To wojna o skutkach globalnych :)

Chociaż największą cenę za szaleństwo Władimira Putina płacą Ukraińcy, już dziś wiadomo, że wojna za naszą wschodnią granicą będzie miała konsekwencje nie tylko dla zaangażowanych stron, nie tylko dla naszego regionu czy Europy w ogóle. To wojna o skutkach globalnych. Nasz świat się zmienia. Kończy się etap intensywnej, nieskrępowanej globalizacji. A wojna w Ukrainie zapewne ten proces przyspieszy.

Kryzys w Rosji

Krótko po wystrzeleniu pierwszych rakiet na ukraińskie miasta setki zachodnich firm ogłosiło zawieszenie działalności w Rosji lub całkowite wycofanie się z tego kraju. Niekiedy z powodu nałożonych sankcji, ale także pod wpływem presji konsumentów. Z kolei sankcje finansowe nałożone przez państwa szeroko rozumianego Zachodu odcięły Kreml od rezerw walutowych i doprowadziły do załamania kursu rubla.Wyłączeni z systemu płatności bezgotówkowych Rosjanie ruszyli do bankomatów, w których zabrakło gotówki, i do sklepów, w których po kilku tygodniach wojny zaczęło brakować towarów. Inni – często młodzi i dobrze wykształceni – wybrali emigrację.

Jako że państwa europejskie zamknęły przestrzeń powietrzną dla rosyjskich samolotów, uciekinierzy pojechali na południe. Władze Armenii informowały o 80 tys. Rosjan, którzy przekroczyli granicę w ciągu pierwszych trzech tygodni wojny. Według burmistrza gruzińskiego Tbilisi tylko do jego miasta przyjechało w tym samym czasie 25 tys. Rosjan. Inne kierunki migracji to, między innymi, Turcja oraz kraje środkowej Azji.

Ten „drenaż mózgów” będzie miał także negatywne skutki dla rosyjskiej gospodarki, którą czeka poważna recesja. Rosyjski PKB może się skurczyć o nawet kilkanaście procent. I niewiele wskazuje na to, by Rosjanie mogli swoje położenie szybko zmienić. Zachodnie agencje wywiadowcze informowały o rosyjskich stratach sięgających nawet tysiąca żołnierzy dziennie (rannych lub zabitych). Do tego dochodzą wiadomości o kłopotach z zaopatrzeniem armii, niedoborach jedzenia, fatalnym przeszkoleniu i morale rosyjskich żołnierzy. Rzut oka na mapę Ukrainy pokazuje, że mimo barbarzyństwa najeźdźców nie udało im się zdobyć nawet miast położonych tuż przy granicy.

Jeśli plan maksimum Władimira Putina zakładał podbicie wschodniej Ukrainy, podział kraju i zainstalowanie w Kijowie nowych, podległych Moskwie władz, to miesiąc po inwazji rosyjski prezydent jest całe lata świetlne od jego realizacji. Nawet gdyby udało mu się zająć „tylko” południową i wschodnią część kraju, władze w Kijowie nie pogodzą się z utratą terytorium. Utrzymanie zajętych terenów będzie wiązało się dla Rosji z dodatkowymi, ogromnymi kosztami.

Kto zyska, kto straci?

Odizolowane od świata zachodniego władze na Kremlu mogą szukać pomocy w Pekinie. Czy ją dostaną? Nie brakuje głosów, że wybuch wojny szkodzi także Chinom. Wyższe ceny ropy czy gazu mają charakter globalny – więcej zapłaci więc nie tylko Zachód, ale i Chiny.

Wzrost cen nie ograniczy się wyłącznie do surowców. Według danych zebranych w magazynie „The Atlantic” przed wybuchem wojny Rosja i Ukraina odpowiadały łącznie za około 30 proc. globalnego eksportu pszenicy, 20 proc. kukurydzy i 80 proc. oleju słonecznikowego. Zrujnowanie ukraińskiej gospodarki będzie miało wpływ na ceny żywności. Tym bardziej, że oba państwa są także ważnymi producentami stosowanych w rolnictwie nawozów. Nie wiemy, jak znaczące i jak trwałe będą skoki cen zbóż, ale z historii wiemy, jakie mogą być ich konsekwencje polityczne – droższy chleb w niejednym miejscu na świecie może wypchnąć ludzi na ulice. To również nie leży w interesie Chin.

Podobnie jak zdecydowana i solidarna odpowiedź Zachodu na rosyjską agresję. Widząc tempo, w jakim – rzekomo słabe i niezdolne do działania – liberalne demokracje paraliżują rosyjską „fortecę gospodarczą”, którą próbował zbudować Putin, władze w Pekinie z pewnością zastanowią się, czy zapowiadana przez nie próba podbicia Tajwanu to rozsądny krok. Zachodnie sankcje odcięły Putinowi dostęp do mniej więcej 2/3 z ponad 600 miliardów dolarów rezerw finansowych. Wartość chińskich rezerw w obcych walutach przekraczała w 2021 roku 3 biliony dolarów.

Rosja wasalem Chin?

Ale najpoważniejsze zagrożenie dla Pekinu wynika z załamania dotychczasowego modelu globalizacji. To przecież dzięki ogromnym zagranicznym inwestycjom, dzięki transferom maszyn i technologii możliwe było wyciągnięcie z biedy setek milionów Chińczyków. Władze w Pekinie lubią krytykować porządek światowy stworzony przez Stany Zjednoczone po II wojnie światowej, ale są tego porządku potężnym beneficjentem.

Czy bliższa współpraca z Rosją może wynagrodzić Pekinowi pogorszenie relacji z Zachodem? Do pewnego stopnia. Zdesperowany Putin będzie zmuszony sprzedawać gaz i ropę po zaniżonych cenach, tucząc tym samym chińską gospodarkę. Do tego jednak potrzeba odpowiedniej infrastruktury przesyłowej, a jej zbudowanie wymaga czasu. Poza tym, czy rosyjski prezydent naprawdę chce przejść do historii jako ten, który z wielkiej Rosji uczynił wasala Pekinu? I czy chcą tego Rosjanie? Jeszcze 30 lat temu gospodarki obu krajów były podobnej wielkości. Dziś chiński PKB jest mniej więcej 10-krotnie wyższy od rosyjskiego. Stosunek liczby ludności wygląda podobnie, a na armię Chińczycy wydają ponad 3-krotnie więcej od Rosjan. Nietrudno się domyślić, kto w takim układzie byłby stroną dominującą.

Z dużą dozą sceptycyzmu podchodzę też do opinii jakoby bogata w surowce Rosja była „skazana” na owocną współpracę z potrzebującymi tych surowców Chinami. O jakości relacji decydują nie tylko interesy, lecz także wynikające z historycznych doświadczeń emocje. Dość przypomnieć, że relacje pomiędzy dwoma największymi komunistycznymi państwami świata – ZSRR i ChRL – załamały się już pod koniec lat 50. XX wieku, w 1969 r. doszło do regularnych walk na granicy, a dekadę później Pekin gospodarczo otworzył się na Zachód. Rosja i Chiny nie są na siebie skazane.

Zbliżenie tych dwóch krajów nie byłoby także korzystne z naszego punktu widzenia. Jeśli istotnie wchodzimy w epokę nowej zimnej wojny, to w interesie Polski leży, by uskok cywilizacyjny pomiędzy dwoma blokami przebiegał jak najdalej od naszych granic. Trudno sobie wyobrazić, by Rosja stała się w najbliższym czasie państwem demokratycznym. Może jednak stać się państwem bardziej przewidywalnym, zdolnym do normalizacji stosunków z sąsiadami i Zachodem. Leży to również w interesie tych wszystkich Rosjan, którzy dziś stoją w kolejkach do pustych półek, uciekają za granicę lub giną na wojnie.

Ale nowe otwarcie będzie możliwe tylko pod jednym warunkiem – zmiany władzy na Kremlu.

 

Autor zdjęcia: Paul G

Myślenie życzeniowe czy podkładanie świni? :)

Gdyby deficyt budżetu państwa obliczony był rzetelnie, sięgnąłby prawie 277 mld zł (a nie 164,8, jak wskazuje projekt budżetu na 2024 r.). Podobną analizę wykonaliśmy w stosunku do ustawy budżetowej na 2023. Gdy zbliżamy się do końca tego roku, widzimy, że nasze prognozy były trafne. 

Analizując projekt na 2024 r. wykorzystaliśmy ogólnodostępne dane Ministerstwa Finansów, m.in. zawarte w Strategii zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2024-2027 oraz w projekcie ustawy budżetowej na 2024 r. Dokonaliśmy reklasyfikacji danych MF, aby były zgodne z zapisami art. 219 Konstytucji i art. 109 Ustawy o finansach publicznych. Ponadto uaktualniliśmy prognozę makroekonomiczną i prognozę dochodów podatkowych. Wnioski niestety nie są pozytywne.

Kwoty życzeniowe vs kwoty realistyczne

Projekt ustawy budżetowej przyjęty przez rząd Mateusza Morawieckiego przewiduje, że dochody budżetu państwa wyniosą 684,5 mld zł, a wydatki 849,3 mld zł. Oznacza to deficyt wysokości 164,8 mld zł. Tymczasem analiza wykonana przez doświadczony zespół – w tym dwóch byłych ministrów finansów – wskazuje, że należałoby te kwoty skorygować w następujący sposób:

  • dochody: 652,9 mld zł;
  • wydatki: 929,7 mld zł;
  • deficyt: 276,8 mld zł.

Skąd bierze się ta odmienna opinia? Przede wszystkim, za tymi danymi stoi makroekonomiczny scenariusz, który wydaje się nam dużo bardziej prawdopodobny niż ten będący podstawą konstruowania budżetu państwa na przyszły rok. Naszym zdaniem należy założyć w szczególności niższy wzrost gospodarczy w roku bieżącym (0%) i przyszłym (2%), co jest spójne z aktualnymi prognozami instytucji międzynarodowych dla Polski. Niższa niż zakładana przez Ministerstwo Finansów aktywność gospodarcza może przyczynić się co prawda do realizacji prognozy inflacji zakładanej w projekcie ustawy budżetowej, choć tu wskazać należy na kilka czynników ryzyka: losy cen paliw w najbliższych miesiącach, tarczy antyinflacyjnej (obniżony VAT na żywność) i w końcu ceny taryfowe nośników energii. Główne ryzyka dla prognozy makroekonomicznej to: większe spowolnienie w najbliższym otoczeniu gospodarczym Polski, eskalacja działań wojennych w Ukrainie, problemy ze sfinansowaniem rekordowo wysokich potrzeb pożyczkowych sektora finansów publicznych, gwałtowna i znacząca deprecjacja złotego, zahamowanie dezinflacji w Polsce na wyższym niż zakładany poziome i powrót do podwyżek stóp procentowych. Bilans ryzyk dla scenariusza makroekonomicznego, w szczególności będącego podstawą projektu ustawy budżetowej na 2023 r., ale także będącego podstawą tego opracowania, jest niestety jednoznacznie negatywny.

Jeśli chodzi o dochody państwa, to przede wszystkim przeszacowany jest punkt wyjścia na 2024 r., czyli dochody w roku bieżącym. Mniejsze niż planowano będą zwłaszcza wpływy z podatku VAT. W przypadku podatku CIT prognoza Ministerstwa Finansów też prawdopodobnie się nie zrealizuje. Szacujemy, że łącznie dochody podatkowe będą w roku bieżącym mniejsze (…) o 14,7 mld zł od zaktualizowanej prognozy resortu finansów, która była punktem startowym do ustawy budżetowej na 2024 r. A to oznacza, że planowane w projekcie ustawy budżetowej łączne dochody podatkowe budżetu państwa w przyszłym roku są przeszacowane na kwotę ok. 31,7 mld zł.

Niewidzialny deficyt

Kolejnym powodem wyraźnie zaburzającym prawdziwy obraz finansów publicznych w projekcie ustawy budżetowej jest fakt, że ponownie nie umieszczono w nim planu wydatków funduszy działających przy Banku Gospodarstwa Krajowego, przede wszystkim Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych i Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. Te wydatki w dużej mierze są realizowane na kredyt, więc powiększają deficyt. To, że nie ma ich w ustawie budżetowej nie sprawia, że deficyt znika. To tylko zaciemnia obraz finansów państwa w oczach opinii publicznej. 

Nie jest publicznie znany plan finansowy Funduszu COVID–19 na rok 2024 (podobnie jak nie były znane plany finansowe tego Funduszu za lata poprzednie). Nie są również znane publicznie plany finansowe pozostałych prowadzonych w BGK funduszy. Ale korzystając z dostępnych danych, np. opracowanej przez Ministerstwo Finansów „Strategii zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2024-2027” oszacowaliśmy, że może to być kwota około 78,9 mld zł. 

Ale ten zabieg, czyli zaniżanie deficytu nie oszuka urzędników Komisji Europejskiej. KE wymaga raportowania pełnych danych o deficycie – również tym, który nie jest uwzględniony w ustawie budżetowej. Według metodologii europejskiej deficyt już w 2023 r. wyniesie 6% PKB, a w 2024 r. 5,1-5,4% PKB, czyli znacznie powyżej wartości referencyjnej 3%. Fakt przekroczenia przez Polskę dopuszczalnego deficytu był już prognozowany przez Komisję Europejską. Dlatego nie ma wątpliwości, że po 8 latach Polska znajdzie się ponownie w procedurze nadmiernego deficytu (EDP). 

Co z tym zrobi nowy rząd?

Ze względu na procedurę EDP polityka budżetowa w kraju będzie prowadzona w dodatkowych rygorach. Dwa razy w roku nowy rząd będzie musiał raportować, jakie podejmuje działania w celu zredukowania deficytu i rozliczać się z efektów tych działań. W tej procedurze nie ma miejsca na rozluźnianie pasa. Można jedynie prowadzić dialog i uzgodnić wiarygodną, realistyczną i akceptowalną przez unijne procedury ścieżkę redukcji deficytu. 

Ustępujący rząd Premiera Mateusza Morawieckiego zostawia następnej ekipie wyzwanie, z którym sam w czasie swoich rządów nie musiał się mierzyć. Prawdopodobnie nie jest to zamierzona złośliwość wymierzona w konkurentów politycznych. W podobny nierealistyczny sposób ten gabinet konstruował ustawy budżetowe, które sam realizował. Podobnie „podwójną księgowość” przedstawiał w przypudrowanej wersji na rynek krajowy, a pełne – wymagane przepisami – dane wysyłał do Komisji Europejskiej. Poza tym projekt trafił do Sejmu we wrześniu, kiedy jeszcze rozstrzygnięcie wyborcze nie było znane. 

Nowy rząd stanie przed nie lada łamigłówką i wiele przed nim trudnych decyzji. Ale jedno jest pewne i domagają się tego zgodnie środowiska ekonomiczne i prawnicze. Trzeba skończyć z naganną, niekonstytucyjną praktyką wyprowadzania wydatków poza budżet. 

Nie ma zgody na łamanie Konstytucji 

Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej wymaga, aby to ustawa budżetowa była podstawowym planem finansowym państwa. Art. 219 Konstytucji jest w tym zakresie jednoznaczny i stanowi: „Sejm uchwala budżet państwa na rok budżetowy w formie ustawy budżetowej”. A precyzuje to Art. 109 Ustawy o finansach publicznych: „Ustawa budżetowa jest podstawą gospodarki finansowej państwa w danym roku budżetowym”. Tymczasem rząd Premiera Mateusza Morawieckiego na legendarną skalę stworzył de facto prywatny system funduszy, którym rząd mógł rozporządzać dowolnie i bez oglądania się na procedury. Najwyższy czas z tym skończyć.

Konstytucja jest w tym zakresie precyzyjna. Stwierdzenie „w formie ustawy budżetowej” zamyka wszelkie dywagacje. Wysyłanie rzekomo pełnych danych budżetowych do Eurostatu nie spełnia zapisu „w formie ustawy budżetowej”. Prezentowanie danych w biuletynach statystycznych na stronach internetowych resortu finansów czy GUS także nie spełnia zapisu „w formie ustawy budżetowej”.

W ostatnich latach w sposób rażący były łamane zasady, ramy i granice, które organy publicznie powinny uwzględniać podczas planowania, a potem uchwalania i realizowania budżetu. Znajdowało to odzwierciedlenie w opiniach NIK już w 2022 r.: „Zasadne jest przywrócenie budżetowi państwa odpowiedniej rangi związanej z jego szczególnym charakterem oraz centralną pozycją w systemie finansów publicznych” oraz „Efektywna kontrola społeczna i prawo opinii publicznej do wiedzy na temat państwowej kasy są zakłócone, kiedy rząd osłabia przejrzystość finansów publicznych. Przeprowadzona przez NIK analiza wykonania budżetu państwa wykazała, że w zeszłym roku rząd zastosował bezprecedensowe mechanizmy służące wypychaniu wydatków poza budżet.”. W analizie za 2022 r. Najwyższa Izba Kontroli negatywnie oceniła kierunki zmian w systemie finansów publicznych, w wyniku których gospodarka finansowa państwa prowadzona jest w znacznej części poza budżetem państwa. W związku z tym, Kolegium NIK nie wyraziło w tym roku pozytywnej opinii w przedmiocie absolutorium dla Rady Ministrów za rok 2022. Jest to pierwsza taka decyzja od 1994 r.! 

Pierwszym krokiem nowego rządu musi zatem być przywrócenie konstytucyjnej rangi ustawie budżetowej. Musi ona zawierać kompletny plan finansowy rządu. Tego wymaga uczciwość wobec obywateli oraz praworządność, o którą społeczeństwo upomniało się tak stanowczo 15 października. 

Autorami opracowania „Prawdziwy budżet 2024. Niezbędne zmiany zwiększające przejrzystość do projektu USTAWY BUDŻETOWEJ NA ROK 2024. Podstawowe wielkości” są dwaj byli ministrowie finansów: prof. Paweł Wojciechowski, obecnie szef Rady Programowej Instytutu Finansów Publicznych i dr Mateusz Szczurek, a także: dr Sławomir Dudek, główny ekonomista i prezes Instytutu Finansów Publicznych, wieloletni pracownik Ministerstwa Finansów, były Dyrektor Departamentu Polityki Makroekonomicznej w MF, Ludwik Kotecki, obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej, wieloletni pracownik Ministerstwa Finansów, były wiceminister finansów, Hanna Majszczyk, wieloletnia pracowniczka Ministerstwa Finansów, była wiceminister finansów oraz Bogdan Klimaszewski, także wieloletni pracownik Ministerstwa Finansów, były wicedyrektor Departamentu Długu Publicznego w MF.

Opracowanie jest kontynuacją inicjatywy zapoczątkowanej w ubiegłym roku przez Sławomira Dudka, Ludwika Koteckiego i Hannę Majszczyk. Wtedy również analitycy wskazali wiele różnic pomiędzy ustawą budżetową na 2023 r. a prawdopodobnym realnym scenariuszem. Aktualne dane wskazują, że ich prognozy dotyczące tego roku się spełniają. 

Projekt ustawy budżetowej na 2024 r. wpłynął do Sejmu 29 września br. 15 listopada kończy się jednak kadencja Parlamentu, co oznacza przerwanie prac nad projektem. Obowiązek ponownego wniesienia pod obrady i przyjęcia ustawy spoczywać już będzie na nowym Parlamencie, którego pierwsze posiedzenie zgodnie z zapowiedziami Prezydenta Andrzeja Dudy ma odbyć się 13 listopada. Ustawa musi być uchwalona w terminie 4 miesięcy od wniesienia projektu do Sejmu, do końca stycznia 2024 r.

Pełny raport dostępny jest na stronie Instytutu Finansów Publicznych.

Jak wyjść z kryzysu :)

Gdy dziś skupiamy się na analizowaniu tego co skłoniło Radę Polityki Pieniężnej (RPP) pod batutą prezesa Glapińskiego do radykalnej obniżki stóp procentowych, albo czy już tkwimy w recesji, to uwadze umyka rzecz naprawdę istotna. Przez ostatnie lata ugrzęźliśmy po uszy w kryzysie utraconych szans rozwojowych, wręcz odwrócenia wieloletniego trendu doganiania Zachodu, który prof. Jerzy Wilkin nazwał „transformacją regresywną”. 

Zdaniem niedawno zmarłego profesora, „kryzys gospodarczy nigdy nie jest efektem zjawisk wyłącznie gospodarczych. Ekonomiści o tym dobrze wiedzą. Ekonomia instytucjonalna wyczuliła ekonomistów na znaczenie instytucjonalnych podstaw gospodarowania. Gospodarki nie można odizolować od polityki, kultury i wielu innych zjawisk społecznych. W tych sferach mogą także tkwić źródła kryzysu”. Obecny regres zapoczątkowany osiem lat temu przez rząd Zjednoczonej Prawicy (dalej rząd ZP, lub rząd PiS) polega na psuciu „wielu fundamentalnych składników systemu politycznego i gospodarczego, wypracowanych i wdrożonych od końca 1989 r.” Wszechogarniająca kontrola władzy centralnej, renacjonalizacja przedsiębiorstw czy też zawłaszczanie stanowisk przez partyjnych nominatów to tylko kilka przejawów tego modelu utraconych szans rozwojowych. Efekty zmian „pozytywnej transformacji” polegającej w największym stopniu na konwergencji regulacyjnej do prawa unijnego przyniosły Polsce ogromny sukces gospodarczy, polegający na szybkiej konwergencji ekonomicznej mierzonej w PKB na głowę mieszkańca do średniej unijnej. Już w roku 2012 trafiliśmy do klubu państw o wysokim poziomie rozwoju. Państwowy think-tank Polski Instytut Ekonomiczny szacuje, że nasz sukces w największym stopniu zawdzięczamy członkostwu w UE. Ponad ¼ polskiego PKB zależy bezpośrednio lub pośrednio od tego uczestnictwa. Tempo wzrostu PKB per capita dzięki temu było o ponad 1,5 pkt. proc. wyższe niż gdybyśmy pozostali poza granicami UE. Głównym motorem rozwoju społeczno-gospodarczego naszego kraju wcale nie były transfery środków z UE, ale uczestnictwo we wspólnym europejskim rynku. Gdyby nie jednolity unijny rynek, to Polska byłaby dziś na poziomie rozwoju z 2014 r.

Wbrew pierwotnym deklaracjom rządu, którego zapowiedzi można było znaleźć w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, polska gospodarka nie tylko przestała się zdrowo rozwijać, ale wręcz utknęła w „pułapce średniego dochodu”. To dość zabawne, że przed wpadnięciem w tę pułapkę przestrzegał 8 lat temu Mateusz Morawiecki, a teraz sam nas w nią wpędził. Należy przypomnieć, że Polska szybko doganiała Zachód. Już w 2011 r. OECD i Bank Światowy zmieniły klasyfikację Polski z „kraju o wyższych średnich dochodach” na „kraj o wysokich dochodach”. Teraz jednak zaczęliśmy szorować po dnie. Wśród państw UE, obok Węgier, mamy najgorsze wyniki gospodarcze. Spadek wzrostu gospodarczego -0,5%, wobec 0,6% wzrostu w strefie euro, oraz drugą po Węgrzech najwyższą inflację, dwukrotnie wyższą niż średnia w strefie euro. Na pewno lepiej już było, ale czy tak, jak głoszą rządowi propagandziści, Polska miała lepsze wyniki w ostatnich 8 latach czy w okresie dwóch kadencji Sejmu, gdy rządziła koalicja PO-PSL? 

Choć tego typu porównania są często mylące, to jednak patrząc na dane makroekonomiczne we wstecznym lusterku, można stwierdzić że, wbrew rządowej propagandzie, gospodarka lepiej rozwijała się w latach 2008-2015 niż w latach 2016-2023. Co najważniejsze, to widać wyraźnie, że wytraciła impet na tle regionu, mimo iż czynniki takie jak kryzys finansowy w 2018 r., pandemia czy wojna w Ukrainie były szokiem dla wszystkich państw. 

Średnie tempo wzrostu gospodarczego w latach 2008-2016 wyniosło 3,9%, a więc było wyższe o ok. 0,5 pkt. proc. niż tempo wzrostu w latach 2017-2023, które wyniesie ok. 2,4% po uwzględnieniu średniej z prognoz głównych organizacji międzynarodowych na 2023 r. W tym roku mamy spadek wzrostu gospodarczego o 0,6 proc. po drugim kwartale (rdr), co oznacza pogłębienie ujemnej dynamiki z pierwszego kwartału, gdy PKB zmalał o 0,3 proc. (rdr) Obecnie Polska gospodarka szoruje po dnie z największym kwartalnym spadkiem PKB o 2,2 proc. w UE, wobec wzrostu średniej unijnej o 0,1 proc. (kwk) oraz drugą najwyższą inflacją (po Węgrzech) w Unii Europejskiej. 

Warto wspomnieć, że warunkiem doganiania Zachodu, o czym rząd często wspomina, jest wzrost PKB liczony na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej. Dużo gorzej wygląda sytuacja siły państwa, liczona nominalnym PKB. Przez ponad trzydzieści lat od początku transformacji mieliśmy średnio dwukrotnie wyższe tempo wzrostu gospodarczego niż średnia UE, w tym roku będzie to dwukrotnie mniej niż średnia unijna. Niestety obecne prognozy Eurostatu pokazują, że Polska w tym roku osiągnie dwukrotnie niższy wzrost PKB (0,5%) niż średnia unijna, oraz dwukrotnie wyższą średnioroczną inflację (HICP) niż średnia strefy euro.

Porównując ostatnie osiem lat do rządów PO-PSL, szczególną uwagą zwraca wyraźny spadek stopy inwestycji z nieco ponad 20 proc. do poniżej 17 proc., czyli aż o 3 pkt. proc. Przypomnieć należy, że w dekadzie 2000-2010 stopa inwestycji w Polsce była o 3 pkt. proc. wyższa niż średnia unijna, a w latach rządów PiS odwrotnie, była ona średnio około 3 pkt. proc. poniżej średniej unijnej, co sytuuje nas na przedostatnim miejscu w UE. 

Najbardziej niepokoi spadek inwestycji prywatnych, który jest papierkiem lakmusowym rozwoju, pod tym względem Polska spadła na ostatnie miejsce. Ten niekorzystny spadek wynika z pogarszającego się klimatu inwestycyjnego, zarówno przeregulowania i centralizacji gospodarki, jak również z powodu łamania zasad praworządności, konfliktów z Brukselą i największymi partnerami handlowymi. 

Niski poziom inwestycji wystąpił mimo wzrostu gospodarczego oraz rekordowego napływu pieniędzy z UE, które od lat sytuują Polskę jako największego beneficjenta netto środków unijnych. Bez tych pieniędzy byłby jeszcze niższy, ponieważ te środki przynajmniej napędzały inwestycje rządowe i samorządowe. Ale i tak inne „nowe” państwa unijne z naszego regionu mają dużo wyższe stopy inwestycji, np. Czechy 27%, czyli o 10 pkt. proc. więcej niż Polska, co jest jednym z najwyższych wskaźników w Europie. 

Obecnie borykamy się również z wysoką, ponad 10-procentową inflacją, dwukrotnie wyższą niż w strefie euro. Rosnący udział transferów społecznych w wydatkach budżetowych pogłębiał deficyty, które powiększały poziom zadłużenia. Projekt budżetu na 2024 zakłada rekordową wielkość długu, który odzwierciedla kumulację wcześniejszych deficytów budżetowych.

Plan finansowy państwa na przyszły rok premier Morawiecki nazwał „bezpiecznym”, choć pokazuje rosnące napięcia wynikające z nierównowagi fiskalnej. Deficyt, który wzrasta z 92 do 165 mld zł, co będzie stanowiło 4,5% PKB, choć jeszcze pół roku temu miało to być 3,4%. Dług wzrośnie do prawie 2 bilionów złotych, co będzie stanowiło 54% PKB. Najbardziej jednak niepokojący jest wzrost „nowych” potrzeb pożyczkowych państwa, w ujęciu netto o 225 miliardów zł, a w ujęciu brutto, czyli uwzględniając rolowanie „starego” długu, aż o 421 miliardów. Sam koszt obsługi tego gigantycznego długu ma wynieść 68,5 miliarda złotych, czyli więcej niż cały program Rodzina 800 plus.

Nowy budżet, który będzie procedowany dopiero po wyborach, pokazuje, że Polska znajdzie się przez kolejne kilka lat w stagflacji, czyli bardzo niewygodnej dla polityki gospodarczej sytuacji: niskiego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji. Sposobem na przezwyciężenie stagflacji będą musiały być polityki strukturalne, zwiększające podaż, a nie popyt. Polityka pieniężna i polityka fiskalna łącznie odpowiadają za inflację. Ani sama polityka monetarna ani tym bardziej sama polityka fiskalna nie przywróci równowagi. Jeśli nie zostaną przeprowadzone reformy podażowe w gospodarce, a wraz z nimi uporządkowane finanse publiczne, to nadal będą występowały zaburzenia procesów gospodarczych, a wysoka inflacja będzie powracać.

Tymczasem RPP na swoim wrześniowym posiedzeniu, mimo ponad 10% inflacji konsumenckiej, podjęła niezrozumiałą decyzję o obniżeniu stóp procentowych o 0,75 pkt. proc. z 6,75% do 6,0%. Teraz z dużą pewnością można powiedzieć, że po tej radykalnej obniżce stóp dojście do 2,5% celu inflacji konsumenckiej nastąpi dopiero w 2027 roku. 

Mimo recesji konsumenckiej i przemysłowej, która ogranicza popyt, nadal znajdujemy się w okresie kontynuacji ekspansywnej polityki fiskalnej. Według projektu budżetu na 2024 r. wydatki mają rosnąć o 22%, czyli szybciej niż dochody, o 15%. W przyszłym roku mają wzrosnąć o 20% płaca minimalna i o 12,5% płace w budżetówce. Ponadto wzrosną transfery społeczne, zarówno dla rodzin, o 24 mld zł więcej na 800+ niż było w 2022 r. na 500+ oraz dla emerytów i rencistów wzrost o 59 mld zł w porównaniu do 2022 r. 

Wzrosną też wydatki na edukację i zdrowie oraz na obronność, choć te akurat częściowo związane są z zakupami uzbrojenia za granicą. Nie znamy dziś pełnego zakresu wszystkich wydatków, takich jak np. tych w Korei Południowej ani innych pozycji ulokowanych w funduszach pozabudżetowych. Z zapowiedzi rządu wynika, że dojdzie do stopniowej konsolidacji, czyli ograniczenia procederu wypychania wydatków z budżetu do funduszy grupy PFR, zwłaszcza do Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. Ale nadal prawdopodobnie ok. 70 miliardów zostanie ulokowanych poza budżetem państwa. 

Skala wypychania wydatków od czasu przejęcia władzy przez PiS wzrosła 10-krotnie, do poziomu ok. 460 miliardów złotych, czyli ponad 12 proc. PKB. Skalę dodatkowych kosztów finansowych, wynikających z przesunięcia niektórych wydatków publicznych do podległych mu instytucji: Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) i Polskiego Funduszu Rozwoju (PFR), oszacowałem na 3,5 mld zł do końca 2023 r.  posługując się różnicami w rentowności instrumentów dłużnych emitowanych przez Ministerstwo Finansów a tymi o podobnych parametrach wprowadzanymi do obiegu przez te dwie instytucje. A według Instytutu Finansów Publicznych, w okresie zapadalności obligacji wyemitowanych przez BGK/PFR koszty te wyniosą aż 12,2 mld zł. Rząd PiS stale podkreśla potrzebę zapewnienia elastyczności budżetowej w czasach kolejnych kryzysów. Ta konieczność, która przejawia się w zastosowaniu procederu wypychania wydatków do funduszy, może również wynikać ze złego planowania lub potrzeby zaskoczenia opinii publicznej kolejnymi prezentami od władzy. Nie sposób na przykład wyjaśnić, dlaczego dodatki węglowe czy bony turystyczne były finansowane z Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. 

Większość wydatków, zwłaszcza tych ubiegłorocznych, mogła i powinna była podlegać normalnemu procesowi legislacji, w tym nowelizacji budżetu. Ponieważ decyzje zapadały w KPRM, wśród osób bezpośrednio podległych premierowi, to w oparciu o ten dodatkowy, w dużym stopniu niczym nieuzasadniony koszt można postawić zarzut niegospodarności. 

Obecnie rząd dalej planuje zwiększać transfery socjalne, realizować koncepcję „gospodarki 500+”; ekspansywnej polityce fiskalnej nadal towarzyszyć ma ekspansywna polityka pieniężna. Jej skutkiem będzie to, że jedna ręka „daje” a druga „zabiera” cześć dochodu w postaci inflacji, czyli ukrytego podatku. Wszyscy obywatele na tym tracą, poza rządem, który dzięki inflacji zwiększa wpływy do budżetu państwa i zmniejsza relację długu do PKB. Według moich szacunków, od momentu, kiedy inflacja przekroczyła górny poziom celu inflacyjnego, czyli od kwietnia 2021 r, wielkość tego „podatku” przekroczyła 410 miliardów złotych. W największym stopniu (55% udziału) dotknęło to oszczędzających, nieco mniej konsumentów (35%) a najmniej (10%) kredytobiorców, po uwzględnieniu wakacji kredytowych, których koszt został przerzucony na sektor bankowy. 

Punktem oceny stanu gospodarki może być również spełnienie tzw. kryteriów Maastricht, które trzeba spełnić przed wejściem do strefy euro. Dotyczą one stabilności w obszarach finansów publicznych, inflacji oraz stóp procentowych, mają zaświadczać o zdrowiu gospodarki przed przyjęciem wspólnej waluty. Obecnie po raz pierwszy od czasu wejścia Polski do UE, czyli od prawie 18 lat, nie spełniamy żadnego z tych kryteriów. Chociaż, co warto nadmienić, Polska spełniała już te kryteria trzykrotnie, a mianowicie latach 2005, 2007 i 2015-2017. 

Jedynym zestawem danych, które zasługują na pozytywną ocenę są dane dotyczące rynku pracy. Owszem, mamy obecnie rekordowo niską, jedną z najniższych w UE stóp bezrobocia, ale przecież ten korzystny efekt wynika przede wszystkim z czynników strukturalnych. Na początku transformacji wskutek restrukturyzacji gospodarki, z czym wiązała się fala zwolnień oraz wyżu demograficznego, bezrobocie gwałtownie rosło. Wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej poprawiła się koniunktura, zwiększyła emigracja ekonomiczna, co początkowo ograniczyło bezrobocie. Następnie za czasów rządów PO-PSL zaczęło ono ponownie rosnąć, po kryzysie finansowym 2008-2009. Od marca 2013 r. wskutek poprawy koniunktury oraz niżu demograficznego poziom bezrobocia stopniowo, systematycznie spadał. Obecnie problemem nie jest już bezrobocie, tylko niedobór pracowników.

Z perspektywy makroekonomicznej można stwierdzić, że za czasów PiS pogorszył się stan gospodarki. To efekt rozwoju na glinianych nogach, opartego na konsumpcji, a nie na inwestycjach, któremu niestety towarzyszyło psucie instytucji. Rankingi organizacji międzynarodowych są w stanie uchwycić część zmian instytucjonalnych, ale na bardzo wysokim poziomie agregacji. I tak, w ostatnim publikowanym przez Bank Światowy rankingu Doing Business spadliśmy z wysokiego 23. miejsca w 2015 r. na 40. miejsce w 2019 r. Z kolei według Worldwide Governance Index 2021 znaleźliśmy się w ostatniej dziesiątce we wszystkich sześciu kategoriach, a w sprawności rządzenia spadliśmy na pozycję 28 wśród 30 państw grupy UE-30.

A jak rysują się perspektywy w dłuższym okresie? Również słabo. Lepiej już było. Według długoterminowych prognoz OECD, do 2040 roku wzrost gospodarczy Polski będzie o 0,7 proc. niższy niż średnia unijna. A główną tego przyczyną, obok starzenia się ludności, będzie rosnąca luka produktywności, wynikająca z niskiej stopy inwestycji i niewielkiej innowacyjności polskiej gospodarki. Tu warto przypomnieć raport „Jak unieść ambicje Polski” opracowany przez McKinsey & Company, z którego wynika, że wzrost produktywności polskiej gospodarki znacząco zwolnił w ostatnich latach. W minionej dekadzie osiągał średnio 4,2 proc. w porównaniu z 5,7 proc. dziesięć lat wcześniej. Mimo że wydatki na badania i rozwój wzrosły znacząco w ostatnich latach, choć nadal w procencie PKB są o 45% niższe niż średnia unijna, to pogorszył się poziom innowacyjności polskiej gospodarki. Można tu przytaczać wiele argumentów, takich jak znacząco niższe kompetencje cyfrowe Polaków (na poziomie 43% wobec 54% średniej unijnej), ale najgorzej wypadamy w liczbie patentów. Polska, w przeliczeniu na milion mieszkańców, zgłosiła prawie osiem razy mniej patentów niż Niemcy. Zła alokacja zasobów, czego przykładem okazało się rozdzielanie grantów przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, ogranicza zdolność do generowania innowacji. 

Złe procesy alokacji to również czubek góry lodowej niesprawnych instytucji. Instytucjonalne podstawy dzisiejszego kryzysu, które profesor Wilkin nazywa „transformacją regresywną” można wyjaśnić triadą Mishkina. Według amerykańskiego ekonomisty Frederica Mishkina, kryzys gospodarczy można ułożyć w triadę, która uwzględnia znaczenie czynników behawioralnych. Składa się ona z trzech faz: asymetrii informacji, negatywnej selekcji oraz pokusy nadużycia. 

Z tej triady wprost wynika, że im mniej widzimy, tym gorzej. Mniejsza przejrzystość zwiększa ryzyko niegospodarności, a nawet korupcji. Zmiany ustrojowe, których dokonała Zjednoczona Prawica, miały i nadal mają służyć wzmocnieniu władzy, a nie instytucji. Doszło do nadmiernej centralizacji, która wypacza procesy alokacji. Przykładem tego jest rozdział pieniędzy na inwestycje lokalne, dokonywany z klucza politycznego. Doszło do ograniczenia przejrzystości finansów publicznych. Dziś wierzyciele polskiego rządu, którzy zanim nabędą kolejne obligacje skarbowe, zastanawiają się nad tym, czy rząd nie ukrywa jakichś wydatków w funduszach pozabudżetowych, lub czy NBP „w ukryciu” nie monetyzuje długu publicznego. Na tym tle widać, że efektem ubocznym takiego modelu rozwoju jest niższa wiarygodność gospodarcza, co wpływa na wzrost kosztów obsługi długu publicznego, a tym samym zmniejsza przestrzeń fiskalną na potrzebne wydatki. 

Szczególnie niska przejrzystość dotyczy jednak obszaru zarządzania spółek kontrolowanych przez skarb państwa. W sferze finansów publicznych, choć transparentność została mocno ograniczona, to nadal pozostają jednak jakieś bezpieczniki, choćby kontrole następcze Najwyższej Izby Kontroli. 

W okresie ostatnich ośmiu lat mieliśmy do czynienia ze stopniowym ale równoległym wzrostem roli państwa w gospodarce, centralizacją władzy, ograniczeniem konkurencji w strategicznych sektorach, gdzie dominują spółki z udziałem skarbu państwa. Jednocześnie znacząco obniżyły się standardy zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa, w tym standardy przejrzystości. Na przykład Orlen zaczął blokować kontrole NIK, mimo iż po fuzji z Lotosem i PGNiG udział Skarbu Państwa w akcjonariacie tej spółki wzrósł z 31,1 proc. do 49,9 proc., a przychody wynoszą dziś niemalże połowę dochodów budżetowych państwa. Rodzi to domniemanie, że brak przejrzystości służy ukryciu marnotrawstwa, a nawet korupcji politycznej, takiej jak finansowanie podmiotów wspierających rządzącą partię. Zawsze w mętnej wodzie rośnie pokusa nadużycia, zwłaszcza gdy państwowe spółki traktowane są jak polityczne łupy. 

Władze od lat przekonują o potrzebie kreowania narodowych championów, chociaż w praktyce okazuje się, że najważniejsze są konfitury i synekury. Normą stały się ustawiane konkursy przy zaniżonych kryteriach kwalifikacji. Negatywna selekcja menadżerów do państwowych przedsiębiorstw odtworzyła znane z PRL-u zjawisko nomenklatury, które wykazuje się wykonywaniem poleceń „zgodnie z linią”. 

Realizowanie kodeksowego interesu spółki okazało się fikcją. Zamieniono go na bliżej nieokreślony interes Skarbu Państwa, który ostatecznie zdegenerował się do profitów dla partii rządzącej. Najlepiej ilustrują to wpłaty partyjnych nominatów rozlokowanych po spółkach na partyjne konta politycznych mocodawców. 

Transformacja regresywna powoduje konkretne mierzalne koszty dla gospodarki. Można do nich zaliczyć: koszty utraconych korzyści z powodu niskiego poziomu inwestycji, w tym również z powodu braku unijnych pieniędzy, koszty wynikające ze złej alokacji środków budżetowych na inwestycje lokalne lub przeskalowane inwestycje centralne, koszty niskiej jakości zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa przez partyjnych nominatów. 

W analizach ekonomicznych niewiele mówi się o kosztach utraconych korzyści. Wyjątkiem było szacowanie utraconych korzyści z powodu braku z Krajowego Planu Odbudowy o Wzmacniania Odporności (dalej KPO). W październiku 2021 instytut Oxford Economics przedstawił ekonomiczne konsekwencje ostrego konfliktu Polski z UE. Wstrzymanie środków z Krajowego Programu Odbudowy (KPO) i funduszy strukturalnych do końca 2023 r. oznacza skumulowany spadek PKB (tylko w latach 2022-2023) łącznie o 1,4 punktu procentowego. Wzorując się na analizie Oxford Economics, można oszacować skumulowany koszt łamania praworządności przez PiS. Przeliczony na obywatela wynosi on w cenach stałych 3200 złotych za okres 2022-2023 r., ale co najważniejsze, to tylko kilka procent całego kosztu stanowią kary nałożone przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) na nasz kraj, które już przekroczyły 2 mld zł. Reszta to utracone korzyści z powodu niższego poziomu inwestycji tych bezpośrednich z KPO, ale również kosztów pośrednich wynikających z ograniczania inwestycji prywatnych z powodu złej jakości funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. 

Podobnie można analizować koszty bezpośrednie oraz koszty utraconych korzyści wynikłe z upolitycznionych inwestycji, takich jak budowa bloku energetycznego w Ostrołęce czy przeskalowanych inwestycji, takich jak kanał na Mierzei Wiślanej czy budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego. 

Podsumowując, regresywna polityka prowadzi do spowolnienia konkurencyjności gospodarki, utrudnia wzrost innowacyjności i dostosowanie do warunków ograniczonej podaży pracy, a więc w konsekwencji spowoduje spowolnienie tempa doganiania Zachodu pod względem poziomu życia. Kluczem do naprawy tego złego modelu rozwoju „transformacji regresywnej” jest naprawa instytucji. To zadanie o wiele trudniejsze niż stabilizacja makroekonomiczna, dziś koncentrująca się na pokonaniu inflacji. 

Ekonomia instytucjonalna podkreśla, że sprawne instytucje mają kluczowe znaczenie w rozwoju społeczno-gospodarczym. Bez odpolitycznienia i poprawy klimatu inwestycyjnego trudno oczekiwać wzmocnienia skłonności do inwestowania. Bez reform ustrojowych w obszarze finansów publicznych lub w zarządzaniu majątkiem skarbu państwa trudno oczekiwać lepszej alokacji oraz efektywności w gospodarowaniu. Do najważniejszych reform, obok naprawy wymiaru sprawiedliwości, należy dodać inne reformy o charakterze ustrojowym, takie jak wzmocnienie statusu służby cywilnej, poprawę procesu legislacyjnego oraz konsolidację finansów publicznych. 

Należy zwiększyć przejrzystość finansów publicznych. Proces konsolidacji finansów publicznych powinien zakładać uznanie, że wszystkie fundusze pozabudżetowe z mocy prawa przekształcone są w fundusze celowe. Oznacza to, że ich plany muszą być załączane do ustawy budżetowej. Należy też zlikwidować automatyzm w udzielania gwarancji Skarbu Państwa dla obligacji BGK. To minister finansów, jako strażnik finansów publicznych, powinien udzielać gwarancji i za to odpowiadać. W celu zwiększenia przejrzystości, poziomy deficytu i długu publicznego powinny być raportowane na potrzeby krajowe wyłącznie według metodologii europejskiej. Należy stworzyć mechanizmy zapewniające adekwatne wpływy budżetom samorządów, umożliwiające im dostarczanie usług publicznych na właściwym poziomie. 

Naprawa najważniejszych instytucji to warunek konieczny, ale niewystarczający dla zdynamizowania rozwoju gospodarczego. Potrzebny jest realny program stabilizacji makroekonomicznej powiązany z reformami strukturalnymi. 

Kluczem do odzyskania równowagi makroekonomicznej, zwłaszcza przezwyciężenia inflacji, są reformy wzmacniające skłonność przedsiębiorstw do inwestowania, a więc wparcie reform podażowych, które podniosą produktywność. 

Odblokowanie środków z KPO, które zależy od poprawy praworządności da impuls inwestycyjny, ale to za mało. Potrzebna jest ambitniejsza agenda transformacji energetycznej, tak aby szybciej dochodzić do neutralności klimatycznej niż przewiduje obecny rząd, a więc zapewnić bezpieczną zieloną energię po niewygórowanych cenach. Warto też wykorzystać poprawę relacji z Unią Europejską do bliższej współpracy z zachodnimi partnerami w obszarze technologii przekrojowych. Polska powinna wykorzystać trend do friendshoringu, korzystając ze strategicznego partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi, ale przede wszystkim z programów wpierających nową unijną politykę przemysłową.

Szanse dla polskiego biznesu stwarza także odbudowa Ukrainy. Celowe jest stworzenie systemu zachęt rozwoju polski wschodniej pod kątem inwestycji w infrastrukturę i produkcję przemysłową podwójnego zastosowania. 

Należy odejść od rozdawniczego charakteru uprawiania polityki, pozostawić istniejące świadczenia, ale też w kolejnych stosować progi dochodowe, tak aby zmniejszać nierówności i wyrównywać szanse. Ani proste uniwersalne transfery ani Polski Ład, choć promowany był hasłem „sprawiedliwe podatki” nie zmniejszyły nierówności dochodowych, a tylko dokonały redystrybucji od osób bardziej aktywnych do mniej aktywnych zawodowo. W rezultacie wdrożenia Polskiego Ładu uszczuplono dochody podatkowe samorządów oraz skomplikowano jeszcze bardziej system podatkowy. Rząd zamiast upraszczać, zajmował się uszczelnianiem przepisów, które sam wcześniej stworzył, pogarszając jeszcze stabilność prawa. 

Te złe doświadczenia, które wynikają z niekompetencji, nie powinny jednak stanowić przesłanki do zaniechania reform. Można zapewnić większą stabilność regulacji poprzez powrót do rzetelnego dialogu z partnerami społecznymi oraz wydłużając vacatio legis. 

Politycznej przestrzeni dla zmian należy szukać zarówno w odsunięciu niekompetentnych nominatów partyjnych z agencji oraz organów państwa, jak i w przeformułowaniu celów. I tak celem reformy podatkowej powinno być wyłącznie uproszczenie systemu, a nie np. redystrybucja dochodów. Ale tu ważna jest też metoda, podkreślenie, że bez ujednolicenia baz podatkowych, eliminacji nakładających się ulg i wyłączeń trudno dokonać jakiegokolwiek uproszczenia. Podobne podejście, „uproszczenie poprzez ujednolicenie” można zastosować w innych obszarach, np. w reformie konsolidującej niespójny system kilkudziesięciu świadczeń społecznych. 

Przy założeniu, że największą dynamikę wzrostu wydatków budżetowych osiągną wydatki na zdrowie i obronę narodową należy zaprezentować wiarygodny plan stabilizacji fiskalnej. Oszczędności w wydatkach należy szukać przede wszystkim w zamrożeniu przeskalowanych inwestycji, w odchudzeniu dotacji dla agencji i spółek skarbu państwa, w lepszym zarządzaniu mieniem państwowym. Wreszcie plan stabilizacyjny również powinien zostać ujęty w ramy wynikające z obowiązującej Stabilizacyjnej Reguły Wydatkowej oraz kryteriów konwergencji do strefy euro. 

Wreszcie należy zwiększyć wiarygodność polityki antyinflacyjnej poprzez odpolitycznienie banku centralnego i lepsze skoordynowanie polityki fiskalnej i monetarnej w walce z inflacją.

Jak niemiecka polityka zmieniła się w wyniku rosyjskiej inwazji na Ukrainę [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości dr Nicole Koenig, szefową ds. polityki na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium. Rozmawiają o niemieckiej strategii wobec wojny w Ukrainie, zmianie w polityce obronnej, przyszłości rozszerzenia UE i autonomii strategicznej oraz o tym, jak Niemcy postrzegają Zeitenwende.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czym tak naprawdę jest Zeitenwende i jaki ma wpływ na niemiecką politykę?

dr Nicole Koenig

Nicole Koenig (NK): Zeitenwende tak właściwie opisuje punkt zwrotny w polityce globalnej, a nie w samej polityce niemieckiej. Termin ten wywodzi się z przemówienia kanclerza Olafa Scholza wygłoszonego w Bundestagu zaledwie trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Powiedział on wtedy, że to, co obecnie obserwujemy w związku z rosyjską agresją, to Zeitenwende. Zaznaczył też, iż ten punkt zwrotny wymaga także zmiany sposobu myślenia i działania w niemieckiej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa.

Sposób, w jaki sposób kanclerz Scholz objaśnił tę zmianę można uznać za rewolucyjny dla niemieckiej polityki zagranicznej. Mogliśmy zaobserwować zmianę w obrębie dwóch przewodnich zasad. Pierwszą z nich była idea pozytywnego spojrzenia na współzależność gospodarczą – tzw. „Wandel durch Handel” (zmiana poprzez handel). W myśl tej zasady współzależność gospodarcza miała umożliwić liberalizację – czy to Rosji, czy Chin. Stało się jednak jasne, że polityka ta zawiodła. Największą zmianą, jaką mogliśmy zaobserwować w tym obszarze tuż po inwazji, było zamrożenie rurociągu Nord Stream.

Drugą kluczową zasadą, która została w pewnym sensie złamana, była wieloletnia niemiecka tradycja militarnej powściągliwości. Podejście to ma swoje korzenie w naszej historii. Przejawiało się to w niechęci do wysyłania broni w strefy konfliktu, co było motywem przewodnim niemieckiej polityki zagranicznej w ostatnich dziesięcioleciach. Jednak po wielu debatach, które miały miejsce przed inwazją na pełną skalę, Niemcy ostatecznie zdecydowały się także na wysłanie broni na Ukrainę. Co ciekawe, Niemcy są obecnie wiodącym krajem w Europie pod względem pomocy wojskowej dla Ukrainy.


European Liberal Forum · Ep173 How German policies were transformed by Russian invasion of Ukraine with Nicole Koenig

Z drugiej strony kluczowym tematem debaty w Niemczech są 2% wydatków na obronę, które były jednym z głównych elementów wystąpienia kanclerza Scholza. Pojawiła się obietnica, że Niemcy będą wydawać na obronność 2% PKB rocznie. Do tej pory nie udało się tej obietnicy dotrzymać w pełni. Jednak w międzyczasie Niemcy, aby spełnić obietnicę, zdecydowały się na utworzenie specjalnego funduszu obronnego. Prawdopodobnie zobaczymy efekty tych działań w ciągu najbliższych 2-3 lat.

LJ: Dlaczego przyjęto takie podejście? I dlaczego spotkało się z ostrą krytyką?

NK: Kiedy usłyszeliśmy owo przemówienie, wielu z nas w Berlinie było zaskoczonych mocnymi wypowiedziami i składanymi obietnicami. W ciągu kilku miesięcy po przemówieniu pojawiało się sporo krytyki pod adresem Niemiec, które nie dotrzymały danych obietnic. Wcielenie tych słów w życie i uzyskanie zgody Bundestagu na wysłanie broni (w tym ciężkiej) na Ukrainę zajęło dwa miesiące. Długo toczyła się także debata na temat tego, czy Niemcy powinny wysłać ciężkie czołgi Leopard w ramach wsparcia. Dlatego można było odnieść wrażenie, że Niemcy wyznaczają pewne wyraźne granice. W sondażach widać było, że opinia publiczna jest podzielona w kwestii broni ciężkiej.

Istniała prawdziwa obawa przed eskalacją konfliktu. Wątek ten zawsze pojawiał się w przemówieniach kanclerza. Podkreślał on, że z jednej strony musimy wspierać Ukrainę, ale z drugiej strony musimy starać się unikać eskalacji ze względu na zagrożenie nuklearne ze strony Rosji – dlatego Niemcy powinny postępować ostrożnie. Takie stanowisko frustrowało partnerów zewnętrznych, w tym Stany Zjednoczone, ponieważ nie jest tym, czego można by się spodziewać pod względem przywództwa.

LJ: Jaką strategię realizuje obecnie kanclerz Scholz w związku z wojną w Ukrainie?

NK: Nadal istnieje obawa przed eskalacją. Na konferencji w Monachium na początku tego roku ówczesny nowo powołany minister obrony Boris Pistorius powiedział, że Ukraina musi wygrać tę wojnę. Wahanie wynika prawdopodobnie z faktu, że istnieją różne interpretacje i opinie na temat znaczenia tego zwycięstwa (lub porażki).

Strategia się nie zmieniła – obowiązuje podejście dualne. Należy w miarę możliwości wspierać Ukrainę (w tym zapewnić wsparcie militarne, gospodarcze i finansowe), aby ta mogła się obronić i zająć lepszą pozycję w negocjacjach i w obliczu ewentualnego zawieszenia broni. Jednocześnie należy zapobiegać dalszej eskalacji (w tym nuklearnej). To podwójne podejście można było dostrzec podczas szczytu NATO w Wilnie, gdzie z jednej strony pojawiło się bardziej konkretne zaproszenie Ukrainy do przyłączenia się do sojuszu, ale z drugiej strony pojawiła się deklaracja G7 o spełnieniu ich długoterminowych zobowiązań w zakresie bezpieczeństwa.

LJ: Czy z perspektywy Niemiec, w świetle wojny w Ukrainie, koncepcja autonomii strategicznej zostaje odłożona do lamusa?

NK: Autonomia strategiczna nigdy nie była koncepcją zbytnio niemiecką. W znacznie większym stopniu napędzali ją Francuzi – zwłaszcza prezydent Emmanuel Macron. W Niemczech politycy zdecydowanie preferowali pojęcie „suwerenności strategicznej”, ponieważ uważa się je za mniej toksyczne, gdyż w zakresie obronności „autonomia” jest często interpretowana jako autonomia od Stanów Zjednoczonych. Dlatego w dyskursie niemieckim coraz częściej słyszy się o strategicznej „suwerenności” – termin ten pojawia się także w traktacie koalicyjnym.

Jednak szczerze mówiąc, od początku wojny rosyjskiej w Ukrainie, w niemieckiej debacie nawet o suwerenności strategicznej nie słyszeliśmy zbyt wiele. Dzieje się tak dlatego, że Niemcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo jesteśmy nadal jako Europejczycy uzależnieni od wsparcia Stanów Zjednoczonych – w zakresie broni nuklearnej, NATO, czy też ich znaczącej pomocy wojskowej dla Ukrainy (o 1/3 wyższej niż w całej Europie razem wziętej).

Dlatego też mówiąc o suwerenności strategicznej z perspektywy Niemiec, nieco boimy się sugerować jakiekolwiek „oddzielenie” w momencie, gdy najbardziej potrzebna jest jedność w stosunkach transatlantyckich. Dlatego niewiele o nim słyszeliśmy jak dotąd. Tradycyjnie w niemieckiej debacie, a także w Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, idea europejskiego NATO jest bardziej widoczna.

LJ: Co się zmieniło, jeśli chodzi o Strategię Bezpieczeństwa Narodowego?

NK: Warto wspomnieć, że jest to pierwsza Strategia Bezpieczeństwa Narodowego, jaką mają Niemcy. Jest to wynik bardzo kompleksowych negocjacji w różnych ministerstwach, co jest ważne, ponieważ temat i tytuł Strategii są zintegrowane z bezpieczeństwem. Podsumowuje ona wszystko, co wydarzyło się od czasu Zeitenwende i wyraźnie wskazuje Rosję jako kluczowe zagrożenie, co wcześniej nie miałoby miejsca.

Z mojego punktu widzenia interesujące jest również to, że następuje realna zmiana w rozumieniu bezpieczeństwa gospodarczego. Wcześniej istniał podział pomiędzy polityką zagraniczną a kwestiami gospodarczymi, co było oddzieleniem sztucznym. To już przeszłość. Teraz staramy się ograniczać ryzyko i krytyczne słabości sektora gospodarczego – czy to w odniesieniu do Rosji, czy Chin. Takie podejście jest bezpośrednią konsekwencją rosyjskiej wojny w Ukrainie.

LJ: Jak zmieniły się stosunki między Niemcami a Chinami, biorąc pod uwagę ostatnie lekcje płynące z rosyjskiej agresji? Czy zaszła jakaś istotna zmiana?

NK: Ta zmiana ma raczej charakter stopniowy. Strategia Bezpieczeństwa Narodowego opiera się na tryptyku, który widzimy także w Unii Europejskiej, według którego Chiny są partnerem kooperacyjnym, konkurentem gospodarczym i rywalem strategicznym.

Oprócz Strategii Bezpieczeństwa Narodowego istnieje także Niemiecka Strategia wobec Chin, która kładzie nacisk na poszukiwanie europejskiego podejścia do Chin i ideę de-riskingu. „De-ryzykowanie” bez wątpienia brzmi chwytliwie – to koncepcja wysunięta przez Ursulę von der Leyen. Pytanie w jakim stopniu możemy je przeprowadzić?

LJ: Jakie jest obecnie podejście do rozszerzenia UE w Niemczech?

NK: Niemcy zawsze były zwolennikiem rozszerzenia o Bałkany Zachodnie, które obecnie jest procesem ciągłym. Jeśli chodzi o Mołdawię i Ukrainę, po rozpoczęciu inwazji, w Berlinie nadal panowało duże wahanie w tej kwestii. Właściwie byłam zaskoczony, jak szybko przekształciło się to we wspólne przesłanie na szczeblu europejskim w sprawie przyznania tym państwom statusu kraju kandydującego.

Nastąpiła zmiana w podejściu do rozszerzenia. Niemcy zaczęły patrzeć na tę kwestię z bardziej strategicznego i geopolitycznego punktu widzenia. Jednak jednocześnie w Niemczech panuje duża świadomość wewnętrznej strony tego procesu i przekonanie, że musimy przygotować Unię Europejską do dalszego rozszerzenia. Często wymienianym w tym kontekście słowem-kluczem jest „zdolność absorpcyjna”, która odnosi się do kilku obszarów – w tym budżetu UE.

Wiemy, że gdyby wszystkie te kraje (szczególnie Ukraina) przystąpiły do ​​UE, mielibyśmy bardzo duże nowe państwo członkowskie, które jest stosunkowo biedne, ale ma ogromny sektor rolniczy. Przystąpienie Ukrainy do unii doprowadziłoby na przykład do zmiany bilansu w zakresie wynagrodzeń netto i świadczeń netto. Co więcej, kolejnym aspektem związanym z rozszerzeniem (bardzo widocznym w Niemczech) jest kwestia tego, w jaki sposób przygotowujemy się do powiększenia UE i jak dostosowujemy procedury decyzyjne (czy musimy odejść od jednomyślności w głosowaniu w zakresie polityki zagranicznej i podatkowej?). Na te pytania, wraz z oczywistym pytaniem dotyczącym kwestii bezpieczeństwa, należy odpowiedzieć.

W tej chwili mamy możliwość zaoferowania perspektywy przystąpienia do Unii Europejskiej, ale nie ma jednoznacznej ścieżki akcesji do NATO. A co, jeśli Ukraina przystąpi do UE, ale nie do NATO? I co to oznacza dla klauzuli wzajemnej pomocy w traktatach UE? Wiele z tych pytań jest ze sobą powiązanych. Jak wskazały Niemcy i Francja, musimy połączyć debatę na temat rozszerzenia z debatą na temat reformy Unii Europejskiej. Dlatego obecnie widzimy, że francusko-niemieccy eksperci współpracują nad zaproponowaniem konkretnych kroków.

LJ: Jak Berlin postrzega zmiany w polityce obronnej i zagranicznej – także w świetle poglądów opinii publicznej w Niemczech?

NK: Istnieją pewne podziały wśród społeczeństwa niemieckiego – na przykład w kwestii dostaw ciężkiej broni na Ukrainę. Takie podziały będą także w przyszłości – w tym również w zakresie wydatków na obronność. Fundusz obronny nie będzie funkcjonował wiecznie. Dzięki niemu będziemy w stanie osiągnąć poziom 2% rocznego PKB jedynie do 2026 r. Jeśli chodzi o rok 2027, kwestia ta ponownie stanie się przedmiotem dyskusji.

W tej chwili, w obliczu inwazji wojskowej na Ukrainę, w Niemczech istnieje duże poparcie dla pomocy Ukrainie – także wśród społeczeństwa. Nie ma jednak pewności, czy tak będzie nadal, jeśli pojawią się inne, konkurencyjne priorytety (takie jak wydatki na infrastrukturę czy projekty społeczne). Dlatego niezwykle ważne jest włączenie społeczeństwa do debaty w Niemczech, nawet jeśli obywatele mieliby sporo do nadrobienia w tym obszarze.

W przeszłości politycy często unikali rozpoczynania dużej debaty na temat polityki bezpieczeństwa, ponieważ nie cieszyła się ona dużym zainteresowaniem. Tutaj jest zupełnie inaczej niż w innych krajach – np. we Francji, gdzie prezydent pełniąc funkcję menedżera kryzysowego za granicą, może liczyć na wzrost swojej popularności. W Niemczech tak nie jest. Zatem w dużej mierze debata toczyła się zbyt często za zamkniętymi drzwiami.

Dlatego tak ważne są inicjatywy takie jak kampania Zeitenwende on Tour. Wysyłamy polityków i decydentów do różnych, często odległych miejsc, i zapraszamy zwykłych obywateli do zadawania wszelkich pytań i podejmowania interaktywnego dialogu na temat Zeitenwende. Pozwala nam to dowiedzieć się, co tak naprawdę niepokoi obywateli i pozwala na odpowiednią reakcję. Strategiczna zmiana, którą zaobserwowaliśmy w Niemczech w ciągu ostatnich kilku lat, może przetrwać tylko wtedy, gdy zabierzemy w tę podróż obywateli.

LJ: Jaka przyszłość spotka Zeitenwende? Czy jest to bilet w jedną stronę dla Niemiec, który zmusi kraj do kontynuowania tej strategicznej ścieżki?

NK: Jak dotąd nastąpiła zauważalna zmiana w zakresie strategii i wydatkowania. Wiele zależy jednak od tego, co wydarzy się w Ukrainie i czy dojdzie do zawieszenia broni. Miałoby to wpływ na obecność tej kwestii w niemieckich wiadomościach, co z kolei przełożyłoby się na opinię wśród niemieckiej ludności. Kolejny kluczowy czynnik ma zaś charakter polityczny.

W tej chwili Alternatywa dla Niemiec (AfD), skrajnie prawicowa partia, rośnie w siłę w Niemczech. Choć niekoniecznie jest to bezpośrednio związane z wojną – powodem jest przede wszystkim kluczowa dla partii imigracja, a także kwestie klimatyczne – to jednak w sondażach AfD uzyskuje ponad 20% poparcia (w landach wschodnich Niemiec odsetek ten jest jeszcze wyższy). Partia ma inne podejście i jest znacznie bardziej przyjazna względem Rosji niż partie centrowe. Tendencja ta może oczywiście ulec zmianie do czasu następnych wyborów, ale w tej chwili jest to ważny czynnik wpływający na to, czy i w jakim stopniu koncepcja Zeitenwende będzie podważana na szczeblu krajowym.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Czego pragnie Fin? :)

Nie będzie drugiej kadencji socjaldemokratki Sanny Marin, która od grudnia 2019 roku stała na czele centrolewicowego rządu koalicyjnego w Finlandii. W niedzielę 2 kwietnia konserwatywna Partia Koalicji Narodowej wygrała wybory, zdobywając 20,8% głosów i 48 mandatów w parlamencie, wyprzedzając nacjonalistyczną Partię Finów, która zdobyła 20,1% (46 mandatów). Dla Partii Finów jest to najlepszy wynik w historii.

Marin przegrała mimo wzrostu poparcia

Socjaldemokraci zajęli trzecie miejsce z wynikiem 19,9% (43 mandaty). Mimo że Partia Socjaldemokratyczna, która była dotychczas na czele rządu, zajęła trzecie miejsce w wyborach, premier Sanna Marin podkreśliła, że partia odnotowała wzrost poparcia w porównaniu do poprzednich wyborów. W 2019 roku SDP wygrała wybory z poparciem wynoszącym 17,7 procent, co przyniosło jej 40 mandatów w parlamencie. Tym razem SDP zdobyła 19,9 procent głosów, co przekłada się na 43 mandaty. Mimo że wynik ten jest niższy niż oczekiwano, Sanna Marin podziękowała wyborcom za poparcie i wyraziła szacunek dla demokratycznego procesu wyborczego. Petteri Orpo, lider zwycięskiej partii Koalicja Narodowa, jest jednym z głównych kandydatów do objęcia stanowiska premiera. Zwycięstwo Koalicji Narodowej nie jest wcale zaskoczeniem. Partia Koalicji Narodowej jest liderem w sondażach od prawie dwóch lat, choć ostatnio jej przewaga zaczynała się zmniejszać.

 

 

Rysunek 1 Zdjęcia ze strony Yle news przedstawiające sondaż wyborczy i rozkład mandatów w eduskuncie

Fin zagląda do kieszeni 

Zanim dokonamy analizy co tak naprawdę wpłynęło na „zmianę sterów” w Finlandii warto przyjrzeć się kampanii wyborczej, która po części pozwoli nam zrozumieć co obecnie jest ważne dla Finów. Kampania wyborcza w Finlandii była zdominowana przez dwa kluczowe kryzysy – pandemię COVID-19 i wojnę rosyjsko-ukraińską. Oba te kryzysy wpłynęły na koszty życia w Finlandii, wywołując kryzys energetyczny i gwałtowny wzrost inflacji. W 2022 roku ceny konsumpcyjne rosły w wyjątkowo szybkim tempie, osiągając roczną inflację na poziomie 7,2%. Wysoka inflacja towarzyszy słabnącemu wzrostowi gospodarczemu – w 2022 roku PKB wzrósł tylko o 1,9%, a w 2023 roku szacowany jest spadek o 0,2%. W ciągu ostatnich kilku lat Finlandia, podobnie jak wiele innych rozwiniętych gospodarek, zanotowała skokowy wzrost wydatków publicznych, co w połączeniu ze spadkiem dochodów wpłynęło na stabilność finansów. Co prawda relacja długu publicznego do PKB spadła o 5 punktów procentowych w 2021 roku, ale pożyczki rządowe i polityka fiskalna rządu stały się głównym tematem tegorocznej kampanii wyborczej. W dniu 10 lutego 2023 roku doszło do głosowania nad wotum nieufności wobec rządu centrolewicowego, jednak premier Sanna Marin przetrwała ten kryzys i pozostała na swoim stanowisku.

Mimo, że Sanna Marin jest najpopularniejszą polityczką w Finlandii, jej partia, Socjaldemokratyczna Partia Finlandii, nie cieszy się takim samym poparciem. Petteri Orpo, lider Partii Koalicji Narodowej, krytykował Sannę Marin za jej zarządzanie kryzysem energetycznym, oskarżając ją o osłabianie gospodarczej pozycji Finlandii. Orpo podkreślił, że rząd Marin zbyt długo zaniedbywał kwestie energetyczne i nie podjął wystarczających działań zapobiegawczych przed wybuchem konfliktu na Ukrainie. Orpo obiecał, że w przypadku zwycięstwa w wyborach, Koalicja skoncentruje się na ograniczeniu wydatków i poprawie kondycji finansowej kraju. Jednym ze sposobów na osiągnięcie tego celu jest wprowadzenie oszczędności w sektorze publicznym i zatrzymanie dalszego wzrostu długu publicznego.

Wynik wyborów i przegrana Socjaldemokratycznej Partii Finlandii pokazuje nam, że nie ma już popytu na politykę oferowaną przez rząd Sanny Marin, mimo że partie rządzące do końca miały poparcie większości w sondażach. Przyczyną tego jest zmęczenie obywateli polityką prowadzoną przez koalicje lewicową, czy też konflikty SDP z Partią Centrum, chociażby pod koniec kadencji, kiedy powrócił temat ustawy dotyczącej Saamów. Sławne wideo, na którym widoczna była tańcząca Sanna Marin i późniejsze fałszywe oskarżenia o branie narkotyków nie były, aż tak mocnym determinantem, który przeważył na wyniku wyborów i odwrócił od SDP potencjalnych wyborców. Zauważyć można, że tylko SDP wzrosło w sondażach, a reszta partii wchodzących w skład koalicji lewicowej zaliczyła spadki poparcia. Było to spowodowane mobilizacją elektoratu lewicowego by głosować na SDP. Miało to pomóc wzmocnić Socjaldemokratów i spowolnić wzrost Koalicji i Partii Finów. O ile SDP zyskało to partie koalicji lewicowej nie mogą uznać tych wyborów za udane, ponieważ łącznie straciły 20 mandatów w parlamencie. Ponadto na premierach Finlandii ciąży fatum drugiej kadencji. Rzadko, który premier po II wojnie światowej zdołał utrzymać się po pierwszej kadencji na stanowisku premiera. Jedyny przypadek, gdy partia premiera wygrała wybory i został ponownie wybrany na premiera Finlandii to lata 1995-2004, kiedy rządził socjaldemokrata Paavo Lipponen. Warto również zaznaczyć, że tylko 2 razy w powojennej historii ugrupowanie, z którego wywodzi się rządzący premier zdołało poprawić swój wynik z „poprzednich wyborów.”

Fin boi się wojny

Zmiana władzy w Finlandii to także efekt toczącej się wojny. Podobnie Finowie zachowali się podczas II wojny światowej, wtedy również skręcili w prawo i zagłosowali na Koalicję Narodową. Dlaczego? Powód jest prosty. W momencie zagrożenia społeczeństwo chce gwarancji bezpieczeństwa. To bezpieczeństwo osiąga chociażby poprzez postulaty mówiące o inwestycji w armię. Dlatego też Koalicja Narodowa zyskała w tegorocznych wyborach, ponieważ możemy powiedzieć, że to ugrupowanie od lat mówiło o fińskim członkostwie w NATO i po 24 lutego 2022 roku zaczęło jako jedno z pierwszych ugrupowań ostrzegać o płynących zagrożeniach ze strony Rosji i korzyściach wynikających z członkostwa Finlandii w sojuszu północnoatlantyckim. Podobnie zachowali się Szwedzi. Tam również wygrała prawica i stworzono rząd centroprawicowy. Powody są takie same. Wojna w Ukrainie, która spowodowała kryzys energetyczny i gospodarczy w kraju oraz zmęczenie polityką prowadzoną przez partie lewicowe. Wygrana partii o profilu prawicowym jest coraz częstszą tendencją nie tylko w krajach nordyckich, ale całej Europie.

Petteri Orpo nie będzie miał łatwo

W obliczu wyborów lider Koalicji Narodowej, Petteri Orpo, stoi przed ważnym wyborem – czy stworzyć koalicję z populistyczną partią Finów, czy też szukać porozumienia z partiami centrowymi, a być może nawet z socjaldemokratami reprezentującymi aktualny rząd. Aby przyszły rząd mógł uzyskać większość w parlamencie, będzie musiał uzyskać poparcie jednej lub dwóch mniejszych partii, co może być trudne, biorąc pod uwagę, że wiele z nich nie wyraża zainteresowania udziałem w rządzie. Chętna do współpracy nie jest również premier Sanna Marin, która ogłosiła 5 kwietnia, że zrezygnuje we wrześniu ze stanowiska przewodniczącej Socjaldemokratycznej Partii Finlandii. Tworzenie koalicji rządowej z Partią Finów może być problematyczne, ponieważ mniejsze partie nie są skłonne do kompromisów w kwestii polityki imigracyjnej. Bez względu na wynik negocjacji, Orpo może stać się zakładnikiem swojej władzy, ponieważ w koalicji rządowej będzie musiał dokonywać wielu ustępstw i kompromisów. Wyborcy nie oddali głosu ideologicznego, ale raczej oczekują stabilności i spokoju po burzliwych latach z rządem Sanny Marin, nie zaś rządu, który redukuje wydatki w celu obniżenia podatków lub zerwania z konsensusem.

 

Autor zdjęcia: Tapio Haaja

„Czy starczy nam cierpliwości?” – z prof. Dariuszem Rosatim rozmawia Wojciech Marczewski :)

Wojciech Marczewski: Pomimo tarcz antyinflacyjnych, inflacja przekroczyła 16%. Zna Pan remedium?

Dariusz Rosati: Poważna walka z inflacją musiałaby zakładać zdecydowane i radykalne ograniczenie wydatków budżetowych, ale na to się nie zanosi. Wręcz odwrotnie, dziś mamy masę dodatkowych wydatków głównie w postaci rozmaitych świadczeń transferowych i ulg podatkowych. Gdy na początku tego roku przyszedł szok cenowy, rząd przyjął metodę stosowania „proszków przeciwbólowych” zamiast walki ze źródłami inflacji. To są działania nieskuteczne, bo co prawda obniżki VAT przynoszą pewną ulgę odbiorcom, ale nie likwidują źródeł inflacji. Co więcej, zostawiają sporo pieniędzy w kieszeniach gospodarstw domowych, które trafiają na rynek i potęgują inflację. Do tego dodajmy obniżkę podatków związaną z polskim ładem, dodatek węglowy i osłonowy, 13. i 14. emeryturę, i będziemy mieli skalę dodatkowych wydatków na około 100 miliardów złotych w tym roku. Trudno więc mówić, że rząd na poważnie podchodzi do walki z inflacją.

Wojciech Marczewski: Czas na austerity?

Dariusz Rosati: Inflacja oznacza, że po prostu zbyt wiele pieniędzy jest na rynku w stosunku do podaży dóbr i usług po danych cenach. Dlatego, jeżeli chcemy obniżyć inflację, to musimy zmniejszyć wydatki, ale to nie musi się wiązać z poświęceniami i austerity. My od kilku miesięcy konsekwentnie zgłaszamy propozycję wypuszczenia specjalnych obligacji emitowanych przez NBP, oprocentowanych na poziomie inflacji. To z całą pewnością skłoniłoby wiele osób do ulokowania w nich pieniędzy, które mają w portfelach lub na rachunkach bankowych. Dzięki temu pieniądze byłyby oszczędzane, a nie wydawane, co zmniejszyłoby presję popytową. Niestety ani NBP, ani rząd nie chcą się na to zgodzić. I trudno się dziwić, bo to konkurencja dla obligacji skarbowych. Nie sądzę, że coś z tego wyjdzie.

Wojciech Marczewski: Obligacje obligacjami, ale ostatecznie nie da się uciec od cięcia wydatków. Da się to sprzedać wyborcom?

Dariusz Rosati: Wielokrotnie podkreślaliśmy, że utrzymamy wszystkie transfery, które dał rząd PiS, ale musimy zmienić formułę programów antyinflacyjnych, bo są przeciwskuteczne. One w ogóle nie likwidują przyczyn inflacji, a jedynie łagodzą ból z nią związany, i to przejściowo. To droga donikąd. W ten sposób tylko nakręcamy dalszą inflację i za pół roku będziemy mieli 20%. Te tarcze trzeba skonstruować inaczej. Powiedzmy bardzo wyraźnie — tego typu działania w czasie inflacji mają charakter osłonowy, a nie antyinflacyjny. Jeżeli ma być osłona, to tylko dla tych, którzy tej osłony potrzebują. To po prostu nie jest możliwe, żeby skompensować skutki inflacji i wzrost cen dla wszystkich jak leci. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, żeby obniżki stawek VAT obejmowały ludzi zamożnych, czy gospodarstwa domowe mające po kilka samochodów, czy wielkie domy. To jest wyrzucanie i marnowanie pieniędzy podatników.

Wojciech Marczewski: W tym momencie mamy do czynienia nie tylko z inflacją, ale i spowolnieniem gospodarczym. Nietrudno doszukać się podobieństwa do lat siedemdziesiątych. Jakie mogą być konsekwencje polityczne w wyniku coraz mocniejszego kryzysu gospodarczego?

Dariusz Rosati: Faktycznie, mamy ryzyko recesji, co w połączeniu z inflacją będzie oznaczało, że możemy mieć stagflację — bardzo niebezpieczną i przykrą kombinację obu nieszczęść naraz. To faktycznie jest powtórka z lat siedemdziesiątych, kiedy wstrząs naftowy doprowadził do stagflacji w krajach zachodnich. Dziś znowu wchodzimy w taki okres i rzeczywiście jest niebezpieczeństwo, zwłaszcza w Europie Zachodniej, że recesja spowoduje trudną sytuację społeczną w postaci wzrostu bezrobocia. To może wiązać się ze wzrostem napięć społecznych i renesansem partii populistycznych, które będą oferować rzekomo łatwe sposoby na wyjście z tej trudnej sytuacji. Tutaj nie ma łatwych sposobów i wszyscy muszą dostosować się do nowych warunków. Paliwa już nigdy nie będą takie tanie jak były, dlatego rządzący powinni uświadamiać społeczeństwu, że są to zmiany strukturalne i jedyne wyjście, niestety dopiero na dłuższą metę, to odejście od paliw kopalnych. Niestety musimy się przygotować na pewne ofiary. Trzeba jednak pilnować, żeby najsłabsze grupy społeczne były objęte systemem pomocy.

Wojciech Marczewski: W wyniku kryzysów lat siedemdziesiątych zachód porzucił keynesizm i rozpoczął się neoliberalizm. Dziś również czeka nas zmiana paradygmatu ekonomicznego?

Dariusz Rosati: Przede wszystkim „neoliberalizm” to jest zwykły epitet i karykatura.

Wojciech Marczewski: Powrotu do liberalizmu.

Dariusz Rosati: Tak. To był mainstreamowy kierunek ekonomii polegający na wykorzystaniu sił wolnego rynku, deregulacji, na uwolnieniu i, istotnie, liberalizacji rynków. Natomiast przeciwnicy tego kierunku, zwłaszcza z lewej strony, nazywają to neoliberalizmem. Ale, tak jak powiedziałem, to nie jest termin naukowy. Keynesiści nazywali się keynesistami, monetaryści monetarystami, ale nikt nie nazywał się neoliberałem.

Wojciech Marczewski: Austriacy nazywali się Austriakami.

Dariusz Rosati: Tak, chociaż w tej chwili jest to oczywiście kompletna fikcja i nie wracamy już do Hayeka czy von Misesa. Nie ma o tym mowy. Wydaje mi się, że ten odwrót od skrajnie liberalnych pozycji w polityce zaczął się podczas kryzysu finansowego w 2008. Nie wiem, czy teraz będziemy mieli kontynuację tego trendu, czy wręcz odwrotnie, natomiast nie odkryliśmy nowych rzeczy, więc nie spodziewam się tutaj nowego paradygmatu. Wszystko już wiemy o tym, w jakich dziedzinach zawodzi rynek, a w jakich państwo. Nie uważam też, żebyśmy mieli jakąś szerszą tendencję, żeby wycofywać się z regulacyjnej roli państw, zwłaszcza jeśli mówimy o Europie.

Ba, ja ciągle uważam, że w wielu dziedzinach Europa jest nadal przeregulowana. Jeśli chodzi o prawo pracy, to w wielu krajach to po prostu ogranicza konkurencję, być może ze względów społecznych, ale cierpią na tym firmy, a w konsekwencji i sami pracownicy. W indywidualnych przypadkach mogą być lepiej funkcjonujące instytucje, jak w Skandynawii, gdzie nie ogranicza się inicjatywy i innowacyjności, ale jest wiele krajów z przeregulowanym rynkiem pracy. Możemy tu wskazać Grecję, Włochy czy Francję. To samo tyczy się wszystkich działań osłonowych czy związanych z ochroną bezrobotnych, czy pracowników. To zmniejsza dynamizm gospodarczy i te kraje płacą za to bardzo wysoką cenę. Z kolei w krajach anglosaskich mamy tradycyjnie więcej swobody i wolnego rynku i mniej regulacji, ale takie są preferencje tych społeczeństw. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wybrać sobie inny rząd.

Wojciech Marczewski: Sandersa.

Dariusz Rosati: Tak, albo panią Elizabeth Warren. To są oczywiście skrajne przykłady, ale Europa Zachodnia faktycznie wygląda podobnie. To jest społeczna gospodarka rynkowa, ale, i jest to moja indywidualna opinia, we Francji czy Włoszech mamy jednak nadmierne regulacje.

Wojciech Marczewski: Czyli obejdzie się bez rewolucji?

Dariusz Rosati: Uważam, że nauka ekonomii doskonale ukazuje nam, gdzie są słabe punkty rynku i słabe punkty państwa i nie ma co tutaj wymyślać nowej teorii. Społeczeństwa wybierają między tymi biegunami zgodnie ze swoimi preferencjami. Natomiast większych zmian możemy spodziewać się, jeżeli chodzi o politykę. To wyjdzie w toku wyborów, natomiast z całą pewnością pojawia się znowu przestrzeń dla populizmu. Jak w każdym kryzysie wszędzie tam, gdzie następuje nadepnięcie na odciski ludziom, pojawiają się szarlatani polityczni, którzy obiecują szybkie i proste rozwiania.

Wojciech Marczewski: Jak długo może trwać ten kryzys? W latach siedemdziesiątych kryzysy ciągnęły się przez około siedem lat. Czeka nas podobny los, czy możemy szybciej uporać się z problemami?

Dariusz Rosati: To nie musi trwać siedem lat, nie musi trwać pięć lat, natomiast na pewno najbliższe kilka lat będzie trudne, zwłaszcza dla Europy. Stany Zjednoczone mają alternatywne możliwości uzupełniania paliw i energii, więc są w bardziej komfortowej pozycji. Europa jest w wyjątkowo trudnej sytuacji, ponieważ jest dużym rynkiem praktycznie pozbawionym własnych źródeł paliw i energii, naturalnie poza energią odnawialną. Jednak doprowadzenie do sytuacji, w której znaczna większość naszej energii pochodzi ze źródeł odnawialnych lub z atomu, to jest niestety pieśń przyszłości.

Do tego dochodzi wojna na Wschodzie. To jest źródło dużej niepewności dla Europy, a zwłaszcza flanki wschodniej. Trudno tutaj przepowiadać przyszłość, bo Putin jest kompletnie nieprzewidywalny i operuje według logiki, która jest dla nas zupełnie obca. Nie rozumuje w kategorii korzyści i kosztów powszechnie akceptowanych, tylko jest gotów narzucić własnemu narodowi wielkie ofiary tylko po to, aby podążać za swoim projektem imperialnym. Musimy się więc przygotować na ciężkie kilka lat.

Wojciech Marczewski: Mówiliśmy o potencjalnej zmianie paradygmatu gospodarczego, jednak wydaje się, że wojna zmieniła przede wszystkim paradygmat geopolityczny. Z „It’s the economy, stupid” przenieśliśmy się do świata „It’s the security, stupid”. Czy w sytuacji, w której znowu istotna staje się kwestia bezpieczeństwa, należy spodziewać się powrotu do protekcjonizmu?

Dariusz Rosati: Oczywiście. To jest jeden ze skutków tej wojny — Putin doprowadził do tego, że powracamy do samowystarczalności i kończy się globalizacja, jaką znaliśmy. Do tego wcześniej była pandemia COVID-19. Przede wszystkim zerwane zostały łańcuchy dostaw, które były bardzo optymalne, ponieważ produkowało się w tych miejscach na kuli ziemskiej, gdzie było najtaniej i najszybciej. Wchodzimy więc w nową epokę. Epokę zwiększonej samowystarczalności i protekcjonizmu. Mam jednak nadzieję, że na skalę regionalną, a nie krajową.

Na szczęście mamy Unię Europejską, która stoi na straży jednolitego rynku, bo to jest droga donikąd. Protekcjonizm jest drogą donikąd, bo skłania partnerów do takiej samej reakcji. W ostatecznym rozrachunku wszyscy tracą. Na tym polega osiągnięcie jednolitego rynku, że udało się rozmontować wszelkie bariery handlowe. W związku z tym, jeśli będziemy mieli populistyczne rządy w wielu krajach, a jest takie ryzyko, to instytucjom europejskim może być trudno obronić to, co udało się osiągnąć i nie jest wykluczone, że będą podejmowane działania protekcjonistyczne. Jednak podkreślam jeszcze raz, to jest droga donikąd! To tylko nas osłabi i na dłuższą metę jeszcze bardziej ograniczy wzrost gospodarczy.

Wojciech Marczewski: Przenieśmy się na Wschód. Jak po pół roku ocenia Pan skuteczność sankcji?

Dariusz Rosati: Sankcje działają z całą pewnością. Doprowadziły do spadku rosyjskiego PKB o około 8%, a dopiero się rozpędzają. Putin jedzie jeszcze na rezerwach, ale to oczywiście musi się skończyć. Sankcje zawsze działają dopiero w dłuższym okresie, zwłaszcza w przypadku kraju o tak ogromnych zasobach, jak Rosja. Na kolana można rzucić kraj niemający zasobów, odciąć go od dostawy ropy i koniec. Natomiast w przypadku Rosji sankcje działają wolniej. Co istotne, Putinowi będzie brakowało coraz bardziej nowych technologii. On nie jest w stanie teraz odbudowywać ani potencjału zbrojnego, ani potencjału przemysłowego, jedzie na końcówkach zapasów, kanibalizuje własne samoloty. Ostatnio rozbawiło mnie doniesienie, że Rosja negocjuje dostawy dronów z Iranem. Z Iranem. To jest świadectwo upadku Federacji Rosyjskiej.

Wojciech Marczewski: Wciąż pozostaje problem eksportu surowców. Dzięki wzrostowi cen i zwiększonemu eksportowi do Indii i Chin w maju 2022 Rosja zarabiała na ropie o ponad 250 milionów Euro dziennie więcej niż w maju 2021.

Dariusz Rosati: Owszem, Rosja może sprzedawać ropę do Chin czy Indii, ale nie może sprzedawać gazu, bo nie mają infrastruktury – 80% szło do Europy, i to jest skończone. Nowej infrastruktury nie zbudują, tym bardziej że nie mają niezbędnej technologii. To może trwać rok, trzy, a może i pięć, ale ostatecznie Rosja będzie rzucona na kolana. Oczywiście, pod warunkiem, że Zachodowi starczy wytrwałości.

Wojciech Marczewski: Można przyspieszyć ten proces?

Dariusz Rosati: Zdecydowanie trzeba rozszerzać sankcje. Należę do tych, którzy uważają, że trzeba istotnie ograniczyć wydawanie wiz obywatelom Rosji, oczywiście z wyjątkiem wiz humanitarnych i azylowych, jednak wizy turystyczne czy biznesowe powinny być co do zasady zawieszone. To jest państwo, z którym jesteśmy de facto w stanie wojny, a w czasach wojennych obywateli obcego państwa się internowało. Ja nie mówię, że trzeba internować Rosjan, ale na pewno powinno się ograniczyć ich napływ, żeby na własnej skórze odczuli konsekwencje wspierania reżimu Putina. Jednak to wszystko zadziała dopiero w dłuższym okresie. Liczę na to, że Zachodowi starczy cierpliwość, że populiści nie przeważą, że nie wrócimy do „business as usual” z Rosją.

Wojciech Marczewski: A starczy nam cierpliwości?

Dariusz Rosati: To zależy od postawy największych krajów Unii – Niemiec, Francji i Włoch. Niemcy stanowią w tej chwili najmniejsze ryzyko, bo wprawdzie niezbyt szybko, ale odchodzą od rosyjskiego gazu. To nie wydarzy się jutro, obecny rząd stara się trochę rozłożyć to w czasie, ale decyzja w sprawie gazu jest już podjęta, a dostawy węgla i ropy mają być zakończone jeszcze w tym roku. Pozytywne jest też to, że najprawdopodobniej przedłużą funkcjonowanie kilku ostatnich elektrowni atomowych. Poza tym Niemcy, co prawda w bólach, ale stopniowo odchodzą od pacyfistycznej doktryny w polityce zewnętrznej. Natomiast Francja jest w pewnym paraliżu, jeśli chodzi o politykę zewnętrzną, bo prezydent nie ma większości w parlamencie. Ponadto Francja tradycyjnie była niechętna zaostrzaniu stosunków z Rosją, wolała się dogadywać i często przymykała oko na to, co Rosja wyczynia wokół swoich granic. Włochy są trzecim krajem, który tradycyjnie również jest raczej prorosyjski, ale wiele zależy od tego, jaki będzie rząd. Jeśli wygra pani Meloni z panem Salvinim, to będziemy mieli kolejny problem.

Wojciech Marczewski: Zakładając, że faktycznie starczy nam cierpliwości i Ukraina zachowa niepodległość, pojawia się ogromna szansa dla zachodnich inwestycji w Ukrainie. Czy Polski kapitał ma szanse wejść w Ukrainę, czy raczej zostaniemy na boku, a prym jak zwykle wieść będą Stany, Niemcy czy Francja?

Dariusz Rosati: My mamy dwa atuty. Po pierwsze mamy najlepsze rozeznanie na tym rynku i jesteśmy blisko, więc mamy przewagę na starcie nad firmami francuskimi czy amerykańskimi. Drugim atutem jest to, że choć nie jesteśmy potentatem kapitałowym, to jednak mamy możliwość korzystania ze środków unijnych. Tu Polacy będą mieli przewagę, ze względu na znajomość rynku, istniejące powiązania i know-how. Będziemy mogli w proporcjonalnie większym stopniu korzystać z pieniędzy unijnych, jeśli chodzi o finansowanie naszej ekspansji na Ukrainę. Rzecz jasna nie będziemy numerem jeden, pewnie będą to Niemcy albo USA, ale to nie jest problem. Niech każdy inwestuje! Nie wiemy jednak, czym to się skończy. Mówimy o tym hipotetycznie i z pewnym cynizmem, że będziemy walczyć do ostatniego Ukraińca, ale to jest, szczerze powiem idealna sytuacja, żeby raz na zawsze przetrącić kręgosłup agresywnej Rosji.

Wojciech Marczewski: No właśnie, to nie cynizm, że Ukraińcy przelewają krew, a my dywagujemy o potencjalnych zyskach dla Zachodu?

Dariusz Rosati: Ja nie widzę tu dwuznaczności moralnej, jeśli to będzie w ramach jakiegoś planu odbudowy dla Ukrainy zniszczonej wojną. To, że firmy zachodnie przy tym zarobią jest nieuniknione. Nie ma innego wyjścia. Kapitał prywatny nie pójdzie charytatywnie. Powinniśmy mieć też publiczne inwestycje, pożyczki rządowe, ale ostatecznie ktoś tam musi postawić tę fabrykę czy elektrownię. To muszą robić prywatne firmy i one nie będą dopłacać do interesu, ale warunki do tych inwestycji muszą stworzyć władze publiczne.

Wojciech Marczewski: Nagrodą za przelaną krew powinno być członkostwo w Unii Europejskiej?

Dariusz Rosati: Tak, jestem zwolennikiem Ukrainy w Unii, natomiast przed nimi bardzo długa droga. Unia zrobiła to, co powinna była zrobić – dała perspektywę europejską, dała status kandydata, ale nie można iść na skróty. Nic by z tego nie wyszło, gdybyśmy wpuścili Ukrainę już teraz. To przecież w ogóle nie ma sensu. System prawny jest zupełnie inny, są inne regulacje dotyczące biznesu, o korupcji nie wspominając. Na przykład amerykańskie firmy wyszły z Ukrainy kilka lat temu, bo po prostu nie były w stanie sobie poradzić z korupcją. Niestety, to jest nadal jeden z najbardziej skorumpowanych krajów byłego ZSRR. To paradoks, ale Białoruś na tle Ukrainy jest wzorem praworządności i transparentności. Jednym słowem, to będą wieloletnie przygotowania i nie możemy stwarzać płonnych nadziei, że to się da zrobić z dnia na dzień, nie można oszukiwać Ukraińców. My mówimy uczciwie — każde państwo, które wchodziło do Unii, musiało spełnić warunki. Od nich zależy, kiedy to zrobią.

Wojciech Marczewski: Pan sam reprezentował Unię w Ukrainie.

Dariusz Rosati: Tak, jeszcze za prezydenta Poroszenki byłem szefem delegacji Parlamentu Europejskiego do Ukrainy. Jeździliśmy tam wielokrotnie w latach 2016-2019 i mogę powiedzieć, że to będzie bardzo trudny proces. Ukraińcy oczywiście wszystko nam obiecywali, natomiast potem nic z tego nie wychodziło. Był ogromny opór struktur i grup nacisku. Zazwyczaj mówili, że nie są w stanie przeforsować reform przez swój parlament. Odpowiadałem więc: „No trudno, to nie pójdziemy do przodu”. Są po prostu rzeczy, jak prawo antykorupcyjne czy transparentność, zwłaszcza jeśli chodzi o majątki polityków, które są absolutnie niezbędne. Nie byli w stanie. Dopiero po trzech latach w końcu przyjęli ustawę, i to też okrojoną. Po prostu nie wywiązywali się z tych zobowiązań. Więc to potrwa.

Wojciech Marczewski: Naprzeciw tym problemom wyszedł prezydent Macron, proponując utworzenie Europejskiej Wspólnoty Politycznej. Nie jest to dawanie złudnych nadziei?

Dariusz Rosati: To oczywiście zależy od intencji. Ja uważam, że generalnie idea jest dobra — stwórzmy przestrzeń, w której będziemy mogli z Ukrainą robić pewne rzeczy wspólnie już od dziś, tak jakby była już w Unii. Możemy mieć na przykład wspólną politykę energetyczną, można zwiększyć pomoc finansową, wspomagać ich transformację. Jednak z całą pewnością nie może to być alternatywa do członkostwa. Trzeba uczciwie powiedzieć, że chcemy Ukrainy w Unii, ale muszą wypełnić wszystkie warunki. To zależy od nich.

Wojciech Marczewski: Polska i Polacy niemalże z dnia na dzień stali się bohaterami i wzorem dla całej Europy. Czy poprawa polskiej pozycji na arenie europejskiej będzie trwała?

Dariusz Rosati: Istotnie, kraj, który ze względu na znane problemy, był izolowany w Unii, był swego rodzaju pariasem, nagle znalazł się w centrum uwagi i zachowuje się wręcz wzorowo, jeśli chodzi o pomoc dla uchodźców, wsparcie wojskowe i finansowe. Rząd oczywiście powinien wykorzystać to „okno możliwości”. Gdyby PiS zszedł ze ścieżki konfrontacji w sprawach wymiaru sprawiedliwości, to właściwie wszystko byłoby otwarte, jeśli chodzi o dostęp do środków unijnych. Co więcej, moglibyśmy, tak jak Pan wspomniał, zdecydowanie wzmocnić naszą słabiutką obecnie pozycję, zaczęto by nas słuchać. Ale ja nie wierzę w taką zmianę obecnej władzy. Rząd tak zwanej Zjednoczonej Prawicy nie jest w stanie dokonać nowego otwarcia na Europę i po prostu musi odejść. Niemniej, to stanowi doskonały punkt wyjścia dla przyszłej władzy, która będzie mogła na tym budować, a jednocześnie będzie wiarygodna, demokratyczna i praworządna.

 

Autor zdjęcia: Noah Silliman

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Covidowe tsunami zalewa Indie :)

Epidemia wywołała w Indiach głęboki kryzys. W obliczu galopującego wzrostu zakażeń i zgonów pacjentów chorych na COVID-19, paliwo polityczne zaklinaczy rzeczywistości, którzy wieszczą zwycięstwo nad pandemią, ulega wyczerpaniu.

Według informacji opublikowanych przez ministerstwo zdrowia 6 maja odnotowano ponad 400 000 nowych przypadków zachorowań dziennie – największy jednodniowy wzrost na świecie – a dobę później dzienna liczba zgonów wyniosła rekordowo 4187 osób. Całkowita liczba ofiar śmiertelnych wirusa w Indiach przekroczyła już 295 525 (dane na 22 maja 2021) i nie przestaje rosnąć. Najbardziej poszkodowanymi stanami są niewątpliwie Pendżab, Uttarakhand, Sikkim, Maharasztra oraz Terytorium Stołeczne Delhi. W Punie, jednym z najbardziej dotkniętych katastrofą miast w północno-zachodnich Indiach, wycie karetek pogotowia stało się niepokojącą cechą miejskiego krajobrazu. W Mumbaju zamieszkałym przez ponad 20 milionów ludzi, z których ponad 40% żyje w przeludnionych slumsach, choroba rozprzestrzenia się z prędkością światła. Krajowe badanie serologiczne obejmujące ponad 28 000 uczestników sugerują, że do grudnia 2020 roku jeden na czterech mieszkańców Indii mógł być narażony na COVID-19. To wtedy Indie odnotowały pierwsze sześć przypadków wysoce zakaźnego szczepu wirusa określanego jako B.1.1.7, który po raz pierwszy został zidentyfikowany w Wielkiej Brytanii. Od lutego do marca testy genetyczne wykazały, że wariant ten stał się dominujący w północnoindyjskim stanie Pendżab, pojawiając się w 326 z 401 zebranych próbek. Z kolei w Delhi pod koniec marca odmiana B.1.1.7 była obecna już w połowie próbek. Chociaż uważa się, że B.1.1.7 jest wysoce zaraźliwy i potencjalnie bardziej śmiertelny niż inne znane warianty, nadal nie dysponujemy twardymi dowodami naukowymi na ten temat. Pokrzepiającym jest fakt, że Covaxin, szczepionka przeciwko COVID-19 podawana w Indiach, wydaje się być skuteczna w walce z tym szczepem koronawirusa. 

System opieki zdrowotnej upadł

Zawiedliśmy naszych ludzi – przyznaje doktor Jalil Parkar, pulmonolog w szpitalu Lilavati w Mumbaju. „Co mogą zrobić lekarze, kiedy nie ma wolnych łóżek szpitalnych ani butli z tlenem? „Rozmiary tej klęski są przytłaczające. Zalewa nas tsunami”. 

Zdaniem dyrektora Centrum ds. Dynamiki Chorób, Ekonomii i Polityki w New Delhi Ramanana Laxminarayan, „prawie każdy system, który mógł się zepsuć w systemie opieki zdrowotnej, właśnie uległ awarii. Sprawy wymknęły się spod kontroli. Nie ma tlenu. Znalezienie wolnego łóżka szpitalnego graniczy z cudem”. W krematoriach w Delhi skończyło się drewno na opał. Wydział leśny musiał wydać specjalne pozwolenie na wycinkę miejskich drzew. Parki i parkingi zamieniane są w miejsca kremacji.

Sąd Najwyższy nazwał tę sytuację „ogólnokrajowym stanem krytycznym zdrowia publicznego”, a sądy w całym kraju na potęgę rozpatrują skargi dotyczące braku wolnych miejsc w szpitalach dla pacjentów covidowych oraz cierpiących na inne choroby, braku sprzętu medycznego, niewystarczającej liczby stanowisk intensywnej terapii i personelu, zdolnego do leczenia najciężej chorych oraz braku środków ochrony osobistej. 

Zdesperowani pacjenci nierzadko uciekają się do niesprawdzonych metod leczenia. Jedną z nich jest terapia osoczem krwi ozdrowieńców. Na początku pandemii naukowcy sądzili, że pobrane od pacjentów covidowych osocze może pomóc nowo zarażonym w szybkim rozpoczęciu tworzenia przeciwciał. Ale istnieje niewiele dowodów na to, że terapia może zahamować rozwój choroby. W Indiach niektórzy lekarze przepisują ją jako środek ostateczny, często pod presją rodzin pacjentów, które chcą mieć pewność, że spróbowały wszystkiego. Badania nie wykazują jednoznacznie, że osocze ozdrowieńców zmniejsza liczbę zgonów z powodu COVID-19 na późnym etapie infekcji. Niektórzy lekarze przepisują również hydroksychlorochinę, lek przeciwmalaryczny. Pomimo skąpych dowodów na jego skuteczność, najnowsze wytyczne Indian Council of Medical Research dotyczące postępowania z COVID-19 wciąż wymieniają hydroksychlorochinę jako lek, którego „można używać”.  Nawet jeśli terapia jest obiecująca, często nie jest łatwa do osiągnięcia. W kwietniu wybuchł chaos, gdy lek przeciwwirusowy Remdesivir, który może potencjalnie skrócić czas powrotu do zdrowia po COVID-19 o kilka dni, stał się niemal niedostępny. Niektórzy pacjenci i ich rodziny uciekali się do kupowania leku na czarnym rynku, gdzie jego cena była od dwóch do pięciu razy wyższa. 

Na domiar złego w Indiach wzrasta liczba przypadków mukormykozy (ang. black fungus).  Na grzybicę zapadają głównie chorzy na COVID-19 oraz ozdrowieńcy z osłabionym układem odpornościowym, szczególnie ci leczeni sterydami, które są powszechnie stosowane w zaawansowanym stadium choroby.

Sukces ogłoszony przedwcześnie

28 stycznia premier Indii Narendra Modi ogłosił zwycięstwo nad COVID-19. Przemawiając na wirtualnym szczycie Światowego Forum Ekonomicznego, chwalił się, że uratował „ludzkości przed wielką katastrofą poprzez skuteczne powstrzymanie koronawirusa”. Po przemówieniu Modiego w Davos jego administracja zrobiła wszystko, aby uśpić własnych obywateli w samobójczym przekonaniu, że najgorsze już za nimi. W lutym prezydent Ram Nath Kovind nazwał stadion krykieta imieniem Narendry Modiego, a partia Bharatija Dźanata zaczęła głosić na jego cześć peany, które przedstawiały Indie pod przywództwem Modiego jako “dumny i zwycięski naród w walce z COVID-19”. Według przyjętej rezolucji ​​Indie „pokonały COVID-19 pod zdolnym, wrażliwym, zaangażowanym i wizjonerskim przywództwem [swojego] premiera”. Co więcej, na początku marca minister zdrowia ogłosił, że Indie są w końcowej fazie pandemii. W tym samym miesiącu tysiące nieprzestrzegających reżimu sanitarnego fanów krykieta przybyło na stadion im. Narendry Modiego, aby oglądać mecze między Indiami a Anglią. 

Przedwczesne poczucie zwycięstwa nad COVID-19 sprzyjało gromadzeniu się na weselach, wiecach politycznych czy ceremoniach religijnych. Doskonałym przykładem rozprężenia reżimu sanitarnego były tłumnie – pomimo obowiązujących zakazów – obchodzone w tym roku święta takie jak Holi, Szab-e-Barat (pol. Noc niewinności) czy Navaratri w październiku 2020.

Dochodzenie przeprowadzone przez indyjski serwis informacyjny Scroll.in ujawniło, że rząd czekał do października 2020 roku – osiem miesięcy po rozpoczęciu pandemii – z zaproszeniem do składania ofert na 27-milionowy kontrakt na systemy wytwarzania tlenu w ponad 150 indyjskich szpitalach. Sześć miesięcy później większość nadal nie działa. Szpitale w stanach Harijana, Maharasztra i Gudźarat wysyłają wezwania pomocy w celu pilnego zaopatrzenia w tlen. Wszystko to miało miejsce, pomimo iż już w listopadzie ubiegłego roku komisja parlamentarna wydała ostrzeżenie przed drugą falą epidemii i wezwała rząd do gromadzenia zapasów tlenu. 

30 kwietnia 841 naukowców wysłało apel do premiera Narendry Modiego z prośbą o przyspieszenie gromadzenia i upubliczniania danych dotyczących sytuacji epidemiologicznej w Indiach. „Obecnie, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ważne jest, aby dynamiczne plany zdrowia publicznego były wdrażane na podstawie danych naukowych w celu powstrzymania rozprzestrzeniania się infekcji i ratowania życia naszych obywateli”. Pojawiły się także zarzuty, że rząd przeznacza niewystarczająco środków, bo zaledwie 0,34 % PKB na rzecz opieki zdrowotnej.

Według oficjalnych danych każdego dnia ponad 3000 osób w Indiach umiera z powodu COVID-19, choć eksperci alarmują, że liczba ta jest dramatycznie niedoszacowana. Według nieoficjalnych doniesień dzienna liczba zgonów z powodu COVID-19 w Indiach przekroczyła już 10000. Tylko w ciągu ostatniego tygodnia mój rozmówca, który wolałby pozostać anonimowy, stracił cztery bliskie mu osoby z powodu COVID-19.

Pandemia stanowi dotkliwy test dla instytucji państwowych, które ewidentnie nie radzą sobie z kryzysem. Bez wątpienia indyjski system ochrony zdrowia przechodzi właśnie jedną z najtrudniejszych prób w historii swojego istnienia. Pandemia uwidoczniła obszary wymagające natychmiastowej naprawy, niestety gołym okiem widać, że system nie jest w stanie sprostać temu kryzysowi. Budzi to uzasadniony niepokój o dalsze losy indyjskiej służby zdrowia, a przyszłość jej pacjentów rysuje się w czarnych barwach. 

Poszukiwanie panaceum

W ciągu ostatniego 1,5 roku walka z koronawirusem nierzadko przybierała formę ceremonii religijnych czy rytuałów, obejmując grupowe klaskanie, wspólne bicie w dzwony na ulicach, okrzyki „Go Corona Go”, a nawet kąpiele w odchodach świętych krów czy zażywanie leków ajurwedyjskich opartych na krowim moczu, które miały skutecznie chronić przed zarażeniem wirusem. Hinduska organizacja religijna Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny (ang. International Society for Krishna Consciousness, ISKCON) zalecała także stosowanie destylowanego moczu krowiego jako środka odkażającego. Profesor historii na Uniwersytecie Delhijskim, Dwijendry, N. Jha, tłumaczy, że mieszanki na bazie produktów pochodzących od świętych krów od średniowiecza pełnią w Indiach rolę oczyszczającą. Wprawdzie alternatywne metody leczenia COVID-19 stały się częścią społeczno-politycznego mainstreamu, skuteczność tych metod rzadko odnajduje odzwierciedlenie we współczesnych badaniach naukowych.

14 marca 2020 roku hinduistyczni aktywiści zorganizowali w stolicy Indii spotkanie, podczas którego odprawiano rytuały ognia oraz spożywano napoje na bazie krowiego moczu mające uchronić uczestników imprezy przed koronawirusem. 

Zaproszenie organizacji Akhil Bharat Hindu Mahasabha na „Gaumutra Party”, czyli wspólne spożywanie gomutry celem powstrzymania pandemii koronawirusa; 

Źródło: Hindu Mahasabha Organises Gaumutra Party To Cure Coronavirus! | COVID-19 Pandemic, https://www.youtube.com/watch?v=Ay9PUtYUgME, data odczytu 17 maja 2021.

 

„Ktokolwiek wypije mocz krowy, zostanie wyleczony i będzie chroniony”, zadeklarował jeden z wolontariuszy, rozdając „lekarstwo” w brązowych glinianych kubkach zwanych kulhar. Podczas rytuału ognia uczestnicy odziani w szafranowe stroje recytowali hinduskie hymny i peany ku czci świętego zwierzęcia. „Zebraliśmy się tutaj, aby modlić się o pokój na świecie i złożyć ofiarę koronawirusowi”, powiedział dziennikarzom Swami Chakrapani Maharaj, lider grupy Hindu Mahasabha, stuletniej organizacji głoszącej prymat hinduizmu w Indiach. Następnie zaoferował napój karykaturze wirusa, aby go „uspokoić”. Oświadczył także, że „wszyscy indyjscy przywódcy i urzędnicy spożywają gomutrę, ale robią to za zamkniętymi drzwiami i tylko w razie choroby”. Zachęcał do spożywania moczu krowy profilaktycznie każdego dnia. „Koronawirus jest także bakterią (wirusem przyp. aut.), a krowi mocz zwalcza wszelkie formy szkodliwych dla ludzi bakterii”, stwierdził Om Prakash, uczestnik przybyły z sąsiedniego stanu Uttar Pradeś. Członek izby wyższej indyjskiego parlamentu, Shankarbhai Vegad, przekonywał, że mocz krowy nie tylko ma właściwości medyczne, ale jest także doskonałym lekarstwem na raka. Deputowani partii BJP niejednokrotnie głosili, że użycie moczu, a także krowich odchodów może wyleczyć koronawirusa

Ich wypowiedzi na temat profilaktyki i leczenia koronawirusa powiększają listę wątpliwych naukowo twierdzeń coraz częściej wysuwanych przez wyznawców hinduskiego nacjonalizmu. Ich zdaniem znaczna część współczesnej nauki wywodzi się ze starożytnych Indii. Odkąd Indyjska Partia Ludowa (BJP), doszła do władzy w 2014 roku, ideologia hindutvy zyskała na znaczeniu i stała się elementem ogólnokrajowego systemu edukacji, a nawet dyskursu akademickiego. 

Permanentny niedobór szczepionek

Mimo szerokiej oferty środków alternatywnych, nadal najbardziej pożądaną formą zabezpieczenia się przed zakażeniem jest szczepionka. Tymczasem jej niedobór jest permanentny niemal w całych Indiach. Aby nadać priorytet potrzebom krajowym, Indie – będąc największym na świecie producentem szczepionek – wstrzymały jej eksport. Przez długi czas stosowano dwie wyprodukowane w kraju szczepionki – Covaxin i Covishield, jednak w obliczu pogłębiających się niedoborów, 22 marca indyjski koncern farmaceutyczny podpisał umowę na produkcję 200 milionów dawek rosyjskiej szczepionki Sputnik V. Mimo to liczba w pełni zaszczepionych mieszkańców Indii oscyluje wokół 2%, a mniej niż 9% otrzymało pierwszą dawkę szczepionki. 

Nie ulega wątpliwości, że zwiększenie wysiłków w zakresie szczepień jest kluczem do walki z pandemią, jednak perspektywa osiągnięcia tego celu w najbliższych miesiącach pozostaje odległa. 

Tika Utsav, czyli indyjski festiwal szczepionkowy 

Chcąc przyspieszyć powolny proces szczepień, 11 kwietnia 2021 roku, w dniu rocznicy urodzin indyjskiego bohatera narodowego Jyotiby Phule, premier Narendra Modi za pośrednictwem Twittera wezwał naród indyjski do ogólnokrajowej kampanii szczepionkowej znanej pod nazwą tika utsav. Miała ona potrwać do 14 kwietnia, tj. rocznicy urodzin innej legendarnej postaci, Babasaheba Ambedkara. Celem 4-dniowego festiwalu (trb. utsav) było zaszczepienie jak największej liczby osób. Premier Indii nawoływał także do rozsądnej dystrybucji i polityki zero-vaccine-waste. Jednak jak donosi portal The Wire, pomimo wzniosłej koncepcji, liczba nowych dawek szczepionek w trakcie trwania festiwalu okazała się mniejsza niż w pozostałe dni kwietnia, co wzbudza wątpliwości co do skuteczności całego przedsięwzięcia.  

Źródło: www.covid19india.org, data odczytu 18 maja 2021 roku.

 

“Beautiful, clean, safe” czyli festiwal Kumbh Mela

Ardh Kumbha Mela 2019, Prajagradź, Indie;  Źródło: fot. Natalia Zajączkowska.

 

Hinduistyczne święto Kumbh Mela to największe na świecie zgromadzenie religijne, które zwyczajowo odbywa się co 12 lat. Zasięg terytorialny festiwalu oscyluje wokół 670 ha i obejmuje miejsca takie jak Hardwar, Dehradun czy Ryszikeś. Tylko 12 kwietnia ponad 3 miliony pielgrzymów zanurzyło się w Gangesie, a dziesiątki tysięcy wyznawców przybywało każdego dnia, aby dokonać rytualnych ablucji w świętej rzece, co stanowi swoiste ukoronowanie pielgrzymki. Miliony wiernych uczestniczyły w trwającym kilka tygodni festiwalu, pomimo ostrzeżeń, że może doprowadzić to do kolejnej fali zachorowań. Badania potwierdziły te obawy – festiwal zebrał obfite żniwo i tysiące osób zostało zarażonych koronawirusem. W ciągu zaledwie kilku dni wśród uczestników festiwalu potwierdzono ponad 1600 zakażeń. 

Brak odpowiedzialności ujawnił się nie tylko wśród pielgrzymów, ale także wśród polityków indyjskich, którzy bezmyślnie zachęcali do udziału w festiwalu niejednokrotnie bagatelizując istniejące zagrożenie. W marcu, w trakcie tzw. drugiej fali COVID-19, przywódcy partii Bharatija Dźanata Party (BJP) opublikowali całostronicowe reklamy w ogólnokrajowych gazetach, w których informowali wiernych, że uczestnictwo w spotkaniu jest „czyste” i „bezpieczne”. 

Źródło: Ogłoszenie w jednym z najbardziej opiniotwórczych dzienników indyjskich. Politycy Indyjskiej Partii Ludowej zachęcają do udziału w festiwalu Kumbh Mela, The Hindu, 21 marca 2021.

 

Ze strony wiodących polityków padały apele, że Kumbh Mela powinna być „otwarta dla wszystkich” oraz że „nikt nie zostanie zatrzymany z uwagi na COVID-19, ponieważ (…) wiara w Boga przezwycięży strach przed wirusem”. Zdaniem ministra stanu Uttarakhand Tiratha S. Rawata matczyne błogosławieństwo świętej rzeki Ganges ma właściwości neutralizujące koronawirusa. 

Dopiero w połowie kwietnia premier Narendra Modi napisał na Twitterze, że w imię walki z pandemią udział w pielgrzymce powinien mieć charakter „symboliczny”

Co ciekawe, trudno porównać retorykę towarzyszącą temu wydarzeniu z falą krytyki, która spadła na kongregację islamskiej organizacji misyjnej Dżama’at at-Tabligh w marcu 2020 roku. Zorganizowane przez nich wydarzenie zostały okrzyknięte „korona dżihadem” oraz przestępstwem talibów, a samych muzułmanów nazwano wówczas terrorystami oraz ludzkimi bombami w przebraniu pacjentów

 

Dopóki nie pojawi się lek, dopóty nie nastąpi rozluźnienie

 

Obecna fala zachorowań i wysoka liczba zgonów zmusiły gabinet Modiego do przywrócenia uchylonych obostrzeń. W swoim wystąpieniu wygłoszonym 20 kwietnia, premier ostrzegł, że blokada powinna być traktowana jako ostateczność i wezwał młodych ludzi do tworzenia komitetów, które miałyby pilnować przestrzegania protokołów COVID-19. Podczas święta Ramanavami (pol. Narodziny Ramy) napisał na Twitterze, że ludzie powinni podążać za przesłaniem boga Ramy i postępować zgodnie z zasadą maryāda (właściwe zachowanie, restrykcje społeczne). Nowym sloganem premiera stało się Jab tak dawāī nahĩ, tab tak dhilāī nahĩ (dopóki nie pojawi się lek, dopóty nie nastąpi rozluźnienie). Poprosił także swych rodaków na Twitterze, aby nie zapominali o mantrze Davāī bhi, kadāī bhi (nie tylko lekarstwo, ale i dyscyplina, rygor). 

W swoich wystąpieniach premier unika tematów dla niego niewygodnych, a związani z nim politycy oraz media rządowe nawet w tej apokaliptycznej fazie pandemii usiłują chronić jego wizerunek. Wydaje się, że kult Modiego pozostaje jednym z najpilniejszych priorytetów władzy. I tak, minister stanu Uttar Pradeś Jogi Aditjanath, odziany w szafranową szatę oświadczył, że w żadnym szpitalu w jego stanie nie brakuje tlenu, a wichrzyciele rozprzestrzeniający takie plotki zostaną surowo ukarani na mocy ustawy o bezpieczeństwie narodowym, a ich majątek odebrany. Warto wspomnieć, że państwowe media indyjskie od dawna stanowią tubę propagandową partii rządzącej regularnie demonizując jej adwersarzy. Nadawca stanowy Durdarśan usilnie przedstawia Modiego jako wybawcę Indii, a ten, kto dopuszcza się krytyki premiera, podlega ostracyzmowi i marginalizacji

Źródło: Analiza 1779 debat telewizyjnych Republic, fot. Sukruti Anah Staneley, https://caravanmagazine.in/media/republic-debates-study-shows-channel-promotoes-modi-ndtv, data odczytu 19 maja 2021.

 

Tymczasem nie brakuje także skandali korupcyjnych. W marcu ubiegłego roku, kilka dni po tym jak Indie pogrążyły się w chaosie spowodowanym pierwszą falą pandemii, premier Modi zwrócił się do rodaków o darowizny – na ten cel zwolnione z podatku – na rzecz specjalnego funduszu o nazwie PM CARES. Miał on stanowić wsparcie dla najbiedniejszych ofiar pandemii, a także szpitali i ich wyposażenia w całych Indiach. W ciągu niespełna dwóch miesięcy wpłynęła na jego konto równowartość ponad półtora miliarda dolarów. Pomimo początkowego entuzjazmu społecznego, fundusz spotkał się falą krytyki ze strony mediów oraz polityków opozycji. Zarzucano mu brak transperentności, a wielu komentatorów kwestionowało ideę mnożenia bytów w sytuacji, kiedy podobny fundusz – PM National Relief Fund lub PMNRF – istnieje w kraju od 1948 roku. Dodatkowe wątpliwości budzi fakt, iż PM CARES nie może zostać poddany audytowi, ponieważ ma strukturę prywatnego trustu.

Zarządzanie w kryzysie też premierowi słabo wychodzi. Modi zepchnął odpowiedzialność za szczepienia swoich obywateli na niewydolne finansowo rządy stanowe. Od tej pory to do nich należy negocjowanie cen i zakup szczepionek na wolnym rynku. Konsekwencje są porażające. W kraju, który jest największym producentem szczepionek na świecie, notorycznie ich brakuje. Indie przeżywają dziś największy kryzys w swoich dziejach, liczba covidowych zgonów w ciągu ostatnich tygodni przekroczyła łączną liczbę ofiar śmiertelnych we wszystkich wojnach, w których Indie brały udział od czasu uzyskania niepodległości. Jeśli kraj przetrwa, będzie to w znacznej mierze zasługa obywatelskiego współdziałania pracowników sektora medycznego oraz zwykłych obywateli.


Autor zdjęcia: Swarnavo Chakrabarti


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Księżniczka Angina :)

Wszystkie przewidywania, wszystkie strategie wzięły w łeb. Wszystko co wiedzieliśmy i czego się nauczyliśmy przy poprzednich kryzysach gospodarczych, można wyrzucić do kosza.

,,Droga była różowa, a kałuże były białe…” 

Gdy piszę te słowa, ze światowych gospodarek spływają dane statystyczne za pierwsze dwa kwartały. Dane, których żadne modele makroekonomiczne nie mogły przewidzieć. Dane, które zaskakują. Wszystkie przewidywania, wszystkie strategie wzięły w łeb. Wszystko co wiedzieliśmy i czego się nauczyliśmy przy poprzednich kryzysach gospodarczych, można wyrzucić do kosza. Gospodarka znalazła się, jak tytułowa Księżniczka powołana do życia w 1967 roku przez Ronalda Topora, w krainie czarów. Nie wiemy bowiem, co się stanie jesienią. Wirus zmutuje tak jak hiszpanka? Co się stanie, gdy otworzymy na całym świecie szkoły? Czy globalna branża transportowa, eventowa, turystyczna jest w stanie jeszcze pół roku przetrwać bez kolejnej pomocy państwa? Jak przy modelu życia na kredyt, który sobie niemal w każdym zakątku świata zafundowaliśmy, mają banki wycenić prawidłowo ryzyko i nie zakręcić kurka z fałszywymi banknotami? 

Wiemy już na pewno, że z takim kryzysem nasze pokolenie nie miało jeszcze okazji się zmierzyć. Wczoraj opublikowano dane z Wielkiej Brytanii, która ma przed sobą kosztowny Brexit. Brytyjski PKB spadł w drugim kwartale tego roku o 20,4%. To największy spadek PKB w Wielkiej Brytanii od kiedy zaczęto w 1955 roku prowadzić kwartalne statystyki. Bardzo zły kwartał ma za sobą gospodarka hiszpańska, która zaliczyła spadek PKB o 18,5%. Tak samo o 13,8% spadł PKB Francji, o 12,2% Belgii. Ponad 10% skurczyły się gospodarki Niemiec i Austrii. Już o 9,5% spadło PKB Stanów Zjednoczonych w II kwartale, a pogorszająca się sytuacja pandemiczna nie wskazuje na to, że w III kwartale może być lepiej. W Szwecji, która poszła inną drogą niż większość z wyżej wymienionych państw i nie zastosowała ani przez chwilę pełnego lockdownu, sytuacja jest niewiele lepsza. W drugim kwartale tego roku Szwedzi zanotowali największy od 40 lat spadek PKB w historii. Skurczył się on o 8,6% w porównaniu z poprzednim kwartałem oraz zmalał o 8,2% względem drugiego kwartału 2019 roku.

Przykład Szwecji pokazuje, że międzynarodowe powiązania gospodarcze i globalizacja sprawiają, że nikt nie jest w stanie dziś ochronić swojej gospodarki przed skutkami pandemii. Jeżeli jedna nastawiona głównie na eksport grupa Ikea tylko w roku 2019 zainwestowała ponad 175 mln euro w rozwój oferty produktowej, innowacje materiałowe i nowe rozwiązania w zakresie sprzedaży detalicznej, a teraz prosi o państwową pomoc, bo dane sprzedażowo-eksportowe z I i II kwartału już dziś wskazują, że w roku 2020 może być pod kreską, to żadne państwo nie może czuć się bezpieczne. Chyba że jest Norwegią. Spośród już 730 tysięcy miejsc pracy, które wyparowały z rynku Wielkiej Brytanii od marca, za 100 tysięcy odpowiadają brytyjscy giganci, czyli w dużej mierze British Airways i BP. 

To nie jest prawda (przynajmniej w Europie), że duże korporacje wyjdą z tego kryzysu bogatsze, a mniejsi i średni przedsiębiorcy biedniejsi. Nie. To tak nie działa. Świat się tak skomplikował w ostatnich kilku dziesięcioleciach, że te przełożenia są zupełnie inne niż chcieliby redaktor Woś z redaktorem Sroczyńskim. To jest wszystko dużo bardziej złożone. Dotyczy to zarówno skali przedsiębiorstw, jak i skali państw. Zarówno makro, jak i mikro. 

Jeśli do Niemiec eksportujemy ponad 27% naszych towarów, to kryzys gospodarki niemieckiej pociągnie naszą gospodarkę też w dół. Może nie od razu, bo drukarki NBP pracują na razie pełną parą, ale za chwilę papier im do drukowania się skończy i zobaczymy, kto na tym kilkuletnim drukowaniu lepiej wyjdzie. Czy Niemcy, które przez kilka lat przygotowywały się na kryzys i notowały nadwyżki budżetowe, czy Polska, która się ciągle zadłużała, by liczne plusy, 13-tki i 14-tki pomogły utrzymać się władzy przez kolejne 5 lat usteru? Czy w związku z tym LOT przejmie Lufthansę, czy jednak Lufthansa za 10 lat LOT? A może zamiast produkcji elektrycznych samochodów, polscy politycy zdecydują finalnie o produkcji na masową skalę latających dywanów i tak oto doposażony LOT przejmie, dzięki niskim kosztom, nie tylko Luftwaffe, ale również i Ryanaira, bo aneksję Wizzaira przyjaciołom Węgrom chyba w związku z tym oszczędzimy?

Jest taki piękny wiersz Juliana Tuwima ,,Mieszkańcy”, gdzie Tuwim opisując tamtych mieszkańców zrobił to na tyle uniwersalnie, że trafił i dziś w sedno demaskując przy okazji strasznych mieszkańców jak i reprezentujących ich strasznych polityków.

I oto idą, zapięci szczelnie,
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc – widzą wszystko oddzielnie
Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo…

Jak ciasto biorą gazety w palce
I żują, żują na papkę pulchną,
Aż papierowym wzdęte zakalcem,
Wypchane głowy grubo im puchną.

Możemy się obrażać na świat, że chcielibyśmy, żeby był prostszy, żeby ,,a” oznaczało, że za chwilę będzie ,,b”, ale ten świat już niepowrotnie przeminął. Nie da się zamknąć przed koronawirusem. Nawet jak liczba zarażonych w naszym kraju będzie wynosiła zero, a gospodarka będzie działała bez ograniczeń to wiedzcie, że problem w jednej fabryce w Luton, która – czy z powodu Brexitu, czy z powodu koronawirusa – popadnie w kłopoty, może sprawić, że to właśnie ty, szeregowy pracowniku stoczniowy w Gdyni, stracisz pracę, bo twoja firma w której pracujesz, nie dostanie zapłaty za zespawane elementy, które dla tej fabryki w dalekiej Anglii lutowałeś.

Jedną z największych dla mnie zagadek i niewiadomych równania covidowego jest to, czy coś się w polskim życiu, polityce i mediach w związku z tym zmieni. Czy dalej będziemy się pasjonować tym, co na Wiejskiej powie pan poseł z partii ,,x” o pani poseł z partii ,,z” i jaka będzie jej riposta? Czy nastąpi odwrót od naszości na rzecz bardziej skomplikowanej, droższej w produkcji, ale jednak też ciekawszej opowieści. Że zrozumiemy, że moja kochana Gdynia to w sumie zadupie. Że dopiero z Sopotem i Gdańskiem RAZEM coś znaczy. Że dla pomorskiego, że dla Polski, że dla Unii, że też i na końcu dla Kowalskiego (nie mylić z Kowalskym) ma znaczenie, czy Trump poradzi sobie z kryzysem w Stanach, czy też kryzys poradzi sobie z nim. Że przestaniemy wszystko widzieć oddzielnie. 

Koronawirus może wiele zmienić w tej narracji. Może też oczywiście skłonić nas do jeszcze większego zamknięcia się w swojej bańce. Wtedy kryzys nas wszystkich pochłonie. Może trochę później zawita pod twoimi drzwiami. Ale wtedy nie będzie już pukał. Wywarzy drzwi razem z framugą.

Kryzys covidowy pokazał, jak nieskuteczne są nieskoordynowane działania państwa. Jak jesteśmy bezbronni. Jak kolejny raz bezowocna, niesprawiedliwa jest polityka gospodarcza nieuwzględniająca globalizacji, która zaszła w ostatnich latach. 

12 lat temu, podczas ostatniego globalnego kryzysu ekonomicznego, zadłużenie Unii średnio wzrosło o 30 punktów procentowych. Teraz będzie znacznie gorzej. Dług publiczny oczywiście najsilniej wzrośnie w krajach, w których już obecnie jest on najwyższy. Zgodnie z matematyczną zasadą, że duże liczby mają to do siebie, że robią się coraz większe. Według szacunków, w całej grupie krajów o rozwiniętych gospodarkach dług publiczny zwiększy się ze 105,2% PKB w 2019 roku do 122,4% PKB w 2020 roku. Wśród krajów tych do rekordzistów należy m.in. Japonia, gdzie dług publiczny ma się powiększyć się w tym roku o ponad 14,5%, ze 237,4% PKB do 251,9%.

Kryzys spowodowany koronawirusem naruszył też kolejny paradygmat kryzysowej ekonomii. Do tej pory bowiem, gdy nadchodziło załamanie na światowym rynku, inwestorzy uciekali w dolara kosztem euro. Tymczasem tym razem, mimo osłabiającego Europę brexitu, który właśnie się na naszych oczach dzieje, pomimo że w dobie pandemii o nim zapomnieliśmy, dolar w ciągu 3 miesięcy stracił w stosunku do euro ponad 10%. Przyczyn tej anomalii jest oczywiście wiele, w tym niepotrzebna wojna handlowa z Chinami, kryzys na rynku ropy, kryzys w łupkach (które okazały się chyba kolejną przeszacowaną bańką), nadchodzące wybory. Ale prawdziwy gamechanger jest chyba gdzie indziej. Inwestorzy przestali wierzyć w dolara, widząc jak nieudolna administracja Trumpa postanowiła pomóc swojej gospodarce. W efekcie jej działania biliony dolarów wyparowały z budżetu, a ich beneficjentami zostały najbogatsze koncerny. Odwrotnie niż w Europie, w Polsce, czy Niemczech, pomoc w pierwszej kolejności dostali giganci, a dla mikro, małych i średnich zostały ochłapy. W efekcie nowojorska giełda świeci się na zielono i notuje ciągłe wzrosty, bogacze się bogacą, a wśród maluczkich bezrobocie i upadłości gospodarcze biją rekordy. Rząd USA na ochronę ludzi i gospodarki przed pandemią przeznaczył dotąd prawie 3 bilony dolarów, a drugie tyle w gospodarkę postanowił wpompować amerykański bank centralny Fed. Wszystko na nic. Joe Biden prawdopodobnie zastąpi Donald Trumpa.

Polska, która przeszła suchą stopą poprzedni kryzys, tym razem będąc już w stanie recesji po 2 kwartałach tego roku ogłosiła właśnie, że zadłużymy się tylko budżetowo w ciągu dwóch lat na około 200 mld złotych, a to prognozowanie nie uwzględnia długów poupychanych w różnych pozabudżetowych fundacjach, jak np. pomagająca polskim przedsiębiorcom Fundacja Polskiego Rozwoju. Jeżeli stanie się tak, jak rząd obiecuje, to licznik długu publicznego, który w 2017 roku przekroczył 1 bilion złotych za dwa-trzy lata przekroczy 1,5 biliona złotego, a ukryty dług publiczny ponad 5 bilionów złotych. Te liczby, jak podzielimy na jednego mieszkańca naszego kraju, oznaczają, że każdy rodzic na swoje nowonarodzone dziecko w 2021 roku może i otrzyma 500plus, ale w pakiecie również mały Jaś czy mała Małgosia dostaną od państwa na dzień dobry 40 tysięcy długu do spłacenia. Co gorsze jednak, jak go kiedyś w pocie czoła spłacą, to okaże się, że jeszcze jednak stówka została do spłacenia, bo małym druczkiem co nieco bocian dopisał tacie i mamie na umowie.

Nie tylko nad Wisłą tak będzie. Tylko w tym roku z powodu pandemii koronawirusa zadłużenie netto 900 największych firm świata wzrośnie o rekordowe 12%, czyli o bilion dolarów, jak szacuje firma inwestycyjna Janus Henderson. Ile w stanie są się jeszcze zadłużyć Włosi, których dług publiczny wynosił jeszcze przed kryzysem 135% PKB? 

Politycy nie chcą dać nam przestać żyć na kredyt. Wiedzą, że powiedzenie ludziom prawdy sprawi, że za chwilę ich już nie będzie, że zostaną ścięci. Nikt nie chce być posłańcem złych wieści. Dlatego drukują ile wlezie coraz mniej warte banknoty i przesuwają wstecz wskazówki na zegarze, gdy nikt nie patrzy. To nam się już w sumie opatrzyło i nikogo to już nie dziwi. Jednak wiara w to, że pani Emilewicz, czy pan Morawiecki jest w stanie w cudowny sposób pomóc jednej branży i nie zaszkodzić innej, to wiara w gusła i czary. Wiara w to, że nakarmiony tymi łakociami przedsiębiorca będzie potrafił, jak ksiądz w ,,Stu latach samotności”, lewitować po zjedzeniu czekolady. To coś nowego. Nawet staremu baronowi Keynesowi się to nie śniło. 

Krótka opowieść o tym, jak PiS ukrył swój największy sukces :)

W czasach wojen kulturowych i zarządzania strachem bardziej opłaca się wymyślać katastrofy niż z nimi walczyć. 

1. 

Na kilka dni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich umówiłem się na rozmowę z Ryszardem Szarfenbergiem – badaczem biedy i wykluczenia, profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. Moją uwagę zwróciły publikowane przez niego wykresy z najnowszymi wynikami badań dotyczących zamożności Polaków. Spływające z GUS-u informacje – choć pochodziły sprzed uderzenia pandemii – były bowiem zabójcze dla obowiązującej narracji o Polsce i lewicy, i liberałów. 

Dlaczego? Bo po 2015 roku – wskazywały słupki i wykresy – poziom biedy gwałtownie spadał, radykalnie zmniejszyło się ubóstwo dzieci, najszybciej zwiększyły się zarobki i poziom wydatków najmniej zamożnych, proporcjonalnie to ubożsi zyskali więcej na wzroście gospodarczym niż bogaci i klasa średnia, poziom nierówności per saldo nieco się obniżył. Proszę wybaczyć długi cytat, ale warto oddać głos profesorowi: 

Wzrost zamożności najbiedniejszych jest, jak sądzę, dość oczywistą sprawą. Te rodziny, w których są dzieci, są bardziej narażone na ubóstwo, a to one dostały zastrzyk dochodowy z programu 500+. Te pieniądze można bez żadnych ograniczeń łączyć z zasiłkami rodzinnymi, które trafiają do biedniejszych. Z drugiej strony następowała stała poprawa na rynku pracy. Spadało bezrobocie, więc łatwiej było o pracę. I, co warto zaznaczyć, wprowadzono też minimalną płacę godzinową. Z powodów wynikających z dobrej koniunktury i sytuacji gospodarczej ogółem, pracodawcom łatwiej było spełniać te wymogi i zatrudniać oraz płacić więcej. W skrócie: ekspansja świadczeń, bardzo dobra sytuacja na rynku pracy, dobra sytuacja gospodarcza ogółem. Wskutek tego klasa średnia i zamożni zyskiwali, ale więcej zyskali najbiedniejsi. To jest z mojej perspektywy, najlepszy możliwy model wzrostu gospodarczego, bo najbardziej korzystają na nim ci, którzy są w najgorszej sytuacji. 

Słowem: jakby kota ogonem nie obracać, wychodzi na to, że PiS ma rację. Albo inaczej, to raczej i liberalna, i lewicowa krytyka PiS-owskiego „polskiego modelu państwa dobrobytu” chybia celu. Lewica próbuje przekonać wszystkich dookoła, że partia Kaczyńskiego w ogóle nie jest socjalna, Polską rządzi „bankster” Morawiecki i jego kumple, rząd ratuje w kryzysie banki, a zwykły Polak na śmieciówce wyzyskiwany jest jak za PO, jeśli nie gorzej! 

Duża część liberałów uderza zaś z innej strony. PiS doprowadza Polskę do ruiny – mówią – prowadząc Polskę w stronę greckiej katastrofy, rozleniwia społeczeństwo i uzależnia je od zasiłków, trwoniąc dorobek polskiej transformacji przelewa państwowe pieniądze do kieszeni partyjnych działaczy, skazując miliony Polaków na nędzę, którą niechybnie sprowadzi na nich najbliższy kryzys. Jedna i druga opowieść – choć składają się na nie często trafne zarzuty i słuszne przesłanki – ostatecznie przegrywa z rzeczywistością. 

Polacy – czego chciałaby lewica – nie odwracają się jednak od PiS-owskiego modelu „państwa dobrobytu” w poszukiwaniu lepszych ofert na stole, tylko biorą to co jest. Zaś wbrew kasandrycznym prognozom części liberałów gospodarka – przynajmniej do czasu pandemii – nie runęła, a bezrobocie w rzekomo rozpieszczonym świadczeniami społeczeństwie pozostawało rekordowo niskie. Statystyki dowodziły poprawy losu najbiedniejszych – mimo koszmarnej i usankcjonowanej przez państwo korupcji, „rekietu” publicznych instytucji i coraz śmielszych prób budowania Orbanowskiej w stylu oligarchii. Cóż, „kradną, ale się dzielą”. 

Tak było dotychczas. Ale jednak mamy za sobą lockdown, prognozy pierwszego od blisko 30 lat spadku PKB i katastrofy dla tysięcy firm oraz większego bezrobocia – tyle tylko, że ktoś nawet uważnie śledzący trwającą kampanię wyborczą mógłby się tego zupełnie nie domyślić. 

2. 

Dlaczego liberałowie i lewica mogą mieć problem z zaatakowaniem urzędującego prezydenta w kwestiach gospodarki wyjaśnia trochę powyższy wywód – lewica musiałaby kwestionować politykę świadczeń, którą sama popiera, a liberałowie z kolei skazani byliby na wejście w buty krwiożerczych Thatcherystów domagających się odebrania pieniędzy emerytom i dzieciom. Czego zresztą PiS bardzo by chciał – mieląc nieustannie w swojej propagandzie groźbę, że Trzaskowski pierwsze, co uczyni, to własnymi rękoma wyszarpie staruszkom na Podkarpaciu kilkaset złotych trzynastej emerytury, a potem i tak jeszcze wiek emerytalny podniesie. 

Ale mimo wszystko, to jak bardzo pandemia, usługi publiczne, kryzys, gospodarka i konieczność odpowiedzi na wszystkie związane z nimi wyzwania z kampanii zniknęły, zaskakuje – a przynajmniej zaskakuje takiego naiwniaka jak ja. Pandemia i lockdown obnażyły słabość usług publicznych w Polsce wyraźnie jak nigdy wcześniej. Zdalna szkoła okazała się w wielu przypadkach codziennym koszmarem rodziców, dzieci i nauczycieli – którzy kładli nierzadko spać ze łzami beznadziei i przemęczenia w oczach, by po kilku godzinach wstać i od nowa uprawiać tę samą upokarzającą fikcję „lekcji on-line”. Szpitale cierpiały na brak zaopatrzenia, a w Domach Pomocy Społecznej dzień w dzień umierali ludzie, którym nie był w stanie pomóc pozostawiony w dramatycznej sytuacji, zdany na siebie i haniebnie nisko wynagradzany personel. W tym samym czasie minister Szumowski kupował maseczki od narciarza, a prezydent oklaskiwał ukraiński samolot z chińskim sprzętem – w imię wielkiego polskiego sukcesu, rzecz jasna.

Mając w żywej pamięci te wydarzenia, do niedawna wszyscy sądziliśmy, że kandydaci w kampanii prezydenckiej będą WYŁĄCZNIE licytować się na to, kto lepiej naprawi niedziałającą służbę zdrowia, kto na ratowanie życia i zdrowia Polek i Polaków przeznaczy większe sumy, kto obieca ściągnąć z emigracji polskich medyków i pielęgniarki – zamiast ich tam wypychać. Przez pewien czas wydawało się nawet – tym bardziej optymistycznym z nas – że kryzys w ogóle otworzy okienko dla pomysłów prawdziwie radykalnych, odważnych albo oryginalnych. Że pojawi się plan uniwersalnego dochodu podstawowego, radykalnej reformy lub likwidacji części podatków, gwarancje zatrudnienia albo europejski Green New Deal. Nic z tego. Nawet najostrożniejsza z moich własnych nadziei – że dominujący kandydaci w prezydenckim wyścigu obiecają spełnić choć postulaty strajku lekarzy rezydentów z 2017 – okazała się wygórowana. 

Nie jestem ekspertem politycznego spinu – może faktycznie jest tak, że żaden z powyższych tematów, by nie „zażarł”, jak modnie jest dziś w Warszawie mówić. Skutek jednak jest taki, że złapany w tę pułapkę Rafał Trzaskowski licytuje się z Andrzejem Dudą nie na sposoby naprawy najbardziej potrzebujących tego sfer działalności państwa, a transfery finansowe. Które skądinąd sam – jako liberał – dość konsekwentnie krytykował. W niedzielę na wiecu w Katowicach małżonka kandydata Małgorzata Trzaskowska obiecała dodatek do emerytury dla matek w wysokości „przynajmniej 200zł na każde dziecko” – pomysł z różnych powodów wart rozważenia, ale zarazem z gatunku tych, jakie Platforma Obywatelska przez ostatnie kilkanaście lat wyśmiewała.

Jednocześnie obaj kandydaci po uczy tkwią już w podatkowo-budżetowym populizmie – chcą dać więcej, jednocześnie zmniejszając podatki, a to wszystko w czasach rosnącego zadłużenia publicznego i nadchodzącego kryzysu. Jak taki eksperyment ma znieść gospodarka i skąd wobec tego wziąć miliardy na szpitale i te większe emerytury – tego się nie dowiadujemy, choć może przyjdzie się nam przekonać o tym na własnej skórze. Paradoksalnie, im bliżej ostatecznego rozstrzygnięcia, różnic w tej kwestii między propozycjami obu obozów widać mniej, a nie więcej. Zamiast fundamentalnego sporu – w gospodarczy liberalizm Trzaskowskiego akurat wierzę, podobnie jak w populizm Dudy – mamy jednak wspólne gonienie jednego i tego samego króliczka. 

3. 

Dlaczego jednak – i to pytanie może najciekawsze – nawet dla PiS kwestie redukcji ubóstwa czy roli programów społecznych w rozwoju gospodarki i wzrostu zamożności Polek i Polaków, nie są tak istotne, jak mogłoby się wydawać? Dlaczego, skoro ewidentnie póki co Polska przechodzi pandemię łagodniej niż część naszych Zachodnich sąsiadów, i ten spin jakby ucichł? Czemu PiS nie okłada przeciwników tymi samymi statystkami, które przywołałem na początku tekstu?

Odpowiedzią jest trwająca w Polsce wojna kulturowa. Prawo i Sprawiedliwość spojrzało w badania, które pokazały, że choćby polska gospodarka w trakcie pandemii miałaby nawet zyskać, a Polacy się wzbogacić, to nic nie działa tak dobrze, jak widmo marksizmu-lesbianizmu (to nie moja, a jednego z publicystów prorządowych tygodników, kreacja). Ba, całych szwadronów zaczadzonych „ideologią LGBT” edukatorów seksualnych, którzy jak sto lat temu Lenin niemieckim wagonem pasażerskim pierwszej klasy zjadą na nasze ziemie, by zainicjować tu destrukcyjną rewolucję. W celu, jak powiedział jeden z gorliwych sympatyków Andrzeja Dudy, „dzieci nam pedalenia”. 

Straszenie obcym i wzniecanie atmosfery zagrożenia – najbardziej skutecznego, bo o dzieci – po prostu musiało w bitwie o kliki, lajki i zbiorowe emocje wygrać. No i jest też doskonałą formą szantażu – bo gdy biją niewinnych, przyzwoity człowiek musi upomnieć się o bitych. A jest coś jeszcze.

PiS musi przecież wiedzieć, że idzie kryzys – a przynajmniej spowolnienie i w najłagodniejszym z możliwych scenariuszy gorsza koniunktura. Tak mocna inwestycja w stworzenie w trakcie kampanii potwornego wroga, jest też formą ucieczki do przodu. Pozwala wprowadzić do zbiorowej świadomości kozła ofiarnego zawczasu, zanim jeszcze nadejdą gorsze czasy. Skierować gniew z dala od faktycznych winowajców, a na niewinne osoby. A gniew już jest – z czasem będzie go, jakkolwiek trudno sobie to dziś wyobrazić, więcej. 

Ten zabieg jeszcze mocniej też polaryzuje scenę na wyłącznie dwa stronnictwa i obozy – zostawiając na prawicy mniej tlenu dla Konfederacji, a jednocześnie spychając całą opozycję do narożnika z napisem „adopcja dzieci przez pary gejów”. Kosiniak, Trzaskowski i Hołownia będą wierzgać, że przecież nie o to im chodzi, ale umiarkowanie skutecznie. Tak długo, jak wyobraźnią milionów Polaków rządzi wizja zabrania im dziecka i oddania go gejom – co nie dzieje się w rzeczywistości nigdy, poza światem „Gazety Polskiej”, gdzie dzieje się dla odmiany codziennie – tak długo nie rozmawiają oni o tym, że sypie im się interes, oszczędności topnieją, a sprawny szpital widzieli tylko w „Na dobre i na złe”.

I dopóki wymyślone zagrożenia będą mocniej angażować emocje, niż te prawdziwe, tak będzie. I dlatego też o takich, nie innych rzeczach, jest ta kampania. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję