Jakiej polityki historycznej Polska potrzebuje? :)

Oto stoimy nad ziemią tragiczną.
Pobojowisko dymi odwarem strzaskanych wspomnień i snów.
Lepkimi krwią pytaniami
zdejmujemy hełmy przyrosłe do głów.
Głowy – czerwone róże przypniemy hełmom pokoleń.

Krzysztof Kamil Baczyński, Miserere, 1940

W Polsce rozpatrywanie własnej historii – a więc właśnie pytania „Jak było?” – stało się niemal obsesją, co było w dużym stopniu odruchem obronnym wobec obcej dominacji. Analizowano przyczyny porażek, ale obraz przeszłości miał przede wszystkim podtrzymywać tożsamość. Namysł, jak przeszłość się zapamiętuje (jaka jest społeczna pamięć), był praktycznie nieobecny.

Zanim spróbuję odpowiedzieć, jaka polityka historyczna może być Polsce przydatna, trzeba kilka słów wyjaśnienia, dlaczego pytanie to stało się tak istotne i stawia się je nawet w środowiskach, które dawniej demonstracyjnie i programowo się nim nie zajmowały.

Dla wielu politycznych wspólnot przeszłość była pełna tak dramatycznych wydarzeń, że siła przeżyć z nimi związanych wraca przez kilka pokoleń, a pamięć o nich wcale nie blednie, a nawet staje się przedmiotem silnych i niebezpiecznych emocji. Tak się stało też i w Polsce. Społeczną pamięć Polaków dręczą problemy i traumy, których trudno było podejrzewać wcześniej.

Dziejowy moment, jakim był rok 1989, przynosząc niepodległość, nie ofiarował automatycznego wyzwolenia od tych traum z przeszłości. Pamięć społeczna ma swoją ogromną inercję, a z traumy wyzwolić się można tylko przez ujawnienie jej głębokich źródeł i gruntowny namysł nad własną biografią (w tym wypadku „zbiorową biografią”). Jest to też potrzeba nowej opowieści o sobie i gruntownie przemyślanego, odnowionego obrazu własnej przeszłości. W Polsce po roku 1989 nie podjęto się tego zadania, uważając z jednej strony, że „grzebanie się w przeszłości” utrudni tylko pochód ku przyszłości, a po przeciwnej stronie, że nasza zbiorowa biografia tryska zdrowiem i nie potrzeba jej żadnej terapii dla rzekomych traum.

Po roku 1989 dominowało przekonanie, że wcześniejsze wyobrażenia o przeszłości należy jedynie uzupełnić poprzez usunięcie ewidentnych kłamstw komunistycznej władzy i wypełnienie „białych (pustych) plam”, jakie zostawiła po sobie komunistyczna cenzura. Na tym miały się kończyć zadania wobec przeszłości. Problemów, jakie obrazy przeszłości mimo wszystko stwarzały, postawiono się jednak pozbyć przez dyskretne zapomnienie.

Jakiejkolwiek poważniejszej traumy nie sposób było w tej sytuacji diagnozować.

Jednostronnie heroiczną prezentację własnych dziejów uznawano często za wynik kompleksów wobec bogatszego Zachodu, a lekarstwem na „syndrom bohaterszczyzny” miały być często ironia i wyśmianie. Wszystko to działo się pod hasłem „idziemy w przyszłość, niech nam przeszłość nie przeszkadza”. Polityka historyczna przy tym podejściu była niepotrzebna, bowiem problemy z przeszłością chciano rozwiązać przede wszystkim przez zapomnienie.

Brak przemyślanej polityki historycznej stał się jednak jednym z istotnych powodów upadku Trzeciej Rzeczpospolitej.

Politycy formacji liberalnej, którzy z jak najlepszymi wynikami zajmowali się gospodarką, zupełnie lekceważyli to, że przeszłości nie da się wykreślić z życia politycznego. Z uporem kojarzono politykę historyczną z propagandą, głosząc tylko pozornie słuszne hasła, że przeszłością mają się zajmować historycy, a nie władze państwowe. Zapominano przy tym, że święta państwowe, ważniejsze rocznice, duże muzea, wreszcie programy szkolne dotyczące nauczania historii – to wszystko jest nieuchronnie domeną państwa. W polskiej pamięci zbiorowej powstały groźne deficyty pogłębione fatalną polityką szkolną, przy której nauczenie historii kończyło się na okresie poprzedzającym pierwszą wojnę światową. Mimo że w latach 2007–2016 podjęto budowę dwóch ważnych muzeów w Gdańsku, polityka historyczna nie cieszyła się wśród liberałów dużą popularnością. Zdominowany przez formację liberalną Sejm nie zdobył się nawet na tak oczywistą inicjatywę, jak uczynienie 4 czerwca świętem niepodległości.

Opozycja wobec Trzeciej Rzeczpospolitej nie popełniała błędu lekceważenia przeszłości. Z rewindykacji historii uczyniła niemal jedno ze swoich głównych haseł. Muzeum Powstania Warszawskiego było źródłem pierwszego poważnego sukcesu politycznego Lecha Kaczyńskiego na jego drodze do prezydentury. Obojętności wobec historii przeciwstawiono kult przeszłości, którą mieli wypełniać sami nieposzlakowani bohaterowie, przed którymi skłonić głowę mają inni, niewdzięczni lub nieświadomi polskich zasług. Gdy tylko ta opozycja uchwyciła ster władzy, doszło do zasadniczej zmiany kierunku polityki historycznej. Problem z polską historią zdiagnozowano w ten sposób, że to nie Polacy go mają, tylko inni, przede wszystkim Zachód, który polskiej historii nie rozumie i nie tylko nie potrafi uznać polskiego bohaterstwa, lecz także całkiem niesłusznie formułuje pod polskim adresem różne oskarżenia (choćby „polskie obozy koncentracyjne”). Punktem kulminacyjnym tego trendu była katastrofalna ustawa o IPN, z której przyszło się wycofywać.

Wszystko to razem spowodowało, że PO na spółkę z PiS-em doprowadziły do fatalnego stanu polskiej świadomości historycznej. O ile o „polityce historycznej” Trzeciej Rzeczpospolitej można powiedzieć, że była wątła i traktowana jak niechciane dziecko, o tyle aktywna i energiczna polityka PiS-u po roku 2016 okazała się słoniem w składzie porcelany. Atak na rzekomą „politykę wstydu” (jak polemicznie nazywano postulowany przez Jana Józefa Lipskiego „krytyczny patriotyzm”) nie pozwalał na mówienie o traumie i dochodzenie do jej źródeł. Zamiast tego stwierdzono, że polskie kompleksy (w istocie pozorne i nieuzasadnione) są schorzeniem, na które najlepszym lekarstwem jest poczucie dumy narodowej i solidna dawka narodowej symboliki.

Dodać trzeba, że Polska jest przedmiotem zaplanowanych i agresywnych działań ze strony rosyjskiej, co jest możliwe dzięki internetowi i mediom społecznościowym. Ta niezbyt nawet dyskretna „pomoc” ze Wschodu musi dzisiaj koniecznie być brana pod uwagę, gdy dyskutuje się o kwestiach polityki historycznej. Rosyjska propaganda w polskim internecie usilnie stara się o to, aby również taką dziedzinę, jaką jest pamięć społeczna, opanował chaos. Wyniki są widoczne. Partyzantka powojenna (czyli tzw. „żołnierze wyklęci”) zaczęła się niekiedy okazywać ważniejsza od powstania warszawskiego i AK, a pamięć o wydarzeniach na Wołyniu w roku 1943 od pamięci o Katyniu. Można też znaleźć w księgarniach książki o Wielkiej Lechii będącej rzekomo polsko-rosyjskim wielkim pogańskim królestwem. I nikt się nie oburza, że można szerzyć takie bzdury. Przykłady da się mnożyć.

Taki jest dzisiaj punkt wyjścia, który trzeba wziąć pod uwagę, jeśli się pyta o politykę historyczną mającą odwrócić fatalną obecną sytuację. Jaka powinna być ta polityka historyczna?

Należy powrócić do dyskusji, czym winien być „patriotyzm krytyczny”, i kwestie te potraktować z najwyższą powagą. Patriotyzm z oczywistych względów nie powinien być bezkrytyczny (choć taki bywa). Słowo krytyczny nie powinno oznaczać jednak szargania świętości. Odsłanianie ciemnych stron własnej przeszłości nie jest też szarganiem świętości ani nie powinno być czynione w tym duchu. Krytycyzm ma budować patriotyzm, a nie go kwestionować czy wyśmiewać. Jan Józef Lipski, autor tego pojęcia, pisał o patriotyzmie krytycznym, aby zapobiec zawłaszczeniu polskiej pamięci społecznej przez komunistyczno-moskiewskie manipulacje polską świadomością historyczną. Obawiał się, by Polakom nie odebrano duszy, mamiąc ich nacjonalizmem podszytym moskiewską propagandą. Wydaje się to kwestią jak najbardziej aktualną. Bezkrytyczny patriotyzm (właściwa nazwa nacjonalizmu) otrzymuje i dzisiaj finansowanie z Moskwy, a organizacje, które go podtrzymują, mają charakter podobny do tych z czasów PAX-u i Bolesława Piaseckiego.

Należy przywrócić właściwą rangę nauczaniu historii w szkole. Mogłaby być ona obowiązkowym przedmiotem maturalnym. Szkolne nauczanie historii trzeba zorganizować tak, aby obejmowało w sposób nie do pominięcia czas aż do roku 1989. Być może programy szkolne należałoby przebudować, aby zaczynać od współczesności i cofać się do epok dawniejszych. Takie podejście mogłoby być uzasadnione tym, że przeszłość można rozumieć tylko wtedy, gdy się rozumie własną teraźniejszość. Zresztą mniej szkodliwy jest brak wiedzy o starożytnych Sumerach niż o drugiej wojnie światowej i tym, czym był stalinowski GUŁ-ag.

Świętem narodowym – na równi z 11 listopada – winien być 4 czerwca.

Będzie to wymagało bardzo poważnej debaty na temat wydarzeń tamtego okresu i wykazania, jak wielkim sukcesem jest osiąganie celów politycznych w procesie negocjacji i kompromisów oraz jak ma się to do głęboko zakorzenionego romantycznego stereotypu nieustępliwej walki i powstań.

Istotną częścią polityki historycznej winna być polityka muzealna. Nie jest prawdą, że w Polsce mamy do czynienia z nadmiarem muzeów. Budowa Muzeum Historii Polski się przeciąga i wciąż nie została dokończona. Należy ją z całą pieczołowitością kontynuować. Cytadela warszawska to znakomite miejsce na jego lokalizację (konieczne są tylko zmiany w fatalnie obsadzonym Muzeum X Pawilonu). Już jednak Wrocław nie posiada Muzeum Polskiego Osadnictwa na Ziemiach Zachodnich, a byłby na taką placówkę najodpowiedniejszym miejscem. Dramatyczny fragment naszych dziejów pozostaje tam bez oprawy muzealnej. Użyteczne byłyby też inne inicjatywy muzealne, takie jak Muzeum Dawnej Rzeczypospolitej czy Muzeum Europy Środkowej. Postulowałbym nawet Muzeum Romana Dmowskiego (właśnie tak! – aby postać ta nie stawała się przedmiotem uproszczonych legend. Muzeum mogłoby się mieścić na Targówku w Warszawie, gdzie Dmowski się urodził). Oczywista jest potrzeba stworzenia muzeum wojny z roku 1920.

Rzecz jasna każdy pomysł na muzeum może być tyleż atrakcyjny, co kontrowersyjny. Budowa dużego muzeum to przede wszystkim tworzenie opowieści (a nie zbieranie eksponatów). W każdym jednak wypadku proces zakładania muzeum dobrze poprzedzić publiczną debatą. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że powstanie muzeum ściąga turystów, a region czy miasto, które poważnie myślą o turystyce, muszą mieć swoje muzeum. Temat historyczny jest często najciekawszy. Poszczególne regiony Polski czekają więc na swoje regionalne polityki historyczne.

Wiele kontrowersji budzi Instytut Pamięci Narodowej. Uważam, że samo już archiwum komunistycznej policji politycznej z czasów PRL-u zlokalizowane w jednej instytucji stanowi swoiste miejsce pamięci. IPN wymaga jednak głębokiej reformy i spluralizowania, co poniekąd oczywiste ze względu na upływ czasu. Dyskusja o okresie PRL-u, ludzkich postawach z tamtego okresu – odwadze, poświęceniu, tchórzostwie, zdradzie i podłości – nie została wcale zakończona. Będzie ona prowadzona, podobnie jak dyskutuje się o sensowności powstania listopadowego czy styczniowego. IPN może być w tym zakresie instytucją jak najbardziej przydatną.

Niemałe kontrowersje budzą w Polsce „pomniki radzieckie”. Wobec tego „dziedzictwa przeszłości” też należy prowadzić świadomą politykę. Część z nich w naturalny sposób niszczeje. Nie ma powodów, aby zachowywać straszydła takie jak pomnik w parku Skaryszewskim w Warszawie ani pomnik gen. Berlinga na Saskiej Kępie, urągający wszelkim kanonom estetyki. Jednak rozbiórka wszystkich tych monumentów na mocy nakazu administracyjnego byłaby kosztowna i nie jest chyba potrzebna. Pewną część pomników z czasów PRL-u należałoby opatrzyć tablicą z odpowiednim komentarzem. W taki sposób obiekt dawnego kultu stawałby się ilustracją tego, czym była totalitarna władza i jej propaganda.

Bardzo szczególnym miejscem są cmentarze żołnierzy Armii Czerwonej. Miały one znaczyć granice imperium. Należałoby przede wszystkim stwierdzić, czyje groby się tam znajdują. Armia Czerwona była wielonarodowa (co najmniej jedna czwarta to Ukraińcy, ale byli w niej też Białorusi, Kazachowie, Uzbecy itd.) i to należałoby dzisiaj uszanować, umieszczając odpowiednie wyjaśnienia (co należy uprzedzić badaniami). Cmentarze te nie należą tylko do Rosjan. Żołnierze ci nie muszą leżeć pod czerwoną gwiazdą, zwłaszcza jeśli byli wyznawcami prawosławia, judaizmu czy islamu. Wśród żołnierzy Armii Czerwonej poległych w Polsce było też wielu Polaków. Ich groby bezwzględnie należałoby zidentyfikować.

Polityka historyczna ma też ogromne znaczenie dla polityki zagranicznej. Instytuty Polskie, z siedzibami w stolicach europejskich, których organizacyjną czapką (co nie znaczy centralą) winien być Instytut Mickiewicza (osobiście postulowałbym, aby wszystkie instytuty nosiły taką nazwę na wzór Instytutów Goethego czy Cervantesa) również mogłyby być istotnym narzędziem polityki historycznej. Zachód istotnie cierpi na deficyt wiedzy historycznej w Europie Środkowej i Wschodniej. Dobrze, by Polska współdziałała z innymi państwami i ośrodkami intelektualnymi tego regionu, tworząc wspólną opowieść, jaką trzeba zaszczepić całości kontynentu.

Istotną częścią polityki historycznej musi pozostać dbałość o polskie dziedzictwo kulturowe na Wschodzie, w szczególności na ziemiach wschodnich Drugiej Rzeczpospolitej. Oczywiste jest, że skuteczna dbałość o to dziedzictwo może być tylko wynikiem współpracy z tymi, w czyich rękach dziedzictwo to się znajduje, tzn. przede wszystkim z Ukraińcami. Białorusinami i Litwinami. Wymaga to starannego przemyślenia, jak interpretuje się wspólną przeszłość i jak się o niej opowiada. Oczywiste jest, że są ważne punkty na Zachodzie, którym również należy poświęcać uwagę, jak chociażby miejsca pamięci związane z polską emigracją jakich pełne są Paryż czy Londyn.

Polityka historyczna w wymiarze międzynarodowym ma służyć pojednaniu i wzajemnemu szacunkowi. Okazuje się natomiast całkowicie nieefektywna, a nawet przeciwskuteczna, gdy jest jednostronnym domaganiem się uznania własnych zasług i oczekiwaniem od innych, by przyznali się do win.

Niezbędne na koniec są jeszcze trzy ogólne uwagi, z konieczności bardzo skrótowe.

Polityka historyczna musi mieć odpowiednie wsparcie w badaniach historycznych, nie można jej jednak rozważać w oderwaniu od kwestii finansowania całej nauki. Nie ma przecież żadnych powodów, aby nauki historyczne były w jakikolwiek sposób uprzywilejowane. Polityka historyczna związana jest więc z całością polityki naukowej.

Dodać trzeba, że przemiany samych nauk historycznych ostatnich dekad (można je nazwać niemal rewolucyjnymi) polegają coraz bardziej na uwzględnianiu nie tylko pytania „Jak było?”, lecz także: „Jak to jest społecznie zapamiętywane?”. Zauważa się przy tym, że jak indywidualna biografia może być napiętnowana traumą, tak głęboka trauma może dręczyć biografię zbiorową. Na tym tle Polska była przypadkiem wyjątkowym i szczególnym. Rozpatrywanie własnej historii – a więc właśnie pytanie „Jak było?” – przybrało w Polsce siłę niemal obsesji, co okazało się w dużym stopniu odruchem obronnym wobec obcej dominacji. Analizowano przyczyny porażek, ale obraz przeszłości miał przede wszystkim podtrzymywać tożsamość. Namysł nad tym, „jak przeszłość się zapamiętuje (jaka jest społeczna pamięć)?” był praktycznie nieobecny. Były to i są schematy myślenia silnie zakorzenione nie tylko w świadomości potocznej, lecz także w środowisku akademickim. Zmiana w tej dziedzinie wymaga więc istotnego wysiłku intelektualnego.

Jakiekolwiek działania w dziedzinie polityki historycznej muszą wyrastać z aktywności społecznej. Polityka historyczna winna być prowadzona przez różnorodne grona społeczne, wspierane przez państwo, a polityka państwowa winna wspierać różne nurty pamięci i dbać o stan debaty publicznej.

Istotnym lepiszczem każdej większej wspólnoty politycznej są jej wyobrażenia o przeszłości. Polskie społeczeństwo wskutek całego wieku XIX, drugiej wojny i okresu komunizmu jest nośnikiem wielu traum związanych z przeszłością nękających „zbiorową biografię”. Dlatego polityka historyczna dotyka w Polsce niemal wszystkich dziedzin życia. Od tego, jak się ją kształtuje, zależy kultura polityczna, otwartość społeczeństwa i kondycja demokracji.

Zdjęcie: pomnik radziecki w Łężycach, fot. Topory (CC BY-SA 3.0)

Główne problemy polityki społecznej w Polsce – debata :)

JEREMI MORDASEWICZ: Dla mnie najbardziej istotna jest korelacja funkcjonowania rynku pracy i gospodarki. W Polsce pracuje zaledwie 60% osób w wieku produkcyjnym. Ci którzy pracują, pracują stosunkowo długo (czyli tu już rezerw nie ma), ale produktywność to jest w tej chwili około 61% średniej produktywności w UE. Jeżeli chcielibyśmy szybciej tworzyć miejsca pracy i dać zatrudnienie tej 2.5 milionowej rzeszy ludzi nie mogących znaleźć pracy, (młodzież, osoby po 50-tce chcące dalej pracować, ukryte bezrobocie na wsi: 1.5 mln ludzi), musielibyśmy znacząco zwiększyć poziom inwestycji. Obecnie inwestujemy około 20% PKB, to są łącznie inwestycje krajowe i zagraniczne. Żeby rynek pracy dobrze funkcjonował, ludzie mieli pracę i realizowało się hasło „więcej pracy, mniej zasiłków”, musimy zwiększyć zapotrzebowanie na pracę (a nie ma innego na to sposobu niż inwestycje: utworzenie jednego miejsca pracy w Polsce to ok. 150 tys. zł). Musimy zwiększyć też podaż pracy, czyli oddziaływać na trzy czynniki. Motywację, kwalifikacje, zdrowie. Analizując politykę społeczną trzeba ją brać przez pryzmat tych wymiarów. Sprowadzać, czy danego rodzaju polityka społeczna zwiększa, czy zmniejsza motywację do pracy. Czy pogarsza, czy polepsza stan zdrowia. Czy, co niesłychanie istotne, zachęca do podnoszenia kwalifikacji, czy zniechęca. Przykładem niech będzie polityka wobec wsi. Mamy dylemat: jak pomagać mieszkańcom biednych gmin rolniczych w Polsce. Istnieje duża różnica miedzy dużymi aglomeracjami miejskimi, a regionami rolniczymi. Jak pomagać wsi, gdzie dochód w gospodarstwa rolniczego jest mniejszy niż gospodarstw pracowniczych w miastach-jak im pomóc? Dziś pomoc polega na transferze prawie 40 mld zł rocznie. Są to bezpośrednie dopłaty do rolnictwa, KRUS, inne programy. Jak owe 40 miliardów podzielimy przez 2 miliony gospodarstw, to mamy ok. 20 tys. na gospodarstwo i skłonność ludzi do ludzi do sprzedaży gospodarstw i przenosin do miast jest bardzo mała. Spowolniliśmy proces odchodzenia od rolnictwa i przechodzenia ludzi do wyżej produktywnych sektorów gospodarki oraz ze wsi do aglomeracji miejskich. Skutek? Z punktu widzenia gospodarczego oczywiste jest, że kapitał ma płynąć tam, gdzie przynosi najwyższą stopę zwrotu. Jeżeli szybko chcemy stawać się zamożni, to powinniśmy go lokować w przemyśle farmaceutycznym, lotniczym, telekomunikacyjnym. Kierowanie pieniędzy na wieś nie ma najmniejszego sensu. Produktywność tej grupy jest ok. 5 razy mniejsza, niż innych. 15% ludzi wytwarza tam niecałe 4% PKB. Z gospodarczego punktu widzenia, to marnowanie pieniędzy. Ze społecznego, czy to daje dobre rezultaty? Nie! Powstrzymaliśmy przejście osób z rolnictwa do produktywniejszych sektorów, bo jak ktoś dostaje średnio 20 tys. rocznie na gospodarstwo, to czemu miałby się przenosić, gdzie taką premię uzyska? A my moglibyśmy to zrobić inaczej, ułatwić tymi pieniędzmi, zachęcić do zmiany sektora na bardziej wydajny. Dając te pieniądze uzyskujemy to, że nikt nie chce sprzedawać gospodarstw. Średnie gospodarstwo w Polsce to 8 hektarów- czasem 4 (Podkarpacie), czasem 15 (ziemie zachodnie). Nie możemy prowadzić konsolidacji gospodarstw rolnych, mimo, że byśmy chcieli, żeby w rolnictwie pracowało 3x mniej ludzi, a reszta zasiliła inne sektory. Nie możemy tego zrobić, bo nikt nie chce sprzedawać ziemi. Wyobraźmy sobie, że te same pieniądze adresujemy do dzieci wiejskich, które dostaną dobre wykształcenie już od przedszkola (a nie od szkoły podstawowej). Chodzi o to, żeby wyrównać na stracie możliwości wszystkim. Rozumiem przez to finansowanie ludzi zajmujących się opieką w szkołach, finansowanie dożywiania, pomocy dydaktycznych, dojazdów, kursów dla młodzieży starszej, internaty (bo potrzebna nam koncentracja szkół).Pozwoliłby to młodzieży dziś kończącej szkoły rolnicze lepiej być przygotowanym do różnego rodzaju pracy. 2 lata temu my mieliśmy problemy z zatrudnieniem 150 młodych ludzi w okolicach Ostródy. Przez 2 lata szkoliliśmy te osoby ponosząc koszty, bo oni są nie zatrudnialni w gospodarce XXI wieku. Następnie, chcąc przenieść 2-3 miliony ludzi do dużych miast, które nie mając dopływu rąk i głów do racy, powinniśmy rozwijać czynszowe budownictwo mieszkaniowe. Żeby pracownicy mogli podążać za pracą. W Polsce zasoby czynszowe (na wynajem) wynoszą zaledwie 13%, gdy w Niemczech to 40%. Będąc liberałem jestem za tym, by mnie opodatkować i coś dotować. Ale z sensem. Te same pieniądze, lepiej wydane, dałby by nam ogromne przyśpieszenie. Obecnie młodzież wiejska, gorzej wykształcona, musząca podejmować czasochłonne dojazdy do pracy-marnuje się. Jest to sposób na przyśpieszenie rozwoju i jednoczesne wyrównywanie szans. Bo my, inwestorzy nie pójdziemy na tereny wiejskie. Jak ktoś mi mówi, że będzie ściągał do wschodniej Polski inwestycje, mówi głupstwa. Tak jest na całym świecie, szansę rozwojową mają duże aglomeracje. Wynika to m.in. z tego, że mając miasto, gdzie jest 100 fabryk, a jedna z nich padnie, to pozostałe 99 bez problemu przejmie ludzi. W mieście gdzie jest 1-2 fabryki, ich upadek jest jego końcem. A firmy upadają co kilka, kilkanaście lat i zawsze tak będzie. Z drugiej strony pracodawcy muszą mieć dopływ pracowników i szansę ich pozyskiwania z roku na rok. Cały czas musimy mieć możliwość zatrudniania i zwalniania kolejnych osób, zapotrzebowanie zmienia się. Będąc liberałem i przedsiębiorcą nie mam nic przeciw prowadzeniu polityki społecznej, jeżeli będzie ona racjonalna.

KRYSTYNA SZAFRANIEC: Ja pracuję w instytucie rolnictwa PAN i też mam coś na uwagi Pana Mordasewicza do powiedzenia. Transfer z rolnictwa, do powiedzmy usług nie jest taki prosty. Jest też przecież bardzo ważny czynnik kulturowy i społeczny. On się w tej racjonalności nie odnajduje. Ale zgoda, że jest parę przesłanek, które czynią tę wypowiedź bardzo racjonalną. Dam przykład, ja robię badania od połowy lat 90-tych, pytając wiejską młodzież (uczniowie szkól średnich): „kim chciałbyś być, gdy dorośniesz, gdzie chciałbyś mieszkać”. To w jednym z badań, w którym uczestniczyło 6 tys. uczniów szkół średnich wiejskich, dwie setne procenta zadeklarowało, że chciałoby być rolnikiem. 7 osób. Na pytanie gdzie chcieliby mieszkać 20% mówiło, że chce mieszkać na wsi. Dziś po 10 latach w podobnym badaniu zainteresowanie zawodem rolnika jest na niezmienionym poziomie. Krótko mówiąc, zainteresowanie profesją rolnika jest praktycznie zerowe. Natomiast wzrasta chęć mieszkaniem na wsi. Jest zatem problem rynku pracy na obszarach wiejskich, a nie nimi zainteresowania. Wiem, co mówią ekonomiści, ale gdybyśmy rozważali możliwość stworzenia rynku pracy poza wielkimi aglomeracjami, to ludzie młodzi wyobrażają sobie mieszkanie na obszarach wiejskich. Przenoszenie ludzi do dużych miast stwarza problem absorpcji wielu mieszkańców wsi w mieście. Swego czasu zajmowała się tym Prof. Lena Kolarska-Bonińska, gdzie w publikacji dla Instytutu Spraw Publicznych eksperci wskazują, że zmiana miejsca zamieszkania ludności wiejskiej zderza się z realiami kulturowymi, społecznymi i edukacyjnymi. Ponieważ to nie jest kwestia chęci i przymusu ekonomicznego, by ludzi ze wsi wyprowadzić. Oni muszą mieć pewien określony poziom kompetencji. Pan Mordasewicz powoływał się na przykład z okolic Ostródy, tak, ci ludzie są tak wykształceni, że ze swymi kompetencjami w mieście nie tworzą konkurencji żadnej. Zgadzam się, że czas na racjonalną wizję, ale zwracam uwagę, że będzie to proces długotrwały i trudny. Trzeba będzie zmienić budżet polityki społecznej w finansowaniu różnych sektorów, w tym edukacji. Trzeba zmienić reguły gry. Zwróćmy uwagę, że polska szkoła odtwarza nierówności społeczne. Także w mieście. Zróbmy coś, żeby ci przesunięci z obszarów wiejskich byli konkurencyjni, żeby mogli sprzeda
ć gospodarstwo, kupić mieszkanie, znaleźć pracę. Moja wiedza wskazuje na to, że racjonalny pomysł Pana Mordasewicza jest trudny społecznie, ale kiedyś musimy zacząć poważnie traktować wieś. Potrzebna jest decyzja co do celów kierunkowych, ale ja się zgadzam z Panem Mordasiewiczem i od czegoś trzeba zacząć. Natomiast odnośnie raportu o młodych Polakach, którym się zajmowałam. Raport, który napisałam, powstał w związku z pytaniem o to, gdzie tkwią zasoby modernizacyjne Polski, którymi można by się posłużyć, żeby zrealizować projekt modernizacyjny, jaki powstał w zespole Michała Boniego. Celem było wskazanie w kraju, który nie ma zbyt wielu zasobów, zawłaszcza infrastrukturalnych, materialnych, zasobów, jakie można by zaangażować w modernizację. A jednocześnie byłoby to bez dodatkowych kosztów, dawało szansę posiadanym już potencjałom. Boni wpadł na pomysł, że takim potencjałem jest młodzież. Obraz młodzieży jest tak stereotypowy, że zanim chciał sobie odpowiedzieć na to pytanie , zaprosił ekspertów, żeby na początek odpowiedzieli na pytanie bardziej zasadnicze : „kim są młodzi Polacy?”. Po pierwszych analizach, jakie prezentowałam w Kancelarii Premiera, szukających tego, co młodzież ma, co jest potencjałem nie tylko na rynku pracy, ale ogólnospołecznym, doprowadziłam do pewnej sytuacji. Michał Boni usiadł zmartwiony przy stole i zapytał: „No dobrze, Pani Profesor, my tu szukamy potencjału wśród młodych. A Pani tyko o problemach, gdzie tu jest ten potencjał?”. Był przerażony, bo jakiego tematu ja bym nie ruszyła: edukacji, rynku pracy, zakładania rodziny, stylu życia, zdrowia, spójności społecznej-wszędzie były problemy. Moja odpowiedź była uspokajająca i prosta. Potencjał młodych wyraża się w ich aspiracjach życiowych, tego co chcą w życiu zrobić ze sobą i w ich kompetencjach. Raport, który powstał z pytania o zasoby i potencjał młodego pokolenia, w gruncie rzeczy stał się raportem o problemach. Jest to pewne odbicie ogólno społecznych problemów, bo młodzi najszybciej wyczuwają na własnej skórze różnego typu napięcia, sprzeczności, problemy. A dorośli się do nich przyzwyczajają i udają, że nie są one tak bolesne, jakby się wydawały. Jakie problemy są szczególnie ważne? Wszystkie o jakich mowa w raporcie. Do rekomendacji zaproponowałam jednak ministrowi Boniemu szczególe pochylenie się nad trzema obszarami. Edukacja. Mimo wielu sukcesów, jakimi Polska się chwali, np. wysokim wskaźnikiem solaryzacji, najszybszej dynamiki przyrostu osób kształcących się na wyższych uczelniach (choć wg moich i CBOSu badań następuje wychłodzenie tego trendu, w związku z dewaluacją dyplomów), jest to szczególnie potrzebujący naszych polityk społecznych obszar. Mimo wysokich wskaźników, jakość edukacji jest bardzo wątpliwa. Na każdym szczeblu. Przykładowo chwalimy się przyrostami pewnych wskaźników w badaniu elementarnych kompetencji młodzieży poniżej szczebla szkoły wyższej GIZA. Tak, są pewne przyrosty dobrych wyników. Ale w moim raporcie, w rozdziale o edukacji wyeksponowałam na podstawie tabel gizowskich, że polska młodzież ma bardzo krótkie ramie ilustrujące bardzo wysokie sukcesy w testach, a bardzo długie ramię w ocenach najgorszych. To ostatnie ramię jest krótsze niż kilka lat temu, ale ciągle długie. W innym wykresie GIZA pokazującym zależność statusu pochodzenia a kapitałem kulturowym i karierami edukacyjnymi. Są państwa, gdzie ta zależność jest mało widoczna. Kanada, kraje skandynawskie, Australia i inne. Polska jeśli ma dobre wyniki, to w grupie młodzieży mającej tzw. dobry kapitał kulturowy. Edukacyjna wartość dodana szkoły jest niewielka w stosunku do tego, co młodzież już do niej przynosi ze sobą. Jest walka polityczna o to, czy nauczyciele polscy są dobrzy, czy źli. Premier Tusk się kłóci z badaniami OECD, czy nauczyciele polscy pracują dużo, czy mało, źle, czy dobrze. Uważam, że dużo w tym takich czarów przedwyborczych, bo trzeba by zmienić wiele. Jako nauczyciel akademicki widzę to, że przychodzi tzw. młodzież „gorsza”, ale jeśli ona uważała w liceum, że studiowanie niewiele znaczy, to ja niewiele mogę zrobić. Problemem jest też nie sprofilowanie studiów wyższych pod rynek pracy. Myślenie uczelni oraz studentów, że przyjście studenta po wiedzę kończy się na dyplomie i cześć. A dziś czasy są takie, że w dynamicznie rozwijającym się świecie przyjście na studia jest podstawą zaledwie wiedzy i pomocą w zdobyciu umiejętności kształcenia. Pozwala to się rozeznać w niszach rynku pracy, łączenie pracy ze studiowaniem, by się przekonać przy zetknięciu z rynkiem pracy, że trzeba składać swoją karierę na zasadzie klocków lego i dokładania do niej krótkich kursów (np. rocznych na uczelni), staży i tak dalej. Ten zasób młodych ludzi będzie coraz istotniejszy. Muszą się nauczyć wyczuwać miejsca gdzie można bezpiecznie się skierować, jak saperzy. Wymaga to nieustannej diagnozy rynku pracy i korekty własnych kompetencji. Oni ciągle myślą, że studia przygotowują do zawodu. Otóż obecnych trendach mówienie, że „wykonuję pracę niezgodną z zawodem” jest anachroniczne. Dziś studia nie przygotowują do zawodu, przygotowują do uczenia się do zawodu. Do różnych zajęć. Zwróćmy uwagę, że Amerykanie nie pytają się „jaki jest Twój zawód”, tylko ” czym się zajmujesz”. Ale ta umiejętność wykorzystania różnych wariantów edukacji zależą od tego, czy uczelnie są w stanie zaadaptować się do nowych wyzwań. Ja uważam, że zdolność adaptacji młodych ludzi do zmian jest znacznie wyższa niż zdolność uczelni, które są twierdzami broniącymi się przed jakąkolwiek zmianą. Dalej, kwestia kształcenia zawodowego. Ono zupełnie leży, bo kiedyś w strachu przed bezrobociem wymyślono, że antidotum to matura i studia. A zatem odeszliśmy od kształcenia zawodowego, co trzeba odwrócić (oczywiście w nowych realiach). A zatem same sukcesy edukacyjne pokazują też jak dużo jest do zrobienia. W kwestii rynku pracy mam satysfakcję, że media po spotkaniu w Kancelarii Premiera odnośnie naszego raportu, zaczęły mówić o tzw. „umowach śmieciowych”. To przyszło z Zachodu, gdzie były one sposobem na uchronienie się przed lawinowo rosnącym bezrobociem. Miała to być furtka uelastyczniająca system zatrudnienia. Za tym poszły podwójne regulacje prawne. Jedne dla umów stałych, drugie dla umów czasowych. Powstał dualny rynek pracy i oczywiście ów tymczasowy sektor absorbował głównie ludzi młodych. Wywołało to zachowania pracodawcy z zerowym zainteresowaniem kapitałem ludzkim, rozwojem zawodowym, szkoleniami, bo są to mało inwestowane stanowiska pracy. I do tego gorzej płatne, ok. 1000 zł (badanie Polskie Forum HR). Chociaż to się tak do końca nie przekłada, bo GUS wyliczył, że średni dochód młodego gospodarstwa w 2010 roku wynosił średnio więcej niż średni dochód reszty społeczeństwa. Mimo wysokiego wskaźnika zatrudnienia tymczasowego. To oznacza, że młodzi harują jak wół. Na kilku etatach od świtu do nocy na kontraktach. Niektóre środowiska sobie to chwalą, dla pewnej kategorii ludzi takie umowy to jest pewien plus, bo mogą sobie poeksperymentować, wykonywać zawody twórcze, być rozchwytywanym. Generalnie jednak niestabilność zatrudnienia jest większą zmorą dla młodych ludzi niż bezrobocie. Kolejnym obszarem jest sfera życia prywatnego, czynnik demograficzny. Dziś demografia ma wymiar polityczny, ekonomiczny, to przerażająco więcej dylematów, zwłaszcza dla kobiet. Rynek pracy, wsparcie zatrudnienia kobiet i macierzyństwa, to obszary, w których wsparcie jest szalenie istotne.

JAROSŁAW MAKOWSKI: Odniosę się do sformułowania Pana Mordasewicza „bogactwo narodu”. Problem polega na tym, że dziś już nie ma bogatych narodów, są bogaci ludzie. Narody są biedne, państwa bankrutują. Problem w tym, co uświadamiają nam „oburzeni” i okupanci Wall
Street, że proporcje bogactwa wynoszą 1 do 99. Szczególnie mocno odczuwamy to po kryzysie 2008 roku, gdzie sprywatyzowano zyski, a uspołeczniono straty. Mówiąc o polityce społecznej. Nadal mam wrażenie, że mimo zmiany nazw w Polsce nadal mówi się o polityce zapomogi, socjału, to jest polityka socjalistyczna. To poniekąd zrozumiałe, bo kiedy przechodziliśmy z komunizmu do gospodarki kapitalistycznej potrzebny był pewien rodzaj parasola dla tych, którzy w wyniku transformacji wyskoczyli z systemu. Stąd Jacek Kuroń, jego słynne zupy, on był symbolem. Rzecz w tym, że ta polityka ma się nadal dobrze, mimo, że minęło już 20 lat. Poza językiem trzeba też zmienić sposób pojmowania polityki społecznej. I teraz trzy obszary problemowe. Po pierwsze, polityka społeczna musi być aktywna. Skończmy z tą pasywną filozofią zapomóg, socjału, etc. Jeżeli państwo coś daje, musi też wymagać. Bo jeżeli nie będzie wymagać, to następuje dziedziczenie biedy, braku kompetencji, itd. Po drugie wielość instytucjonalna. Dziś polityka społeczna nie może się opierać jedynie na państwie. Organizacje pozarządowe dużo lepiej wykonują pewne czynności niż państwo, w związku z tym uważam, że nie ma powodu, by państwo miało na politykę społeczną monopol. Nowoczesne państwo jest partnerem dla organizacji pozarządowych. Po trzecie, elastyczność narzędzi w polityce społecznej. Dotychczas panowało przekonanie, że elastyczny musi być obywatel. Ja uważam, że przychodzi czas, kiedy to również państwo musi być elastyczne. Jeżeli państwo wymaga od ludzi, żeby byli mobilni, elastyczni, dokształcali się, to prowadzenie polityki społecznej musi korelować z tego typu wzorcem działania. Tym bardziej, że żyjemy w świecie charakteryzującym się kategoriami ryzyka i niepewności. W dzisiejszym świecie starego długoterminowe straciły na wartości. Nie twierdzę, że możemy sobie pozwolić na luksus nieposiadania strategii długoterminowej, lecz w obecnych czasach my nie wiemy co będzie za tydzień, a co dopiero za 10 lat. Świat w którym żyjemy się kończy. Dlatego zmiany, które musimy przeprowadzić nie będą konsekwencją naszego namysłu. W tym momencie zostaliśmy przyparci do muru z przeświadczeniem, że niewidzialna ręka rynku działa. W moim odczuciu ostatnie dwa lata pokazały, że jako „niewidzialna” faktycznie nic nie reguluje. W mojej wizji polityki społecznej państwo nie jest silne, ale jest w działaniach skuteczne. Nie chodzi mi o państwo silne siłą służb specjalnych, siłą CBA, wojska, itd. Państwo skuteczne jest szybko reagującym na otaczające zmiany. Pomaga ludziom, gdy dzieje im się krzywda. Krótko mówiąc, jest to państwo efektywne. Nie musi być molochem, ale niech ma silny korpus urzędniczy, potrafi dostosować, być elastyczne. Niech reformy nie zabierają dużej ilości czasu. To jest różnica między państwem silnym, a skutecznym. Marzy mi się państwo, które powie: „chcesz być bogaty, bądź bogaty, chcesz być biedny, bądź biedny, ale my Ci stworzymy warunki, byś mógł się z tej biedy wydostać”. Państwo ma być narzędziem, które pomaga realizować nasze aspiracje, dążenia, marzenia. Jeżeli mówię o takim państwie, to mam na przykład na myśli to, żeby było regulatorem prawdziwego wolnego rynku, bo twierdzę, że dziś takiego brak. Bo państwo jako skuteczny regulator ma unieważniać wszystkie kartele, jakie dziś rządzą Polską. Od akademików zaczynając, na chłopach kończąc. Gdybyśmy mieli skuteczne państwo, to dałoby sobie ono z nimi radę. Odniosę się jeszcze do wsi, o której mówił Pan Mordasewicz. Przywołał Pan metaforyczną fabrykę, mówiąc, że jak ona padnie, to jest to katastrofa. Lecz to jest rozumienie fabryki XIX wieczne, gdzie prząśniczki jadą ze swymi dywanami, firankami. Według mnie nie ma już tego typu fabryk. Ja myślę, że dziś można założyć firmy operujące nowymi technologiami, Internetem. Szeroko pasmowy Internet w moim rozumieniu niweluje wykluczenie terytorialne, jego zapewnienie to rola państwa. Zbudujmy w końcu drogi! Co pozwoli zmniejszyć wykluczenie terytorialne też. Ja myślę, że potencjał młodzieży zależy od tego, czy wyrównamy im szansę, a fundamentalnym tego narzędziem jest Internet. Ilość wygrywanych przez młodych Polaków informatyków konkursów międzynarodowych, pokazuje, że jeśli mamy taki sam start, jak ludzie z Ameryki, Indii, to jesteśmy konkurencyjni. Nie zbudujemy już marki typu Mercedes. Ale w momencie, gdy podpinamy się pod Internet i mamy równy start, jesteśmy równie konkurencyjni z Zachodem. Marzy mi się państwo silne skutecznością działań i regulacji, czyniące sprawiedliwość. JAKUB WYGNAŃSKI: Podzielam pogląd, że państwo jest za słabe. Jest taka subtelna różnica między rozległością państwa, paternalizmem, ambicjami, a czymś co ono robi dobrze. Jeśli coś, czym państwo się zajmuje mogą zrobić inne osoby, instytucje wspólnoty, nie tylko rynek, to powinno się zrobić z tego użytek. A jak już coś robi, niech robi to dobrze- będzie świadome i muskularne. Istnieje odwieczny dylemat: co jest warunkiem czego? Społeczeństwo obywatelskie warunkiem państwa, czy na odwrót. I moje pokolenie przyzwyczaiło się do myśli, że to gra o sumie zerowej. Że silne społeczeństwo było potrzebne, by przewrócić państwo, a z kolei zbyt silne państwo oznacza słabe społeczeństwo obywatelskie. Po 20 latach siłowania się jest słabe państwo i słabe społeczeństwo. Paradoks polega na tym, że one potrzebują siebie, by się wzmacniać. Istotą tej relacji powinno być zaufanie. Tak sobie nie ufamy, jak nie udamy instytucjom. Jak to zmienić? Bardzo trudno. Popieram liberałów, mówiących, że istnieje zaufanie tam, gdzie jest stabilność. Nie przeceniam organizacji pozarządowych, mówiących, że mogą dużo, choć nie dano im takiej szansy w Polsce. W wielu dziedzinach nie dorównują skalą i nie mogą zastępować państwa. W edukacji to są pojedyncze procenty. A z drugiej strony mamy przykład 300 organizacji, jakie przejęły w praktyce opiekę nad bezdomnymi, co jest obligatoryjnym obowiązkiem gmin, ale bardzo chętnie oddane. Ale oni i tak muszą się prosić o wsparcie, choćby opłacenie prądu. Państwo słabo ceni kompetencje organizacji pozarządowych. Mówiąc o organizacjach zajmujących się równoważeniem nierównowag społecznych widzimy, że nie przebiły one się. Mimo tego, że państwo w konstytucji ma zasadę pomocniczości, mimo naszej wiary w samoorganizację. Do tej pory opowieść o pomocniczości była raczej elementem politycznej poprawności, teraz będzie wynikać z konieczności. Zasada pomocniczości nie polega na tym, że państwo nie pomaga i ucieka, zostawiając organizacje ze wszystkimi problemami. Problem w narracji jest to, że kontekst społecznego współdziałania jest rzadko przywoływany. Nasze debaty są strasznie płytkie, bo jak na przykład mówimy o służbie zdrowia, to albo państwowe równa się dziadowskie, a prywatne równa się, że Ci bez odpowiedniej sumy na karcie nie zostaną obsłużeni. Kwestia uspołecznienia praktycznie nie istnieje w narracji. W koncepcji wolność-równość- braterstwo zapominamy o właśnie braterstwie. Kategoria braterstwa może być traktowana jako kompletnie pięknoduchowska, albo taka jakiej naprawdę w tej chwili potrzebujemy, czyli współodpowiedzialności. Nigdzie na świecie nie rozwiązuje się problemów tylko i wyłącznie przez państwo, pobierając odpowiednio dużo pieniędzy na cele. W tej chwili nawet państwa socjaldemokratyczne nie są w stanie udźwignąć wyzwania, jakie stoi przed Europą, z różnych względów. Nie zrobią tego, bez wprowadzenia trzeciego współczynnika, jakim jest współodpowiedzialność. Również mam wrażenie, że za mało mówimy o dylemacie między dystrybucją, rynkiem, a wymianą. Byłem na ogłoszeniu raportu, o którym była mowa i płyną z tego optymistyczne wnioski. Pierwszym jest to, że wszyscy rozumiemy, iż spadnie na nas „siwa lawina”. Trze
ba by przyjąć, że polska młodzież oprócz inwestycji w edukację, potrzebuje też kapitału społecznego. Musi przejść z myślenia indywidualnego na kooperatywne. Nie widzę przykładów na to, że młodzież potrafi coś zrobić razem. A pojedyncze budujące epizody, np. wygrany konkurs zdolnego informatyka nie zmieniają tego. Także w tej debacie między republikanizmem a liberalizmem brakuje najważniejszego wątku komunitariańskiego, jaki ja odczytuję za najważniejszy. Mało się mówi, że w relacjach z państwem powinna być swego rodzaju równowaga uprawnień i zobowiązań. Nienawidzimy państwa, jesteśmy wobec niego nielojalni, ale bardzo dużo od niego oczekujemy. Polska flaga, hymn, to jakaś hipostaza, a w kategoriach codzienności słabo wszystko działa. Potrzeba nam w polityce społecznej silnego przywództwa, b y coś zmienić. Przykładowo w polityce odnośnie młodzieży powinniśmy stworzyć oddzielne ministerstwo młodzieży, rodziny i seniorów. Patrzymy horyzontalnie, a wiele rzeczy jest w silosach, a przez to jest niewidzialnych. Dzieci bardzo małe należą do ministerstwa zdrowia, a wcale ich nie powinno tam być. Jesteśmy przyuczeni do prymitywnego odbioru przez pryzmat piramidy Maslowa, a wszystko jest dziś daleko bardziej skomplikowane. Wiele problemów nie powstaje w stanach w których się znajdujemy, ale w momencie ze stanów tych wyjścia. Mamy instytucje, które adresują opiekę nad dziećmi w domach dziecka, lecz problem pojawia się w dniu tego domu opuszczenia. Większość problemów, to problemy przerwania ciągłości i nie mamy żadnych instytucji działających przekrojowo. Wiele problemów to problem nadmiaru, a nie niedomiaru, np. nadmierna konsumpcja, a nie głód. My w pomocy społecznej nie zauważamy potrzeb równości, sprawiedliwości, podmiotowości, rzeczy ważniejszych niż materialnych np. jedzenia. A nasze ministerstwa są kompletnie anachroniczne i materialistyczne. Musimy też po 20 latach wykształcić nowe mechanizmy dialogu polityków. Fantastyczny pomysł Komisji Trójstronnej, gdzie wentylowano napięcia między związkami, pracodawcami, rządem, w tym momencie jest kompletnie nieadekwatny. Nie wiadomo jak przekładać, artykułować potrzeby społeczne, jak Komisja ma artykułować np. głos konsumentów?

Zapis wystąpienia na Liberalnej Szkole Polityki Społecznej zorganizowanej przez „Liberté!” przy wsparciu Fundacji Batorego oraz Forum Rozwoju Edukacji Ekonomicznej 22-23 października 2011 w Jachrance.

 

O polityce społecznej inaczej! :)

Czas kryzysu, zaburzeń na giełdach skutkujących regresem gospodarczym nie sprzyja racjonalnej debacie o polityce społecznej. Z kilku powodów musi się ona ograniczać do cięć w politykach publicznych, aby zmniejszyć zadłużenie państw. Nie dziwi mnie to, więcej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie zwalnia to jednak ludzi zajmujących się racjonalną a nie emocjonalną czy ideologiczną polityką społeczną do pobudzania dyskusji na temat fundamentalnych wyzwań jakie związane są z rozwojem społecznym w wymiarze narodowym i globalnym. Ponadto nie należy spłycać debaty tylko do transferów społecznych, które raczej są wyrazem bezsilności na innych polach walki z ubóstwem i efektem porażki w wykorzystywaniu potencjałów społecznych. W niniejszym tekście nie będę pisał ani o ubóstwie ani o transferach i skupię się, w mojej opinii, na kluczowych dla Polski wątkach z zakresu polityki społecznej, choć bardzo łatwo można je przenieść na poziom europejski czy nawet światowy.

 

Zacznijmy od demografii

Praktycznie każdy tekst publicystyczny czy naukowy analizujący dokonujące się obecnie zmiany demograficzne zaczyna się od stwierdzenia, że w Polsce, podobnie jak w wielu innych dobrze rozwiniętych państwach, będzie się zmniejszać liczba ludności i trzeba temu przeciwdziałać. Ale co z tego, że będzie nas mniej? Czy kondycja społeczna oraz poziom rozwoju gospodarczego zależy od liczby ludności? Zdecydowanie nie, tak więc darujmy sobie straszenie mniejszą liczbą Polaków i przyjmijmy, że w perspektywie kolejnych pokoleń nasz kraj będzie zamieszkiwało nawet kilka milionów osób mniej niż obecnie. Nie zaradzi temu nawet najbardziej hojna polityka rodzinna. Mrzonką jest również nadzieja, iż imigracja uzupełni powiększającą się lukę demograficzną (o czym w dalszej części tekstu). Zmiany społeczne spowodowały, iż kobiety decydują się na jedno lub najwyżej dwójkę dzieci i nic już tego nie zmieni. Należy założyć, iż w kolejnych latach standardem będzie jedno dziecko i zdecydowanie wzrośnie liczba rodzin bezdzietnych. Zwolennicy teorii wpływu państwa na decyzje prokreacyjne mają generalnie jeden argument – Francja. Zapominają chyba jednak, iż wskaźnik dzietności w tym państwie praktycznie nigdy nie spadł poniżej 1,7. W Polsce w roku 2004 wyniósł on 1,23, a w 2009 – 1,4. Nie ma szans, aby w naszym kraju udało się zapewnić zastępowalność pokoleń. Dlatego też skupmy się na tym co naprawdę ważne czyli na strukturze społecznej. Zgodnie z prognozą demograficzną GUS do 2030 roku liczba osób powyżej 60 roku życia wzrośnie o 3 mln. W tym samym czasie liczba Polaków w wieku aktywności zawodowej zmniejszy się również o 3 mln. Jaki z tego wniosek? Trzeba zrobić wszystko, aby nie dopuścić do zdemolowania struktury społecznej w zakresie podziału na aktywnych i biernych zawodowo. Możemy zaledwie tylko kupić sobie trochę czasu, ale nie mamy innego wyjścia. Oprócz determinacji w prowadzeniu działań mających na celu zwiększenie liczby zatrudnionych wśród osób niepełnosprawnych, powyżej 50 roku życia, młodzieży czy innych pozostających poza rynkiem pracy oraz podniesieniem wieku emerytalnego (twierdzenie, że nie jest to wskazane i niemożliwe do przeprowadzenia można dzisiaj już nazwać „polityko-społecznym analfabetyzmem”) kluczowe jest stworzenie na nowo systemu rehabilitacji i profilaktyki.

Na zdrowie

Starzenie się społeczeństwa jest zjawiskiem pozytywnym. Odzwierciedla ono przełom jaki dokonał się w ochronie zdrowia w XX wieku. Niestety większość prognoz zakłada, iż wydłużanie się długości życia będzie skutkować przede wszystkim zwiększeniem się liczby lat spędzonych w złym stanie zdrowia, głównie z powodu niepełnosprawności i schorzeń charakterystycznych dla podeszłego wieku. Są one jednak spowodowane trybem życia w czasie aktywności zawodowej. O ile średnia długość życia wydłuży się do roku 2050 średnio o 7 lat, to istnieje realne zagrożenie, że 5 z nich będzie oznaczać pozostawanie w zależności od opieki innych. Poradzenie sobie z tym wyzwaniem oznacza konieczność przyjęcia priorytetu profilaktyki w ochronie zdrowia i prowadzenia działań, które zmienią w średniej perspektywie postawy społeczne w zakresie korzystania z badań okresowych oraz generalnie styl życia starszych Polaków. Pomimo tego, że budżet na profilaktykę systematycznie rośnie, to wiele z programów nie jest wykorzystywanych tak naprawdę z dwóch powodów: braku informacji oraz niechęci do korzystania z nich. Zredukowanie ryzyk chorobowych dzięki upowszechnionym i ulepszonym procedurom profilaktycznym pozwoliłoby również dłużej pozostawać w aktywności zawodowej, co byłoby jednym z kluczowych elementów „kupowania czasu”. Po prostu jednostkowy okres aktywności zawodowej musi rosnąć szybciej niż wydłużanie się długości życia. Inaczej sobie nie poradzimy. Drugą kwestią jest rehabilitacja. Co roku w wyniku konsekwencji wypadków drogowych, zawałów czy wylewów rehabilitacji wymaga prawie sto tysięcy osób w wieku aktywności zawodowej. Dane ZUS pokazują, iż tylko 30 proc. z nich ma szanse na szybką i profesjonalną rehabilitacje, która pozwala im na powrót do pracy czy prowadzenia działalności gospodarczej. Często również uzyskanie odpowiedniej rehabilitacji wymaga ponoszenia dodatkowych kosztów z prywatnych kieszeni, na co stać niewielu. Pozostali stają się beneficjentami systemu rentowego czy wcześniejszych emerytur, co nie tylko obciąża budżet państwa, ale przede wszystkim nie pozwala na wykorzystywanie ich potencjałów. Dlatego też w kolejnych latach bezwzględnie koniecznym jest stworzenie systemu powszechnego dostępu do rehabilitacji dla osób, które rokują na powrót do zatrudnienia. Oznacza to po prostu stworzenie w systemie szybkiej ścieżki dostępu dla tych osób. Mogłaby być ona oparta na prawie do uzyskiwania świadczenia rehabilitacyjnego. W innym przypadku, jak twierdzą lekarze zajmujący się rehabilitacją, dowolna ilość pieniędzy jaka znajdzie się w systemie zostanie „przejedzona” przez osoby, którym rehabilitacja również jest potrzebna, ale którzy mogą na nią trochę dłużej poczekać. Zdecydowanej poprawy wymaga również dostęp do rehabilitacji dzieci. Solidarność społeczna, solidarność z najsłabszymi musi być oparta, w niektórych sytuacjach, na wsparciu dla tych, którzy swoją pracą zwiększają dobrobyt i na których opiera się spójność społeczna.

W kontekście profilaktyki i rehabilitacji ideałem byłoby stworzenie w Polsce, a może i w całej Unii Europejskiej modelowego podejścia do tych dwóch kwestii w ochronie zdrowia. Dlaczego to „kupowanie czasu” jest takie ważne? Ponieważ nikt nie jest w stanie z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć co stanie się w kolejnych trzech, czterech pokoleniach, bo na tyle możemy sobie „kupić czas”. Najbardziej futurystyczne prognozy mówią o zgodzie społecznej na klonowanie, zmiany genetyczne, które pozwolą żyć i pracować 100-150 lat. Ciężko mi sobie wyobrazić taki scenariusz, choć trudno go również wykluczyć. Na razie jednak wolę racjonalnymi instrumentami „kupować czas”.

Migracje a bezpieczeństwo

W kontekście omawiania zmian demograficznych bardzo często pisze się o imigracji jako panaceum na zmniejszanie się liczby ludności oraz powstrzymanie negatywnych tendencji w strukturze wiekowej społeczeństw. Takie podejście jest błędne. Z jednej strony podaż imigrantów, którzy byliby wstanie poradzić sobie na polskim czy szerzej na unijnym rynku pracy jest bardzo ograniczona, a z drugiej na dużą liczbę imigrantów nie zgodzą się wyborcy. Zarówno obecnie jak i w przyszłości wybory będzie się wygrywać na retoryce antyimigracyjnej a nie proimigracyjnej. Będzie to wymuszało politykę rządów. Należy również pamiętać, iż wiele decyzji dotyczących polityki imigracyjnej jest podejmowanych na poziomie unijnym, gdzie społeczeństwa kilku państw „oszalały” na punkcie strachu przed imigracją. Oznacza to, że w kolejnych latach trudno będzie oczekiwać od UE raczej pomysłów na ograniczanie imigracji, niż jej stymulowanie. Na marginesie można przypomnieć sytuację z początku lat 90. XX wieku kiedy to w Europie panował strach przed imigracją z Polski, która właśnie odzyskiwała niepodległość. Pomimo tego, politycy zdecydowali się wówczas na liberalizację ruchu osobowego znosząc obowiązek wizowy. Okazało się to bardzo dobrą decyzją. Obecnie nie ma co liczyć na tego typu rozsądek np. w stosunku do Ukrainy. Zgodnie z danymi Eurostat, Polskę pod koniec 2010 roku zamieszkiwało niewiele ponad 30 tys. cudzoziemców co stanowiło 0,1 proc. populacji. Dane porównawcze pokazują, iż Polska jest krajem UE gdzie odsetek cudzoziemców jest najniższy. Należy jednak założyć, iż wraz z rozwojem gospodarczym ich liczba będzie rosnąć i to bardzo dobra wiadomość. Nie będzie to jednak napływ, który będzie można uznać za masowy. Dlatego też dla Polski kluczowe jest wykorzystanie tych imigrantów, którzy do Polski zechcą przyjechać lub u nas pozostać np. po zakończeniu studiów. Oznacza to nadanie priorytetu integracji cudzoziemców, tak aby przede wszystkim uniknąć problemów „drugiego pokolenia”, z którymi borykają się obecnie Francja, Holandia czy Wielka Brytania. Powinna ona polegać na swoistej umowie społecznej zawieranej pomiędzy imigrantem a polskim społeczeństwem. Imigranci i ich rodziny powinni otrzymać pełnię praw przysługujących Polakom, a także dostęp do dodatkowych usług społecznych jak np. nauka języka polskiego. Jednocześnie mieliby oni obowiązek udowadniania postępów na drodze integracji w ramach polskiego społeczeństwa przy możliwości zachowywania swojej odrębności, co musiałoby być jednak zgodne z wartościami, które są powszechne w naszym kraju oraz w UE. Jeżeli nie byliby oni zainteresowani integracją i wchodziliby konflikt z prawem musieliby oni opuścić Polskę. Możliwe byłoby również uzależnienie uzyskania prawa do stałego pobytu lub polskiego obywatelstwa właśnie od wystarczającego postępu w zakresie integracji. Nie ma w mojej opinii żadnego powodu, aby cudzoziemcy mieli więcej praw niż rodowici mieszkańcy Polski. Jeżeli umowa społeczna (przestrzeganie wartości i prawa) dotyczy Polaków, to w takim samym zakresie powinna dotyczyć i imigrantów.

Znalezienia odpowiedzi wymagać będzie również kwestia zachowania otwartości w zakresie polityki imigracyjnej przy jednoczesnym zapewnieniu bezpieczeństwa. Wydaje się, iż obecnie mamy do czynienia z zachwianiem równowagi w kierunku bezpieczeństwa. Kilka tygodni temu rząd grecki zaakceptował propozycję budowy na granicy z Turcją rowu, który ma mieć 120 kilometrów długości, 30 metrów szerokości i 7 metrów głębokości. Nie chciałbym aby podobna decyzja została podjęta, w imię bezpieczeństwa, za kilka lat przez rząd polski na wschodniej granicy lub też nastąpiła likwidacja strefy Schengen i przywrócono by kontrole na granicach wewnętrznych. Dlatego też obaw społecznych nie można w żadnym stopniu lekceważyć. Prawdopodobnie w sukurs przyjdą tutaj nowoczesne technologie. Choć jest to sprzeczne z moją wizją dobrze funkcjonującego społeczeństwa to jednak bilans strat i zysków skłania mnie do poparcia pomysłu o zawarciu w dokumentach identyfikujących obywatelstwo aplikacji (zakładam, iż w perspektywie kilku kolejnych lat wszyscy obywatele UE będą wyposażeni w elektroniczne dowody osobiste), która przy przekraczaniu granicy informowałaby czy dana osoba ma prawo do tego prawo czy też nie. Byłby to instrument zdecydowanie ograniczający nielegalne migracje pomiędzy państwami członkowskimi strefy Schengen. Wymagałoby to jednak stworzenia superszczelnego systemu dostępu do informacji zbieranych w takim systemie monitorowania mobilności.

Młodzież pomiędzy nadzieją i beznadzieją

Kwestia bezpieczeństwa nabiera również coraz większego znaczenia w kontekście sytuacji młodego pokolenia. Dobitnie przekonali się o tym ostatnio mieszkańcy Londynu, a kilka lat temu Paryża czy Berlina, a także Słupska. Buntu młodzieży nie można utożsamiać tylko z imigracją, choć prawdą jest że większość osób wyrażających swój sprzeciw wobec obecnego porządku pochodzi z rodzin imigranckich. Głównym powodem zamieszek jest jednak wysoki poziom bezrobocia wśród młodych, co przekłada się na ograniczanie perspektyw rozwojowych i brak dostępu, z powodów finansowych, do wielu dóbr. Kluczowym problemem jest tutaj porażka systemu edukacji w zakresie uczenia praktycznych umiejętności, które pozwalałyby młodzieży na płynne wchodzenia na rynek pracy oraz niewystarczająca podaż miejsc pracy dla niej. Trzeba obalić kolejny mit: że system edukacji może nadążać za zmianami na rynku pracy. Nie może. Dlatego też poszukiwanie pozytywnych zmian w programach szkolnych, czy w szkolnictwie wyższym jest moim zdaniem drogą do kolejnych porażek. Rozwiązań należy poszukiwać w innych miejscach, a mianowicie w procesie przechodzenia z edukacji na rynek pracy oraz systemie podatkowym. Niestety nie udało mi się znaleźć danych ile kosztuje średnio ostatni rok nauki na studiach pierwszego i drugiego stopnia na uczelniach publicznych, dlatego też nie mogę podać dokładnych wyliczeń. Pomimo to wydaje mi się, iż pieniądze te, ile by ich nie było, można bezpośrednio przeznaczyć na wsparcie młodzieży w poszukiwaniu i podejmowaniu pierwszej pracy. Po prostu ostatni rok studiów powinien być pewnego rodzaju sponsorowanym nabywaniem praktycznych umiejętności, ale poza systemem edukacji wyższej, choć formalnie wchodzących w tok nauki. Mogę sobie wyobrazić specjalne bony, które mogłyby być wykorzystywane przez młodzież na kilka celów (szkolenia, opłacenie podatku czy składek na ubezpieczenie społeczne, wykupienie specjalnych kursów itp.). Pozwoliłoby to stworzyć rynek takich usług, bez konieczności ogłaszania przetargów, co jest czynione przez urzędy pracy i ogranicza ofertę. Jestem przekonany, iż dany młody człowiek lepiej dobierze sobie ofertę, iż nawet najlepszy urzędnik ograniczony biurokratycznymi procedurami. Kolejna kwestia to wchodzenie na otwarty rynek pracy. Jestem zwolennikiem rezygnacji przez państwo z danin podatkowych przez 12 miesięcy od wejścia na rynek pracy, co zwiększałoby opłacalność zatrudnienia. Koszt dla pracodawcy byłby taki sam, ponieważ podatek pozostawałby w całej wysokości w kieszeni młodego człowieka. Jeżeli pomimo to część pracodawców dokonywałyby stałej wymiany pracowników, to i tak rozpoczynanie swojego życia zawodowego od pracy a nie bezrobocia jest doświadczeniem, które się opłaca. Opłaca się to nawet wtedy kiedy osoby starsze byłyby zwalniane, a na ich miejsce przyjmowani byliby absolwenci. Trzeba sobie jasno powiedzieć, iż koszt bezrobocia młodzieży jest wyższy dla państwa i gospodarki (ponieważ o wiele szybciej dochodzi do negatywnych konsekwencji społecznych i nabywania bierności, co może trwać nawet do końca życia) niż bezrobocie osób, które mają już kilkunasto czy kilkudziesięcioletnie doświadczenie zawodowe.

Dialog społeczny 2.0

Na zakończenie tekstu jeszcze jeden problem, który wydaje mi się niezmiernie istotny, a który dotyczy dialogów: społecznego i obywatelskiego. Jestem zwolennikiem zastępowania dialogu społecznego obywatelskim. Tradycyjny dialog pomiędzy pracodawcami i pracownikami reprezentowanymi przez ich organizacje nie funkcjonuje. Mamy do czynienia z pewnego rodzaju teatrem, w którym wszystkie role są rozdane i każdy doskonale wie co i jak ma grać. Widzom sztuka ta już się kompletnie znudziła i chyba można wyreżyserować ją na nowo. Mnogość interesów społecznych i konieczność ich uwzględniania w decyzjach podejmowanych przez rząd i samorządy wymaga zupełnie nowego podejścia. Należy zauważyć, iż bycie pracodawcą czy pracownikiem to tylko jeden z elementów funkcjonowania w społeczeństwie. Każdy jest również mieszkańcem jakiegoś osiedla, konsumentem (często dochodzi tu do konfliktu pomiędzy rolą pracownika i konsumenta) czy beneficjentem usług społecznych. W praktyce dialog obywatelski, którego elementem powinien być dialog społeczny powinien odbywać się „na bieżąco” wykorzystując Internet. Chyba trzeba będzie w niedalekiej przyszłości korzystać z dorobku demokracji bezpośredniej. Mogę wyobrazić sobie sytuację kiedy to raz w tygodniu czy nawet częściej otrzymywałbym mail z pięcioma pytaniami dotyczącymi kluczowych w danym wymiarze kwestii do rozstrzygnięcia. Odpowiedzi na nie byłyby doskonałym źródłem informacji dla decydentów. Oczywistym jest jednak dla mnie, iż wynik takich konsultacji powinien być tylko pewną wskazówką i nie zdejmował odpowiedzialności za podejmowanie decyzji. Dodatkowo, taka forma dialogu obywatelskiego kanalizowałyby niezadowolenie społeczne oraz rosnącą bierność wyborczą i społeczną przejawiającą się we frekwencji wyborczej czy skłonności do uczestniczenia w życiu lokalnych społeczności. Socjologowie analizujący „rewolucje facebooka i twittera” jasno wskazują, iż nowoczesne środki komunikacji są wykorzystywane właśnie do kanalizowania niezadowolenia, a ich efektem są rozruchy z jakimi mamy coraz częściej do czynienia na naszych ulicach. Dlaczego nie wykorzystać sieci dla lepszego dostosowania decyzji oraz do włączenia o wiele większej liczby ludzi do konsultacji? Trudno sobie wyobrazić konsultowanie w taki sposób projektów ustaw czy kierunków polityki międzynarodowej, jednak w przypadku wielu obszarów działania takie są jak najbardziej możliwe.

Pięć powyższych kwestii wydaje mi się kluczowych z punktu widzenia zaprojektowania nowoczesnej polityki społecznej, która z jednej strony odpowiada na wyzwania przyszłości, a z drugiej realizuje swoje cele czyli ogranicza poziom wykluczenia społecznego i prowadzi do większej spójności dzięki powszechnemu zatrudnieniu. Tekst ma formę „rzucenia” kilku pomysłów, które mają pobudzać do dyskusji i wywoływać pozytywny ferment. Wydaje mi się, że są one racjonalne. Bez postawienia sobie fundamentalnych pytań o przyszłość i roli jaką ma pełnić polityka społeczna możemy „przespać” dokonujące się obecnie przemiany, za które zapłacą przyszłe pokolenia.

Warszawa/Jantar 10-20 sierpnia 2011 roku.

Nowe oblicze Hiszpanii, czyli o realizacji Europejskiej Polityki Równości Płci :)

Niegdyś podobni, dziś tak bardzo różni

Podczas procesu akcesji do Unii Europejskiej Polskę często porównywano do Hiszpanii – ze względu na podobieństwa geograficzne, demograficzne, społeczno-ekonomiczne, a także podobne aspiracje, możliwości rozwoju gospodarki i polityki regionalnej. Podobieństw doszukiwano się również w wymiarze społecznym i kulturowym – oba kraje charakteryzują się jednolitą strukturą wyznaniową (ok. 94% katolików w Hiszpanii i ok. 90% w Polsce), małym zróżnicowaniem językowym, rosnącymi aspiracjami edukacyjnymi społeczeństwa i gwałtownie rosnącym odsetkiem osób z wyższym wykształceniem, a także stosunkowo wysokim (oscylującym wokół 10-12%) wskaźnikiem bezrobocia. Zarówno Polska jak i Hiszpania walczyły o nicejski system liczenia głosów w Radzie Unii Europejskiej. Oba kraje znalazły się w grupie „sojuszników” Stanów Zjednoczonych, by po kolejnych wyborach podjąć decyzję o wycofaniu wojsk z Iraku – w 2004 roku decyzją premiera Zapatero odwołano ponad tysiąc żołnierzy hiszpańskich, jesienią bieżącego roku decyzją premiera Tuska polski kontyngent zakończy swoją misję.

Dziś, po przeszło czterech latach od wstąpienia Polski do UE, zakres podobieństw między obydwoma krajami zdaje się maleć, szczególnie w wymiarze polityki społecznej. Warto przyjrzeć się bliżej zjawisku ideologicznego zróżnicowania krajów o podobnej tradycji i kulturze, gdyż w przypadku Hiszpanii zmiany zachodzą wyjątkowo dynamicznie. Dysproporcje są zauważalne zwłaszcza w obszarze aktywności Komisji Europejskiej związanej z „Zatrudnieniem, Sprawami Społecznymi i Równością Szans”: podczas gdy Hiszpania konsekwentnie realizuje główne założenia europejskiej polityki równości płci, w Polsce temat ten wciąż spychany jest na boczny tor jako nieistotny, żeby nie powiedzieć niepoważny.

„Rewolucja” na szczytach władzy

Zmiany w hiszpańskiej polityce społecznej rozpoczęły się od momentu wyboru na premiera socjalisty José Luisa Rodriguez Zapatero w kwietniu 2004 roku. Do najbardziej kontrowersyjnych reform Zapatero należy legalizacja małżeństw homoseksualnych, ograniczenie nauczania religii w szkołach i uproszczenie procedur rozwodowych. Zapatero, nazywany przez międzynarodową opinię publiczną „premierem-feministą”, doprowadził do wprowadzenia obowiązujących wszystkie partie polityczne 40-procentowych kwot dla kobiet, oraz wymóg przemiennego umieszczania kobiet i mężczyzn na listach wyborczych. Ostatnie wybory parlamentarne w marcu 2008 roku i wygrana Partii Socjalistycznej (PSOE) przyczyniły się do prawdziwego „równościowego boom’u” w kraju kojarzonym przez dziesiątki lat z kulturą macho i hierarchiczną, patriarchalną strukturą społeczną. W skład nowo sformowanego rządu Hiszpanii wchodzi dziewięć kobiet i ośmiu mężczyzn. Po raz pierwszy w historii tego kraju urząd wicepremiera piastuje kobieta – energiczna Maria Teresa Fernández de la Vega, szefowa Kancelarii Premiera i rzeczniczka rządu w jednej osobie. Kobiety kierują resortem Obrony Narodowej; Administracji Publicznej; Infrastruktury i Transportu; Nauki i Innowacji; Edukacji, Spraw Społecznych i Sportu; Środowiska, Obszarów Wiejskich i Gospodarki Morskiej; Rolnictwa, Rybołóstwa i Żywności; Mieszkalnictwa, a także – co zasługuje na szczególną uwagę – nowo utworzonym Ministerstwem Równości (Ministerio de Igualdad), którego zakres działalności obejmuje pięć obszarów: administracji publicznej, rodziny i życia prywatnego, rynku pracy, przeciwdziałania przemocy oraz przeciwdziałania prostytucji i handlowi żywym towarem. Szefową Resortu Równości jest 31-letnia Bibiana Aído – najmłodsza ministra w historii kraju.

Bibiana Aído (w środku) podczas obrad Kongresu Deputowanych, czerwiec 2008
 

Bibiana Aído (w środku) podczas obrad Kongresu Deputowanych, czerwiec 2008

 

Równe traktowanie w różnych aspektach życia

Obecnie w Hiszpanii budżet państwa przewiduje środki na zwalczanie dysproporcji w strukturze zatrudnienia oraz zjawiska przemocy wobec kobiet i dzieci. Ojcowie są zachęcani do wykorzystania 13-dniowego urlopu ojcowskiego, który może zostać wydłużony w przypadku przyjścia na świat bliźniąt. Przyszłe matki nie stanowią dla pracodawcy zbędnego ekonomicznego balastu, tylko pełnowartościową siłę roboczą. Artykuł 8. Aktu Konstytucyjnego wydanego przez króla Hiszpanii Juana Carlosa I w marcu 2007 roku stanowi, że każdorazowy przypadek gorszego potraktowania kobiety ze względu na jej ciążę lub macierzyństwo jest aktem bezpośredniej dyskryminacji ze względu na płeć. Artykuł 70. ustęp II podkreśla z kolei, że koszty związane z ciążą lub urlopem macierzyńskim pracownicy nie mogą skutkować zmianami w wysokości wynagrodzenia, premii lub innych bonusów wynikających z umowy o pracę. Poprawka nr 2 do Prawa Pracy z kwietnia 1995 roku zabrania zwalniać z pracy osoby ciężarne, przebywające na urlopie macierzyńskim lub ojcowskim (również w przypadku adopcji!), a także kobiety przebywające na zwolnieniu lekarskim z powodu zagrożonej ciąży lub w okresie karmienia.

W Hiszpanii za społeczno-kulturowe wzorce mogą uchodzić czołowi politycy kraju – ministra Obrony Narodowej Carme Chacón Piqueras będąc w ósmym miesiącu ciąży udała się w podróż służbową do Afganistanu. Uczestnicy Parad Równości nie są
rozganiani przez policyjne patrole – ponad milionowy tłum zgromadzony w lipcu na Gay Pride Parade w Madrycie mógł liczyć na przychylność władz i dyskretny nadzór służb porządkowych. Nastawienie pro-równościowe widać i słychać w każdej dziedzinie życia – nawet w madryckim metrze informacje o kolejnych stacjach czytane są naprzemiennie damskim i męskim głosem. Hiszpania została wybrana na lokalizację Dziesiątego Międzynarodowego Kongresu Kobiet (www.mmww08.org), który w lipcu b.r. zgromadził kilka tysięcy reprezentantek i reprezentantów instytucji naukowych, politycznych oraz organizacji pozarządowych z przeszło stu krajów świata.

 
Kobiety z gabinetu premiera Zapatero przed pałacem Moncloa,  kwiecień 2008

Kobiety z gabinetu premiera Zapatero przed pałacem Moncloa,
kwiecień 2008

Być może prowadzona z rozmachem polityka równościowa jest jedynie wynikiem subiektywnej wizji premiera-socjalisty. Być może stosunkowo słaba gospodarczo Hiszpania chce zasłynąć na arenie międzynarodowej z troski o obywateli porównywalnej do niedoścignionego w Europie wzorca szwedzkiego. Dla wielu powołanie Ministerstwa Równości to marnotrawienie budżetu państwa i kolejny instrument kreowania pozytywnego wizerunku premiera. Zmiany w Hiszpanii przedstawiają się szczególnie ciekawie w zestawieniu z nastrojami politycznymi panującymi wokół spraw równościowych w Polsce.

Równia pochyła w dół – tymczasem w Polsce.

W 2005 roku na mocy decyzji rządu Kazimierza Marcinkiewicza zniesiony zostaje Urząd Pełnomocnika ds. Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn. Dwa lata wcześniej, w projekcie uchwały skierowanym do marszałka Sejmu RP, 27 posłów zgodnie stwierdza, że Urząd Pełnomocnika „ma z natury charakter destrukcyjny” (sic!). Zdymisjonowana Magdalena Środa publicznie ostrzega, że kontrowersyjna decyzja rządu uniemożliwia Polsce realizację prawa Unii Europejskiej. Problematyka równości „przerzucona” zostaje do kompetencji Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Jeszcze burzliwiej przedstawia się trwająca przeszło sześć lat historia projektu Ustawy o Równym Statusie Kobiet i Mężczyzn, który jest konsekwentnie odrzucany przez kolejne ekipy rządzące. W 2005 roku za odrzuceniem projektu głosuje 212 posłów, 187 jest przeciw. W dwóch pierwszych zdaniach ustawy można przeczytać, że „(…) realizacja zasady równych praw kobiet i mężczyzn jest konieczna w demokratycznym państwie szanującym godność i prawa człowieka. Realizacja tej zasady przynosi korzyści całemu społeczeństwu i jest jednym z celów Rady Europy oraz Unii Europejskiej”. Decyzja polityków o odrzuceniu projektu jest o tyle zaskakująca, że w nowoczesnym, liberalnym państwie, za jakie pragnie uchodzić Polska, poszanowanie praw człowieka powinno być wartością nadrzędną i nie znoszącą sprzeciwu. W marcu 2008 roku Donald Tusk powołuje Urząd Pełnomocnika Rządu ds. Równości. W praktyce utworzenie tak istotnego z punktu widzenia prawa unijnego organu to tylko symboliczny „prezent” z okazji Dnia Kobiet i element budowania pozytywnego wizerunku premiera na miarę marketingu politycznego José Zapatero. Nowa pełnomocniczka w randze sekretarza stanu, pani Elżbieta Radziszewska, przez blisko dwa miesiące musi czekać na rozporządzenie rządu umożliwiające jej rozpoczęcie pracy. W końcu powołuje ona zespół do spraw zwalczania przemocy w cyberprzestrzeni – jak najbardziej zasadny w dobie zaawansowanej rewolucji medialnej, jakkolwiek nijak mający się do równego statusu kobiet i mężczyzn. Resorty męskie, resorty kobiece W obecnej Radzie Ministrów kobiety kierują pięcioma z siedemnastu resortów (Ministerstwem Rozwoju Regionalnego, Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej, Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Ministerstwem Edukacji Narodowej oraz Ministerstwem Zdrowia), zyskując 27,7-procentową reprezentację w rządzie. Podział resortów zdaje się odzwierciedlać odwieczną klasyfikację kompetencji na „miękkie”, kobiece (edukacja, zdrowie, sprawy społeczne) i „twarde”, męskie (obrona narodowa, gospodarka, finanse). Jednak porównując skład obecnej Rady Ministrów do rządu Jarosława Kaczyńskiego z dnia zaprzysiężenia, można dojść do wniosku, że kobiety zostały docenione – w poprzednim rządzie, poza resortem pracy i rozwoju regionalnego, urząd ministra spraw zagranicznych piastowała marionetkowa postać pani Anny Fotygi – ucieleśnienie bierności i braku kompetencji. Ciekawą postacią jest natomiast była ministra pracy i polityki społecznej, Joanna Kluzik-Rostkowska, posłanka PiS. Jej wypowiedzi łączą w sobie elementy konserwatywnej wizji polityki prorodzinnej opartej na wartościach prawicowych, jak i godne współczesnej polityki społecznej Hiszpanii postulaty wprowadzenia 26-tygodniowych urlopów macierzyńskich (czytaj tutaj) oraz deklaracje poparcia dla dyskryminowanych mniejszości seksualnych (więcej tutaj).

Bo droga długa jest.

Zestawienie Polski i Hiszpanii pod kątem realizacji polityki równościowej ukazuje duże różnice – zarówno w samym podejściu do tematu, jak i w praktycznych formach wdrażania w życie założeń gender mainstreaming*. W przypadku Polski, na rozwój polityki równych szans niewielki wpływ mają zmia
ny ekip rządzących – w ostatnim dwudziestoleciu żadna z frakcji politycznych nie przyczyniła się do znaczącej poprawy sytuacji kobiet ani szeroko pojętych mniejszości (narodowych, etnicznych, seksualnych, religijnych itp.) W Hiszpanii natomiast objęcie władzy przez obóz socjalistów wydaje się być głównym czynnikiem sprzyjającym liberalnemu definiowaniu ról społecznych oraz krzewieniu postaw tolerancji dla odmienności. Biorąc pod uwagę tak spektakularne wydarzenia, jak wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie Alicji Tysiąc, nakładający na Polskę 25 tysięcy euro odszkodowania za naruszenie Art. 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, lub nawet trywialną aferę o niedookreśloną orientację seksualną bohatera programu dla dzieci, przed Polską długa droga do osiągnięcia europejskich standardów społeczno-kulturowych. Dyskusję warto zacząć od spraw przyziemnych i najprostszych, na przykład od ustalenia czy poprawnym gramatycznie jest użyte w artykule słowo „ministra”. Ale to już temat na osobny esej…

Vladimir Špidla, Komisarz ds. Zatrudnienia, Spraw Społecznych i Równości Szans

Vladimir Špidla, Komisarz ds. Zatrudnienia, Spraw Społecznych i Równości Szans

http://ec.europa.eu/social/images/thematic/spidla.jpg

 

* Gender mainstreaming – „to włączanie problematyki płci do głównego nurtu polityki. (…) W wymiarze praktycznym ma również odzwierciedlenie w strukturach administracji europejskiej, gdzie we wszystkich urzędach i biurach pracuje osoba, która jest odpowiedzialna za monitorowanie kwestii równości płci, także za realizowanie tej zasady we wszystkich politykach i działaniach podejmowanych przez Unię. Za całość polityki równościowej odpowiedzialny jest Komisarz ds. Zatrudnienia, Spraw Społecznych i Równych Szans, którym obecnie jest Czech, Vladimir Špidla” (cytat za „Równość płci w UE”, www.rownosc.ngo.pl)

Sektor hodowlany – kolos na nogach ze środków publicznych :)

W sierpniu 2023 r. w  The Guardian, ukazał się artykuł demaskujący wsparcie finansowe ze środków publicznych dla sektora hodowli zwierząt. Te podmioty otrzymują ponad tysiąc razy więcej środków z funduszu rządowego niż rolnicy roślinni, blokując tym samym rolnikom alternatywnym dostęp do środków z Unii Europejskiej.

Mięso i Podatki

Podobnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych gdzie gospodarstwa oraz fermy mleczarskie i mięsne otrzymują osiemset razy więcej środków od państwa niż ci uprawiający tylko rośliny. Jednak, jak możemy przeczytać w The Guardian, gdy przyjrzymy się dotacjom oraz regulacjom prawnym zobaczymy, że niektórzy rolnicy zajmujący się hodowlą zwierząt mogą otrzymywać nawet tysiąc dwieście razy więcej środków. Badania opublikowane na łamach One Earth mówią jasno – rolnicy zajmujący się hodowlą zwierząt dostają o wiele większe kwoty dofinansowania. Nierzadko bywa, że fundusze rządowe są przeznaczane w nawet 97% na przemysł hodowlany, co prawie w całości pokrywa zapotrzebowanie finansowe na rozwój tych firm.

Dyskryminacja sektora roślinnego, a także roślinnych sukcesorów mięsa, nabiału i jaj ma się dobrze i przybiera nowe formy. Pieniądze wydane na hodowlę zwierząt tzw. hodowlanych w Stanach Zjednoczonych przez rząd były sto dziewięćdziesiąt razy wyższe niż na ich roślinne alternatywy, zaś w samej Unii Europejskiej fundusze przeznaczone na hodowlę były aż trzy razy wyższe. Jak podkreśla profesor Eric Lambin, przez wpływ polityków i polityczek na rolnictwo w Stanach Zjednoczonych oraz Unii Europejskiej, siła sektora hodowlanego jest wciąż ogromna. Dopóki wspierać będziemy rolnictwo oparte na produktach pochodzenia zwierzęcego, kryzys klimatyczny będzie się stale pogłębiał. Potrzebujemy krytycznego podejścia i odejścia od finansowania tych, którzy szkodzą planecie, ludziom i zwierzętom.

Inwestowanie w roślinne źródła białka dla ludzi jest kluczowe w walce ze zmianami klimatu, których efekty coraz dotkliwiej odczuwamy. Wegańskie rolnictwo może dać gospodarce ogromne korzyści rozwojowe, chociażby dlatego, że białko pochodzenia roślinnego jest o wiele bardziej wydajne, przy mniejszej eksploatacji terenu oraz zasobów, takich jak woda. By “wyprodukować” 500 gram wołowiny potrzeba 1650 litrów wody, tymczasem do wyhodowania tej samej ilości jadalnej mieszanki warzyw konieczne jest jedyne 75,5 litra wody.

Problem nazewnictwa 

Dyskryminacja rolnictwa opartego na wytwarzaniu roślinnych alternatyw mięsa, nabiału i jaj przebiega wielotorowo. Z jednej strony mamy nieustający problem niedofinansowania roślinnych start-upów, ale wciąż także mało mówi się o problemie z nazewnictwem dla alternatyw mięsa i nabiału. System blokuje stosowanie takich określeń jak “mleko”, “ser” czy “jogurt”, kiedy mówi się o roślinnych sukcesorach nabiału. W 2013 r. wydano Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) Nr 1308/2013 z 17 grudnia 2013 r. o wspólnej organizacji rynków produktów rolnych. Rozporządzenie zostało zaproponowane przez Érica Andrieu, byłego posła do Parlamentu Europejskiego z ugrupowania Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów (S&D) już w 2013 roku. Walka o poprawki: nr 165 – o zamiennikach produktów mięsnych i 171 o zamiennikach produktów mlecznych trwała aż do 2021 r. i wygrał ją sektor roślinnych zamienników mięsa i nabiału. Niestety jest to zwycięstwo nadal dość pozorne – roślinne zamienniki nabiału nie mogą nazywać się mlekiem, serem czy jogurtem zaś w wielu państwach członkowskich UE w tym w Polsce lobby mięsne rozpoczyna walkę o cenzurę wegańskich kiełbasek.

Weganizm a zdrowie ludzi i planety

Mimo faktu, że przy zachowaniu zbilansowanej diety roślinne zamienniki są lepsze dla naszego zdrowia oraz planety, wytyczne dotyczące prawidłowego żywienia wciąż o tym milczą, unikając prawdy o katastrofalnym wpływie mięsa oraz produktów mlecznych na zdrowie ludzi oraz na środowisko naturalne. Mięso ma także negatywny wpływ na  ludzkie zdrowie, a mimo to jest ciągle finansowane. Wegański styl życia jest w dalszym ciągu prześladowany przez środowisko medyczne w wielu krajach na świecie.

Wyjątek stanowią kraje północy – Dania, Islandia, Szwecja, Norwegia, Finlandia, gdzie system żywienia uległ ogromnej zmianie właśnie za sprawą nowych wytycznych, dzięki którym dieta wzbogacona o produkty roślinne jest promowana jako zdrowsza alternatywa dla obecnego stylu życia. Warte uwagi jest również to, że jednym z celów zmiany w systemie żywienia są nie tylko walory zdrowotne żywności opartej na produktach roślinnych, ale także pozytywny wpływ na środowisko naturalne. Jest to największa rewolucja na rynku spożywczym w niemal czterdziestoletniej historii The Nordic Nutrition Recommendations. Motywacją do zmiany podejścia była dieta bezpieczna nie tylko dla ludzi, ale także zwierząt:

“Raport jest poparty dowodami naukowymi, które pokazują, że zdrowa dieta jest także zrównoważona. Synergie mogą być tworzone pomiędzy zdrowiem a środowiskiem w perspektywie zmian naszego systemu konsumenckiego”, poświadczył Rune Blomhoff, lider projektu dla Nordic Nutrition Recommendations 2023 oraz profesor Uniwersytetu w Oslo.

Faktem jest, że całkowite wyeliminowanie z naszej diety produktów pochodzenia zwierzęcego może znacząco wpłynąć na zatrzymanie postępujących zmian klimatu, ze względu na to, że produkcja mięsa odpowiada za aż 15% emisji gazów cieplarnianych. Dodatkowo, dieta roślinna to mniejsze zużycie wody, mniej zanieczyszczeń oraz mniejsze wylesianie terenu. To dla nas najprostsza droga do zredukowania negatywnego wpływu człowieka na przyrodę. Jako Green REV Institute żądamy, by pójść o krok dalej i całkowicie przetransformować obecny system żywienia.

AgriWatch

Green REV Institute kontroluje czy wsparcie ze środków publicznych wspiera zanieczyszczających, czyli sektor hodowlany. Sprawdzamy, czy fermy przemysłowe mogą liczyć na wsparcie w ramach Wspólnej Polityki Rolnej czy funduszy strukturalnych, które w latach 2023 -2027 powinny wspierać realizację Europejskiego Zielonego Ładu a nie #BigAnimalAgriculture. Dane pozyskane z lat 2014-2020, czyli poprzedniego okresu budżetowania Unii Europejskiej niestety nie pozostawiają złudzeń co do stosowanych praktyk wsparcia ferm i rolnictwa zwierzęcego. Dzięki środkom publicznym niezmiennie finansowane są kampanie promujące spożycie mięsa i nabiału oraz inwestycje na fermach przemysłowych.

Anna Spurek, COO Green REV Institute: “Nasze działania to po prostu mówienie sprawdzamy. Sprawdzamy czy podatki obywateli i obywatelek UE są wydawane tak by zabezpieczyć ich przyszłość, ratować planetę, adaptować się do zmian klimatu czy jednak, niestety – stanowią finansowe paliwo dla katastrofy klimatycznej i społecznej. Prace nad nową Wspólną Polityką Rolną po 2030 roku już się zaczynają, dlatego pilnujemy, żeby WPR realizowała cele w obszarze dostępu do zdrowej żywności i dla planety.”

Czy faktycznie Wspólna Polityka Rolna, legislacja i fundusze UE zaczną wspierać sektor żywności roślinnej w duchu strategii Od pola do stołu? Zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego wzbudzają nadzieję na zmianę i obawy, że wola reform i transformacji ustąpi na rzecz pragmatyzmu wyborczego i chęci wspierania status quo kosztem ludzi i planety.

Autor zdjęcia: Artem Beliaikin

________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Obiektywizm – tak, symetryzm – nie :)

O symetryzmie i symetrystach słychać dzisiaj często w debacie publicznej. Kim jednak są symetryści – ludźmi sympatyzującymi z politycznym centrum, niezależnymi obserwatorami życia politycznego, obiektywnymi sędziami zjawisk społeczno-politycznych, przeciwnikami politycznych skrajności? Wiadomo o nich właściwie tylko tyle, że są przedmiotem ostrej krytyki w środowisku lewicowo-liberalnym, podczas gdy Zjednoczona Prawica traktuje ich dość wyrozumiale. Ta asymetria niechęci zasługuje na uwagę.

Pojawienie się w Polsce dwóch przeciwstawnych obozów politycznych, dobrze okopanych na swoich pozycjach, jest zjawiskiem negatywnym. Prowadzi ono bowiem do radykalizacji walki politycznej. Zasadnicza rozbieżność celów tych obozów, z których jeden dąży do demokracji liberalnej i integracji w ramach Unii Europejskiej, a drugi do autorytaryzmu i izolacyjnej suwerenności, wyklucza możliwość negocjacji i poszukiwania jakiegokolwiek kompromisu. Pozostaje więc walka, która w tych warunkach nieuchronnie prowadzi do przyjmowania postaw ekstremistycznych. Powstają dwie odrębne bańki społeczne, w których zwolennicy wrogich obozów przyjmują jedynie te informacje, które pozwalają im widzieć swoich przeciwników w jak najgorszym świetle. Informacja przestaje być podstawą przemyśleń i obiektywnych (na ile to możliwe) sądów, a staje się wojennym paliwem. Szkodliwość takiej sytuacji polega na tym, że ludzie zaangażowani w życie polityczne tracą umiejętność uczenia się. Im większej części społeczeństwa to dotyczy, tym bardziej należy się obawiać o rozwój cywilizacyjny kraju.

Dlatego im więcej ludzi znajduje się poza tymi bańkami, którzy potrafią zachować dystans i obiektywizm w ocenie zdarzeń, dostrzegając w działaniach obu konkurujących ze sobą obozów zarówno ich zalety, jak i wady, tym powinno być lepiej dla poziomu debaty publicznej. Wydawałoby się więc, że symetryści odgrywają pozytywną rolę w życiu politycznym. Czy jednak równy dystans oznacza neutralność? W naszym życiu politycznym na zarzuty stawiane Zjednoczonej Prawicy symetryści natychmiast reagują zarzutami dotyczącymi podobnych zdarzeń po stronie opozycji, choć asymetria jest aż nadto widoczna, kiedy na przykład próbuje się porównywać brutalność wypowiedzi Krystyny Pawłowicz i Radosława Sikorskiego. Symetryści z przesadą podkreślają osiągnięcia PiS-u w zakresie polityki społecznej, jako pierwszej partii władzy, która konkretnie przyczyniła się do poprawy życia ludzi ubogich. Tymczasem osiągnięcia PiS-u w polityce społecznej, w porównaniu z rządami PO-PSL, wydają się mocno przesadzone. Projekt 500+ rzeczywiście wygląda efektownie, podobnie jak inne transfery socjalne, ale trzeba wziąć pod uwagę zarówno brak zróżnicowania tych transferów w zależności od stopnia zamożności, jak i kompletny brak zainteresowania poprawą jakości opieki zdrowotnej, infrastruktury komunikacyjnej w ośrodkach prowincjonalnych i systemu edukacji. PiS pozostaje całkowicie obojętny na problemy osób niepełnosprawnych, natomiast szczególnie dba o pozyskanie poparcia ze strony emerytów. Widać z tego wyraźnie, że polityka społeczna PiS jest zorientowana wyłącznie na wybory, a nie na rozwiązywanie istotnych problemów społecznych.

Symetryści lubią przypominać błędy i zaniedbania poprzednich rządów. Na zarzuty opóźnień w przeciwdziałaniu skutkom ocieplenia klimatu odpowiadają często, że za rządów PO-PSL także niczego istotnego w tej sprawie nie zrobiono. Nie wspomina się przy tym, że pisowski rząd roztrwonił pieniądze otrzymane z Unii na poprawę warunków klimatycznych i dodatkowo zlikwidował część farm wiatrakowych. Taką samą postawę symetryści prezentują w odniesieniu do zaniedbań w opiece zdrowotnej czy w edukacji. Stanowisko symetrystów, polegające na odsuwaniu od siebie podejrzeń o sprzyjanie którejś ze stron politycznego sporu, jest z satysfakcją przyjmowane przez obóz pisowski, w którym ulubioną formą reakcji na jakiekolwiek zarzuty i oskarżenia jest powoływanie się na podobne zachowania swoich poprzedników u władzy. Zachowując równy dystans do skonfliktowanych obozów, symetryści zdają się twierdzić, że jedni i drudzy są siebie warci.

Błędem symetrystów jest założenie, że równy dystans w stosunku do porównywanych obozów politycznych zapewniać ma neutralność ocen. Tymczasem, chcąc ten dystans utrzymywać, trzeba jedną ze stron albo nadmiernie chwalić, albo nadmiernie krytykować. Przykładem takiego rozpaczliwego dążenia do utrzymania równowagi jest większość audycji w radiu TOK FM z cyklu „Świat się chwieje” autorstwa Grzegorza Sroczyńskiego, w których ten dziennikarz grilluje jak tylko może polityków opozycji demokratycznej, wytykając im rozmaite błędy i niegodziwości ich obozu. Sroczyński nie chwali przy tym PiS-u, ale wychodząc zapewne z założenia, że krytyka PiS-u w obozie opozycji jest wystarczająco intensywna, stara się zwrócić uwagę, że podział polityczny w Polsce nie jest czarno-biały. Jak się zdaje, na tym polega jego symetryzm, do którego Sroczyński się przyznaje, a który – jego zdaniem – może przyczynić się do uzdrowienia życia społeczno-politycznego z radykalizmu.

Nic nie jest tak potrzebne w życiu społeczno-politycznym jak upowszechnienie szerokości myślenia, krytycyzmu i chęci dochodzenia do prawdy. Potrzebny jest zatem obiektywizm w ocenie zjawisk i sytuacji politycznych, a nie ideologiczny szowinizm. Ważni są tu jednak obiektywiści, a nie symetryści. Obiektywista wcale nie musi być neutralny; może być przedstawicielem jednego obozu politycznego. Chodzi tylko o to, aby w ocenie konkretnych zdarzeń, decyzji lub sytuacji zdobył się na niczym nieuprzedzoną ich analizę, a nie formułował swojej opinii, kierując się wyłącznie sympatią polityczną. Nie jest łatwo być obiektywistą, co wiem z autopsji. Mimo zdecydowanej krytyki obozu politycznego Zjednoczonej Prawicy sądzę, że zapewne są tam ludzie, których jakieś działania lub decyzje zasługują na pochwałę. Niestety, nie potrafię podać przykładów, bo jako reprezentant przeciwnej bańki nie dysponuję informacjami na ten temat. Nie mogę się bowiem przemóc, aby korzystać z publicznych mediów, w których dominuje kłamliwa pisowska propaganda. Być może jednak, gdzieś wśród tych kłamstw i brutalnych ataków na opozycję można trafić na jakieś ziarenka prawdy, nad którą warto byłoby się zastanowić, aby życie w Polsce stało się lepsze.

Do tego jednak nie potrzeba postawy symetrysty, który z góry stawia znak równości między ugrupowaniami politycznymi. Aby można było to robić, trzeba mieć najpierw pewność, że ugrupowania te przestrzegają tych samych reguł gry politycznej. Dla symetrysty nie muszą być ważne cele tych ugrupowań, ale tożsamość reguł gry jest decydująca, jeśli chce się porównywać ich działania ukierunkowane na realizację odmiennych celów. Jeśli symetrysta chce być neutralny w ocenie ugrupowań politycznych, to może być nim tylko wtedy, gdy ugrupowania te działają zgodnie z tymi samymi zasadami. Symetrysta przypomina sędziego piłkarskiego, od którego wymaga się neutralności. Jak jednak ów sędzia miałby się zachować, gdyby grające z sobą drużyny stosowały się do odmiennych przepisów? Jedyne, co mógłby zrobić, to odmówić sędziowania. I tak właśnie powinien zachować się symetrysta, gdy jedna ze stron politycznego sporu przewraca stolik i wprowadza własne zasady.

Zdarzało się nieraz, że ustrój demokratyczny zamieniał się w autorytaryzm, bo tak chciała większość społeczeństwa, której reprezentacja w parlamencie miała tak dużą przewagę, że pozwoliło to zmienić konstytucję i w sposób legalny dokonać zmiany ustroju. Reguły gry politycznej zostały w tym wypadku zachowane przez ugrupowania w niej uczestniczące. Gdyby jednak zmiana ustroju nastąpiła w wyniku zamachu stanu, czyli pogwałcenia tych reguł przez jedną ze stron, wówczas jakiekolwiek ich porównywanie nie ma sensu. To zupełnie tak, jakby ktoś porównywał kiepskiego hydraulika z włamywaczem i tego pierwszego ganił za to, że w mieszkaniu narobił bałaganu, a tego drugiego chwalił, że co prawda obrabował mieszkanie, ale pozostawił po sobie porządek i nie dokonał żadnych zniszczeń. Ci panowie grają w różnych dyscyplinach i porównywanie ich ze sobą jest śmieszne.

Dokładnie tak jest w przypadku Zjednoczonej Prawicy. Po wygranych wyborach w 2015 roku, nie mając większości konstytucyjnej, po prostu wielokrotnie złamała konstytucję i podporządkowała sobie instytucje demokratyczne – Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa i w części Sąd Najwyższy. Jeśli ktoś w tej sytuacji mieni się symetrystą i traktuje PiS jak normalną partię w systemie demokratycznym, to albo jest ignorantem, albo sprzyja grze politycznej bez reguł. Wpychanie na siłę przez symetrystów Prawa i Sprawiedliwości do politycznego mainstreamu niczemu dobremu nie służy. Przyzwyczaja tylko ludzi do przekonania, że w polityce wszystko wolno, bo liczy się tylko skuteczność. Zgodnie z konstytucją Polska jest państwem demokracji liberalnej. Skoro tak, to obowiązują w niej zasady praworządności, praw człowieka i pluralizm obyczajowy. PiS nie przestrzega żadnej z tych zasad i dlatego nie może być traktowany jako normalna partia w systemie demokratycznym, ale jako mafia uzurpująca sobie prawo do rządzenia tak, jak chce.

W polskiej rzeczywistości politycznej nie ma zatem miejsca na symetryzm. Ci, którzy nazywają się symetrystami są albo ludźmi, którzy chcą być obiektywni w ocenia działań różnych sił politycznych, a wtedy są obiektywistami, albo po prostu są zwolennikami pisowskiej mafii, co z jakiegoś powodu starają się ukryć, ale wtedy również nie mamy do czynienia z symetryzmem. Mylenie symetryzmu z obiektywizmem sprzyja niestety akceptacji społecznej chorego systemu władzy w Polsce. Ludzie nie są świadomi, albo zapominają, że ci, którzy rządzą Polską są przestępcami, łamiącymi prawo dla własnej wygody rządzenia. Jeśli tak dalej pójdzie, to zmiana władzy po przyszłorocznych wyborach wcale nie musi oznaczać uzdrowienia tego systemu. Korzystając z przyzwolenia społecznego, zwycięskie ugrupowanie może bowiem stanąć przed pokusą skorzystania z bezprawnych furtek swoich poprzedników. O łamaniu praworządności w Polsce trzeba stale przypominać. Dlatego tak bardzo mnie razi, gdy politycy opozycji stale na plan pierwszy wysuwają pod adresem Zjednoczonej Prawicy zarzut braku pieniędzy z KPO. Jest to bardzo populistyczne podejście. Przede wszystkim trzeba bowiem uparcie przypominać o przyczynie tego braku, jaką jest brak praworządności systemu władzy w Polsce PiS. Unijne pieniądze są bardzo Polsce potrzebne, ale jeszcze bardziej potrzebne są rządy prawa. I właśnie to przy każdej okazji trzeba wybijać na plan pierwszy, aby przeciętny Polak brak tych pieniędzy kojarzył z autorytarnymi ambicjami rządu PiS, a nie z biurokratycznymi dąsami Unii Europejskiej, jak stara się to przedstawiać Zjednoczona Prawica.

 

Autor zdjęcia: Thomas Habr

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

Czy nasz talerz jest sprawą prywatną? – sejmowa debata o fermach :)

“Doceńmy to, co mamy!” – apelował Sekretarz Stanu Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi Lech Kołakowski podczas posiedzenia Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi oraz Komisji Zdrowia 28 kwietnia 2022 r., którego tematyką był wpływ ferm przemysłowych na zdrowie ludzi.

Nieobecność Ministerstw Edukacji i Nauki, Funduszy i Rozwoju Regionalnego oraz Rodziny i Polityki Społecznej wskazują na brak holistycznego podejścia w działaniu na rzecz klimatu, praw człowieka oraz praw zwierząt i na rzecz wdrażania polityki spójności zgodnie
z ambicjami Europejskiego Zielonego Ładu w nowej perspektywie 2021-2027.

W Polsce 2022 r., Polsce alarmów klimatycznych i zgonów z powodu chorób cywilizacyjnych, zanieczyszczenia powietrza, mamy ponad 2000 ferm przemysłowych, które są wspierane nie tylko legislacyjnie, ale także finansowo z naszych podatków. Przemysłowe fermy zwierzęce, produkujące mięso, nabiał, jaja to źródło chorób, znaczącego spadku jakości życia, utraty bioróżnorodności, produkcji niskiej jakości żywności, nie mówiąc już o prawach zwierząt. Osoby mieszkające w okolicach ferm przemysłowych od lat skarżą się na odór, który utrudnia normalne funkcjonowanie – mowa tutaj o takich czynnościach jakimi są wychodzenie na spacery czy zabawa na “świeżym” powietrzu.

“Ja jestem za tym, żeby żywność była zdrowa, żeby woda czysta, trawa zielona”, po czym wypowiedź została dopełniona przez “Jeżeli do zapisanych ustaw odległościowej, odorowej czy planowania zagospodarowania przestrzennego podejdziemy nazbyt emocjonalnie, to możemy doprowadzić do upadku polskiej hodowli. (…) Mamy hodowlę rozwijać.”. Minister Kołakowski bardzo wyraźnie określił swoje stanowisko wobec wpływu hodowli zwierząt na klimat, prawa człowieka oraz prawa zwierząt. Wzywając do zagwarantowania bezpieczeństwa żywnościowego wyraźnie pominięto fakty, które wskazują, że aż 71% gruntów rolnych w Unii Europejskiej jest wykorzystywanych do produkcji pożywienia dla zwierząt tzw. hodowlanych. Debata dotycząca unijnej strategii „Od pola do stołu” toczy się intensywnie od kilku lat. Lobby przemysłowej produkcji, produkcji zwierzęcej od lat używa argumentów takich jak: bezpieczeństwo żywnościowe, koszty dla konsumenta i konsumentki, gospodarka, przychody, eksport. Rozkładając je na części pierwsze widzimy obraz sektora, który podobnie jak paliwa kopalne uzależnia nas od rozwiązań, które zabijają: środowisko naturalne, bioróżnorodność, zdrowie, jakość życia ludzi i w przypadku rolnictwa zwierzęcego ponad 80 mld zwierząt lądowych rocznie, a w samej Polsce ponad 1,3 mld zwierząt tzw. hodowlanych i tysiące ton ryb.

Polska jest niechlubną liderką produkcji mięsa z kurczaków w UE, jednocześnie zaś ze względu na wojnę w Ukrainie sytuacja może jeszcze bardziej się pogorszyć dla środowiska, ludzi i zwierząt, a “polepszyć” dla inwestorów. Tym samym liczba ferm drobiu, których teraz jest w Polsce ponad 1400 może się zwiększać. W kontekście samej debaty o bezpieczeństwie żywnościowym powstawanie nowych ferm jest zupełnie zbędne – Polska jest liderką eksportu, wystarczyłoby przekierować miliardy wsparcia rocznie na rozwój produkcji zdrowej, zrównoważonej produkcji roślinnej i zakręcić kurek z napisem: środki dla mleczarstwa, produkcji mięsnej, produkcji jaj.

Obecnie nie działają mechanizmy, które prowadziłyby do zamykania ferm przemysłowych oraz gwarantowały dostęp do zdrowej żywności. Niestety obserwujemy dalsze rozbudowy ferm i rozwój branży – Animex, część azjatyckiego giganta Smithfield już zapowiada nowe inwestycje. Podczas debaty w sejmie Green REV Institute zadał pytanie przewodniczącemu oraz obecnym przedstawicielom Ministerstwa RiRW, Ministerstwa Zdrowia oraz Ministerstwa Środowiska i Klimatu odnośnie działań na rzecz powstrzymania takich inwestycji, inwestycji, które łączą w sobie wszystkie elementy katastrofy klimatycznej oraz przekierowania funduszy w kierunku inwestycji opartych na roślinnym systemie żywności. Niestety na sali od niektórych posłów i posłanek słychać było komentarze wyśmiewające żywność roślinną i promujące status “mój talerz, moja sprawa”.

Czy jednak talerz jest sprawą prywatną? Jesteśmy tym co jemy a żywność zwierzęca to antybiotykooporność, choroby cywilizacyjne, zawały, nowotwory. Produkcja zwierzęca to siła napędowa kryzysu klimatycznego. Państwo wspierając rozwój branży, który szkodzi, generuje koszty dla zdrowia ludzi, koszty opieki zdrowotnej, koszty związane z walką ze skutkami katastrofy klimatycznej. Zamiast gospodarki mamy antyinwestycje, zamiast zysków mamy straty i koszty, za które obywatele i obywatelki płacą swoim zdrowiem, życiem, przyszłością.

“Chciałbym powiedzieć, że jestem przyjazny ustawom, uregulowaniom, które chronią wodę, powietrze i zdrową żywność.”, niestety ta część wypowiedzi ministra nie była już przekonująca w obliczu poprzednich uwag nt. potrzeby dalszego rozwoju hodowli zwierząt w Polsce. Jednocześnie Ministerstwo RiRW zaproponowało przełożenie rozmów nt. ferm przemysłowych na później. Pytanie tylko na co czekamy? Od ponad 10 lat Rzecznik Praw Obywatelskich włącza się w działania na rzecz mieszkańców i mieszkanek miejscowości sąsiadujących z fermami przemysłowymi. Liczba protestów lokalnych społeczności wzrasta
z roku na rok. Rozwiązań prawnych nie ma. Jednocześnie rząd dopłaca miliony do odszkodowań dla hodowców, np. w przypadku ptasiej grypy.

Na sali obecni byli przedstawiciele lokalnych społeczności, niezauważani, pomijani, ofiary gospodarki i inwestycji. Ostatni sukces mieszkańców Sadkowa, gdzie ma powstać ferma krów tzw. mlecznych to tylko kropla w morzu porażek ludzi, którzy codziennie zamykają okna, wdychają zanieczyszczone powietrze, rezygnują z planów na zakup nieruchomości, walczą z systemem, który widzi korzyści tam, gdzie nie liczymy po prostu strat. Rachunek zysków i strat ferm z punktu widzenia rządu jest prosty: zyski, inwestycje, gospodarka. Jednak jeśli dodamy po stronie kosztów: dofinansowania w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, środki na marketing i promocję żywności zwierzęcej, środki w ramach Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego, Europejskiego Funduszu Społecznego, Erasmus +, Horyzont 2020 Europa, odszkodowania oraz środki przeznaczone na opiekę zdrowotną ludzi, którzy tracą zdrowie w walce o swój dom bez smrodu, środki na opiekę zdrowotną, bo jemy żywność “produkowaną” na fermach, koszty środowiskowe, to okaże się, że nawet kreatywna księgowość nie pomoże.

Oczywiście trudno uzyskać całościowe dane: można wejść na stronę Systemu Udostępniania Informacji na temat Pomocy Publicznej, Agencji Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa i żmudnie sprawdzać, czy dany inwestor posiada spółki, które otrzymują dofinansowanie. Komisja Europejska także uchyla się od odpowiedzi – ile konkretnie środków publicznych pompowanych jest w sektor produkcji zwierzęcej. 60 milionów euro rocznie na kampanie promujące mięso i nabiał, czy 80 milionów euro rocznie na Program Mleko w Szkole to malutka część tortu pt. Podatki dla Nabiału, Mięsa i Jaj.

Minister używając argumentu o emocjach przypomina mi przedstawicieli Animal Agriculture, którzy w ramach konferencji na temat strategii „Od pola do stołu” użyli takiego samego argumentu w stosunku do Prof. Jane Goodall i słów o konieczności zmiany diety na bardziej roślinne i zrównoważone. Argument o emocjach pada wciąż – ośmiesza starania lokalnych społeczności, organizacji pozarządowych i nauki. W końcu kto będzie słuchał emocjonalnych wystąpień, mimo, że są pełne faktów i danych? Jednak to właśnie emocji brakuje na teraz najbardziej. W miejscach, gdzie dzisiaj zabijane są miliardy zwierząt, którym podawane są hormony (np. PMSG dopalacz płodności w rolnictwie zwierzęcym) oraz antybiotyki mogłyby powstawać agroturystyki, miejsca dla młodzieży, dzieci, restauracje, inne biznesy. Miejsca, które nie będą powolnym mordercą ludzi, nie będą smrodem w imię portfeli nielicznych i nie będą stanowić wstydliwej laurki państwa.

Minister zapomina także o kosztach produkcji zwierzęcej dla kolejnych pokoleń, bo to my zapłacimy za jego prawo do kotleta i dofinansowany kartonik mleka krowiego. To my będziemy zastanawiać się nad rozwiązaniami, bo w momencie czerwonego alarmu dla klimatu przedstawiciel rządu, mając przed sobą zdesperowanych ludzi, dane naukowe, mówi – „odkładamy na potem”. Na potem, czyli kiedy? Za 5 lat, kiedy zabraknie wody? Za 10, kiedy bezpieczeństwo żywnościowe będzie pieśnią przeszłości? Czy za 20 lat, kiedy dzisiejsi decydenci nie będą się martwić o przyszłość, ale ja i osoby z mojego pokolenia będą zastanawiać się co dalej.

Podczas debaty wspomniano, że obowiązkiem Rzeczypospolitej Polskiej jest zapewnienie bezpieczeństwa żywnościowego przy jednoczesnym uwzględnieniu jakości żywności. Problem z jakością żywności został już wspomniany w najnowszym raporcie Najwyższej Izby Kontroli (https://www.nik.gov.pl/plik/id,25232,vp,27982.pdf). Polska jest liderką produkcji niebezpiecznej żywności w Unii Europejskiej i to jest fakt. Czy obecne działania osób decyzyjnych są ukierunkowane na transformację systemu żywności i poprawę jakości żywności? Wystarczy spojrzeć na ostatni program Funduszy Europejskich Pomoc Żywnościowa, gdzie nie uwzględniono kwestii klimatycznych oraz zdrowotnych,
a w dokumentach Wspólnej Polityki Rolnej umieszczono wzmiankę tylko o fermach zwierząt tzw. futerkowych. Zwierzęta pozaludzkie nie są wskazane w dokumentach, są postrzegane
i zaszufladkowane do prywatnych talerzy finansowanych z publicznych środków.

W najbliższym czasie Green REV Institute przedstawi Białą Księgę Ferm Przemysłowych, opracowywaną z Posłanką do PE dr. Sylwią Spurek. Koalicja Future Food 4 Climate (www.futurefood4climate.eu) alarmuje i mówi sprawdzam wszystkim resortom prowadząc działania rzecznicze dla transformacji systemu żywności.

Zastanawiam się czy Ministerstwo o emocjach mówiłoby także Wiceprzewodniczącemu KE Fransowi Timmermansowi, który podczas ostatniego spotkania z Youth Climate Pact
w Brukseli wyraźnie wskazał na Polskę, jako kraj, który hamuje i ogranicza reformy Europejskiego Zielonego Ładu.

Posiedzenie skończyło się po 2 godzinach (https://www.sejm.gov.pl/sejm9.nsf/transmisje.xsp?unid=10176A28EFB1DEACC125882B003D8995#). Szkoda, że emocje, tak lekceważone przez resort Rolnictwa – smutek, żal obywateli i obywatelek, desperacja osób mieszkających w pobliżu ferm, których rodziny chorują i umierają, moje emocje – związane z prawami zwierząt, człowieka, niszczeniem i destrukcją środowiska, nie wzbudziły poczucia odpowiedzialności: społecznej, klimatycznej, etycznej i gospodarczej u przedstawicieli i przedstawicielek rządu. Za chwilę na to poczucie odpowiedzialności może być za późno. Katastrofa klimatyczna, społeczna, zagrożenie bezpieczeństwa systemu żywności opartego dzisiaj na produkcji zwierzęcej, katastrofa wykorzystywania zwierząt nie poczekają na “zajmiemy się tym później” Ministra Kołakowskiego, ale zdecydowanie zapukają do drzwi, niezależnie od tego czy będą to drzwi domów decydentów i decydentek czy “zwykłych” obywateli i obywatelek.

 

Autorki: Morgan Janowicz, Anna Spurek

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Katastrofa klimatyczna jest faktem – z Magdaleną Gałkiewicz rozmawia Beata Krawiec :)

Po raz pierwszy w polskim Sejmie mamy troje przedstawicieli Partii Zielonych. Można dyskutować o tym, czy jest to efekt poszerzenia elektoratu i Koalicji Obywatelskiej przez Grzegorza Schetynę, czy po prostu zmiana świadomości co do spraw ekologicznych wśród obywateli. Nie da się ukryć, że te dwie posłanki i jeden poseł pracują na rzecz całego środowiska ekologicznych organizacji rzeczniczych i pozarządowych. Widać ich na manifestacjach proaborcyjnych, są aktywni w mediach społecznościowych i dość awangardowo, w stosunku do ogółu posłów, zachowują pewną dyscyplinę i zawsze są obecni na posiedzeniach Sejmu czy posiedzeniach komisji tematycznych.

Beata Krawiec: Czy walką o prawa zwierząt można przekonać ludzi do zagłosowania i wygrać wybory?

Magdalena Gałkiewicz: Jestem przekonana, że świadomość społeczna w ostatnim czasie bardzo wzrosła i cały czas rośnie. Nie tylko ta związana z funkcjonowaniem państwa, partycypacją czy praworządnością, ale również w obszarze ochrony środowiska i klimatu oraz solidarności społecznej. Mówiąc o prawach zwierząt, czy prawnej ochronie zwierząt (polskie prawodawstwo nie uznaje przecież zwierząt za podmiot prawa), mówimy właśnie o sprawiedliwości społecznej, ale też bardzo silnie dotykamy aspektów związanych z ochroną przyrody, klimatu czy bioróżnorodności. Zwierzęta – szczególnie zwierzęta hodowlane – to najbardziej wykluczona i pozbawiona praw grupa społeczna, a przy tym najliczniejsza. Takie podejście spotyka się wciąż ze śmiechem dużej części społeczeństwa, ale też coraz więcej osób wyraźnie to widzi i rozumie, że potrzebujemy zmian systemowych, a zatem reprezentacji w parlamencie, czyli tam, gdzie tworzy się prawo. Jeżeli zaczniemy patrzeć holistycznie na sytuację, ogromnie ciężką, w jakiej się znajdujemy, to oczywistym jest także, że dobre prawo dla zwierząt to składowa szansy naszego, ludzkiego przetrwania.

Według raportu IPCC nawet 17% emisji gazów cieplarnianych pochodzi z przemysłowego modelu rolnictwa. Jeżeli doliczymy do tego wycinanie lasów pod pastwiska to mamy 23% globalnych emisji gazów. Masowa hodowla rujnuje naszą planetę, 1/3 powierzchni lądów dziś przeznaczona jest na wypas zwierząt. Utrata bioróżnorodności i szóste wielkie wymieranie, ściśle sprzężone z katastrofą klimatyczną, jest spowodowane przede wszystkim przez dzisiejszy model rolnictwa i hodowle przemysłowe. Podobnie jest ze zużyciem wody pitnej, której brakuje. Młodzi ludzie, którzy maszerują dzisiaj w strajkach klimatycznych, przyszli wyborcy i wyborczynie, przyszli politycy i polityczki to wiedzą. Potrzebujemy mniej pastwisk, a więcej drzew. Potrzebujemy zrównoważonego systemu rolnictwa opartego na produkcji roślinnej. Potrzebujemy głębokiej reformy prawa łowieckiego, a w mojej ocenie docelowej delegalizacji jakichkolwiek polowań. Potrzebujemy głębokiej reformy systemu badań naukowych. Już o przemyśle futrzarskim, który jest reliktem XIX weku, nie wspominając. Oczywiście ten temat nie może być jedynym tematem na agendzie partii politycznej, ale jest tematem niezwykle ważnym i dotychczas kompletnie pomijanym.

Dlaczego rząd Zjednoczonej Prawicy wstrzymał prace legislacyjne nad „Piątką dla Zwierząt”. Nie była to reforma tak społecznie powszechna jak „500 plus” czy zakaz handlu w niedzielę, ale chyba prezes Kaczyński przestraszył się braku poparcia w swojej własnej partii dla tej inicjatywy?

Jarosław Kaczyński oszukał Polki i Polaków, najpierw wycofując się ze swojej deklaracji, a potem publicznie wspierając jej przeciwników – osoby, które chcą w Polsce dalej utrzymać funkcjonowanie chociażby barbarzyńskiego przemysłu futrzarskiego. Henryk Kowalczyk, który w zeszłym roku został zawieszony w klubie Zjednoczonej Prawicy za sprzeciw wobec „piątki”, jest teraz wicepremierem i ministrem rolnictwa! Przypomnę, co mówił sam Kaczyński, gdy jeszcze udawał, że chce chronić zwierzęta: „Nie brońmy interesów pewnych niewielkich grup, naprawdę niewielkich i nie blokujmy naprawdę bardzo potrzebnego procesu awansu kulturowego naszego narodu. Stosunek do zwierząt to element kultury, a czym ona wyższa, tym ten stosunek jest bardziej humanitarny i lepszy”. Czy to znaczy, że Kaczyński, wycofując się z „piątki”, blokuje awans kulturowy Polek i Polaków?! A może nie jest takim miłośnikiem zwierząt za jakiego się podaje, albo nie jest wcale taki wszechwładny w swoim obozie politycznym? Natomiast z praktycznego punktu widzenia, ustawa „kombo”, uderzająca w wiele grup interesów z silnym lobby (futrzarze z silnymi powiązaniami z biznesmenem Rydzykiem, myśliwi z bardzo silną reprezentacją w Sejmie, czy po prostu silny wiejski elektorat PiS), nie miała wielkich szans na przegłosowanie, niestety. Także dlatego, że potrzeba silnego moralnego kręgosłupa, żeby się pod lobby nie ugiąć. W PiS-ie tego kręgosłupa nie ma.

Sprawiedliwość społeczna, w tym prawa zwierząt są w DNA Zielonych. Dlatego według przyjętego w sierpniu statutu partii nie będziemy akceptować deklaracji członkowskich osób działających m.in. w Polskim Związku Łowieckim czy jakichkolwiek organizacjach lobbujących za krzywdą zwierząt. Dlatego będziemy składać kolejne ustawy zwiększające prawną ochronę zwierząt. A jak będziemy trochę bardziej świadomi jako społeczeństwo, bardzo chciałabym rozmawiać o prawnej podmiotowości zwierząt, ale także o prawnej podmiotowości rzek, gór, puszczy. Natomiast to, co można zrobić już tu i teraz, to zakazać hodowli na futra, zakazać wykorzystywania zwierząt w cyrkach, zakazać polowań zbiorowych, komercyjnych oraz polowań na ptaki. Zakończyć bezsensowną rzeź dzików. Zakazać łańcuchów. Takie projekty składamy i będziemy składać: bardzo kompleksowe, dotyczące konkretnych tematów, obszarów. Projekt ratunkowy do psującego prawo lex Ardanowski złożyliśmy w maju tego roku, do końca 2021 zgłosimy projekt ustawy zakazujący hodowli na futra.

Jak wygląda wasza współpraca w ramach klubu Koalicji Obywatelskiej, czy posłowie Nowoczesnej i Platformy są skłonni popierać propozycje ustaw, które zmienią postrzeganie praw zwierząt oraz sytuację zwierząt w naszym kraju?

Tak, zarówno te projekty dotyczące prawnej ochrony zwierząt, które nasza reprezentacja parlamentarna składa w imieniu klubu (naprawcza nowelizacja ustawy lex Ardanowski, ustawa zakazująca hodowli na futra), jak i projekty rządowe czy innych klubów, które trafiają na salę plenarną („piątka” dla zwierząt, skandaliczna nowela prawa łowieckiego przywracająca możliwość zabierania dzieci na polowania czy chociażby ostatnia bulwersująca nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt wykorzystywanych do celów naukowych lub edukacyjnych), a są opiniowane i prowadzone w ramach klubu przez nasze posłanki, spotykają się z poparciem klubu. Oczywiście jest to wynik ciężkiej pracy, siły argumentów merytorycznych, zarażania wrażliwością oraz, tak sądzę, zaufania w kwestiach, które dla Zielonych są bezdyskusyjne i jednoznaczne, ale niekoniecznie tak oczywiste dla pozostałych osób w klubie. Nie możemy też zapominać, że w parlamencie zmiany przyjmuje się większością, więc niestety, chociaż zbyt powolna, sprawdza się najlepiej metoda małych kroków. Bo przecież nie chodzi o to, aby o zmianach tylko mówić, ale aby je implementować. Oczywiście jako Zieloni widzimy potrzebę zdecydowanie dalej idących zmian, nie tylko objęcia zwierząt rzeczywistą ochroną prawną oraz powołania rzecznika ochrony zwierząt, który będzie odpowiednio umocowany oraz niezależny od organów państwa, ale głęboką, prawdziwą zmianę systemu żywienia, badań naukowych, ochrony zwierząt dzikich czy tzw. towarzyszących. Aby te zmiany były możliwe, pracujemy i będziemy konsekwentnie pracować, przede wszystkim poprzez aktywność legislacyjną, ale również dzięki poruszaniu tych tematów i debatę wewnątrz klubu.

W przyjętej w październiku przez Parlament Europejski rezolucji europosłowie, w tym Zieloni, wzywają do m. in. zapewnienia rolnikom sprawiedliwego udziału w zyskach z żywności produkowanej w sposób zrównoważony. Jest to również jeden z postulatów AgroUnii, zatem chyba macie zbieżne opinie?

Zielonych i rolników – nie tylko AgroUnię – łączy, mam taką nadzieję, dbałość o to samo: powszechnie dostępną, zdrową, bezpieczną i lokalną żywność. W naszym wspólnym interesie leży skrócenie i ulokalnienie łańcucha żywności. W całej UE marnujemy 20% jedzenia, gdy w tym samym czasie 36 milionów ludzi na kontynencie nie stać nawet na posiłek o podstawowej jakości odżywczej. Wspólna Polityka Rolna UE, największa część unijnego budżetu, wymaga pilnej reformy, aby wspierać drobnych lokalnych rolników.

Jest jednak jeszcze inny ważny obszar, w którym porozumienie wydaje się dużo trudniejsze. Prawa zwierząt, szacunek do zwierząt w ogóle. Bo oczywiście w dzisiejszych czasach mogę zrozumieć dyskusję pomiędzy zwolennikami dobrostanu a zwolennikami wyzwolenia zwierząt, i sama tę dyskusję rozumiem raczej jako drogę, pewną sekwencję działań mniej lub bardziej rozłożoną w czasie niż dwa odrębne, alternatywne podejścia. Natomiast mocno wątpię w możliwość współpracy z organizacją, która przywozi do Warszawy już nie tylko zwłoki czy odrąbane głowy zwierząt, które wyrzuca na torowiska, ale żywe świńskie dzieci, przerażone i traktowane jak przedmioty, rekwizyty. To co robi AgroUnia, jest też porażającym symbolem marnowania żywności. Produkujemy, aby wyrzucać. To jest co najmniej nieracjonalne, a regulacji w tej sprawie wymagają od nas nie tylko wyborcy, ale i zdrowy rozsądek.

Jaką rolę w dyskusji o zrównoważonym rolnictwie mają do odegrania media? Niedawno w Tok Fm słyszałam reklamę jednej z sieci supermarketów o promocji na pierś z indyka za 9,99 zł. Czy takich reklam powinno się zakazać, tak jak za chwilę Komisja Europejska zaproponuje bardziej restrykcyjne warunki hodowli drobiu (spowodowane zapowiedzią o odejściu od chowu klatkowego), co podniesie jego cenę?

Reklamy taniego mięsa to wtórny problem. Podstawowym problemem jest samo tanie mięso, a ściślej – nierównowaga cenowa między sztucznie tanimi, subsydiowanymi produktami odzwierzęcymi a produktami roślinnymi, szczególnie pochodzącymi z rolnictwa ekologicznego. Państwo może zakazać reklamowania szkodliwych produktów na poziomie krajowym, ale żeby je w ogóle wyeliminować z rynku, konieczna jest kompleksowa reforma Wspólnej Polityki Rolnej na poziomie europejskim. Powinna być oparta nie tylko na zwiększeniu dobrostanu zwierząt (które na końcu i tak zostaną zabite), ale na przemodelowaniu systemu dopłat, tak żeby przemysłowa produkcja odzwierzęca przestała być opłacalna w porównaniu z produkcją ekologiczną, przede wszystkim tą roślinną z najniższymi kosztami finansowymi i środowiskowymi.

Czy o globalnym ociepleniu lepiej dyskutować latem po ekstremalnej powodzi w Belgii i Niemczech czy w listopadzie, kiedy trzeba zacząć grzać w budynkach? Jak Zieloni chcą przekonać obywateli do przechodzenia na zrównoważoną stronę mocy?

Czas na dyskusje o globalnym ociepleniu się skończył. Katastrofa klimatyczna jest faktem – susze, fale upałów, tornada, nawałnice i powodzie są już naszą rzeczywistością. Ekologiczna transformacja musi być szybka i odważna, ale również uczciwa i sprawiedliwa. Będzie na pewno wyzwaniem, ale też szansą dla Polski na wielki modernizacyjny skok, który unowocześni i uodporni nasza gospodarkę na przyszłe kryzysy. Chcemy wykorzystać tę wielką szansę na stworzenie setek tysięcy nowych zielonych miejsc pracy w zielonym przemyśle. Ochroną polskiego przemysłu w czasie jego zielonej transformacji będzie wprowadzenie na poziomie europejskim tzw. cła węglowego na towary spoza UE (CBAM). Węglowy podatek graniczny ma wyrównać szanse producentów unijnych, w tym polskich. Przejściu przez burzliwy okres posłuży też Klimatyczny Fundusz Społeczny, będący częścią pakietu Fit for 55, który ma zapewnić państwom członkowskim specjalne środki finansowe, aby pomóc obywatelom i obywatelkom w finansowaniu inwestycji w efektywność energetyczną, nowe systemy ogrzewania i chłodzenia oraz czystszą mobilność. Ma on złagodzić negatywne skutki transformacji energetycznej i szybszej redukcji emisji CO2. Będzie on służył ochronie najuboższych, gospodarstw domowych i małych firm przed niekorzystnym wpływem nowych regulacji. Polska ma być największym beneficjentem Klimatycznego Funduszu Społecznego, który wyniesie ponad 72 miliardy euro w latach 2026-2032. Dla naszego kraju przewidziano ponad 17% tej sumy, czyli prawie 13 miliardów euro!

Widziałam też reklamę firmy instalującej fotowoltaikę – „Nie płać za prąd”. To chyba najmocniej trafia do konsumentów, którzy jasno rozumieją, jak uniknąć jakiejkolwiek opłaty. Ale czy wiedzą, że tanio to już było i nie wróci, czy są gotowi na podwyżki cen energii wynikające z objęciem branży ciepłowniczej systemem ETS (opłatami za emisję CO2) ?

Za wzrost cen energii odpowiadają wieloletnie zaniedbania kolejnych polskich rządów, uzależnienie naszej energetyki od węgla oraz zbyt powolna dekarbonizacja. Mateusz Morawiecki mówi teraz na COP26 o rozwoju OZE, ale to rząd PiS praktycznie zabił rozwój energetyki wiatrowej w Polsce, a teraz przepchnął ustawę ograniczającą rozwój fotowoltaiki. Jeśli chcemy ten wzrost cen energii zatrzymać i ograniczyć jego negatywne efekty społeczne, nie możemy dłużej odraczać wejścia na szybką ścieżkę dekarbonizacji i redukcji emisji. Dla kraju o dalekiej pozycji startowej, jak Polska, transformacja energetyczna będzie sporym wyzwaniem, jednak istotne wsparcie mogą stanowić fundusze europejskie i mechanizmy wsparcia finansowane właśnie z systemu ETS. Dobrze wykorzystane pieniądze powinny pozwolić polskim gospodarstwom domowym stać się odpornymi na dalsze wzrosty cen, firmom dokonać zmian technologicznych i odnaleźć się w nowych niszach rynkowych, a rządowi – niwelować ryzyka społeczne. Ale te pieniądze najpierw musimy dostać – i tu widzimy, jak katastrofalne konsekwencje może mieć spór o praworządność między polskim rządem a Unią Europejską. Dewastując niezależne sądownictwo, rząd Morawieckiego uruchomił proces, który może doprowadzić do zablokowania środków z Funduszu Odbudowy i skazania tysięcy Polek i Polaków na ubóstwo energetyczne.

Czy dzięki kampaniom edukacyjnym polscy konsumenci zrozumieją, że nie muszą w styczniu jeść truskawek sprowadzanych z Maroka, w lutym nie dawać kwiatów importowanych z Kenii i aż do marca utrzymywać w domu średnią temperaturę 20 stopni zamiast 25. Czy można zmianę nawyków przyspieszyć przez kampanie informacyjne? Czy po prostu zakazać palenia w kominkach, jak to zrobił rok temu krakowski samorząd?

Kampanie informacyjne, czy wszelkie inne akcje oddolne, uświadamiające, są oczywiście bardzo cenne, bo zmieniają świadomość obywatelek i obywateli i uczulają ich na rozmiar kryzysu klimatycznego, przed którym stoi cała ludzkość. Same z siebie nie doprowadzą do transformacji energetycznej niezbędnej do uniknięcia katastrofy, ale mogą stworzyć klimat społeczny i polityczny do tego, że taka transformacja będzie możliwa. Natomiast nie łudźmy się – dokonać tej transformacji na masową skalę mogą tylko rządy i politycy odpowiednimi zmianami w prawie. Dlatego tak ważny jest po pierwsze nacisk aktywistyczny na zdecydowane działania, a po drugie obecność w parlamentach i rządach takich osób, które rozumieją konieczność zmiany i są w stanie przebudować gospodarkę i społeczeństwo.

Znam innych polityków i polityczki wegan czy wegetarian, dla których ich sposób żywienia jest prywatną, wręcz intymną sferą życia i niepytani nie mają powodu, aby o tym informować, a swoją pracę koncentrują w innych dziedzinach. Czy zatem budowanie popularności na zakazie konsumpcji mięsa i nabiału to dobra droga? Czy nasz sposób na życie, nawet jeśli słuszny, trafny, proludzki, zobowiązuje nas do ewangelizowania innych i zmuszania ich do powielania go? Wydaje mi się, że nie, ale bardzo chciałam poznać twoje zdanie na ten temat.

Nie ma powodu abym ukrywała fakt, że jestem weganką. Jest takie angielskie powiedzenie „Walk the talk”, czyli postępowanie zgodnie z głoszonymi poglądami. Jeśli angażuję się aktywistycznie i politycznie przeciwko wyzyskowi i torturom oraz żeby uchronić świat przed katastrofą klimatyczną, weganizm jest czymś naturalnym. Jeżeli się o kogoś troszczysz, nie robisz mu krzywdy. To proste. Zdaję sobie jednak sprawę, że wiele osób wciąż postrzega odejście od wykorzystywania zwierząt jako ekstremizm, czy zbyt wielkie wyrzeczenie. To oczywiście nie jest prawdą, ale nie mam pretensji do tych osób, bo winę za rozpowszechnianie tych poglądów nie ponoszą one same, tylko bardzo głębokie zakorzenienie w społeczeństwie stereotypów żywieniowych lansowanych przez lobby hodowli przemysłowych i uzależnionych od niego polityków. Procesu nie ułatwia rynek kształtowany przez Wspólną Politykę Rolną, która zamiast promować ekologiczną produkcję roślinną, wspiera przemysł odpowiedzialny za cierpienie, wyzysk, katastrofę klimatyczną i utratę bioróżnorodności. To jeden z przykładów regulacji rynkowych, która działa na niekorzyść całego społeczeństwa. Dlatego konieczne są głębokie zmiany, zaprzestanie dopłat do tego co szkodzi i wprowadzenie w sektorze rolnictwa obowiązującej w Unii zasady „zanieczyszczający płaci”. Natomiast działania aktywistyczne oraz polityczne nie wykluczają zwykłego „zarażania” wrażliwością do zwierząt i natury, nie wykluczają szerzenia wiedzy o tym, jak wygląda przemysł mięsny, mleczarski czy jajeczny, jaki wpływ ma na naszą planetę i na nasze zdrowie. Nie wykluczają dzielenia się bogactwem kuchni wegańskiej. Różne aspekty trafiają do wyobraźni różnych osób. Oczywiście te osoby muszą mieć w sobie gotowość na zmianę. Takie przemiany, często proces, ale też decyzje z dnia na dzień, obserwuję w moim otoczeniu bardzo często. Wiele bliskich mi osób zrezygnowało z mięsa, przeszło na weganizm. A ja uwielbiam dla nich gotować.


Magdalena Gałkiewicz — ekofeministka, weganka, działaczka społeczna, aktywistka, polityczka. Sekretarzyni Zarządu Krajowego, Radna Krajowa oraz współprzewodnicząca łódzkiego koła Partii Zieloni. Współzałożycielka i członkini Stowarzyszenia Łódzkie Dziewuchy Dziewuchom, wolontariuszka w Fundacji Międzynarodowy Ruch Na Rzecz Zwierząt Viva!, zaangażowana w działania oddolnych ruchów społecznych na rzecz praw człowieka, praw zwierząt, ochrony przyrody i klimatu oraz przeciwko myślistwu i faszyzmowi. Członkini komitetów obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej: Ratujmy Kobiety 2017, Projekt Świeckie Państwo, Legalna Aborcja Bez Kompromisów. Organizatorka i współorganizatorka protestów oraz demonstracji w obronie praw człowieka, środowiska, klimatu oraz praw zwierząt.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję