O roli granic w Unii i migracji per se prof. Jan Zielonka rozmawia z Wojtkiem Marczewskim :)

Wojciech Marczewski: Od sierpnia mamy na polskiej granicy do czynienia z niespotykanym przez nas wcześniej kryzysem migracyjnym. Poza ogromnym cierpieniem ludzkim spowodował on też jeszcze głębsze niejasności w podziale odpowiedzialności za ochronę granic europejskich. Z jednej strony Unia jest dziś obecna i prężnie działa na Litwie i Łotwie poprzez Frontex. Z drugiej jednak strony polski rząd nie był specjalnie zainteresowany jego pomocą. Dużo pisze Pan właśnie o naturze europejskich granic, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Jaką rolę w ochronie granic odgrywają dziś państwa członkowskie, a jaką Unia?

Jan Zielonka: Założenie było takie, że wraz z obalaniem granic wewnątrz Unii, umocnione zostaną granice zewnętrzne. To okazało się bardziej teorią niż praktyką. Granice wewnętrzne nie są kompletnie zniesione. Ba, w trakcie pandemii państwa regularnie tworzyły nowe granice. To samo tyczy się granic zewnętrznych. Francuzi, pomimo swojego deklarowanego euroentuzjazmu, nie chcą, żeby Unia kontrolowała np. ich granice na kanale la Manche. Tych przykładów mamy wiele. Z kolei Frontex jest organizacją dosyć słabą i nie ma specjalnie dobrych notowań. Został oskarżony przez organizacje humanitarne o pomoc Grekom w pushbackach, które są sprzeczne z prawem międzynarodowym. Więc reputacja Frontexu jest wątpliwa nie tylko w oczach nacjonalistów, ale też organizacji humanitarnych. To, że polski rząd nawet Frontexu nie chce, mówi, gdzie na tej mapie jest Polska. Natomiast ważne jest to, że największy test dla Frontexu wcale nie ma miejsca w Polsce, tylko w Grecji. Europa to nie tylko Polska. Ten kryzys na granicy z Białorusią jest stosunkowo mały w porównaniu do innych kryzysów migracyjnych, z którymi w dalszym ciągu boryka się nasz kontynent. Dla nas ta sytuacja jest szokująca, ale jeśli spojrzymy na liczby, nie jest wcale tak istotna. Włosi, Hiszpanie i Grecy mają na co dzień do czynienia z dużo większą liczbą uchodźców.

Wojciech Marczewski: W całej tej sytuacji możemy też dostrzec, że Unia, a zwłaszcza Europejska Partia Ludowa, drastycznie zmieniła swoją retorykę. Na profilach EPL próżno dziś szukać zdjęć zamarzających dzieci, ale mamy grafiki z falami imigrantów i nawoływanie do obrony granic. Czy zmiana retoryki chadeków jest jedynie reakcją na wzrost poparcia dla radykalnej prawicy w konsekwencji kryzysu z 2015 roku, czy jest to szczera refleksja na temat roli granic w Unii i migracji per se?

Jan Zielonka: Duża część demokratycznych polityków doszła do wniosku, że populiści zdobywają głosy za blokowanie migracji. Ja uważam, że jest to duże uproszczenie, a w wielu przypadkach zwyczajna nieprawda. Jednak wiele centroprawicowych partii, które najbardziej boją się, że narodowcy przejmą ich elektorat, przejmuje ich retorykę o twardych granicach. Zakładają, że populiści mają poparcie, bo nasze społeczeństwa są ksenofobiczne. Moim zdaniem to założenie jest bardzo wątpliwe. Jest wiele badań i książek, które pokazują, że cały sceptycyzm wobec uchodźców został napędzony przez polityków, a nie szarych obywateli. Polska jest tego najlepszym przykładem. W Polsce, tak jak w innych krajach są niestety ksenofobi, ale nie jest to większość, która decyduje o wyniku wyborczym. Badania opinii publicznej pokazują, że migracja nie jest problemem numer jeden. Ważniejszymi problemami są kwestie związane z upadającym państwem socjalnym, brakiem perspektyw dla młodzieży, rosnącymi nierównościami w społeczeństwie, kryzysem klimatycznym, chaosem w szkołach i szpitalach. Migracja jest ważna, ale zdecydowanie nie najważniejsza. Dla mnie świetnym dowodem są Włochy, gdzie premier centrolewicowego rządu stwierdził, że migracja jest tematem, na którym się wygrywa i przegrywa wybory. Prowadził bardzo twardą politykę migracyjną, której przyklaskiwał nawet Salvini. Mimo to, wybory przegrał z kretesem. Nie wystarczy być twardym w stosunku do imigrantów, żeby wygrać wybory. Ponadto, nie widzę żadnego pomysłu na rozwiązanie problemu migracji. I dopóki go nie ma, to te problemy będą istniały. Tych pomysłów nie mają nie tylko partie centrowe, ale też skrajnie prawicowe. Salvini jest tego najlepszym przykładem. Był ministrem spraw wewnętrznych i cały czas tylko krzyczał, robił demonstracje, jednak żadnej migracji nie zahamował, wręcz przeciwnie. Ale ma pan rację, wielu polityków, zwłaszcza centroprawicowych doszło do wniosku, że migracja jest tematem, który może odesłać ich do domu. Stąd mowa o twardych granicach.

Wojciech Marczewski: Jak w takim razie powinna wyglądać nasza polityka migracyjna?

Jan Zielonka: Przede wszystkim, idea, że wybór jest pomiędzy granicami otwartymi, a zamkniętymi, jest złudna. Granice zawsze były, są i będą do pewnego stopnia otwarte. Nawet podczas zimnej wojny można było przejeżdżać przez Berlin. Ja sam to robiłem, nie było to przyjemne, ale przejeżdżałem. Granice Korei Północnej również nie są do końca zamknięte. Granic nie można zamknąć tak sobie, tylko dla uchodźców, nie uderzając w biznes, handel, turystykę etc. To jest po prostu niemożliwe. Problem polega na tym, że migracja ma wiele źródeł i nie można spraw migracji załatwić w jeden sposób. To nie jest tak, że zbuduje się mur i skończy się migracja. To tak nie funkcjonuje. Naturalnie, nie jest też tak, że problem migracji można rozwiązać, mówiąc, że jutro wszyscy mogą wjechać bez żadnych kontroli czy ograniczeń. To też nie jest możliwe. Nie tylko z gospodarczych czy kulturowych powodów, ale także bezpieczeństwa. Łatwo powiedzieć, że można kontrolować granice — pytanie jak i w jaki sposób.

Każdy rząd w Europie, obejmując władzę, mówi, że będzie kontrolował migrację i jeszcze żadnemu z nich się to nie udało. Nie udało się, bo przyjmowanie imigrantów było w ich interesie gospodarczym. Większość gospodarek w Europie, w tym Polska, nie jest w stanie funkcjonować bez migrantów. Niech Pan sobie wyobrazi, że nagle nie ma Ukraińców w Polsce. Wiele firm zostałoby zamkniętych, a ceny poszybowałyby w górę. W Wielkiej Brytanii zaszło to jeszcze dalej. Ich gospodarka jest kompletnie uzależniona od taniej siły roboczej i to Polacy wypełnili tam pewną lukę w gospodarce. Te wszystkie deklaracje polityków na temat uszczelnień granic trzeba brać z przymrużeniem oka.

Migracja jest stara jak świat. Można to zobaczyć już w Ewangelii. Jest jej jedynie albo więcej, albo mniej. My wiemy, jakie są główne powody migracji. Wojna, na przykład, powoduje migrację. Wiemy to z własnego polskiego doświadczenia. Norman Davies napisał całą książkę o Polakach, którzy przeszli cały Bliski Wschód w czasie drugiej wojny światowej. Przeszli dokładnie tę samą trasę, którą dziś idą migranci, tylko w drugim kierunku. Wojna jest zawsze powodem migracji, a do tych wojen często się sami przyczynialiśmy. Jakie są dalsze przyczyny migracji? Bieda. Ogromna bieda jest przyczyną migracji. Dalej, rządy autorytarne. Jak są rządy autorytarne, to ludzie muszą uciekać przed opresją. Więc są trzy główne powody migracji — wojny, bieda i despotyzm. I jak mur graniczny mógłby rozwiązać którykolwiek z tych problemów?

W czasach gdy jeszcze nie było tak masowych ruchów, jak w 2015 czy dziś, około 90% osób nielegalnie przebywających w Unii przyjeżdżało tu legalnie. Albo przyjechali na studia, albo na wakacje, albo do pracy i zostali, gdy skończyła się im wiza. Ci ludzie nie przechodzili przez puszczę, nie brali łódek przez kanał la Manche albo Morze Śródziemne. Oni przyjeżdżali normalnie, brali jakąś prace i zostawali na dłużej. To nie powinno też nikogo dziwić — większość Polaków w USA też tak zostawała. Politycy błędnie zakładają, że migracja decyduje o wyborach i wymyślają takie złote pomysły jak sobie z nią poradzić. Ale żaden z tych pomysłów nie ma nic wspólnego z głównymi przyczynami migracji. Poza tym, jeżeli ma pan minusowy albo zerowy przyrost naturalny, to musi pan mieć, albo roboty, które będą tę lukę wypełniały, albo imigrantów.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o wojnie i autorytaryzmie jako przyczynie migracji. Chciałbym się teraz zwrócić właśnie ku sytuacji w Afganistanie. Według wielu ekspertów w ciągu następnych kilku miesięcy możemy spodziewać się dużej fali uchodźców właśnie z Afganistanu. Jeśli faktycznie miałoby to miejsce, to czy Unia jest na to pod względem instytucjonalnym przygotowana, czy znowu możemy się spodziewać bałaganu podobnego do 2015?

Jan Zielonka: Ja jak najbardziej spodziewam się bałaganu, bo po 2015 nie rozwiązaliśmy żadnych problemów. Jaka jest nasz polityka migracyjna? Opiera się dziś głównie na umowach z autokratami jak Erdogan, czy watażkami w Libii, którym dajemy pieniądze, by trzymali migrantów u siebie. Taka polityka jest nie do utrzymania na dłuższą metę. Zobaczymy, może Łukaszenkę również przekupią, natomiast na razie na Białorusi migrantów nie ma zbyt wielu. Z tego właśnie powodu Unia jest w stosunku do Łukaszenki dość twarda. Te układy to jest praktycznie cała nasza polityka migracyjna, bo przez lata obcięliśmy pomoc humanitarną do ubogich krajów. Jeśli chodzi o Afganistan, Irak czy Syrię, to też tacy niewinni znowu nie jesteśmy i powinniśmy wziąć odpowiedzialność za obecny chaos. Inwestycje gospodarcze praktycznie w tych krajach nie istnieją. Nawet gdybyśmy od dzisiaj zaczęli wydawać tam pieniądze na pomoc i zaangażowali się międzynarodowo lepiej, niż robiliśmy to przez lata, to owoce tego byłyby widoczne dopiero za dekadę czy dwie. W międzyczasie ludzie będą uciekali. Niestety. Będą tego fale, mniejsze lub większe, ale to się nigdy nie skończy. Myśmy właściwie nic nie zrobili, by ludzie w biednych, czy niestabilnych krajach mieli mniej powodów do migracji. Stworzenie wspólnego systemu dystrybucji uchodźców w Europie pomoże nam w opanowaniu skutków migracji, ale nie jej przyczyn. Trzeba mieć politykę, która dotknie korzeni migracji. Ja nie mówię nawet tutaj o aspektach humanitarnych, prawnych czy moralnych, tylko o politycznej strategii, której w zasadzie nie ma. Budowanie zasieków i murów jest kompletnie bez sensu, chyba że celem jest kontrola nad własnym społeczeństwem. Tak jak w przypadku Muru Berlińskiego.

Wojciech Marczewski: Wiele w swoich pracach pisze Pan na temat Europy jako Imperium. Sądzi Pan, że w przyszłości powinniśmy odgrywać właśnie taką rolę i bardziej angażować się na Bliskim Wschodzie, czy raczej korzystnym byłoby pozostawienie autokratycznych, ale w miarę stabilnych reżimów.

Jan Zielonka: Europa ze swoją skomplikowaną architekturą tożsamości i władzy przypomina imperium średniowieczne. Unia nie jest tego typu imperium jak kiedyś Rosja, czy Wielka Brytania. Polityka wspierania autokratów za każdym razem kończyła się fiaskiem, bo ludzie buntowali się przeciwko dyktatorom. W Iraku, czy Libii przez wiele lat dawaliśmy wolną rękę Kadafiemu i Husseinowi i wiemy, jak się to skończyło. Podczas Arabskiej Wiosny, zamiast pomóc demokratom, modliliśmy się, by czasem nie było u nas za dużo uchodźców. Jutro Turcy mogą się zbuntować przeciwko Erdoganowi i będziemy mieli kolejne fale migracji. Jeżeli się tak postępuje, to później płaci się za to cenę. Zresztą najwyższą cenę płacą ludzie uciekający przed wojną i despotami.

Wojciech Marczewski: Jeżeli możemy wykluczyć wspieranie reżimów, to jak powinniśmy się zachować? Interwencje wojskowe? Historycznie to również nie przynosiło odpowiednich efektów.

Jan Zielonka: Nie uważam, że można wprowadzać demokracje siłą. W szczególności nie tak, jak robiliśmy to wcześniej. Afganistan jest tego dobrym przykładem. Irak zbombardowaliśmy nawet bez mandatu ONZ zabijając mnóstwo niewinnych cywilów, a tych, którzy przeżyli zostawiliśmy w rękach lokalnych watażków. Podobnie było w Libii. Czas wyciągnąć lekcje z tych błędów. Moim zdaniem interwencje wojskowe dopuszczalne są tylko w ostateczności. Problem polega na tym, że nie tak łatwo jest zdefiniować ostateczność. Już Jugosławia postawiła nas przed ogromnym dylematem moralnym — czy można zabijać, żeby zatrzymać zabijanie. Znałem akurat niderlandzkiego Ministra Obrony, który odpowiadał za Srebrenicę, były moim kolegą z uniwersytetu w Leiden, więc wiem, jakie to było trudne. Znałem też osobiście Wima Koka, który był wtedy premierem. To nie były łatwe dylematy. Ponosimy jednoznaczną odpowiedzialność za Srebrenicę, ale wynikającą nie z tego, że odwróciliśmy się plecami, tylko z tego, że podjęliśmy się zobowiązań, których nie byliśmy w stanie dotrzymać. Taka hipokryzja geopolityczna. Musimy sobie zdać sprawę, że wojna i despotyzm powodują biedę i wędrówki w poszukiwaniu godnego życia. Nie trzeba być wielkim filozofem, żeby o tym wiedzieć.

Wojciech Marczewski: To właśnie źródeł migracji powinna dotykać europejska polityka?

Jan Zielonka: Dokładnie. Tylko my wiemy, jakie są przyczyny migracji i nic z tym nie robimy. Chociaż nie możemy się łudzić, że skuteczna polityka migracyjna jest taka łatwa do wprowadzenia. Dam panu przykład mojej ulubionej pracy na ten temat, autorstwa Alexisa de Tocquevillea. Znamy wszyscy jego listy z Ameryki, ale pisał również listy z Algierii. Argumentował w nich, że jeśli Afryka Północna miałaby takie same szanse rozwoju jak Europa, to jej mieszkańcy żyliby jak Francuzi czy Amerykanie. Przekonał parlament francuski, który zainwestował w Algierii w edukację, rozwój, infrastrukturę etc. Tak powstała słynna francuska misja cywilizacyjna. De Tocquevillea wysłano jako część tego wysiłku do Afryki Północnej. Po paru latach wrócił do Francji zgorzkniały, bo te kraje zostały jedynie wyeksploatowane i użyte do politycznych przekrętów. Nie do tego nawoływał. Taka niestety jest rzeczywistość. Ja podziwiam i podzielam poglądy de Tocquevillea, ale rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i ludzie wysłani do pomocy niekoniecznie będą robić dobre rzeczy.

Wojciech Marczewski: No właśnie, czy pomoc humanitarna, wysłana do ubogich, skorumpowanych krajów, nie zostanie zwyczajnie rozkradziona?

Jan Zielonka: Oczywiście, ale wszystko zależy od tego, jak zostanie to przeprowadzone. Jeśli jedynie przekażemy im pieniądze, to naturalnie, że autokraci napchają nimi swoje kieszenie. Natomiast jest też dużo przykładów bardzo sensowej polityki rozwoju w tych krajach. Ponadto, poza samą polityką finansową, trzeba mieć wiele innych. Trzeba mieć geopolitykę, która stabilizuje sytuację, a nie napędza wojny. Trzeba mieć prywatne inwestycje i stworzyć klimat do inwestycji. No i trzeba też współpracować z NGO-sami przeciwko korupcji, żeby pieniądze nie szły do autokratów. Mamy dużo doświadczeń w tej dziedzinie. Nigdy oczywiście nie będziemy tego robili perfekcyjnie, ale dziś dominuje kompletny cynizm i udawanie, że nie ma problemu.

Nie wystarczy jednak tylko taka polityka. Poza źródłami migracji wiele rzeczy trzeba też zrobić w naszych krajach. Po pierwsze, w takich krajach jak Polska trzeba dużo więcej rozmawiać na temat innych kultur i współżycia z nimi. Gdy mieszkałem w Amsterdamie, to budzili mnie muezzini. Wielka Brytania jest jeszcze bardziej wielokulturowa. Pogląd, że pomysł multikulturalizmu się nie udał jest bzdurą. Nawet Polska jest dziś multikulturowa, nie wspominając o krajach które miały swoje imperia kolonialne. Ponadto trzeba rozwiązać problem demografii rynku pracy, o którym już mówiliśmy. Natomiast przede wszystkim, trzeba poradzić sobie z problemem stereotypów. Ludzie są negatywnie nastawieni nie tylko do uchodźców. Ci sami, którzy dziś są przeciwko uchodźcom, są przeciwko szczepionkom. Ci, którzy są przeciwko szczepionkom, są przeciwko Europie. Ci, którzy są przeciwko Europie, są również wrogami LGBT. Ci, którzy potępiają LGBT, zazwyczaj drwią z ekologów. To są pakiety. Nie wystarczy działać tylko tam, u nas też trzeba stworzyć społeczeństwa, w których uznajemy, że człowiek jest wartością nadrzędną, bez względu na kolor skóry, pochodzenie, orientację seksualną, czy paszport.

Wojciech Marczewski: W 2015 rysował Pan tragiczny obraz upadającej Unii. Dziś kryzys 2015 mamy już za sobą, Brexit okazał się porażką, AfD utraciło poparcie, Le Pen, Wilders i Hofer przegrali. Dodatkowo pandemia pokazała siłę Unii pod względem akcji masowego szczepienia i możliwości wsparcia finansowego, mimo początkowych trudności. Czy faktycznie mamy dziś do czynienia z Unią kompletnie odmienioną, która obroniła się nie tylko przed kryzysem migracyjnym, ale i swoją własną słabością, czy może jest to jedynie złudna fasada, pod którą wciąż kryje się upadająca instytucja bez przyszłości?

Jan Zielonka: To nie jest tak, że te siły antyliberalne i antyeuropejskie zupełnie się rozpadły. Wystarczy spojrzeć na Polskę, Węgry czy Słowenię. Co ważniejsze, jak już mówiłem, wiele partii centroprawicowych przyjęło ich program. Dziś na temat imigrantów wielu polityków z centrum mówi to, co dawniej populiści. Wystarczy spojrzeć na premiera Rutte, który sam powiedział kiedyś, że jest dobrym populistą walczącym ze złymi populistami.

W ostatnich latach borykaliśmy się z kryzysami ekonomicznymi, migracyjnymi i zdrowotnymi. Unia jest bardzo ważnym organem, ale nie możemy jasno stwierdzić, że rozwiązała te problemy. Ja to mówię z pozycji bardzo proeuropejskiej, ale musimy umieć wszystko uczciwie ocenić. Nie jestem zachwycony tym, jak Unia prowadzi swoją politykę migracyjną, wręcz przeciwnie — uważam ją za skandaliczną. Nie jestem też zachwycony sposobem, w jaki Unia prowadziła zakup szczepionek na początku pandemii. Natomiast jest oczywiste, że zamknięcie granic państwowych i próby indywidualnego radzenia sobie z kryzysem okazały się beznadziejne. To kompletnie nie zdaje egzaminu. Na początku pandemii najważniejsze granice nie były między państwami, ale między regionami i ogniskami zakażeń. Na południu Włoch ludzie buntowali się, gdy rodacy z zakażonego Mediolanu zaczęli uciekać do swoich domów na Capri czy Ischii. Powodem był strach przed pandemią. Tak więc granica pomiędzy regionami wewnątrz Włoch okazała się ważniejsza niż między Francją a Włochami, na przykład. Okazało się też, że kraje nie mogą sobie same radzić, jeśli chodzi o szczepionki. Dobre szczepionki mogą powstać tylko w wyniku współpracy uniwersytetów międzynarodowych i biznesu ponadnarodowego. To wszystko pokazało, że potrzebujemy wielopoziomowego systemu zarządzania, gdzie nie tylko państwo, ale i Europa oraz poziom lokalny są ważne.

W tym podziale chodzi też o migrację. Bo kto faktycznie zajmuje się przyjętymi migrantami? Miasta i ich samorządy, które muszą znaleźć przybyszom lokum, pracę, wyżywienie i tak dalej. W przypadku chorób działa to tak samo. Kto szczepi, kto pomaga w szpitalach? To wszytko są jednostki lokalne. Okazuje się, że ten wielopoziomowy system władzy jest potrzebny dziś bardziej niż dawniej. Tylko niestety wytwarza to konflikt. Spór o to, kto rządzi — TSUE czy Trybunał Konstytucyjny, Bruksela czy Warszawa lub Przemyśl. Narastające spory o suwerenność obrazują, że nie wszystko ma być w rękach narodowego państwa. Oczywiście w niektórych sprawach państwa narodowe są potrzebne, lecz w innych lepiej coś zrobi Unia, a w innych samorząd.

Wojciech Marczewski: Powinniśmy liczyć, że wyklaruje się, gdzie w Europie spoczywa suwerenność, czy należy przyzwyczaić się do jej rozproszenia i wielopoziomowości?

Jan Zielonka: Ten podział suwerenności nigdy nie zostanie wyklarowany. W ostatnich latach zostało to całkowicie rozmazane. Dziś świat jest połączony; tak jak mamy wielopoziomową tożsamość kulturową, tak samo wielopoziomowe są granice. Dobitnie pokazał to COVID. W pewnym momencie granicą był nasz dom, czy park, w którym mogliśmy spacerować. Nie można sprowadzać tego do prostych odpowiedzi. Świat jest bardziej skomplikowany. Internet rozsadził granice państwowe w sposób najbardziej dobitny. Nie doszło do obalenia państw, ale jest dziś dużo więcej decydujących aktorów. Społeczeństwo się zróżnicowało i jest dziś dużo bardziej sieciowe. Nawet podstawowy spór ideologiczny, między liberałami a populistami, też jest ponadnarodowy. Więc nie rozstrzygniemy kwestii suwerenności. Bo co to znaczy być suwerennym? Suwerenne są Niemcy i suwerenny jest Cypr. Ale kto kontroluje gospodarkę Cypru? Bardziej chyba oligarchowie rosyjscy niż rząd Cypru. A kto politykę międzynarodową? No Grecja i Turcja bardziej niż sam Cypr. Musimy się przyzwyczaić do złożoności świata, bo nie jest czarno-biały. To nie jest tak proste, że granica jest granicą, państwo jest państwem, a władza jest władzą. Musimy się przyzwyczaić do tej mętności czy płynności, jak mówił Zygmunt Bauman.

Profesor Jan Zielonka – profesor polityki europejskiej na Uniwersytecie w Wenecji i Oksfordzie. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Wrocławskim  i obronił pracę doktorską z dziedziny myśli politycznej na Uniwersytecie Warszawskim. Wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim, Europejskim Uniwersytecie we Florencji i na holenderskim uniwersytecie w Leiden.   Autor wielu książek i artykułów w języku angielskim z dziedziny stosunków międzynarodowych, nauk politycznych i studiów europejskich. Zielonka pisze regularne felietony dla Rzeczpospolitej, Die Zeit, NewStatesman, l’Espresso, Il Fatto Quotiduano, NRC Handelsblad oraz Diário de Notícias.

Autor zdjęcia: Christian Lue

Strategiczna potrzeba istnienia państwa :)

Strategiczna potrzeba istnienia państwa

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – to samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej.

Przeżywamy okres prosperity i wzrostu gospodarczego, który trudno porównać z jakimkolwiek innym w naszej historii nowożytnej, o najnowszej nie wspominając. Oczywiście, można z tego kpić, jak to chętnie robi i prawica, i lewica, ale odsyłam do podręczników historii gospodarczej i statystyk.

Rozwojowi służy i czas pokoju, i odmieniane przez wszystkie przypadki dotacje UE, i zapotrzebowanie na równie dobrze, jeśli nie lepiej wykwalifikowaną, ale tańszą niż w Europie Zachodniej siłę roboczą, i nadspodziewana mobilność i elastyczność Polaków – zarówno jeśli chodzi o emigrację, jak i w kreowaniu własnego biznesu.

W kraju, w którym sfera prywatnej wytwórczości stanowiła sekowany przez państwo margines jeszcze 25 lat temu, dziś 60 proc. PKB jest wytwarzane przez mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa, a więc podmioty powstałe w wyniku pomysłowości i energii Polaków, a nie w wyniku procesów prywatyzacyjnych czy uwłaszczeniowych.

Niestety, opisywanie polskiego sukcesu jako efektu przemyślanych działań systemowych i genialnych posunięć klasy politycznej byłoby z gruntu fałszywe. Z niewielkimi wyjątkami procesy wiodące do dzisiejszej relatywnej stabilności i odporności na wstrząsy zachodziły nie dzięki działaniom rządzących i administracji publicznej, ale mimo tych działań.

Co zawdzięczamy politykom

Źródeł polskiego sukcesu należy oczywiście upatrywać przede wszystkim w bankructwie gospodarki centralnie sterowanej – czego efektem była tzw. reforma Wilczka, przenosząca prywatną wytwórczość i usługi ze sfery niemal zakazanej do sfery legalnej. Choć legalności tej nadal nie towarzyszyło faktyczne równouprawnienie z wytwórcami państwowymi. Szanse wyrównywało jedynie to, że wytwórcy państwowi pomimo preferencji od lat albo i dziesięcioleci pozostawali w pułapce nieefektywności, co wynik konkurencji przesądzało.

Są trzy niezaprzeczalne zasługi pierwszych ekip politycznych kierujących Polską. Dzięki Leszkowi Balcerowiczowi uniknięcie wariantu jugosłowiańskiego w gospodarce (przypomnę, że był moment, kiedy uznano tam markę niemiecką za walutę obowiązującą w rozrachunkach, ku pewnej konfuzji niemieckiego emitenta waluty). Dzięki Tadeuszowi Mazowieckiemu, Bronisławowi Geremkowi i Krzysztofowi Skubiszewskiemu uniknęliśmy wariantu jugosłowiańskiego w ustalaniu form państwowości i granic, choć pokus przy rozpadzie ZSRS i słabości powstających po tym rozpadzie państw nie brakowało. Dzięki wymienionej trójce i – co uczciwie trzeba przyznać – wspólnej postawie ówczesnej klasy politycznej wytyczyliśmy sobie nad podziw konsekwentnie realizowaną przez kolejne bez wyjątku rządy strategię ścisłego powiązania ze światem zachodnim, co zaowocowało naszym członkostwem w Unii Europejskiej i NATO.

Pozostałe procesy budujące dzisiejszą stabilność działy się poza władzą publiczną, a może nawet wbrew niej. Członkostwa w UE i NATO były pierwszymi i zarazem ostatnimi celami strategicznymi wytyczonymi przez polskich polityków.

Należy oczywiście oddać sprawiedliwość rządowi Jerzego Buzka – jedynemu po ekipie Mazowieckiego i Balcerowicza, który zajął się reformami czy też próbą budowy nowoczesnych systemów w niektórych sektorach państwa – takich jak ubezpieczenia zdrowotne, system emerytalny, administracja publiczna czy edukacja. Pierwszą zdemontował rząd Leszka Millera, drugą zupełnie niedawno – Donalda Tuska. Trzecia została wykoślawiona monstrualną liczbą powiatów. Czwarta, słabowita od poczęcia, spętana kostycznymi programami i metodami nauczania. Ale ten rząd był ostatnim, który podejmował próby budowy struktur i nadążania z formowaniem nowoczesnego sektora publicznego, za zmianami społecznymi i gospodarczymi dziejącymi się niezależnie od państwa.

Zamożność i wzrost nie dzięki, lecz pomimo

Wydarzenia polityczne – upadek komunizmu i powstanie rządu Tadeusza Mazowieckiego umożliwiły stworzenie zrębów ustroju społecznego pozwalającego na inicjatywę. Pakiet Balcerowicza wprowadzał zasady matematyczne do państwowych obliczeń, praktyczne kryterium opłacalności i sensowności przedsięwzięć gospodarczych, zarówno państwowych, jak i prywatnych. Przywrócił gospodarce złotówkę, która z racji galopującej inflacji była wypierana z rynku przez wymianę towarową lub półlegalne obroty w stabilnych walutach obcych.

Trzeba być wyjątkowym ignorantem lub wyjątkowym cynikiem politycznym, by deprecjonować, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, „monetarystyczną” politykę Balcerowicza. Wiara w to, że upadające nieefektywne państwowe molochy należy utrzymać przy życiu, bo przecież w końcu staną się kołami napędowymi wzrostu, towarzyszyła wszystkim rządom PRL-u. Doprowadziła do bankructwa państwa ogłoszonego przez Wojciecha Jaruzelskiego w roku 1981. Wiara w to, że pieniądz w gospodarce jest zbędny, miała zaowocować dojściem do komunizmu w roku 1980 – jak prognozował Nikita Chruszczow.

Rząd Mazowieckiego przywrócił Polsce podstawowe ramy normalności – reformując gospodarkę, administrację publiczną (samorząd), likwidując system opresji cenzury, SB. I co najważniejsze – reformy w sferze gospodarki i powstanie rynku dóbr konsumpcyjnych wprowadziły nieunikniony w takiej sytuacji, a zbawienny chaos, szczególnie w sektorze drobnych usług, handlu i wytwórczości – chaos opanowany dopiero fiskalizacją PIT-u, CIT-u i VAT-u w połowie lat 90. Odziedziczona po PRL-u administracja fiskalna była zupełnie nieprzygotowana do obsługi, a tym bardziej hamowania rozwoju milionów Polaków sprzedających dosłownie wszystko z łóżek polowych, blaszanych budek, ściągających z najdziwniejszych zakątków świata telewizory i bawełniane majtki. Ten okres dzikiego, słabo albo w ogóle nieregulowanego rozwoju drobnej przedsiębiorczości stworzył dzisiejszą polską klasę średnią. Niskie zarobki w sektorze państwowym i możliwość uzyskania niewiarygodnych z dzisiejszej perspektywy marż w handlu powodował naturalny przepływ osób przedsiębiorczych do sektora prywatnego. Z łóżek polowych przenosili oni handel do powstających w niesłychanym tempie sklepów, produkcję z garaży, a często i z „dużych pokojów” swoich domów do warsztatów i hal. Z garażowych hurtowni powstawały sieci, często o zasięgu ogólnopolskim. Wielu, zdając sobie sprawę, że rynek w końcu nasyci się dobrami podstawowymi, relokowało zdobyty na handlu kapitał w usługi czy produkcję stabilniejsze w dłuższej perspektywie, choć mniej zyskowne krótkoterminowo.

Towarzyszący nam wzrost gospodarczy jest w dużej mierze echem wybuchu przedsiębiorczości pierwszej połowy lat 90. Odporność na kryzysy – wynikiem niezależności sektora MSP od systemu bankowego, najbardziej wrażliwego na globalne zawirowania. Nadal czynnikiem napędzającym naszą gospodarkę jest duży popyt wewnętrzny zaspokajany przez rodzime przedsiębiorstwa, których podstawą założycielską nie były kredyty czy bankowe programy inwestycyjne, które w latach 90. znaliśmy jedynie z amerykańskich filmów, ale praca i kapitał własny pomnażany w ciągu kolejnych lat.

Podobnie jak w gospodarce, w sferze wolności politycznych procesy dokonywały się żywiołowo, wyprzedzając czy zupełnie ignorując działania administracji. Z okazji 25. rocznicy zniesienia cenzury ktoś napisał, że to zniesienie cenzury pozostało w zasadzie niezauważalne. Oczywiście, że tak, bo formalność usankcjonowała stan faktyczny, gdzie każdy publikował, co chciał, a bezdebity paryskiej „Kultury”, wydawnictw podziemnych czy reprinty zakazanego „Lenina” Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego można było kupić na każdym rogu. Wystarczyło znieść państwową kontrolę handlu papierem, by pojawiły się rejestrowane czy nie gazety wszelakiej proweniencji ideowo-politycznej. Wystarczyła ta jedna trzecia wolnych mandatów do Sejmu, by możliwość swobodnej wypowiedzi uzyskały wszelkie możliwe opcje. Cenzorzy mogli jeszcze pobierać swoje wynagrodzenie, ale ich wpływ na rzeczywistość publikacji był fikcyjny.

I w sferze politycznej, i w sferze gospodarczej wystarczyły niewielkie szczeliny w ograniczeniach, by nastąpił „wielki wybuch”. Tego wybuchu nikt nie planował, a jego efektów nikt nie kontrolował – z dużym pożytkiem dla nas wszystkich, dla samego państwa także.

Czy państwo jest nam jeszcze potrzebne?

Skoro wolności osobiste i polityczne zdobyliśmy w okresie bałaganu międzyustrojowego, a podstawy względnej zamożności i wzrostu gospodarczego dzięki niewydolności kontroli fiskalnej pierwszej połowy lat 90. – to pytanie zadane powyżej wydaje się zasadne. Pomimo państwa czy wbrew państwu staliśmy się wolni i zaczęliśmy robić interesy. W takim razie po co nam ono? Od czasu wejścia do UE i NATO państwo polskie nie stawia sobie żadnych celów strategicznych – na długo przed zdefiniowaniem przez Donalda Tuska „polityki ciepłej wody w kranie” taka polityka była podstawą działania rządu Leszka Millera. Krótki interwał PiS-owskiego szaleństwa, w którym też trudno przecież doszukać się jakiejś strategii, obrazu tego nie zmienia.

Nawet w języku polityków zupełnie oficjalnie zanikają pojęcia „programów państwowych”, a otwarcie mówi się o realizacji interesu partyjnego jako o wyznaczniku sukcesu w polityce. Rządy reformatorów – Mazowieckiego czy Buzka – są synonimami rządów poczciwych, naiwnych frajerów, bo przecież politycy ci potem przegrali wybory. Z faktu, że pomimo tych porażek i całej kampanii obwiniania autorów transformacji za wszelkie zło, rząd Mazowieckiego jest najwyżej ocenianym przez Polaków ze wszystkich w Trzeciej Rzeczpospolitej, z wyników wyborczych Jerzego Buzka czy nieustającej popularności Leszka Balcerowicza nasza klasa polityczna nie wyciąga żadnych wniosków. Liczy się tu i teraz, realizacja „przekazu dnia”, zdobycie mandatu w najbliższych wyborach.

Codziennie dostajemy dawkę informacji, co się dzieje, kiedy nasze państwo zaczyna działać: gdy budujemy autostrady – firmy za to odpowiedzialne bankrutują, gdy informatyzujemy ZUS – zawsze brakuje jakiegoś modułu, gdy ułatwiamy dostęp do usług medycznych – kolejki się wydłużają, gdy zaczynamy komputerowo liczyć głosy w wyborach – wyniki otrzymujemy po czterech miesiącach. Przykłady można mnożyć, szkoda mi miejsca, czasu i nerwów na wydłużanie tej listy, każdy z czytelników doskonale ją zna.

A tam, gdzie państwo nie działa, wzrastamy i kwitniemy. Jak może wyglądać służba zdrowia, wie każdy, kto w ramach dodatkowego ubezpieczenia korzysta z prywatnej. Że można stworzyć sprawnie działającą bazę danych – wie każdy, kto korzysta z bankowości internetowej. Że można budować i na tym zarabiać – pokazują deweloperzy i ich generalni wykonawcy. Każdej klęsce państwa można przeciwstawić sukces w sferze nieobjętej działaniami władz publicznych. Co gorsza, można też przedstawić listę przedsięwzięć skazanych na sukces, gdzie wkroczenie państwa sukces zamieniło w klęskę, czego najbardziej spektakularnym przykładem był drugi co do wielkości producent komputerów w Europie. Cóż z tego, że z naszej kieszeni wypłacone zastanie po latach procesu wysokie odszkodowanie, skoro Roman Kluska z innowacyjnej branży został wypchnięty i zajmuje się ponoć hodowlą owiec. Też dobry biznes, pewnie dochodowy, ale czy naprawdę państwo polskie powinno wymuszać taką zmianę profilu działalności? Może lepiej, żeby jednak nic nie robiło?

Takie państwo, jakie mamy dziś, jest nam zupełnie niepotrzebne. Kiedy zaczyna działać – nam zaczyna się gorzej żyć. Skupiłem się na kwestiach gospodarczych, ale wyobraźcie sobie, że to państwo zaczyna egzekwować pozostałości starego systemu dotyczące ochrony wysokich funkcjonariuszy przed obrazą… Absurdy prawa wykroczeń, nadzoru nad stowarzyszeniami i fundacjami? Brrr… zimno się robi na samą myśl. Jak to dobrze, że to państwo, cytując byłego ministra spraw wewnętrznych, „istnieje tylko teoretycznie”.

Generalnie w czasie pokoju i prosperity państwo jest nam umiarkowanie potrzebne – może z wyjątkiem jakichś sił porządkowych. Państwo „ciepłej wody w kranie”, poddające się fali trwania i realizowania kaprysów większości wyborców, dbania o przywileje silnych grup kosztem tych gorzej zorganizowanych czy mniej znaczących – takie państwo jest nam zupełnie niepotrzebne.

Państwo to projekt na gorsze czasy

Państwo to nie jest projekt na dobre czasy. Wiemy to, odkąd wspólnoty pierwotne decydowały się organizować w bardziej skomplikowane formy. Państwo jest nam potrzebne na czasy złe, kiedy nasze indywidualne interesy wymagają ochrony, jakiej sami sobie zapewnić nie możemy.

Mamy nie najlepsze doświadczenia. Budowana z zapałem i dużą dawką patriotyzmu Druga Rzeczpospolita nie spełniła tego podstawowego zadania. Nie uchroniła swoich obywateli przed utratą życia, godności, wolności, wreszcie dóbr materialnych. Jest wiele obiektywnych okoliczności tłumaczących upadek tamtego państwa – wieloletnia wojna ekonomiczna z Niemcami, światowy kryzys, dekoniunktura gospodarcza, wrogie sąsiedztwo zmuszające do wydawania znaczących (choć, jak się okazało, i tak zbyt małych) środków na obronność. Niezależnie jednak od nich ówczesne państwo polskie swojego podstawowego obowiązku wobec obywateli nie wypełniło.

Podobnie, choć już z przyczyn leżących bardziej po stronie Polaków i ich elit politycznych, było z Pierwszą Rzeczpospolitą i rozbiorami. Rozległe i bogate zamożnością swoich obywateli państwo stało się łupem biedniejszych w sumie sąsiadów. Licząc dzisiejszymi kategoriami wytwarzanych dóbr i zasobów, każde z państw zaborczych moglibyśmy sobie kupić na gwiazdkę. Wystawienie wojska zdolnego odeprzeć Austrię, Prusy i Rosję leżało w zasięgu możliwości. Ówczesne państwo rozsypało się na oczach Europy, ponieważ nie dysponowało żadnym systemem, który bogactwo obywateli, wzrost gospodarczy czasów saskich byłby w stanie przekształcić w siłę organizacji wspólnej.

Na przykładzie naszej własnej historii śmiało można udowodnić tezę, że państwo w czasach wzrostu służy do budowania wspólnej siły – gospodarczej, politycznej, militarnej w końcu, która ma nas obronić w czasach dekoniunktury czy zakrętu dziejowego. Takie państwo ma swoje strategie, cele dalekosiężne, wprowadza regulacje konsolidujące potencjał całego kraju, wykorzystuje wzrost gospodarczy do budowania trwałej, trudno poddającej się kryzysom organizacji.

Nie mamy w tym dużej tradycji. Ostatni raz tego typu funkcjonowanie naszego państwa odnajduję w czasach Jagiellonów. Bo już czasy Wazów to okres odłożenia interesów państwa na bok zakończony szwedzką okupacją, która stała się początkiem końca Rzeczpospolitej.

Niewielkie i peryferyjne – nawet z punktu widzenia Niemiec – Prusy mozolnie budowały swój potencjał, dochodząc do perfekcji w jego wykorzystaniu w razie potrzeby. Rzeczpospolita pod koniec XVIII w. mogłaby obronić się zapewne jedną piątą swojego potencjału – nie była jednak do tego przygotowana, nie posiadała odpowiedniej organizacji, to państwo istniało teoretycznie.

Nie chcę, by powyższe było odebrane jako prosta analogia do dzisiejszej sytuacji. Jak pisałem na wstępie – rozwijamy się gospodarczo, mamy w większości bezpieczne granice, jesteśmy członkiem silnego sojuszu militarnego i silnej organizacji gospodarczo-politycznej. W tej całej dzisiejszej układance niestety brakuje mi państwa.

Nie piszę tu o państwie omnipotencyjnym, które marzy się prawicy i lewicy, o państwie, które będzie regulowało, kto ma z kim spać lub kto ile ma zarabiać. Takie państwo jest archaiczne i śmieszne. Piszę o państwie, co do którego miałbym jeśli nawet nie przekonanie, to przynajmniej dużą nadzieję, że w chwili kryzysu mnie nie zawiedzie tak jak Pierwsza czy Druga Rzeczpospolita zawiodła moich przodków.

Dla nikogo, kto dobrnął w czytaniu tego tekstu aż tutaj, nie jest tajemnicą, że obecne państwo polskie w mojej ocenie kryterium zawartego w poprzednim akapicie nie spełnia.

Gdzie jest plan?

Nie ma organizacji działającej bez celu, bez domyślnej choćby strategii. Myślenie strategiczne skończyło się w Polsce wraz z przystąpieniem do struktur zachodnich. Jakby członkostwo w UE i NATO było w warunkach polskich Fukuyamowskim końcem historii. Ale sam Fukuyama swoją tezę odwołał, warto zatem, byśmy i my uznali, że życie toczy się dalej i że albo my będziemy tworzyć historię, albo będzie nam ona tworzona.

Zadaniem państwa w tej dobrej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, jest umacnianie własnych struktur, pozycji i siły oddziaływania. Wiem oczywiście, że Polska jest w tej pośredniej pozycji – możemy siebie nazywać największym z małych lub najmniejszym z dużych państw. To niewygodne i zawsze sprawiające problem w definiowaniu własnych możliwości i aspiracji. Ale nie możemy bez końca uciekać od ich zdefiniowania.

Kryzysy, takie jak ten ukraiński, dają dowody na to, jak dalece marnowaliśmy czas po przystąpieniu do NATO. Bo trzeba było tego kryzysu, byśmy zadali sobie pytanie: „A co będzie, gdy zaatakuje nas na przykład Rosja?” i uzyskali stosowną odpowiedź. Dziś wiemy, że skuteczna pomoc może nadejść po 90 dniach, czyli przez ten czas musimy opierać się na własnym potencjale. Czy w roku 1999 nie mogliśmy przewidzieć, z którego kierunku może nastąpić atak? Przecież było to równie oczywiste, jak i dziś. Czy więc przypadkiem nie zmarnowaliśmy tych 16 lat, podczas których przeprowadzaliśmy dosyć istotne reformy sił zbrojnych, jeśli chodzi o organizację ich pod kątem tych 90 dni skutecznego oporu? Czy w tym czasie trudno było zauważyć, że trzon operacyjny NATO to wojska amerykańskie, których obecność w Europie została zredukowana z 250 tys. do 40 tys., czyli stwierdzić, że poziom naszego bezpieczeństwa gwarantowanego przez siły zewnętrzne spada?

Rządy epatują nas „sukcesami” w pozyskiwaniu środków z kolejnych perspektyw budżetowych UE, nigdy jednak nie próbujemy określić swoich strategicznych celów członkostwa w tej organizacji. Pewnie, że miło mieć dotacje na aquaparki i dostać kroplówkę dla nieefektywnego rolnictwa, ale które z naszych istotnych problemów rozwiąże Unia Europejska w jej obecnym kształcie? Jakiej Unii Europejskiej Polacy potrzebują i na rzecz jakiej Unii Europejskiej nasze kolejne rządy powinny lobbować? Luźnej organizacji gospodarczej, strefy wolnego handlu czy może silnie zintegrowanej, ze wspólną polityką zagraniczną, obronną, energetyczną?

A wreszcie – czy jest plan B? Czy rozważamy na poziomie strategicznym wariant, w którym UE staje się organizacją marzeń brytyjskiego konserwatysty ograniczoną do bezcłowego handlu i prawie swobodnego przepływu zasobów ludzkich? Albo że Niemcy mają dość finansowania rozrzutnego i niewypłacalnego Południa Europy i mówią „dość wspólnego budżetu”? A jeśli Amerykanie wybiorą prezydenta, który spełni wyborcze obietnice Baracka Obamy o nieangażowaniu się w strefach, gdzie nie ma bezpośredniego interesu USA, i NATO faktycznie przestanie istnieć? To nieprawdopodobne? A czy w latach Jelcynowskiej Rosji ktokolwiek uważał za prawdopodobną agresję na Ukrainę i aneksję jej terytoriów?

Dzisiaj możemy tylko za Kaczmarskim zadać pytanie z „Modlitwy”: „Jeśli nas Matka Boska nie obroni / To co się stanie z Polakami?”. Nie chodzi mi o straszenie i zakładanie najgorszego – choć każdy odpowiedzialny polityk powinien żyć pod presją najgorszych wizji. I obok planu A mieć plan B, przynajmniej w zarysie.

Konfederacje państwa nie zastąpią

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej – w kreowaniu nowoczesności, w modernizacji, w dyskontowaniu względnej zamożności obywateli na rzecz budowy wspólnych struktur chroniących przed zagrożeniami.

Zarządzanie interesami wspólnymi w Polsce ma w sobie gen konfederackości. Niewiara w państwo, w możliwości sprawcze jego struktur – zarówno rządzących, jak i opozycji – podparte oczywiście wieloma dowodami teoretyczności istnienia państwa doprowadziło do sytuacji, w której jak w Pierwszej Rzeczpospolitej zamiast państwa z grą sił parlamentarnych i rotacją pomysłów mamy dwie konfederacje generalne. Dla każdej z nich zwalczanie tej drugiej jako szkodliwej jest nadrzędnym celem działalności.

W Pierwszej Rzeczpospolitej konfederacje (czyli wywodzące się z prawa nieposłuszeństwa rycerskiego wobec władcy instytucje zastępujące władzę) z założenia antysystemowe stały się systemem. Szczególnie po usankcjonowaniu w połowie XVII w. zasady jednomyślności parlamentu (liberum veto) konfederacje generalne były jedynym zdolnym do podejmowania decyzji gremium, które o ile miało odpowiednie poparcie w liczbie szabel, mogło nawet te decyzje wprowadzać w życie. Konfederacjami były i klasyczne rokosze, i próby reformowania takie jak Stanisławowski sejm konwokacyjny czy Sejm Czteroletni. Konfederacją (barską) Polacy bronili się przed zaborami, konfederacją (targowicką) Polacy zabory przyśpieszali.

Otóż niezależnie od szlachetnych czy podłych intencji albo skutków konfederacje były i są złem. Wiara w to, że „my z synowcem” wiemy lepiej, jak urządzić kraj, i możemy zastąpić rząd, bo „mamy rację”, bo „prawda i Bóg po naszej stronie”, że sami wybieramy tę chwilę najwyższej konieczności, w której depczemy procedury państwowe i wprowadzamy zmiany – ta wiara wykończyć potrafi największe i najbogatsze państwo.

Polskie elity polityczne zgromadzone w konfederacji generalnej PO i konfederacji generalnej PiS wykorzystują indywidualizm, brak zaufania do instytucji publicznych, brak kapitału społecznego do własnych celów. Ten mechanizm ma sprzężenie zwrotne – bo rządząc konfederacko, nikt nie wzmocni państwa, ba, zawsze je osłabi, dostarczając dodatkowych dowodów na to, że konfederacja jest konieczna.

Polskie elity polityczne nie wykreowały ani planu A, ani tym bardziej planu B. Nie mamy żadnej strategii członkostwa w organizacjach międzynarodowych. Płynięcie z prądem – co proponuje PO – nie jest planem. Planem byłoby wykorzystanie prądu do własnych celów.

„Ciepła woda w kranie” jest dopisywaniem filozofii do bierności i bezradności. „Ciepła woda w kranie” to taki smerf Maruda, który każdą szansę aktywności skwituje: „Na pewno się nie uda”. Bo społeczeństwo niegotowe, bo Niemcy, bo Rosja, bo Francja, bo Bostwana. To pół biedy. Widocznie niektórzy tak mają. Polskim koszmarem jest brak politycznej alternatywy dla tych tez. Przecież leczenia zaściankowych kompleksów przez pobrzękiwanie szabelką i nadymanie się pseudo-

patriotycznym wzmożeniem przy każdej okazji nikt rozsądny alternatywą nie nazwie.

Nie mamy także żadnej strategii przekucia sukcesu milionów Polaków w sukces organizacji, jakim jest państwo. Nie piszę tu o ocenach ratingowych, tylko o faktycznej sile, sile przyciągania przyjaciół i odstraszania wrogów.

Strategie i reformy

W historii każdego kraju zdarza się, że jest okres słabości myślenia strategicznego – czasem brakuje myśliciela, czasem okoliczności. Dopóki myślenie „antystrategiczne” nie staje się podstawą działania, można uznać to za incydent i żyć dalej. Ale w Polsce, niestety, „anty-

strategiczność” stała się myślą przewodnią. Z jednej strony patrioci Platformy Obywatelskiej (tak się sami nazywają, co odbieram jako nieco obrzydliwe w kontekście konfederackiego podziału Polski i pogłębiania się dekompozycji wspólnoty narodu politycznego) bronią mnie przed PiS-em, definiując rządy tej partii jako największe zagrożenie dla obywateli, a z drugiej strony PiS proponuje mi zwalczenie największego zagrożenia dla państwowości polskiej, jakim jest Platforma Obywatelska. Obie tezy, z gruntu fałszywe, rządzą emocjami Polaków od wielu lat, odwracając ich uwagę od spraw ważnych, usprawiedliwiając brak zainteresowania partii mainstreamowych budową nowoczesnego państwa.

Trzecia Rzeczpospolita ma swoje grzechy pierworodne. Podstawowym jest niezdefiniowanie tradycji państwowej. Z jednej strony propagandowe odwołanie się do Drugiej Rzeczpospolitej – ostatniej wolnej Polski, jaką mieliśmy. Z drugiej strony kontynuacja formalnoprawna PRL-u: systemu, stosunków społecznych i gospodarczych, z wielkimi korektami, ale jednak kontynuacja.

Nie wchodzę tu w wartościowanie, które z rozwiązań byłoby lepsze. Mamy hybrydę, której symbolem jest objęcie prezydentury przez Lecha Wałęsę – formalnie od Wojciecha Jaruzelskiego, ale od ostatniego prezydenta Rzeczpospolitej na uchodźstwie, Ryszarda Kaczorowskiego, insygnia też przyjął. Odrobinę powieliliśmy Polską Rzeczpospolitą Ludową, która sankcjonowała ciągłość z Drugą Rzeczpospolitą, ale konstytucję marcową i kwietniową pozostawiając rządowi emigracyjnemu. Nie chcę wdawać się tu w rozważania natury prawno-konstytucyjnej – stwierdzam fakty polityczne.

Fakty te jednak mają określone implikacje w sferze mentalnej. Jak konstruować tak ważną dla istnienia narodu politycznego politykę historyczną bez odpowiedzi na pytanie o to, którego projektu państwowego Trzecia Rzeczpospolita ma być kontynuatorką? A może jest zupełnie nowym projektem? Jak kreować ustrój gospodarczy bez zamknięcia jakkolwiek sprawy reprywatyzacji?

Żeby nie poprzestawać jedynie na pytaniach… Trzecia Rzeczpospolita powinna zdefiniować się jako zupełnie nowy projekt państwowy. Usunąć z szaf „trupy” zarówno po PRL-u, jak i po Drugiej Rzeczpospolitej. Wyznaczyć własne strategie i je realizować. Być w stanie przewidzieć i przeżyć kryzysy, które z całą pewnością nadejdą.

Realizować strategie to znaczy reformować państwo, budować je tam, gdzie aktywność obywatelska nie wystarcza. Nie czekać, jak to się dzieje dzisiaj, aż opinia publiczna wymusi zmiany. Państwo, które zmienia się tylko i wyłącznie pod presją przemożnej większości obywateli, jest mało atrakcyjne. Klasa polityczna, która oczekuje 80 proc. akceptacji społecznej dla uregulowania kwestii in vitro, aby podjąć działania w tej sprawie, nie zasługuje ani na miano klasy, ani na określenie „polityczna”.

Nie znam w historii sensownej reformy, zmiany, z którą czekano by na masowe poparcie. Rolą polityków jest widzieć dalej i szerzej niż przeciętny wyborca. W tej wierze, że są oni choć ciut mądrzejsi od nas, przecież ich wybieramy. Wyobrażacie sobie Polskę, w której Balcerowicz czekałby na referendum w sprawie swojego pakietu? W której Józef Piłsudski czekałby z dekretem o ośmiogodzinnym dniu pracy czy nadaniu praw wyborczych kobietom do momentu, w którym uzyskałby pewność, że społeczeństwo jest na to gotowe? Mazowiecki miałby czekać na wyniki sondaży, z których wynikałoby, że Polacy są za zniesieniem cenzury i samorządem z osobowością prawną?

Czekanie na moment, kiedy społeczeństwo będzie gotowe, jest chwytliwą retoryką konserwatystów bojących się jakiegokolwiek ruchu. Straszenie, że „jeśli przeprowadzimy reformy, to przegramy wybory i będą rządzić oni, a wtedy zobaczycie…” to wymówka leniwych.

Rolą polityków jest służyć, co nie znaczy „wykonywać wskazania większości”. Rolą polityków jest budować sprawne, nowoczesne państwo, co nie znaczy „schlebiać dzisiejszym gustom”. Jeśli rzucimy okiem na biografie największych polityków, to stwierdzimy, że choć każdy z nich martwił się najbliższymi wyborami, to żadnemu z nich to zmartwienie nie uniemożliwiło dążenie do wizji swojego kraju za lat 10, 20, 30 czy 50.

Polsce potrzebna jest wizja, jakim krajem ma być w roku 2030, 2050, 2100. To najkrótsze z możliwych perspektyw plany tworu politycznego, jakim jest państwo. I nie chodzi tu o napisane do szuflady plany Hausnera czy „Polski 2030” Michała Boniego, ale o założenia przyjęte i realizowane w politycznej praktyce.

W takiej strategii państwo musi odrzucić założenie omnipotencji. Powinno wycofać się ze sfery światopoglądowej, aksjologicznej – każda ingerencja tutaj jest stratą czasu i energii. Powinno nie w deklaracjach, ale w praktyce uwolnić energię Polaków. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby nasz wzrost gospodarczy, gdyby urzędy i izby skarbowe nie rozliczały się z liczby wymierzonych kar, ale na przykład ze zwiększenia rejestrowanego (czyli opodatkowanego) obrotu gospodarczego na swoim terenie? Wyobraźmy sobie szkołę, w której dzieci nie są dzielone na wierzące i niewierzące, tylko razem uczestniczą we wszystkich zajęciach, bo są Polakami bez względu na wyznanie. To przecież da się zrobić…

Polska potrzebuje polityków, którzy zdyskontują rentę czasu wzrostu i pokoju, budując sprawny system sądowniczy, aparaty bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. Policję, która jest w stanie wykryć, kto i dlaczego zabił jej byłego komendanta. Wojsko, które jest w stanie odstraszyć chętnych do zajęcia naszego terytorium i majątków naszych obywateli albo bronić go przez 90 dni. Państwa, które kupi sprawne samoloty rządowe, a w przypadku katastrofy – prokuratury, która ustali przyczyny i postawi winnych w stan oskarżenia. Państwo musi zbudować zaufanie obywateli do swoich struktur.

Potrzebujemy polityków, którzy będą mieli świadomość, że dzisiejsza renta pokoju, przedsiębiorczości i niskich kosztów pracy musi się skończyć. Taki jest naturalny cykl koniunktur i dekoniunktur – każda hossa ma swoją bessę. Musimy nastawiać państwo na inną rentę – nowych technologii, innowacyjności. Nie przestawimy się na taki model z archaiczną, postpeerelowską strukturą usług publicznych.

Przygotowanie państwa na trudny czas wymaga nie tylko trudnych reform w wymiarze sprawiedliwości, bezpieczeństwa wewnętrznego, publicznej służby zdrowia czy systemu emerytalnego. Wymaga także szeregu działań na rzecz tworzenia między Odrą a Bugiem narodu politycznego – zastąpienia zwalczających się konfederacji socjalistycznych ultrakatolików i etatystycznych konserwatystów społeczeństwem obywateli o różnorodnych poglądach połączonych wspólną polisą ubezpieczeniową na złe czasy – państwem. I to państwem nie tylko przyzwalającym na wolność, co może wynikać z bezsilności, ale tę wolność gwarantującym swoją siłą. Takie procesy nie zajdą oddolnie, bez reform i udziału w nich elit politycznych.

Nowe technologie a zmiana społeczna. Czy i jak nowe technologie wpływają na społeczeństwo, kulturę i gospodarkę :)

Jest piękne wiosenne popołudnie, w małym parku w sercu Londynu widzimy dziesiątki ludzi siedzących na trawie; niektórzy jedzą, śpią, inni rozmawiają, śmieją się lub ziewają. Zauważamy naszego bohatera, nieznanego bliżej mężczyznę z brodą, który podchodzi do grupy dziewczyn i zagaduje jedną z nich: „Czy mogę zostać twoim przyjacielem?”.

Podobna sytuacja ma miejsce chwilę później, gdy ten sam nieznajomy, nazwijmy go George, podchodzi do młodego studenta w okularach: „Czy mogę być Twoim przyjacielem? Jeśli to Ci może pomóc w decyzji, pokażę Ci moje zdjęcia”. W tym momencie nasz bohater wyciąga wielki album z fotografiami i zaczyna pokazywać zdjęcia coraz bardziej zdziwionemu studentowi: „O, w tym klubie poznałem świetną dziewczynę, gadaliśmy do rana, o, a tutaj ja z moją babcią, babcia ma 93 lata, ale świetnie się trzyma!”. Kilka minut później widzimy George’a przyglądającego się niebieskiej witrynie sklepowej: „Czy mogę napisać coś na Twojej ścianie?” – nasz bohater pyta lekko zaskoczoną właścicielkę: „Jasne, że nie” – obrusza się starsza pani. „Szkoda, robię to na wszystkich ścianach”.

Wyraźnie rozczarowany George wraca do parku. Po drodze przykleja karteczki z napisem „Lubię to” na różne napotkane rzeczy i zjawiska, które… lubi. „Lajkuje” więc rower przypięty do słupa, torebkę mijanej dziewczyny i usiłuje przypiąć karteczkę całującej się parze. Normalka. Przecież każdy „lajkuje” to, co lubi. Znów w parku: „Zaczepiam Cię!” – George próbuje jednak zwrócić uwagę pierwszej dziewczyny. Podobnie próbuje zaczepić znanego już nam studenta: „Ty też mnie możesz zaczepić!” – niestrudzony George nie traci nadziei. Za to grzeczny do tej pory student przymierza się do rękoczynów.

***

Oto, co robimy w sieci. Opisana powyżej scenka jest fragmentem filmu nagranego niedawno w centrum Londynu, filmu, który próbuje pokazać, jak bardzo zachowania, które wydają się najbardziej normalne w świecie online, zwłaszcza na Facebooku i Twitterze, byłyby zupełnie dziwaczne w świecie offline. Filmik kończy się sytuacją, w której nasz bohater pyta przechodniów ulicznych, czy posiadają konto na Twitterze i jeśli uzyskuje odpowiedź twierdzącą, deklaruje, że będzie ich śledził. Łatwo domyślić się, co będzie dalej. Ku przerażeniu kilku zaczepionych przechodniów George rzeczywiście spełnia swoją obietnicę.

Świat wirtualny naturalnie nie jest lustrzanym odbiciem świata realnego. Co takiego się dzieje, że nasze zachowania w świecie wirtualnym są zupełnie odmienne od zachowań w świecie realnym? Jak to możliwe, że w Internecie łatwo nam rozmawiać z obcymi, dzielić się intymnymi szczegółami z naszego życia i asertywnie wyrażać nasze poglądy na ścianach w sprawach, w których w życiu realnym często milczelibyśmy lub nie mielibyśmy śmiałości, odwagi lub czasu zabrać głosu? Co takiego się dzieje, że w sieci łatwiej i szybciej ludzie grupują się wokół konkretnych zadań, spraw i łatwiej zabierają do działania? Wreszcie, jak to możliwe, że te światy, w których zachowujemy się inaczej, jednak przenikają się nawzajem i mają na siebie wpływ? Czy wszystko to można tłumaczyć magicznym słowem „technologia”?

Clay Shirky, w swojej książce „Here Comes Everybody…”, próbując zrozumieć fenomen zmiany społecznej wywołanej nowymi technologiami, sugeruje, że „rewolucja nie zdarza się, kiedy społeczeństwo przyjmuje nową technologię, rewolucja dzieje się, kiedy ludzie przyjmują nowe zachowania”. W jaki sposób w takim razie technologia inspiruje nowe zachowania? Na czym polega ów związek między technologią i ludzkim działaniem? Co Internet i nowe technologie zmieniają w naszej rzeczywistości, a czego nie? I co z tego wynika dla świata, społeczeństwa, kultury i wiedzy oraz gospodarki?

„Śmiesznie proste organizowanie się grup” bez potrzeby zarządzania nimi, czyli jak Internet zmienia życie społeczne

Człowiek jako istota społeczna od zawsze potrzebuje bliskości innych ludzi – wymiany myśli, wsparcia, bycia razem po to, żeby tworzyć, przeżywać i żyć. To nie nowe technologie sprawiają, że chcemy się komunikować, dzielić i być razem. One jednak sprawiają, że na niespotykaną dotąd skalę jesteśmy w stanie rozwijać, budować i koordynować nasze umiejętności społeczne.

Clay Shirky zwraca uwagę na to, jak nowoczesne technologie pomagają w budowie nowych społeczności i grup oraz w przekształcaniu aktywności społecznych. Po pierwsze, dostarczają ludziom bardzo łatwych narzędzi służących powstawaniu owych grup społecznych: od forów internetowych, poprzez blogi, maile, strony internetowe, grupy nacisku, do platform wspólnego działania. To wszystko miejsca, w których ludzie w bajecznie łatwy sposób mogą gromadzić się wokół spraw, jakie ich interesują, lub które zaczynają ich interesować, bo interesują innych. W Internecie, pisze Shirky, „nasz talent do działania grupowego spotyka nowe narzędzia”. Ludzie po raz pierwszy dysponują czymś, co jest w stanie zaspokoić ich społeczne umiejętności.

Po drugie, Internet i aplikacje internetowe zmieniają fundamentalnie sposób zarządzania i organizowania się grup. W świecie wirtualnym mamy do czynienia z zupełnie innym sposobem społecznej organizacji, która jest dużo mniej hierarchiczna, a dużo bardziej otwarta i demokratyczna. Działania w sieci nie są koordynowane przez żadne formalne instytucje lub struktury nadzoru i dzięki temu bardziej motywują ludzi do spontanicznego działania. Ta technologia w bardzo prosty i przejrzysty sposób nie tyle zarządza, ile koordynuje i organizuje działania w świecie w taki sposób, że nie jest potrzebny menadżerski nadzór na kształt takiego, jaki istnieje w firmach czy innych formalnych organizacjach.

Jednym z przykładów jest portal zdjęciowy Flickr i sposób, w jaki dookoła Flickra powstają grupy ludzi zainteresowanych podobnymi tematami. Użytkownicy umieszczają w serwisie swoje zdjęcia w sposób spontaniczny i chaotyczny. Nie muszą zapisywać się do żadnej struktury ani grupy. Jedna z możliwości, którą mają, to otagowanie swoich zdjęć. Wobec tego miliony otagowanych zdjęć tworzą pewne kategorie – zdjęć z Paryża, śmiesznych historii z życia rodzinnego lub, co ważniejsze, ważnych wydarzeń, w których uczestniczyli użytkownicy, zanim na miejscu pojawili się fotoreporterzy – tak jak było w przypadku wydarzeń na placu Tahrir w Egipcie czy zdjęć raportujących brutalne działania reżimu syryjskiego. Technologia tworzy platformę służącą do łatwego organizowania się i nawigacji w chaotycznej przestrzeni.

Podobnie rzecz się ma z Wikipedią – encyklopedią, która powstaje wspólnym wysiłkiem tych użytkowników, którym chce się pisać teksty, edytować je lub dodawać bibliografie. Zasadą Wikipedii jest to, że hasło może tworzyć lub edytować każdy z nas, bez konieczności dysponowania wiedzą ekspercką. Rzecz jasna, oznacza to, że w Wikipedii pojawiają się błędy lub nawet całe mnóstwo błędów. Ale to też oznacza, że błędy mogą być szybko poprawione i wyedytowane. Hasła w Wikipedii nie są gotowym produktem, są ciągle poprawiane, aktualizowane.

Podobnie jak w przypadku Flickra, Wikipedia udostępnia platformę, ramy działania dla użytkowników, którzy tworzą zawartość. Ponieważ każdy z milionów użytkowników może wprowadzić dowolne hasło bez żadnej wiedzy bazowej, zawsze znajdzie się ktoś, kto przedstawi strukturę pantofelka lub zechce napisać o podstawach alfabetu arabskiego. A jeśli popełni błędy, to ktoś inny, zafascynowany tematem, je wypatrzy i poprawi.

Shirky twierdzi: „Nowe technologie tworzą więc narzędzia, platformy, które mobilizują i organizują zbiorowe działanie, pozwalając być zarówno odbiorcą tego działania, spośród milionów użytkowników Wikipedii tyko nieliczni tworzą, ale też mniej lub bardziej aktywnym twórcą”. Fakt, że każdy robi tylko to, co chce i ile chce, jest podstawą zbiorowego działania w sieci. Twórcy Wikipedii bardzo wcześnie zrozumieli, że ich rolą jest koordynowanie zbiorowego wysiłku, a nie kontrolowanie czy zarządzanie nim. Nowe technologie, bez potrzeby narzucania kontroli, hierarchicznej struktury czy sztywnych wymogów wobec swoich uczestników, potrafią w doskonały sposób organizować i koordynować wysiłki i działania, które z pozoru wydają się chaotyczne.

W sieci każdy może być twórcą, ale co zrobić z natłokiem „śmieciomacji”?

Jeszcze nie tak dawno definicje dziennikarstwa zakładały, że „profesjonalny dziennikarz” to taki, którego teksty są publikowane. Już samo wydrukowanie tekstu sugerowało, że przeszedł on całkiem skomplikowaną drogę selekcji, edycji, a wreszcie sam proces wydania. Ponadto z racji tego, że publikowanie ze swojej natury jest drogie, bycie dziennikarzem oznaczało przynależność do pewnej wąskiej elity, która ma prawo „informowania” innych o jakichś wydarzeniach. Dostęp do wiedzy, wydawać by się mogło, był w rękach tych nielicznych, którzy wspaniałomyślnie dzielili się nią w procesie publikacji. Te wszystkie definicje uległy radykalnej dezaktualizacji wraz z rozwojem Internetu, który otworzył rynek zarówno dziennikarski, jak i wydawniczy. Dziś każdy może publikować w sieci i również każdy może być wirtualnym dziennikarzem.

Granice między dziennikarstwem a wydawaniem zostały zupełnie zamazane. Każdy z nas, kto tylko ma dostęp do komputera i Internetu, może się stać jednoosobowym domem wydawniczym. To też oznacza, że dzielenie się wiedzą ma charakter dużo mniej hierarchiczny, a dużo bardziej spontaniczny, oddolny i nieustrukturyzowany. Każdy może założyć bloga czy tweetować, o dowolnej porze dnia przedstawiać na swojej stronie internetowej swój punkt widzenia. Skoro publikowanie jest tak bajecznie proste, decyzja o „wypuszczeniu” materiału w świat nie jest szczególnie wiekopomna (Shirky). Te wszystkie zmiany mają kilka poważnych konsekwencji dla naszego życia codziennego.

Po pierwsze, autorytet tradycyjnych mediów w kwestii generowania tego, co jest, a co nie jest „newsem”, radykalnie spada. Podobnie rzecz się ma z profesjonalnymi dziennikarzami, którzy nierzadko ustępują wiedzą i błyskotliwością blogerom, podczas gdy ci ostatni często potrafią być ekspertami w danym temacie i mają wyrobione punkty widzenia.

Po drugie, swobodna, niczym nieskrępowana możliwość publikacji daje szansę wypowiedzi tym, którzy nie są w stanie dotrzeć do oficjalnych mediów. Wobec tego nowe technologie, obalając strukturalne utrudnienia w publikowaniu, demokratyzują dostęp do „publicznej mównicy”. Stanowią one nieustanny Hyde Park wolnych wypowiedzi, gdzie każdy, w teorii, może wykreować i wypromować swój punkt widzenia i siebie jako komentatora w danej dziedzinie.

Nowe technologie stwarzają ciągłe możliwości „nadawania”, tworząc platformy, w jakich treści poważne przenikają się z błahymi, a publiczne z prywatnymi. „News” to już nie tylko istotne wydarzenie na skalę krajową czy międzynarodową, które jest warte publikacji. „News” to również cały ciąg aktualizacji na Facebooku, niestrudzenie informujących nas o tym, że Igor jest na lotnisku, Ala pocałowała nowego chłopaka, a Lucy ma straszną ochotę na frytki. W konsekwencji więc, po trzecie, tam, gdzie każdy może opublikować wszystko, pojawia się bardzo dużo „twórczości”, która jest zła, banalna lub po prostu przeznaczona tylko dla wąskiej grupy przyjaciół. Powstaje więc konieczność ciągłego filtrowania „śmieciomacji” na rzecz treści z punktu widzenia danego użytkownika wartościowych. To z kolei wymaga uwagi i czasu oraz w znakomity sposób odwraca naszą uwagę od treści, które są istotne i pożyteczne.

Niedawno wydana książka Nicholasa Carra „The Shallows: what the Internet is doing to our brains”, podejmuje problem trywializacji życia intelektualnego poprzez zarówno blogi, tweety oraz filmiki na YouTubie. Posiłkując się najnowszymi wynikami badań Carr opisuje, w jaki sposób Internet radykalnie obniża naszą zdolność do koncentracji. Ciągłe trwanie w stanie wielozadaniowości sprawia, że jesteśmy mniej produktywni. Czytanie online ma inny charakter niż czytanie offline. Czytając na ekranie, jesteśmy mniej uważni, raczej skanujemy tekst, niż próbujemy go zrozumieć. Carr uważa, że nowoczesna technologia nagradza właśnie pobieżne, szybkie skakanie pomiędzy wieloma treściami, a nie głębszą refleksję i analizę. Internet bardzo lubi nasze rozkojarzenie. Carr pokazuje również, w jaki sposób taki tryb działania zmienia nasz mózg, rozwijając umiejętności selekcji i filtrowania, ale zmniejszając zdolności koncentracji i rzeczywistego zrozumienia.

Personalizacja i „my daily me

W związku z tym, że główna część naszej energii w Internecie jest podporządkowana filtrowaniu informacji lub raczej selekcji informacji, które w jakimś stopniu są dla nas pożyteczne i interesujące, technologia daje nam rozbudowane możliwości „personalizacji” informacji. Oznacza to, że w sieci możemy napotykać tylko takie treści, które chcemy i które nam odpowiadają.

Profesor Cass Sunstein w swojej książce „Republic.com” przedstawia koncepcję „my daily me”, która prezentuje wizję idealnego spersonalizowania całości zawartości medialnej, z jaką się spotykamy. Sunstein wskazuje, jak każdy użytkownik w bardzo prosty sposób może „wyselekcjonować” to, co czyta, co ogląda, czego słucha i typ ludzi oraz komentarze, z jakimi się spotyka w sieci. Mało tego, nowoczesne technologie sieciowe, znając jego „profil”, będą mu podsuwać tylko takie książki, filmy czy wydarzenia, które pasują do jego zainteresowań i poglądów. Dla przykładu Amazon, nawet po kilku zakupach, zawsze pokazuje książki, które mogą się nam podobać. Nawet przestrzeń reklamowa oferowana choćby przez Google jest coraz bardziej zindywidualizowana i dostosowana do profilu użytkownika.

Sunstein obawia się, że proces personalizacji może prowadzić do coraz większej alienacji i fragmentaryzacji i może być sprzeczny z tym, czym Internet miał być. Zamiast rzeczywistym oknem na świat, miejscem spotykania się wielu punktów widzenia, wiedzy pochodzącej z wielu źródeł, może się stać miejscem, gdzie każdy spotyka się tylko z własną grupą i tylko z ludźmi, którzy myślą podobnie.

W posłowiu do swojej książki Sunstein pisze, że „demokracja potrzebuje jednocześnie dużej liczby różnych doświadczeń i nieprzewidywalnych spotkań z niewybranymi tematami i ideami”. Tylko doświadczenie różnicy i różnorodności prowadzi do jej akceptacji, ale też do wytwarzania nowych idei. Autor również dostrzega fakt, że – jak na razie – dla większości ludzi Internet pozostaje podróżą w nieznane, szansą doświadczenia odległych miejsc, różnych idei i punktów widzenia, nawet jeśli, jak dowodzą najnowsze badania Pew Institute, media społeczne służą nam przede wszystkim do porozumiewania się w swoich własnych grupach i z najbliższymi przyjaciółmi.

Twitter, Google, Facebook i Nagroda Nobla? Czy nowe technologie i Internet pomagają zmieniać świat na lepsze?

Tymczasem media społecznościowe, w opinii wielu ekspertów, przedefiniowały i „wymyśliły na nowo” społeczną aktywność i zaangażowanie w sprawy publiczne. Wraz z powstaniem serwisów społecznościowych – takich jak Facebook i Twitter – tradycyjna relacja między władzą polityczną a społeczeństwem zostaje zachwiana na korzyść tego ostatniego.

Wspomniane serwisy dają tym pozbawionym władzy możliwości, o których pisałam powyżej – łatwego i skutecznego organizowania się na masową skalę i platformę do wyrażania swoich poglądów oraz bycia skuteczną grupą nacisku, która nie tylko przekracza tradycyjne granice państw narodowych, ale też omija sformalizowane instytucje. Wiosną 2009 r. w Mołdawii ponad 10 tys. ludzi wyszło na ulicę protestować przeciwko komunistycznemu rządowi. Te działania szybko zostały nazwane „Twitterową Rewolucją”, mimo pewnych wątpliwości związanych z realnym wpływem sieci w społeczeństwie, którego większość nie ma dostępu do dobrodziejstw Internetu.

Media społecznościowe odegrały wielką rolę w nagłośnieniu późniejszych o kilka miesięcy demonstracji w Iranie. Mark Pfiefe, były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych, domagał się wówczas przyznania Twitterowi nominacji do Pokojowej Nagrody Nobla, pisząc: „Bez Twittera ludzie w Iranie nie poczuliby się tak upodmiotowieni i pewni siebie, żeby wyjść na ulice i upomnieć się o wolność i demokrację”.

Wreszcie wydarzenia w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie pokazują, w jaki sposób Internet i media społecznościowe potrafią pomóc w organizowaniu się, motywowaniu i przekazywaniu informacji o wydarzeniach. Nawet jeśli słowa o rewolucji zainspirowanej przez Facebooka czy Twittera w kontekście wydarzeń w Tunezji, Egipcie czy Syrii są znów przesadzone ze względu na skalę rzeczywistych protestów i realnego zagrożenia, to rola i wpływ tych narzędzi na przebieg politycznych wydarzeń jest dostrzegalna również przez sceptyków. „Dzięki Facebookowi zrozumieliśmy, że nie jesteśmy sami, że mamy za sobą nie tyle jakieś rządy czy armię, ile ludzi z całego świata, którzy patrzą na ręce Mubarakowi”, mówił jeden z uczestników wydarzeń na placu Tahrir w Egipcie. Kiedy egipskie siły rządowe odcięły Internet w trakcie trwania rewolucji, serwis Google udostępnił specjalny numer telefonu, dzięki któremu świadkowie wydarzeń w Egipcie mogli je relacjonować w ich kraju.

W każdym z tych przypadków rola Twittera czy Facebooka, Flickra lub Google’a polegała nie tylko na informowaniu opinii publicznej – wewnętrznej czy zewnętrznej – o tym, co się dzieje w kraju, w sytuacji, gdy wszystkie tradycyjne media były zdominowane przez siły rządowe. Wspomniane portale służyły także organizowaniu się i wzajemnemu motywowaniu. Media społecznościowe odegrały również kluczową rolę w pokonywaniu bariery strachu, w dawaniu poczucia wsparcia, ale również w poszukiwaniu zaginionych bliskich.

Ta funkcja okazała się szczególnie przydatna w dramatycznych wydarzeniach w Japonii w marcu 2011 r., gdzie media społecznościowe szybko przejęły funkcję zarówno agregacji informacji o zaginionych, jak i zbiorowej platformy „podtrzymywania na duchu”. Podczas pierwszych dni po przewrocie w Tunezji i zamieszkach w Egipcie na pierwszych stronach papierowych wydań „New York Timesa” czy „Guardiana” pojawiały się komentarze miejscowych blogerów, którzy byli w stanie opowiedzieć, co się dzieje w Kairze czy Aleksandrii. Podobnie działo się w przypadku relacji z wydarzeń w Syrii czy Jemenie. Ci, którzy do tej pory byli „publicznością”, do której trafiały przekazy dziennikarskie, sami stali się „nadawcami”, „mediami”.

Malcolm Gladwell, w opublikowanym w październiku 2010 r. na łamach „New Yorkera” artykule „Small change. Why the revolution will not be tweeted”, przestrzegał przed zbytnim optymizmem co do roli mediów społecznościowych w istotnym działaniu na rzecz zmiany społecznej.

Gladwell twierdzi, że społeczny udział w świecie wirtualnym ma zupełnie inny charakter i wymaga znacznie mniejszego zaangażowania od swoich „aktywistów”, a przez to tylko w ograniczonym stopniu może działać na rzecz prawdziwej zmiany społecznej. Na przykładzie analizy studenckich protestów z lat 60. czy ruchów przeciwko zniesieniu segregacji rasowej w USA pokazuje, że sukces akcji społecznych z lat przedinternetowych bazował na bliskich relacjach uczestników między sobą i silnym zaangażowaniu w daną sprawę oraz na gotowości poniesienia ryzyka. Jeśli twój przyjaciel działał w opozycji, był to bardzo ważny powód, żeby się do niej przyłączyć, pokonać swój własny strach i zaangażować się w struktury. Jak wiemy z wcześniejszej analizy, sukces wielu serwisów i aplikacji internetowych polega dokładnie na czymś odwrotnym, na braku struktury i regulacji.

Aktywność w serwisach społecznościowych opiera się na bardzo luźnych związkach i zarządzaniu grupami luźno powiązanych lub wcale nieznających się osób – na czymś, co – jak pokazywałam wyżej – w życiu realnym byłoby postrzegane jako „dziwaczne”. Coś, co wielu uznaje za podstawową zaletę, Gladwell uznaje za główną słabość. Skoro relacje w sieci oparte są na luźnych związkach, internauty nie zmobilizuje to do jakiegokolwiek społecznego aktywizmu powiązanego z prawdziwym ryzykiem.

Tymczasem prawdziwa zmiana społeczna, według Gladwella, wymaga czasem właśnie ryzyka i poświęcenia. W tym sensie media społecznościowe być może zwiększają skalę zaangażowania, ale jednocześnie znacząco obniżają wymagania wobec aktywizmu społecznego. „Serwisy społecznościowe są szczególnie efektywne w zwiększaniu partycypacji społecznej poprzez zmniejszanie poziomu motywacji potrzebnej do zaangażowania” – pisze wspomniany autor na łamach „New Yorkera”.

Gladwell konkluduje stwierdzeniem, że media i serwisy społecznościowe istotnie angażują w większym stopniu społeczny aktywizm, ale nie do wielkiej zmiany, lecz raczej w kwestiach niewymagających dużego ryzyka i dużego stopnia zaangażowania. Media społecznościowe według niego nie inspirują rewolucji społecznej, tylko pomagają w zwykłych codziennych sprawach: zbiórce krwi dla przyjaciela lub pomocy w odnalezieniu zgubionego telefonu. Raczej podpisaniu apelu o uwolnienie więźnia niż realną jego obroną.

Internet a ekonomia. W stronę nowego modelu gospodarczego opartego na kolaboracji i dzieleniu się.

Opublikowany w maju 2011 r. raport „Shareable Magazine” i instytutu Latitude Research zatytułowany „The New Sharing Economy” pokazuje, że dzielenie się w świecie online zachęca ludzi do dzielenia się zasobami także w świecie offline. Na podstawie rosnącej liczby przykładów twórcy badania udowadniają, że ludzie, którzy dzielą się zasobami w sieci, uczą się ufać sobie nawzajem również poza nią.

Aż 78 proc. badanych przyznało, iż doświadczenia dzielenia się online sprawiło, że są bardziej skłonni do dzielenia się prawdziwymi rzeczami w realnym życiu. Oprócz dzielenia się choćby środkami transportu coraz więcej osób (62 proc.) było zainteresowanych dzieleniem się również miejscami na wakacje, przestrzenią służącą do przechowywania produktów czy pracą, i to nawet z zupełnie obcymi osobami. Badanie przeprowadzone na grupie ponad 500 użytkowników Internetu pokazuje, że ludzie dzielą się nie tylko w tym celu, żeby zaoszczędzić pieniądze, lecz coraz częściej po to, żeby „uczynić świat miejscem lepszym do życia”.

Przytoczone badanie zainspirowane było tym, co udowodnił nasz George, że ludzie chętniej dzielą się swoim życiem i swoimi spostrzeżeniami w sieci niż w świecie realnym. Jednocześnie kryzys ekonomiczny sprawia, że pewne zjawiska i praktyki poczynione w sieci mają ważny wpływ na naszą zbiorową rzeczywistość i to, jak świat online zmienia nasze życie w świecie off-line. Autorzy publikacji takich jak „What’s mine is yours. The Rise of Collaborative Consumption” czy „The Mesh” twierdzą, że to zjawisko jest częścią fundamentalnej zmiany społecznej, która stopniowo prowadzi do przemiany modelu z gospodarki opartej na posiadaniu na gospodarkę opartą na dzieleniu. W takiej gospodarce ludzie nie czują konieczności posiadania, mogą wypożyczyć samochód od święta lub pójść na ważne spotkanie z markową torebką w ręku, mimo że nie wydali na nią wcześniej kilu tysięcy euro.

Kolaboracyjne współtworzenie, innowacja Internetu i „niebezpieczne bezpieczeństwo” w sieci

Krótka historia Internetu (a szczególności Web 2.0) pokazuje, że od początku swojego istnienia stanowił on parasol dla innowacyjności, kreatywności i budowy wartości ekonomicznej przekraczającej tradycje kapitalistycznego myślenia. Jak pisze Jonathan Zittrain w swojej książce o przyszłości Internetu „The Future of the Internet”, jego rozwój, bazując na „generatywnych rozwiązaniach”, czyli takich, które pozwalają budować na wynalazkach innych, zapełnił istotną lukę, jaka powstaje, kiedy innowacja leży wyłącznie w rękach sił rynkowych nastawionych na tworzenie profitu.

W systemie opartym na „generatywnym modelu” aktywności podejmowane przez amatorów tworzą rezultaty, które nie powstałyby w modelu zarządzanym wyłącznie przez firmy. Ludzie w sieci mogą pracować samodzielnie lub w grupach. Kombinacja Internetu i komputerów osobistych sprawia, że kolaboracje w sieci są szczególnie efektywne i skuteczne. Dla przykładu projekty typu open source mogą być zbyt skomplikowane dla jednego programisty, ale dostępny jest software, który ułatwia kolaborację. Dostępne CVS (concurrent version systems) pozwalają na to, aby wielu ludzi pracowało nad tym samym projektem w tym samym czasie. Poszczególne wersje są zapisywane, więc zawsze łatwo wrócić do poprzednich. Dzięki temu osoby o zupełnie różnych talentach mogą w szybki i łatwy sposób się nawzajem uzupełniać. Najbardziej chyba znaną egzemplifikacją kolaboracyjnego projektu jest wspomniana wcześniej Wikipedia, którą  każdy może edytować w dowolny sposób w każdej chwili.

Innymi przykładami prostego software pisanego przez amatorów są blogi, które pozwoliły użytkownikom – dziennikarzom amatorom i pisarzom – tworzyć chronologiczny zapis swojej pracy, a następnie dawać do niej dostęp milionom użytkowników, również tym, którzy nie znają tytułu bloga, ale potrafią go wyszukać poprzez zamieszczoną w sieci treść. Istotne wydaje się to, na co zwraca uwagę również Zittrain, że „generatywne technologie” nie muszą w oczywisty sposób produkować „postępu”, jeśli mierzylibyśmy go rozwojem społecznego dobrobytu. Raczej podsycają one zmianę. Ten system pracy przyczynia się do rozwoju wariacji, ulepszeń i kolejnych wersji oraz eksperymentów, które w teorii poprawiają wersję pierwotną lub prowadzą do jej ewolucji, ale mogą też mieć niekorzystne konsekwencje, ponieważ wprowadza się ciągle nowy porządek.

W praktyce skutki generatywnego modelu sieci mogą prowadzić zarówno do konfliktu między tymi, którzy byli pierwsi, a ich następcami, jak również między kontrolą a anarchią. Paradoks generatywności, według Zittraina polega zatem na tym, że jej założona otwartość może skończyć się w różny sposób. Twierdzi on, że Internet oparty na intencjach otwartości, kolaboracji i współtworzenia treści doprowadzi nie tylko do nieprzewidywalnych, lecz także niekorzystnych rezultatów, czyli takich, które będą prowadziły do tworzenia systemów zamkniętych i niedających możliwości dalszego rozwoju technologii.

Zaskakującym dla niektórych przykładem negatywnych aspektów tego rozwoju są aplikacje na telefony komórkowe, bardzo często w postaci zamkniętych, gotowych i skończonych produktów. Pojawiają się więc pytanie i dylemat, czy możliwa jest regulacja technologii sieciowych i Internetu w sposób zapobiegający destrukcji i redukcji, a jednocześnie nieograniczający twórczej, oddolnej i niczym nieskrępowanej kreatywności i innowacyjności.

Przyszłość Internetu: w jaki sposób zachować ducha kolaboracji i samoregulacji?

Rozważając problem regulacji sieci Jonathan Zittrain opisuje holenderskie miasteczko Drahten, które podjęło niecodzienny eksperyment w zakresie zarządzania komunikacją miejską, zdejmując niemal wszystkie znaki uliczne, znaki drogowe, parkometry czy oznaczenia miejsca do parkowania. Drahten jest jednym z kilku miast w eksperymencie europejskim, które testuje strategię „niebezpiecznego bezpieczeństwa”. Jedyną zasadą, jaką pozostawiono, jest ruch prawostronny.

Rezultat był zaskakujący dla wszystkich. Eksperyment wykazał radykalną poprawę zachowania bezpieczeństwa na drogach. W rzeczywistości bez znaków drogowych i regulacji kierowcy są niejako siłą rzeczy zmuszani do bardziej uważnej jazdy oraz zwracania dużo większej uwagi zarówno na siebie, jak i na innych uczestników ruchu drogowego.

Dalej okazuje się, że przepisy i zasady sprawiają, że ludzie tracą swoją podstawową umiejętność – umiejętność bycia odpowiedzialnymi członkami wspólnoty. W końcu zaobserwowano, że im więcej przepisów, tym ludzkie poczucie odpowiedzialności spada, a pojawia się chęć do postępowania wbrew danej regulacji.

We współczesnej cyberprzestrzeni brak regulacji (albo egzekucji) prowadzi do ustalania oddolnych zasad sieciowej etykiety. Myśląc nad projektami regulacji sieciowych, Zittrain namawia do tworzenia takich narzędzi technologicznych, które inspirowałyby ludzi do samoregulacji i autokontroli w sieci.

Dowodem na możliwość budowy takiego systemu jest wspomniana wcześniej Wikipedia. Podstawa jej działania jest podobna do opisanego eksperymentu z ruchem drogowym. Zakładamy, że choć być może nie każdy użytkownik okaże się ekspertem, a część edytujących prawdopodobnie będzie specjalnie wprowadzać błędy, wśród ogółu użytkowników przeważą ludzie odpowiedzialni i chętni do konstruktywnego działania. Każdy może napisać lub edytować daną stronę czy wpis w taki sposób, w jaki potrafi. Ponieważ software Wikipedii zapisuje wszystkie poszczególne wersje, każdy może wrócić do poprzedniej, w dowolnym momencie. Dodatkowo wpisy mają strony dyskusyjne, gdzie wszyscy uczestnicy, nawet ci o najbardziej odmiennych zdaniach, mają szansę we włas
nym gronie wypracować kompromis. Jeśli zatem ktoś chce wprowadzić swoje kontrowersyjne zmiany bez uprzedzenia lub zgody innych na forum, musi liczyć się z tym, że zaproponowane przez niego zmiany zostaną szybko odwrócone.

Z czasem Wikipedia wytworzyła też oddolne zasady etykiety. Jedną z nich jest na przykład umowa, że nikt nie pisze tekstów o sobie ani o swoich najbliższych. Co jednak z politykami lub firmami, które – co zrozumiałe – chcą, aby o nich pisano w jak najlepszym świetle? Rzecz jasna, jak pisze Zittrain, Wikipedia stara się bronić przed sieciowym wandalizmem, blokując na przykład strony szczególnie narażone na akty agresji. Do takich zablokowanych stron mają dostęp jedynie administratorzy, wybierani spośród edytorów, którzy w powstanie danego tekstu wnieśli najwięcej (jeśli oczywiście zaaplikuje się o status takiego wikipedycznego biurokraty). Przy wszystkich pojawiających się problemach Wikipedia stworzyła więc system sieciowej samokontroli, który ma cechy „niebezpiecznego bezpieczeństwa”, porządku sieciowego bez ostro i sztywno wyznaczonych odgórnych przepisów.

Podsumowując, Zittrain twierdzi, że podstawowym czynnikiem, od którego zależeć będzie to, czy Internet przetrwa w obecnej formie, stanie się kolektywna suma działań wszystkich użytkowników, którzy albo mogą doprowadzić do jego zniszczenia, albo działać na rzecz tego, by był on nadal platformą oddolnej innowacji. Państwa, organizacje międzynarodowe i zainteresowani stakeholderzy także mogą odegrać pewną rolę, a mianowicie podtrzymywać warunki sprzyjające otwartemu i kolaboratywnemu rozwojowi Internetu oraz interweniować, kiedy dobra wola użytkowników nie jest w stanie rozwiązać konfliktu.

Jednak to właśnie dobra wola dzielenia się i porozumiewania będzie według Zittraina podstawą rozwoju sieci. Aby ją podtrzymać, użytkownicy muszą uważać Internet za coś, do czego sami przynależą i z czym się mogą utożsamiać.

Przeczytaj również: Zmień reguły, L. Jażdżewski

Foto: http://www.flickr.com/photos/fenng/4247211150/sizes/m/

Bibliografia:

Botsnam R., Rogers R., What’s Mine is Yours. The Rise of Collaborative Consumption, Harper Collins 2009.
Castells M., Communications Power,OxfordUniversityPress 2009.
Gladwell M., Small change. Why the revolution will not be tweeted,  „New York Times” 4.10. 2010.
Lehrer M., Our Cluttered Minds, „The New York Times”, 6.10.2010.
Living and Leaning with New Media. Building the Field of Digital Media and Learning, MacArthur Foundation Report, November 2008.
The new Sharing Economy, „Shareable Magazine” and Latitude Research study, 5.10.2010.
Jenkins H., The Convergence Culture,New YorkUniversityPress 2006.
Morozow E., Loosing our minds to the web, [w:] Prospect, Issue 172, 22.06.2001.
Sharr N., The Shallows, Norton & Company.
Shirky C., Here comes everybody, Penguin Books 2008.
Sunstein C., Republic.com,PrincetonUniversityPress 2002.
Zittrain J., The Future of the Internet, Penguin Books 2008.

W stronę liberalnego ładu kapitalistycznego :)

OTOCZENIE GOSPODARKI: PAŃSTWO-PRAWO-POLITYKA

Państwo polskie, przy całym jego rozległym interwencjonizmie, jest w istocie słabe. Zresztą ów ekspansywny interwencjonizm jest jednym z głównych źródeł jego słabości. Trudno się jednak od tego interwencjonizmu uwolnić, gdy nakładają się nań dwie tendencje. Jedna, to odziedziczona po komunistycznym państwie totalnym skłonność do zajmowania się wszystkim i do regulowania wszystkiego. Przyzwyczajenie niemałej części społeczeństwa do tego, że państwo za nie myśli i decyduje, a więc i w przyszłości tak również być powinno, wzmacniane jest ponadto przez tendencję charakterystyczną dla demokratycznych państw opiekuńczych. Państwa są tam przeciążone ilością i różnorodnością żądań grup roszczeniowych, co rodzi skłonność do rozbudowywania aparatu państwowego („urząd jest dobry na wszystko”, jako wyraz zainteresowania władz roszczeniami określonej grupy). To z kolei wzmaga tylko poczucie nieodpowiedzialności klienteli z różnych grup roszczeniowych. „Przeciążona demokracja” funkcjonuje wszędzie coraz słabiej; w postkomunistycznej rzeczywistości funkcjonuje jeszcze gorzej, gdyż tradycja poszukiwania konsensusu rywalizujących grup interesów została tam doszczętnie zniszczona przez poprzedni ustrój, a nowe nawyki nie sprzyjają dążeniu do takiego konsensusu. Nic lepiej nie pokazało tego, jak łatwo ześlizgnąć się można z takiej sytuacji w autorytaryzm, a jako minimum we wrogą wolności „antyliberalną demokrację” (wedle definicji Fareed’a Zakarii), jak dwa lata rządów PiS.

Państwo, które usiłuje objąć zasięgiem swej regulacji i bezpośredniego kierowania coraz szerszy zakres spraw, musi z istoty przeciążenia zbyt wielką liczbą problemów – wypełniać swą rolę nienajlepiej. A obejmując wiele, uchwyt ma słaby. W efekcie zdecydowanie niedostatecznie wypełnia swoje podstawowe funkcje zapewnienia ładu i porządku. Aparat przymusu i wymiar sprawiedliwości też są przeciążone licznymi obowiązkami i zmiennością koncepcji polityków na temat skuteczności takich czy innych środków. Upolitycznienie prawa powoduje, że rządy prawa zamieniają się w rządy z pomocą prawa, czyli rządy polityków. Ustrój wykorzystuje prawo jak ów pijak z dowcipu latarnię – dla podparcia się, nie dla oświecenia.
Również ze współczesnej ewolucji cywilizacji zachodniej dotykają nas konsekwencje myślenia zakładającego moc sprawczą prawodawstwa jako recepty na wszelkie bolączki społeczne. Takie myślenie życzeniowe, w odróżnieniu od tradycji wywodzącej się jeszcze z czasów rzymskich, drastycznie ogranicza pewność prawa. Współczesnym ideałem państwa prawa jest już tylko pewność tego, jakie prawo obowiązuje dzisiaj w danej kwestii. Nie daje żadnej gwarancji, że te same reguły obowiązywać będą jutro, gdyż większość parlamentarna może zmienić daną regulację następnego dnia. W kraju postkomunistycznym takim jak Polska powstaje więc niezdrowy amalgamat całkowitego lekceważenia norm prawnych, wywodzący się z komunizmu, z biegunką ustawodawczą, która – wbrew intencjom – niepewność prawną jeszcze powiększa.

Na trudne do zwalczania słabości państwa i prawa – trudne, ponieważ wynikają one i z naszej niedawnej historii, i ze specyficznego, niestety deformującego oddziaływania cywilizacji, na łono której staramy się powrócić – nakłada się specyficznie postkomunistyczna skłonność do zawłaszczania państwa przez grupy polityczne. Partie są słabo zakorzenione w społeczeństwie; rzadko też w sposób klarowny bronią określonych interesów grup społecznych. Tym bardziej więc starają wzmocnić się, wykorzystując do tego państwo, traktowane jako łup zwycięskiej partii, czy koalicji. To zawłaszczanie dokonuje się najczęściej na dwa sposoby.
Po pierwsze, poprzez tworzenie nowej nomenklatury partyjnej: mianowania na stanowiska w administracji publicznej różnych szczebli dokonuje się z partyjnego nadania, schodząc z nominacjami coraz niżej (zawłaszczając coraz to niższe stanowiska). Obniża to poziom sprawności administracji, gdyż podział wiedzy i umiejętności rzadko pokrywa się z podziałami partyjnymi. Obniża też sprawność administracji będąca jej następstwem karuzela zmian, wywołana zmianami rządzących koalicji.
Po drugie, poprzez zjawisko określane mianem „kapitalizmu politycznego”. Ciągle jeszcze zbyt duży sektor państwowy i nieprzejrzyste (często celowo!) reguły gry stwarzają możliwości stosowania kryteriów partyjnej przynależności (lub cichego wspierania danej partii) podczas selekcji tak fachowców, jak i wykonawców zamówień publicznych. Cierpi na tym efektywność systemu gospodarczego.

Powyższa diagnoza ułomności polskiej demokracji prowadzi do dwóch wniosków najogólniejszej natury, które dopiero stają się podstawą do określenia kierunków działania na rzecz „naprawy Rzeczypospolitej”. Reakcją na postrzegane wynaturzenia cywilizacyjne i na specyficznie polskie (a często szerzej: postkomunistyczne) problemy jest postulat tych, którzy postrzegają siebie w centrum sceny politycznej, mianowicie dążenie do ograniczenia roli państwa do minimum. Skoro państwo coraz gorzej radzi sobie z rosnącą listą spraw, których załatwienia po ich myśli domagają się rozliczne grupy roszczeniowe, to powinno ono stopniowo ograniczać się do tych spraw, których rozstrzygania przez państwo nie można uniknąć. „Lepiej mniej, ale lepiej” staje się wytyczną programu zwolenników państwa minimum.

Drugim elementem diagnozy, z którego też wypływają określone wnioski, jest uznanie, że polski kapitalizm cierpi na znacznie mniej wynaturzeń niż polska demokracja. Wprawdzie efektywność systemu gospodarczego cierpi na skutek wynaturzeń w postaci różnych przejawów „kapitalizmu politycznego”, ale na szczęście w porównaniu z wartością transakcji składających się na globalną sprzedaż dóbr i usług sektora prywatnego w polskiej gospodarce jest to jej dość niewielki margines. W konsekwencji powyższej diagnozy należy uznać, że w tych warunkach alokacja przez rynek powinna w jak największej mierze zastępować alokację przez decyzje polityczne. Warto zaznaczyć, że wniosek powyższy nie został oparty na preferencjach ideowych, lecz pragmatycznych: relatywnie mniejsze zniekształcenia rynku wskazują na konieczność odciążenia bardziej skłonnego do zniekształceń państwa od jego funkcji alokacyjnych.

W części poświęconej gospodarce przedstawione są propozycje programowe, które zbliżają system gospodarczy do ideału państwa minimum i kładą nacisk na potrzebę zwiększonej alokacji za pośrednictwem rynku. Znajdują się tam propozycje podatkowe, ograniczenia redystrybucji, prywatyzacyjne, regulacyjne, antykorupcyjne i inne. Wszystkie one wskazują na potrzebę ograniczenia aktywizmu państwa. Do postulatów zmierzających w stronę państwa minimum w gospodarce dodać należy postulaty zmniejszające rolę państwa w relacjach z instytucjami pośredniczącymi społeczeństwa obywatelskiego i relacjami samych obywateli. Rozwijamy tę kwestię poniżej.

Wydatki publiczne są zawsze słabiej kontrolowane pod względem ich celowości i efektywności niż wydatki prywatne. Z tych samych powodów są też szczególnie korupcjogenne. Dlatego diagnoza dotycząca ułomności systemu partyjnego, zawłaszczania państwa przez zwycięskie partie i powszechności zjawiska „kapitalizmu politycznego” sugeruje jeszcze jeden kierunek działania. Mianowicie tam, gdzie nie jest możliwa realizacja postulatu ograniczenia alokacyjnej roli państwa – ze względu na charakter wydatków publicznych, czy choćby tylko trudno zmienialną tradycję – elementem strategii popr
awy funkcjonowania władz publicznych powinno być przesuwanie decyzji alokacyjnych ze szczebla władz centralnych państwa na szczebel samorządu terytorialnego. I władze centralne, i lokalne, ze swej istoty, jako reprezentacje określonych społeczności, są mniej efektywne niż właściciele prywatni. Jednakże poziom kontroli nad zachowaniami władz lokalnych przez lokalne społeczności jest – z racji większej widoczności dokonań lub zaniechań władz lokalnych – nieporównanie wyższy. Z tego też powodu strategia decentralizacyjna jest jednocześnie strategią zmniejszania ułomności polskiej demokracji.

Strategia decentralizacji nie powinna ograniczać się do zwiększania roli samorządu terytorialnego kosztem mniej efektywnego centrum. Zasadę samorządności, jako kluczowy element aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, rozumiemy znacznie szerzej. Wychodzenie poza narzucony w komunizmie model „znacjonalizowanego społeczeństwa” oznacza odwojowywanie kolejnych obszarów autonomii jednostek, rodzin, grup zawodowych i środowisk gospodarczych, które powinny odzyskiwać lub uzyskiwać należne im prawa do decydowania o obszarach swej aktywności, stawiania celów i określania środków ich realizacji. Przy czym prawa rozumiemy w historycznym kontekście równowagi praw, włącznie z prawem do popełniania błędów i obowiązkiem ponoszenia odpowiedzialności za własne działania.

LIBERALNY ŁAD GOSPODARCZY:
KIERUNKI ZMIAN

1. Żadnego programu ekonomicznego nie sposób nie rozpocząć od wyrażenia jednoznacznej akceptacji dla instytucjonalnych uwarunkowań ładu gospodarczego, uznawanych prawie powszechnie za fundamentalne tak dla sprawności ekonomicznej (tworzenia bogactwa), jak i dla ich związków z podstawowymi wartościami demokracji zachodniej (związki wolności gospodarczych z wolnościami obywatelskimi, moralnością jako fundamentem ładu ekonomicznego i obywatelskich obowiązków, itd.). Historia gospodarcza, a w szczególności doświadczenia XX wieku, wskazują wyraźnie jakie to uwarunkowania instytucjonalne i granice dla interwencji w tworzenie i podział bogactwa sprzyjają sprawności ekonomicznej.

2. Zasady wolności gospodarczej, konkurencji i otwarcia na świat zewnętrzny. Po kilkudziesięciu latach zafascynowania planowaniem gospodarczym, drobiazgowym interwencjonizmem i w ogóle możliwościami działań kierowanych bądź koordynowanych z centrum, lata 80. i 90. ubiegłego stulecia przyniosły daleko idącą zmianę sposobu myślenia i działania. Spowodowały to głównie niepowodzenia krajów rozwijających się, które po II wojnie światowej wybrały na ogół drogę centralizmu, zastępowania sektora prywatnego przez państwo, jak również daleko idącego separowania się od rynku światowego, załamanie się systemu gospodarczego komunizmu, czy wreszcie „przeregulowanie” i „przesocjalizowanie” wielu gospodarek zachodnich (wywołujące daleko nie do końca usunięte zjawisko zwane „Eurosklerozą”).
Dlatego dzisiaj zasada wolności gospodarczej stanowi niepodważalny fundament nawet tam, gdzie jest ona bardziej dyrektywą odnośnie przyszłości, niż stanem aktualnym. Wolności gospodarczej – po to, ażeby była ona skutecznym instrumentem tworzenia bogactwa – towarzyszyć musi konkurencja, wraz ze wszystkimi jej pożytecznymi, choć niekiedy indywidualnie bolesnymi cechami (zasada swobody wejścia na rynek, ale także i zasada konieczności wyjścia, gdy wydatki wyższe od dochodów nie pozwalają na dalszą obecność na tym rynku). Uwzględniając fakt, że w produkcji masowej, o dużej skali, istnieje niewielu producentów, zasada konkurencji oznacza też otwartość względem rynku światowego. Bez takiej otwartości łatwo o zmowę monopolistyczną na szkodę konsumenta i gospodarki jako sprawnie funkcjonującej całości.

3. Wolność gospodarcza i konkurencja w gospodarce rynkowej tylko wówczas są gwarancją skuteczności, jeśli oparte są na dominującej własności prywatnej. Doświadczenia historii współczesnej dowodzą, że nigdy i nigdzie nie powiódł się eksperyment zbudowania gospodarki rynkowej bez dominującej własności prywatnej („kapitalizmu bez kapitalistów”). Patrząc pragmatycznie, jako cel minimum powinniśmy w tym względzie określić osiągnięcie przez Polskę stanu obecnego w krajach zachodnich o dużym udziale sektora publicznego, tzn. maksimum 10-15% produkcji sektora przedsiębiorstw (w 2007r. było to prawie 30%!). Wiele jest więc jeszcze do zrobienia w tym zakresie.
Unikając ekonomicznego marzycielstwa, powinniśmy jednoznacznie odżegnywać się od pokusy poszukiwania tzw. trzeciej drogi. Mamy świadomość tego, że ładnie dla niektórych brzmiące określenie: „społeczna gospodarka rynkowa”, sformułowane w Niemczech w latach 40., nie było niczym innym niż liberalną gospodarką rynkową (przedstawioną przez tzw. szkołę ordo-liberalną), i to znacznie bardziej liberalną niż to wszystko, co wprowadzono w Polsce od 1989r. Współczesne problemy Niemiec (ponad 4,5-milionowe bezrobocie, trwająca ucieczka miejsc pracy m.in. do Europy Środkowo-Wschodniej (w tym i Polski) i inne słabości) są następstwem nie modelu społecznej gospodarki rynkowej, lecz przeregulowania niemieckiej gospodarki i przeciążenia jej ponad miarę świadczeniami państwa opiekuńczego (tym, co w Niemczech nazywa się „socjalem”). Nie są to – dla niektórych – prawdy przyjemne, ale na pewno konieczne dla zrozumienia rzeczywistego pola manewru w polityce gospodarczej i społecznej.

4. Najpewniejszą – i jedyną na długą metę – drogą poprawy sytuacji ekonomicznej gospodarstw domowych pozostaje szybki wzrost gospodarczy. Dotyczy to także możliwości redystrybucji za pośrednictwem budżetu: „większy bochenek” do podziału oznacza więcej dóbr niż większa część wolno rosnącego lub wręcz kurczącego się „bochenka”. Obok wolności gospodarczej i własności prywatnej, warunkiem szybkiego wzrostu gospodarczego jest inna zdobycz polskiej transformacji – stabilny, wymienialny pieniądz. Dotyczy to zarówno złotego w dniu dzisiejszym, jak i euro (w trudnej do określenia dokładnie) przyszłości.
Doświadczenia krajów, którym przez dziesięciolecia udawało się utrzymać wysoką stopę wzrostu produktu krajowego, dowodzą, że właśnie polityka władz monetarnych, nie dopuszczających do nadmiernej emisji pieniądza, i będąca tego następstwem niska lub wręcz zerowa inflacja, zachęcają społeczeństwo do oszczędzania, a wynikające z niskiej inflacji niskie nominalne stopy procentowe i oczekiwania stabilności pieniądza zachęcają przedsiębiorców do inwestowania. To właśnie stabilny pieniądz, wysokie oszczędności i wysokie inwestycje legły u podstaw japońskiego sukcesu lat 50.-70. (a nie, jak niektórzy uważają, „majsterkowanie” przy strukturze przemysłu…).

5. Wysoki wzrost gospodarczy (rzędu 7-10% rocznie), jak pokazują doświadczenia bliższej nam cywilizacyjnie niż Japonia Irlandii, który rozwiązuje bądź jako minimum łagodzi wiele problemów społecznych, możliwy jest na dłuższą metę tylko w warunkach ograniczonej redystrybucji budżetowej. Należy jednoznacznie stwierdzić, że motywacje do oszczędzania, do wydajnej pracy, do przedsiębiorczości i innowacyjności nie sposób utrzymać tam, gdzie państwo zabiera pracującym prawie połowę ich dochodów. Budżety publiczne w Japonii, Korei Płd. i na Tajwanie nie przekraczały 25% produktu krajowego (nie wspominając już o Hongkongu i Singapurze gdzie były jeszcze niższe!). Również w krajach bałtyckich, a następnie Słowacji, które rozwijają się w XXIw. najszybciej spośrod krajów transformacji – członków UE, wyższe tempo wzrostu PKB koreluje z niższym niż gdzie indziej poziomem wydatków publicznych.
Dziesięciolecia upaństwowienia wszystkiego – włącznie z mentalnością wielu obywat
eli – ukształtowały specyficzne oczekiwania w odniesieniu do państwa. Dlatego realistyczną dyrektywą dla polityki gospodarczej powinno być stopniowe, lecz konsekwentne, coroczne zmniejszanie relacji budżetu publicznego (i wydatków tzw. parabudżetów) do produktu krajowego. W bardzo skromnej skali zapowiada to obecny rząd; będziemy więc obserwować konsekwencję działań w tym zakresie.

6. Do fundamentów gospodarczego ładu należą też sprawnie funkcjonujące rynki pracy i kapitału. Stosunki pracy powinny przyczyniać się do stabilizacji oczekiwań po stronie pracobiorców i pracodawców. W Polsce istnieją silne preferencje dla modelu rynku pracy opartego na negocjacjach instytucji pośredniczących (związków zawodowych i stowarzyszeń pracodawców). Czysto teoretycznie, model ten może – poprzez stabilizację oczekiwań – przyczyniać się do zwiększania efektywności gospodarki, o ile pozostaje elastyczny, uwzględniając w umowach zbiorowych dostateczne pole dla dostosowań wynikających z sytuacji koniunkturalnej gospodarki, z sytuacji branży, czy konkretnego podmiotu gospodarczego.
U nas jest on niestety modelem szkodliwym, gdyż redukuje, a nie zwiększa elastyczność rynku pracy i gospodarki w ogóle. Co jeszcze gorsze, siła związków zawodowych – bardziej poza parlamentem, w sektorze publicznym i budżetówce – wzmocniona tanim populizmem wielu polityków doprowadziła rynek pracy do stanu przeregulowania, wysoce szkodliwego dla wszelkiej przedsiębiorczości.
Do tego dochodzą szczególne polskie patologie ruchu związkowego. Ewidentnie wyższa niż gdzie indziej skłonność do strajku to także konsekwencja patologicznych rozwiązań instytucjonalnych, rozdymających uprawnienia związków zawodowych. Bez uprawnień związkowych do finansowania ich działalności przez pracodawców, bez aberracji w postaci wypłacania zarobków za przestrajkowane dni, nasze życie społeczne byłoby spokojniejsze, a działalność przedsiębiorstw (zwłaszcza państwowych) mniej kosztowna. Niezbędna jest w tej mierze zmiana regulacji wprowadzająca zasadę stosowaną wszędzie gdzie indziej w świecie zachodnim: finansowania związków zawodowych ze składek członkowskich (włącznie z wypłacaniem z tychże składek zasiłków strajkowych). Ograniczy to znacznie skłonność do strajkowania, gdy strajkować będzie się za własne pieniądze. Zmniejszy się też pasożytowanie na przedsiębiorstwach, gdyż spadnie też radykalnie liczba związków i etatowych działaczy związkowych.
Sprawnie działające instytucje finansowe stanowią krwiobieg gospodarki. Najpewniejszą gwarancją takiej sprawności jest – jak wszędzie – zdrowa konkurencja. Nie może zaś być jej tam, gdzie decyzje kredytowe wynikają w niemałej części z koneksji personalnych i kalkulacji politycznych. Te zaś najłatwiej plenią się w państwowych bankach. Dowodzą tego nie tylko polskie, ale także i zachodnie (np. francuskie) doświadczenia.
Stąd tak krytykowana przez „majsterkowiczów” prywatyzacja większości sektora bankowego była jednym z nielicznych sukcesów instytucjonalnych ostatnich lat. A fakt, iż banki te mają w większości zagranicznych właścicieli zwiększa pewność racjonalnych zachowań. To znaczy decyzji podejmowanych w interesie ciułacza i przedsiębiorcy, oczekujących nisko oprocentowanych kredytów, a nie w interesie polityków, szukających pieniędzy na politycznie popularne, lecz ekonomicznie bezsensowne przedsięwzięcia.

ZMIANA ROLI PAŃSTWA W GOSPODARCE

1. Dziedzictwem gospodarki socjalistycznej w Polsce jest ciągle jeszcze zbyt wielki udział państwa jako właściciela, centralnego regulatora i dystrybutora zamówień publicznych w gospodarce. Zdecydowanie zbyt mały jest natomiast udział państwa jako instytucji tworzącej warunki dla rozwoju gospodarczego, przedsiębiorczości, innowacyjności – i w ogóle ludzkiej inicjatywy. Jeszcze gorzej wypada ocena wypełniania przez państwo jego elementarnych obowiązków w gospodarce, tj. zapewniania bezpieczeństwa obrotu gospodarczego poprzez wewnętrznie spójny system prawa, w którym interpretacje prawa i decyzje podejmowane na jego podstawie przez administrację publiczną, kompetentne i uczciwe sądy, sprawną egzekucję wyroków sądowych w sprawach gospodarczych.
Dyrektywą programową powinna być zmiana roli państwa w gospodarce – i to zmierzająca w dwóch kierunkach. W obszarze umacniania ładu i porządku w gospodarce, władze powinny zmierzać do podwyższenia jakości, przejrzystości i wewnętrznej spójności prawa gospodarczego, umocnienia sądownictwa i systemu egzekucji. Państwo, które nie wypełnia w zadowalającym stopniu swojej roli przysłowiowego „stróża nocnego” w gospodarce, naraża się na lekceważenie stanowionych przez nie praw dotyczących tejże gospodarki – ze szkodą dla sprawności gospodarowania, gdyż podwyższa ono koszty transakcyjne podmiotów gospodarczych (że o stratach moralnych wynikających z lekceważenia prawa nie wspomnę). Ponadto niski poziom bezpieczeństwa obrotu gospodarczego jest – obok wysokich podatków i arbitralności biurokracji podatkowej – ważnym czynnikiem utrzymywania się szarej strefy w gospodarce. Pozostający w szarej strefie przedsiębiorcy nie widzą bowiem korzyści z ewentualnego przeniesienia się do gospodarki rejestrowanej, jeśli w dalszym ciągu pozbawieni będą w dużym stopniu ochrony prawnej w prowadzonej, legalnej już działalności gospodarczej.
W sensie tworzenia warunków dla wyższej sprawności działania podmiotów gospodarczych, państwo powinno kierować się strategią opartą, jak się to często określa, na zasadach teorii ekonomiki podaży. Obejmuje ona zespół przedsięwzięć uwalniających przedsiębiorczość, innowacyjność, produktywność i inne pożądane, bo zwiększające dynamikę tworzenia bogactwa, cechy gospodarcze. Wszystkie działania, od usuwania zbędnych, czy wręcz szkodliwych regulacji do zwiększania bezpieczeństwa obrotu gospodarczego, zwiększają dynamizm gospodarki.
Z drugiej strony zmiana roli państwa w gospodarce polegać powinna w sposób oczywisty na wycofywaniu się z roli właściciela przedsiębiorstwa wielozakładowego o nazwie gospodarka narodowa. Drogą wiodącą do tego celu powinna być jak najszybsza prywatyzacja tego, co znajduje się w rękach państwa i stanowi przysłowiową „czarną dziurę”, ssącą pieniądze publiczne. Lata zaniedbań powodują, że niemała część państwowych przedsiębiorstw posiada wartość ujemną i będzie musiała zostać poddana likwidacji, najlepiej w normalnym trybie gospodarki rynkowej.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: pbo31., zdjęcie jest na licencji CC

Idę na wybory… :)

Kto za to zapłaci? Jak mawiał Nikoś Dyzma: „Wtedy będzie rządzić opozycja”. (…) Prywata finansów publicznych, notoryczne łamanie praworządności, skłócenie społeczeństwa czy opresyjność państwa skutkują wzrostem ryzyka politycznego gospodarki. Wzrost ryzyka to każdorazowo koszty. Koszty, które poniesiemy wszyscy.

Osiem lat temu Polska znajdowała się w ruinie. Przynajmniej tak głosiła propaganda wyborcza PiS:

  • 3,3% wzrostu gospodarczego;

  • 0,1% inflacji;

  • 9,8% bezrobocia;

  • 51,3% PKB dług publiczny;

  • 23 tysiące złotych na obywatela;

  • 20,4% stopy inwestycji w gospodarce.

Czy były to wskaźniki optymalne? Z poziomu długu publicznego (i tak już zachachmęconego kradzieżą OFE) Donald Tusk nie jest w stanie się wytłumaczyć. Bezsprzecznie było to największe obciążenie rządów Platformy, które nawet po latach należy wypominać. Jednakże z identyczną pewnością nie są to dane przedstawiające upadłe państwo, starające się wyrwać z wojennej pożogi. Ocena dorobku gospodarczego każdego rządu wymaga uczciwego porównania wyników wraz z panującym otoczeniem – nie na wszystko rząd ma wpływ. Co więcej – na większość wydarzeń rząd nie ma wpływu, a tym, czym w przypadku hipotetycznego niesamowitego rozwoju uczciwy premier mógłby się pochwalić, jest jedynie „nie zepsułem”. Rozwój gospodarczy to bowiem sukces przedsiębiorców i ciężko pracujących obywateli. Rząd choćby chciał, nie jest w stanie zbyt bardzo im w tym pomóc – może tylko nie zepsuć i nie przeszkadzać, tworząc warunki do stabilnego rozwoju. Zdejmując regulacje, obniżając podatki, stabilizując prawo czy prowadząc zrównoważoną politykę pieniężną.

Co po 8 latach zostawia nam PiS?

  • 0,7% wzrost PKB;

  • 12,6% inflacja;

  • 5% bezrobocia;

  • 38% długu publicznego;

  • 53 tysiące złotych długu na obywatela – z tego 10 tysięcy poza kontrolą parlamentu;

  • 16,8% stopy inwestycji*.

*dane za rok 2022

Przejmując władzę w 2015 roku PiS budził obawy, ale też częściowe nadzieje. Przy ówczesnym marazmie i zmęczeniu PO samą sobą dawało to nową dynamikę i nadzieję na zmiany. Pamięć lat 2005-07 pozwalała liczyć, iż PiS wyciągnął pewne wnioski, a na tle Ewy Kopacz obiektywnie nawet Beata Szydło była pewnym postępem. Zaprezentowane przez Mateusza Morawieckiego diagnozy problemów naszej gospodarki były słuszne, a instytucji jak Polska Fundacja Narodowa czy PFR wyraźnie brakowało. Wysoki poziom ubóstwa i nierówności społecznych, niskie inwestycje – zwłaszcza na badania i rozwój, oparcie gospodarki o konsumpcję czy niską jakość instytucji państwowych. CV Mateusza Morawieckiego także wydawało się dawać nadzieję na profesjonalistę w rządzie – rozum każe myśleć, iż człowiek, który w swej karierze wiele lat stał na czele prywatnego, podkreślmy, banku, nie powinien przecież brukać swego nazwiska i tej kariery przekreślać.

PiS ze swych poprzednich rządów wyciągnął wnioski najgorsze z możliwych, a obecnym nadał niespotykaną wcześniej dynamikę. To instytucje państwa są złe, więc te instytucje trzeba zlikwidować – demontaż TK, uczynienie z prokuratury dyżurnej komórki partii, zamiana policji państwowej w partyjną bojówkę. Na koniec przejęcie sądów tak, by orzekały po myśli I sekretarza.

By w tych warunkach zarządzać populacją, PiS zastosował dobrze znaną metodę dziel i rządź. Dla jednych 500+, dla drugich podwyżka podatków. Całość wsparta toporną propagandą telewizji publicznej tylko z nazwy. Czy w tych warunkach mógł się udać rozwój gospodarki? Zanim odpowiemy prostym tak lub nie, przeanalizujmy przyczyny słusznych diagnoz postawionych w KPO.

Prawdą jest, iż mimo obiektywnego sukcesu transformacji doprowadziła ona do nierówności społecznych. Nie wszyscy na niej skorzystali, a wielu wręcz straciło, zostając niejako wpisanym w koszty. Choć prawa ekonomii są bezwzględne, po ludzku można rozumieć frustrację pozbawionej legalnego zatrudnienia pracownicy sklepu osiedlowego. Bez urlopu, ubezpieczeń socjalnych, dostępu do kredytu i z pensją na poziomie minimum socjalnego – w sytuacji, gdy właściciel tegoż sklepu wiódł zamożne życie. Tylko że rozwiązaniem tego systemowego problemu jest uzdrowienie rynku, a nie przejęcie przez państwo jego roli. Programy typu 500+ nie rozwiązują żadnego problemu. Stanowią doraźne wsparcie, a długofalowo uzależniają beneficjentów od tej formy pomocy. Szybkie i niewspółmierne do sytuacji gospodarczej podnoszenie płacy minimalnej to wyłącznie populizm wyborczy. Dziś po latach płacimy za to inflacją, beneficjenci podwyżek co najwyżej wyszli na zero. Płacą za to wszyscy zarabiający powyżej płacy minimalnej – także ci zarabiający niewiele ponad minimum.

Jak zauważył Mateusz Morawiecki, barierą w pułapce średniego rozwoju jest niski poziom inwestycji. Od lat nasze PKB opiera się na konsumpcji, także słynna zielona wyspa z poprzedniego kryzysu bazowała na konsumpcji bieżącej. Niestety, ta konsumpcja jest na kredyt, a osiągnięcie wysokiego poziomu rozwoju wymaga lat nakładów inwestycyjnych, szczególnie na nowe technologie i zaawansowaną produkcję. Czego oczekują inwestorzy? Między innymi stabilnego prawa, sprawnego wymiaru sprawiedliwości; chcą by ich inwestycje były bezpieczne, a ich ryzyko miało charakter czysto biznesowy. Osiem lat PiS-u to zmiana ustaw późno w nocy, by weszły w życie rano oraz dewastacja wymiaru sprawiedliwości. Oprócz utraty wiarygodności to także dwukrotne wydłużenie czasu postępowań. Dziś na prawomocny wyrok czeka się dwa razy dłużej niż w 2015 roku. Jest bardzo możliwe, że składając dziś pozew o zapłatę, gdy otrzymam wyrok, moja firma może już zbankrutować lub zwyczajnie nie będzie z kogo wyegzekwować należności. Dziękujemy, panie Ziobro!

Inwestycje to w dużej mierze dotacje unijne. Dzięki łamaniu elementarnych zasad praworządności UE nie otrzymaliśmy ogromnych funduszy z KPO, a z podstawowych dotacji potrącane są nam setki milionów kar TSUE – za nielegalne dyscyplinarki dla sędziów czy takie kompromitacje, jak Turów. Bilans – zamiast wzrostu inwestycji mamy ich spadek z 20,4% do ledwie 16,8% PKB. Wynik najgorszy w regionie, niepokojąco niski w skali UE.

PiS chciał nam pokazać, że jednak umie w inwestycje. Jak się Staszek sprawdzi w biznesie, to i mierzeję przekopie. Rok minął, mierzeja stała się wyspą, czasem kilku wędkarzy przepłynie pontonem. Mało? Udało się z wodą, pójdzie i z powietrzem. Dzięki skutecznej i konsekwentnej polityce rządu Warszawa zyskała nową dzielnicę – Radom. Przynajmniej tak nazywa się radomskie lotnisko. Tak, to samo, co miało więcej pracowników niż odprawionych pasażerów. Tym razem ma jednak lepiej – LOT pokasował trasy z Warszawy, by te same otworzyć z Radomia, tzn. Warszawy. Radomia? Prezes mówi, że decyzja była biznesowa. Ja prezesowi wierzę. Zresztą plany są ambitniejsze – CPK. PiS w Warszawie przegrywa, więc Warszawy nienawidzi. Do tego stopnia, że planuje ją pozbawić lotniska. Wydając miliardy planuje niewytrzymujący żadnej merytorycznej krytyki megalomański twór gdzieś w polu między Łodzią i Warszawą. Taki, który pozbawi lotniska Warszawę, a przy okazji zabije pozostałe porty w kraju.

Barierą rozwoju miała być także niska jakość instytucji i usług publicznych. Tezę potwierdzi każdy, kto choć raz miał kontakt z dowolnym urzędem w Polsce. Czy jest lepiej? Do lekarza można iść jedynie prywatnie, szkołami rządzi Czarnek, tempo pracy sądów to nieśmieszny żart. Prokuratura umarza wszelkie niewygodne władzy postępowania, sanepid w covidzie wydaje bez podstawy prawnej nakazy wstrzymania działalności – z natychmiastową wykonalnością. Policja zachowująca się wręcz przeciwnie niż powinni stróże prawa. Na koniec Ministerstwo Spraw Zagranicznych sprzedające wizy w krajach trzeciego świata. Przynajmniej w urzędach dowiedzieli się, co to internet – można już wysłać maila. Niestety, wciąż odsyłają gołębia.

PiS miał też pomysły na elastyczną dyplomację czy wsparcie rozwoju gospodarczego. Polska Fundacja Narodowa miała promować polski interes w mniej oficjalny sposób, którego z oczywistych względów nie wolno stosować, np. MSZ. Kupować spoty w amerykańskich mediach, programy, sponsorować wydarzenia – być elementem bardziej swobodnego i miękkiego promowania polskiego interesu. Pomysł był dobry, realizacja pisowska – już na początku swej działalności PNF zasłynął szczuciem na sędziów, pozbawiając się wszelkiej szansy na jakąkolwiek wiarygodność. Mając wspierać innowacyjne projekty bez sztywnych ograniczeń konkursowych, PFR także był dobrym pomysłem. Niestety, skutkiem tej swobody jest mataczenie finansów publicznych i prywata wydatkowa Mateusza Morawieckiego.

Dzięki tej prywacie nie jesteśmy w stanie nawet poznać, ile kolejnych pokoleń zadłużył Mariusz Błaszczak swym zakupowym eldorado. Pozbawione sensu i logiki zakupy MON to już nie dziesiątki, a setki miliardów wydane na kredyty o niejasnych warunkach spłaty. Miliardów, które mogłyby służyć rozwojowi kraju, nie tylko wyborczym fotografiom ministra. Obok kosztów zakupu za granicą zyskujemy koszmar logistyczny, będący obciążeniem w każdym potencjalnym konflikcie. Wszystkie armie świata dążą do ujednolicenia sprzętu – mniej modeli to większa elastyczność, niższe koszty utrzymania, szkolenia. PiS z wojska robi encyklopedię współczesnego inwentarza wojennego – miejmy wszystko, co się mieć da. Kto za to zapłaci? Jak mawiał Nikoś Dyzma: „Wtedy będzie rządzić opozycja”.

Czy PiS zrobił cokolwiek dobrego dla naszej gospodarki? Przy najlepszych chęciach zachowania dziennikarskiego obiektywizmu – nie umiem znaleźć takiej rzeczy. W ograniczonym stopniu można za sukces uznać zmianę struktury zadłużenia, lecz po pierwsze traci to na znaczeniu przy skali wzrostu tego długu. Dwa, trudno jest tak do końca ocenić to zadłużenie, nie znając warunków koreańskich i amerykańskich kredytów MON oraz całego zadłużenia BGK i PFR. To, co w gospodarce zadziało się pozytywnego, działo się mimo rządu, a nie dzięki niemu. Postawiłbym wręcz tezę, że działania PiS nasz rozwój hamowały, a przy innym rządzie byłby on znacznie szybszy. Mateusz Morawiecki i jego plan odpowiedzialnego rozwoju okazał się nowymi Tezami Karola Marxa. Słuszne diagnozy, lecz tragiczne rozwiązania. Prywata finansów publicznych, notoryczne łamanie praworządności, skłócenie społeczeństwa czy opresyjność państwa skutkują wzrostem ryzyka politycznego gospodarki. Wzrost ryzyka to każdorazowo koszty. Koszty, które poniesiemy wszyscy.

Piętnastego października idę na wybory – chcę żyć w normalnym, nowoczesnym i zamożnym kraju. Szanowanym i lubianym na świecie, w którym kobieta jest człowiekiem – nie inkubatorem czy inwentarzem swego mężczyzny. Takim, gdzie religia jest prywatną sprawą obywatela. Gdzie instytucje państwa są pomocą dla obywatela, gdzie widząc policjanta normalny obywatel widzi pomoc, a nie zagrożenie. Kraju, w którym za mały błąd nie idzie się na resztę życia do więzienia, a sąd, wydając wyrok, ocenia, kto ma rację – nie wujka ministra.

Mamy wolność, o którą walczyli nasi przodkowie – nie spieprzmy tego ponownie!

Mój dom, moje pieniądze :)

Patriotyzm to nie tylko tematyka narodowa, wojenna, niepodległościowa. To nie wojny i oblężone twierdze z poczuciem lepszości od wszystkich innych. Patriotyzm to troska o interes swojego kraju, miasta, okolicy. Także interes gospodarczy. 

„Litwo, ojczyzno moja…” wydukane na środku klasy. Różaniec zapleciony niczym kastet. Walnął i odcisnął krzyżyk pod okiem. Raz sierpem, raz młotem – w tęczową czy beżową hołotę. Przecież sam biskup prosił, rycerstwo ortalionu w poczuciu obowiązku sunie przez miasto. Morze rąk zaraz uniesie się w górę, ramię w ramię przepasane bielą i czerwienią. Z kotwicą powstańczą chórem wykrzyknie: Sieg Heil!!! Ja tylko 5 piw proszę, ortalion Made in China. Aż nazwać siebie patriotą.

Zwiedzając kościoły i cmentarze, po obu stronach dowolnej granicy państwowej znajdziemy groby, pomniki, epitafia żołnierzy, ofiary tych samych wojen. Czcimy tych, którzy zabijali tamtych. Tamci czczą tych, co zabijali naszych. Kuriozum? Przecież znów złożymy wieńce, wśród patriotycznej pompy i dostojnego nadęcia mundurów odczytamy apele poległych i podziękujemy patriotom. Tamci zrobią dokładnie to samo, przecież to jest patriotyzm. Tak trzeba. Po co pamiętać, że wojna to śmierć, śmierć to ból – nieważne, kto zaczął. Aktor cudownie odegra, poeta napisze, jak to wspaniale umierać za ojczyznę. Ktoś na ochotnika? Wojny się łatwo zaczyna, trudno zaś kończy.

Zawłaszczenie pojęcia patriotyzmu przez narodową prawicę mimowolnie odsuwa od niego wszystkie pozostałe środowiska, szczególnie te liberalne. Tymczasem patriotyzm to nie tylko tematyka narodowa, wojenna, niepodległościowa. To nie wojny i oblężone twierdze z poczuciem lepszości od wszystkich innych. Patriotyzm to troska o interes swojego kraju, miasta, okolicy. Także interes gospodarczy. W gospodarce wolnorynkowej oczywistym jest równouprawnienie dostawców krajowych i zagranicznych, jednakże to od nas zależy końcowy wybór. Patriotyzmem jest preferowanie w swoich zakupach producentów krajowych, dokonywanie zakupów w sklepach należących do polskiego kapitału czy korzystanie z polskich usługodawców. Polskich, a także dużo bliżej – lokalnych. Oczywiście nie chodzi o to, by kupować to co gorsze i droższe, ale by swoje po prostu wspierać. To także nam się opłaca – dostawca zagraniczny marże wywiezie z gospodarki, zarobek dostawcy krajowego pozostanie w kraju, na czym także ja w dłuższej perspektywie skorzystam. Doskonale rozumieją do Francuzi, Żydzi czy Japończycy – kupią zagraniczne tylko wtedy, gdy będzie znacznie lepsze od krajowego. To w żaden sposób nie kłóci się z wartościami liberalnymi – decyzje zakupowe wciąż odbywają się wolnorynkowo, własny przemysł musi nadążać za ofertą zagraniczną, by być wybieranym. Po prostu jest preferowany, gdy ma ofertę tak samo dobrą jak obcokrajowiec. Tylko tyle i aż tyle. W tym nie ma żadnej ideologii, jest biznes. Marża obcokrajowca trafi zagranicę, marża produkcji krajowej zostanie w kraju i tu będzie dalej inwestowana.

Patriotyzm to także troska o dobry wizerunek. Bo dobry wizerunek to korzyści, a korzyści to pieniądze, na których wszyscy korzystamy, także ci najsłabiej zarabiający. Patriotyzm to także kwestie podatkowe. Nie jest nią samo płacenie podatków – każdy rząd każdego państwa marnuje zdecydowaną większość otrzymywanych pieniędzy, lepiej, by one zadziałały dla gospodarki wydane gdzie indziej. Ale gdy już te podatki i tak płacimy, to w Polsce mamy wpływ na to, gdzie trafi część należąca się samorządowi. Jako mieszkańcowi Warszawy trudno mi zrozumieć lekceważąco-masochistyczne podejście wielu przyjezdnych mieszkańców, którzy choć zdecydowali się związać swe życie z Warszawą, to podatki wciąż płacą w rodzinnych miejscowościach. Tu korzystają z dróg, przedszkoli itp. Ale zamiast płacić na swoje, wolą finansować je swoim dawnym sąsiadom. Gdzie logika?

Patriotyzm gospodarczy jest czymś, czego wciąż się uczymy. Choć na poziomie konsumenckim zachłyśnięcie zagranicznym minęło, to w zakupach publicznych on niemal nie występuje. Przepisy unijne zmuszają nas do traktowania producentów z UE tak, jak krajowych – to oczywiste, jesteśmy jednym rynkiem. Ale nie musimy tak traktować producentów z państw trzecich. We wszystkich dojrzałych krajach UE zasada zakupów publicznych jest prosta – najpierw kupujemy krajowe, potem unijne, a jak się nie da, to dopiero szukamy gdzie indziej. W głowie się nie mieści, jak można dopuścić do sytuacji, w której koreański Hyundai wygrywa z polską Pesą duży przetarg na porównywalne cenowo i jakościowo tramwaje. Produkowane w Korei i stamtąd przywożone do Warszawy. Oczywiście brak jakichkolwiek dymisji w ratuszu. Prawo przetargowe umożliwia przyznanie punktów w ocenie oferty za produkcję w UE i wystarczyło w SIWZ przyjąć za to taką punktację, by żaden producent z państwa trzeciego nie był w stanie tego nadrobić pozostałymi kryteriami. Tak się robi na całym świecie. Nadmieńmy, że w samej Polsce mamy kilku producentów tramwajów. Ministerstwo Obrony Narodowej, rozbijając swój bank zakupowy, sprawia wrażenie, jakby polskiego przemysłu po prostu nie lubiło. Dokonując ogromnych, już nawet na skalę światową zakupów, polski przemysł zbrojeniowy pomijamy lub sprowadzamy do roli serwisu olejowego. Brak udziału w produkcji, rozwoju, nawet montażu. Czołgi z półki, samoloty z półki, rakiety z półki. Wszystko z półki – zaprojektowane i wyprodukowane za granicą. Bez udziału polskiego przemysłu, polskich inżynierów. Bez żadnej korzyści dla naszej gospodarki, bez transferu technologii. Często także niedostosowane do polskich warunków eksploatacji – spełniające wymogi tego wojska, które je zamawiało – tego na drugim końcu świata. Ktoś powie, że swojego nie mamy. Mariusz Błaszczak niszczy nawet to co mamy – zbierające bardzo dobre recenzje Kraby rozdajemy na Ukrainę, kupując gorsze z Korei. Oczywiście też z półki. W MON powstał nawet pomysł zakupu bojowych wozów piechoty w momencie, gdy nasz rodzimy Borsuk był już na etapie testów przedprodukcyjnych. Z perspektywy wojska tak pewnie jest lepiej, dostają szybciej gotowy sprzęt. Jednakże ideą cywilnego nadzoru nad armią jest szersze spojrzenie na różne potrzeby. Czasem trzeba zainwestować, mieć dzisiaj gorzej, by jutro było lepiej. Spójrzmy na Turcję – dwadzieścia lat temu kupowała wszystko, dziś jest w stanie produkować sprzęt na światowym poziomie. Zakupy zbrojeniowe tworzą podwaliny pod cywilne produkty. GPS, silnik odrzutowy? Mało kto pamięta, że internet powstał jako rozproszona baza danych amerykańskiego wojska.

Polska osiągnęła obiektywnie ogromny skok cywilizacyjny po zmianach ustrojowych, szczególnie po wejściu do UE. Z kraju trzeciego niemal świata awansowaliśmy do może i końcówki listy, ale jednak państw wysoko rozwiniętych. Wyzwania, przed jakimi stoi dziś nasza gospodarka, to przejście z bycia zapleczem produkcyjnym do posiadania własnej tożsamości. Ku temu trzeba własnych firm – własnych produktów, własności intelektualnej – wysokomarżowej wartości dodanej, jaką jesteśmy w stanie sami wytworzyć. Inaczej, jak Hiszpania czy Portugalia pozostaniemy w pułapce średniego dochodu – bogatsi od Białorusinów czy Ukraińców, ale wciąż z zazdrością patrzący za Odrę. By to się zadziało, potrzebujemy polskich firm, a te, by się rozwinąć, potrzebują sprzedaży i dochodu. Tylko wtedy staniemy się silnym krajem o dużym znaczeniu. Takim, gdzie będziemy mogli być dumni ze swojego dorobku, a nie tylko ze sztucznie wykreowanego nadęcia. 

Sprawczość i dostojeństwo. Czy brytyjska monarchia ma jeszcze sens? :)

Cyklicznie rodzą się pytania: czy monarchia jest instytucją archaiczną, zbędną, czy ma w dzisiejszym świecie jeszcze jakiś sens? Jaką spełnia rolę? Czy jest stałym elementem życia Brytyjczyków, którego po prostu trudno się pozbyć i jakoś tak sobie wciąż trwa, czy może jest czymś, czego powinniśmy im zazdrościć, szczególnie jako Polacy?

Walter Bagehot, jeden z wpływowych brytyjskich dziennikarzy epoki wiktoriańskiej, w swojej publikacji „The English Constitution” z 1867 roku stwierdził, że porządek ustrojowy, dla swojego najskuteczniejszego funkcjonowania, wymaga dwóch aspektów – zapewniającego sprawczość rządu oraz monarchy, źródła dostojeństwa i dostarczającego poddanym tak potrzebnej im teatralności oraz mistycyzmu, widowiskowych obrzędów.

Myśl ta jest wstępem do rozważań, które ożywają zawsze przy okazji ważnych wydarzeń związanych z brytyjską rodziną królewską, w tym wypadku koronacji króla Karola III. Uroczystość oglądałem ze szczególną uwagą. Z jednej strony dlatego, że poprzednia taka okoliczność miała miejsce 70 lat temu, z drugiej zaś, ponieważ każda taka może być ostatnią.

Cyklicznie rodzą się pytania: czy monarchia jest instytucją archaiczną, zbędną, czy ma w dzisiejszym świecie jeszcze jakiś sens? Jaką spełnia rolę? Czy jest stałym elementem życia Brytyjczyków, którego po prostu trudno się pozbyć i jakoś tak sobie wciąż trwa, czy może jest czymś, czego powinniśmy im zazdrościć, szczególnie jako Polacy?

Można przytaczać różne argumenty przemawiające za monarchią. Od tych finansowych, jak np. zyski z turystyki z nią związanej, z rozpoznawalności królewskiej marki, z różnorakich działalności i przedsięwzięć związanych z brytyjską rodziną panującą, posiadającą rozmaite nieruchomości i przedsiębiorstwa, z oficjalnych uroczystości (eksperci szacują, że koronacja Karola III, mimo wysokich wydatków, przyniesie brytyjskiej gospodarce zysk), aż do wzmocnienia brytyjskiego soft power – poprzez rozpoznawalność samego państwa i narodu, większą ich obecność w popkulturze czy aktywną działalność członków rodziny królewskiej.

Król panuje, ale nie rządzi”

Król w Wielkiej Brytanii „panuje, ale nie rządzi”, co oznacza, że nie tworzy obowiązującego prawa, nie jest sędzią, a jego uprawnienia z zakresu władzy wykonawczej są czysto symboliczne i reprezentacyjne.

Brytyjski monarcha to symbol ciągłości i siły państwa, systemu prawnego i narodu. Zmieniają się rządy, partie polityczne, charakterystyka brytyjskiego społeczeństwa, przeobraża się i zmienia cały świat, czynnikiem niezmiennym pozostaje właśnie monarchia, która trwa (z krótką przerwą) od niemal tysiąca lat. Podczas wspomnianej koronacji Karola III, która według brytyjskich mediów odbyła się „w zgodzie z tradycją, ale w nowoczesnym duchu” korzystano z kilkusetletniego ceremoniału. Jedna z karet, którą poruszał się monarcha, ma 263 lata.

Król jest jednak nie tylko uosobieniem przeszłości, ale łącznikiem z nią, wyrazicielem także owego „nowoczesnego ducha”. Stąd m.in. bardziej ekumeniczny wymiar ceremonii oraz większy udział w nim kobiet, a także zmiana jednej z formuł i „zaproszenie” zamiast „wezwania” do nie „hołdu ludu”, lecz „wyrażenia wsparcia” dla nowego monarchy. Wszystko to zaś w atmosferze wielkiej podniosłości, teatralności i mistycyzmu, czy, jakby to opisał Walter Bagehot, dostojeństwa.

W ten oto sposób dochodzimy do sedna. Monarchia łączy i spaja, jest czymś ponad codziennością, czymś po prostu większym. Mimo, że rodzina królewska to nadal po prostu ludzie, to poświęcają oni swoje życia dla właśnie tej wartości. Codzienne życie polityczne zawsze było, jest i zapewne będzie pełne brudu, fałszu i zepsucia. Dobrze mieć wtedy punkt odniesienia znajdujący się znacznie powyżej niego.

Ubrudzony prezydent

Podziały w społeczeństwie są sytuacją najzwyczajniej normalną. Zażarta walka polityczna, jeśli mieści się w ramach pewnej przyzwoitości, również. Problem pojawia się wtedy, kiedy to obie strony sporu nie łączy już prawie nic. Autorytety są „nasze” lub „ich”. Historia jest czarno-biała. „Nasi” są w niej bohaterami, a „ci drudzy” zdrajcami. Kiedy, posługując się terminologią Szymona Hołowni, wśród obywateli jednego państwa nie ma „wspólnego DNA”. Kiedy jedni dumni są z dorobku III Rzeczypospolitej, a drudzy tworzą IV RP, proklamując jednocześnie w roku 2015 koniec komunizmu.

Republikańska głowa państwa, w domyśle także, tak jak król, symbol jego ciągłości i siły instytucji, która ma spajać i łączyć, jest wybierana przez obywateli, parlament lub inne powołane do tego ciało. Niezależnie czy mówimy o republice o ugruntowanej i skonsolidowanej demokracji i z wysoką kulturą polityczną, czy o przykładzie opisanym wyżej, zawsze republikańska głowa państwa będzie ubrudzona lub całkowicie zanurzona we wspomnianym pełnym brudu, fałszu i zepsucia życiu politycznym, mimo że specyfika jej roli predestynują ją do wzniesienia się ponad to.

Czy powinniśmy zatem wprowadzić w Polsce monarchię? Nie miałoby to dziś w naszym kraju większego sensu, co sprawia, że Brytyjczykom możemy jedynie zazdrościć. Poparcie dla takiej formy rządów w Wielkiej Brytanii utrzymuje się od dziesiątek lat na podobnym poziomie. Również najmłodsi, tradycyjnie najbardziej sceptyczni, z wiekiem stają się rojalistami.

Pewnego rodzaju zastępczym monarchą był w Polsce przez dziesięciolecia Jan Paweł II. Co symboliczne, i pewnie z tym niepowiązane, w roku śmierci papieża, a więc w 2005, zaczął rodzić się w Polsce podział, który trawi ten kraj i uwydatnia braki tego, co zapewnia w Wielkiej Brytanii monarcha.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Nowa polityka, czy ruch w inną stronę – z Hanną Gill-Piątek rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Kiedy odchodziłaś z Ruchu Polska 2050 w swoim oświadczeniu napisałaś: „To nie jest moja droga”. Z jednej strony zdecydowałaś się na niezależność. Niezależność, która w polskim Sejmie, w polskiej polityce, nie jest łatwa. Jednocześnie w tle swojego oświadczenia piszesz o wartościach. To wyznacza mi dwie drogi, o które chcę cię zapytać.   

Hanna Gill-Piątek: Na swojej ulotce wyborczej – bo bardzo lubię sięgać do tego, co obiecałam swoim wyborcom i staram się to kontynuować – miałam pięć punktów. Pierwszy z nich brzmiał: „Prawo kobiet do pełni praw”. Prawa kobiet to oczywiście wartości raczej nie z agendy konserwatywnej, a Polska 2050, którą budowałam przez dwa i pół roku, nagle zaczęła skręcać w prawo, przytulając się do PSL-u i łącząc się w blok ludowo-konserwatywny. Dopóki byliśmy partią otwartą i budowaliśmy szerokie centrum, dobrze się tam czułam. Miałam wrażenie, że kiedy przechodziłam do Polski 2050, większość potencjalnych wyborców, to byli wyborcy progresywni. Tak też głosowało nasze koło, które powstało w Sejmie. W czerwcu zeszłego roku sześciu na ośmiu z naszych posłów chciało prac nad projektem liberalizacji prawa aborcyjnego. Pamiętam, jak w tym głosowaniu zachował się PSL. Ani jednego głosu broniącego ustawy. To jest chyba najmocniejszy przykład tego, że nowa agenda Polski 2050 jest dla mnie nie do pogodzenia z moim sumieniem. Nie można mówić, że się buduje szerokie centrum, a jednocześnie przyklejać się do osób, które mają agendę skrajnie konserwatywną. Również dla kolegów z PSL-u byłam, zdaje się, obciążeniem. Mam wrażenie, że oni odetchnęli z ulgą. „Baba z wozu, koniom lżej” – powiedział poseł Sawicki. Jestem mu wdzięczna za szczerość, nie gniewam się na niego absolutnie. Teraz już mają lekko i widać, jak „z kopyta kulig rwie” – cytując Skaldów.

Hanna Gill-Piątek

Druga rzecz to nowa polityka. W tej chwili, po mariażu Polski 2050 z PSL-em, po stronie opozycji demokratycznej nie ma już żadnego ugrupowania, które by tą nową politykę reprezentowało. Uważałam, że moją rolą, przynajmniej przez te pierwsze 15 lat, od kiedy pojawiłam się w życiu publicznym, jest wzmacnianie nowych osób, które chcą coś zmienić. Ta dobrowolna pańszczyzna oczywiście kiedyś się skończy, ale dotąd idąc po stronie Zielonych, Wiosny (bo nigdy nie złożyłam deklaracji do partii powstającej na bazie SLD) czy PL 2050, pracowałam tylko po stronie nowej polityki. Mam jednak poważne wątpliwości, czy po ufundowaniu bloku ludowo-konserwatywnego z PSL wyborcy szukający nowej oferty się w tym odnajdą. Niby nowa polityka, ale już im. Wincentego Witosa. Kiedy ugrupowanie, które ma ponad stuletnią tradycję, dziesiątki tysięcy działaczy w terenie i jest, delikatnie mówiąc, synonimem doświadczenia w polityce, żeby nie powiedzieć ostrzej, skleja się z nową polityką, to zostaje sama stara. Oczywiście nie mam nic przeciwko starej polityce, tylko uważam, że ona potrzebuje dopływu świeżej krwi, wzmacniania przez osoby, które nie wychowały się w partyjnych młodzieżówkach, tylko miały jeszcze inną drogę życiową.

Mają inną drogę życiową, inny punkt wejścia do polityki, przez to też są zupełnie inaczej otwarte i nie są od początku wtłoczone w takie polityczne koła. I dlatego chcę cię zapytać przede wszystkim o tą nową politykę. To jej budowanie Ruch Polska 2050 zapowiadał od początku. Nową politykę, czyli… co? Czy chodziło tylko o to aby zapraszać do tej polityki nowych ludzi czy raczej o to, by w tej polityce tworzyć nową jakość?

To i to. Obie rzeczy były zamiarem zarówno tego, jak i poprzednich nowych projektów. Widziałam szczerą chęć zmiany w Wiośnie Roberta Biedronia, skąd do Sejmu weszło sporo fajnych nowych osób, myślę że z korzyścią dla polityki. To są osoby aktywne, robiące dobrą robotę, nawet z tylnych ław sejmowych. Weszły do polityki trochę tylnymi drzwiami i bardzo dobrze się sprawdzają. W Polsce 2050 też chodziło o nowych ludzi, ale także o nowe wartości. Chcę powiedzieć o pewnym niuansie, bo pierwszy raz miałam pełne doświadczenie spojrzenia, jak się w Polsce buduje partię polityczną. Do Szymona w czasie kampanii prezydenckiej przyszło bardzo dużo świetnych ludzi. Oni byli jednym z powodów, dla których znalazłam się w tym projekcie. Takich autentycznych społeczników, liderek, liderów lokalnych albo ludzi, którzy po prostu chcieli pomóc. Z nich się lepiło się najpierw stowarzyszenie, później partia. Niektórzy podjęli decyzję, że zostają przy działalności społecznej, inni – choć z początku nieufnie – zaczęli nabierać odwagi, aby czynnie wejść do polityki. Ale im lepsze były sondaże, tym więcej na ten pokład próbowało załapać się pasażerów na gapę. Szybko stało się dla mnie jasne, że pod widoczną dużą polityką jest coś w rodzaju limbo, czyściec pełen nie-do-polityków, czyli wszystkich, którzy albo wypadli z salonów i sejmowych korytarzy, albo tak bardzo chcieli na nie wejść, że byli gotowi na wszystko. Tam pływa mnóstwo drobnych cwaniaczków z odłożoną zawczasu kasą, bo wiedzą, że nowe projekty polityczne bez subwencji rozpaczliwie potrzebują funduszy. Za nie próbują kupować sobie miejsca na listach. Poseł Mejza jest dobrym przykładem tego, co się w tej warstwie czai. Zresztą zanim dał się poznać szerzej, kiedyś mieliśmy zewnętrzną rekomendację, że taki interesujący jest ten pan Mejza, młody, zdolny, no petarda. Na szczęście była też lawina głosów: „Uważajcie na niego” i to ze wszystkich ugrupowań, jakie znam w lubuskim. W Polsce 2050 staraliśmy się wytworzyć wielopoziomowe sitko, żeby odsiać takie przypadki. To się nie zawsze w pełni udawało. Czasem pod wpływem konfliktów w regionach osoby, które miały czyste serce i przychodziły z nieznajomością realiów polityki, zostawały przez tych bardziej doświadczonych zrzucone z pokładu albo wygryzione na zakręcie. Cechą immanentną polityki jest niestety to, że wyciąga z ludzi i promuje najgorsze cechy osobowości. Jak nie upilnujesz, to błyskawicznie wyrosną ci w partii, jak baobaby w Małym Księciu, wszystkie cechy starej polityki: spółdzielnie, wycinki, wiszenie u ucha prezesa. Kilka razy byłam zaskoczona, jak można być zajętym mozolnym palisadowaniem swoich pozycji i pisaniem donosów na aktywniejszych kolegów. Na szczęście to były dość rzadkie przypadki. Głębokie doświadczenie, z jakim wyszłam z ostatnich lat to to, że nie zawsze ta „nowa polityka” jest bezinteresowną zmianą budowaną przez ludzi o gołębich intencjach, którzy przychodzą z rękami pełnymi dobroczynności. To też oczywiście jest bardzo ładna opowieść, ale generalnie raczej na potrzeby PR-u.

Wcześniej czy później okazuje się, że trzeba być albo lisem albo lwem. I odzywa nam się stary dobry Machiavelli. Ale kiedy mówisz o ludziach o czystym sercu, którzy przychodzą do polityki, to jest w jakimś sensie marzenie nie do spełnienia. Ja bym sobie bardzo życzyła obecności w polityce z jednej strony ekspertów, a z drugiej właśnie takich ludzi, którzy jeszcze widzą w niej wartość, ale też dostrzegają wartość w innych ludziach, znajdują pewnego rodzaju kodeksy. Możemy też myśleć o tych, co przychodzą polityki ze względu na wartości – chociażby tej najbardziej utylitarne, gdzie zaczyna się od przysłowiowego łatania dziury w drodze, ale dalej idzie dbałość o swój region, o interesy swoich wyborców etc. I dalej, o interesy swojego kraju. A tych jest niemało, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę konieczność przezwyciężenia kryzysu demokracji. I wtedy myślimy wielopoziomowo o wartościach, postrzeganych tak, jak robi to chociażby ethics of government. I wtedy mamy ludzi, którzy garną się do polityki nie tylko z powodów czysto oportunistycznych, ale żeby rzeczywiście coś zmienić. Może nie tyle uratować, ale przepchnąć tą maszynę na trochę inne tory niż te, którymi dzisiaj jedziemy.

Jeżeli pytasz o moje wartości, to najważniejszą zawsze była empatia. Chciałabym, żeby system, jakim jest państwo, skutecznie minimalizował cierpienie. To wbrew pozorom nie jest postulat dotyczący jakichś wykluczonych mniejszości. Bo choćby kobiet mamy połowę w społeczeństwie, seniorów prawie 1/3, dodaj do tego chorych bez szans na specjalistę, rodziny osób niesamodzielnych, samozatrudnionych na wiecznym samo-wyzysku, młodzież z epidemią depresji i samobójstw. Ta perspektywa ma swoje utylitarystyczne konsekwencje, żeby nie bujać w chmurach czekając na stan idealny, tylko działać tam, gdzie się da. O tym jest polityka, podczas gdy aktywizm jest o tym, że stoisz na ulicy i krzyczysz: „Nie chcemy tego, co się dzieje źle, nie chcemy tego zupełnie”. W polityce pracujesz kompromisem i po kawałku. Żmudnie, mozolnie, siedząc ósmą godzinę w nocy i składając poprawkę o tym, żeby nie licytować mieszkań z lokatorami w pandemii. Myślisz sobie: „Nie przejdzie”, a nagle staje się cud i poseł Cymański mówi: „To jest bardzo dobra lewicowa poprawka, namawiam kolegów, żeby ją poparli”. Zmianę starasz się robić małymi krokami dobrze wiedząc, że cały projekt jest nie do wprowadzenia od razu. Nie zrobisz wielkiej rewolucji, bo tak jest skonstruowany ten system. To jest właśnie ta trudność, którą mają aktywiści i społecznicy stający się politykami. Ja miałam ją również, że nie wszystko od razu, tylko to trzeba powoli, powoli, powoli. Podobało mi się to co Tusk, zapytany o prawa zwierząt, mówił w Siedlcach. To był moment, kiedy trochę odsłonił kulisy polityki i powiedział, że on jest jak najbardziej za tym, żeby polepszać dobrostan zwierząt i absolutnie tępić takie przypadki jak wleczenie psa za samochodem, ale jeżeli będziemy mówić o skrajnościach jak zakaz wędkowania, to będziemy mieć wszystkich przeciwko sobie i nic nie zmienimy. To był kawałek jego wystąpienia, który pokazywał młodym ludziom o empatycznych wartościach, często aktywistom pro-zwierzęcym, że zmianę trzeba wprowadzać w uporządkowany sposób, w miarę tego jak społeczeństwo to akceptuje i poszerzać pole tej akceptacji. Albo umiesz się z komunikatem wstrzelić w tzw. okno Overtona, albo wypadasz poza nie i jesteś w kosmosie; jesteś uznawany za kompletnego bajarza albo innego Janusza Kowalskiego. Wracając do empatii, to faktycznie tam jest mój core. Wolę też mieć kręgosłup, a nie gorset i stąd bliżej mi do postaw lewicowych niż konserwatywnych. Lewicowych w rozumieniu tradycji Modzelewskiego, Kuronia, „Krytyki Politycznej”; tych wspaniałych kobiet, które były wokół Zielonych – Kingi Dunin, Agnieszki Grzybek, Beaty Nowak, które wzmacniały we mnie postanowienie, żeby do polityki iść. Koniec końców namówił mnie Józek Pinior, ale to już na inną opowieść.

We wspomnianym już oświadczeniu napisałaś też, że będziesz głosować zgodnie z tym co obiecałaś swoim wyborcom i zgodnie ze swoim sumieniem. Dla mnie to był taki ważny moment pewnej odpowiedzialności za dane słowo. Ta musi się w końcu w naszej polityce wydarzać. I wtedy przychodzi mi do głowy ten skręt w prawo, na który chyba Polska 2050 się ze swoimi sympatykami nie umawiała. Umawiała się na progresywność, na pewne otwarcie, widoczne choćby w postawach osób, które związały się z tym ruchem. Mamy tam choćby działaczy ruchów LGBT+ i trudno mi wierzyć, że oni umawiali się na konserwatyzm. A tutaj, kiedy skręcamy w stronę PSL-u, zaczyna się budowa zupełnie innego bloku, to jest już dużo więcej niż migające pomarańczowe światło.

Julian Tuwim pisał, że „Konserwatysta to działacz państwowy, zakochany w istniejących nieporządkach; przeciwieństwo liberała, który te nieporządki zamienić chce na inne”. W Polsce 2050, do jakiej wstępowałam, nie było tego typu konserwy. Zresztą konserwatyzm w Polsce często mylony jest ze zwykłym kołtuństwem. Często byliśmy pytani: „Co wy jesteście? Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Budując Polskę 2050 myśleliśmy o tym, że będziemy szli szeroko. Ja będę na lewej flance, gdzie byli i tacy, których wcześniej spotkałam w Wiośnie, ale miejsce było i dla tych o konstytucji bardziej konserwatywnej jeżeli chodzi o sferę światopoglądową. Ale wszyscy – tak jak mówisz –  byliśmy progresywni, jeżeli chodzi o agendę społeczną, gospodarczą czy prawa zwierząt. Szymon napisał przecież „Boskie zwierzęta”, książkę bardzo postępową, miejscami wręcz radykalną. Tam nawiasem mówiąc chyba niewiele tez idzie w zgodzie z poglądami PSL. Jeśli chodzi o gospodarkę, nasz program był, najkrócej charakteryzując, skandynawski. Był nawet publikowany jako graficzne nawiązanie do instrukcji IKEA. Gdybym tą Polskę 2050 miała włożyć do jakiejś szufladki, to określiłabym ją chrześcijańsko inspirowaną socjaldemokracją, sytuującą się gdzieś okolicach magazynu „Kontakt”. Było u nas dużo osób wierzących, ale bardzo progresywnie myślących o gospodarce, klimacie, energetyce, środowisku, edukacji czy ochronie zdrowia. Wraz ze sklejeniem się z PSL dla mnie ta otwartość się definitywnie skończyła i wiem, że wiele osób rozważa, czy mieszczą się w tak prawicowym projekcie. Słyszę, jak koledzy w mediach opowiadają, że budują „radykalne centrum”, co brzmi trochę jak „ciepłe lody” – kto żył w PRL, pamięta: ani ciepłe, ani lody, tylko trochę sztucznej pianki w wafelku. Po prostu oksymoron.

Paskudny oksymoron. Ten skręt w prawo jednocześnie blokuje nam możliwość budowania bardzo szerokiego bloku wyborczego. W wielu wywiadach wspominasz o konieczności budowy jednego, bezpiecznego bloku wyborczego, czy wręcz o „unii technicznej”, która pozwoliłaby nam, jako ludziom myślącym opozycyjnie wygrać z Kaczyńskim. Nawet jeśli mówimy tu o jednej albo dwóch listach – w zależności jaką decyzję podejmie w pewnym momencie lewica – to jednak ten jeden blok, de facto centrowy dałby nam nie tylko większą szansę na wygraną, ale też powiększyłby skalę potencjalnego zwycięstwa. Tymczasem zaczynamy mieć problem.

Oszczędźmy powtarzania argumentów, które od miesięcy brzmią w mediach, ale taki blok jest naprawdę marzeniem wielu ludzi. Dla moich rozmówców w pociągu, w sklepie, u lekarza nie jest zrozumiałe, dlaczego „oni” się nie umieją dogadać, mowa oczywiście o liderach ugrupowań politycznych. Rozumowanie jest proste: skoro nie potrafią usiąść do stołu i dogadać się na jedną listę, to co będzie po wyborach. Tu się pojawia lęk i demobilizacja. Jako politycy wiemy, że Kaczyński jest szulerem i będzie próbować władzę wyrwać nawet pomimo przegranej. Damy mu na to szansę jako zbyt rozdrobniona opozycja, technicznie taka możliwość jest bardzo realna. Ale przede wszystkim brak tego jednego bloku czy też jednej listy odbiera ludziom nadzieję. To jest ogromny grzech opozycji wobec wszystkich wyborców demokratycznych. Mam wrażenie, że my trochę nie doszacowujemy tego, że to zamknie ludzi w domach, tak jak przy wyborach, które były pomiędzy Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim. Komorowski nie był kandydatem nadziei, trudno było na niego głosować osobom o światopoglądzie jakkolwiek postępowym. Nawet nie mówię o tych nieszczęsnych polowaniach. Natomiast on w żaden sposób nie symbolizował jakiejś rozwojowej, progresywnej wizji, w związku z tym bardzo dużo wyborców zostało w domu, wybierając przysłowiową „sarnę z krzesłem na głowie”.

Podoba mi się to, co mówisz o kandydacie nadziei czy liście nadziei. We mnie jest duża obawa, że ludzie poczują się zawiedzeni tym rozdrobnieniem. Tak bardzo chcielibyśmy, jako progresywna część tego społeczeństwa, porozumienia ponad podziałami, powiedzenia sobie: „Dobra, bardzo wiele nas dzieli, ale najistotniejszy w tym momencie jest powrót do demokracji”. To również moment, kiedy musimy dobrze rozpoznać, które bezpieczniki tego systemu zostały przez PiS wykręcone. Trzeba mieć plan naprawczy, a nie tylko hasło z gatunku: „Trzeba wygrać z Kaczyńskim”. I warto tu brać pod uwagę tych bardziej progresywnych wyborców prawicy, bo i ta nie jest w Polsce wyłącznie „pisowska”. Również tam też jest dużo wątpliwości, łącznie z wątpliwościami dotyczącymi dzisiejszej polityki PiS-u. Ale ja się obawiam, że nie widząc nadziei również i tego rodzaju wyborcy zostaną w domu.

Pole polityczne w Polsce dzieli się według bardziej i mniej widocznych linii demarkacyjnych. Ta delimitacja przebiega tradycyjnie w znanych torach: prawo-lewo, PiS-Platforma, socjalny-liberalny i tak dalej, ale jest też kilka mniej oczywistych, nowych zjawisk. Po obu stronach tych barykad są dziś moim zdaniem wyborcy, którzy uważają, że ludzie sobie sami poradzą, trzeba im tylko to uczciwie umożliwić. Rolę państwa postrzegają nie tylko w zapewnieniu równości szans, jak w oświeconych modelach liberalnych, ale do pewnego stopnia również rezultatów, bo widzą sens w istnieniu 500+. Z drugiej strony kwestionują wydatki w ich pojęciu nadmiarowe, bo racjonalnie rozumieją, że wszyscy mają przez to inflację. Nawet od osób, które są beneficjentami trzynastych, czternastych emerytur – takich jak moja mama – słyszę, że może ten wyścig na prezenty, przysłowiowe „zrzucanie pieniędzy z helikoptera” jak w przypadku dodatku węglowego, który poszedł bez żadnej kontroli, to może nie jest dobry pomysł, bo płacimy coraz drożej za wszystko w sklepach. A już szczególnie wkurzają je pomysły typu kredyt hipoteczny z dopłatą państwa, bo wiedzą, że ich dzieci nie mają zdolności kredytowej, więc cały benefit zgarną tu bogaci, a mieszkania jeszcze zdrożeją. Ten racjonalny dzwonek wyborcy słyszą coraz głośniej, pokazują to badania. My jako opozycja naprawdę bardzo mało odnosimy się do tej potrzeby, która mieści się prometejskim micie, że trzeba wyrwać bogom ogień i dać go ludziom. Czyli pomóc im odzyskać sprawczość, dzięki której oni sami potrafią urządzić społeczeństwo. To, co Prawo i Sprawiedliwość robi teraz na potęgę, to pozbawianie nas sprawczości, ubezwłasnowolnienie nas. Jest centralny piec, w którym pali Jarosław Kaczyński, jak jesteś swój, to się ogrzejesz. Ale sam zapałek nie dostaniesz, bo byś robił konkurencję. Zobacz, z Rzeczpospolitej, w której teoretycznie każdy może decydować o tym, jak wygląda jego życie, jak wygląda państwo, jaki mam w nim udział, oni zrobili Polską Republikę Jałmużniczą. Czyli państwo za 3 tysiące do ręki na węgiel, którego możesz nie kupić i nikt tego nie sprawdzi; państwo złotego czeku, który się zawozi gminie, która jest „twoja”; państwo, w którym otrzymasz wille czy cokolwiek, jeżeli jesteś w stowarzyszeniu, które jest przychylne władzy. I tak dalej. Ludzie to widzą i złości ich nie tylko samo niegospodarne rozdawanie pieniędzy – i to że po części w efekcie tego jest inflacja – ale również to, że im się odbiera sprawczość i możliwość budowania. Na tym bardzo korzysta Konfederacja i tego wątku nie wykorzystuje opozycja demokratyczna.

Chyba nawet bardziej potrzebujemy tej sprawczości, mocniej dostrzegamy tą potrzebę sprawczości teraz. Pamiętam czasy kolejnych protestów, czy to Strajku Kobiet, czy to strajków związanych z praworządnością. Mieliśmy masę ludzi, którzy wychodzili na ulice, ale ja mam wrażenie, że czegoś tam zabrakło. Takiego momentu przełomowego, że ludzie zaczęli dostrzegać potrzebę własnej sprawczości, zaczęli dostrzegać to, że my coś możemy robić razem i powinniśmy robić razem, ale przede wszystkim musimy mieć tę możliwość. Tymczasem wielu wciąż ma na rękach takie… miękkie więzy, niby nieszkodliwe, dla niektórych wygodne, ale jednak zaczynamy dostrzegać, że to są więzy. Ograniczenia. To jest taki moment, kiedy się – mam wrażenie– budzi potrzeba społeczeństwa obywatelskiego zupełnie na nowo.

To jest rzeczywiście ucieczka od wolności z racji zapewnienia różnego rodzaju wygód, ale też to jest nowa utrata wolności związana z tym, że cały obszar sfery cyfrowej i mediów bardzo dokładnie potrafi nam zasymulować życie i dostarczyć wrażenia sprawczości, podczas gdy my sami jesteśmy tak naprawdę ubezwłasnowolnieni i nam z tym dobrze.

I w pewnym momencie widzimy, że prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej. 

Tak. Ja tutaj nie zachęcam nikogo żeby próbował się upodmiotowić przez zaprzeczenie całkowite państwu czy systemowi, bo to jest raczej Konfederacja.

Ale… zdecydowanie nie chcemy iść tą drogą.

Dokładnie. Nie można fatalnych decyzji władzy zwalczać negacją instytucji państwa. Z tej półki jest postulat dobrowolnego ZUS-u autorstwa PSL-u, który nagle przejęła Polska 2050, co mnie bardzo zaskoczyło, bo ta formacja była zawsze propaństwowa. No to może jeszcze PIT dobrowolny i po prostu ostatni gasi światło. Uważam że takie pomysły to rewers populizmu uprawianego przez PiS. Tak nie można.

Bo to są postulaty zdecydowanie anty- a nie propaństwowe. Mówiłaś o tej – jakże elokwentnej – reakcji posła Sawickiego. Przeglądałam Twittera i widziałam reakcje na twoje odejście różnych kolegów z różnych partii. Andrzej Rozenek napisał nawet, że z jakimkolwiek środowiskiem się zwiążesz, będziesz dla niego wzmocnieniem. Podobnie pozytywne były reakcje Małgorzaty Tracz, Katarzyny Kotuli, Macieja Gduli, gdzieś padło nawet: „Brawo za kręgosłup moralny”, oraz: „Czas na twój ruch” – na to ostatnie można nawet się uśmiechnąć i puścić do polityki oko. Były i przygany. W tym wszystkim zastanawiam się, czy ten twój ruch, twoja niezależność to jest mocniejsze przesunięcie się w stronę czegoś, co jest dla mnie pro-państwowe, ale też pro-obywatelskie, pro-społecznościowe. Mam tu na myśli Parlamentarny Zespół ds. Miast i rozwijanie tego myślenia właśnie na tym poziomie, szukanie życia społecznego i politycznego właśnie tam, wśród ludzi, poprzez tworzenie więzi na bardzo różnych poziomach.

Tak, tak, to jest dokładnie to, o czym mówisz. Parlamentarny Zespół ds. Miast założyłam w rezultacie tej moją długiej historii aktywności w ruchach miejskich, samorządach, pomaganiu samorządom i małym miastom w Polsce. Nie tylko metropoliom, również takim jak Stalowa Wola, Słupsk, Leszno, Żyrardów, Starachowice – z tymi wszystkimi miastami pracowałam i dobrze to wspominam. Miasta nie są w polskiej polityce upodmiotowione. Mamy Ministerstwo Rozwoju Wsi, mamy takie od polityki regionalnej, ale ministerstwo miast jako takie nie istnieje. Miasta to najwyższa z form organizacji społeczności ludzkiej i z tego powodu zmiany cywilizacyjne czy klimatyczne bardzo ich dotyczą. Zespół to płaszczyzna spotkań ekspertów, aktywistów, polityków. Jest ponadpartyjny. Wiceprzewodniczącymi są Krystyna Sibińska, która dwie kadencje temu prowadziła podkomisję rozwoju miast i rewitalizacji, Franek Starczewski i Beata Maciejewska. Pomimo ogromnej pracy jaką wkładałam w Polskę 2050 starałam się, żeby zespół ds. miast spotykał się dość regularnie i rozmawiał o ważnych tematach: mieszkalnictwie, smogu, reformie planowania. I to chciałabym kontynuować. Dostałam też, jeżeli pytasz o reakcje, kilka pytań, czy będę zakładać własną partię. Nie uważam, żeby brakowało partii po stronie demokratycznej opozycji, uważam że brakuje zaufania między tymi partiami. Jeżeli gdzieś mogę się przydać, nawet na małym kawałku w budowie tego zaufania, to zawsze pomogę.

Myślę, że to jest piękna puenta naszej rozmowy. Zaufanie jest tym, czego brakuje nam nie tylko w polityce, ale także w relacjach między ludźmi. Bardzo nie lubię tego określenia wojna polsko-polska, natomiast żeby przezwyciężyć tą nieufność musimy wracać do momentu, gdy najpierw zobaczymy człowieka jako człowieka właśnie. Jako drugiego. Zanim go oprawimy w te wszystkie przypadłości, zbudujemy do niego pierwszą otwartość i będziemy w stanie zamienić ze sobą pierwsze zdanie, nie patrząc na niego jak na wroga. To już będzie gigantyczny pierwszy krok.

Chciałabym, żebyśmy na opozycji nie kręcili się ciągle jak zaklęci tym cytatem z „Wielkiego Szu”: „Ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”. Budowa zaufania związana jest z ryzykiem. Robię krok wstecz ze świadomością, że mogę na tym trochę źle wyjść, ale ty też zrobisz i przynajmniej spróbujemy. Myślę, że całkiem dobrze szło aż do momentu tej awantury o Sąd Najwyższy. Stąd był taki zawód, kiedy okazało się, że głosowaliśmy inaczej. Cały czas wierzę, że to zaufanie uda się odbudować, ale czasu jest coraz mniej.

Mam nadzieję, że tego się będziemy trzymać, żebyśmy mogli, mając do siebie to zaufanie, umówić się w jakimś sensie na tą nową Polskę.

Niemcy i UE w obliczu wojny w Ukrainie i kryzysu energetycznego [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości ambasadora Niemiec w RP dr Thomasa Baggera. Rozmawiają o kryzysie energetycznym UE, niemieckiej polityce wschodniej, odpowiedzi UE na wojnę w Ukrainie oraz stosunkach polsko-niemieckich.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak określiłby Pan powodzenie swojej misji jako niedawno mianowanego ambasadora Niemiec w Polsce, biorąc pod uwagę napięte stosunki między naszymi krajami?

Ambasador Thomas Bagger

Thomas Bagger (TB): Relacje polsko-niemieckie są stosunkami złożonymi i o długiej tradycji – po obu stronach wydarzyło się wiele. Ta historia zawsze była częścią naszej rzeczywistości. Prawdziwą miarą sukcesu jest określenie, w jakim stopniu możemy zrealizować ogromny potencjał, jaki tkwi w związku między naszymi krajami we wszystkich jego różnych wymiarach – w zakresie polityki, bezpieczeństwa, energetyki, gospodarki, kultury, wymian młodzieżowych i partnerstw między miastami. Tak wiele się dzieje! Ale w obecnej rzeczywistości wstrząsów i zmian geopolitycznych musimy też spojrzeć na te sprawy na nowo i zobaczyć, jaki potencjał przyniesie nam jutro. To będzie moje zadanie na najbliższe lata.

LJ: Czy po stronie niemieckiej istnieje pole do manewru w kwestii wypłacenia Polsce odszkodowania za II wojnę światową?

TB: Historia zawsze będzie częścią związku między naszymi państwami. Kwestia wojny, okupacji i zniszczenia Polski przez Niemcy w latach nazistowskich ma wymiar prawny, moralny, ludzki i pragmatyczny. Musimy być świadomi tego, co się wydarzyło i ciągłej odpowiedzialności Niemiec. Nie powinniśmy jednak tracić z pola widzenia długiego procesu pojednania i współpracy, który jest już za nami.

Proces ten rozpoczął się w latach 60. i przyspieszył po upadku żelaznej kurtyny. Trzydzieści lat temu podpisaliśmy Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. W 1991 roku utworzyliśmy Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży (PNWM). Dziś Polska jest zintegrowana z Unią Europejską i NATO. Zbudowaliśmy więc europejski port polityczny, w którym Niemcy i Polska są dobrymi sąsiadami i to właśnie kieruje naszymi relacjami.

 

European Liberal Forum · Ep137 Germany and the EU in light of war and energy crisis with Thomas Bagger

 

Dlatego też, jeśli chodzi o wymiar prawny reparacji, stanowisko Niemiec jest bardzo jasne: coś, co wydarzyło się 80 lat temu, nie jest już problemem – jest to sprawa zamknięta pod względem prawnym. Politycznie poszliśmy naprzód. Jednak w wymiarze moralnym i czysto ludzkim jest absolutnie jasne, że ten proces pojednania i uznania winy nigdy się nie zakończył. Dlatego nadal będziemy o tym mówić, upamiętniać te wydarzenia i zastanawiać się, jak przekuć retorykę pojednania w praktyczne działanie. Ten proces na tym się nie skończy.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się wokół nas, to nie do końca logika polityki zagranicznej skłania polski rząd czy partie polityczne do omawiania tej kwestii właśnie teraz. Jeśli kryje się za tym jakaś logika, to nie ma ona na celu poprawy relacji polsko-niemieckich. Dzieje się tak z innych powodów i będziemy musieli sobie z tym poradzić.

LJ: Jeśli ta sytuacja po stronie polskiej będzie się utrzymywać, to relacje po stronie niemieckiej też mogą się zmienić? Czy to postawiłoby nasze partnerstwo w innym świetle?

TB: Jedną z dobrych stron bycia ambasadorem Niemiec w Polsce jest to, że pracujesz w miejscu, które jest naprawdę ważne z perspektywy Berlina. To, co musisz zgłosić, co próbujesz powiedzieć lub zrobić, zostaje zauważone i docenione w Niemczech, bo polsko-niemieckie partnerstwo jest ważne nie tylko dla obu stron, lecz także dla funkcjonowania całego projektu zintegrowanej Europy. Silna Europa może istnieć tylko wtedy, gdy istnieją silne i funkcjonalne stosunki niemiecko-polskie.

To właśnie nadrzędna strategiczna perspektywa, która przyświeca Berlinowi. Jestem przekonany, że na razie podejście Berlina będzie polegać na „próbowaniu być dobrym sąsiadem dla Polski” i próbom składania ofert praktycznej współpracy w różnych dziedzinach polityki. Miejmy nadzieję, że strona polska również uzna, że ​​tego rodzaju współpraca także leży w najlepszym interesie Polski.

Sezon wyborczy w systemach demokratycznych jest trudnym okresem – pewne kwestie bywają wtedy wyolbrzymiane. To czas, kiedy podejmuje się próby zmobilizowania elektoratu (również za pomocą emocji). Jednak z niemieckiego punktu widzenia nadal będziemy zwracać uwagę na to, co jest naprawdę ważne: bliskie partnerstwo, które może jeszcze bardziej przybliżyć się do pełnego wykorzystania potencjału tego sąsiedztwa.

Nie chcę spekulować, co może się stać, jeśli będziemy o tym rozmawiać zbyt długo, ale szczerze mówiąc uważam, że jeśli narysujesz karykaturę swojego sąsiada, to z czasem przyniesie to pewne konsekwencje. Jednak należy też zaznaczyć, że nie jest to problem, z którym tylko my, Niemcy, mamy do czynienia, jeśli chodzi o polski dyskurs publiczny.

Prawdą jest też, że – z drugiej strony – postrzeganie Polski przez Niemców jest specyficzne. Być może Polska nie zawsze cieszy się taką uwagą, zainteresowaniem czy inwestycjami, na jakie zasługuje. W Berlinie jest pewne przekonanie, że albo sprawa ta nie jest warta zachodu, albo jest uważana za zbyt trudna i problematyczna. Dlatego tym, co jest potrzebne, aby to partnerstwo działało, to dołożenie starań z obu stron.

LJ: Od kilku lat zajmuje się pan działaniami z zakresu planowania polityki. Jakie jest uzasadnienie niemieckiej polityki wobec Rosji w ostatnich dwudziestu latach?

TB: Przede wszystkim musimy uważać na pojęcie „planowania polityki”. George Kennan, ojciec planowania polityki, powiedział, że wszystkie jego wysiłki, aby wprowadzić więcej rozsądku i długoterminowej perspektywy do tworzenia polityki, w rzeczywistości zawiodły. W tym zawodzie wszyscy myślą, że masz kryształową kulę, podczas gdy tak naprawdę jedyne, co próbujesz zrobić, to zrozumieć teraźniejszość, w której żyjesz. Już samo to jest już dość skomplikowane.

Jeśli chodzi o Rosję, to od czasu pokojowego zjednoczenia Niemiec pod koniec lat 80. istniała koncepcja budowania silnych więzi z Rosją w postaci Wspólnego Europejskiego Domu – posługując się nomenklaturą Michaiła Gorbaczowa. Mimo że ta perspektywa nieco się nam wymknęła spod kontroli i zdaliśmy sobie sprawę, że Rosja coraz bardziej definiuje swoją przyszłość (najpierw bez Zachodu; potem w opozycji do Zachodu, a teraz w konfrontacji z Zachodem), to jednak wciąż dostrzegaliśmy sens w dążeniu do wzajemnego inwestowania w ten związek, aby uczynić tę relację bardziej przewidywalną. Podejściu temu przyświecała logika, zgodnie z którą, jeśli zainwestujesz we współzależność, to wytworzy to pewnego rodzaju powściągliwość.

Obecnie już jednak zdajemy sobie sprawę z tego, czego Niemcy uprzednio nie docenili lub nie dostrzegli – że rosyjski prezydent nie myśli już (jeśli kiedykolwiek to robił) w kategoriach racjonalności ekonomicznej, a zamiast tego coraz bardziej skupia się na kategoriach historycznej wielkości i mitologii. Z tej perspektywy potencjalne koszty ekonomiczne czy koszty dobrobytu w rzeczywistości nie mają już dla niego najmniejszego znaczenia. Dlatego jednym z powodów, dla których zabrakło nam wyobraźni by przewidzieć nadchodzącą inwazję rosyjską z 24 lutego, było przekonanie, że podjęcie takich działań przez Rosję byłoby autodestrukcyjne – ergo, że Władimir Putin by tego nie zrobił.

Teraz widzimy, że było to rzeczywiście autodestrukcyjne. Putin zniszczył rosyjski model biznesowy zaopatrywania Europy w rosyjskie paliwa kopalne. Mimo to zrobił to, ponieważ inaczej definiuje podejmowane przez siebie działania i musimy się do tego dostosować.

Oznacza to, że dotychczas zaniedbaliśmy naszą obronność, więc teraz musimy więcej w nią inwestować. Byliśmy nadmiernie zależni od importu rosyjskich paliw kopalnych, więc teraz musimy to zmienić, zdywersyfikować nasze dostawy energii i jeszcze bardziej naciskać na szybką ekspansję odnawialnych źródeł energii. Musimy też przemyśleć (i robimy to właśnie teraz) nasze wsparcie dla Ukrainy i nasze stosunki z Rosją. Wszystko to musi się wydarzyć w tym samym czasie. To właśnie kanclerz nazwał mianem Zeitenwende – punktem zwrotnym w niemieckiej polityce zagranicznej.

Z drugiej strony odniosę się do dość kontrowersyjnej kwestii, która jest dyskutowana także w Polsce, a mianowicie logiki stojącej za gazociągiem i powiązaniami energetycznymi z Rosją. Na dzisiejszej niemieckiej scenie politycznej możemy spotkać wielu ludzi, którzy powiedzą, że to był błąd. Z pewnością budowa Nord Stream 2 po aneksji Krymu i wojnie w Donbasie była błędem.

Chciałbym jednak pokrótce zaznaczyć, że poza politycznym uzasadnieniem próby stworzenia współzależności, która, jak mieliśmy nadzieję, ustabilizuje zachowanie Rosji, istniał jeszcze inny powód przyjęcia takiego podejścia. Od lat 80. w Niemczech narastały nastroje antynuklearne. W 1999 r. niemiecki rząd podjął decyzję o wycofaniu z użycia reaktorów jądrowych, które były częścią niemieckiego miksu energetycznego. Następnie w społeczeństwie, które było coraz bardziej świadome zmian klimatycznych, energia społeczeństwa była skupiona na odejściu od węgla. Ale jeśli odejdziesz od atomu i chcesz odejść także od węgla, który jest szkodliwy dla klimatu i nie możesz wystarczająco szybko zbudować OZE, to potrzebujesz technologii pomostowej – w przypadku Niemiec miał to być gaz, który był dostępny jako eksport z Rosji w dużych ilościach.

Taka była częściowa logika stojąca za podejściem Niemiec. Nie dostrzegaliśmy bowiem wystarczająco wyraźnie wyzwań związanych z polityką bezpieczeństwa, które się z tym podejściem wiązały. Mimo ostrzeżeń partnerów z Europy Środkowo-Wschodniej i spoza tego regionu skupiliśmy się na gazie rurociągowym, a nie LNG, który byłby dostępny – ale oczywiście już wtedy był droższy. To był błąd, ponieważ nie przewidzieliśmy, co się wydarzy – i musimy teraz na bieżąco korygować sytuację. Wymaga to znacznych inwestycji w pływające terminale skroplonego gazu ziemnego, które są obecnie budowane w Niemczech w celu dywersyfikacji naszych dostaw.

W naszym zaangażowaniu w relacje z Rosją istnieje element energetyczny i szerszy wymiar polityczny. Popełniliśmy wiele błędów, źle odczytując intencje rosyjskiego prezydenta, nie doceniając jego skłonności do agresji, do rozpoczęcia wojny i do ofensywy.

Jednak w ogólnym rozrachunku uważam, że nie popełniliśmy błędu, próbując zaangażować Rosję i zbudować bardziej stabilne stosunki z tym państwem. Po prostu zlekceważyliśmy pewne ważne środki ostrożności, które powinniśmy byli podjąć na przestrzeni lat – zwłaszcza, że ​​Rosja stała się bardziej autorytarna do wewnątrz i bardziej agresywna na zewnątrz.

LJ: Czy wojna coś zmieni? Czy Niemcy i Rosja mogą ponownie nawiązać współpracę w przyszłości?

TB: To złożony problem. Nie tylko na poziomie politycznym, ale także na poziomie psychologicznym, kwestia rosyjska oraz właściwych stosunków prawdopodobnie najbardziej dzieli nas w niemiecko-polskiej dyskusji – i nie bez powodu, ponieważ nasze doświadczenia historyczne nie mogłyby być bardziej różne pod tym względem.

Jeśli dylemat Niemiec polega na tym, że kraj ten chce być największym krajem położonym w centrum Europy (i trzeba się z tym pogodzić), to dylematem Polski jest położenie geograficzne między Rosją z jednej strony, a Niemcami z drugiej – to doświadczenie historyczne, które w polskiej pamięci zbiorowej sięga wiele wieków wstecz.

Dlatego problem, o którym teraz rozmawiamy, obejmuje okres znacznie większy niż ostatnie 20, czy nawet 40 lat. Z tego właśnie powodu ważne jest, abyśmy o tym mówili i starali się być zrozumiani, bo nie wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dziesięcioleciach było kierowane złymi intencjami czy krótkowzrocznością – były ku tym decyzjom pewne powody.

Jeśli przyjrzymy się polityce energetycznej, to umowa gazociągowa ze Związkiem Radzieckim miała swoje początki w latach 70. i 80. XX wieku. W tamtych czasach miał to być projekt stricte biznesowy, choć z politycznymi implikacjami i intencjami – była to próba zaangażowania Rosji i poprzez to zaangażowanie ustabilizowanie skądinąd bardzo trudnych relacji. I to zadziałało! W rezultacie Związek Radziecki niezawodnie zaopatrywał Niemcy Zachodnie w paliwa kopalne.

Od tego momentu być może zbyt szybko założyliśmy, że „w stosunku do Rosji zastosujemy taki sam model, jaki powstał po rozpadzie Związku Radzieckiego”. W efekcie nie tylko kontynuowaliśmy tę politykę, ale nawet ją rozszerzyliśmy. Myślę, że to były minister Sigmar Gabriel powiedział publicznie, że jednym z błędów popełnionych przez Niemcy było uznanie Rosji za przedłużenie Związku Radzieckiego – a co za tym idzie błędna ocena obecnego partnerstwa energetycznego z tym, czego dokonaliśmy w latach funkcjonowania Związku Radzieckiego.

Związek Radziecki był zasadniczo mocarstwem w rozumieniu status quo (przynajmniej w późniejszych dziesięcioleciach, aż do jego rozpadu). Tymczasem współczesna Rosja nie jest mocarstwem w rozumieniu status quo – jest zasadniczo mocarstwem rewizjonistycznym i agresywnym. Dlatego w niemieckich działaniach widać wiele zależności wypływających z przeszłości. Delikatnie mówiąc, nasze założenia okazały się być nazbyt optymistycznymi.

Co się zmieniło? Moja ocena jest następująca: wiem, że w Polsce pojawia się krytyka (a przynajmniej powątpiewanie) względem realności wspomnianego przełomu w niemieckiej polityce zagranicznej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie musicie jednak wierzyć mi na słowo –  wystarczy spojrzeć, co faktycznie dzieje się w polityce energetycznej, kiedy nie ma już żadnych paliw kopalnych eksportowanych z Rosji do Niemiec; w polityce obronnej, gdzie rząd niemiecki zobowiązał się do utworzenia specjalnego funduszu w celu uzupełnienia zaopatrzenia od dawna zaniedbanych niemieckich sił zbrojnych; w zaopatrywaniu NATO w dodatkowe siły na wschodniej flance i rozmieszczeniu większej liczby wojsk na Litwie i Słowacji oraz większych dostaw broni ciężkiej na Ukrainę. Sam premier Ukrainy, który niedawno odwiedził Berlin, powiedział, że system obrony powietrznej IRIS-T jest jednym z najskuteczniejszych systemów uzbrojenia, jakie do tej pory otrzymała Ukraina.

Polityka względem Rosji jest częścią tego punktu zwrotnego w niemieckiej polityce zagranicznej. Kanclerz i minister spraw zagranicznych bardzo wyraźnie podkreślali, że z tym konkretnym Rosjaninem u władzy nie ma powrotu do „prowadzenia interesów po staremu”. Nie ma miejsca na żadne wiarygodne zobowiązania, które można by podjąć wspólnie z obecnym rosyjskim przywództwem, które zbyt wiele razy okłamało naszych własnych przywódców.

Jest to więc zmiana dość fundamentalna. Czy to oznacza, że ​​już nigdy nie będziemy prowadzić rozmów z Rosją? Nie. Rosja jest, jaka jest – to jedna z największych potęg nuklearnych na świecie. Istnieją powody, aby nadal z nimi rozmawiać. Sygnalizowanie to jednak nie to samo, co próba wprowadzenia modus operandi współpracy i jej poszerzanie.

W tym świetle, każde wezwanie do podjęcia pewnych działań lub dialog z Rosją są postrzegane z podejrzliwością – nieufnością, która ma podstawy nie tylko polityczne, ale także psychologiczne i ma swoją długą historię. Dlatego niełatwo będzie odbudować to zaufanie lub stworzyć przekonanie (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko), że niemiecka polityka rzeczywiście i zasadniczo się w tym zakresie zmieniła.

Uważam jednak, że tak właśnie się dzieje – na przykład w przypadku ośmiu pakietów sankcji, które zostały dotychczas uchwalone. Niewiele już zostało z niemiecko-rosyjskich stosunków gospodarczych czy politycznych. Z niemiecko-rosyjskich relacji energetycznych w zasadzie nie zostało nic. Powodem tego jest fakt, że prezydent Rosji je zniszczył – a nie jest to coś, co można tak po prostu odbudować.

LJ: Na czym polega niemiecko-ukraińska polityka Niemiec? Czy Ukraina ma przyszłość w instytucjach europejskich, w UE, a może i w NATO? Czy taka perspektywa jest realna?

TB: W mojej poprzedniej pracy, jako doradca prezydenta federalnego ds. polityki zagranicznej, dwukrotnie jeździliśmy na Ukrainę (w 2019 r. i w ubiegłym roku) – w 2018 r. byliśmy nawet na Białorusi. Jedną z rzeczy, które zawsze podkreślał mój prezydent, było to, że jako Niemcy musimy umieścić te kraje na naszej niemieckiej mapie mentalnej, ponieważ nie były one tam wystarczająco obecne. Dotyczy to zarówno przeszłości (kraje te były bowiem miejscami najstraszniejszych zbrodni podczas wojny i okupacji niemieckiej), jak i teraźniejszości, jako niepodległych, suwerennych państw po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Oczywiście jest to proces –sposobu postrzegania przez ludzi pewnych spraw nie zmienia się z dnia na dzień. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy dzieje się coś strasznego – jak na przykład, gdy wybucha wojna. Tak więc, niezależnie od ambiwalencji, jaka mogła istnieć w niemieckiej perspektywie wobec Ukrainy – jaki ten kraj jest, był, powinien być lub mógłby być – wiele z tych dyskusji zostało po prostu odłożonych na bok za sprawą decyzji Putina o zaatakowaniu Ukrainy.

Czyniąc to, poprzez mężny opór Ukraińców, dzięki sposobowi, w jaki staramy się wspierać walkę Ukrainy o wolność i niepodległość, stwarzamy w rzeczywistości sytuację, w której na naszym kontynencie zostanie wytyczona dość wyraźna granica. Bo Ukraina wyraźnie należy do naszego obozu, czy nam się to podoba, czy nie. Prawdopodobnie to właśnie zadecydowało o decyzji rządu RFN, a następnie całej Rady Europejskiej, o przyznaniu Ukrainie na czerwcowym szczycie statusu kandydata do członkostwa w UE.

Teraz, w momencie, gdy my rozmawiamy, mój prezydent znów jest z wizytą na Ukrainie, będącej przejawem poparcia nie tylko dla ukraińskiej walki, ale także dla aspiracji tego kraju. Obecnie w Berlinie kanclerz Niemiec wraz z przewodniczącym Komisji Europejskiej otworzyli konferencję poświęconą odbudowie Ukrainy. Kanclerz Scholz jasno dał do zrozumienia, że ​​na tę odbudowę powinniśmy patrzeć w perspektywie członkostwa Ukrainy w UE.

Żyjemy w dobie niepewności. Nikt z nas nie wie, kiedy i jak zakończy się ta wojna. Jednak w obliczu całej tej niepewności pojawia się również nowa rzeczywistość, która nabiera kształtu. Rzeczywistość jest taka, że ​​Ukraina będzie częścią tej przestrzeni i europejskiego projektu wspólnych zasad, integracji i pokojowej współpracy. Ten fakt będzie też miał wpływ na niemiecką politykę.

Do tej pory Niemcy nieco wolniej dostarczały Ukrainie ciężkiego uzbrojenia. Dyskusja na ten temat jest skomplikowana. Na przykład w naszym kraju istnieje między innymi pacyfistyczna tradycja nieeksportowania broni do stref konfliktów. Choć stanowiło to wyzwanie dla nowego koalicyjnego rządu w Berlinie, to teraz Niemcy (poza Polską) służą Ukrainie największym wsparciem w całej Unii Europejskiej – nie tylko w zakresie finansowym, gospodarczym, czy pod względem mieszkalnictwa dla uchodźców, lecz także w zakresie wsparcia militarnego.

Ten proces będzie kontynuowany. Sprawi to, że Polska znajdzie się bliżej centrum Europy, ponieważ środek ciężkości UE prawdopodobnie przesunie się dalej na wschód. Ponadto wszyscy dowiemy się wiele o Ukrainie – także w Niemczech. Obecnie taki jest mniej więcej konsensus – przynajmniej w szerokim centrum niemieckiej sceny politycznej. I to jest dobra wiadomość. Wciąż mamy trochę do nadrobienia, ale jesteśmy na to gotowi – nie tylko na poziomie politycznym, lecz także w związku z milionem ukraińskich uchodźców, którzy obecnie znajdują schronienie i zakwaterowanie w Niemczech.

LJ: Jaka byłaby właściwa reakcja Unii Europejskiej, aby nie dopuścić do zaniku poparcia dla Ukrainy przez opinię publiczną?

TB: Przez lata Władimir Putin stawał się ofiarą własnej propagandy. Miał dwie podstawowe linie narracji: pierwsza zakłada, że ​​Ukraina to tylko domek z kart, który szybko się zawali; po drugie, że dekadencki Zachód popłakałby nad losem Ukrainy przez jeden dzień, a potem powróciłby do swoich wzorców konsumpcyjnych. W końcu sam Putin zaczął wierzyć we własną propagandę, co doprowadziło go do tego strasznego błędu w obliczeniach.

Jednak Putin mylił się w obu przypadkach. Swoim oporem, odwagą i walecznością Ukraińcy zaskoczyli nie tylko nas, ale i Rosjan. Dzięki temu pojawiła się realna perspektywa odzyskania okupowanych terytoriów. Jeśli chodzi o jego opinię o Europie, Putin w tym przypadku także się przeliczył.

Chodzi o to, że liberalne demokracje nie lubią walczyć. Nie chcą marnować swojej energii i życia swoich obywateli na uwikłanie się w konflikty zagraniczne. Wolą skupić się na własnych sprawach i na zwiększaniu dobrobytu dla wszystkich. Ale jeśli będziesz dawać im się we znaki zbyt długo, faktycznie mobilizujesz je do podjęcia pewnych kroków. Myślę, że właśnie to zrobił Putin. Przekroczył pewną granicę, co było absolutnie nie do przyjęcia dla nas wszystkich. Teraz już rozumiemy, że musimy go powstrzymać – i musimy to zrobić teraz. W przeciwnym razie będzie po prostu kontynuował swoją agresywną politykę.

To jest powód, dla którego nie ma już odwrotu – taki jest szeroki konsensus. Kiedy przyjrzymy się szczegółom, z powodu niektórych błędów, które popełniliśmy w przeszłości – nie tylko w Niemczech, ponieważ wiele innych krajów europejskich importowało rosyjskie paliwa kopalne, w tym Polska, za miliardy złotych rocznie – wszyscy musimy przeorientować nasz sektor energetyczny. Wszyscy borykamy się z cenami energii, ponieważ kupujemy ją na rynku światowym, który ma ograniczone zasoby – a gdy popyt jest większy, ceny rosną.

Wydaje się, że istnieją dwa nadrzędne cele, które są ze sobą w konflikcie i należy je pogodzić na szczeblu europejskim. Po pierwsze, wszyscy borykamy się z o wiele za wysokimi cenami energii elektrycznej i energii jako takiej. Ma to wpływ na konsumentów, przedsiębiorstwa i przemysł. Musimy więc obniżyć ceny energii i to szybko. Jednocześnie jednak musimy zabezpieczyć wystarczające zapasy na zimę i na przyszły rok, wiedząc, że jeśli wykluczymy dostawy rosyjskie, dostępnych zasobów będzie mniej.

Na przykład, jeśli ustalimy limit dla cen gazu, możemy zmniejszyć obciążenia finansowe dla konsumentów i przemysłu, ale jeśli wynikiem takiego działania będzie to, że dostawcy powiedzą: „Och, jeśli nie chcecie płacić takich pieniędzy za nasze dostawy, to przekierujemy naszą energię gdzie indziej!”, wtedy wyrządzasz sobie krzywdę, ponieważ zagrażasz bezpieczeństwu dostaw. Jeśli zaprojektujemy limity cenowe w taki sposób, aby stały się zachętą do oszczędzania energii i gazu, również popełnimy błąd, ponieważ musimy także zaoszczędzić znaczną ilość energii i gazu podczas tej zimy i w przyszłości, aby wszystko sprawnie działało.

Wszystkie te różne punkty widzenia i konkurujące ze sobą cele muszą zostać zintegrowane. Jest to bolesny proces politycznego kompromisu, który miał już choćby miejsce na posiedzeniu Rady Europejskiej w połowie października i obecnie pracują nad nim ministrowie ds. energii. Zdarza się również wytykanie palcem problematycznych państw. Niemcy nie są jedynym krajem, który próbuje złagodzić część ciężaru i presję poprzez dotowanie kosztów energii w kraju, we własnej gospodarce. Inne kraje też tak robią. Istnieje wiele różnych reakcji narodowych. Mam szczerą nadzieję, że uda nam się je rozszerzyć, aby sformułować właściwą, ogólnoeuropejską odpowiedź na ten problem.

Przeżyliśmy podobne doświadczenie podczas pandemii COVID-19, 2,5 roku temu. Początkowo wszystkie rozwiązania miały charakter krajowy, co stworzyło zjawisko, które dyplomatycznie można by określić mianem „rozwiązania nieoptymalnego”, co z kolei doprowadziło do wielu tarć między państwami członkowskimi. Obecnie znajdujemy się w całkiem podobnej sytuacji. Każdy kraj stara się dostosować do tej sytuacji kryzysowej. Jednak dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyśmy mogli znaleźć wspólne ogólnoeuropejskie rozwiązanie, które łączyłoby oba wymienione przeze mnie cele – obniżenie cen energii i energii elektrycznej w połączeniu z zapewnieniem wystarczających dostaw na zimę.

LJ: Przejdźmy do niemieckiej polityki wewnętrznej. Co się stało z pomysłem przejścia na atom w Niemczech?

TB: Od grudnia 2021 r., czyli od prawie roku, Niemcy mają złożony, trójpartyjny rząd. Po raz pierwszy mamy do czynienia z trzema różnymi programami politycznymi, które należy zintegrować. Po utworzeniu tego rządu próbowano wynegocjować szeroko zakrojoną umowę koalicyjną, która skupiałaby się na transformacji gospodarczej i ekologicznej. Zaledwie dwa miesiące później wybuchła wojna, która wstrząsnęła niektórymi z najbardziej fundamentalnych założeń politycznych – niemieckiej polityki zagranicznej, obronnej i energetycznej.

To nie lada wyzwanie. Widzimy, jak liderzy wszystkich partii i ogół społeczeństwa starają się nadążyć za tempem zmian i koniecznymi, ale trudnymi decyzjami, które trzeba podjąć. Wydaje się, że dotyczy to wszystkich trzech partii rządzących (Zieloni, socjaldemokraci i liberałowie).

Socjaldemokraci dodatkowo utrudnili ten proces, ponieważ są autorami niektórych decyzji z ostatnich 20 lat sprawowania rządów. Ale mamy też konserwatywną opozycję, która pod rządami Angeli Merkel przez ostatnie 16 lat była odpowiedzialna za wiele polityk, które musimy zrewidować i zmienić. Dlatego wszystkie te partie miały trudne zadanie przeformułowania i przeprojektowania niektórych polityk oraz zmobilizowania poparcia społecznego dla nowo wytyczonego kierunku. To ogromne wyzwanie nie tylko w zakresie podejmowania decyzji, ale również komunikacji społecznej.

To także część mojej własnej biografii. Kiedy miałem 24 lata i upadł mur berliński, nie spodziewałem się, że ta zmiana nadchodzi. Przez następne dziesięciolecia Niemcy sądzili (lub byli wręcz przekonani), że historia toczy się po naszej myśli. Byliśmy świadkami wielkiej konwergencji całego świata według niemieckiego czy europejskiego modelu liberalnej demokracji i społecznej gospodarki rynkowej. To była bardzo przyjemna wizja, ale powoli zdaliśmy sobie sprawę, że to był tylko krótki epizod, a nie ogólny kierunek historyczny. Nie udało nam się dostosować na czas do znacznie bardziej brutalnej rzeczywistości systemów autokratycznych czy też niezmiennego znaczenia siły militarnej (w tym broni jądrowej).

Jeśli chodzi o energetykę jądrową, nie należałem do tych młodych ludzi, którzy w latach 80. demonstrowali przeciwko budowie elektrowni i reaktorów jądrowych. Jednak bardzo emocjonalna i intensywna debata z tamtych dni była właściwie powodem, dla którego zacząłem studiować stosunki międzynarodowe na mojej drodze do zostania dyplomatą. Zasadniczo studiowałem okres zimnej wojny, aby móc znaleźć własne miejsce w obszarze zmagań tamtej dekady.

Kiedy myślimy o głębszych źródłach niemieckich nastrojów antyatomowych, musimy cofnąć się do powstania partii Zielonych na początku lat 80. i zbiorowego doświadczenia Czarnobyla w kwietniu 1986 r., ponieważ nie zrozumiemy ani decyzji o odejściu od energetyki jądrowej w 1999 roku, ani bardzo silnej społecznej i politycznej reakcji na katastrofę w Fukushimie w marcu 2011 roku, jeśli nie uwzględnimy tych wydarzeń jako stanowiących tła dla tej kwestii w Niemczech.

Chociaż partie polityczne w Niemczech różniły się opiniami na temat bezpieczeństwa lub korzyści płynących z energii atomowej, w naszym kraju od dziesięcioleci nie wybudowano nowej elektrowni jądrowej. Mnie osobiście nie jest łatwo wyobrazić sobie premiera regionu, który publicznie powiedziałby: „W moim landzie jest miejsce, gdzie moglibyśmy zbudować nową elektrownię jądrową”. Byłem ostatnio w Gdańsku, gdzie również mówiłem o polskich planach budowy reaktora jądrowego. Pomorze to jeden z obszarów, którym polski rząd przygląda się pod kątem inwestycji atomowej. Polacy mają jednak inną wrażliwość na tę kwestię, więc nie widzimy dużego sprzeciwu. Tymczasem w Niemczech mamy do czynienia ze zgoła odmiennym poziomem sprzeciwu.

W tym kontekście, obecnie w Niemczech toczy się debata na temat energii jądrowej. Trzy reaktory nadal działają, ale mają być odłączone od sieci. W środku kryzysu energetycznego, z którym przyjdzie nam się zmierzyć tej zimy, prawdopodobnie będą one jednak działać nieco dłużej, aby wesprzeć niemieckie dostawy energii elektrycznej.

Uważam, że to rozsądna decyzja. Ale myślę też, że nie powinno się podłączać lub odłączać tak złożonej technologii ot tak. Decyzja ta opiera się na trwającym od dziesięcioleci procesie, który jest zakorzeniony znacznie głębiej. Na początku nie byłem częścią tego ruchu, ale trudno mi uwierzyć, że Niemcy w najbliższym czasie zasadniczo wrócą do kwestii energii jądrowej. Moim zdaniem dużo bardziej prawdopodobne jest, że to faktycznie program obecnej koalicji rządowej wykorzystania obecnego kryzysu do przyspieszenia ekspansji inwestycji w budowę OZE, co nie tylko zmniejszyłoby zależność od dostaw zagranicznych, ale co również zmniejszyłoby ryzyko i w największym możliwym stopniu przyczyniłoby się do zapobieżenia zmianom klimatycznym.

LJ: Czy w przyszłości powinniśmy spodziewać się nowego globalnego porządku? Jak to może wyglądać?

TB: Pojęcie końca historii było szczególnie popularne w Niemczech, ponieważ czuliśmy, że po 1989 roku wreszcie znaleźliśmy się po właściwej stronie historii, po tym jak co najmniej dwa razy byliśmy po złej stronie w minionym stuleciu. Było w tym coś bardzo atrakcyjnego.

Był jeszcze jeden ważny aspekt, często niedoceniany – a mianowicie dla kraju takiego jak Niemcy, który tak silnie sparzył się doświadczeniem charyzmatycznego przywódcy (który sam określał się mianem Führera, co doprowadziło do skażenia samego słowa), trudno nam mówić w naszym języku o przywództwie z powodu tego historycznego doświadczenia – wizja, która zakładała, że historia potoczy się teraz w jakimś z góry określonym kierunku, a rząd musi w zasadzie tylko zarządzać nieuchronną konwergencją liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej była bardzo kusząca. Nie było jeszcze wtedy ryzyka, które widzimy na przykład teraz – na czele z prezydentem Putinem i Rosją czy prezydentem Xi Jinpingiem i Chinami, którzy skupiają całą władzę we własnych rękach, bez poczucia odpowiedzialności, gdzie każdy popełniony przez nich błąd jest błędem wielkiego kalibru, i gdzie każda decyzja, którą podejmują, jest decyzją, która mocno obciąża całą populację.

Dlatego uwielbialiśmy wierzyć w koniec historii i że upadek muru w jakiś sposób rozwiązał wszystkie nasze problemy. Oczywiście tak się nie stało. Gdybyś posłuchał mieszkańców Indii lub innych narodów, już dawno mogliby ci powiedzieć, że rok 1989 był szczęśliwym momentem dla Niemiec, ale w innych częściach świata nie miał on takiego znaczenia. Więc teraz przechodzimy do czegoś nowego. Czy wiem, co to będzie? Nie wiem. Ale myślę, że idea stopniowej konwergencji odeszła w niepamięć.

Wyraźnie widzimy powrót rywalizacji wielkich mocarstw, ponowną ocenę współzależności, na które patrzymy teraz znacznie bardziej przez pryzmat bezpieczeństwa. Nagle współzależność staje się podatnością na zagrożenia, a my chcemy wytworzyć większą odporność. W rezultacie ponownie przyjrzymy się różnym obszarom naszym zasad, aby ewentualnie móc poświęcić więcej uwagi kwestiom bezpieczeństwa, a w efekcie zwiększyć odporność naszego systemu.

Zachowanie otwartości będzie nie lada wyzwaniem. Wahadło oddali się od globalizacji, ale nie powinno wychylać się za daleko, ponieważ w ostatecznym rozrachunku handel, inwestycje, interakcje, otwarte społeczeństwa i gospodarki są tym, czym i kim jesteśmy, i co złożyło się na nasz dobrobyt. Nie powinniśmy o tym zapominać. Musimy jednak ponownie sięgnąć po niektóre z trudnych lekcji twardej siły i zainwestować w środki zapobiegawcze – w tym w odstraszanie nuklearne, o których prawie zapomnieliśmy w ciągu ostatnich 30 lat.

Musimy to wszystko robić w sytuacji, w której stajemy również przed wyzwaniami planetarnymi. Dopiero co wychodzimy z globalnej pandemii, ale wciąż jesteśmy w trakcie zmian klimatycznych. Pytanie więc brzmi: jak zorganizować minimum współpracy na całym świecie, który jest w innych obszarach dość podzielony i zamknięty w długofalowych konfrontacjach i walkach? Nie powinniśmy zapominać o potrzebie tej minimalnej współpracy, której będziemy nam niezbędna, aby sprostać niektórym wielkim wyzwaniom antropocenu.

Mimo wszystko staram się pozostać optymistą. Twierdzę, że przyszłość będzie rzeczywiście znacznie bardziej otwarta, w co my, Niemcy, chcielibyśmy wierzyć po 1989 roku. Rzeczywiście mamy pewne powody do optymizmu. To, co widzimy teraz w Ukrainie i w innych częściach świata (na przykład w Iranie), to fakt, że ludzie nie rezygnują dobrowolnie z idei godności i wolności osobistej. Jest to najsilniejsza wrodzona siła napędowa człowieka.

Tak wygląda moje intelektualne powiązanie z liberalizmem i głęboko wierzę, że w historii możemy znaleźć wiele istotnych lekcji, które nam to pokazują. To idee, których powinny się obawiać wszystkie autokracje i w których powinniśmy pokładać nadzieję. Choć te moje obserwacje mogą niewiele mówić o geopolityce, jakiej możemy się spodziewać w ciągu najbliższego roku, dwóch czy pięciu lat, to dużo mówią o łuku historii w dłuższej perspektywie.


Niniejszy podcast został nagrany 25 października 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję