbieranie ludziom ich własności by dać tym, którzy nie potrafią sobie na to zarobić nie jest żadną sprawiedliwością społeczną, jest zwykłą kradzieżą i oszustwem społecznym.

Co więcej, państwo organizując i finansując służbę zdrowia nie ogranicza się do oferowania podłej jakości w niedorzecznie wysokiej cenie. Państwo rości sobie prawo do kolejnych ograniczeń swobód i wolności obywatelskich w imię ochrony tego systemu. Pod pretekstem bezpieczeństwa nakazuje się jazdę w pasach, kaskach, kamizelkach ochronnych, opodatkowuje napoje słodzone czy wprowadza inne limity substancji w żywnościach. Wiele z tego, może nawet i większość, obiektywnie jest dla nas dobre. Tylko jakim prawem państwo w jakikolwiek sposób zmusza nas do troski o samego siebie? Dlaczego żyjący z naszych podatków urzędnik w ogóle śmie się zainteresować tym, jak dbamy o własne zdrowie? W końcu jeśli komukolwiek szkodzimy to samemu sobie, a tym państwo nie ma prawa się nawet interesować. System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich. Niedawno przeżyliśmy pandemię Covid-19. Choroby wirusowej o wysokiej zakaźności, lecz śmiertelności na poziomie ok. 2%. Wprowadzone wtedy w niemal całej Europie restrykcje wypełniają praktycznie wszystkie kryteria zbrodni przeciwko ludzkości opisane prawem międzynarodowym. Paradoksem jest, że jedynym krajem, który poszanował wtedy prawa człowieka była Białoruś. Zakazy przekraczania granic, korzystania z restauracji czy nawet wychodzenia z domu kontrolowane inwigilacją elektroniczną wprowadził nie Aleksandr Łukaszenka lecz Mateusz Morawiecki, Emmanuel Macron, Angela Merkel i reszta przywódców krajów unijnych. Populacja białoruska ma się dziś nie gorzej od naszej. Dziś, gdy nie ulega żadnej wątpliwości, że reakcja na covid była co najmniej przesadzona, nie wyciągnięto żadnych konsekwencji wobec autorów tego przestępstwa. Za to konsekwencje ponosimy cały czas – od zadłużenia, przez inflację i nadchodzący kryzys. Porównując wskaźniki demograficzne z raportowaną ilością zgonów covidowych widzimy, jak wiele ofiar pociągnęły za sobą restrykcje. Ofiar nie Covidu, lecz tego, iż chorzy na inne, uleczalne choroby nie otrzymali pomocy na czas. Nie otrzymali, ponieważ pod dyktando mieniących się lekarzami członków rady medycznej przy premierze cała służba zdrowia została przestawiona na Covid. Primum non nocere – Po pierwsze nie szkodzić – te słowa od czasów starożytnych wypowiada każdy lekarz, składając przysięgę Hipokratesa. Gdy czyjaś matka, ojciec czy córka pozostawieni bez opieki umierali na choroby serca lub nowotwory, twarz restrykcji – profesor Krzysztof Simon – występował w reklamach maseczek. Honorarium maseczkowe okazało się ważniejsze niż życie 38 milionów Polaków.

Czy tak się działo na całym świecie? Może przesadzona jest ocena procesu przez pryzmat jednego człowieka bez kręgosłupa moralnego? Zostawmy Białoruś, Stany Zjednoczone, zwłaszcza w stanach republikańskich, pokazały, iż możliwy jest inny scenariusz. Choć w pierwszej fali epidemii mieliśmy do czynienia z podobnymi restrykcjami jak w Europie, to w kolejnych nawrotach choroby te ograniczenia były nieporównywalnie mniejsze i nie prowadziły do naruszeń podstawowych praw człowieka. Amerykańska, prywatna służba zdrowia zdała ten egzamin nieporównywalnie lepiej od swojej europejskiej – państwowej odpowiedniczki. My straciliśmy 2 lata życia, pieniądze i szansę na wytłumaczenie społeczeństwom, że jedyną szansą na dobrą jakość służby zdrowia jest jej prywatyzacja.

Co to jest głupota? Rób wciąż to samo i oczekuj innego efektu

Mitem i kłamstwem politycznym jest, że w Europie funkcjonuje darmowa służba zdrowia. Nie istnieje usługa, która byłaby darmowa. Za wszystko płacimy – bezpośrednio za usługę, w abonamencie, ubezpieczeniu lub w podatkach. Nie jest oczywiście tak, że państwo nie ma swojej roli do spełnienia. W dużych ośrodkach leczenie to dochodowy biznes, przy mniejszym zagęszczeniu szpital może mieć problem z rentownością. Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem. Nawet funkcjonujące jako stowarzyszenia GOPR i TOPR istnieją dzięki dotacjom państwowym i filantropii, co więcej, ich działanie jest usankcjonowane jako element systemu ratownictwa. Tak samo państwo mogłoby interweniować, zapewniając istnienie lecznic w miejscach, gdzie nie powstałyby one komercyjnie oraz regulować ubezpieczenia medyczne. Regulować tak, by zapewnić ich dostępność, lecz pozostawić komercyjną i wolnorynkową tego realizację. Nie jest też prawdą, iż człowiek bez ubezpieczenia nie otrzyma pomocy w przypadku konieczności ratowania życia. Już dzisiaj, przynajmniej teoretycznie, osoby nieubezpieczone zobowiązane są do zwrotu kosztów leczenia. Najpierw się udziela pomocy, a potem wystawia rachunek – nie wszyscy go uregulują. 

Podawany w debacie argument o braku leczenia dla ludzi biednych czy wręcz w ogóle leczeniu tylko dla bogatych jest cyniczną demagogią. Dlaczego? Dlatego, że w Europie na leczenie także mogą liczyć tylko ludzie zamożni. Świadczenia oferowane przez państwową służbę zdrowia cechują się niską jakością oraz ograniczoną dostępnością. System nie gwarantuje uzyskania pomocy mimo pobierania wysokich i niesprawiedliwych opłat. 

Mimo tego naiwnie wierzymy, iż państwo zagwarantuje nam pomoc, a prywaciarzowi nie wolno ufać. Skąd ta wiara w cud? Zaklinanie rzeczywistości? Pogódźmy się z faktami – służba zdrowia nie będzie dobrze funkcjonować, dopóki nie zostanie sprywatyzowana. To nie jest kwestia ideologii, bezduszności czy złej woli. Państwo jest niezdolne do zapewnienia czegokolwiek o dobrej jakości w akceptowalnej cenie. Służba zdrowia albo będzie prywatna albo będzie beznadziejna – innej alternatywy po prostu nie ma.

 

Wyimki:

– Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali.

– Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia.

–  Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości.

–  System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich.

–  Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem.

Edukacja podatkowa (Podatki, podatki… jak nie zapłacisz trafisz za kratki) :)

Idą kolejne wybory. Właśnie poznałam wspaniałego polityka! Jest postacią fikcyjną, ale przecież nikt nie jest doskonały…

Zbliżają się kolejne wybory (a zapewne jak czytacie ten tekst jest już po nich) i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znowu wszystkie partie zaczynają przypominać sobie o nas, sobie o nas przedsiębiorcach. Oczywiście nie o wszystkich, bo demokracja to takie ustrojstwo, że wygrywa większość, a większość przedsiębiorców w Polsce to mikrusy, czyli mikroprzedsiębiorstwa, a skoro większość decyduje to dowalmy średnim i dużym, jednocześnie łechtając drobnicę. Tym mniejszym obniżymy CIT, a drudzy za to zapłacą np. zniesieniem wielokrotności stawek płaconych do ZUS. Tylko, że wszyscy zapominają , że zdecydowana większość mikro firm w Polsce przynosi straty, zatem jest to pusty gest, lub patrząc z innej perspektywy… wynagradzanie patologii, bo przecież nikt nie prowadzi biznesu po to by przynosił straty.  

Redystrybucja podatkowa w Polsce AD 2019 nie ma już żadnego sensu, bo dzięki ciągłym wyborczym oszustwom system podatkowy został tak zepsuty, że nikt już nie wie co jest grane i wbrew pozorom to akurat nie jest wina Tuska. To znaczy jest, ale nie jego jedynego. Każdy kto chociaż przez chwilę był aktywnym przedsiębiorcą i miał rozliczać VAT wie, że przed komisją Marcina Horały ds. rzekomych wyłudzeń VAT jako pierwszy powinien stanąć ojciec tego systemu, profesor Witold Modzelewski. Najpierw, jako wiceminister maksymalnie go skomplikował, a następnie, przechodząc na drugą stronę ulicy, jako pierwszy w Polsce zarejestrowany w 1997 roku doradca podatkowy zaczął – bynajmniej nie pro bono – doradzać jak go interpretować.

Następnie, przez 30 lat, podatki psuł niemal każdy poseł czy senator z dowolnej opcji politycznej, który bezmyślnie wciskał przycisk do głosowania. Przed samym sobą stanąć  powinien również przewodniczący tej komisji – Marcin Horała. To ci ludzie są  odpowiedzialni za te podatkową karuzelę, z którą borykamy się każdego dnia. Oni są jej twórcami. Oni czerpnią z niej polityczne korzyści. Przekupując jednych kosztem pozostałych. Oni reżyserują ten spektakl, a inni tylko w nim grają napisane przez nich role. Jedni policjantów. Drudzy złodziei. W końcu z czegoś trzeba żyć.  

Teza: W Polsce najpierw trzeba zająć się radykalnym uproszczeniem podatków, a dopiero później zastanawiać się, czy je obniżać, czy podwyższać, czy mają być regresywne, czy progresywne. Podstawowym problemem polskiego systemu podatkowego jest jego skomplikowanie, przez co praktycznie każdy może optymalizować podatki według swojego uznania.

Przykład mikro: Popularną formą prowadzenia działalności w Polsce jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Tylko w 2016 roku założono ich ponad 43 tysiące, co stanowi 81% wszystkich założonych spółek. Jednak takiej spółki w Polsce nie opłaca się prowadzić jeżeli jest dochodowa, gdyż w tym rodzaju spółki dochód jest opodatkowany podwójnie. Najpierw, w zależności od wybranej formy, płaci się 18%, lub 19% podatku dochodowego jako spółka, ale jeżeli chce się wyciągnąć z niej zysk np. w postaci dywidendy, to tym razem już właściciel musi zapłacić kolejny raz od tego podatek dochodowy, co w przypadku przekroczenia najwyższego progu podatkowego skutkuje wejściem w skalę obciążenia – 32%, a zatem efektywna skala podatku dochodowego zbliża się niebezpiecznie do 50%. 

W związku z tym przedsiębiorca, by zoptymalizować płacony podatek zakłada spółkę komandytową z ograniczoną odpowiedzialnością, gdzie udziałowcem jest poprzednia spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, która przestaje de facto prowadzić działalność operacyjną, przejętą przez nową spółkę komandytową. Dzięki temu podatek dochodowy daje się obniżyć efektywnie do 19%, bo tylko spółka komandytowa płaci podatek, osoba fizyczna już nie. Minusem tego rozwiązania jest prowadzenia podwójnej księgowości dla spółki matki, jak i dla nowej komandytowej, co oczywiście kosztuje. W Gdyni około 500 złotych miesięcznie więcej niż zwykłej z o.o, nie licząc kosztów zakładania kolejnej firmy(notariuszy, przepisania umów kredytowych, rejestracji, itp.). Koszt tej optymalizacji to minimum 6 tysięcy złotych rocznie. Opłaca się rozważyć jej założenie, gdy dochód spółki przekracza około 15 tysięcy złotych miesięcznie, przy dwóch wspólnikach, co jak pokazują statystyki i zdrowy rozsądek jest zwykle praktykowane w tego rodzaju spółce.

W przypadku przekroczenia średniego dochodu miesięcznego spółki komandytowej powyżej 50 tysięcy złotych zaczyna opłacać się skorzystanie z oferty doradców podatkowych i przeniesienie działalności do innego kraju. Aktualnie najbardziej popularny jest kierunek brytyjski. Wtedy można efektywnie – i legalnie – obniżyć swój podatek dochodowy do 9%. Oczywiście nie jest to bezkosztowe, ale przy tym progu dochodowym zaczyna być opłacalne. Jeżeli zbliża się do około 100 tysięcy zysku miesięcznie, to możemy pomyśleć o kierunku cypryjskim, a później, analogicznie przy przekraczaniu kolejnych progów, o kolejnych rajach podatkowych. 

Polski system podatkowy składa się właściwie z samych wad:

• Zbyt wysoki koszt pobierania podatków. We wszystkich znanych mi badaniach, opracowywanych w ostatnich latach przez kilka różnych instytucji, pod względem kosztów poboru podatków Polska lokuje się na jednym z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej, czy też patrząc pod kątem OECD, czy państw rozwiniętych. Szczególnie niekorzystnie wyglądamy na tle państw z naszego regionu, na przykład w porównaniu z Czechami. Kolejny przykład – w niektórych miastach koszty poboru podatku od nieruchomości wynoszą ponad 20% wpływów. 

• Zła struktura poboru podatków. W Polsce głównym źródłem wpływów do budżetu jest podatek VAT. Tymczasem podatek VAT jest podatkiem kosztownym w administrowaniu, przy czym koszty te są stałe względem stawki podatku. To oznacza, że czym niższa stawka, tym wyższy jest koszt osiągnięcia jednej złotówki dochodu. Z drugiej jednak strony wysoka stawka VAT, tak zresztą jak wysoka stawka każdego innego podatku, wiąże się z niekorzystnymi następstwami ekonomicznymi.

• Czasochłonność. Według badań przeciętną firmę obsługa obowiązków na rzecz administracji publicznej kosztuje ponad 10 tysięcy złotych, zaś przeciętny przedsiębiorca poświęca na nie jedną trzecią czasu pracy. Obowiązki podatkowe mają w tym swój znaczący udział. Statystyczny polski przedsiębiorca poświęca 286 godzin rocznie na spełnienie 18 obowiązków podatkowych, stanowiących 41,6% jego zysku. Według badań wykonanych przez Ministerstwo Gospodarki w 2013 roku, w skali całej gospodarki obciążenia te generują łączne koszty rzędu 77 miliardów złotych.  Ciekawe ile dziś? Tego nie wiem, ale według zeszłorocznego zestawienia Paying Taxes, przygotowywanego przez Bank Światowy, w 2016 roku czas potrzebny do obsługi podatków wynosił 260 godzin. W 2017 roku, dzięki „dobrej zmianie” były to już 334 godziny, co obsunęło nas w rankingu z dalekiego 51 miejsca na jeszcze bardziej odległe 69. By sobie uzmysłowić jak zły to wynik wystarczy wspomnieć, że na Litwie czynności podatkowe zajmują przedsiębiorcom 99 godzin, 218 godzin w Niemczech, na Słowacji 192 godziny, w Czechach 230 godzin, a na rządzonej przez reżim Łukaszenki Białorusi 184 godziny. Ten wynik pokazuje, że przez te trzydzieści lat udało nam się wyhodować najbardziej męczący system podatkowy w tej części Europy. Mitomania obecnej władzy dotycząca rzekomej luki VAT, która trafiła na podatny grunt niewiedzy podatkowej większości społeczeństwa oraz, co ważne, większości opinii publicznej, każe mi przypuszczać, że będzie jeszcze gorzej. I to niezależnie od tego kto wygra nadchodzące wybory. Ten błędny i dewastujący polską przedsiębiorczość kurs będzie utrzymywany. 

• Chwiejność prawa. „Wymyślona” niedawno nowa karuzela vatowska – split payments  która z dnia na dzień sprawiła, że z mojej i podobnych firm parających się importem jednego dnia wyparowało  5% obrotówki, a ja średnio dwa razy w miesiącu muszę się stawiać w urzędzie podatkowym z nowym pismem o zwrot podatku. Gdyby ktoś chciał zapoznać się bliżej z mechanizmem podzielonej płatności na przypadku mojej firmy, to informuję, że państwo pieniądze z VAT nakazuje zamrozić na rachunku bankowym, ale nie określa w jaki sposób będzie je zwracać. O zwrot swojej własności – tj. pieniędzy z rachunku VAT – można prosić Naczelnika Urzędu Skarbowego. Zwrot powinien nastąpić w 60 dni, przynajmniej tak głosi teoria. Czasami jednak zwrot się nie pojawia, na przykład dlatego, że do pewnego momentu pismo bez opłaty skarbowej jest „ok”, a od pewnego momentu dzięki nowej interpretacji przepisów z Warszawy już nie jest „ok”. I musisz je od nowa wysłać i dołączyć dowód opłaty w wysokości 30 złotych. I czekasz, czekasz, czekasz… bynajmniej nie na Godota. Może trzeba się zastanowić, czy aby przypadkiem wciąż zaskakująco niskie prywatne inwestycje nie są spowodowane nowymi regulacjami skarbowo-podatkowymi, za którymi ani my przedsiębiorcy, ani urzędy skarbowe, ani biura księgowe, ani informatycy, nie są w stanie nadążyć?

• Różne stawki podatkowe to różne interpretacje. Podam przykład z mojej branży opisywany  na blogu Liberte! ,,Nie wiadomo dlaczego kiedyś stawki VAT na lody były 7%, ale przy podwyżce VATu z 22% na 23% VAT lody nagle znalazły się w stawce preferencyjnej 5%. Pewnego zaś razu do siedziby firmy P.P.H. Ewal wkroczył Urząd Skarbowy i kontrolerzy po kilkunastu latach działania firmy, nagle stwierdzili, że produkuję ona nie lody, a napój owocowy. W związku z tym przedsiębiorca będzie musiał zapłacić nawet do miliona złotych zaległego podatku VAT. Dla niego oznaczało to zamknięcie biznesu i utratę dorobku życia. Spór pomiędzy przedsiębiorcą a organami skarbowymi dotyczy tego co tak naprawdę jest produkowane w niewielkim zakładzie. Dla obciążeń podatkowych ma to kolosalne znaczenie. Ponieważ dla lodów stawka VAT-u jest preferencyjna: 5 % (wcześniej 7 %), a dla napojów już nie: 23 % (wcześniej 22 %). Kontrolerzy skarbowi stwierdzili, że lizaki lodowe były sprzedawane wyłącznie w stanie płynnym; że zaliczają się do grupy produktów «pozostałe napoje bezalkoholowe» oraz że ten produkt nie powinien korzystać z żadnych preferencji podatkowych. W skardze do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego przedsiębiorca napisał «Prowadząc postępowanie dowodowe organ skoncentrował się na stanie skupienia w jakim lody były transportowane do hurtowni czy też sklepów, a nie na tym w jakim stanie lód trafia do konsumenta ostatecznego» oraz «w żadnym przypadku, nawet jeżeli lód wodny był dostarczony przeze mnie w formie płynnej – produkt ten nie był sprzedawany konsumentowi ostatecznemu inaczej niż w postaci zamrożonej (…)»”. Pan Kowalczyk zamknął firmę i poszedł na zasiłek. Jakiś czas  temu wygrał z fiskusem i wszyscy podatnicy, więc również Ty, mój drogi czytelniku, złożymy się na przynajmniej milion złotych odszkodowania. Dodatkowo firmy nie ma, ludzie stracili pracę, a urzędnikom państwowym, którzy do tego doprowadzili włos z głowy nie spadnie.

• Kosztowność systemu. Aktualnie w mojej mikrofirmie, przy przychodzie około 800 tysięcy złotych miesięcznie, około 30 fakturach sprzedażowych i około 5 dokumentach importowych, sama obsługa księgowa kosztuje mnie około 1800-2000 złotych netto miesięcznie. Nie liczę tutaj programu księgowego, kosztów kilkudziesięciu wizyt w samych urzędach skarbowych, straconego czasu, papieru, nerwów, kosztów bankowych przelewów itp.

Niesprawiedliwość systemu preferującego duże firmy, które stać na prawników i indywidualne interpretacje skarbowe, a przy których zwykły Urzędnik Skarbowy jest bez szans, kosztem tych mikrofirm, na których ten Urzędnik Skarbowy może się wykazać, by odreagować swoją bezsilność w starciu z korporacją. W przypadku opisanej powyżej historii pana Kowalczyka na duże korporacje typu Algida, Zielona Budka czy Nestle początkowo padł  blady strach, bo gdyby idąc tym samym tokiem rozumowania urzędnik stwierdził, że sorbety lodowe produkowane przez te firmy to też zamrożona woda z owoców to domiar podatkowy z 5% na 23% za 6 lat wstecz może nie wysadziłby ich w powietrze, ale z pewnością zmiótłby kadrę zarządzającą, bo ktoś by musiał ponieść karę. Nic więc dziwnego, że firmy te szybko wystąpiły do miejscowych urzędów skarbowych o indywidualne interpretacje skarbowe i odpowiednio za nie płacąc mogły się czuć bezpiecznie, a mniejsi przedsiębiorcy, których nie było stać na dobre kancelarie prawnicze, w każdej mogli się spodziewać niespodziewanego… I to wcale nie hiszpańskiej inkwizycji…  

Generuje złe takie jak na przykład pobłażanie podmiotom, które nie opłacają wymagalnych wierzytelności. W Polsce nagminnym problemem jest niepłacenie faktur. W Niemczech ta przypadłość praktycznie nie występuje, eliminuje ją tamtejszy system podatkowy. W Polsce jak wystawisz klientowi fakturę, a on jej nie zapłaci, to i tak musisz uiścić od niej VAT. Co więcej, nawet niezapłacona faktura generuje dochód. To czy kontrahent zapłacił nikogo nie interesuje. W Niemczech natomiast państwo (mówiąc w wielkim uproszczeniu) odzyskuje należny podatek dopiero w momencie opłacenia wierzytelności. Nic więc dziwnego, że w trosce o swoje dochody niemiecki fiskus dosyć szybko eliminuje oszustów i krętaczy. Natomiast nasz system eliminuje uczciwych kosztem nieuczciwych, którymi państwo się nie interesuje, bo i po co, skoro ma już swoje pieniądze, za które się przecież wyżywi.

Tą listę mógłbym ciągnąć w nieskończoność. Jedyne rozwiązanie tych problemów podatkowych możliwe na dziś to odpowiednia KOLEJNOŚĆ. Najpierw uproszczenie, czyli wprowadzenie liniowej stawki podatkowej przy jednoczesnej likwidacji większości ulg. Ważne jest oczywiście, by pamiętać o zasadzie nie działania prawa wstecz, o czym notorycznie zapomina obecna administracja oraz o daniu czasu, by obywatele, biznes i otoczenie mogli się na to przygotować. Dopiero później można myśleć o tym, jakie podatki są potrzebne i czy należy je stopniować myśląc o dalszej redystrybucji dochodu z bogatszych na biedniejszych. Podatek liniowy – takie rozwiązanie zasadniczo zmniejszy administrację i zwiększy jej efektywność, a także będzie radykalnym ułatwieniem dla obywateli i przedsiębiorców. W Polsce największym problemem gospodarki jest to, że wciąż opiera się ona na państwowym (największy udział w PKB-25% państwa w gospodarce w UE i wśród państw rozwiniętych obok Turcji). Dzieje się tak, gdyż w porównaniu z jakimkolwiek innym państwem członkowskim mamy najmniej małych, średnich, czy dużych firm przypadających na 1000 mieszkańców w UE. Głównym powodem jest to, że system podatkowy utrudnia/uniemożliwia/nie skłania do rozwoju mikroprzedsiębiorstw do małych, a małych do średnich. Tego problemu nie ma w Czechach, Rumuni, czy w innych krajach, które przeszły z gospodarki centralnie sterowanej do rynkowej. Nie ma, bo pozwala im na to system podatkowy. Tylko radykalnie zmieniając system podatkowy, czyli upraszczając go, uniknąć losu Włoch i Grecji, które w latach 80tych-90tych wspaniale rozwijały się za unijne pieniądze, a później  albo popadły w stagnację gospodarczą – jak Włochy, albo ich gospodarka skurczyła się o 25% jak w Grecji. Demografia, rola państwa w gospodarce tych krajów oraz ich systemy podatkowe każą mi przypuszczać, że obecnie idziemy ich drogą, w najlepszym przypadku w kierunku pułapki średniego rozwoju (patrz Włochy), lub niestety w kierunku Grecji.

Idą kolejne wybory. Właśnie poznałam wspaniałego polityka! Jest postacią fikcyjną, ale przecież nikt nie jest doskonały…

Śmierć i podatki! :)

 „Sztuka pobierania podatków porównywać można do skubania gęsi: należy wyrwać z niej jak najwięcej piór przy jak najmniejszym syczeniu ptaka” – Jean-Baptiste Colbert

Uprościć system

Benjamin Franklin stwierdził, że na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki. Szczególnie ta ostatnia pozycja, zasługuje na zainteresowanie, bowiem otoczona jest mgłą tajemnicy, a jednocześnie grozą związaną z niezbyt, dla normalnego człowieka, jasnymi działaniami urzędów skarbowych. W pierwszym kwartale każdego roku krążą po Polsce miliony listów z formularzami PIT, miliony ludzi wypełnia, niby proste, a skomplikowane, deklaracje podatkowe.

Generalnie, nie powinniśmy narzekać na podatki, wydaje się, że w noc sylwestrową powinniśmy sobie życzyć ich płacenia, bo wysokie podatki oznaczają przecież wysokie zarobki. Nie walczmy zatem z podatkami – podatki to składka na Państwo, które nas edukuje, dba o nasze zdrowie, bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, administrację tego wszystkiego, drogi i mosty, środowisko i dyplomację itp. itp. Bogate państwo, to bogaci obywatele płacący od swojego bogactwa podatki! Z szacunkiem zatem dla podatków, jednak pobudzeni pomysłami naszego współczesnego Robin Hooda z pomysłem by zabrać bogatym, a dać biednym, należałoby się zastanowić nad sensem niektórych operacji podatkowych, z ich kontrefektywnym charakterem oraz z kosztownym poborem. Nie rozwikłamy wszystkich niuansów podatkowych jednym artykułem prasowym, jednak należy podjąć debatę nad uproszczeniem tego systemu.

Najbardziej kontrowersyjnym jest podatek dochodowy. Jego zasadniczą wadą, podkreślaną przez prof. Gniazdowskiego z Centrum Adama Smitha (i w bardziej kontrowersyjny sposób przez pana Korwina-Mikke) i wielu innych, jest jego anty-przedsiębiorczość. Uruchomiony jest cały system by wydusić jak najwięcej podatków z przedsiębiorstw, by tym złym kapitalistom odebrać jak najwięcej. W efekcie nawet najbardziej uczciwi muszą „kombinować” z kosztami, tak by zapłacić jak najmniej tego znienawidzonego CIT-u. Najprostszym rozwiązaniem byłoby likwidacja CIT, szczególnie że przytłaczająca większość tego podatku wpływa do kasy państwowej z dużych korporacji, natomiast małe i średnie przedsiębiorstwa w swojej masie pracują na minimalnym dochodzie i stratach księgowych.

Dlaczego i jaki PIT

Zwróćmy jednak uwagę (w związku z minionym świętem Urzędu Skarbowego 30 kwietnia) na podatek PIT. W pierwszym kwartale każdego roku poczta dostarcza miliony listów poleconych, poprzedzonych mrówczą pracą księgowych pakujących wypełnione formularze do kopert. Potem następuje następna, mrówcza praca urzędników weryfikujących dane z nadesłanych deklaracji z danymi zapisanymi w komputerach urzędów. To wszystko po to, by rozliczyć daninę od parunastu milionów obywateli za to, że wykonują pracę lub ją wykonywali na rzecz innych. Najśmieszniejsze w PIT jest to, że cała ta armia ludzi „obsługuje”, w gruncie rzeczy, tylko osoby przekraczające próg podatkowy (85,528 tys. rocznie) oraz te osiągające dochody z różnych źródeł – lwia większość PIT jest na papierze, bowiem nie wchodzi na rynek: to czyste obciążenie pracodawcy transferowane w formie zaliczek do urzędu skarbowego. W roku 2016 97% wszystkich płatników tego podatku nie przekroczyło progu podatkowego, 63,5% źródeł podatków to pochodne wynagrodzeń ze stosunku pracy, a 25,5% pochodne emerytur i rent.

PIT jest skomplikowanym podatkiem., obciąża de facto pracodawcę, ale we wszystkich krajach, gdzie PIT obowiązuje, otoczony jest gąszczem dodatkowych przepisów, ulg, zwolnień i restrykcji odnoszących się do pracownika. By przebudować ten podatek lub go zlikwidować, potrzebna byłaby również zmiana mechanizmów finansowania samorządów, gdyż prawie 40% tego podatku przekazywane jest do gmin. Jest sprawą oczywistą, że w dobie komputeryzacji szereg spraw można uprościć, jak na przykład wprowadzenie długo zapowiadanej skumulowanej opłaty wszystkich zobowiązań pochodnych od wynagrodzenia netto (ZUS, składka zdrowotna itd.). Dla pracodawcy liczy się ile musi płacić, dla pracownika ile dostanie „na rękę”. Czyż nie prostszym byłoby rozdzielanie tych wszystkich elementów obciążających wynagrodzenie netto poza pracownikiem i pracodawcą? Mamy przecież komputery! Pracodawca wypłaca pensję i w tym samym momencie przekazuje skumulowane pochodne na odpowiednie konto zbiorcze z jednoczesną informacją do bazy danych urzędu skarbowego i ZUS. Tę usługę powinien wykonywać automatycznie bank przekazujący wynagrodzenie. Zyskujemy pełen automatyzm wypłat, przedsiębiorca jest zmuszony do terminowości zapłat ZUS-owi, mniej przelewów itd. W przypadku wypłat gotówkowych przedsiębiorca działałby w starym skomplikowanym trybie.

Przy sprawie PIT-ów pozostaje do uproszczenia pusty obieg pieniądza związanego z podatkami pracowników sfery budżetowej, emerytów, rencistów i osób pobierających różnorakie zasiłki. Wszystkie te wypłaty obciążone są „daninami” na rzecz skarbu państwa lub instytucji państwowych. Wynagrodzenia w jednostkach budżetowych wynoszą ponad 33 miliardy złotych, wypłaty ZUS i KRUS dla emerytów i rencistów to dobrze ponad 200 miliardów. Z obu tych kwot ten sam budżet, który poprzez swoje instytucje płaci obywatelom, pobiera od nich podatek dochodowy wynoszący ponad 40 miliardów złotych! Można zajrzeć do danych i zobaczyć, że cały podatek dochodowy od osób fizycznych to nieco ponad 83 miliardów (w 2016 r.), zatem prawie 50% wpływów podatkowych z tego tytułu państwo płaci samemu sobie. Przecież nawet zasiłki dla bezrobotnych opodatkowane są tym podatkiem! Można cichutko zapytać: Jakie koszty ponosi społeczeństwo związanymi z obrotem 40 miliardów pustego pieniądza?

Wydaje się, że likwidacja PIT, przynajmniej dla wynagrodzeń pracowników sfery budżetowej, emerytów, rencistów i odbiorców zasiłków, mogłaby zostać załatwiona jednym aktem prawnym modyfikującym również wypłaty do poziomów wynagrodzeń netto. W tym samym akcie odpisy z PIT na gminy mogłyby być zastąpione przez ekwiwalentną dotację z budżetu państwa wypłacaną przez urzędy skarbowe do urzędów gminnych proporcjonalnie do skumulowanych wynagrodzeń netto tych osób zamieszkujących daną gminę.

VATowski ból głowy

No dobrze, ktoś powie. Zgoda co do obrotu pustego pieniądza w przypadku pracowników strefy budżetowej, emerytów, rencistów i pobierających zasiłki, a kapitaliści niech płacą skoro chcą eksploatować pracowników. Nie ma to żadnego sensu, ale  z czego ma powstać budżet państwa, jak nie z podatków? Odpowiedź jest prosta. Jest jedna grupa podatków, która związana jest z obrotem gospodarczym – to w polskim przypadku podatek akcyzowy i VAT. O ile podatek akcyzowy to typowy podatek obrotowy nakładany na luksusowe dobra konsumpcyjne lub, jak w przypadku alkoholu i papierosów, na trucizny powodujące w dalszej perspektywie zwiększenie wydatków na służbę zdrowia, to podatek VAT ma znaczenie głębsze. Ten francuski wynalazek wprowadzony w połowie XX wieku stosowany jest obecnie z wyjątkiem USA prawie na całym świecie (jest jeszcze 20 innych wyjątków: Watykan, San Marino, Katar, Kuwejt…). Podatek ten, w odróżnieniu od podatku obrotowego liczonego od przychodu przedsiębiorstwa dotyczy tylko wartości dodanej, a więc wkładu przedsiębiorstwa w obrót gospodarczy.

Mimo teoretycznej prostoty VAT przysparza bólu głowy ministrom finansów, ze względu na możliwości jego omijania lub wyłudzania poprzez fikcyjny obrót towarami. VAT przysparza również o ból głowy przedsiębiorców, bowiem przytłaczająca większość płatności tego podatku odbywa się tak zwaną metodą memoriałową: obowiązek płatności powstaje w momencie wystawienia rachunku. Wprawdzie przedsiębiorstwo ma obowiązek rozliczania się z VAT dopiero w następnym miesiącu lub kwartalnie, ale gdy płatność za rachunek nie nadejdzie może to oznaczać urwanie finansowej płynności, prowadząc w konsekwencji do poważnych zaburzeń. W ustawie o VAT wprowadzono możliwość rozliczania się z tego podatku metodą kasową, to znaczy w momencie, gdy została dokonana płatność, ale dotyczy to tylko „małych podatników”, których sprzedaż nie przekracza 1,2 mln €.

Czy można pobór podatku VAT uprościć? Czy można lepiej zabezpieczyć budżet państwa przed wyłudzeniami w rodzaju karuzel podatkowych? Czy jest lepsze rozwiązanie od wprowadzonego parę lat temu odwrotnego VAT? Wydaje się, że rozwiązaniem uniwersalnym mogłoby być przejście wszystkich operacji poboru i refundacji VAT na rozliczanie kasowe. Wystarczy by banki wprowadziły obok rachunku rozliczeniowego rachunek rozliczający ten podatek. Przekazy pieniężne dla płatnika VAT miałyby dwie pozycje – kwotę netto i brutto, zatem kwota netto wędrowałaby na konto rozliczeń bieżących, a kwota podatku na konto VAT. Przy wypłatach płatnik VAT płaciłby kwotę netto ze swojego konta rozliczeniowego, a kwota podatku kredytowana byłaby z konta VAT. W przypadku braku pieniędzy na koncie VAT pojawiałby się na nim debet, a brakująca kwota pokrywana byłaby z rachunku rozliczeniowego i byłaby zwracana wraz z przelewami od kontrahentów. Od momentu wyzerowania konta VAT, byłoby ono znowu automatycznie zasilane tym podatkiem.Wewnątrzwspólnotowe rozliczenia funkcjonowałyby podobnie, przy czym zlecenie płatnicze do banku musiałoby mieć miejsce na dodatkową informację o kontrahencie zagranicznym, tak by komputer bankowy mógł przekazać informację odpowiednim instytucjom o dokonanej transakcji dla celów statystycznych. VAT w obrocie z krajami z poza UE płacony byłby łącznie z cłem i podatkiem akcyzowym przy imporcie, a przy eksporcie identycznie jak w obrocie wewnątrzunijnym.

Konto VAT przedsiębiorcy byłoby de facto subkontem urzędu skarbowego. W przypadku dodatniego salda, co miesiąc czy kwartał, podatek przesyłany byłby automatycznie na konto urzędu skarbowego. W przypadku sald ujemnych utrzymujących się w długim okresie czasu (np. w wyniku procesu inwestycyjnego) refundacja następowałaby w efekcie procedury negocjacyjnej z urzędem skarbowym – ujemne saldo VAT oznacza, że przedsiębiorstwo nie wnosi wartości dodanej, a zatem jego działalność jest pod znakiem zapytania. Państwo wspierając inwestycje gospodarcze mogłoby ją wspomagać poprzez kredytowanie VAT w pierwszej fazie rozwoju przedsiębiorstwa, który odebrany byłby
w okresie prosperity. Pomoc państwa dla przedsiębiorcy mogłaby ujawniać się również w tym, że VAT zapłacony z konta rozliczeniowego mógłby być kosztem księgowym, a zasilanie z konta VAT byłoby wtedy przychodem.

Podatki muszą być proste!

Czy warto podnosić sprawy podatkowe właśnie w tej chwili, gdy wchodzi w życie Konstytucja dla Biznesu i otwierana jest przez Prezydenta debata nad nowym kształtem Konstytucji RP? Odpowiedź wydaje się jednoznaczna, szczególnie dla osób rozpoczynających działalność gospodarczą. Obecny system prawny regulujący styk biznesu z administracją państwową jest przerażająco skomplikowany, a wykładnia prawa zależy często od indywidualnych orzeczeń aparatu skarbowego i sądów. By funkcjonować w tym gąszczu przepisów potrzebni są wysoko opłacani doradcy, którzy niejednokrotnie kapitulują wobec wrogiego nastawienia urzędników (przykładem może być historia upadku MGM SA). System poboru podatków winien być prosty, zrozumiały dla wszystkich i prosty w obsłudze. A urzędy mając dobry, przyjazny system będą również przyjazne, bo nie będą miały innego wyjścia.

Pora zmężnieć: czas na euro :)

„Paradoks euro” Stefana Kawalca i Ernesta Pytlarczyka to książka błyskotliwa. Autorzy pokazują konsekwencje wprowadzenia wspólnej waluty przez kraje o różnym poziomie konkurencyjności i tłumaczą, w jaki sposób zbyt silny pieniądz wpędza gospodarki o niższym poziomie produktywności w trwałą stagnację. Dowodzą, że eksperyment z euro się nie udał i powinien zostać w kontrolowany sposób zakończony: w pierwszej kolejności unię walutową powinny opuścić Niemcy i inne państwa o wysokim poziomie konkurencyjności. Kolejność odwrotna – tzn., że do narodowych walut w pierwszej kolejności wrócą ci, którzy sobie nie radzą – groziłaby załamaniem ich systemu bankowego i ogólnym chaosem. A systematyczne wycofanie euro (Kawalec i Pytlarczyk proponują przy tym, żeby przynajmniej w okresie przejściowym to Europejski Bank Centralny zarządzał nowymi narodowymi walutami) daje szansę na uratowanie Unii Europejskiej jako obszaru pokoju, dobrobytu i harmonijnej gospodarczej współpracy.

Polemikę z tezami „Paradoksu euro” wypada zacząć od pewnego historycznego wyjaśnienia. Otóż nie jest tak, że twórcy unii walutowej nie zdawali sobie sprawy z zagrożeń, jakie dla mniej konkurencyjnych krajów niesie wprowadzenie zbyt silnego pieniądza. Jednak, żeby przekonać do euro Niemców – zarówno obywateli, jak i rząd – musiało być ono równie solidne jak zastępowana przezeń marka. To dlatego w roku 1993 czy 1996 nikt nie zakładał, że unia walutowa będzie praktycznie od razu otwarta dla wszystkch chętnych. Wprowadzenie euro miało być ukoronowaniem procesu poprawiania narodowych gospodarek tak, by osiągnęły one poziom „europejskiego motoru” – Niemiec i Francji (w latach 90. różnica pomiędzy poziomem konkurencyjności tych krajów była mniejsza niż obecnie). Logika członkostwa w UGiW była taka sama jak poszerzania Unii Europejskiej, do której także w Maastricht otwarto drogę: pracujcie ciężko, spełnijcie krytaeria, a jeśli updobnicie się wystarczająco do najsilniejszych partnerów (którzy wówczas wcale nie byli aż tak silni – koszty wchłonięcia NRD powodowały powszechne obawy o to, „Czy Niemcom się uda?”), zostaniecie dopuszczeni. Takie postawienie sprawy podziałało na kraje Południa równie silnie, co warunkowość akcesji do UE na dawne państwa socjalistyczne. Niestety, dwa z nich postanowiły iść na skróty. Włochy, nie poprawiając instytucjonalnych warunków dla gospodarowania, zaczęły stosować politykę deflacyjną, która umożliwiła spełnienie kryteriów z Maastricht, ale spowolniła tempo wzrostu. Grecja po prostu sfałszowała statystyki, dzięki czemu została włączona do unii walutowej w trzyletnim okresie sztywnego związania kursów walutowych, który poprzedzał wprowadzenie euro do fizycznego obiegu. Ani Włochom, ani tym bardziej Grekom nikt nie kazał tego robić.

W przypadku Hiszpanii i Irlandii, które również mocno ucierpiały podczas ostatniego kryzysu, sprawa jest bardziej złożona bo ich członkostwo w unii walutowej rzeczywiście przyczyniło się do napęcznienia baniek spekulacyjnych, które zmniejszyły konkurencyjność i zrujnowały finanse publiczne. Ale również w tych krajach władze narodowe dysponowały instrumentami mogącymi powstrzymać szaleństwo (np. w Hiszpanii – ograniczając zabudowę terenów nadmorskich). Konsekwencje zaniechania powinny służyć jako przestroga dla wszystkich tych, którzy do euro wejdą w przyszłości: jeśli chce się jechać w grupie bez przerzutek (gratulacje za trafne porównanie unii walutowej do wycieczki rowerowej!) trzeba wpierw zadbać o formę.

Niewątpliwą zaletą książki Kawalca i Pytlarczyka jest przenikliwe rozpoznanie szeregu słabości obecnej unijnej polityki gospodarczej. Wywoływanie deflacji, zwodniczo określane mianem „wewnętrznej dewaluacji” rzeczywiście nie jest receptą na szybkie uzdrowienie mało konkurencyjnych gospodarek, a transfery fiskalne do słabiej rozwiniętych regionów (dokonywane w większości w ramach budżetów narodowych, a nie ze wspólnej kasy Unii) bynajmniej nie pomagają im stanąć na nogi: dawna NRD, południowe Włochy i województwo warmińsko-mazurskie są tak biedne, jak były. Autorzy „Paradoksu euro” słusznie zwracają też uwagę na niebezpieczeństwa wynikające z członkostwa w unii walutowej dla małych gospodarek w rodzaju fińskiej i słowackiej, opierających się na jednym rodzaju produktów lub wręcz pojedynczym producencie (samochody na Słowacji, papier, drewno i Nokia w Finlandii). Również zaproponowany sposób rozwiązania unii walutowej ma sens – zarówno ekonomiczny (najbardziej konkurencyjni wychodzą pierwsi), jak i polityczny (oficjalne żądanie likwidacji euro powinno zostać zgłoszone przez Francję). Wreszcie, sensowne jest – a przynajmniej było –  ostrzeżenie, co się może stać jeśli Unia nie zmieni kursu: niekontrolowane wyjście jednego ze słabszych krajów Południa, a równocześnie zwycięstwo populistów w którymś z krajów Północy, grożące załamaniem całego europejskiego projektu.

„Paradoks euro” napisany został na początku zeszłego roku – czyli przed brytyjskim referendum i wyborami prezydenckimi w USA i Francji – a jego główna teza pojawiła się w debacie publicznej już trzy lata wcześniej, wraz z „Manifestem Solidarności Europejskiej”. Wtedy cofnięcie się do roku 1998 wydawało się realistyczną i być może nawet kuszącą opcją. Dziś jednak przemawia za nim mniej argumentów: Marine Le Pen została powstrzymana na przynajmniej pięć lat, a wraz z Wielką Brytanią znika główna siła dążąca postrzegająca UE jako tylko organizację międzynarodową. Równocześnie, Putin, Erdogan i Trump skłaniają Europejczyków do poważniejszego pomyślenia o własnym bezpieczeństwie i podmiotowości. W tych nowych warunkach, które sugerują szybkie zacieśnianie integracji, rozwiązanie unii walutowej nie byłoby przyznaniem się do błędu, lecz ogłoszeniem fiaska europejskiego projektu. Nawet jeśli ekonomicznie usprawiedliwione, jest to psychologicznie i politycznie wykluczone.

Istota mojego sporu z Kawalcem i Pytlarczykiem sprowadza się w gruncie rzeczy do oceny trwałości narodowej identyfikacji i możliwości polityczno-społecznej integracji Europy. „W przeciwieństwie do USA Europa złożona jest z państw grupujących narody używające różnych języków i scementowane przez odrębne tradycje historyczne i kulturowe. … Nie jest to sytuacja przejściowa” – piszą na stronie 145. I dalej: „Młodzi ludzie z Mazur myślący o karierze zawodowej wyjeżdżają do Warszawy lub Gdańska, podczas gdy równocześnie na Mazurach przedstawiciele klasy średniej z innych części Polski kupują ziemię i budują sobie domy wakacyjne. … Nikt nie proponuje jednak, aby dla poprawy konkurencyjności regionu ustanowić tam osobną strefę walutową. … Czy zakładamy, że w ten sam sposób miałyby zostać rozwiązane lub złagodzone problemy niekonkurencyjności Grecji, Hiszpanii i całych Włoch?”. Otóż – dokładnie tak zakładam. Ten proces już się spontanicznie zaczął i to właśnie inwestycje niemieckiej (oraz brytyjskiej) klasy średniej w hiszpańskie domy wakacyjne przyczyniły się do spekulacyjnej bańki na rynku nieruchomości i w konsekwencji, hiszpańskiego kryzysu. A młodzi ludzie z Południa już dawno zaczęli wyjeżdżać. Nie ma żadnego – przynajmniej moralnego ani ekonomicznego – powodu, by chcieć ten proces zatrzymać albo odwrócić. Wprost przeciwnie: należy go uczynić oczywistym elementem myślenia o europejskiej gospodarce, na przykład poprzez skopiowanie amerykańskiego podejścia do międzyregionalnych dotacji (autorzy „Paradoksu euro” słusznie podkreślają, że działa on automatycznie, poprzez podatek dochodowy i transfery socjalne). Oczywiście, AfD i FN będą protestować, a Mirosław Czech powątpiewać, ale da się to zrobić. Nie będzie łatwo, ale i tak jest to rozwiązanie prostsze i politycznie bardziej sensowne niż postulowany w „Paradoksie euro” powolny demontaż unii walutowej.

Nowe polityczne otwarcie w Unii jest faktem, a wynik wrześniowych wyborów w Niemczech tylko w niewielkim stopniu uszczegółowi jego parametry. Trzymając się rowerowej metafory, można powiedzieć że prezydent Macron postanowił poważnie zadbać o formę, tak aby nie później niż za pięć lat móc jechać na czele grupy. Zarządzanie wspólną walutą zostanie ulepszone, a unijne polityki – w tym zasady przyznawania i rozliczania funduszy strukturalnych – poddane reformie. Niedawno zaprezentowany Europejski Filar Praw Socjalnych pokazuje kierunek myślenia, notabene zbieżny z tym, co o transferach finansowych między amerykańskimi stanami piszą Kawalec i Pytlarczyk.

Równocześnie pojawia się temat dokończenia integracji walutowej, udział w której dla wszystkich członków UE z wyjątkiem Danii jest obowiązkowy. Dotychczasowa interpretacja Traktatów, oznaczająca faktyczną dobrowolność w kwestii przyjęcia euro, nie musi się utrzymać. Jeżeli główną przeszkodą na drodze do członkostwa w unii walutowej miałoby być ustawodawstwo krajowe, to drogą do usunięcia takiej przeszkody jest pozwanie państwa członkowskiego przed Trybunał Sprawiedliwości. I Trybunału raczej nie będzie obchodzić niezdolność polskiego rządu do skompletowania większości parlamentarnej koniecznej do zmiany art. 227 Konstytucji – tym bardziej, że art. 90.1 tejże Konstytucji wyraźnie przewiduje, że „Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach.” W szczególności, zapisy art. 90.1 mogą odnosić się do określonych w art 227 kompetencji NBP, przekazanych Europejskiemu Bankowi Centralnemu na mocy art. 4 Traktatu Akcesyjnego ratyfikowanego zgodnie z art. 90.3.

Ostatnia część książki Kawalca i Pytlarczyka poświęcona jest polskiej gospodarce, dla szybkiego rozwoju której potrzebne są – przekonują – dostęp do rynków zbytów i niezbyt silna waluta. Przez poprzednie 20 lat Polska miała jedno i drugie (choć, warto zauważyć, złoty okazał się o wiele bardziej stabilny wobec euro niż drachma w równie długim okresie poprzedzającym wstąpienie do unii walutowej – zob. wykres poniżej, kolor żółty wyznacza dozwolony przez kryteria z Maastrcht obszar wahań). Ale ten błogostan nie musi trwać wiecznie. Dla słabszych państw strefy euro Polska jest konkurentem jako producent dóbr i usług oraz jako źródło taniej siły roboczej. Do obydwu tych przewag konkurencyjnych przyczynia się fakt, że pozostajemy poza unią walutową. Nie będzie nic dziwnego w tym, gdy któregoś dnia ktoś powie „stop” i stwierdzi, że nie można równocześnie mieć ciastka i zjeść ciastka. I da prosty wybór: albo pełne członkostwo w Unii (czyli przyjęcie euro), albo Dzikie Pola.

No automatic alt text available.

Mimo iż, tak jak pisałem, zasadniczo zgadzam się z ekonomicznym wywodem Kawalca i Pytlarczyka, to uważam że przesadzają z zalecaną dawką ostrożności. Tak, trasa metaforycznej wycieczki rowerowej może okazać się trudniejsza niż zakładamy i łatwiej byłoby ją pokonać dysponując „przerzutką” w postaci możliwości dewaluacji. Ale nie przesadzajmy – bardziej niż słabeuszem, który bez przerzutki będzie musiał zsiąść z roweru, polska gospodarka przypomina zakompleksionego szesnastolatka, który nagle zmężniał i przerósł paru kolegów w klasie – a mimo to jedzie na podwójnej jedynce. Czas bardziej ufnie spojrzeć na własne siły i ruszyć na dorosłą wyprawę.

Wolność na rynku pracy :)

Rynek pracy jest rynkiem szczególnie regulowanym i „chronionym”. Regulacje te – wedle deklaracji – najczęściej mają chronić pracowników przed nadużyciami ze strony pracodawców, bo w powszechnym mniemaniu to pracodawca jest „silniejszą” stroną umowy. A jednak te same regulacje krępują swobodę zawierania umów obu stronom.

Teza o przewadze siły pracodawcy nad pracownikiem jest dyskusyjna, a jej prawdziwość zależy od wielu czynników, wśród których należy wymienić m.in.: koniunkturę gospodarczą, sektor gospodarki, poziom wiedzy specjalistycznej pracownika (i wszystko to, co określa się mianem „kapitału ludzkiego”) oraz zapotrzebowanie na tę wiedzę. Wśród regulacji pozornie chroniących pracownika prym wiodą przepisy Kodeksu pracy i przywileje socjalne tam zawarte. A jednak szczególnie popularne w Polsce są umowy cywilnoprawne, na których podstawie pracuje więcej niż co piąty zatrudniony i dzięki którym wiele spośród regulacji kodeksowych udaje się ominąć. Pomimo deprecjonowania tych umów w debacie publicznej (nazywania ich „śmieciowymi”) bardziej elastyczne warunki pracy leżą często w interesie obu stron kontraktu i poprawiają konkurencyjność rynku. Swobodę nabywania i świadczenia pracy ograniczają także restrykcje dotyczące jej ceny (bo tym jest przecież płaca minimalna) – które teraz mają objąć także umowy cywilnoprawne. Gdy do tego dodamy wysokie obciążenie fiskalne pracy (tzw. „klin podatkowy”, obejmujący nie tylko podatek dochodowy, lecz także wszelkiego rodzaju składki na ubezpieczenia społeczne), widzimy, że koszt pracy daleko odbiega od tego, co byłoby wynikiem swobodnej decyzji potencjalnych pracodawców i pracowników.

Umowa o pracę i alternatywa

France_in_XXI_Century._Auto_rollersUmowa o pracę regulowana jest przez Kodeks pracy, który „określa prawa i obowiązki pracowników i pracodawców” (art. 1). W rzeczywistości jednak nakłada wiele ograniczeń, które wcale nie muszą być zgodne z wolą ani pracowników, ani pracodawców. Wedle art. 10 par. 2 „państwo określa minimalną wysokość wynagrodzenia za pracę”. Art. 18 zabrania pracownikom i pracodawcom zawarcia umów, w których przywileje pracowników byłyby mniejsze niż przewidziane w kodeksie. Jako że umowa o pracę bywa niekorzystna z punktu widzenia pracodawcy (a często i pracownika), poszukuje się alternatywnej formy zatrudnienia. Państwo niestety mocno ogranicza tu swobodę zawierania umów, próbując narzucić umowę o pracę we wszystkich sytuacjach spełniających definicję „stosunku pracy” z art. 22 kp (wykonywanie pracy określonego rodzaju na rzecz pracodawcy i pod jego kierownictwem oraz w miejscu i czasie wyznaczonym przez pracodawcę), nawet jeśli jej zawarcie jest sprzeczne z wolą zarówno pracodawcy, jak i pracownika. Przepisy te są wystarczająco niejasne, a w praktyce martwe, jednakże niejasność ta powoduje, że w sytuacjach konfliktowych pracodawcy narażają się na szykany ze strony Państwowej Inspekcji Pracy lub mogą być szantażowani przez pracowników.

Najczęściej stosowaną alternatywą wobec umów o pracę są umowy cywilnoprawne: umowa o dzieło (regulowana art. 627–646 Kodeksu cywilnego, gdzie przedmiotem umowy jest wynik określonych działań) i umowa-zlecenie (regulowana art. 734–751 Kodeksu cywilnego, gdzie przedmiotem umowy jest wykonanie określonych czynności). Inną formą wprowadzenia większej elastyczności jest samozatrudnienie, gdzie pracownik staje się przedsiębiorcą, a pracodawca – jego klientem. Cechą wspólną umów cywilnoprawnych i samozatrudnienia jest większa elastyczność. Ta zaś bywa korzystna dla obu stron kontraktu. Elastyczność ta dotyczy najczęściej okresu, na jaki zawierana jest umowa, trybu jej rozwiązywania lub przedłużania oraz bardziej swobodnego kształtowania wszelkich warunków świadczenia usług na rzecz pracodawcy, gdzie strony nie są związane zastrzeżeniami Kodeksu pracy, które niekoniecznie muszą leżeć w interesie którejkolwiek ze stron.

Korzyści z elastyczności

Elastyczne zatrudnienie bywa najczęściej korzystne dla osób przedkładających niezależność nad stabilizację. Wielu pracowników, zwłaszcza w przemysłach kreatywnych, realizuje się chętniej jako freelancerzy. Ale nawet w o wiele bardziej przyziemnych zawodach elastyczność czasu pracy i sposobu wynagrodzenia bywa pożądana – czy to w pracach „wakacyjnych” dla studentów, zajęciach dorywczych, czy w zawodach sezonowych. Pracownicy o wysokich kwalifikacjach także często wolą mieć swobodę szybkiego rozwiązywania umów, gdy pojawia się dla nich lepsza oferta pracy. Wreszcie, bez względu na poziom zaawansowania kwalifikacji, przywileje przewidziane przez Kodeks pracy mogą albo uniemożliwić zatrudnienie (są zbyt kosztowne dla pracodawcy), albo też wydawać się nie tak atrakcyjne, jak inne formy wynagrodzenia. Na przykład pracownik może nie być zainteresowany ścisłym przestrzeganiem 40-godzinnego tygodnia pracy, rocznego wymiaru urlopu albo czasu dobowego odpoczynku, jeśli w zamian za dłuższy czas pracy może zarabiać więcej.

Dla pracodawcy elastyczność to możliwość lepszego dostosowania zatrudnienia do specyfiki jego biznesu. Łatwiej jest mu zatrudnić więcej pracowników wtedy, gdy ich potrzebuje, nie ponosząc kosztów w okresach przestojów. Inne formy zatrudnienia są właściwe w fabryce (gdzie często możliwe jest określenie 40-godzinnego tygodnia pracy), a inne w branży rozrywkowej, gdy zapotrzebowanie może być zmienne w zależności od sezonu, dnia tygodnia czy jego pory, a może wręcz od jednorazowego wydarzenia. Mniejsze jest także ryzyko związane z zatrudnieniem pracowników niesolidnych czy nienadających się do wykonywanej pracy. Pracodawca korzysta też ze zwiększonej motywacji pracowników na bardziej konkurencyjnym rynku zatrudnienia. Wreszcie, mając większą swobodę w zakresie korzyści oferowanych pracownikowi, otrzymuje możliwość takiego skonstruowania umowy, by zadowolić pracownika, oferując mu to, co dla niego korzystniejsze, i poniesienia mniejszych kosztów aniżeli w wypadku korzystania wyłącznie z zapisów kp.

Klin podatkowy

Umowy cywilnoprawne były (a w części nadal są, choć ramy prawne zmieniały się w ostatnich latach na niekorzyść zatrudnionych w ten sposób) korzystniejsze dla pracowników w wymiarze fiskalnym. Z punktu widzenia pracodawcy wymiar ten jest nieistotny (dla niego liczy się przecież suma brutto przeznaczona na siłę roboczą, niezależnie od tego, czy jest to faktura za usługę od samozatrudnionego, czy wynagrodzenie brutto powiększone o ZUS po stronie pracodawcy w wypadku umowy o pracę). Klin podatkowy – na który składają się podatki: dochodowy (PIT) oraz tzw. składki ZUS – jest jednak ogromną bolączką pracowników, bo to od niego zależy, ile faktycznie dostaną oni pieniędzy. Do niedawna istniały wyraźne korzyści dla pracowników ze stosowania umów cywilno-prawnych. Umowy te w wielu wypadkach nie podlegały podatkowi w postaci składek ZUS, ale jedynie podatkowi dochodowemu. Celowo będę tu podkreślał podatkowy charakter składek ZUS, wszakże korzyść z ich płacenia jest niewspółmiernie niska w porównaniu z kosztami – inaczej owe składki nie musiałyby być przymusowe. Ponadto umowy o dzieło korzystały z przywileju ryczałtowego określenia kosztów uzyskania przychodu na poziomie 50 proc., co w praktyce oznaczało redukcję podatku dochodowego o połowę, a to czyniło umowę o dzieło najkorzystniejszą pod względem fiskalnym formą zatrudnienia. Niestety, pod pretekstem „ochrony pracowników” od wszelkich umów-zleceń zaczęto odprowadzać składki ZUS – najpierw od wysokości wybranej, najczęściej najniższej umowy, a od początku 2016 r. od wysokości wszystkich umów do momentu przekroczenia pensji minimalnej. Znacząco obniżyło to poziom wynagrodzeń netto pracowników i zmniejszyło atrakcyjność tych umów dla pracowników. Umowy o dzieło obowiązkowi zapłaty składek ZUS nie podlegają (chyba że jest ona wykonywana na rzecz pracodawcy, z którym zawarta jest także umowa o pracę), ale także tu zmniejszono przywilej fiskalny – w większości wypadków koszty uzyskania przychodu wynoszą teraz tylko 20 proc., a populistycznie nastawieni politycy planują dalsze ograniczenia.

Wyzysk” i „umowy śmieciowe”, czyli nowomowa na rynku pracy

Umowy cywilnoprawne często służą obejściu restrykcyjnych przepisów prawa pracy – to fakt raczej niebudzący wątpliwości. Spór natomiast dotyczy etycznego wymiaru tego „obejścia”. Politycy i publicyści o socjalistycznym spojrzeniu na świat próbują przekonywać, że dzieje się tak wbrew pracownikom, z chciwości i nieuczciwości pracodawców; że mamy do czynienia z łamaniem prawa oraz „wyzyskiem”; że gwałcone są tu jakieś „naturalne” prawa pracownicze, co ma służyć „bezdusznym” i „dzikim” kapitalistom. Publicyści skrajnej lewicy wokół tego domniemanego wyzysku stworzyli dość bogatą nowomowę, z której najlepiej znanym terminem stały się „umowy śmieciowe”. Tymczasem jest to pozbawione jakichkolwiek podstaw określenie mające na celu stygmatyzowanie umów innych niż umowa o pracę. Fakt, że zarówno pracodawcy, jak i pracownicy decydują się na zawieranie umów innych niż umowa o pracę, wskazuje na realne trudności, jakie tworzy Kodeks pracy. Nadmierne opodatkowanie pracy wskazuje, że jeśli można mówić o „wyzysku” i „wyzyskiwaczach”, to nie w odniesieniu do pracodawców zatrudniających na umowy cywilnoprawne, ale w odniesieniu do państwa i jego aparatu fiskalnego. Tezę tę potwierdza zresztą zwiększanie obciążeń fiskalnych także wokół umów cywilnoprawnych. Nie ma uzasadnienia, by umowy o dzieło czy zlecenie miały przywileje podatkowe wobec umów o pracę. Jednakże sprawiedliwą drogą do zrównywania obciążeń fiskalnych różnych typów umów jest wyjście od redukcji „klina podatkowego” umów, które są najmniej konkurencyjne i najbardziej obciążone fiskalnie, czyli właśnie umów o pracę. Dopóki nie obniży się opodatkowania pracy (a więc nie upodobni się umowy o pracę pod względem fiskalnym do elastycznych form zatrudnienia – a nie odwrotnie!), dopóty właśnie umowa o pracę będzie – wbrew intencjom autorów pojęcia – zasługiwała na miano „umowy śmieciowej”. I to właśnie „śmieciowej” z punktu widzenia pracownika – bo to ostatecznie on traci na obciążeniach fiskalnych.

Umowy cywilnoprawne w praktyce

Stosowanie umów cywilnoprawnych jest powszechne w wielu sektorach gospodarki, np. w handlu, gastronomii czy ochronie. Uzasadnienie ekonomiczne wykazano wcześniej – wielu z tych miejsc pracy, gdyby stosować normy kodeksu pracy, po prostu by nie było. Mimo to restrykcyjne zapisy Kodeksu pracy i wciąż nadmierna rola związków zawodowych prowadzą do sytuacji konfliktowych. Głośno było choćby wiosną bieżącego roku o wegetariańskiej burgerowni Krowarzywa, gdzie i pracodawcom, i pracownikom elastyczne warunki zatrudnienia odpowiadały aż do czasu, kiedy lokal zmuszony był zwolnić niesolidnego pracownika. W tym momencie zaczęła się nagonka łącząca elementy siłowe (jak choćby okupacja lokalu) i szantażu prawnego (opartego na rzekomej konieczności zawierania umów o pracę zamiast umów-zleceń, mimo że dotąd nikt ich nigdy nie chciał) skierowana przeciw pracodawcy, w którą włączony był związek zawodowy, kilka organizacji politycznych o profilu socjalistycznym oraz media. Sprawa ta jednak wskazuje na restrykcyjność przepisów prawa pracy, które w sytuacji niesolidnych pracowników mogą być wykorzystywane do szantażowania pracodawcy. Uwypuklone w niej zostały też patologie związane z przywilejami związków zawodowych, które ograniczały prawo właścicieli do swobodnego prowadzenia przedsiębiorstwa. W końcu, jeśli pracownikom zatrudnionym na zlecenie warunki pracy nie odpowiadały, to swoboda umów oznacza, że powinni szukać zatrudnienia gdzie indziej. Co ciekawe, pracownicy z dwóch innych lokali tej sieci za swoim pracodawcą stanęli murem.

Cena pracy

Ograniczenia wolności na rynku pracy dotyczą zresztą nie tylko elastyczności zatrudnienia i przywilejów, lecz także podstawowego parametru umowy, jaki powinien podlegać swobodnej grze rynkowej. Parametrem tym jest płaca będąca niczym innym jak ceną pracy – ceną, która jest w równowadze wtedy i tylko wtedy, gdy bilansuje popyt na pracę jej podażą. Popyt na pracę to chęć potencjalnego pracodawcy, by zatrudnić za daną stawkę, a podaż – chęć pracownika do świadczenia pracy (czy usługi, jeśli mówimy o umowach cywilnoprawnych). Jeśli pracodawca i pracownik na wolnym rynku decydują się na zawarcie umowy za określoną cenę (tj. płacę), to mamy pewność, że dana cena jest do zaakceptowania przez jedną i drugą stronę. Jeśli zaś najwyższa cena, jaką gotów jest zaoferować pracodawca, jest niższa niż najniższa płaca, za jaką pracownik jest gotów pracować – to do zawarcia umowy nie dochodzi. Jednym ze znaczących ograniczeń tej wolności wprowadzanych przez państwo i zaburzających wycenę pracy jest klin podatkowy, o którym była mowa. Sprawia on mianowicie, że aby istniał rynek na pracę, najniższa płaca netto (po odliczeniu wszelkich podatków), za jaką gotów jest pracować pracownik, musi korespondować z najwyższą płacą brutto (uwzględniającą całkowity koszt pracy, a więc oprócz płacy netto także podatki i składki ZUS, również te leżące po stronie pracodawcy), jaką gotów jest ponieść pracodawca. Gdy klin podatkowy pozostaje duży, tak jak w wypadku umowy o pracę w Polsce, to właśnie on często powoduje, że rynku na pracę nie ma.

Płaca minimalna

Jest jeszcze jedno ograniczenie swobody zatrudnienia w odniesieniu do ceny pracy, z którym muszą się mierzyć pracodawcy i pracownicy. Płaca minimalna na pierwszy rzut oka ma być korzyścią dla pracownika kosztem pracodawcy. Fakt, że prawo nie dopuszcza ceny pracy niższej niż poziom ustawowy, rzekomo ma zabezpieczać przed wyzyskiem i podnosić poziom życia pracowników. A jednak w rzeczywistości tak nie jest.

Istnieją dwie teoretyczne możliwości: płaca minimalna może być ustalona na poziomie niższym lub równym rynkowej cenie pracy albo wyższym niż rynkowa cena pracy.

W pierwszym wypadku płaca minimalna stanowi pusty zapis prawny bez jakichkolwiek implikacji praktycznych (ani korzystnych, ani niekorzystnych czy to dla pracowników, czy pracodawców). W drugim wypadku implikacje praktyczne istnieją, tyle że wcale nie są one korzystne dla pracowników. Choć pracownik nie będzie mógł być zatrudniony legalnie taniej niż za płacę minimalną, to za tę cenę – wyższą od rynkowej – popyt na pracę będzie mniejszy. Oczywiście znajdzie się iluś szczęśliwców, którzy zarobią więcej, niż zarobiliby w sytuacji rynkowej, ale inni zatrudnienia nie znajdą w ogóle. W najlepszym dla siebie wypadku mogą oni liczyć na zatrudnienie w szarej strefie – w gorszym zaś zostaną bezrobotni. Te niewykorzystane zasoby prowadzą do utraty bogactwa w gospodarce jako całości. Wielkość tę zilustrować można jako „zbędną stratę społeczną” (deadweight loss) – ale oprócz „liczbowego” wymiaru straty dochodu narodowego przekłada się ona na poważny problem socjalny u grup osób, które nie mogą znaleźć żadnego zatrudnienia (a więc i źródła dochodu), mimo że rynek oferuje miejsca pracy, a osoby te gotowe byłyby pracować za płacę niższą niż minimalna.

Negatywne skutki płacy minimalnej objawiają się na różne sposoby. Stosunkowo rzadko uchwala się płace minimalne na poziomie przekraczającym rynkową cenę płacy dla ogółu społeczeństwa – bo wtedy ryzyko wzrostu bezrobocia materializowałoby się w błyskawicznym tempie. Najczęściej więc uchwala się jej podwyżki w okresach wzrostu gospodarczego, kiedy płaca rynkowa i tak rośnie. Problem płacy minimalnej dotyka zwłaszcza kilku grup społecznych. W najgorszej sytuacji są osoby wchodzące na rynek pracy bez doświadczenia (ich kapitał ludzki jest często niewielki) czy pochodzące z biedniejszych regionów danego kraju (gdzie średnia płaca jest niższa). Tutaj pewnego rodzaju łagodzeniem skutków byłoby różnicowanie płacy minimalnej w zależności od regionów (takie rozwiązanie sugerowały niektóre badania1) lub niższa płaca minimalna dla osób wchodzących na rynek pracy (rozwiązanie funkcjonujące np. w Wielkiej Brytanii). De facto różnicowanie takie po prostu sprawia, że poziom płacy minimalnej dla danej grupy czy regionu spada poniżej poziomu rynkowego. Należy także zauważyć, że wpływ płacy minimalnej na zatrudnienie jest szczególnie widoczny w sektorach gospodarki wymagających z jednej strony mało wykwalifikowanej siły roboczej, a z drugiej strony – możliwych do automatyzacji. Bardzo widocznym ostatnio przykładem automatyzacji – w dużej mierze spowodowanej płacą minimalną – są samoobsługowe kasy w placówkach handlowych czy w restauracjach szybkiej obsługi, pojawiające się zarówno w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych.

France_in_XXI_Century._FarmerArgumentem na rzecz płacy minimalnej przywoływanym przez jej propagatorów jest to, że płaca minimalna określa swoiste „minimum egzystencji” – czyli przekonanie, że gdy ktoś pracuje za mniejsze pieniądze, to nie jest w stanie żyć ze swojej pensji. Trudno jednak tłumaczyć tym argumentem fakt, że ktokolwiek zdecydowałby się pracować za wynagrodzenie mniejsze niż pensja minimalna, a jednak wielu by pracowało. Lepiej jest wszakże uzyskiwać dochód skromny niż żaden. Wszak nawet bardzo niska pensja osoby o niewielkich kwalifikacjach, np. wchodzącej dopiero na rynek pracy, może powodować ogromną zmianę w warunkach bytowych, jeśli ta niewielka pensja jest przykładowo kontrybucją do budżetu rodziny. Tymczasem rygorystyczne przestrzeganie płacy minimalnej uniemożliwia zdobycie takiego dochodu. Dotąd w Polsce płaca minimalna obejmowała wyłącznie umowy o pracę. Niestety, z populistycznych pobudek wprowadzono w tym roku godzinową stawkę płacy minimalnej obejmującą także umowy cywilnoprawne. Implikacje wobec poziomu zatrudnienia, zwłaszcza w tych sektorach gospodarki, gdzie wynagrodzenia na umowach cywilnoprawnych bywały niższe od nowo uchwalonej stawki minimalnej (handel, ochrona, często także gastronomia), są łatwe do przewidzenia. Wreszcie należy pamiętać o konkurencyjności gospodarki. Choć trudno opierać całość wzrostu gospodarczego wyłącznie na niskich płacach, to konkurencyjność na rynku leży jednak w interesie głównie pracowników. Gdy wartość oferowanej przez nich pracy rośnie (także wskutek tworzenia kapitału ludzkiego budowanego przez zdobywane doświadczenie), to właśnie oni zyskują mocniejszą pozycję na rynku. Szybko rozwijające się gospodarki są najbardziej zbliżone do modelu „rynku pracownika”, w którym to siła rynkowa pracowników w negocjowaniu warunków pracy jest większa od siły pracodawców.

Jak wprowadzić wolność na rynek pracy

Rynek pracy jest rynkiem mocno przeregulowanym. Regulacje, zamiast służyć podnoszeniu warunków bytowych, hamują wzrost gospodarczy i często uderzają właśnie w tych, których miały chronić. Wolność na rynku pracy traktowana jest z podejrzliwością albo wręcz wrogością. Tymczasem to właśnie wolność dwóch stron umowy powinna być podstawową zasadą, na której ma się opierać stosunek pracy zleceniodawców i zleceniobiorców. Jeśli dwie strony tej umowy są w stanie wynegocjować odpowiadające im warunki pracy, to zawrą ze sobą obustronnie korzystną umowę, w przeciwnym zaś razie do jej zawarcia nie będą w żaden sposób przymuszone. Aby zagwarantować wolność na rynku pracy, niezbędne są następujące działania: po pierwsze, zmniejszenie pozapłacowych kosztów pracy, tak aby umowa o pracę stała się mniej obciążająca fiskalnie (po uwzględnieniu PIT, składek ZUS i innych danin publicznych); po drugie, liberalizacja kodeksu pracy, obejmująca większą elastyczność w zawieraniu i rozwiązywaniu umów oraz swobodę co do typu zawieranej umowy, wysokości wynagrodzenia za pracę, a także likwidację zbędnych biurokratycznych obostrzeń związanych z tworzeniem stanowiska pracy; po trzecie, likwidacja przywilejów związków zawodowych, które wcale nie walczą z przyczynami bezrobocia (chronią swoich członków, a nie wchodzących na rynek pracy), a są obciążeniem dla pracodawcy; po czwarte destygmatyzacja umów cywilnoprawnych i wystrzeganie się naleciałości socjalistycznych w debacie publicznej na temat rynku pracy. Należy podkreślić, że umowy o pracę nie mają żadnej naturalnej przewagi nad umowami cywilnoprawnymi. Odpowiednią formę zatrudnienia niech wybierają strony umowy, niech nie zajmuje się tym państwo. Jeśli jednak z jakichś powodów chcemy, aby pracownicy i pracodawcy częściej wybierali umowę o pracę, ta musi być mniej opodatkowana, Kodeks pracy – powinien być bardziej liberalny, a strony muszą mieć swobodę uzgadniania wysokości płacy i warunków pracy.

1 Por. Forum Obywatelskiego Rozwoju, Analiza 2/2011: Płaca minimalna zabija miejsca pracy oraz Analiza 6/2013: Jednakowa stawka płacy minimalnej hamuje rozwój polskich województw.

Świecki wymiar Kościoła: Rzecz o przywilejach :)

Bycie wierzącym lub niewierzącym jest osobistym wyborem każdego człowieka, a wybór ten – jednym z fundamentalnych praw. Religia ma jednak również wymiary polityczny i ekonomiczny, objawiający się w przywilejach, z jakich w danym kraju korzysta dominujący spośród Kościołów. Przywilej zaś zawsze implikuje drugą stronę: daje więcej, niż się należy kosztem tych, którzy przywileju są pozbawieni.

Kościół rzymskokatolicki w dzisiejszej Polsce

Większość Polaków to katolicy (choć z dużą rezerwą należy traktować sztucznie zawyżane statystyki samego Kościoła mówiące o ponad 90 proc. osób wierzących), zatem sam fakt, że głos stojącej za nimi instytucji jest słyszalny, nie dziwi. A jednak nie sposób nie zauważyć, że Kościół rzymskokatolicki jest dominującą siłą polityczną, ma ogromny wpływ na prawodawstwo i cieszy się rozlicznymi przywilejami finansowymi oraz majątkowymi. Często próbuje się to usprawiedliwiać swoistą rekompensatą za prześladowanie religii w czasach PRL-u i konfiskaty majątków kościelnych w tamtych czasach; równie często na usprawiedliwienie przywołuje się zmitologizowaną rolę Kościoła w obaleniu komunizmu. Wreszcie najczęściej przytaczanym mitem jest utożsamienie religii (więc i Kościoła) z Polską, jej historią i tożsamością. Poprzeczka jest więc zawieszona wysoko, ale i o niemałych przywilejach przecież mowa. Zacznijmy od tego, skąd się one w ogóle biorą, jak dotykają kwestii finansowych (obciążając zarówno wierzących, jak i niewierzących) i co implikują w kwestii stanowienia i interpretacji prawa oraz siły politycznej.

Przywileje wynikające bezpośrednio z aktów prawnych

Artykuł 25 Konstytucji RP ustala podstawowe relacje między państwem a związkami wyznaniowymi. Z jednej strony czytamy, że „Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”, z drugiej strony doprecyzowanie tych stosunków oddelegowane jest do umowy państwa ze Stolicą Apostolską (tzw. konkordat) i ustaw lub – w wypadku Kościołów innych niż rzymskokatolicki – umów pomiędzy Radą Ministrów a przedstawicielami związków wyznaniowych. Ten sam artykuł gwarantuje również autonomię organizacjom religijnym. Artykuł 53 Konstytucji RP przyznaje związkom wyznaniowym prawo do posiadania miejsc kultu religijnego, a także stanowi, że religia może być przedmiotem nauczania, choć zakazuje, by w ten sposób naruszać prawa osób trzecich. Zapisy Konstytucji RP znacząco wyróżniają Kościół katolicki – oprócz odrębnego trybu określania relacji państwo–Kościół należy zwrócić uwagę także na fakt, że odwołania do katolickiego Boga pojawiają się m.in. w preambule („my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, […] w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem […]”) czy w przepisach określających treść ślubowania posłów, senatorów, prezydenta, członków Rady Ministrów (możliwość dodania słów „Tak mi dopomóż Bóg” do przysięgi). Literalne odczytywanie Konstytucji RP samo w sobie nie przyznaje jeszcze tak daleko idących przywilejów dla Kościoła. Praktyka jednak, wraz przyjmowaną interpretacją zapisów prawnych, skłania do refleksji, że Kościół stanowi obecnie najbardziej wpływową siłę polityczną, kontrolującą największe ugrupowania partyjne, pełnymi garściami czerpiącą ze środków publicznych oraz rozlicznych przywilejów majątkowych i finansowych. Przekłada się to również na prawo: zarówno w zakresie jego stanowienia, jak i interpretacji oraz stosowania.

Konkordat

Głównym źródłem prawnym przywilejów Kościoła katolickiego jest zawarty w 1993 r. a ratyfikowany w roku 1998 tzw. konkordat, czyli umowa międzynarodowa między Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską. Umowa ta – w teorii mająca uregulować stosunki pomiędzy oboma państwami oraz status Kościoła rzymskokatolickiego na terenie Rzeczpospolitej – w rzeczywistości nakłada na Polskę znaczące obowiązki, często sprzeczne z innymi umowami międzynarodowymi oraz aktami normatywnymi, mając przed tymi ostatnimi pierwszeństwo.

Art. 4 konkordatu daje osobowość prawną wszelkim instytucjom kościelnym wyłącznie na podstawie powiadomienia. Art. 5 uznaje jurysdykcję prawa kanonicznego (a nie państwowego) nad wszelkimi sprawami administracyjnymi, a zgodnie z art. 7 o nominacjach urzędowych decyduje Stolica Apostolska. Art. 8 daje prawo sprawowania kultu w miejscach innych niż wyznaczone także bez zgody władz państwowych. Art. 9 narzuca kalendarz dni wolnych od pracy w uroczystości kościelne, obowiązujący zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące. Szczególnie istotny z punktu widzenia ingerencji w system edukacyjny jest art. 12, obligujący państwo do organizowania w szkołach publicznych lekcji religii przy jednoczesnym wyłączeniu spod nadzoru państwa treści tych lekcji. Należy zaznaczyć, że artykuł ten nie nakłada obowiązku finansowania tych zajęć przez państwo, a jednak tak właśnie dzieje się w praktyce. Art. 13 narzuca konieczność umożliwienia uczestniczenia w mszach świętych dzieciom na koloniach (bez określenia, czy dotyczy to tylko kolonii organizowanych przez instytucje publiczne). Art. 14 nakazuje finansowanie przez państwo (poprzez dotacje) szkół kościelnych, a art. 15 – finansowanie Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II) i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz dopuszcza finansowanie kościelnych szkół wyższych. Art. 16 zwalnia duchownych ze służby wojskowej (poza „obowiązkami” kapelanów), niezależnie od prawa obowiązującego innych obywateli (należy pamiętać, że w czasach ratyfikacji konkordatu obowiązywał przymus wojskowy). Art. 16 i 17 gwarantują funkcje kapelanów w jednostkach wojskowych, zakładach penitencjarnych, wychowawczych, resocjalizacyjnych oraz opieki zdrowotnej i społecznej. Choć nie pada sformułowanie o ich finansowaniu przez państwo, to tak właśnie w praktyce wygląda realizacja obowiązku „zapewnienia warunków”. Art. 21 wyłącza spod polskiego prawa zbiórki publiczne organizowane przez Kościół i jego instytucje. Art. 22 przyznaje Kościołowi takie samo prawo do prowadzenia działalności humanitarnej, opiekuńczej, naukowej i oświatowej jak państwu, a nie jak podmiotom prywatnym. Nakłada też na państwo obowiązek wsparcia remontów zabytków sakralnych oraz wymusił preferencyjne traktowanie Kościoła w kontekście reprywatyzacji.

Bilans Komisji Majątkowej

Jeszcze pod koniec PRL-u uchwalono ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, na której mocy powołano Komisję Majątkową. Jej działalność miała zastąpić postępowanie sądowe i administracyjne przy zwrocie kościelnych nieruchomości zabranych we wczesnych latach komunizmu. O ile sam zwrot zagrabionego mienia nie powinien budzić kontrowersji, o tyle sposób działania Komisji Majątkowej prowadził do wielu nadużyć. Jej decyzje były ostateczne, a strona kościelna miała w niej aż połowę udziału. Komisja działała od roku 1989 do roku 2011 i wedle końcowego sprawozdania przekazała Kościołowi nieruchomości warte około 5 mld zł i mniej więcej 150 mln zł rekompensat pieniężnych. Agencja Nieruchomości Rolnych i Lasy Państwowe wydały ok. 80 tys. hektarów gruntów. Śledztwa prokuratorskie w sprawie nieprawidłowości w działalności komisji, dotyczące głównie podejrzeń korupcyjnych lub działania na szkodę państwa, nie przyniosły rozstrzygnięcia, bo… komisja nie miała statusu instytucji państwowej, a jej członkowie nie posiadali statusu funkcjonariuszy państwowych, więc nie mieli obowiązku dbać o interes państwa. Tymczasem dokumentacja działalności komisji prowadzona była w sposób wybiórczy i nieprzejrzysty. Pojawiły się bardzo poważne wątpliwości co do sposobu wyceny gruntów oraz wielokrotnego rozpatrywania tych samych roszczeń. Komisja nie podlegała również żadnej kontroli wewnętrznej, a wiele wskazuje na to, że wartość faktycznie przekazanych nieruchomości przekroczyła wartość tego, co zostało zabrane. O takich sytuacjach mogą tylko pomarzyć spadkobiercy warszawskich właścicieli, którzy wobec przeciągających się latami spraw reprywatyzacyjnych wolą sprzedać swoje prawa za bezcen handlarzom roszczeń.

Fundusz Kościelny

Fundusz Kościelny został utworzony jako rekompensata za przejęte przez państwo majątki kościelne jeszcze bezpośrednio po owym przejęciu w roku 1950. W roku 2016 z budżetu państwa wpłacono do funduszu 118 mln zł (w 2014 r. mniej więcej 94 mln zł). Obecnie za pośrednictwem Funduszu Kościelnego finansowane są świadczenia funkcjonariuszy Kościoła katolickiego, przede wszystkim ich składki na ZUS (chorobowe i emerytalne). Teraz, gdy istnienie funduszu budzi powszechny społeczny opór (zwłaszcza po zakończeniu prac Komisji Majątkowej), politycy od kilku lat rozważają zastąpienie go odpisem od podatku PIT na zasadach podobnych do finansowania organizacji pożytku publicznego. Z punktu widzenia podatników niewiele to jednak zmienia, a jeśli już to na niekorzyść. Proponowane stawki odpisu z PIT byłyby bowiem na tyle wysokie, że wydatki budżetu państwa na instrument zastępujący Fundusz Kościelny by wzrosły, zamiast spaść. Propozycja odpisu z PIT w wysokości 0,3 proc. została stanowczo odrzucona przez Kościół, który proponował 1 proc., co oznaczałoby aż 500 mln zł dotacji.

Omijanie prawa przy dotowaniu instytucji kościelnych

340inkwizycjaGdy przepisy prawne nie pozwalają na finansowanie Kościoła, jego instytucji czy obiektów sakralnych wprost z budżetu, prawo często bywa zwyczajnie omijane. Najbardziej znane i głośne przykłady w ostatnich latach dotyczyły finansowania Kościoła pod pretekstem dotacji na inne cele, np. kulturalne. Dokładna skala byłaby trudna do oszacowania, ale praktyka jest nagminna. Głośnym echem odbiła się w 2014 r. nielegalna dotacja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na budowę Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie pod pretekstem finansowania zlokalizowanego w niej… Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego. Pomimo ujawnienia skandalu i jego medialnego nagłośnienia minister nie wycofał dotacji w wysokości 6 mln zł. Co więcej, rok później na ten cel przekazano kolejne 16 mln zł. Innym sposobem omijania prawa jest finansowanie działalności Kościoła nie bezpośrednio poprzez dotacje, lecz przez upolitycznione spółki Skarbu Państwa, zdominowane przez prokościelną opcję rządzącą. Gdy piszę ten tekst, wychodzi na jaw afera z finansowaniem w ten sposób właśnie Centrum Opatrzności Bożej.

Preferencyjne zasady wykupu nieruchomości

Szczególnie często Kościoły (przeważnie katolicki, czasami także, choć już nieporównywalnie rzadziej, inne związki wyznaniowe) korzystają z bonifikat przy zakupie nieruchomości (zwłaszcza gruntów) od samorządów. Często są to ulgi w wysokości 90–99 proc. wartości nieruchomości. Liczne są zresztą przykłady odsprzedawania przez Kościół uzyskanych w ten sposób gruntów już po cenie rynkowej albo bliskiej rynkowej, oczywiście z zachowaniem różnicy dla siebie. Podstawą prawną takich ulg jest ustawa z 21 sierpnia 1997 r. o gospodarce nieruchomościami (art. 68.1.6) – jest w niej jednak zastrzeżenie, że nieruchomość sprzedawana Kościołom z bonifikatą musi być przeznaczona na cele sakralne. Nie zawsze stosuje się ten przepis w praktyce – szerokim echem odbiła się choćby sprawa działki sprzedanej przez władze Gdańska parafii pw. św. Ignacego Loyoli, na której została założona hodowla danieli.

Dane na temat nieruchomości przekazanych za bezcen są szczątkowe, brakuje całościowych statystyk. Tylko jedna decyzja władz Krakowa (o udzieleniu bonifikaty w wysokości 98 proc. przy wykupie gruntów w krakowskich Łagiewnikach) wiąże się ze stratą niemal 3,4 mln zł. 90 proc. opustu przyznano niedawno Archidiecezji Lubelskiej na zakup dwóch działek o wartości 3,7 mln zł. Sprzedawanie nieruchomości o wartości kilkuset tysięcy złotych za 1–2 proc. wartości jest zaś już tak powszechne, że właściwie nie wzbudza większego zainteresowania mediów. Niestety, państwo i samorządy nie mogą liczyć na wzajemność w preferencyjnym traktowaniu przy przekazywaniu ziemi. Szczególną uwagę zwracają sytuacje, gdy Kościół utrudnia, często przez wiele lat, ważne inwestycje infrastrukturalne i inne działania o charakterze publicznym, licząc na odszkodowania o wartości znacznie przekraczającej wartość rynkową nieruchomości.

Nowe przywileje w obrocie ziemią

Skala nierównego traktowania w obrocie nieruchomościami jeszcze się powiększa, odkąd nadeszła tzw. „dobra zmiana”. Wprowadzona wiosną 2016 r. ustawa dotycząca obrotu gruntami rolnymi przyznaje związkom wyznaniowym przywileje, a właściwie pozbawia istoty prawa własności niemal wszystkich z wyłączeniem związków wyznaniowych. Pomijając oczywistą niekonstytucyjność samej treści ustawy (możliwość nacjonalizacji ziemi za symbolicznym odszkodowaniem przy próbie sprzedaży narusza art. 21 i 64 Konstytucji RP), po raz kolejny mamy do czynienia z sytuacją szczególnego uprzywilejowania Kościołów. Ustawodawca zmierza tym samym do przywrócenia hegemonii Kościoła w kwestii własności gruntów, w wyniku czego może się on ponownie stać monopolistą w kluczowych dziedzinach gospodarki, co oczywiście doprowadzi państwo do konieczności bezwzględnego podporządkowania zarówno ekonomicznego, jak i politycznego.

Finansowanie pensji katechetów

Największym bezpośrednim i jawnym wydatkiem publicznym na cele kultu religijnego jest nauczanie doktryny religijnej w szkołach (tzw. katechezy). Czytelnikom „Liberté!” temat jest zapewne dobrze znany, gdyż właśnie przeciw tej patologii skierowana była inicjatywa ustawodawcza Świecka Szkoła. Na pensje katechetów podatnicy wydają ponad 1,3 mld zł rocznie (ponad dwukrotnie więcej niż roczne wpływy z planowanego podatku handlowego, których spodziewali się rządzący), choć państwo nie ma żadnej kontroli nad programem i treścią nauczania.

Przywileje podatkowe Kościoła w Polsce

Kościoły i księża korzystają z ogromnych przywilejów podatkowych. Księży obowiązuje podatek dochodowy (PIT) w formie niewielkiego ryczałtu, w zależności od funkcji w Kościele i wielkości parafii – od 127 zł kwartalnie dla wikariuszy do półtora tysiąca dla proboszczów największych parafii. To kwoty nieporównywalnie mniejsze, niż gdyby PIT był płacony na zasadach ogólnych. Choć kościelne firmy i fundacje teoretycznie podlegają podatkowi CIT, to skala zwolnień prowadzi do tego, że nie płacą go prawie w ogóle. Kościół nie podlega też opłatom celnym oraz korzysta ze zwolnienia z podatku od nieruchomości i ulg od darowizn. Szacuje się, że łączna wartość przywilejów podatkowych jest porównywalna z kosztem finansowania lekcji religii.

Finansowanie i organizacja imprez religijnych ze środków publicznych

Dużym obciążeniem dla jednostek budżetowych (od budżetu państwa po najniższe jednostki samorządowe), a także wielu instytucji publicznych jest partycypacja w kosztach imprez religijnych i wydarzeń bardziej czy mniej związanych z Kościołem. W niektórych wypadkach mowa o imprezach masowych, czego przykładem są tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, w innych mówimy o oficjalnych wydarzeniach, których głównym punktem programu są wizyty funkcjonariuszy Kościoła spotykających się z przedstawicielami władz publicznych. Najmniej kosztują – ale też są najczęstsze – rozliczne wydarzenia kulturalno-folklorystyczne z akcentowanym udziałem religii i duchownych. Oszacowanie łącznej sumy środków publicznych przeznaczanych na wszelkiego tego typu wydarzenia wydaje się niemożliwe. Wypada więc wspomnieć, że sama tylko dotacja publiczna na organizację Światowych Dni Młodzieży została zwiększona ze 100 do 180 mln zł, a nie obejmuje to wszystkich kosztów pośrednich związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, logistyką i niedogodnościami dla osób postronnych.

Armia kapelanów

Na mocy konkordatu Polska jest zobowiązana do utrzymywania armii kapelanów w jednostkach wojskowych i innych formacjach mundurowych oraz szpitalach publicznych. Roczny koszt utrzymania samego Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego to ponad 15 mln zł, a kolejne 10 mln zł wynosi rachunek od kapelanów więziennych, szpitalnych oraz zatrudnionych w służbach mundurowych. Z największą zaś patologią mieliśmy do czynienia przy okazji reformy polskiej armii. Redukcja liczebności sił zbrojnych, związana z likwidacją w 2009 r. wojskowego niewolnictwa (tzw. poboru), spowodowała likwidację wielu jednostek wojskowych. Etaty dla kapelanów jednak początkowo zostały – zaczęło się to zmieniać dopiero począwszy od roku 2013.

Zbiórki publiczne

Kościół katolicki korzysta także z przywilejów w zakresie działalności przedstawianej jako dobroczynna. Konkordat zwalnia z obowiązku rejestrowania (a zatem również właściwego rozliczania i kontroli) zbiórek publicznych. Przywilej ten w mniejszym stopniu dotyczy działalności charytatywnej, choć i tu mamy potężną instytucję o dość skomplikowanej strukturze finansowej, mowa o Caritas. Oprócz niej istnieją 44 jednostki diecezjalne o ograniczonej przejrzystości finansowej. Główne korzyści dla samego Kościoła urzeczywistniają się w tzw. „tacy” podczas mszy oraz rozlicznych zbiórek celowych na obiekty sakralne, utrzymanie kościołów i księży bądź formy propagandy wiary. Nie zapominajmy o zbiórkach na finansowanie niektórych fundacji religijnych i prowadzonych przez nie działalności medialno-biznesowej.

Środki europejskie

Kościół katolicki i inne związki wyznaniowe często korzystają także z funduszy europejskich. Czerpią ze środków z programów rozwoju regionalnego, m.in. na konserwacje zabytków, termomodernizację budynków czy nowoczesne technologie ogrzewania, a także rozbudowę szkół kościelnych. Kościoły pozyskiwały też środki z programu Kapitał Ludzki na szkolenia i świadczenie usług społecznych. Wreszcie – a to szczególnie istotne w kontekście nowych przywilejów w obrocie ziemią – korzystają z dopłat do gruntów rolnych.

Dochody niepubliczne 

Majątek Kościoła i jego dochody to oczywiście nie tylko wpływy budżetowe czy podatkowe. Ogromną część dochodów Kościoła stanowią datki dobrowolne lub quasi-dobrowolne, ale znajdujące się de facto w szarej strefie, poza jakąkolwiek kontrolą. Przykładami takiej działalności są wspomniana już „taca” i inne zbiórki oraz wysokie „darowizny” związane z odprawianiem chrztów, ślubów czy pogrzebów. Choć nie są one tak bardzo nieetyczne jak finansowanie Kościoła ze środków publicznych (ostatecznie każdy ma wybór, czy z nich korzystać, czy nie), nieraz budziły kontrowersje ze względu na kontrast pomiędzy deklarowaną dobrowolnością „ofiary” a ustalonym cennikiem za usługę, z jakim wierni spotykają się w praktyce. Także i te opłaty nie podlegają powszechnym systemom podatkowym i znajdują się praktycznie całkowicie poza kontrolą. Jako liberał nie popieram nadmiernej kontroli dobrowolnych datków czy świadczeń pieniężnych za usługi, jednakże poczucie niesprawiedliwości budzi dysproporcja pomiędzy traktowaniem Kościoła katolickiego i innych podmiotów

Wpływ polityczny na prawo powszechne

Mając ogromne środki finansowania, Kościół katolicki może łatwiej realizować swoją politykę. Przywileje ekonomiczno-finansowe prowadzą do uprzywilejowania w kwestiach prawnych, pod względem możliwości lobbingu za przepisami (dotyczącymi ogółu obywateli, a nie tylko osób wierzących) narzucającymi zasady wyznania – przede wszystkim katolickiego. To stąd przecież, bo nie z powszechnych czy obiektywnych norm etycznych, biorą się restrykcyjne przepisy w zakresie obyczajowości, prawo o ochronie pojęć tak abstrakcyjnych jak uczucia religijne czy zakaz handlu w święta kościelne. Zresztą w tej ostatniej sprawie co pewien czas wracają pomysły dalszego zaostrzenia przepisów i całkowitego zakazu handlu w niedziele, co ma skłonić obywateli do przeznaczenia „świętego dnia tygodnia” na praktyki religijne. To również siła polityczna Kościoła katolickiego sprawia, że Polska jako jeden z nielicznych krajów Unii Europejskiej nie przyznaje żadnych praw parom homoseksualnym tylko dlatego, że są one sprzeczne z aksjologią katolicką. Przykładów takiej legislacji jest wiele. Mówimy więc o prawie, które, realizując misję polityczno-propagandową Kościoła, narusza bezpośrednio prawa osób trzecich.

Wymiar symboliczny w przestrzeni publicznej

Kościół katolicki nie zadowala się wyłącznie korzystaniem z przywilejów finansowych oraz majątkowych ani nawet potęgą polityczną i wpływem na legislację. Dominacja Kościoła nad państwem widoczna jest także w warstwie symbolicznej, w niektórych wypadkach usankcjonowana przepisami prawnymi, w innych odbywająca się całkowicie niezależnie od porządku prawnego. Słynny krzyż wiszący nad drzwiami izby plenarnej w Sejmie został zawieszony „po partyzancku”, bez żadnej podstawy prawnej ani choćby uchwały sejmowej przez dwóch posłów Akcji Wyborczej Solidarność w nocy z 19 na 20 października 1997 r. Choć jego obecność w budynku władzy publicznej łamie bezpośrednio art. 25.2 Konstytucji RP („Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”), znajduje się tam do dziś. Krzyże wiszą też całkiem powszechnie w szkołach publicznych, urzędach administracji centralnej oraz władz samorządowych, nierzadko ponad polskim herbem na tej samej ścianie, co symbolicznie ma pokazywać, że lojalność należy się najpierw Kościołowi, a dopiero później państwu. Nagminne jest też zapraszanie katolickich duchownych na uroczystości poświęcenia rozmaitych obiektów czy przecinania wstęg, bynajmniej nie za darmo.

Wpływ na stosowanie i interpretację prawa

Kwestia symboliki wprowadzać może jedynie miękkie, niewiążące narzędzia manipulacji, znajduje jednak wyraz również w postępowaniu funkcjonariuszy państwowych i sposobie pełnienia przez nich swoich obowiązków. Wśród parlamentarzystów stosunek zależności państwa od Kościoła przekłada się na lansowanie katolickiego światopoglądu w prawodawstwie. Faworyzowanie grup religijnych, a zwłaszcza Kościoła katolickiego, widoczne jest jednak także w działaniach władzy wykonawczej, prokuratury, administracji publicznej i władzy sądowniczej. Ileż to Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji się nagimnastykowało, naginając prawo, by nie dopuścić do zarejestrowania prześmiewczego Polskiego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, stosując kruczki prawne tylko dlatego, że jedyna zgodna z prawem decyzja byłaby nie w smak Kościołowi katolickiemu i innym „uznanym” religiom. Sądy Administracyjne, z NSA włącznie (wyrok z lutego 2016 r.), niedawno zaprzeczyły swoim wcześniejszym wyrokom, by wbrew zarówno Ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, jak i Ustawie o ochronie danych osobowych odebrać prawo do poprawiania swoich danych osobowych tym, którzy wystąpili z Kościoła rzymsko-katolickiego. Przepisy kodeksu karnego o ochronie uczuć religijnych są zaś nagminnie stosowane przez prokuratorów i sędziów jako narzędzia cenzury, ponieważ każdą krytykę Kościoła i religijnych przesądów można pod nie podciągnąć (przykładem były niewinne przecież słowa popularnej piosenkarki Doroty Rabczewskiej, znanej jako Doda, na temat autorów Biblii, a w czasie pisania tych słów sąd rodzinny na Podkarpaciu ściga nastolatków, którzy nie okazali „należnej czci” tzw. hostii).

Relacje państwo–Kościół na świecie

Modele relacji państwa i Kościoła w poszczególnych krajach znacząco się różnią, co wpływa na siłę polityczną i gospodarczą organizacji religijnych. Francja i Stany Zjednoczone to przykłady krajów afirmujących zupełne rozgraniczenie państwa i Kościoła, choć w tych ostatnich liczba wyznawców danej religii jest jedną z najwyższych na świecie. Kościoły muszą co do zasady finansować się same, choć i tam korzystają ze zwolnień podatkowych oraz wcale niemałych dotacji celowych. W USA wiele jest ulg podatkowych od majątków kościelnych, dotacje otrzymują również niektóre kościelne organizacje charytatywne, we Francji zaś państwo finansuje utrzymanie kościołów zbudowanych przed rokiem 1905, a więc przed wejściem w życie ustawy o rozdziale państwa i Kościoła. Siła ekonomiczna Kościoła zależy w dużej mierze od tego, czy mamy do czynienia ze społeczeństwem świeckim, czy religijnym. Liczne związki wyznaniowe – głównie chrześcijańskie, ale nie tylko (spośród których żaden właściwie nie jest dominujący) – w Stanach Zjednoczonych mają do dyspozycji spore środki finansowe (głównie dzięki hojności wyznawców) i działają jak sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwa. Z kolei we Francji – kraju równie świeckim pod względem prawnego rozdziału państwa od Kościoła, ale znacznie bardziej laickim w sensie przynależności obywateli do Kościołów i praktyki religijnej – Kościoły nie mogą liczyć na nadmiar pieniędzy.

Podatek kościelny

Zupełnie inny model przyjęły Niemcy – kraj raczej przeciętny pod względem religijności społeczeństwa, mniej więcej w równym stopniu protestancki co katolicki. Charakteryzuje się on potężną siłą gospodarczą głównych Kościołów chrześcijańskich ze względu na rozbudowany model finansowania oparty na aparacie skarbowym. Każdy Niemiec formalnie przynależący do związku wyznaniowego płaci bowiem całkiem wysoki podatek kościelny. Z jednej strony prowadzi to do całkiem sporego odsetka wystąpień z Kościoła, z drugiej strony właściwie nigdzie na świecie Kościoły nie są tak bogate, przez co mają potężne narzędzia do realizacji swojej polityki. Płaci się tam od 8 do 9 proc. kwoty podatku dochodowego (nie jako odpis od podatku, ale jako powiększenie podatku o tę kwotę). Dochody Kościołów katolickiego i ewangelickiego wynoszą po 5 mld euro rocznie. Podatek kościelny istnieje też m.in. w Austrii (1,1 proc. dochodu), Hiszpanii (0,7 proc. dochodu) i Szwajcarii (2,3 proc. dochodu).

A jednak praktyka pokazuje, że niemieckie Kościoły nie przenoszą swojej ideologii na prawodawstwo w sposób choćby porównywalny z tym, z czym spotykamy się w Polsce. Można powiedzieć nawet o pewnym uspokojeniu roszczeń Kościoła w związku z jego finansowym uzależnieniem od państwa. Podatek kościelny daje wprawdzie, przynajmniej w Niemczech, ogromne dochody Kościołowi, ale marginalizuje inne, mniej przejrzyste źródła jego finansowania, pokrywając 70 proc. wpływów. Kościół w Niemczech funkcjonuje więc jako instytucja zdolna zaspokajać swoje potrzeby finansowe, niespecjalnie interesując się tym, co się dzieje poza nim. Choć niemieccy duchowni nie wpływają na politykę krajową, to wciąż mają ogromny wpływ na politykę Kościoła katolickiego jako całości, również na najwyższych szczeblach w państwie watykańskim. Dotyczy to w szczególności reform w warstwie doktrynalnej, ale odbywa się także z uwzględnieniem warunków finansowych. Znaczna część dochodów Watykanu pochodzi w końcu od krajowych episkopatów.

Inne modele finansowania Kościoła przez państwo

W Chorwacji z budżetu finansowane są pensje księży katolickich, remonty kościołów i utrzymanie szkół religijnych, na co państwo wydaje mniej więcej 0,5 proc. budżetu. Podobny model istnieje też w Czechach, mimo że mają one jedno z najbardziej laickich społeczeństw w Europie. W Danii z przywilejów podatkowych korzysta protestancki Kościół Danii, łącząc podatek kościelny (płacony przez wierzących w wysokości 1,5 proc. dochodów) z dotacją budżetową. Inne związki wyznaniowe są dotowane z budżetu, ale nie poprzez podatek kościelny. Dwa państwowe Kościoły w Finlandii (protestancki i prawosławny) korzystają z podobnej co w Danii wysokości podatku. Kościoły protestanckie są finansowane za pośrednictwem systemu podatkowego również w Szwecji i Islandii. Włochy zaś są najbardziej znaną egzemplifikacją pomysłu odpisu podatkowego: obywatele mogą zdecydować, czy 0,8 proc. ich podatku ma zostać przeznaczone na potrzeby jednego z Kościołów z oficjalnie uznanej listy, czy też trafić do budżetu. Dobrowolny odpis podatkowy istnieje w Holandii (od 1 do 3 proc. podatku). Wysokim poziomem pomocy publicznej dla Kościoła charakteryzuje się katolicka Irlandia, nadmienić jednak należy, że jej głównym beneficjentem są kościelne szkoły.

Rys historyczny

Kościół katolicki swoją potęgę finansową budował przez kilkanaście stuleci. Wywodząc się z nieznaczącej, początkowo nawet prześladowanej sekty przeistoczył się w potęgę polityczną i majątkową, a w wielu miejscach i okresach w główny ośrodek władzy. Nie tylko Średniowiecze, lecz także znaczna część czasów nowożytnych minęły pod jego całkowitą dominacją w krajach Europy Zachodniej i Środkowej (podczas gdy Południowy Wschód znajdował się pod wpływem Cerkwi). Nawet gdy Kościół katolicki został osłabiony przez reformację, nie oznaczało to zaniku politycznej dominacji religii, ale raczej przesunięcie strefy wpływów na nowe Kościoły. To właśnie reformacja doprowadziła do powstania protestanckich Kościołów państwowych, w których jedna osoba pełniła obowiązki głowy państwa i Kościoła. Ten stan rzeczy w wielu krajach protestanckich istnieje zresztą do dziś. Również w krajach zawsze katolickich kwestia rozdziału państwa od dominującej instytucji religijnej praktycznie nie istniała, a Kościół długo był dominującym posiadaczem ziemskim w wielu krajach Europy. Pionierem świeckości państwa była w Europie Francja, w której tendencje laickie pojawiały się z różną siłą od czasów Oświecenia, obecny zaś stan prawny w dużej mierze opiera się na zasadach zarysowanych we wspomnianej ustawie z roku 1905.

Stolica Apostolska

Swoistą centralą instytucji kościelnych i podmiotem prawa międzynarodowego jest Watykan de iure składający się z dwóch podmiotów: Państwa Watykańskiego i Stolicy Apostolskiej znajdujących się w unii personalnej. Głową obu podmiotów jest papież, monarcha absolutny wybierany przez tzw. konklawe. Podmiotowość prawną Watykanu, jego granice i stosunki z Włochami (bo częścią ich terytorium jest Stolica Apostolska) gwarantują tzw. traktaty laterańskie zawarte jeszcze w roku 1929 i podpisane przez Benita Mussoliniego i kardynała Pietra Gasparriego. Znaczące zmiany traktatów nastąpiły w 1984 r., kiedy zniesiono bezpośrednie finansowanie Watykanu przez Włochy (wprowadzono jednak wspomniany odpis podatkowy na rzecz Kościoła). Watykan na pierwszy rzut oka powinien pozostawać bez znaczenia politycznego (zajmuje ledwie skrawek terenu i ma znikomą liczbę ludności), a jednak jego siła dyplomatyczna jest ogromna. Konkordaty często faktycznie uzależniają inne państwa od Watykanu w kwestiach finansowych, politycznych, prawnych, a także światopoglądowych – chociaż skala tego uzależnienia w każdym wypadku jest inna. Konkordat jako umowa międzynarodowa jest też trudny do wypowiedzenia: pomijając delikatność polityczną (najczęściej zawierany jest z krajami, gdzie dominującą część populacji stanowią katolicy), zazwyczaj nie zawiera przepisów o jednostronnym wypowiedzeniu czy choćby niezależnym arbitrażu zawartych w nim postanowień, a obowiązki nakłada prawie wyłącznie na to drugie państwo, a nie na Watykan.

Dzisiejsze Państwo Watykańskie, choć potężne, jest jednak cieniem Państwa Kościelnego, istniejącego z przerwami od VIII do XIX w. Mimo wciąż potężnej roli politycznej i siły finansowej Kościoła jego znaczenie wciąż się zmniejsza. Przyczyn jest wiele, a najbardziej oczywista to laicyzacja społeczeństw opartych na filozofiach racjonalistycznych oraz nauce. Druga – która uderzyła szczególnie w Kościół katolicki – to liczne skandale. W katolickiej Irlandii czy eklektycznie religijnych Stanach Zjednoczonych wizerunek Kościoła ucierpiał zwłaszcza przez afery pedofilskie. Ucierpiały zresztą również kościelne budżety, z których wypłacono znaczne odszkodowania dla ofiar. Watykan początkowo nie reagował, ale obecnie, zwłaszcza od początku władzy Jorgego Maria Bergoglia (choć wykluczanie księży z Kościoła za pedofilię zapowiedział już poprzedni przywódca Watykanu – Joseph Ratzinger), nadużycia seksualne księży są przynajmniej oficjalnie zwalczane przez najwyższe władze kościelne. Wreszcie trzecią przyczyną stopniowego ograniczania władzy i przywilejów Kościoła katolickiego na świecie jest rosnąca konkurencja. Pojawiają się przecież nowe ruchy religijne stojące w opozycji do Kościoła, a wielokulturowość społeczeństw zachodnich prowadzi do większej obecności i widoczności innych wielkich religii, zwłaszcza islamu.

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden trend związany z osobą obecnego przywódcy Watykanu. Dość silnie akcentowana w jego polityce jest wizja kościoła ubogiego. Nie podoba się to oczywiście wielu kościelnym hierarchom przyzwyczajonym do zbytku i luksusu. Implikacje tej polityki (zakładając, że papieżowi uda się ją wcielić w życie) mogą być dwojakie. Z jednej strony ograniczenie „przemysłu religijnego”, a więc zmniejszenie finansowej potęgi Kościoła (lub przynajmniej przeznaczenie jej na cele dobroczynne), pozornie osłabia rolę polityczną Watykanu. Z drugiej strony jednak taka polityka może mu zaskarbić wiele społecznej sympatii, co w dłuższej perspektywie ma szansę odwrócić tendencję spadkową (a więc również zniwelować straty wizerunkowe po skandalach finansowych w Instytucie Dzieł Religijnych, znanym lepiej jako Bank Watykański). Może się jednak okazać, że opór hierarchów wobec polityki „kościoła ubogiego” te zmiany zablokuje. Zresztą, wracając na polski grunt, czy należy się spodziewać, że polscy hierarchowie kościelni łatwo zrezygnują ze swojej uprzywilejowanej pozycji? Uważam, że to wątpliwe.

Nowoczesna po drugiej stronie tęczy :)

Nowoczesna doskonale zdaje sobie sprawę, że dla partii politycznej program to kłopot. Trzeba go mieć, ale zasadniczo nie jest do niczego potrzebny – programem nie wygrywa się wyborów. Jednak bywa on czytany uważnie przez oponentów i ekspertów, zawarte w nim tezy bywają dla partii kłopotliwe i trudne do wytłumaczenia. Dlatego konkretów w programie powinno być jak najmniej bo do ogólników trudno się przyczepić.

I tą lekcję Nowoczesna odrobiła znakomicie. Program roi się od stwierdzeń takich jak „naprawimy”, „poprawimy”, „podniesiemy”, „będziemy promowali”, „zmienimy”. Zasadniczo jednak prawie wcale nie ma nawet sugestii w zakresie tego jak to zrobić. O ile w przypadku „obniżymy stawkę podatku” wydaje się to uzasadnione – do tego wystarczy ustawa, o tyle „zlikwidujemy kolejki do lekarzy” brzmi już zupełnie groteskowo. Problem służby zdrowia pozostaje nierozwiązany we wszystkich krajach świata, a Nowoczesna „zlikwiduje” i już. I choć w opisie zmian w służbie zdrowia jest kilka słusznych pomysłów to w niczym nie przypominają całościowego planu mającego jakąkolwiek szansę zmierzyć się z problemem. Po prostu sprawę załatwi „organizacja, cyfryzacja i finansowanie” – cokolwiek by to miało znaczyć. A program to właśnie jedyne miejsce, w którym takie rzeczy się opisuje.

Analizę programu Nowoczesnej należy więc przeprowadzić „odcedzając” konkretne propozycje od zalewu pustych deklaracji, a z racji mojej profesji wypowiem się jedynie o jego części gospodarczej. Bo pomimo starań by konkretów unikać da się zarysować, mglistą, ale zauważalną linię rozumowania Nowoczesnej. A to co można zauważyć nie jest pocieszające.

Największym zastrzeżeniem do programu Nowoczesnej, poza wysokim poziomem ogólności, jest bowiem całkowite oderwanie od prognoz rozwoju gospodarczego Polski. To niepokojące w przypadku partii, której głównym zakresem kompetencji ma właśnie być gospodarka. Nowoczesna deklaruje równoważenie budżetu (łącznie z wymogiem konstytucyjnym), co dla wielu ekonomistów jest postulatem zachęcającym. Problem w tym, że reszta postulatów nijak się ma do tego założenia.

Budżet można równoważyć, albo podnosząc podatki, albo obniżając wydatki. Co zatem proponuje Nowoczesna? W kwestii podatków:

  • Obniżkę PIT i CIT
  • Odpis CIT na kulturę
  • Ujemny podatek dochodowy (zasiłki dla osób osiągających niski dochód)
  • Ulgi inwestycyjne

Czyli same obniżki podatków. A co w wydatkach?

  • Żłobek i przedszkole dla każdego dziecka
  • Programy tanich mieszkań dla młodych
  • Zwiększenie zasiłków (na zasadzie złotówka za złotówkę)
  • Likwidację kryterium ceny w przetargach
  • Podniesienie wynagrodzeń w służbie zdrowia
  • Dofinansowanie nauki, wyższe płace dla młodych naukowców, stypendia
  • 2% PKB na badania i rozwój
  • Dofinansowanie sądownictwa
  • Dopłaty do termomodernizacji i wymiany pieców
  • Zwiększenie udziału samorządów w podatkach dochodowych
  • 2,5% PKB na wojsko

Jedynym elementem ograniczającym wydatki ma być racjonalizacja 500+, choć nie wiemy ile oszczędności mogłoby to przynieść. Z ogólnego zarysu wynika, że raczej niezbyt wiele. Jak więc Nowoczesna chce równoważyć (konstytucyjnie budżet) obniżając podatki i podnosząc wydatki pozostaje tej partii wielką tajemnicą, godną niewątpliwie Nobla z ekonomii. Oczywiście w programie pojawiają się postulaty „przeglądów wydatków”, czy „likwidacji oszustw”, ale to znowu ogólniki, które zgodnie z założeniem pomijam.

Piknik pod wiszącą skałą

Co gorsza Nowoczesna prawie w ogóle nie zauważa słonia w składzie porcelany – czyli systemu emerytalnego. To on generuje obecnie ok 50 mld deficytu budżetowego – bo tyle wynosi dotacja dla FUS. A za lat kilka dotacja ta podwoi się tworząc olbrzymią wyrwę w budżecie. Zatem nawet gdyby jakimś cudem dziś zrównoważyć budżet to za lat kilka wrócimy do stanu obecnego – lub gorszego. Nie może być mowy o naprawie finansów publicznych bez dużego programu dotyczącego systemu emerytalnego – obcinanie wydatków na administrację może dać nam obniżenie deficytu co najwyżej o kilkanaście procent. Posunięcie się dalej grozi demontażem państwa.

Przerażające jest to, ze Nowoczesna najwyraźniej tego nie dostrzega. Co bowiem czytamy w programie w tym zakresie? Utrzymanie wieku emerytalnego na poziomie 67 lat – rozwiązanie słuszne, ale wycinkowe i niewystarczające. Likwidacja przywilejów emerytalnych dla nowo wchodzących na rynek pracy – znowu pomysł słuszny, ale dający efekty za 25-30 lat kiedy demograficzny walec już się po nas przetoczy. Słowem niewiele.

Można by się także wyzłośliwiać nad pewnymi elementami merytorycznymi – wyraźnie Nowoczesna ma kłopoty z pojęciem podatku liniowego. W kampanii wyborczej Ryszard Petru nawoływał do wprowadzenia liniowego VATu, kiedy VAT liniowy jest już od zawsze. To, że ma różne stawki jeszcze nie znaczy, że jest progresywny. W programie zaś mamy „podatek liniowy z wysoką kwotą wolną” – czyli podatek progresywny. Sformułowania takie, choć zasadniczo zrozumiałe, muszą budzić obawy o poziom kompetencji piszących ten dokument. Wpisuje się to niestety w szereg dziwnych wpadek merytorycznych – głównie lidera Nowoczesnej. Musi to być dość bolesne dla partii, której jednym z atutów ma być właśnie wysoki poziom kompetencji.

Ale zamiast złośliwości chciałbym zaznaczyć, że w programie znajduje się sporo ciekawych pomysłów. Na przykład te dotyczące wspierania przedsiębiorczości mają sens – choć niestety dotyczą problemów raczej drugo- i trzeciorzędnych, głównie tych, które trapiły przedsiębiorców przed kilku laty i przebiły się do mainstreamu. Wyraźnie widać jednak, ze brak tu nasłuchu bezpośrednio w środowisku przedsiębiorców.

Podsumowując wyraźnie widać, że za programem Nowoczesnej nie stoi żadna spójna myśl ani wizja. To zlepek różnych postulatów, mniej lub bardziej ogólnych. Część z nich jest jak najbardziej sensowna, ale w sumie nie składają się na całość. To trochę jak propozycja remontu domu, dotycząca dziesiątek różnych drobiazgów. Każda z propozycji ma jakiś sens, ale trudno sobie wyobrazić jak będzie wyglądała całość. Co gorsza silosowe opracowanie zagadnień, zapewne na zasadzi burzy mózgu powoduje, ze wiele propozycji jest niespójnych. Praktycznie każda gałąź ma dostać jakiegoś rodzaju dofinansowanie lub ulgi podatkowe, a jednocześnie jakimś cudem budżet ma się zbilansować. Wygląda na to, że przypowieści Leszka Balcerowicza o politykach jako świętych Mikołajach sprawdza się także w przypadku Nowoczesnej. Oprócz braku spójnej wizji rzuca się w oczy także całkowite pominięcie w programie spraw kluczowych dla przyszłości Polski. Zatem zasadniczo mamy do czynienia z dokumentem opracowanym na potrzeby marketingu, doraźnie złożonym, zapewne jako kontrapunkt do wysiłków programowych PO. Pozostaje liczyć, że partia ta pokusi się jednak o poważniejsze podejście do tematu.

Rozpad ładu :)

Firmy państwowe od dawna były używane do politycznych celów, jednocześnie tracąc na wartości. Wykupywanie firm słabszych przez silniejsze to najbardziej widoczny tego przejaw. Za pieniądze firmy radzącej sobie utrzymywane są nieopłacalne miejsca pracy. Problem w tym, że obniża to możliwości firmy silnej by dalej się rozwijać – brakuje środków na inwestycje, a do tego dochodzą kłopoty z zarządzaniem nowym „nabytkiem”. Im więcej takich wrzutek tym większa szansa, ze firma dotąd sobie radząca sama zacznie wymagać pomocy.

Inną metodą wykorzystywania tych spółek było bezpośrednie zasilanie budżetu. Firma deklarowała dywidendy, które wpływały do kasy państwa. Jednak problem z punktu widzenia udziałowca kontrolującego było to, że pieniądze dostawali także inni inwestorzy, którzy kupili udziały od skarbu państwa. A państwo pieniędzmi się nie lubi dzielić. Postanowiło zatem użyć swoich specjalnych zdolności i prerogatyw by złupić inwestorów mniejszościowych.

Pierwsze próby dotyczyły podatków branżowych – w szczególności miedziowego, by nie dzielić się z pieniędzmi z KGHM. Wysokie podatki branżowe oznaczały mniej zysku do podziału, ale wpływy do skarbu państwa wzrosły. Tego typu podatek ma jednak wiele niekorzystnych konsekwencji natury biznesowej i nie wszędzie się go da zastosować. Pozostał zatem problem jak wypłacić dywidendę tylko sobie i nic nie zostawić innym udziałowcom.

Pomysł się znalazł dzięki jednemu z najbardziej idiotycznych podatków w całym naszym systemie. W rachunkowości istnieje pojęcie kapitałów (nie mają one nic wspólnego z kapitałem w rozumieniu ekonomicznym). Wytłumaczenie czym są kapitały nie jest do końca takie proste bo to pojęcie zasadniczo wirtualne i w rzeczywistości niewiele znaczące, a wiele z potocznych definicji jest błędnych. Można powiedzieć, że kapitał to suma wartości wkładów inwestorów w firmę (pieniędzy i innych rzeczy) oraz suma zysków wypracowanych przez firmę, które nie zostały użyte by uzasadnić wypłatę dywidendy (często w uproszczeniu mówi się, o zyskach które nie zostały wypłacone, ale jest to nieprawdziwe stwierdzenie – wypłaca się pieniądze a nie zyski). W ramach rachunkowości mamy różne rodzaje kapitałów, ale z naszej perspektywy istotny jest podział na te, które mogą uzasadniać przyszłe dywidendy i te które nigdy nie będą prowadziły do wypłaty dywidend. Tą ostatnią grupę nazywa się kapitałem podstawowym, ta druga dzieli się dalej (kapitały zapasowe, rezerwowe, niepodzielony zysk zatrzymany etc.) , ale te podziały nie są tu istotne.

Kapitały mogą zmieniać swój rodzaj na podstawie decyzji akcjonariuszy. W szczególności kapitały mogące służyć do uzasadnienia wypłaty dywidendy mogą być zamienione na kapitały podstawowe (ale ruch w drugą stronę nie jest już możliwy). Najdziwniejsze jest to, że dokonując takiej czynności, która pozbawia akcjonariuszy praw do części dywidend państwo uznaje, że akcjonariusze muszą zapłacić podatek dochodowy (choć płatnikiem jest firma). W jaki sposób można uzasadnić uznane takiego działania za dochód przechodzi moje zdolności intelektualne. Rzeczywistość jednak jest właśnie taka – państwo opodatkowuje co mu się podoba – nawet niewiele wnoszące zapisy księgowe. Tyle tylko, że w większości przypadków był to przepis raczej martwy: skoro trzeba płacić podatek od czynności, której wykonywać nie trzeba po prostu nikt nie podnosił kapitału podstawowego jeśli absolutnie nie musiał.

Tyle, że teraz firmy pod kontrolą państwa zaczynają właśnie dokonywać tych księgowych sztuczek. Nie mają one niekorzystnego wpływu na zyskowność firmy, w przeciwieństwie do np. podatku miedziowego. Jednocześnie zapewniają dopływ pieniędzy do budżetu, a inwestorzy mniejszościowi zostali na lodzie. To jeden z powodów dla których kursy giełdowe spółek kontrolowanych przez Skarb Państwa szorują po dnie. Po co bowiem kupować udziały spółek, które zostaną dokładnie wydrenowane przez udziałowca większościowego?

To oczywiście naszemu państwu w końcu odbije się jednak czkawką. Na nieuczciwości zarabia się raz, ale potem nikt z nami interesów już robić nie będzie chciał. Opały budżetowe dopiero przed nami, a sprzedaż akcji przejętych z OFE może się okazać dużo trudniejsza niż by się mogło zdawać. Kto kupi mniejszościowy udział w LOT, dla którego alternatywą jest upadłość? O niskiej uzyskiwanej cenie nawet nie wspomnę. Pazerny traci dwa razy.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję