Polityka historyczna czasu dobrej zmiany :)

Tekst w skróconej wersji ukazał się w XXVII numerze Liberté! „Twój biznes – Polska”. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Jesteśmy od paru lat bombardowani tym pojęciem, a ma ono liczne mankamenty. Z reguły zubaża, kanalizuje myśl o historii na kilku-kilkunastu zagadnieniach, dryfuje w kierunku propagandy. Zamiast zachęcać obywateli do intelektualnego wzmożenia, najczęściej schlebia czasowym gustom i podbudowuje pustą, bezrefleksyjną dumę. Wbrew pozorom nie sprzyja patriotyzmowi, bo mutyluje go i pozbawia głębi. W dodatku najczęściej okazuje się nieefektywna.

Jesteśmy jednak zmuszeni konfrontować się z popularnością tego pojęcia i, nim politycy zdadzą sobie sprawę z potrzeby głębszego myślenia o historii, trzeba mierzyć się ze skutkami i rozważać konsekwencje. Obóz obecnie polską rządzący politykę historyczną afirmuje, bierze na swoje sztandary i próbuje jej używać jako narzędzia sprawowania władzy. Nic w tym dziwnego, bo to i osprzęt, wydawałoby się, nader użyteczny dla realizacji programu, a i historia jest dla ekipy dobrej zmiany bezsprzecznie istotna w kontekście programu i własnego umiejscowienia się na scenie politycznej.

Opis polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości et consortes nastręcza trudności. Co należy traktować jako jej podstawy i sposoby wyrażania? Czy enuncjacje naukowe, programowe i publicystyczne, czy wypowiedzi polityków? Czy większe znaczenie mają deklaracje spokojnych intelektualistów z obrzeży, czy okrzyki harcowników polityki? Jeśli polityka historyczna jest tym czym jest, a więc przekazem historii realizowanym przez polityków i odbieranym przez społeczeństwo, trzeba zaczerpnąć z każdego z elementów i z konieczności dokonać selekcji z każdej z grup, pamiętając przy tym o ich niejednakowym społecznym posłuchu.

Cechy konstytutywne

Krótka generalna charakterystyka niesie w sobie niebezpieczeństwo przesadnych uogólnień, ale pewne cechy można wskazać bez ryzyka błędu. Pierwszą, rzecz pewnie oczywista, jest polonocentryzm w sensie skupienia się zasadniczo na historii Polski. To naturalne, jako że mówimy o polskim rządzie, a ten powinien szczególnie interesować się przeszłością krajową, jest to jednak skupienie specyficzne. Jednolita opowieść o naszej historii ma dla PiS konkretny charakter, często rozumiany jako unikatowy. Historia kraju pojmowana przeważnie jako dzieje narodu, z kontekstowymi ledwie ekskursami – tam gdzie warto to podkreślać – do wielokulturowości z epok dawniejszych, jest punktem odniesienia do całości historii, a motywy są wybierane selektywnie i tylko tam, gdzie wydają się potrzebne. Pomysły pisowskiego koalicjanta z lat 2005–2007 na rozdzielenie w edukacji szkolnej historii Polski i powszechnej wpisywały się w tę logikę.

Pod względem rozłożenia akcentów, zarówno w upamiętnianiu jak i edukacji, wyraźnie widać skupienie na martyrologii. Upamiętnianie ofiar jest, jak wspomniałem wyżej, rzeczą zasadną i potrzebną, ale szerokie wspominanie zaszłości ma tutaj jeszcze inne, polityczne znaczenie. Wpisuje się w ogólną wizję Polski krzywdzonej i porzuconej, od czego wygodnie jest snuć paralele do bieżącej polityki. Większe zainteresowanie historią najnowszą przekaz taki niewątpliwie ułatwia. Sama instytucja Instytutu Pamięci Narodowej w obecnym jego ustawowym kształcie daje w polityce pamięci prymat ostatnim dekadom nad wcześniejszymi okresami, a żadna inna istniejąca czy powoływana państwowa agenda, nie licząc autonomicznie przecież jak dotąd działających uniwersytetów, nie może równać się z IPN siłą oddziaływania i stopniem państwowego poparcia.

Z martyrologizmu i specyficznie pojmowanej wizji dziejowej wynika pobrzmiewający tu i ówdzie, nieraz dość dosadnie – co nie znaczy, że całkowicie serio brany – tembr mesjanistyczny. Polska strzegąca święcie swojej tożsamości w obliczu mniemanego upadku Europy, Polska przywołująca do porządku zepsuty świat zachodni i przypominająca mu o jego chrzcie, Polska jako przedmurze i bojownik za wszystkich, Polska jako dziejowy depozytariusz wolności nauczający zbłądzonych, minister niczym Karol Młot spod Poitiers – nie trzeba cytatów, by wychwycić te motywy w wystąpieniach czołowych polityków.

To że polityka historyczna dobrej zmiany bywa prosta i jednostronna wynika z samych niedomagań pojęcia jako takiego i nie wymaga szerszego komentarza. Ze znacznie głębszych przesłanek wynika jednak to, że jest ona rewizjonistyczna, a więc przepisująca narracje historii według politycznej woli środowiska. Widać tu potrzebę odreagowania tych, którzy czuli się w dotychczasowych dziejach najnowszych pomijani i marginalizowani, widać chęć wskazania własnej racji w meandrach polityki. Dlatego najgruntowniejszemu przepisaniu podlega historia ostatnich dekad, i stąd problem momentu wybicia się Polski na niepodległość po upadku komunizmu, kwestia oceny dwudziestu sześciu lat wolności, stąd intensywność propagowania własnych wersji i własnych bohaterów, aż po znaczki, medale i monety okolicznościowe. Wydarzenia i postaci niepasujące do tego obrazu mają zostać wymiecione, spostponowane albo odwetowo zmarginalizowane.

Jest to też fragment szerszego programu politycznego, w którym poprzednia, skażona i niezasługująca na szacunek forma ustrojowa ma zostać zastąpiona nową, inną formą. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa, pisał w 2011 r. prof. Andrzej Zybertowicz (naszdziennik.pl 23 IV 2011), i choć teraz politycy umiejętnie unikają ośmieszonego w latach 2005–2007 pojęcia, program przebudowy realizuje się znacznie szerzej niż kiedykolwiek. Przepisuje symbole, tworzy Estado Novo. W takim ujęciu rzutuje, i musi rzutować, na historię, a polityka historyczna musi odzwierciedlać racje jej autorów. Jeśli okres 1989–2015 określi się jako postkomunizm, a rozwiązania i instytucje funkcjonujące w tym czasie napiętnuje, często bez cienia słuszności (jak w przypadku SN czy TK), wówczas łatwiej jest je pozbawić autorytetu i usunąć w imię własnej wizji.

Publiczna opowieść o historii ma też charakter oczyszczający, choć nie w katartycznym znaczeniu – ma odsądzić od polskiej wspólnoty narodowej jakiekolwiek zarzuty o niewłaściwe czy złe postępowanie w przeszłości. To w pewnej mierze reakcja na propozycje przepracowania polskich grzechów historycznych, na okrzyczaną i wszędzie tropioną pedagogikę wstydu, po części wyolbrzymiony strach przed antypolskimi narracjami spoza kraju, a także deklarowana chęć przywrócenia poczucia narodowej przynależności tej części społeczeństwa, która przywiązania do własnej tożsamości, zdaniem protagonistów IV RP, nie odczuwa. Obie strategie są jednak z gruntu błędne i duszą się w miazmatach fałszywej dychotomii. Gdyby zapytano o sprawę przytomnego historyka, powiedziałby, że nie ma takiej grupy etnicznej czy kulturowej, trwającej poprzez dzieje, która nie miałaby immanentnie wpisanych w historię i zdarzeń budzących podziw, i przynoszących ujmę, a kompleksowej narracji tożsamościowej nie da się opierać na żadnym z tych elementów. Z żadnego z nich nie można bowiem wyprowadzać wniosków uogólniających i na nich zasadzać swojego postrzegania wspólnoty. Politycy partii rządzącej nie dostrzegają tej prawidłowości, bo sami antropologizują narody i sprowadzają na nie i ich pojedynczych przedstawicieli odpowiedzialność zbiorową (‘nie pozwolimy się pouczać wnukom naszych prześladowców’, powiadają). Trudno, by było inaczej, skoro to z tego środowiska wobec własnych nawet rodaków formułowano takie etykiety jak genetyczny patriotyzm czy skażenie genem zdrady. Komiczny lęk przed przyznaniem przez min. Annę Zalewską, że pogromu kieleckiego dopuścili się Polacy, wynika właśnie z tej zależności. Zwyczajnie nie przychodzi jej do głowy, że mordercy z Kielc nie sprowadzają odpowiedzialności na wszystkich dzisiejszych współziomków. Ten standard trzeba by jednak stosować konsekwentnie i wobec innych zbiorowości, i tu zaczyna się problem.

Z powyższymi wiąże się kolejna cecha – własna, pisowska wersja historii na użytek publiczny jest tożsamościowa w tym sensie, że przypisuje swój własny obóz do precyzyjnie wyznaczonej, właściwej tradycji historycznej, ukazującej prawy i postępujący słusznie obóz patriotyczny (bądź niepodległościowy). Prawidłowość ta przebija z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ale też np. z przemówienia afirmującego konstytucję 3 maja, wygłoszonego przez Andrzeja Dudę w toku tegorocznych uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Podobnie czyni intelektualne zaplecze (vide Jan Filip Staniłko, Zagadka konstytucji 3 maja, Polska Wielki Projekt, 2013). Blok rządzący jawi się jako kontynuacja dobrych sił, zjednoczonych ku odbudowie Polski, a wszyscy oponenci są kontynuatorami obozu zdrady narodowej i magnatów, którzy – w sferze werbalnej walcząc o zachowanie odwiecznych wolności – w praktyce czynnie wspierali obce i wrogie nam mocarstwa, a co najmniej stali po stronie dawnej systemowej słabości.

Paralela trzeciomajowa niesie w sobie jeszcze jedną przydatną cechę, w której władza szuka usprawiedliwienia dla siebie samej. Tryb przyjęcia ustawy zasadniczej z 1791 r. przy całym, ujmijmy to w ten sposób, braku proceduralnej ortodoksji, mógłby bowiem potencjalnie usprawiedliwiać dzisiejsze naruszenia prawa w imię wprowadzania wyśnionego nowego ładu. Historia nie znosi jednak anachronicznych porównań i, choćby nawet tego dobra zmiana nie dostrzegała, czyny, za które możemy sławić wielkich reformatorów trzeciomajowych z końca XVIII w., nie przenoszą się automatycznie na delikty naruszenia ładu konstytucyjnego w niepodległym państwie i nie przydają racji kroczącemu maślanemu autogolpe. Żonglowanie w przemówieniach dawnymi ideami, z celowym zresztą pomijaniem ich oświeceniowości i racjonalistycznego pochodzenia, nie skryje poza wszystkim faktu, że pierwsza polska konstytucja w artykule VIII, w pierwszym jego akapicie, jasno podkreślała niezależność władzy sądowniczej od prawodawczej, króla i magistratury.

Podpisanie się pod patriotów przeszłości prowadzone jest dalej przez okres zaborczej nocy, II Rzplitej i czasy komunizmu, z zawłaszczeniem sobie podrasowanego etosu Solidarności, z nieomal wyłącznym przypisaniem sobie etosu propaństwowego. Równolegle towarzyszy mu łańcuch zdrajców i odstępców, od czasów saskich aż po dzień dzisiejszy. Nic nie wyraża lepiej tego schematu niż opasły tom Barbary Stanisławczyk, z nadania obecnej władzy przez pewien czas prezesa zarządu Polskiego Radia, Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce (wyd. Fronda, 2015). Opowieść o generacjach zaprzańców i niszczeniu patriotyzmu polskiego wiedzie w niej od czasów przedrozbiorowych aż do komunistów z PRL, liberałów na „ideologach gender” skończywszy. Obsesję genu zdrady widzi się najczęściej w cytowanym nieraz wywiadzie prezesa Kaczyńskiego, ale stwierdzeń w tym duchu padało znacznie więcej: Jest mianowicie w Polsce taka polityczna i intelektualna tradycja, która zbudowana jest na przekonaniu, że będzie najlepiej, jak będzie nami rządził suweren z zewnątrz. Czasami przybiera ona formę zdrady, innym razem politycznej naiwności, innym znowu staje się to próbą załatwienia cudzymi rękami przeciwnika (prof. Ryszard Legutko dla Frondy, 2015).

Jeszcze niedawno próbowano się hamować w tego rodzaju historycznym polaryzowaniu społeczeństwa. Prof. Andrzej Nowak tak pisał w roku 2012: oni – to nie tylko wnuki oprawców z NKWD czy konfidentów z gestapo – tych nie ma tak dużo (a i tacy, bywało, przyjmowali szczerze polskość […]). Owi „oni” to także prawnuki tych, którzy byli w AK czy w BCh, bili się w kampanii wrześniowej – po polskiej stronie. To potomkowie tych, którzy w XIX wieku, albo w II RP, albo w czasie II wojny – z „tutejszych”, z „przybyszów” – stali się Polakami. Zestawienie to jest, co prawda, krzywdzące już na starcie, ale zachuje dozę szacunku dla nieprzekonanych. Podobnie prof. Zybertowicz w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” w 2011 r.: moja rada jest prosta: uczmy się – nawzajem – umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez „Gazetę Wyborczą” nie widzą już swojej Ojczyzny. Mimo poczucia wyższości, mimo nazwania siebie (w domyśle: tylko siebie) obozem patriotycznym, w warstwie deklaratywnej chciano jeszcze przerzucać mosty w kierunku „onych”.

Postawa taka i takie cieniowanie zostały ze sfery publicznej niemal wyeliminowane. Jeśli i dzisiaj trafiają się wśród intelektualistów popierających obóz rządzący głosy chłodzące i racjonalizujące, np. odżegnujące od przyklejania etykiet zdrajców, spotykają się już ze znacznie mniejszym posłuchem. Do dyskursu publicznego nie przebijają się niemal wcale. Przeważył, jak zawsze usprawiedliwiany atakami drugiej strony, stosunek oscylujący między politowaniem i niechęcią a pogardą i nieskrywaną nienawiścią, przy jednoczesnym – to kolejna cecha charakterystyczna – poczuciu prześladowania, poszkodowania, pominięcia.

Jak z wyżej opisanego wynika, polityka historyczna jest funkcją bieżącej polityki wewnętrznej, ma służyć jej celom. Zacytujmy prezydenta Dudę z jego trzeciomajowego, tegorocznego przemówienia na pl. Piłsudskiego: To właśnie dlatego jesteśmy tak dumni z Konstytucji 3 maja, że ona niosła nadzieję budowy silnego, wolnego państwa, że ona niosła głęboką nadzieję suwerenności, niezależności; głęboką nadzieję, że sami poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami, że pokonamy naszych odwiecznych wrogów, że będziemy mogli sami decydować o sobie w naszym kraju. Budowa silnego państwa, aluzje do odwiecznych wrogów, sugestie odzyskiwania podmiotowości, wszystko to równie dobrze można odnieść do teraźniejszych propozycji i diagnoz PiS. Podobnie wyraźnie widać to w felietonie, wygłoszonym przez Krystynę Pawłowicz w tym samym czasie dla radia Maryja i TV Trwam, w którym dokonując przeglądu polskich konstytucji, wychwalała tę z 1791 r., krytykowała marcową (1921) i pozytywnie komentowała kwietniową (1935) jako wzmacniającą egzekutywę. To nie tylko piłsudczykowski sentyment – szkic historyczny służył podkreśleniu konieczności ustanowienia nowej konstytucji dla silnego, sprawnego państwa. Równocześnie, z oczywistych względów, autorka miotała obelgi na obecnie obowiązującą ustawę zasadniczą, obwiniając ją o przypieczętowanie niesuwerenności Polski, zaś jako jej twórców przedstawiała lewicową opozycję i odchodzących właścicieli PRL, w tym osobiście A. Kwaśniewskiego, T. Mazowieckiego, B. Geremka, S. Cioska, a nawet W. Jaruzelskiego (!)1. To tylko przykłady, ale każdy miesiąc przynosi wypowiedzi polityczne i publicystyczne dekorujące bieżącą politykę tak interpretowanymi historycznymi obrazkami.

Co zrozumiałe, ta sama polityka historyczna jest równolegle funkcją polityki zewnętrznej, nawet jeśli stosowaną często li tylko na użytek wewnętrzny. Przejawem jest choćby różny odbiór nasyconych polską historią wystąpień Baracka Obamy i Donalda Trumpa w Warszawie. Najczęściej jednak służy przedstawianiu racji politycznych wobec Unii Europejskiej i poszczególnych jej państw, często stanowiąc odpowiedź na stawiane rządowi polskiemu zarzuty (polskie przedmurze a unijna polityka relokacji migrantów). Dominują przy tym resentymenty i stereotypy, albo wypowiedzi zgoła gimnazjalnego poziomu: klasycznym przykładem jest teza wicemin. Bartosza Kownackiego o Polakach uczących Francuzów jeść widelcem. Z naukowego punktu widzenia trywialna i prymitywna, w dodatku nieprawdziwa, bo – abstrahując od faktografii – co dwory monarsze mówią na temat obyczajów dominujących w dwu wczesnonowożytnych społeczeństwach?, jak w pigułce pokazała sposób reagowania na zadrażnienia w kontaktach zewnętrznych.

O ile można aferę sztućcową traktować jako dykteryjkę, o tyle pobudzanie fobii antyniemieckich ma znacznie poważniejsze konsekwencje i osadzenie tegoż w historii dowodzi kompletnej krótkowzroczności. Ponawiane wysuwanie żądań reparacyjnych i przypominanie niemieckiego nazizmu, traktowane jako narzędzie uprawiania polityki wobec zachodniego sąsiada, nie tylko podważa pozycję Polski na arenie europejskiej, ale otwiera puszkę Pandory, z której mogą wyfrunąć zła nieoczekiwane i nieprzewidziane w skali. Granica zachodnia bez wątpienia nie ulegnie przesunięciu, ale podważanie poprzednich ustaleń (tu kierowanych, zdaje się, w ogóle w niewłaściwym geograficznie kierunku) może nasilić roszczenia i wobec samego państwa polskiego. Nie muszę dodawać, że na bieżącą politykę rządu RFN wobec rządu RP w kontekście stosunków bilateralnych takie judzenie nie będzie i tak miało żadnego wpływu.

Najsilniejszym efektem będzie najpewniej pobudzenie sporej części społeczeństwa do antyniemieckiego nastawienia. Czego oczekiwać w stosunku do jego niedostatecznie wykształconych obywateli, jeśli poszukiwanie wroga i zakamuflowanej opcji niemieckiej jest tak silne wśród prawicowych elit. Atak prof. Bogdana Musiała na badających stosunki polsko-niemieckie prof.prof. Włodzimierza Borodzieja, Krzysztofa Ruchniewicza, Roberta Trabę, Annę Wolff-Powęską, Stanisława Żerkę jest tylko jedną z głośniejszych ostatnio odsłon dramatu. Użyłem tu przykładu niemieckiego, ale podobnie rzecz się ma w stosunku do wschodnich sąsiadów, a podejrzliwość i szukanie krajowej piątej kolumny znajduje ujście np. w kwaśnym stosunku, by nie powiedzieć niechęci, do spuścizny Giedroyciowskiej.

Już zbierając dotychczas określone aspekty, można dostrzec, że takie stosowanie historii ujętej w politykę ma charakter propagandowy i zideologizowany. Nie ma więc waloru uniwersalizmu, który mógłby łączyć ponad środowiskami. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej – nęcą autorzy idei kongresów Polska Wielki Projekt, ale trudno by przekonali do swojej wersji takiej opowieści kogokolwiek poza sobą i własnym elektoratem. Można domyślać się, że dopiero po wykuciu nowych elit intelektualnych, tak bardzo wyczekiwanych, i w domyśle lepszych, czystszych niż obecne, taka unilateralna wersja przeszłości Polski mogłaby zostać przyjęta bez zastrzeżeń. Tak jak bowiem nie zmienia się konstytucji, gdy społeczeństwo spolaryzowane jest i zwarte w stanie zwanym przez Greków antycznych stásis, tak trudno, by skrajnie subiektywna i antagonistyczna wizja mogła być przyjęta przez ogół społeczeństwa czy choćby miłośników historii.

Idąc dalej, skoro polityka historyczna obecnych rządzących chce nadawać ton, sekując inne narracje, jest redukcjonistyczna, skoro ma bardziej związywać z władzą, jest lojalistyczna, skoro ma być elementem wychowania patriotycznego (bardziej niż obywatelskiego), to jest też pedagogiczna. To element szczególnie trudny, bo łatwo o zniechęcanie czy ideologizację, a jeśli w rezultacie mielibyśmy np. gloryfikować pozytywne aspekty wojny jako areny wykuwania charakterów (cytując krytycznych recenzentów wystawy w Muzeum II Wojny Światowej), to bodaj byśmy takiej edukacji nie mieli. Dodajmy jeszcze, że inżynieria historyczna władzy jest wtórna, chce bowiem kopiować wzorce, które udały się gdzie indziej, acz często przy zbiegu zupełnie innych czynników, a często też zupełnie na innym poziomie finansowania polityki pamięci czy działań propagandowych. Pragnienie biernego kopiowania, pisania polskiej „Gry o tron” i polskiego „Wspaniałego stulecia” może niektórych przekona w ostatecznym rozrachunku, ale i ze względów finansowych, i twórczych może przynieść opłakane rezultaty. Albo raczej drwinę i brak zainteresowania.

Nade wszystko zaś hictorical policy PiS jest kadrowa, a jednym z jej nieodłącznych etapów jest wymiana kadr na lojalne w instytucjach historycznych bezpośrednio podporządkowanych władzy ogólnokrajowej. Jedną z przyczyn jest nieufność, inną potrzeba zagospodarowania środowiska, najważniejszą zabezpieczenie prezentowania i realizacji zamierzonych celów. Bezliku przykładów dostarcza IPN, szczególnie dojmującym ostatnio jest Muzeum II Wojny Światowej. W ciągu procesu nie wahano się nawet usuwać historyków o niekwestionowanym autorytecie czy ludzi związanych z dawnym podziemiem solidarnościowym.

Nie da się też ukryć kolejnej cechy – klerykalnego ujęcia narracji w stopniu większym niż tylko zasadnie oddającym rolę Kościoła w poszczególnych stuleciach polskich dziejów. Instytucjonalna obrona chrześcijaństwa, katolicyzmu i Kościoła jest jednym z aksjomatów pisowskiej idei Polski, co na historię rzutować musi. Odpowiada to mentalności polityków i zapotrzebowaniu instytucji stanowiącej bazę znacznego kawałka elektoratu, pomaga w polityce bieżącej, uświęca swoisty konserwatyzm, buduje korzystne poczucie zagrożenia zwierające szeregi. Tiara i korona spotykają się, bo ocena historii chętnie wyrażana przez przedstawicieli episkopatu (abp Marek Jędraszewski) bywa bliźniacza w stosunku do wersji rządzących. Narzucenie wszystkim obyw

atelom rygoryzmu i zapobieżenie zmianom społecznym pod dyktando subiektywnie wyprowadzanych „wartości chrześcijańskich” jest znacznie łatwiejsze, gdy się je wesprze kontekstem dziejowym, a nieprzekonanych można – niczym w tytule książki B. Stanisławczyk – postawić w rzędzie odstępców i niszczycieli tradycji. Nawet tych, którym obecność katolicyzmu w polskim krajobrazie kulturowym nie przeszkadza, a jedynie piętnują nakładanie ogółowi karbów katolickiej moralności bądź ingerencje Kościoła w politykę. Miesięcznice smoleńskie pojmowane jako uroczystości religijne, ideologizacja obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I, celebrowanie przez rzędy ministrów świąt ośrodka toruńskiego to koraliki tego samego różańca. Pod względem historycznym szczególnie rzuca się w oczy zestawienie w okolicznościowej uchwale sejmowej z 13 IV 2016 r. dat 966, 1683 i 1920 (dwie ostatnie z wymienionych wskazywał także prez. Duda 3 V 2017 r.).

Inne przejawy bywają iście kuriozalne. W uchwale z 7 IV tego roku Sejm RP stwierdzał: W 2017 r. przypada 100. rocznica objawień fatimskich. W swoim orędziu Matka Boża objawiła największe wydarzenia XX w., a jego przesłanie jest nadal aktualne. W sposób niezwykle dramatyczny, poprzez przekazanie trzyczęściowej tajemnicy oraz spektakularny cud słońca, Matka Boża przypomniała ewangeliczną prawdę… itd. Rolę Kościoła eksponują publicyści: Ojcami konstytucji [sc. 3 maja] byli jakobini w sutannach, oświeceni księża, trzymający pieczę nad nowoczesną edukacją, której konstytucyjną głową był prymas. Pokazuje to, że kościół jest tradycyjnie polską instytucją, która z powodzeniem służy nowoczesnej wolności jako polskiej sprawie narodowej (Jan Filip Staniłko, op. cit.).

Sojusz polityczny z częścią polskich biskupów i znacznym gronem polskiego duchowieństwa parafialnego ma reperkusje nie tylko praktyczne, ujęte z jednej strony w opór przeciwko naruszaniu konstytucyjnej zasady przyjaznego rozdziału i zniechęcenie do polityki w prezbiterium, a z drugiej np. w ręczne sterowanie alokacją funduszy na historyczne badania naukowe przez min. Gowina czy przyznawanie znacznych sum publicznych inicjatywom o. Rydzyka. W przestrzeni intelektualnej i historiograficznej prowadzi do podejrzliwości w stosunku do innych wyznań, w czym uszczerbia rzeczywistą polską tradycję wielowyznaniowości, czy do nieufności do dziedzictwa laickiego i ateistycznego, zawartego w kulturze polskiej. Razi nieufność czy wręcz niechęć wobec m.in. reformacji, dostrzegalna w powstających pracach zaprzyjaźnionych z prawicą autorów (Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, 2017), bądź w obrażających inteligencję wypowiedziach senatorów, odmawiających ostatecznie uczczenia rocznicy 1517 r. Paradoksalnie obecny stan rzeczy wyrządza największą krzywdę Kościołowi – rozmywa rzeczywiste zasługi, antagonizuje, nie sprzyja koncyliacyjnemu klimatowi intelektualnemu. W długiej perspektywie obróci się przeciwko temu, co miano chronić. Z czasem sojusz z władzą i ograniczenia przeminą tak, jak przeminęła Irlandia Eamona De Valery. Pozostanie niesmak.

Słabością historical policy obecnej władzy jest jej niejednolitość i wewnętrzna sprzeczność. Rozmywanie i własne definiowanie pojęć w sposób niezrozumiały, nieumiejętność racjonalnego odniesienia się do przeszłości, są codziennością. Czy hołdować tożsamości etnicznej genealogicznej, czy akceptować też autoidentyfikację z polskością? Czy premiować publicznie nurt intelektualny i doceniać historyczne znawstwo, czy dalej podniecać nurt antyintelektualny w imię podejrzliwości względem elit? Element uszlachetniający (racjonalistyczny) tylko składa się dodatkowo na tę niejednoznaczność – część potencjalnie rozsądnych w innym klimacie publicznym decyzji min.min. Glińskiego czy Gowina – projekty neutralne albo godne pochwały, nie są władne zmienić ogólnej wymowy. Nie są nawet chyba traktowane poważnie jako część zasadnicza polityki historycznej.

Podobnie bezgłośnie, jak kamienie rzucane w studnie, na takim ogólniejszym tle przepadają uchwały historyczne sejmu VIII kadencji. Choć są szerokie i całkiem zróżnicowane – bo obok pamięci o Romualdzie Traugutcie, ufetowania trzechsetnej rocznicy koronacji Czarnej Madonny czy upamiętnienia ks. Franciszka Blachnickiego można znaleźć i proklamowanie roku Josepha Conrada, i wspomnienie maharadży Nawanagaru, i uczczenie powstania KOR, i upamiętnienie Tadeusza Mazowieckiego, Ludwika Zamenhofa, Ireny Sendlerowej, i nawet ogłoszenie 2018 roku Rokiem Praw Kobiet przy jednoczesnym upamiętnieniu pierwszych polskich parlamentarzystek. Kontekst przyjmowania części z tych dokumentów i narracja publiczna w polityce czy publicystyce czyni jednak przynajmniej część z nich aktami pustymi czy nierzeczywistymi. Jakie ma znaczenie uczczenie Andrzeja Wajdy na piśmie, gdy prezes partii rządzącej wychodzi z sali na czas odczytania dokumentu, a (euro)posłowie nie stronią od cierpkich komentarzy?

Jak inaczej niż jako wewnętrzną niezgodność traktować to, że przy propagowaniu martyrologizmu z jednej strony, prof. Pawłowi Machcewiczowi jednocześnie nagania się uskutecznianie martyrologizmu w wystawie stałej Muzeum II WŚ? Jak inaczej traktować pisowski stosunek do żołnierzy wyklętych? Pominięcie działań poprzednich władz, w tym zwłaszcza prez. Komorowskiego można zinterpretować łatwo, bo chodzi o przypisanie wyłącznie sobie patriotyzmu historycznego. Szczególne wenerowanie żołnierzy walczących z komunistycznym aparatem terroru naturalnie też. Ale jak przy jasno wytyczonym aksjomacie patriotyzmu zrozumieć uporczywą niechęć obozu władzy uświadomienia sobie, że do jednej kategorii wkłada się tu i czci bez różnicy nieposzlakowanej pamięci bohaterów narodowych oraz ludzi podejmujących trudne i czasem błędne decyzje w uwikłaniu w matnię historii ze zwykłymi przestępcami pospołu? I dodatkowy niuans sprzeczności: jeśli, jak głoszą emitowane z rządowego przykazu srebrne dziesięciozłotówki NBP, niezłomni Zachowali się jak trzeba, w jakim to świetle stawia większość żołnierzy AK, którzy podporządkowali się ostatniemu rozkazowi gen. Okulickiego z 19 I 1945 r., a potem w części także stali się ofiarami okrutnych represji doby stalinowskiej? Zachwianie proporcji jest ostatnio coraz bardziej wyraźne, a młodzi Polacy, instygowani do kultu wyklętych, nie są nawet w stanie podać nazwisk komendantów głównych AK.

Bliższa zrazu tradycji sanacyjnej, coraz częściej elita PiS miota się w dialektyce postpiłsudczykowsko-postendeckiej, ulegając częściowo własnej uproszczonej wizji historii, ale i zapędzając się coraz dalej w pobłażliwości i puszczaniu oka do polskich nacjonalistów najmłodszego pokolenia. W miarę popularyzacji wśród tek i biretów klasyfikacji typu lewactwo, postępuje równolegle rehabilitacja przez część środowiska, uwidocznia się tolerowanie w przestrzeni państwowej i sakralnej. A i w samej warstwie językowej kusi niedające się obronić redefiniowanie, oswajanie pojęcia (Patriotyzm – miłość do swej Ojczyzny. Nacjonalizm – miłość i szacunek dla swego Narodu, Wspólnoty. Ale umiłowanie swego Narodu połączone z nienawiścią do innych narodów, to szowinizm. Jestem patriotką, jestem nacjonalistką w podanym znaczeniu, zwłaszcza popieram nacjonalizm gospodarczy. Nie jestem szowinistką, chociaż pamiętam historyczne relacje mojej Ojczyzny z innymi państwami i narodami zwłaszcza sąsiednimi. – Krystyna Pawłowicz2). Czy chodzi tylko o dostrzeżenie w nacjonalistach, eufemistycznie nazywanych „środowiskami narodowymi” poszerzającej się niszy elektoratu z pokrewnymi zainteresowaniami, obawami, wrogami? Polityka historyczna PiS nie jest, sama w sobie, nacjonalistyczna, co nie znaczy, że lekceważy skutki przesunięcia równowagi światopoglądowej w prawą stronę, które to ugrupowanie w swej historii i archeologii samo kiedyś inicjowało.

Isaiah Berlin napisał pod koniec lat 70. XX w. w znanym eseju, że zadanie rany zbiorowym uczuciom (świadomości) społeczeństwa, bądź przynajmniej jego duchowych przywódców jest, obok przesłanek samoidentyfikacji, pierwszym warunkiem narodzin tego, co określał mianem nacjonalizmu i definiował za pomocą dalszych elementów3. Nie bez kozery na frazę tę powołał się ostatnio Ramachandra Guha w swojej monumentalnej historii politycznej niepodległych Indii w kontekście niedawnego rozkwitu ruchu nacjonalistycznego i zdominowania sceny politycznej przez Indyjską Partię Ludową (BJP)4. Jest to wszak definicja uniwersalna, a nie li tylko europejska, mimo zmiennych czynników. Sęk w tym, że to co Berlin nazywał nationalism, w zależności od przymieszek pejoratywnych w różnych proporcjach uzupełniających wskazane przez niego czynniki wyjściowe, takich jak ksenofobia, szowinizm, niechęć, lekceważenie jednostki, poczucie niezrozumienia, kompleks wyższości czy wyjątkowości na tle okolicznym, antagonizm, mogą owocować zarówno patriotyzmem, jak i nacjonalizmem w polskim rozumieniu terminów. Nie muszę dodawać, że zarówno poczucie samoidentyfikacji, jak i krzywdy jest silne zarówno w środowisku, jak i w gronie jego przewodników – to rany narodowe, osiemnasto-dwudziestowieczne, i rany własne, ze smoleńską na czele. Nie wnikam na ile i przez kogo są rzeczywiście odczuwane, a na ile instrumentalnie wykorzystywane; to nieistotne i trudne do zbadania w tym samym stopniu, co określenie, na ile August przywiązany był do republiki rzymskiej. Towarzyszy im konstatacja braku patriotyzmu reszty społeczeństwa, Nowakowych „onych”. W efekcie jednak, droga do obu postaw jest otwarta, i czy przeważy patriotyzm czy nacjonalizm, zależy to jedynie od przywódców i oczekiwań ich elektoratu. Te są zmienne i skłaniają ucha coraz częściej ku krzykom prawicowych radykałów.

Zwornik

Elementem wiążącym wszystkie wymienione wyżej cechy, źródłem słabości i siły polityki historycznej czasu dobrej zmiany jej nieprofesjonalność, i to w obu sensach słowa. W pierwszym, jest tak samo nieprofesjonalna, jak był wymiar sprawiedliwości w klasycznej demokracji ateńskiej – ton nadaje jej nie warstwa profesjonalistów, operujących precyzyjnym językiem i planujących równie precyzyjne posunięcia, a czynnik obywatelski. Mimo wcale poważnego zaplecza intelektualnego dominacja polityków nad intelektualistami w wyrażaniu i formułowaniu oraz codziennej realizacji agendy historycznej jest stała i dojmująca. Powoduje niejednolitość i rozjeżdżanie się kwadrygi, nadaje charakter konfrontacyjny, a nie dyskursywny. Ma wymierne skutki polityczne, jest to np. polityka drażnienia wschodnich sąsiadów mimo mądrych porad zaplecza, sugerującego wykorzystanie momentu dziejowego odsunięcia się granic Rosji na wschód. Wobec politycznego i historycznego antagonizowania Litwy czy zwłaszcza Ukrainy nie udaje się wpłynąć na szerszą skalę na przepracowanie przez te kraje nierozliczonych tematów, budzi się nieufność, i w niczym nie pomogą nawet mądre posunięcia w rodzaju uchwały sejmowej z 9 XII 2015 r. upamiętniającej ofiary wielkiego ukraińskiego głodu 1932/1933 – pozostają po prostu bez echa w zgoła odmiennym kontekście.

Czynnik profesjonalny (naukowy) sam, zdaje się, ustąpił pola i oddał do dyspozycji politykom, dostosowując nawet język wypowiedzi do stosowanego na agorze publicznej żargonu. Wystąpienia Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kongregacji nauczycieli uczelnianych o propisowskich zapatrywaniach, biernie powtarzają nie tylko argumenty, ale i inwektywy rzucane w przestrzeń przez parlamentarzystów (np. oświadczenie nt. ustaw o sądownictwie powiela polityczną frazeologię – padają określenia typu dziedzictwo postkomunistyczne, totalna opozycja). Grono to bezwarunkowo popiera właściwe każde działania rządu, zarówno te, o których zasadności można by dyskutować, jak i te, które w sposób oczywisty do obrony się nie nadają. Dominuje język napastliwości przy jednoczesnym wysokim C ocen moralnych i deklarowanego oburzenia bądź admiracji. Obecne i dawne enuncjacje prof.prof. Ryszarda Legutki czy Zbigniewa Raua to też smutny przejaw wyostrzenia stanowisk.

Cytowana przeze mnie wypowiedź prof. Nowaka z 2012 r. – choć już była niezwykle konfrontacyjna, bo na jednej szali kładła tysiąclecie polskich dziejów, a na drugiej Tuska i Palikota, zjednoczonych w idei porzucenia polskości (Ale już po 23 latach trzeciej niepodległości wybili się na niepodległość – od krzyża, od Smoleńska, od  Polski) – nie nadaje dziś tonu narracji, ustępując ostrzejszym wycieczkom właśnie dlatego, że przeważyli politycy. Przy obecnym poziomie tej części elity politycznej grono dissidentes in opinionem to już nie „oni”, a zdradzieckie mordy, kanalie, najgorszy sort skażony genem zdrady, oczadzeni, ubeckie wdowy, komunistyczne upiory i pożyteczni idioci. Tak pewnie być musiało, bo do elektoratu lepiej niż tomy historii Polski prof. Nowaka przemówi, więcej dróg autoidentyfikacji i redut do obrony wskaże jeden facebookowy miniwykład Krystyny Pawłowicz. Ot, taki na przykład, opisujący protestujących wobec miesięcznicy: To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… (11 VI 2017, wpis publiczny). Równie przekonywające są najwyraźniej szopki Marcina Wolskiego.

Drugi sens nieprofesjonalności, wynikający z pierwszego, jest bliższy potocznemu i dotyczy zwyczajnie braku profesjonalizmu w działaniach, czerpiąc z nieoczytania, braku koordynacji, wielkich oczekiwań i niewielkich umiejętności realizacji. To dlatego telenowela o Kazimierzu Wielkim już na starcie brzmi groteskowo, co smuci tym bardziej, że tradycje polskiego serialu historycznego są godne podtrzymania i potencjalnie mogą ożywiać zainteresowanie historią. To stąd potknięcia merytoryczne, np. Beata Szydło czytająca o Katyniu w przedwojennych książkach i Andrzej Duda widzący, jak tłum wnosi 3 V 1791 r. Stanisława Augusta na rękach do katedry warszawskiej. O ile w zamysłach (znów Andrzej Nowak): By bronić naszej kultury – trzeba tworzyć porywające dzieła i umieć dotrzeć z nimi – pod zaczadzone dymem „ponowoczesności” czaszki. By takie dzieła powstawały – Polska znów stać się musi wielką ideą, najambitniejszym zadaniem, najważniejszym sporem, jak była w czasach Kadłubka i Kochanowskiego, Mickiewicza i Chopina, Malczewskiego i Wyspiańskiego, a nawet jeszcze Herberta i Miłosza, o tyle w rezultacie kiepskie produkcje, podstawy programowe pisane na kolanie i usunięcie Miłosza z listy lektur szkolnych.

Ryszard Legutko konstatował kilka lat temu wtórność i pasywność umysłową elity intelektualnej III RP, uwikłanej jego zdaniem w postkomunizm i układy wewnątrzgrupowe, i biernie tylko recypującej zjawiska, ideologie i systemy pojęciowe, niezdolnej nawet do twórczego opisania zastanego stanu rzeczy – ale druga strona barykady nie przedstawia się wiele lepiej od przedłożonej diagnozy5. Smucić powinna niechęć do pogłębionej lektury dziedzictwa intelektualnego Polski albo awersja do sporej części polskiej kultury, zradzająca spłycenie skomplikowanego, wielogłosowego jej dziedzictwa. Rozmach ustępuje drobnomieszczańskim ciągotom i pruderii, a las pomników nie przesłania lekceważenia dla estetycznego aspektu upamiętnienia.

Ciekawe, w jak wielu historycznych kontekstach nieosadzona jest ta narracja. Gdybym był heroldem pisowskiej polityki historycznej, pewnie bym już dawno cytował pierwszy adres inauguracyjny Abrahama Lincolna (Nasz kraj i jego instytucje należą do ludu, który go zamieszkuje. Jeśli się on zniechęci do istniejącego rządu, może skorzystać z konstytucyjnego prawa do jego poprawy, bądź z rewolucyjnego prawa, by go rozwiązać lub obalić, 4 IV 1861). Gdybym miał z kolei wówczas przeciw takiej deklaracji protestować, pewnie bym odmówił władzy obu praw ze względu na brak wystarczającej społecznej aprobaty – ale nie odmówiłbym celnej próby apologii z samych trzewi demokracji.

Przez oba składniki nieprofesjonalności całość jawi się jako zgoła nieracjonalna. Przez to, a nie przecież przez oddziaływanie najgorszego sortu poza granicami RP, jest niezrozumiała dla postronnych. Jak nie jest co do zasady nacjonalistyczna, tak i nie jest antysemicka – nikt przytomny nie zarzuciłby antysemityzmu żadnemu z braci Kaczyńskich – niemniej rezultaty przez sposób wykonania i poglądy części wykonawców zdają się przemawiać za odwrotnością. Widać to nawet w propagandzie rządowej telewizji, bo jak inaczej zrozumieć dyskusję wprowadzającą do projekcji „Idy” w TYP, w którym pada stwierdzenie, że film przedstawia żydowski punkt widzenia.

Zagranicą bywa racjonalizowana i tłumaczona – jest przecież fenomenem zaskakującym i z gruntu dla Zachodu niezrozumiałym krajowy obrót spraw politycznych. W niedawnym krótkim eseju o współczesnej niemieckiej tożsamości prof. Stefan Berger ukazywał toporną politykę historyczną braci Kaczyńskich, z ich ustawicznym szkalowaniem niemieckich polityków jako nazistów lub będących pod wpływem nazistów jako jedynie najwidoczniejszy z przejawów obaw przed odrodzeniem niemieckiego nacjonalizmu, które we wschodniej Europie, jako znacznie bardziej doświadczonej przez III Rzeszę niż Zachód, są wciąż dalekie od zaniku, przy niedostrzeganiu wysiłków podjętych Niemców dla zmierzenia się z własną, okrutną historią6. Z polskiej perspektywy bardziej jednak poza takie obawy wyziera amalgamat bieżącej polityki, atawistycznych niechęci i chęci wykazania wyższości moralnej, często w powiązaniu z zamiarem schlebiania własnemu elektoratowi. Przy takim sposobie postępowania trudno spodziewać się spójnej racji stanu, mimo wyjściowej wizji, kreślonej przez braci Kaczyńskich, zaostrzanej i modyfikowanej stopniowo po 2010 r. System acta diurna polegający na biernym powtarzaniu przez elitę partyjną przekazów dnia wychodzących od przywódcy partii, takiej spójności zapewnić nie może, z wyżej wymienionych powodów. Drugim czynnikiem decydującym jest nerwowa i równie nieracjonalna reaktywność na bodźce zewnętrzne, w tym głównie reakcje urzędników Unii Europejskiej i polityków poszczególnych europejskich państw na wydarzenia krajowe.

Brak racjonalizmu przejawia się w kwestiach praktycznych, w tym pomysłach wydatkowania znacznych funduszy publicznych. Czy lepiej brnąć w fantasmagorię odbudowy zamków kazimierzowskich czy zwiększyć fundusze na odzyskiwanie zagrabionych dóbr kultury. Drugie jest mniej spektakularne, a wymaga wielkich pieniędzy na wykup, negocjacje, ale przede wszystkim doposażenie i zwiększenie potencjału osobowego zespołu śledzącego międzynarodowy rynek sztuki i tropiący losy zabytków zaginionych. Środki na naukę i kulturę nie są nieograniczone, a casus Hotelu Lambert powinien być przestrogą dla wszystkich ministeriów kultury, i to nie tylko w kontekście zakupu kolekcji ks.ks. Czartoryskich.

Co dalej?

Dobra zmiana prędzej czy później utraci władzę, a wtedy trzeba będzie odnieść się do obszaru historii w polityce. Przestrzegam przed całkowitym wywróceniem stolika, a tym bardziej przed okazaniem historii braku zainteresowania, gwoli rewanżu. Unikając błędów poprzednich ekip dzieje ojczyste trzeba szanować nie tylko deklaratywnie, a jedynie politykę historyczną, wąską i wadliwą przez wymienione wyżej cechy, zastąpić szerszym i mądrzejszym, bardziej kompleksowym spojrzeniem. Nie do wyobrażenia jest odrzucenie politycznego, historycznego czy kulturowego dziedzictwa I, II i III Rzplitej. Trudno nie doceniać i nie podkreślać faktu, że polska wspólnota narodowa i nasze państwo wielokrotnie właściwie cudem wychodziło z historycznych opresji i gardłowych niebezpieczeństw. W inspirowaniu przez państwo wielkich przedsięwzięć historiopisarskich czy popularyzatorskich nie ma niczego złego, takie wysiłki muszą być jednak podejmowane i realizowane w neutralnym, otwartym klimacie intelektualnym, a nie w konflikcie, wykluczeniu i narzucaniu jednostronnej, pruderyjnej wizji historii. Fatalne decyzje kadrowe trzeba będzie odwrócić, propagandę w mediach anihilować, ale instytucje, z IPN włącznie, powinny pozostać, a tylko dążyć do szerokiego, pozapolitycznego działania. Nie jest tak, że nie należy budować Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce czy lubelskiego muzeum kresowego – rzecz w tym, jak zostaną zaprezentowane i wyłożone treści muzealne.

Istnieje wyraźna konieczność ucieczki od dychotomii pedagogiki wstydu i pedagogiki tromtadracji-skrzywdzenia w kierunku szerokiej wiedzy o historii – Polski i świata (nie tylko Europy). Droga do kultywowania własnej tożsamości idzie nie przez propagandę historyczną czy poczucie wyjątkowości, ale przez obszerną wiedzę o dziejach własnych i własnej kulturze. Tylko i wyłącznie. Trzeba dla dobra nowoczesnego, otwartego, nieksenofobicznego patriotyzmu szanować naturalną atencję dla własnej historii i wręcz naprawiać i budować polską tożsamość, ale ukazywać jej konteksty historyczne w sposób jak najdalszy od nacjonalizmu czy jednostronności wizji. Nie miejsce tutaj na dawanie szczegółowych recept, ale chcę przypomnieć, że to m.in. lekceważenie edukacji humanistycznej przyczyniło się wzrostu postaw szowinistycznych i narastania radykalizmu. Wielka baza kształcenia istnieje, bo osiągnięcia polskiej historiografii i humanistyki – w tym w ostatnich 27 latach – są znaczące, trzeba tylko z nich zacząć korzystać i szerzej popularyzować.

Wbrew temu co się wydaje prawicy i lewicy polskiej, nasze społeczeństwo zostało odcięte przez XIX i XX w. od znakomitej większości dawnych tradycji i nie jest dzisiaj ani prostym sukcesorem dworu i folwarku, ani chałupy i czworaków – a to pozwala złączyć całą dawną i niedawną historię w narracje nieantagonizujące współczesnych Polaków przeciwko dawnym. Podobnie nie ma przeszkód, by prowadzić do pogodzenia naszych przeświadczeń o historii z litewskimi, białoruskimi i ukraińskimi, nawet jeśli jesteśmy na wstępnych stadiach długiego i kłopotliwego procesu, do którego niektórzy z naszych partnerów są jeszcze gorzej niż my przygotowani i nastawieni. Pierwsze ważne kroki zostały już wykonane, teraz dobrozmianowa rewolucja część z tych osiągnięć podeptała, co nie znaczy, że w lepszych okolicznościach do posuwania sprawy naprzód nie będzie można wrócić, przy jednoczesnym pamiętaniu o polskim dziedzictwie na Wschodzie. W każdym razie niewykorzystanie unikatowej szansy, w której Ukraina pierwszy raz od dawna w tej skali spogląda ku Zachodowi, byłoby więcej niż tylko nieopatrznością.

Tylko nas historia obchodzi – pisał w 2012 r. Andrzej Nowak, i w oczywisty sposób nie dostrzegał, czy też dostrzegać nie chciał, jak bardzo polska historia i polska kultura zajmuje patriotów nieakceptujących projektu IV RP, ludzi, z których można by ułożyć mozaikę od radykalnej lewicy po chadecką z ducha prawicę a nawet monarchistów. Polifoniczną wizję historii Polski trzeba ochronić, ale jej wagę podkreślać po to, by obóz obecnie polską rządzący nie mógł w przyszłości dalej przypisywać sobie takiego ekskluzywizmu. Przede wszystkim jednak trzeba to czynić dla niej samej, a i po to, by w zbiorowej świadomości nauki nie zastępowała pseudonauka, teorie spiskowe i Wielka Lechia. Niech mądra polityka pamięci, swoboda dyskursu, szacunek dla akademii, szeroki rozwój historiografii od polskiej egiptologii po badania historii współczesnej i mądra popularyzacja pozwolą nam kiedyś zapomnieć o polityce historycznej smutnego czasu dobrej zmiany.

1 „Myśląc, ojczyzna”, www.youtube.com/watch?v=_dqWuZfsVz8&feature=youtu.be
2 Jestem nacjonalistką, nie jestem szowinistką…, wpolityce.pl, 29 IV 2017.
3 I. Berlin, Nationalism: past neglect and present power, [in:] Against the Current. Essays in the History of Ideas, ed. H. Hardy, 2Princeton-Oxford 2013, s. 437–438.
4 B. Guha, India after Gandhi: the History of the World’s Largest Democracy, 2London 2017, s. 751–752.
5 R. Legutko, Esej o duszy polskiej, 12008, 22012.

6 S. Berger, Germany: The many mutations of a belated nation, [in:] Histories of Nations: How Their Identities Were Forged, ed. P. Furtado, London 2017, s. 247.

Czy proces zmiany na Ukrainie może być trwały? :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

Łukasz Jasina: Witaliju, czy dwa lata temu spodziewałeś się, że nastąpi rewolucja?

Witalij Portnikow: Spodziewałem się, że po odłożeniu przez prezydenta Janukowycza podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską dojdzie do destabilizacji. Że obranie przez Janukowycza kursu prorosyjskiego stanie się końcem jego rządów. Tylko współpraca z Unią Europejską byłaby gwarancją demokracji, bo jak się skończy kurs prorosyjski, wiadomo. Co się dzieje na Białorusi Łukaszenki od 22 lat i od 16 w Rosji, gdy faktycznie rządzi Putin? Pamiętajmy, że za kratami była już wtedy Julia Tymoszenko. Janukowycz nie był prezydentem wszystkich Ukraińców – zwłaszcza tych mieszkających w środkowej i zachodniej części kraju. A więc gdy oznajmiono, że umowy stowarzyszeniowej nie będzie, a Janukowycz zadeklarował zwrot w stronę Rosji, to protesty musiały wybuchnąć. A tego typu wydarzenia mają swoją logikę.

Łukasz Jasina: Wiemy, co się przez te dwa lata stało złego. Nastąpiła rewolucja, jest nowy prezydent, Rada Najwyższa – nie wiadomo, czy bardziej demokratyczna od poprzedniej, bo nawet najwięksi przeciwnicy Janukowycza nie twierdzą, że za jego rządów Ukraina nie była państwem demokratycznym – wybuchła wojna. Powiedzmy też, co się na Ukrainie w tym czasie stało dobrego.

Witalij Portnikow: Zdarzyły się cuda! To nie była klasyczna rewolucja. Te protesty miały charakter dialogu między ludźmi na Majdanie i liderami partii opozycyjnych a prezydentem Janukowyczem i jego administracją. W klasycznej rewolucji do podobnego dialogu nie dochodzi. To po pierwsze. Po drugie, decyzje w sprawie odwołania Janukowycza zapadły w parlamencie, nie na ulicy. Po trzecie, nie doszło do zmiany ustroju, bo to Janukowycz był uzurpatorem, bo to on zmieniał konstytucję w sposób niekonwencjonalny, nie przez głosowanie w parlamencie. To był protest przeciwko uzurpacji, a nie domagający się stworzenia nowego porządku. Pracuje ten sam parlament, zasiadają w nim te same partie. Ukraina to wciąż państwo oligarchiczne, innego nie będzie, bo my nie znamy innego modelu.

Łukasz Jasina: Po rewolucji dwukrotnie przeprowadzono wybory. Jaki jest ich efekt? Czy to naprawdę wciąż państwo oligarchiczne?

Witalij Portnikow: Oczywiście! Do parlamentu dostały się te same partie, na scenie politycznej nie ma nowych bytów. To wciąż ci sami ludzie, którzy pracowali tam wcześniej, tylko byli w opozycji do Janukowycza, w ekipie Wiktora Juszczenki i Julii Tymoszenko, i teraz to oni zajmują wszystkie fotele rządowe. Ale nie jest to główny problem, on tkwi gdzie indziej. Co odróżnia obecną sytuację od pomarańczowej rewolucji i momentu po odwołaniu Janukowycza? Poprzednie wydarzenia nastąpiły w kraju, w którym ludzie nie mogli sobie dać rady z odpowiedzią na pytanie, czym jest Ukraina i gdzie jest jej miejsce. Może bliżej jej do Unii Europejskiej, a może do Unii Eurazjatyckiej? Przez wszystkie lata rządów Kuczmy Ukraina była jedną nogą tu, a jedną tam. Co to oznacza faktycznie? Że w kraju nie było nacji politycznej. Pierwszym etapem jej odrodzenia był Majdan, ale tylko na terenach zachodnich i centralnych, bo na wschodzie i południu – w Charkowie, w Dniepropietrowsku, w Odessie – nie było takiego poparcia dla Majdanu. Drugi etap tego odrodzenia to aneksja Krymu i reakcja na ten akt Putina ludzi właśnie w Dniepropietrowsku i w Charkowie, na wschodzie Ukrainy. Na południu takie zmiany nastąpiły po wojnie w okręgach donieckim i ługańskim, bo centralną ideą Odessy jest idea normalnego życia, to miasto chce tętnić życiem. I kiedy ludzie zobaczyli, co Rosja może zrobić z Donieckiem czy Ługańskiem, to przekonali się, co może zrobić i z Odessą.

Właśnie w tym momencie nastąpiło to, czego potrzeba do wprowadzenia realnych zmian w kraju, bo tylko nacja polityczna może coś wybierać, coś reformować, na kogoś głosować. Jasne, że ludzie mają różne poglądy polityczne. Ale nie chcą się już oglądać na Rosję i postrzegać jej jako „drugiego wyboru”. Jeśli chcesz iść po pieniądze do Unii Europejskiej i do Stanów Zjednoczonych, to warto zrobić jakieś reformy, a gdy idziesz po pieniądze do Putina, do Moskwy, to żadnych reform nie będzie. Po wojnie nie ma wyboru, musimy się zwrócić w kierunku Zachodu – do Brukseli, do Waszyngtonu.

Tylko nacja polityczna może coś wybierać, coś reformować, na kogoś głosować. Jasne, że ludzie mają różne poglądy polityczne. Ale nie chcą się już oglądać na Rosję i postrzegać jej jako „drugiego wyboru”.

Łukasz Jasina: Ale czy ta tendencja ma szansę przetrwać? Wszyscy widzimy, że Europa Zachodnia i Stany Zjednoczone – co tu dużo mówić – nie są gotowe na dalszy ciąg dialogu z Ukrainą, dopóki nie zostaną przeprowadzone reformy.

Witalij Portnikow: Oczywiście, ukraińska klasa polityczna nie jest gotowa na te wszystkie reformy i faktycznie społeczeństwo ukraińskie nie zaakceptowałoby wszystkich tego skutków i dlatego to postępuje tak wolno. Ale postępuje, bo dolary, euro, kredyty międzynarodowe Ukraina może spłacić tylko reformami, nie ma innego towaru.

Łukasz Jasina: Czy płaci tymi reformami?

Witalij Portnikow: Jasne. Następują zmiany w policji ukraińskiej, zmiany zasad dotyczących prowadzenia biznesu, walka z korupcją. Tylko to wszystko postępuje wolno, jeśli chodzi o Ukrainę to nie jest kwestia dwóch–trzech miesięcy ani nawet dwóch–trzech lat. Ale dużo się zmienia, bo nie ma innego kierunku.

Łukasz Jasina: A co z reformą samorządową, która na Ukrainie nie została na razie wprowadzona? Ona jest jednym z ważnych projektów, stała się zresztą powodem pewnych zajść przed parlamentem ukraińskim jakiś czas temu. Przez wielu Ukraińców jest kojarzona wyłącznie z autonomią Donbasu, podczas gdy tak naprawdę rzecz dotyczy wszystkich 22 obwodów.

Witalij Portnikow: Jeśli się porozmawia z ludźmi, to okazuje się, że nie dają kredytu zaufania nie tylko władzom w Kijowie, lecz także władzom obwodu, władzom lokalnym. Ludzie nie wierzą, że ta reforma może coś zmienić, że zlikwiduje korupcję od Kijowa po każde miasteczko powiatowe – to jest realny problem. I ta reforma zostanie zaakceptowana wtedy, gdy ludzie uwierzą, że walczy się z korupcją.

Łukasz Jasina: A uwierzą?

Witalij Portnikow: Tak, z czasem. Bo to jedna z kwestii, której domaga się Unia Europejska. Faktycznie korupcja jest taką metodą propagandową władzy oligarchicznej. Bo czym teraz jest oligarchia? Już nie ma grup oligarchicznych, ale każda ma swoich ludzi: deputowanych, ministrów, ludzi w administracjach lokalnych. Dlatego żeby stać się grupą polityczną, wystarczy mieć ludzi ze smykałką do korumpowania, a nie urzędników. To dzisiaj widzimy w Mołdawii – tam przecież Vlado Filat, lider partii liberalno-demokratycznej i jednocześnie szef rządu, został aresztowany w parlamencie. Tam nie chodzi o jakiś prosty proces walki z korupcją, ale o zmiany pomiędzy grupami oligarchicznymi. Tak samo będzie kiedyś na Ukrainie.

Łukasz Jasina: A czy ukraińska klasa polityczna zdaje sobie sprawę z tego, że może nie mieć czasu na te reformy?

Witalij Portnikow: Moim zdaniem, jeśli ta klasa polityczna nie ma czasu, to Ukrainie ten czas da inna klasa polityczna. Wszystkie reformy w krajach Europy Środkowej, prowadzące do integracji z UE, zajęły 15–20 lat. Nam to może zająć nie 15–20, ale 20–25 lat. Stawiamy teraz pierwsze kroki na tym dystansie. W pierwszych dniach ukraińskiej niepodległości w roku 1991 była mowa o tym, że Ukraina odzyska stabilność po 25 latach od rozpoczęcia reform. Możliwe, że rok 2015 jest pierwszym rokiem realnych reform na Ukrainie, więc za 25 lat będzie się można przekonać, czy ta prognoza była elastyczna.

Łukasz Jasina: W takim razie czego tak naprawdę oczekujecie od nas, od Europy, jeżeli chodzi o wspomaganie reform? My oczywiście mamy własne koncepcje dotyczącego tego, jak należy Ukrainę i Ukraińców wspomagać, ale czy one są realne? Czego tak naprawdę Ukraina potrzebuje od Europy?

Witalij Portnikow: Przede wszystkim nacisku na te wszystkie reformy, bo bez niego do nich nie dojdzie. Klasa polityczna i społeczeństwo ich nie zaakceptują – to po pierwsze. Po drugie, Ukraina domaga się od Europy zrozumienia prostej kwestii, że nie chce być państwem buforowym. Bo jeżeli Europa sobie zażyczy, by Ukraina była buforem między Europą i Rosją, to Rosja może wykorzystać ten moment i pójść dalej – dlaczego nie oderwać od Europy krajów nadbałtyckich, nie oderwać Polski, skoro Unia Europejska i Stany Zjednoczone nie są w stanie stanąć w obronie wyboru tych narodów? Jeśli nie będziecie obrońcami europejskiego wyboru narodu ukraińskiego, to nie będziecie też obrońcami wyborów pozostałych narodów Europy Środkowej. Można na tę prawdę patrzeć dzisiaj z przymrużeniem oka, ale dwa–trzy lata temu o ewentualnej wojnie ukraińsko-rosyjskiej też mówiło się z przymrużeniem oka, prawda?

Co jeszcze Europa powinna zrobić dla społeczeństwa ukraińskiego? Powinna wspierać edukację, kształcenie ludzi, przygotowanie zmiany generacji w perspektywie tych 25 lat. Ta generacja, która przyjdzie, będzie się składała z ludzi, którzy studiowali na uczelniach europejskich, oglądali świat. Czy zdają sobie państwo sprawę z tego, że 85 proc. mieszkańców obwodu donieckiego ani razu nie była poza granicą swojego obwodu? Nie poza granicami Ukrainy, tylko poza granicami obwodu donieckiego! A ile osób na Ukrainie nie widziało nic innego poza Ukrainą? Poza Związkiem Radzieckim? To jakie ci ludzie mogą mieć doświadczenie życiowe? To, że teraz młodzi ludzie mogą wyjeżdżać nie tylko poza granice obwodu, kraju czy dawnego Związku Radzieckiego, to musi się przełożyć na zmianę tego kraju.

Co jeszcze Europa powinna zrobić dla społeczeństwa ukraińskiego? Powinna wspierać edukację, kształcenie ludzi, przygotowanie zmiany generacji w perspektywie tych 25 lat.

Łukasz Jasina: A czy Europa zrozumie, że musi poczekać na Ukrainę jeszcze 20 lat? Czy w pewnym momencie nie dojdzie do wniosku, że warto się jednak tym problemem podzielić z Rosją, dojść do pewnego porozumienia ponad podziałami? Mamy poważne problemy na Bliskim Wschodzie, u brzegów Morza Śródziemnego, zmagamy się z kryzysami gospodarczymi…

Witalij Portnikow: Jestem o to spokojny, bo tego dnia, kiedy postanowicie dzielić się tym kłopotem z Rosją, będziecie mieć wojnę w jakiejś innej części kontynentu. Teraz Władimir Putin już nie ma gdzie walczyć. Ma ograniczony obszar, nad którym może sprawować kontrolę niczym sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego – to jest świat postradziecki: Ukraina, Mołdawia, może Górski Karabach i część Bliskiego Wschodu. I na tym faktycznie kończy się reżim rosyjski, który jeśli nie będzie walczyć, nie będzie prowadzić działań zbrojnych, to nic innego w kraju zrobić nie może. Jeżeli będzie mógł powiedzieć: „Mamy Ukrainę, Unia Europejska ją nam oddała”, to wtedy dojdzie do nowej wojny, tym razem realnej. Powtarzam, jestem spokojny, bo ten, kto chce pokoju z reżimem Putina, będzie mieć nie pokój, ale wojnę i kompromitację.

Łukasz Jasina: Co się według ciebie wydarzy na Ukrainie po najbliższych wyborach samorządowych? Czy one mogą mieć przełomowe znaczenie dla ukraińskiego życia politycznego? Prawdopodobny jest dobry wynik bloku opozycyjnego w obwodach wschodnich i południowych – czy to nie doprowadzi raczej do pogłębiania się chaosu?

Witalij Portnikow: Oczywiście, bo partia opozycyjna to partia systemowa i oligarchiczna. Nie zwycięży w tych obwodach, zyska 15–18 proc. Co mogą zrobić ludzie z bloku opozycyjnego? Następnego dnia po wyborach pójdą do administracji i prezydenta na jakieś rozmowy…

Łukasz Jasina: W Europie lubi się myśleć o Ukrainie poprzez osobowości. Jak oceniasz prezydenta Ukrainy Petra Poroszenkę po dwóch latach odgrywania pierwszorzędnej roli w ukraińskim życiu politycznym? Przynajmniej rok temu był on na Zachodzie postrzegany jeszcze bardzo dobrze, teraz praktycznie nie pojawia się w zachodnich mediach. Czy Poroszenko jest reformatorem, czy też zwykłym graczem politycznym?

Witalij Portnikow: Jasne, że się nie pojawia, ponieważ zniknął temat wojny w Donbasie. Rok temu Poroszenko był prezydentem kraju ogarniętego wojną, a już dziś panuje tam taki dziwny pokój. Nie ma się co dziwić, że Poroszenko nie jest najważniejszym politykiem dla mediów w krajach europejskich. To taki sam gracz jak inni. W końcu jest prezydentem republiki parlamentarno-prezydenckiej, co zrobić? Faktycznie – sformował swoją partię polityczną, która ma większość w parlamencie i która będzie oczywiście tryumfatorem wyborów samorządowych. Prezydent jest inicjatorem pokoju regionalnego, faktycznym liderem wszystkich konsultacji pokojowych i procesów zmian w konstytucji, więc można powiedzieć, że jest pierwszą osobą w państwie, choć według konstytucji pierwszą osobą w państwie jest szef rządu, a nie prezydent. I warto to zrozumieć. Był już kiedyś konflikt pomiędzy Wiktorem Juszczenko a Julią Tymoszenko, bo faktycznie ze swoimi możliwościami to Tymoszenko była szefem państwa. Pomiędzy Poroszenko a Jaceniukiem konfliktu nie ma, bo i sytuacja jest inna. Tak naprawdę to nie jest dobre, bo – moim zdaniem – prezydent powinien być symbolem polityki pokojowej, symbolem zmian w wojsku, symbolem zmian w strukturach bezpieczeństwa, a nie politykiem, który pracuje i z parlamentem, i z rządem, i z prokuraturą, i ze swoją partią polityczną. To nie jest normalne dla funkcjonowania państwa parlamentarno-prezydenckiego, lecz prezydent ma inne poglądy na te sprawy.

Łukasz Jasina: Rok temu na Igrzyskach Wolności Jarosław Hrycak, który był początkowo związany z Poroszenką, przedstawił nam obraz Poroszenki reformatora i złego Jaceniuka, który przeszkadza w reformach. Co jest prawdziwe w tym obrazie?

Witalij Portnikow: Nie ma w tym obrazie niczego prawdziwego, Poroszenko i Jaceniuk to ludzie z jednej klasy politycznej.

Łukasz Jasina: Czyli nie ma tak naprawdę konfliktu Poroszenko–Jaceniuk?

Witalij Portnikow: Oczywiście, że jest konflikt, bo – tak jak powiedziałem – prezydent przekracza swoje możliwości w sferze rządzenia, ale nie zachowuje się jak Janukowycz, który faktycznie po prostu przywłaszczał sobie prawa. Poroszenko zachowuje się jak polityk, sprawny polityk, choć nie prowadzi polityki reform, ale politykę kontroli nad wszystkimi strukturami.

Łukasz Jasina: A czy poza nimi pojawią się jeszcze jakieś inne ciekawe osobowości? W Polsce bardzo liczono na Adrija Sadowego.

Witalij Portnikow: Moim zdaniem nowym człowiekiem w ukraińskiej polityce jest Julia Tymoszenko.

Łukasz Jasina: Nowym?

Witalij Portnikow: Tak samo nowym jak Andrij Sadowy. [śmiech] Trwa rywalizacja między Petro Poroszenką a Julią Tymoszenko, nie ma żadnego Sadowego. I nie będzie, bo mer Lwowa nigdy nie zostanie liderem narodowym, taki jest efekt życia w mieście na Zachodzie Ukrainy. Co więcej, jest problem, co będzie po Sadowym? On stworzył partię polityczną, powinien z nią iść do parlamentu i na nią pracować, a tego nie zrobił. Teraz ta partia bez żadnej osobowości pracuje w parlamencie, a Sadowy urzęduje we Lwowie. Ukraińskie społeczeństwo może zwyciężyć, tylko gdy politycy będą pracować nad strukturami partyjnymi. A takich polityków na Ukrainie jest teraz dwoje – Poroszenko i Tymoszenko. [śmiech] Tyle że rating pierwszego spada, a drugiej wzrasta. [śmiech] Taką sytuację mamy obecnie i pewnie ona się utrzyma do wyborów prezydenckich. Dlaczego nie?

Ukraińskie społeczeństwo może zwyciężyć, tylko gdy politycy będą pracować nad strukturami partyjnymi. A takich polityków na Ukrainie jest teraz dwoje – Poroszenko i Tymoszenko.

Łukasz Jasina: Do wyborów zostało jeszcze parę lat…

Witalij Portnikow: Nie wiadomo, może w następnym roku będą wybory parlamentarne i prezydenckie, nie jest jasne, jaka będzie sytuacja za pięć miesięcy, nie jest jasne, jakie będą notowania prezydenta po głosowaniu za porozumieniem mińskim. Może się okazać, że partie populistyczne, takie jak Samopomoc z Sadowym na czele, i partie radykalne obniżą rating prezydenta do zera – będą mówić, że nie jest patriotą, że nie demonstruje mocnej pozycji Ukrainy w Berlinie czy Paryżu, a na jego miejsce przyjdzie Tymoszenko.

Łukasz Jasina: A co by się stało, gdyby Putin od nowa przystąpił do działań zbrojnych na terenie wschodniej Ukrainy? Jak by to wpłynęło na ukraińskie życie polityczne? Poprawiłoby notowania Poroszenki czy wręcz przeciwnie?

Witalij Portnikow: Pewnie osłabiło, bo ludzie są przekonani, że prezydent może zagwarantować krajowi pokój. Ale Putin nie pójdzie już na żadne akcje wojenne na wschodzie Ukrainy, to jest już naprawdę koniec tej wojny. Ten konflikt został zamrożony – jak w wypadku Naddniestrza czy Abchazji. Teraz Putin będzie pracował nad destabilizację Ukrainy od wewnątrz. Istnieją ugrupowania radykalne – radykalnie nacjonalistyczne i radykalne w rozumieniu tego miru rosyjskiego, opozycje postjanukowyczowskie – one wszystkie, od lewa do prawa, mogą pracować na rzecz tej destabilizacji.

Łukasz Jasina: Czyli co z przyszłością Ukrainy?

Witalij Portnikow: Ukraina będzie zwykłym europejskim państwem prawosławnym, takim jak Rumunia czy Bułgaria. Niczym innym. Warto zrozumieć, że to na pewno nie będzie kraj taki jak Polska. Polska wywodzi się z zupełnie innej tradycji kulturowej, religijnej, ma kilkusetletnią ideę państwowości. Ukrainie dalej do Polski czy Czech, a bliżej właśnie do Rumunii.

Łukasz Jasina: Zupełnie co innego mówią Ukraińcy z tradycji galicyjskiej, którzy właśnie bardzo mocno starają się podkreślać podobieństwo kultury ukraińskiej do kultury krajów zachodnich. Gdyby byli z nami Hrycak i Riabczuk, to nie pozwoliliby ci tak mówić.

Witalij Portnikow: Może, ale kiedy ci Ukraińcy galicyjscy mieszkali razem z Polakami we Lwowie czy w Stanisławowie przed rokiem 1939, to robili wszystko, by pokazać, jak te tradycje były odmienne. Wówczas nic bliskiego pomiędzy Polakami i Ukraińcami nie było. [śmiech] Dlaczego o podobieństwach mówić teraz, skoro tam Polaków nie ma? [śmiech]

Łukasz Jasina: Może wszystko się potoczy w dobrym kierunku… Zapraszam do zadawania pytań.

Głos z sali, Włodzimierz Słomiński: Czy na Ukrainie działa jakiś system podatkowy i jak się ma system bankowy? Jest wydolny czy nie?

Witalij Portnikow: Ja nie jestem dziennikarzem ekonomicznym, ale mogę powiedzieć krótko, że ten system jest anachroniczny, że potrzebuje reform i do tego właśnie są potrzebni specjaliści z Unii Europejskiej. System pozwala ludziom obchodzić prawo i państwo, a państwu w ten sam sposób obchodzić ludzi. 50–60 proc. ukraińskiej gospodarki jest w szarej strefie, poza systemem opodatkowania. To nie jest normalne.

Głos z sali, Włodzimierz Słomiński: A czy nie uważa pan, że trzeba było sobie przypomnieć historię Falklandów (Malwinów), popatrzeć na to, jak się rozwiązała kwestia autonomii Hongkongu i powiedzieć: „Bracia Rosjanie, Krym za 20 lat będzie wasz, zorganizujmy przez ten czas jakiś wspólny nadzór nad tym terytorium”. Przecież żadnemu państwu nie udało się uzyskać swojej państwowości kosztem innego kraju, a tym bardziej mocarstwa. Odczuł to na swojej skórze Irak, kiedy okazało się, że Stany Zjednoczone będą musiały sięgnąć do swoich rezerw, bo Stany Zjednoczone mają ropę naftową, i to mnóstwo.

Witalij Portnikow: Moim zdaniem Rosja nie potrzebuje żadnego Krymu, to był tylko sygnał, by Ukraina nie chciała się stać państwem niepodległym i nie kierowała się ku Zachodowi. Gdyby powiedzieć Rosjanom, że będą mieli Krym za 20 lat, to po siedmiu dniach byliby ze swoimi wojskami w Kijowie. Krym nie jest żadnym Hongkongiem, to terytorium okupowane przez żołnierzy rosyjskich. Gdybyśmy nic z tym nie zrobili, to Rosjanie poszliby dalej, do Lwowa, a może i do Krakowa, dlaczego nie? I wtedy pan mógłby powiedzieć Rosjanom „Dostaniecie Kraków za 20 lat”.

Moim zdaniem Rosja nie potrzebuje żadnego Krymu, to był tylko sygnał, by Ukraina nie chciała się stać państwem niepodległym i nie kierowała się ku Zachodowi.

Głos z sali, Włodzimierz Słomiński: Jednak Krym to terytorium, gdzie Rosja ma potężne bazy, w tym również związane z bronią jądrową.

Witalij Portnikow: Nie było żadnych baz związanych z bronią jądrową na Krymie.

Łukasz Jasina: Przede wszystkim Rosja nie planowała żadnego dialogu z Ukrainą na temat Krymu.

Głos z sali, Mateusz Luft: W Polsce martwimy się emigracją, przede wszystkim zarobkową, która spustoszyła zwłaszcza polskie peryferia, mniejsze miasta, która wyludnia kraj. Z tym samym problemem zmagają się Białoruś i w mniejszym stopniu Litwa. To jest pewna energia, która ucieka naszym państwom. A z drugiej strony cieszymy się z dużej imigracji ukraińskiej do Polski i właściwie tę radość podzielają wszyscy, od prawa do lewa. Czy pan się nie boi, że Ukraina, pogrążona przez lata w kryzysie, będzie traciła tę swoją energię, bo młodzi ludzie nie będą widzieli tam swojej przyszłości?

Witalij Portnikow: Nie, nie boję się. Gdy Irlandia straciła około 35 proc. swoich mieszkańców, którzy wyjechali do USA z powodu trudnej sytuacji ekonomicznej, to w tym samym czasie pojechali do Irlandii ludzie z krajów nadbałtyckich, także z Polski – to normalne procesy europejskie. Może na Ukrainę za 20 czy 30 lat przyjadą imigranci z obwodów rosyjskich? Oni będą pracować w naszych przedsiębiorstwach, a Ukraińcy będą wtedy pracować w Chełmie czy Przemyślu, to jest normalne.

Głos z sali, Iwan Pałko, dziennikarz łotewski: Zabrzmiało w pańskiej wypowiedzi takie zdanie, że oto nadejdą nowi ludzie wykształceni w Europie, którzy w przyszłości będą tworzyć klasę polityczną Ukrainy. Czy pana zdaniem na Ukrainie zdążyła się narodzić nowa klasa kreatywna, a jeżeli tak, to czy zjawisko to dotyczy tylko i wyłącznie Kijowa, czy tak samo innych miejsc?

Witalij Portnikow: Nie jestem zwolennikiem idei klasy kreatywnej. To jest rosyjska idea zakładająca, że gdy ludzie nie mają żadnej własności, to są klasą kreatywną, nowym rodzajem inteligencji, a moim zdaniem nie ma żadnej klasy kreatywnej. Oczywiście, że takich ludzi nie ma, ale warto pracować, dokonywać zmian ekonomicznych. To może się stać udziałem klasy średniej, która głosuje na partię będącą wyrazicielem jej interesów, a nie na jej lidera – a więc nie na Julię Tymoszenko, nie na Petro Poroszenkę. Żeby narodziła się klasa średnia, warto zmienić system podatkowy, o którym wspomniał jeden z przedmówców, system bankowy, system fiskalny, walczyć z korupcją, ułatwić zakładanie przedsiębiorstw itd. I to się dzieje, ale powoli, to nie jest takie proste.

Głos z sali, Iwan Pałko: Dobrze, ale jak zachęcić ludzi wykształconych na Zachodzie do powrotu na Ukrainę?

Witalij Portnikow: Ja mówię o tym, że ci ludzie będą przyjeżdżać za 10–15 lat, a nie dzisiaj. To cały proces. Tego się nie zrobi w krótszym czasie.

Głos z sali, Katarzyna Szumielewicz: Czy dobrze zrozumiałam to, co pan mówił do tej pory, że nie obawia się dalszej inwazji Rosji na Ukrainę, ponieważ Rosja nie ma w tym realnego interesu? Ciekawi mnie jeszcze coś innego. Dlaczego ukraińskie społeczeństwo będzie się zwracać raczej w kierunku Zachodu? Czy chodzi o względy czysto pragmatyczne, kalkulacje ekonomiczne, możliwość lepszego życia, zarabiania pieniędzy? Czy raczej w grę wchodzą kwestie, nazwijmy to, tożsamościowe?

Witalij Portnikow: Moim zdaniem to jest kwestia poczucia państwowości, które do tej pory cechowało przede wszystkim ludzi na zachodzie i w centrum. Teraz to poczucie ogarnia również mieszkańców regionów wschodnich i południowych. Nie chodziło mi o to, że Rosja nie będzie kontynuować inwazji, bo nie ma w tym interesu. Rosja zwyczajnie nie ma sił na inwazję, bo jej sytuacja ekonomiczna jest dramatyczna. Moim zdaniem za 5–6 lat Rosja skończy się jako państwo agresywne. A do tego czasu konflikt z Ukrainą zostanie załagodzony. To jasne, że Putin nie chciał zaostrzenia i takiej wojny pomiędzy armiami, jaką oglądaliśmy w ostatnim miesiącu tych wszystkich operacji. Rosja chce takiej wojny, jak na Krymie, po której żadne konsekwencje nie dotykają Rosjan. Społeczeństwo ma widzieć, jaką Rosja ma władzę i potężną armię.

Głos z sali, Piotr Augustyniak: Wie pan, my, Polacy, jesteśmy dość egocentryczni, skupieni na sobie, nam się wydaje, że mamy jakąś szczególną rolę do odegrania względem Ukrainy, że to właśnie my będziemy jej ambasadorem w kontaktach z krajami zachodnioeuropejskimi, że my was lepiej rozumiemy, że generalnie wszystko, co dobre, musi przejść przez nas. Oczywiście mówię to z ironią, bo zdaję sobie sprawę, że to jednak jest przerysowane. Jak się panu wydaje – jak realnie polskie państwo i polskie społeczeństwo mogłyby dziś pomóc Ukraińcom? I drugie pytanie – jak naprawdę ukraińskie elity odbierają te polskie deklaracje i zaangażowanie? Myślę, że to może być dla nas cenna informacja.

Witalij Portnikow: Moim zdaniem dla Ukrainy Polska to jest część Europy, Unii Europejskiej, tak was postrzegaliśmy przez wszystkie lata naszej niepodległości. Oczywiście Polska jest aktywna w sprawach ukraińskich, ale gdy pojawiają się kwestie takie jak wojna, jak Rosja, jak Putin, to jasne, że na pierwszy plan wysuwają się inne kraje – Stany Zjednoczone i Niemcy – bo przecież Rosja nie będzie rozmawiać o Ukrainie z Polską. Dla Rosji nie ma ani Ukrainy, ani Polski, to warto zrozumieć. To nie są kraje, z którymi Kreml będzie rozmawiać, one nie są ciekawe dla rosyjskiej polityki zagranicznej.

A co Polska może zrobić dla Ukrainy? Polska może raczej zrobić coś dla Polski. To jest kwestia tego, gdzie chcecie, żeby była wasza granica – tam, gdzie w tej chwili jest granica rosyjsko-ukraińska czy tam, gdzie w tej chwili jest granica polsko-ukraińska? To jest wybór Polski, a nie wybór Ukrainy. Jeśli będziecie pracować na rzecz integracji Ukrainy z Europą, to wasza granica będzie sięgać daleko na wschód, a jeśli nie, to będziecie sąsiadować z Rosją i wszystkimi problemami z tym związanymi. I to nie jest tak proste, jak z obwodem kaliningradzkim – częściowo możecie to rozumieć dzięki sąsiedztwie z Białorusią. Jeśli na Białorusi powstanie rosyjska baza lotnictwa rosyjskiego, to wszystko będzie dla was jasne.

A co Polska może zrobić dla Ukrainy? Polska może raczej zrobić coś dla Polski. To jest kwestia tego, gdzie chcecie, żeby była wasza granica – tam, gdzie w tej chwili jest granica rosyjsko-ukraińska czy tam, gdzie w tej chwili jest granica polsko-ukraińska?

Głos z sali, Mieczysław Pakosz: W mediach europejskich dużo się mówi o społeczeństwie obywatelskim na Ukrainie, które narodziło się po pomarańczowej rewolucji, a teraz po raz drugi podczas wydarzeń na Majdanie. Tymczasem pan przytacza taką czarną wizję tego ustroju oligarchicznego, który ma małe szanse na zmianę. Jak ukraińskie społeczeństwo obywatelskie reaguje na ten oligarchiczny system? Czy go akceptuje, czy zamierza go w jakiś sposób zmienić? Jakie działania w tym kierunku podejmuje?

Witalij Portnikow: Gdy mówiłem o oligarchii, to mówiłem o państwie, a nie o społeczeństwie. Media mówią o tych, którzy już podczas Majdanu faktycznie w tym państwie nie mieszkali. Ukraińskie społeczeństwo i podczas Majdanu, i podczas wojny w jakiś sposób się zmieniło. Ludzie zbierali pieniądze na wyposażenie żołnierzy, byli ochotnikami w Gwardii Narodowej, tworzyli jakieś organizacje, teraz pracują w lokalnych urzędach, podejmują własne inicjatywy. To nowe społeczeństwo nie akceptuje państwa oligarchicznego i jest zwolennikiem zmiany. Ale zmiany w państwie oligarchicznym nie mogą nastąpić jedynie po zaakceptowaniu przez ludzi, tylko po reformach ekonomicznych, bo dopóki nie przeprowadzimy zmian w gospodarce, dopóty żadne społeczeństwo aktywne, nowoczesne nie może zmienić swojego kraju.

Głos z sali: Chciałem zadać pytanie panu Łukaszowi Jasinie. Możemy patrzeć na to, jak Europa postrzega Ukrainę, i na to, co robią politycy, ale oni jednak mają swoje ograniczenia. Są jednak miękkie metody, którymi mogą się posługiwać organizacje pozarządowe czy media. Jak pan ocenia, co się dzieje w tym zakresie w Polsce i czy Polska w jakiś sposób stara się tymi miękkimi metodami pokazywać krajom takim jak Niemcy, Hiszpania, Francja nasz obraz tego, co się dzieje na Ukrainie?

Łukasz Jasina: Polska rzeczywiście potrafi używać tych miękkich metod. To nie jest przypadek, że mamy w Polsce bardzo dobre ośrodki analityczne. Kanclerz Niemiec Angela Merkel podczas wojny w Donbasie dostawała analizy nie ze źródeł niemieckich, tylko z polskiego Ośrodka Studiów Wschodnich. Polacy są cenieni jako specjaliści, polska prasa pisze o Ukrainie więcej, ale my sami tak naprawdę mamy jeszcze bardzo dużo do zrobienia, bo dopiero niedawno, w latach 2012–2013, sami zaczęliśmy odkrywać Ukrainę na nowo. Grupa kilkunastu specjalistów zaczęła nam się powiększać. Zresztą zaczęliśmy też odkrywać Ukraińców, bo ja sam pamiętam, że pięć czy sześć lat temu na takich konferencjach pojawiały się ze trzy osoby z Ukrainy, zawsze te same, nie wymieniajmy nazwisk, ale one już tu dzisiaj padły…

Witalij Portnikow: Warto też pamiętać, polski minister spraw zagranicznych przyjechał na Ukrainę ostatniego dnia wydarzeń na Majdanie…

Tak, poprę „Naszego Prezydenta” w drugiej turze :)

Dlaczego?

  1. Jedwabne. Pytanie Andrzeja Dudy o Jedwabne pokazuje, na jakich instynktach chce bazować prawicowy kandydat na prezydenta oraz PIS. Pobudzanie drzemiącego w narodzie antysemityzmu jest najgorszym sposobem zdobywania głosów, jaki umiem sobie wyobrazić. Kolejnym krokiem powinien być atak, podobny do skrajnej prawicy  z innych krajów europejskich, na imigrantów i granie problemem uchodźców z Afryki. Jeszcze nie było? Nic straconego, przecież do wyborów parlamentarnych jeszcze dużo czasu.
  2. Niezależność. Bronisław Komorowski będąc prezydentem drugą kadencję staje się niezależny od swojego zaplecza politycznego, już nie musi liczyć na poparcie PO za 5 lat. Może prowadzić swoją politykę i proponować rozwiązania inne niż PO, a potem inne niż np. rząd PIS-Kukiz. Duda byłby prezydentem, który mógłby spokojnie rozpocząć swoje rządy od słów: „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania!”. Zaraz byłby otoczony doradcami z PIS, a za 5 lat musiałby liczyć na wsparcie ze strony Kaczyńskiego.
  3. Ekonomia. Pomysły Andrzeja Dudy są niebezpieczne dla podstaw finansowych Polski. Pieniądze łatwo się rozdaje, a trudno zarabia. Wiemy, na co wydalibyśmy wolne środki, ale nie zawsze wiemy jak inaczej niż na koszt przyszłych pokoleń je zdobyć. Jeśli zadłużamy się na inwestycje, to ma to jeszcze sens, jeśli na konsumpcję, to tak jakbyśmy naszym dzieciom sami burzyli przyszłość. I chociaż jako nieekonomista mam wątpliwości dotyczące tego, czy podniesienie kwoty wolnej (nawet kosztem podniesienia podatków w wyższych grupach podatkowych) nie pobudziłoby jednak popytu i ogólnie gospodarki (rzeczywiście to są akurat te środki, które w całości poszłyby na niezbędne wydatki i to te np. żywnościowe) oraz zmniejszyłoby obciążenia na pomoc społeczną, to pozostałe pomysły Dudy uważam za groźne. Koszty pomysłów BMK są niższe i jakby bardziej celowe.
  4. IV RP.Może jestem pesymistą, ale spodziewam się jesienią powrotu do rządu PIS, co więcej, nie zamierzam głosować na PO, żeby to powstrzymać. Za bardzo jestem rozczarowana ich polityką. Jeśli jednak moje przewidywania się sprawdzą, dobrze będzie mieć prezydenta z przeciwnej opcji, który nie podpisze wszystkiego, co mu podsuną, czasem zgłosi veto, kiedy indziej skieruje ustawę do TK. Takim prezydentem może być Bronisław Komorowski, a na pewno nie będzie Duda.
  5. Prawdziwość. W swoich słowach, działaniach, czasem niezdarności, jak w przypadku szczerej odpowiedzi na pytanie młodego człowieka o zarobki w Polsce, Komorowski wydaje się prawdziwy. Duda gra, jest dobrze przygotowanym produktem PRu, jego stały uśmiech, udawane oburzenie, wypracowane gesty, czy gra na najniższych instynktach są sztuczne. A ja wolę brzydszą prawdę od pięknej ułudy.

 

Dlatego pójdę w tę niedzielę i oddam swój głos na Komorowskiego, chociaż za voltę w sprawie JOWów i zmiany konstytucji (słuszny atak Dudy w czasie debaty) należałaby mu się nauczka. Nie uważam też, że blokowanie etatu na UJ przez Dudę, jest zbrodnią, Andrzej Duda korzysta tylko ze swoich praw pracowniczych.  Wątpliwa jest raczej etycznie jego praca bez wiedzy UJ na innej uczelni, na której  obowiązki już nie kolidują z mandatem europosła. Jednak z wyborami tak już jest, że jeśli sami nie kandydujemy, to nasz wybór zawsze jest wyborem mniejszego zła. A cena kary dla Prezydenta za referendum w sprawie JOW (szczególnie, że trzecie pytanie referendalne ma sens) mogłaby być za wysoka dla Polski. Naprawdę Komorowski ma szansę być Prezydentem naszej wolności broniącym nas przed pomysłami IV RP w sprawie aborcji, in vitro i matury z religii. 

Pierwsza tura pokazała, że nie ma co liczyć na sondaże, czy wierzyć w opinie innych, że od nas nic nie zależy. Zawsze trzeba traktować swój głos, jako najwyższą wartość, jak ten przeważający szalę, który zdecyduje o losie Polski. I tak zrobię w niedzielę.

Nie jesteśmy świadomi zakresu władzy prezydenta :)

Paweł Luty: W polskim systemie politycznym prezydent spełnia wyjątkową rolę, lecz nie posiada on tak szerokich prerogatyw jak np. prezydent Stanów Zjednoczonych. W tegorocznej kampanii prezydenckiej kandydaci, którzy brali w niej udział złożyli wyborcom wiele obietnic. Jaka część z nich jest możliwa do spełnienia w ramach prezydenckich kompetencji?

Prof. Krzysztof Skotnicki: To, co mogliśmy zaobserwować w ostatnim czasie nie jest typowe wyłącznie dla tej kampanii prezydenckiej. Patrząc wstecz możemy zaobserwować, że począwszy od wyborów roku 1990 kandydaci obiecywali wyborcom coś, co nie leży w kompetencjach prezydenta. W ogóle charakterystycznym jest, iż w czasie przedwyborczej rywalizacji politycy obiecują przysłowiowe gruszki na wierzbie. Jest to szczególnie smutne w czasie kampanii prezydenckiej, gdyż można odnieść wrażenie, że kandydaci nie wiedzą, na jaki urząd kandydują.

Kompetencje prezydenta w Polsce są bardzo mocno ograniczone. Po pierwsze, dlatego, że akty urzędowe prezydenta są kontrasygnowane przez premiera. Po drugie, dlatego, że lista prerogatyw, które on posiada, czyli takich kompetencji, w których nie ma wymogu kontrasygnaty, jest, co prawda dosyć długa, lecz są to uprawnienia o mniejszym znaczeniu. Na przykład prezydent ma obowiązek zarządzenia wyborów parlamentarnych czy zwołania pierwszego posiedzenia Sejmu.

Ale z drugiej strony w nadzwyczajnych sytuacjach prezydent ma prawo rozwiązać parlament.

To prawda, ale należy podkreślić, w jakich. Wątpię, żeby doszło do takiej sytuacji, że spośród ugrupowań parlamentarnych nie będzie można utworzyć rządu po wypełnieniu procedury tzw. trzech kroków, ani takiej, w której Sejm nie uchwali na czas ustawy budżetowej. Warto dodać, że w tym drugim przypadku prezydent może, ale nie musi rozwiązywać Sejmu i Senatu. Dla mnie najsilniejszym uprawnieniem prezydenta jest weto ustawodawcze. Gdyby kandydat na prezydenta mówił w kampanii wyborczej, że nigdy nie zgodzi się na taki czy inny projekt ustawy to wiedziałbym, że rozumie, czym są kompetencje prezydenta.

Dlaczego kandydaci na prezydenta obiecują swoim wyborcom niemalże wszystko, co tylko można z każdej prawie dziedziny funkcjonowania państwa?

Dzieję się tak, dlatego, że wyborcy nie są świadomi, jakie uprawnienia posiada głowa państwa. Wszyscy są przekonani, nawet niektórzy moi studenci na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego, że to prezydent jest suwerenem, że to głowa państwa powołuje i wyznacza wiele osób na różne stanowiska w administracji publicznej czy też, że prezydent zatwierdza ustawy, a nie jedynie je podpisuje. Jest to pewna konsekwencja niskiej świadomości prawnej naszego społeczeństwa. Obawiam się również, że przynajmniej jakaś część kandydatów wie, że obiecują coś, czego nie mogą zrealizować w ramach prezydenckich uprawnień.

Czy w takim razie nie warto się zastanowić nad zmianą prezydenckich prerogatyw? Platforma Obywatelska proponowała jakiś czas temu, aby zastosować w Polsce model pochodzący z Niemiec, gdzie głowę państwa wybiera parlament a jej uprawnienia są minimalne. Prawo i Sprawiedliwość natomiast popierało system stricte prezydencki na wzór amerykański. Na ile realne są dzisiaj te postulaty?

Kształtując nasz system polityczny na przełomie lat 80. i 90. zaimplementowano nie do końca przemyślane rozwiązania. Warto też podkreślić, że przed 4 czerwca 1989 roku nikt nie spodziewał się takiej porażki ówczesnej strony rządzącej ani takiego zwycięstwa obozu solidarnościowego. To było kompletne zaskoczenie dla wszystkich. W tamtych realiach politycznych został ukształtowany pewien model, który, z pewnymi zmianami, funkcjonuje do dzisiaj. Trzeba pamiętać, że był on tworzony ze świadomością, iż wybory prezydenckie staną się, prędzej czy później, wyborami powszechnymi (w 1989 roku prezydenta wybrał parlament) oraz, że podczas obrad Okrągłego Stołu sposób elekcji głowy państwa oraz kompetencje, jakie miała wypełniać pierwsza osoba w państwie były ustalane z myślą, iż ten urząd przypadnie w udziale przedstawicielowi PZPR. Lech Wałęsa wielokrotnie podkreślał, że świadomie dążono do tego, aby prezydenckie prerogatywy nie były nazbyt szerokie. Kiedy legendarny przywódca „Solidarności” sam został prezydentem mówił, że nie może realizować wielu uprawnień, dlatego, iż ten „garnitur” nie był szyty dla niego tylko dla generała Jaruzelskiego.

Nie potrafię natomiast określić na ile realna jest zmiana sposobu wyboru prezydenta czy zakresu jego uprawnień, gdyż nie znam treści rozmów kuluarowych prowadzonych przez polityków. Trudno mi jest ocenić czy jest wola polityczna do reformowania tej strefy funkcjonowania państwa.

Oceniając wspomniane propozycje, które zostały przedstawione jakiś czas temu przez Prawo i Sprawiedliwość oraz Platformę Obywatelską należy mieć na uwadze kontekst, w jakim one powstały. Prezydentem był wtedy Lech Kaczyński i PiS-owi zależało na tym, żeby wzmocnić pozycję głowy państwa. Wątpię czy dla tego ugrupowania będzie to nadal takie ważne teraz, kiedy wybory wygrał Bronisław Komorowski. Analogicznie można przedstawić tę sytuację z perspektywy PO – w momencie, gdy prezydent był im, łagodnie mówiąc, nieprzychylny wysunęli propozycję ograniczenia prerogatyw głowy państwa, lecz dzisiaj raczej nie będą ich w jakiś szczególnie silny sposób forsować.

Natomiast nie ulega wątpliwości, że pomysł zmiany sposobu wyboru prezydenta jest chybiony. Odebranie dzisiaj społeczeństwu polskiemu tego uprawnienia, które ono posiada jest w moim przekonaniu niemożliwe. Forsowanie tego rozwiązania jest takim politycznym strzałem do własnej bramki. Na przełomie 2009 i 2010 roku byłem jednym z konstytucjonalistów, którzy zostali zaproszeni do udziału w pracach nad ewentualną nowelizacją konstytucji. Jednoznacznie zwróciliśmy uwagę zarówno premierowi Tuskowi jak i jego doradcom, że społeczeństwo odebrałoby taki projekt, jako bardzo duże ograniczenie jego praw. Dlatego też nie wierzę w to, iż można by było realnie o takich zmianach myśleć.

Warto jednak podkreślić, że Platforma używa jednego bardzo racjonalnego argumentu w kwestii weta prezydenckiego. Politycy tej formacji pytają: kto dziś tak naprawdę korzysta na wecie? Niewątpliwe największym beneficjentem faktu jego istnienia jest Sojusz Lewicy Demokratycznej, który decyduje, kogo poprzeć – prezydenta czy rząd. Ale taki stan nie jest charakterystyczny wyłącznie dla tej kadencji Sejmu. W poprzednich latach ta partia, która nie była ani członkiem koalicji ani najsilniejszym ugrupowaniem opozycyjnym najbardziej politycznie korzystała z prezydenckiego weta. Uważam, że projekt zastąpienia weta odrzucanego za pomocą większości kwalifikowanej wetem odrzucanym bezwzględną większością, co prawda osłabia uprawnienia prezydenta, ale jest rozwiązaniem racjonalnym. Gdyby spojrzeć na inne państwa europejskie to okazałoby się, że weto prezydenckie ma charakter refleksyjny, nie powoduje tak daleko idących implikacji jak ma to miejsce w Polsce.

Czy w takim razie weto prezydenckie w ogóle ma rację bytu? Jaką rolę ma ono spełniać?

Weto jest potrzebne, gdyż pokazuje, że na określoną sprawę można mieć inny pogląd oraz stanowi swoiste zaproszenie do głębszej refleksji dla ugrupowań popierających odrzuconą ustawę. Prezydent wetując projekt nie wie do końca jak zachowa się siła polityczna, która zadecyduje o podtrzymaniu czy odrzuceniu jego decyzji. Jeśli poparła ona daną ustawę już wcześniej to wtedy weto faktycznie pozostaje wyłącznie rodzajem refleksji, wezwaniem o ponowne zastanowienie się nad proponowanymi rozwiązaniami. Natomiast, jeśli ta siła polityczna była przeciwna temu projektowi w momencie jego uchwalania to istnieje nadzieja, że zawetowana ustawa nie wejdzie w życie.

Należy pamiętać, że prezydent wywodzi się z pewnej opcji politycznej. Uważam, że głowa państwa w Polsce nie jest apolityczna. Jako społeczeństwo chyba jeszcze do tego nie dorośliśmy. W Wielkiej Brytanii przewodniczący (speaker) Izby Gmin całkowicie odcina się od partii, z której się wywodzi. Może dzieje się tak w Zjednoczonym Królestwie, ale nie wierzę, że w Polsce to by się udało. Żaden z poprzednich prezydentów Polski nie ukrywał, przecież gdzie znajdują się jego polityczne korzenie. Aleksander Kwaśniewski np. pozostaje do dziś jednym z liderów swojej formacji.

Skoro, więc głowa państwa nie jest apolityczna to jej weto jest pewnym sygnałem dla społeczeństwa, że ta opcja polityczna, którą prezydent reprezentuje na proponowane przez rząd rozwiązania ma inny punkt widzenia. Z drugiej strony nie można wykluczyć, że głowa państwa zawetuje ustawę stworzoną przez rząd wywodzący się z tej samej partii.

Za czasów kohabitacji prezydenta Kwaśniewskiego i rządu Leszka Millera mówiło się „o szorstkiej przyjaźni”. Czy w wypadku tandemu Komorowski – Tusk może dojść to analogicznej sytuacji?

Co prawda nie jestem politologiem, lecz prawnikiem, ale moje obserwacje są takie, że dzisiaj nie wydaje się, aby Bronisław Komorowski był bardzo skory do tego, aby wetować ustawy tworzone przez rząd premiera Tuska. Natomiast trzeba pamiętać, że wszystko w dużej mierze zależy od tego, jacy ludzie będą wokół prezydenta, jakich będzie miał doradców, kto będzie stanowił trzon jego kancelarii. Za czasów „szorstkiej przyjaźni” Kwaśniewskiego i Millera obóz prezydencki stanowił inny zupełnie ośrodek polityczny od rządu, aczkolwiek wywodzący się z tej samej partii politycznej. Ludzie współpracujący z prezydentem mieli odmienne spojrzenie na wiele spraw niż miał ówczesny premier i jego ekipa. Więcej na temat relacji na linii głowa państwa – rząd będzie można powiedzieć jak poznamy nowy skład Kancelarii Prezydenckiej. I nie chodzi tu tylko o ministrów czy dyrektorów, lecz i o szeregowy personel, który przygotowuje większość materiałów oraz analiz, które są przedkładane prezydentowi.

Nie przewiduje, żeby dochodziło do jakiś większych konfliktów. Na pewno trzeba zaznaczyć, że PO stoi przed bardzo trudnym okresem. Społeczeństwo oczekuje, że zajdą w Polsce natychmiastowe zmiany. Trzeba jednak pamiętać, że owoce decyzji podjętej dziś możemy zbierać nawet i za kilka lat. Obawiam się, że oczekuje się od rządu błyskawicznych reform, o natychmiastowych skutkach. Szybko można wprowadzić nowe zniżki dla studentów, ale wybudowanie 1000 kilometrów dróg jest procesem bardzo długim i złożonym – trzeba wypełnić ogromną liczbę ważnych procedur, co jest czasochłonne. W pewnym sensie nawet współczuje Platformie, która niewątpliwe będzie ponaglana zarówno przez PiS jak i SLD.

Czy uważa pan, że prezydent powinien pochodzić z innego ugrupowania niż osoby wchodzące w skład rządu?

Ogólnie rzecz biorąc jestem zwolennikiem pewnej równowagi politycznej. Na pewno będzie się dzisiaj Platformie łatwiej rządzić. Natomiast czy zachowana zostanie stosowna równowaga? Zobaczymy w praktyce.

Projekt zmian w Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej :)

Komentarz od redakcji Liberte!

Szanowni Czytelnicy,

Oddajemy w Państwa ręce niezwykły raport. Raport w którym kilku z najwybitniejszych polskich konstytucjonalistów, prawników, wielkich autorytetów zgromadzonych w Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” proponuje zmiany w polskiej ustawie zasadniczej. To jeden z bardzo ważnych etapów na drodze polskiej modernizacji, kiedy w XX-lecie odzyskania wolności, w dwunastym roku obowiązywania Konstytucji, wybitny zespół ekspertów przedstawia propozycje korekt w polskich systemie konstytucyjnym. Być może jest to początek ważnych zmian, które zaowocują wprowadzeniem w Polsce systemu rządów gabinetowo – parlamentarnych. Zmian, które zakończą gorszące spory kompetencyjne pomiędzy prezydentem i rządem RP.

Dziękując Konwersatorium za zgodę na publikację raportu na łamach Liberte! zapraszamy Państwa do lektury.

Błażej Lenkowski

Wstęp

Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość jest społecznym, pozapolitycznym i pozapartyjnym gronem naukowców, intelektualistów i specjalistów różnych dziedzin, które podejmowało od ponad trzydziestu lat analizy i diagnozy w zakresie najważniejszych problemów Polski. Zabierało też kilkakrotnie – w sytuacjach nawet najtrudniejszych – głos w sprawach publicznych. Ostatnio prowadziło przez wiele miesięcy dyskusję nad funkcjonowaniem najwyższych organów władzy w Rzeczypospolitej Polskiej; dyskusję, zainicjowaną wystąpieniem trzech członków Rady Programowej DiP, byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego. Rada Programowa DiP na spotkaniu 3.IX.2009 uznała za celowe przedstawić polskiej opinii publicznej oraz tymże organom wnioski z tej dyskusji: propozycje pewnych ograniczonych zmian w Konstytucji, które pozwolą jednak istotnie usprawnić funkcjonowanie tych organów – poprzez zaprowadzenie racjonalnego porządku w stosunkach między rządem RP i urzędem Prezydenta RP. Treść tych zmian pozwalamy sobie przedstawić poniżej.

Twórcy przedstawianych propozycji zmian Konstytucji pragną wywołać dyskusję o modyfikacjach w rozwiązaniach ustrojowych. Takie zmiany mogłyby zapewnić większą przejrzystość mechanizmów funkcjonowania państwa i wprowadzenie regulacji konstytucyjnych znacznie bardziej precyzyjnych w stosunku do stanu istniejącego obecnie. Propozycje nie są wymierzone przeciwko żadnym politykom czy ugrupowaniom politycznym, przedkładane są bowiem w chwili, kiedy nie toczy się żadna kampania wyborcza. Co więcej, proponowane zmiany mogą być przyjęte w roku 2009 lub na początku 2010 r. i wejść w życie od 1 stycznia 2011 roku. Oznaczałoby to, że w wyborach prezydenckich i wyborach parlamentarnych, które zgodnie z kalendarzem powinny się odbyć najpóźniej jesienią 2011 roku, wyborcy będą mieli jasność, jakim zakresem władzy obdarzą polityków w wyniku głosowania.

Rozwiązania obecnie obowiązującej Konstytucji z 2 kwietnia 1997 r. są zasadniczo trafne, a dotychczasowe dwunastoletnie już doświadczenia praktyki jej stosowania potwierdzają prawidłowość podstawowych konstrukcji ustrojowych. Konstytucja z 1997 r. jest generalnie dziełem udanym, zapewniającym urzeczywistnienie nowoczesnej, demokratycznej koncepcji państwa, gwarantującym wszelkie konieczne mechanizmy ustrojowe i instytucjonalne, od których zależy istota państwa prawnego. Konstytucja dobrze wyraża dążenia i aspiracje polskiego społeczeństwa, zaangażowanego w budowę i tworzenie mocnych podstaw systemu demokratycznego.

Do zmian Konstytucji należy podchodzić zawsze z najwyższą ostrożnością i powściągliwością – stabilność ustawy zasadniczej jest gwarantem stabilności całego systemu prawnego, wpływa na poczucie pewności prawa i świadomość prawną obywateli. Umacnianie postaw przywiązania do Konstytucji, a nawet swoistego patriotyzmu konstytucyjnego, jest sposobem na tworzenie autentycznego społeczeństwa obywatelskiego. Konstytucja powinna więc być szczególnie chroniona przed zmianami, które byłyby podyktowane doraźnymi potrzebami i interesami tej lub innej rządzącej większości i podporządkowane partykularnym celom politycznym. Mankamenty rozwiązań konstytucyjnych powinny być usuwane przede wszystkim w drodze kształtującej się stopniowo, ewolucyjnie praktyki konstytucyjnej, pod wpływem orzecznictwa sądu konstytucyjnego i precedensów konstytucyjnych. Taki kierunek ewolucji systemu wiąże się ze stopniowym utrwalaniem się pozytywnego standardu konstytucyjnego, który winien być oparty o dobrą wolę, zdolność poszukiwania kompromisów przez wszystkich najważniejszych partnerów życia publicznego i politycznego, powinien wynikać z nadrzędnego charakteru wartości, jaką jest dobro wspólne całego społeczeństwa. Stąd też zakres i kształt proponowanych poniżej zmian jest mocno ograniczony, ma na celu skorygowanie tych mechanizmów ustrojowych, które (jak wskazują dotychczasowe doświadczenia) nie funkcjonują poprawnie, a jednocześnie ich usunięcie poprzez praktykę konstytucyjną natrafia na trudności i bariery.

Mamy pełną świadomość, że istnieją jeszcze inne obszary, które wymagałaby dyskusji i rozważenia z punktu widzenia ewentualnych zmian ustawy zasadniczej. W pierwszym rzędzie dotyczy to zagadnień związanych z europejskim procesem integracyjnym i konsekwencjami spodziewanego wejścia w życie, już w nieodległej przyszłości, Traktatu Lizbońskiego. Przedmiotem pożądanych prac nad zmianami Konstytucji powinny stać się już wkrótce takie zagadnienia jak udział parlamentu w procesach legislacyjnych toczących się na poziomie wspólnotowym, relacje pomiędzy prawem wspólnotowym a wewnętrznym, mechanizmy wewnętrzne kształtowania stanowiska Rzeczypospolitej w sprawach związanych z dalszą ewolucją procesu integracyjnego, określenie granic przekazywania suwerennych kompetencji na rzecz organów wspólnotowych.

Zawarte w niniejszym opracowaniu propozycje odnoszą się wyłącznie do problemów dotyczących ustrojowej pozycji głowy państwa oraz relacji Prezydenta i rządu. W naszym przekonaniu istniejące rozwiązanie konstytucyjne jest – jak pokazuje praktyka – źródłem napięć i niepewności destabilizujących funkcjonowanie państwa, a przede wszystkim rozmywającym odpowiedzialność rządzących za bieg spraw w państwie, kierunek przyjmowanych reform i realizację programów wyborczych.

Po kilku dyskusjach w gronie Rady Programowej Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość doszliśmy do przekonania, że pierwotny zamysł propozycji zmian Konstytucji, zaprezentowany w liście otwartym członków DiP: Marka Safjana, Jerzego Stępnia i Andrzeja Zolla z lutego b.r., powinien ulec modyfikacji. Zamysłem autorów listu było zaprezentowanie, jako podstawy do dyskusji, dwóch alternatywnych rozwiązań ustrojowych, korygujących system ustrojowy:

. albo w kierunku modelu zdecydowanie prezydenckiego (z wyraźnym zwiększeniem prerogatyw prezydenta),

. albo modelu gabinetowo-parlamentarnego, z wyraźnym wzmocnieniem pozycji ustrojowej rządu i odpowiednim zmniejszeniem uprawnień głowy państwa.

Ostatecznie przeważył pogląd, że propozycja czystego, konsekwentnego modelu prezydenckiego poszłaby za daleko, byłaby rozwiązaniem zbyt radykalnym, a nade wszystko niezgodnym z naszym tradycjami ustrojowymi. W konsekwencji zdecydowaliśmy się na propozycje prowadzące do umocnienia istniejącego już dzisiaj modelu parlamentarno-gabinetowego, którego istota sprowadza się do umiejscowienia odpowiedzialności za sprawowanie władzy wykonawczej, tj. realizację polityki zagranicznej i wewnętrznej państwa po stronie rządu, dysponującego odpowiednim poparciem większości parlamentarnej.

Naszym zdaniem, możliwość realizacji tego modelu jest dzisiaj poważnie osłabiona przez obecne określenie ustrojowej pozycji prezydenta. Dysponuje on bowiem prerogatywami, mogącymi skutecznie paraliżować aktywność rządu oraz parlamentu, w którym ów rząd dysponuje odpowiednią większością. Jesteśmy dzisiaj świadkami swoistego pata ustrojowego: rząd, pozbawiony skutecznych instrumentów działania, często nie może skutecznie realizować swoich zamierzeń ustawodawczych, a więc realizować programu, który był wszak podstawą wygranych wyborów parlamentarnych.

Podstawą prac nad projektem, obok pierwotnego zamysłu autorów wspomnianego wyżej listu – Marka Safjana, Jerzego Stępnia, Andrzeja Zolla – były opracowania i uwagi przedstawione przez Irenę Lipowicz, Stefana Bratkowskiego, Jerzego Ciemniewskiego, Janusza Grzelaka, Zdzisława Kędzię, Wiktora Osiatyńskiego, Marka Wąsowicza, Zbigniewa Witkowskiego, Jana Woleńskiego, a także wyniki dyskusji w ramach Rady Programowej Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość. W pracach nad projektem, rozpoczętych w lutym b.r., brał udział Marek Safjan, który jednak w związku z objęciem – począwszy od 6 października 2009 roku – funkcji sędziego Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, podjął decyzję o rezygnacji z udziału w dalszych pracach i w dyskusji merytorycznej z chwilą przyjęcia raportu przez Radę Programową Konwersatorium DiP.

Przedkładając niniejszy projekt, Rada Programowa DiP działa w poczuciu potrzeby zainicjowania poważnej debaty nad funkcjonowaniem naszego państwa: jego efektywnością, zdolnością do urzeczywistnienia wizji nowoczesnego i otwartego społeczeństwa. Państwo musi być gotowe do udzielenia odpowiedzi na wyzwania związane z procesami zachodzącym w otoczeniu Polski, a zwłaszcza w coraz mocniej integrującej się Europie. Tego rodzaju debata nie powinna toczyć się wyłącznie w zamkniętych kręgach politycznie zdeterminowanych środowisk; musi również obejmować osoby, instytucje i środowiska, kierujące się innymi założeniami niż zamiar osiągnięcia ściśle określonych celów politycznych.

DiP nie reprezentuje żadnego środowiska politycznego i nie działa jako mandatariusz jakiejkolwiek partii politycznej. Przedkładając niniejsze propozycje chce zachęcić do dyskusji o lepszym państwie – dyskusji, która powinna być stałym komponentem życia publicznego w demokratycznym państwie.

Proponowane zmiany w tekście Konstytucji, polegające na dodaniu lub usunięciu tekstu wyróżnione zostały pogrubioną kursywą.

Art. 10.

1. Ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej.

2. Prezydent jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej. Władzę ustawodawczą sprawuje Sejm i Senat, władzę wykonawczą Rada Ministrów, a władzę sądowniczą sądy i trybunały [1].

Art. 122.

1. Po zakończeniu postępowania określonego w art. 121 Marszałek Sejmu przedstawia uchwaloną ustawę do podpisu Prezydentowi Rzeczypospolitej.

2. Prezydent Rzeczypospolitej podpisuje ustawę w ciągu 21 dni od dnia przedstawienia i zarządza jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.

3. Przed podpisaniem ustawy Prezydent Rzeczypospolitej może wystąpić do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności ustawy z Konstytucją. Prezydent Rzeczypospolitej nie może odmówić podpisania ustawy, którą Trybunał Konstytucyjny uznał za zgodną z Konstytucją.

4. Prezydent Rzeczypospolitej odmawia podpisania ustawy, którą Trybunał Konstytucyjny uznał za niezgodną z Konstytucją. Jeżeli jednak niezgodność z Konstytucją dotyczy poszczególnych przepisów ustawy, a Trybunał Konstytucyjny nie orzeknie, że są one nierozerwalnie związane z całą ustawą, Prezydent Rzeczypospolitej, po zasięgnięciu opinii Marszałka Sejmu, podpisuje ustawę z pominięciem przepisów uznanych za niezgodne z Konstytucją albo zwraca ustawę Sejmowi w celu usunięcia niezgodności.

5. Jeżeli Prezydent Rzeczypospolitej nie wystąpił z wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego w trybie ust. 3, może z umotywowanym wnioskiem przekazać ustawę Sejmowi do ponownego rozpatrzenia. Po ponownym uchwaleniu ustawy przez Sejm bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów Prezydent Rzeczypospolitej w ciągu 7 dni podpisuje ustawę i zarządza jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej. W razie ponownego uchwalenia ustawy przez Sejm Prezydentowi Rzeczypospolitej nie przysługuje prawo wystąpienia do Trybunału Konstytucyjnego w trybie ust. 3[2] .

6. Wystąpienie Prezydenta Rzeczypospolitej do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności ustawy z Konstytucją lub z wnioskiem do Sejmu o ponowne rozpatrzenie ustawy wstrzymuje bieg, określonego w ust. 2, terminu do podpisania ustawy.

Art. 126.

Propozycja A

(Skreśla się ust. 1: Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej) .

1. Prezydent Rzeczypospolitej czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium. Prezydent Rzeczypospolitej wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i ustawach.

2. Prezydent wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i w ustawach.

Propozycja B

(W przypadku przyjęcia zmiany trybu wyboru Prezydenta – zob. propozycja B do art. 127).

Skreślić dotychczasowy ust. 1 i 2 art. 126.

Art. 127.

Propozycja A: brzmienie obecne

1. Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany przez Naród w wyborach powszechnych, równych, bezpośrednich i w głosowaniu tajnym.

2. Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany na pięcioletnią kadencję i może być ponownie wybrany tylko raz.

3. Na Prezydenta Rzeczypospolitej może być wybrany obywatel polski, który najpóźniej w dniu wyborów kończy 35 lat i korzysta z pełni praw wyborczych do Sejmu. Kandydata zgłasza co najmniej 100 000 obywateli mających prawo wybierania do Sejmu.

4. Na Prezydenta Rzeczypospolitej wybrany zostaje kandydat, który otrzymał więcej niż połowę ważnie oddanych głosów. Jeżeli żaden z kandydatów nie uzyska wymaganej większości, czternastego dnia po pierwszym głosowaniu przeprowadza się ponowne głosowanie.

5. W ponownym głosowaniu wyboru dokonuje się spośród dwóch kandydatów, którzy w pierwszym głosowaniu otrzymali kolejno największą liczbę głosów. Jeżeli którykolwiek z tych dwóch kandydatów wycofa zgodę na kandydowanie, utraci prawo wyborcze lub umrze, w jego miejsce do wyborów w ponownym głosowaniu dopuszcza się kandydata, który otrzymał kolejno największą liczbę głosów w pierwszym głosowaniu. W takim przypadku datę ponownego głosowania odracza się o dalszych 14 dni.

6. Na Prezydenta Rzeczypospolitej wybrany zostaje kandydat, który w ponownym głosowaniu otrzymał więcej głosów.

7. Zasady i tryb zgłaszania kandydatów i przeprowadzania wyborów oraz warunki ważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej określa ustawa.

Propozycja B:

1. Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany na pięcioletnią kadencję przez Kolegium Elektorskie, składające się z członków Zgromadzenia Narodowego oraz przedstawicieli województw, wybieranych przez radnych sejmików wojewódzkich, w liczbie równej sumie mandatów posłów i senatorów z danego województw i może być ponownie wybrany tylko raz [3].

2. Na Prezydenta Rzeczypospolitej może być wybrany obywatel polski, który najpóźniej w dniu wyborów kończy 35 lat i korzysta z pełni praw wyborczych do Sejmu.

3. W celu dokonania wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej, Marszałek Sejmu zwołuje Kolegium Elektorskie. Obradom Kolegium Elektorskiego zwołanego dla wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej przewodniczy Marszałek Senatu.

4. Prawo zgłaszania kandydatów na Prezydenta przysługuje członkom Kolegium Elektorskiego w liczbie co najmniej jednej czwartej ustawowej liczby członków Kolegium.

5. Uchwały Kolegium Elektorskiego w sprawie wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej zapadają bezwzględna większością głosów, w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby członków Kolegium.

6. Jeżeli w pierwszym głosowaniu żaden z kandydatów na Prezydenta Rzeczypospolitej nie uzyska wymaganej większości głosów, w każdym kolejnym głosowaniu wyklucza się kandydata, który w poprzednim głosowaniu uzyskał najmniejszą liczbę głosów.

Art. 128.

1. Kadencja Prezydenta Rzeczypospolitej rozpoczyna się w dniu objęcia przez niego urzędu.

2. Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej, a w razie opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej – nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy (w przypadku przyjęcia propozycji B art. 127. skreśla się: wolny od pracy) przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów.

Art. 133.

1. Prezydent Rzeczypospolitej jako reprezentant państwa w stosunkach zewnętrznych:

1) ratyfikuje i wypowiada umowy międzynarodowe, o czym zawiadamia Sejm i Senat. Sejm na wniosek Rady Ministrów, uchwałą podjętą bezwzględną większością głosów, może zobowiązać Prezydenta Rzeczypospolitej do ratyfikowania lub wypowiedzenia umowy międzynarodowej określonej w art. 89 ust. 1 Konstytucji niezwłocznie po przedłożeniu Prezydentowi do podpisu ustawy o wyrażeniu zgody na ratyfikację lub wypowiedzenie umowy. Prezydent Rzeczypospolitej, stosownie do przedłożonej ustawy, ratyfikuje umowę lub ją wypowiada w ciągu 21 dni. Prezydent Rzeczypospolitej przed ratyfikowaniem umowy międzynarodowej może zwrócić się do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem w sprawie zgodności umowy z Konstytucją.

2) Mianuje i odwołuje pełnomocnych przedstawicieli Rzeczypospolitej Polskiej w innych państwach i przy organizacjach międzynarodowych.

3) Przyjmuje listy uwierzytelniające i odwołujące akredytowanych przy nim przedstawicieli dyplomatycznych innych państw i organizacji międzynarodowych.

(Skreśla się ust. 2: Prezydent Rzeczypospolitej przed ratyfikowaniem umowy międzynarodowej może zwrócić się do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie jej zgodności z Konstytucją).

2. Prezydent Rzeczypospolitej w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem. Stanowisko w zakresie polityki zagranicznej Prezydent Rzeczypospolitej przedstawia na wniosek lub za zgodą Prezesa Rady Ministrów.

Art. 134.

1. Prezydent Rzeczypospolitej jest najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.

2. W czasie pokoju Prezydent Rzeczypospolitej sprawuje zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi za pośrednictwem Ministra Obrony Narodowej.

3. Prezydent Rzeczypospolitej na wniosek Prezesa Rady Ministrów mianuje Szefa Sztabu Generalnego i dowódców rodzajów Sił Zbrojnych na czas określony. Czas trwania kadencji, tryb i warunki odwołania przed jej upływem określa ustawa.

4. Na czas wojny Prezydent Rzeczypospolitej, na wniosek Prezesa Rady Ministrów, mianuje Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych. W tym samym trybie może on Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych odwołać. Kompetencje Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych i zasady jego podległości konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej określa ustawa.

5. Prezydent Rzeczypospolitej, na wniosek Ministra Obrony Narodowej, nadaje określone w ustawach stopnie wojskowe.

6. Kompetencje Prezydenta Rzeczypospolitej, związane ze zwierzchnictwem nad Siłami Zbrojnymi, szczegółowo określa ustawa.

Skreśla się:

(Art. 135.

Organem doradczym Prezydenta Rzeczypospolitej w zakresie wewnętrznego i zewnętrznego bezpieczeństwa państwa jest Rada Bezpieczeństwa Narodowego.).

Art. 144.

1. Prezydent Rzeczypospolitej, korzystając ze swoich konstytucyjnych i ustawowych kompetencji, wydaje akty urzędowe.

2. Akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem.

3. Przepis ust. 2 nie dotyczy:

1) zarządzania wyborów do Sejmu i Senatu,

2) zwoływania pierwszego posiedzenia nowo wybranych Sejmu i Senatu,

3) skracania kadencji Sejmu w przypadkach określonych w Konstytucji,

4) inicjatywy ustawodawczej,

5) zarządzania referendum ogólnokrajowego,

6) podpisywania albo odmowy podpisania ustawy,

7) zarządzania ogłoszenia ustawy oraz umowy międzynarodowej w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej,

8) zwracania się z orędziem do Sejmu, do Senatu lub do Zgromadzenia Narodowego,

9) wniosku do Trybunału Konstytucyjnego,

10) wniosku o przeprowadzenie kontroli przez Najwyższą Izbę Kontroli,

11) desygnowania i powoływania Prezesa Rady Ministrów,

12) przyjmowania dymisji Rady Ministrów i powierzania jej tymczasowego pełnienia obowiązków,

13) wniosku do Sejmu o pociągnięcie do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu członka Rady Ministrów,

14) odwoływania ministra, któremu Sejm wyraził wotum nieufności,

15) zwoływania Rady Gabinetowej,

16) nadawania orderów i odznaczeń,

17) powoływania sędziów,

18) stosowania prawa łaski,

19) nadawania obywatelstwa polskiego i wyrażania zgody na zrzeczenie się obywatelstwa polskiego,

20) powoływania Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego,

21) powoływania Prezesa i Wiceprezesa Trybunału Konstytucyjnego

22) powoływania Prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego,

23) powoływania prezesów Sądu Najwyższego oraz wiceprezesów Naczelnego Sądu Administracyjnego,

24) wniosku do Sejmu o powołanie Prezesa Narodowego Banku Polskiego,

25) powoływania członków Rady Polityki Pieniężnej,

(Skreśla się dotychczasowy ust. 26: powoływania i odwoływania członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego)

26) powoływania członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji,

27) nadawania statutu Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej oraz powoływania i odwoływania Szefa Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej,

28) wydawania zarządzeń na zasadach określonych w art. 93,

29) zrzeczenia się urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej.

Art. 179.

Sędziowie są powoływani przez Prezydenta Rzeczypospolitej zgodnie z wnioskiem Krajowej Rady Sądownictwa, na czas nieoznaczony. Odmowa powołania może nastąpić tylko z ważnych powodów ujawnionych po przedstawieniu wniosku Krajowej Rady Sądownictwa i wymaga uzasadnienia.

Uzasadnienie propozycji zmian Konstytucji

1. Pozycja ustrojowa głowy państwa.

Zmiana proponowana w art. 10 Konstytucji ma przede wszystkim charakter porządkujący. Chodzi w niej o wyraźne podkreślenie odrębnej pozycji ustrojowej Prezydenta jako najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej, a nie jako organu przynależnego do któregoś z trzech segmentów władzy wymienianych w tym przepisie (w świetle obecnie obowiązującego sformułowania Prezydent wspólnie z rządem sprawuje władzę wykonawczą). Nowe brzmienie art. 10 bardziej precyzyjnie i konsekwentnie określa strukturę organów władzy państwowej i jasno wskazuje, którym organom państwa powierzono poszczególne segmenty władzy: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Taka regulacja konstytucyjna wyraźnie rozdziela ich prerogatywy i prerogatywy głowy państwa (także w związku z art. 146 ust. 1 Konstytucji: „Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej”).

Prerogatywy Prezydenta nie mieszczą się w klasycznym trójpodziale władzy i nie mogą być objaśnione poprzez usytuowanie Prezydenta jako organu współsprawującego władzę wykonawczą. Prezydent ma szereg kompetencji, wykraczających poza ten schemat. Umożliwiają mu one oddziaływanie na wszystkie inne segmenty władzy w państwie m.in. poprzez:

. reprezentację państwa na zewnątrz, w tym ratyfikowanie umów międzynarodowych,

. sprawowanie najwyższego zwierzchnictwa Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej,

. powoływanie określonych w Konstytucji organów, w tym desygnowanie Prezesa Rady Ministrów,

. powoływanie Prezesa Rady Ministrów wraz z pozostałymi członkami Rady Ministrów,

. uczestniczenie w procesie ustawodawczym, tj. podpisywanie ustaw i zarządzanie ich ogłaszania w Dzienniku Ustaw, weto prezydenckie, wnioski w zakresie tzw. kontroli prewencyjnej kierowane do Trybunału Konstytucyjnego,

. skracanie kadencji Sejmu w przypadkach określonych w Konstytucji.

Do prezydenta należą też szczególne prerogatywy tradycyjnie przyporządkowane głowie państwa, m.in. nadawanie obywatelstwa i wyrażanie zgody na zrzeczenie się obywatelstwa, a także stosowanie prawa łaski.

Proponowana formuła uzasadnia zarazem skreślenie ust. 1 art. 126 Konstytucji, który zostaje wkomponowany do treści art. 10. Dalsza propozycja dotycząca art. 126 ust. 2 Konstytucji ma charakter wariantowy – w zależności od tego, który z trybów wyboru Prezydenta zostałby przyjęty. Utrzymanie trybu dotychczasowego (Prezydent wybierany przez Naród w wyborach powszechnych) uzasadniałoby utrzymanie ust. 2 art. 126 w dotychczasowym brzmieniu, ponieważ zadania i obowiązki głowy państwa określone w tym przepisie (czuwanie nad przestrzeganiem Konstytucji, stanie na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium) są następstwem możliwie najszerszej legitymacji demokratycznej, jaką stwarzają wybory powszechne, podkreślają wyraźnie równoważną – gdy chodzi o zakres legitymacji – pozycję Prezydenta w stosunku do parlamentu. Takiego uzasadnienia nie miałby już ust. 2 art. 126 w wypadku rezygnacji z trybu wyborów powszechnych głowy państwa (zob. pkt. 7).

2. Weto Prezydenta.

Weto prezydenckie jest i powinno być nadal instrumentem umożliwiającym głowie państwa wyrażenie wątpliwości w sprawie zasadności, trafności czy też konsekwencji ustawy przyjętej przez parlament. Umotywowany wniosek o ponowne uchwalenie ustawy zmusza parlament do ponownej dyskusji i refleksji nad proponowanymi rozwiązaniami ustawowymi. Ta prerogatywa prezydencka winna być bowiem ściśle związana z moderującą rolą głowy państwa jako instytucji usytuowanej ponad podziałami politycznymi występującymi w parlamencie. Tak rozumiane weto wymusza na Sejmie swoistą reasumpcję głosowania, ale nie powoduje blokady procesu ustawodawczego wbrew stanowczej woli większości parlamentarnej.

Wedle obowiązującej Konstytucji Prezydent Rzeczypospolitej może zażądać ponownego rozpatrzenia ustawy przez Sejm. Ponowne uchwalenie ustawy przez Sejm (a więc de facto odrzucenie weta Prezydenta) wymaga większości kwalifikowanej 3/5 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów (art. 122 ust. 5).

Obecna konstrukcja prezydenckiego weta, wymagająca większości kwalifikowanej 3/5, może służyć – przy współudziale opozycji parlamentarnej – do zablokowania szans na realizację programu większości rządzącej, której mandat pochodzi przecież z wyborów powszechnych. Taka praktyka, pojawiająca się w warunkach kohabitacji, może grozić trwałą deformacją mechanizmów demokratycznych. Wypacza bowiem konsekwencje i wynik wyborów parlamentarnych, a także rozmywa odpowiedzialność za niepowodzenia polityki ustawodawczej.

Prezentowany projekt zakłada zmniejszenie większości wymaganej dla odrzucenia weta do poziomu bezwzględnej większości głosów. Tak skonstruowane weto przestaje być bronią wykorzystywaną w walce politycznej, a staje się wezwaniem głowy państwa do ponownego rozważenia wszelkich wątpliwych kwestii, adresowanym do wszystkich ugrupowań politycznych w parlamencie.

Twórcy obecnie obowiązującej Konstytucji zakładali, że w przypadku kohabitacji Prezydenta i rządu pochodzących z odmiennych obozów politycznych weto będzie stosowane z umiarem, w sytuacjach wyjątkowych, podyktowanych troską głowy państwa o dobro wspólne. Te założenia nie sprawdziły się jednak w praktyce. Nawet już w okresie pierwszej kohabitacji – prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego i rządu Jerzego Buzka – weto prezydenta doprowadziło do zablokowania części jednej z najważniejszych reform gospodarczych opracowanych przez Leszka Balcerowicza, tj. zmian w systemie podatkowym.

Pamiętać należy także, że Prezydent dysponuje innym bardzo ważnym instrumentem oddziaływania na kształt prawa i jakość przyjętych ustaw: wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego. Tylko Prezydentowi Konstytucja daje prawo do zainicjowania tak zwanej kontroli prewencyjnej przed Trybunałem Konstytucyjnym, czyli kontroli ustaw przed ich wejściem w życie. Rozwiązanie to jest ze wszech miar uzasadnione i sprawdza się w praktyce.

3. Procedura ratyfikacyjna.

Praktyka wykazała, że istnieją zasadnicze wątpliwości interpretacyjne dotyczące prerogatyw prezydenta Rzeczypospolitej w zakresie ratyfikacji umów międzynarodowych, przy których wymagana jest zgoda parlamentu wyrażona ustawą.

Według stanowiska dominującego w doktrynie konstytucyjnej Prezydent może zatem wedle arbitralnej i nie podlegającej jakiejkolwiek kontroli prerogatywy:

. ratyfikować umowę międzynarodową,

. skierować ją w trybie kontroli prewencyjnej do Trybunału Konstytucyjnego,

. odmówić ratyfikacji bez żadnego uzasadnienia.

Według odmiennego, mniejszościowego stanowiska, Prezydent może korzystać jedynie z tych uprawnień, którymi dysponuje w odniesieniu do ustaw. Wykluczony jest więc arbitralny sprzeciw Prezydenta wobec ratyfikacji. W świetle tego stanowiska Prezydent może jedynie:

. zastosować weto i żądać ponownego głosowania w parlamencie nad ustawą wyrażającą zgodę na ratyfikację,

. wystąpić z wnioskiem o kontrolę prewencyjną umowy międzynarodowej,

. podjąć decyzję o ratyfikacji.

Kwestia ta staje się szczególnie istotna, gdy ratyfikacja jest poprzedzona procedurą określoną w art. 90 ust. 2 i 3 Konstytucji. Dotyczy to umowy międzynarodowej, przewidującej przekazanie suwerennych kompetencji państwa organizacji międzynarodowej (chodzi oczywiście o Unię Europejską). W tym przypadku ustawa wyrażająca zgodę na ratyfikację jest przyjmowana większością kwalifikowaną 2/3 głosów przez obie izby parlamentu.

Jest to procedura trudniejsza niż procedura wymagana przy zmianie konstytucji. Według dominującej doktryny prezydent może jednak arbitralnie odmówić tak uchwalonej ratyfikacji lub ją odwlekać. Z taką sytuacją mamy obecnie do czynienia w przypadku Traktatu Lizbońskiego, który przeszedł skomplikowaną, kwalifikowaną procedurę parlamentarną zgodnie z art. 90 Konstytucji. Do dziś jednak, ze względu na negatywne jak dotychczas stanowisko Prezydenta, traktat nie został ratyfikowany. Konstytucja powinna wykluczać możliwość arbitralnej odmowy dokonania ratyfikacji przez Prezydenta. Natomiast w dalszym ciągu zachowuje Prezydent możliwość skierowania umowy międzynarodowej w trybie prewencyjnym do Trybunału Konstytucyjnego.

4. Prowadzenie polityki zagranicznej przez głowę państwa.

Przedłożona propozycja doprecyzowuje treść art. 133 ust. 3 zgodnie z ostatnim rozstrzygnięciem Trybunału Konstytucyjnego z 20 maja 2009 r., dotyczącym sporu kompetencyjnego pomiędzy Prezydentem a Radą Ministrów.

Jak stwierdził Trybunał Konstytucyjny w pkt. 4.4. uzasadnienia tego postanowienia:

Prowadzenie polityki zagranicznej i sprawowanie w tym obszarze (art. 146 ust. 1 i 4 pkt. 9) oraz (art. 146 ust. 2 Konstytucji) obejmuje ustalanie treści stanowiska Rzeczypospolitej we wszystkich zakresach jej stosunków zewnętrznych, w tym we wszystkich zakresach i formach relacji z Unią Europejską. Z tego powodu ustalenie stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej na każde posiedzenie Rady Europejskiej stanowi zgodnie z art. 146 ust. 2 Konstytucji obszar wyłącznej właściwości Rady Ministrów. Rada Ministrów, jej Prezes i podległe organy administracji rządowej odpowiadają też – zgodnie z art. 146 ust. 2 – za przygotowanie wspomnianego stanowiska, wynegocjowanie niezbędnych uzgodnień z rządami innych państw członkowskich i z instytucjami Unii.

Szczególnie istotne są uwagi Trybunału Konstytucyjnego wywodzące określone powinności Prezydenta i Rady Ministrów z konstytucyjnego obowiązku współdziałania (art. 133 ust. 3, por. pkt. 6.7. uzasadnienia postanowienia TK). Wśród nich Trybunał wskazuje na:

<.powinność przestrzegania dokonanych uzgodnień co do form uczestnictwa i ewentualnego udziału Prezydenta w przedstawianiu stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej ustalonego przez Radę Ministrów>. /../ .

Na tle postanowienia Trybunału Konstytucyjnego z 20 maja 2009 r., proponowana zmiana ma charakter porządkujący i wprowadza bezpośrednio do tekstu Konstytucji formułę zawartą we wspomnianym orzeczeniu TK.

5. Kompetencje głowy państwa w zakresie nominacji niektórych kategorii funkcjonariuszy publicznych.

Pozostałe propozycje zmian dotyczą modyfikacji prerogatyw prezydenckich w takich dziedzinach jak mianowanie Szefa Sztabu Generalnego i dowódców rodzajów Sił Zbrojnych oraz powoływania sędziów.

5.1. Siły zbrojne.

Prezydent zachowuje kompetencje obejmującą mianowanie Szefa Sztabu Generalnego oraz dowódców rodzajów Sił Zbrojnych, jednakże akt nominacji mógłby nastąpić jedynie na wniosek Prezesa Rady Ministrów. Takie rozwiązanie podkreśla silniej współodpowiedzialność Rady Ministrów za kluczowe decyzje personalne w Siłach Zbrojnych. Jest to logiczna konsekwencja kontroli cywilnej sprawowanej przez rząd nad siłami zbrojnymi.

5.2. Sędziowie

Procedura powoływania sędziów powinna być maksymalnie transparentna, obiektywna i jak najdalsza od politycznych rozgrywek. Decydująca znaczenie powinny mieć więc oceny kandydatów na stanowiska sędziowskie, dokonywane przez instytucje samorządu sędziowskiego i Krajową Radę Sądownictwa. Byłby to wyraz respektowania niezależnej pozycji ustrojowej trzeciej władzy.

Przejrzystość procedur i autonomiczność decyzji podejmowanych przez organy samorządu sędziowskiego przy powoływaniu nowych sędziów jest powszechnie uznawana za jedną z istotnych gwarancji niezawisłości sędziowskiej. W takim kierunku zmierzają m.in. zasady Europejskiej Karty Sędziów (European Charter on the Statute for Judges, 1998, zasada 3.1.), a także rekomendacje Rady Europy Nr R (94) 12 (zasada 2.c: The authority taking the decision on the selection and career of judges should be independent of the government and the administration). W swej opinii nr 1 z 2001 r. Rada Konsultacyjna Sędziów Europejskich w pkt. 37 wyraża następujące stanowisko: /../wszelkie decyzje dotyczące nominacji i kariery sędziowskiej powinny być oparte na kryteriach zobiektywizowanych, podejmowane przez władzę niezależną oraz połączone z odpowiednimi gwarancjami, że nie będą uwzględniane jakikolwiek inne kryteria oceny kandydata.

Akt powołania na stanowisko sędziowskie przez głowę państwa powinien mieć charakter symboliczny, podkreślać wagę takiej nominacji. Nie może natomiast przybierać charakteru swoistej weryfikacji politycznej kandydata, ocenionego wcześniej merytorycznie pod względem przydatności zawodowej, kwalifikacji i cech osobowych przez organy samorządu sędziowskiego. Rozwiązanie obowiązujące obecnie w art. 179 Konstytucji prowadzić może do zdecydowanej dominacji Prezydenta w trakcie procedury powoływania sędziego. Dowodzi tego obecna praktyka, w której głowa państwa zachowuje pełną i niczym nie skrępowaną kompetencję do zaakceptowania lub odmowy przedstawionych przez Krajową Radę Sądownictwa kandydatów, bez potrzeby uzasadnienia podejmowanych decyzji.

Brak akceptacji kandydatury bez podania uzasadnienia ze strony głowy państwa może być odbierany jako próba wywarcia presji na sędziego przez zastosowanie pozamerytorycznych, nie ujawnianych publicznie kryteriów oceny. Pole swobody decyzyjnej Prezydenta powinno więc zostać wyraźnie określone i ograniczone tylko do tych powodów, których ujawnienie nastąpiło dopiero po przedstawieniu wniosku Krajowej Rady Sądownictwa. Ponadto Prezydent powinien być zobowiązany do uzasadnienia ewentualnej decyzji odmownej.

6. Rada Bezpieczeństwa Narodowego

Inną zmianą wynikającą z dotychczasowych doświadczeń praktyki konstytucyjnej jest propozycja wykreślenia z Konstytucji Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Rozwiązanie przyjęte w Konstytucji jest wzorowane na modelu amerykańskim, który opiera się na zasadniczo odmiennych konstrukcjach ustrojowych i zupełnie inaczej niż czyni to polska konstytucja sytuuje pozycję Prezydenta. Usytuowanie RBN jako organu konstytucyjnego nie znajduje naszym zdaniem dostatecznego uzasadnienia, zważywszy na pozycję tego organu jako ciała o czysto doradczym charakterze, pozbawionego zasadniczo własnych samodzielnych kompetencji. Jak podkreśla się zresztą w doktrynie, konstytucjonalizacja organów doradczych jest rozwiązaniem niezmiernie rzadko występującym w aktach konstytucyjnych.

RBN nie jest organem koordynującym działania rządu i prezydenta w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego, ani też forum, na którym w oparciu o szerszy konsens polityczny byłyby wypracowane zasadnicze kierunki polityki państwa w tej dziedzinie. RBN nie ma własnych kompetencji decyzyjnych, a w sprawach objętych zakresem jej działania ewentualne decyzje może podejmować jedynie Prezydent RP. Konstytucja nie określa składu RBN pozostawiając tę kwestię w wyłącznej gestii prezydenta (art.144 ust. 4 pkt. 26). W konsekwencji w skład RBN nie wchodzą z urzędu osoby współtworzące politykę państwa i odpowiedzialne konstytucyjnie w szczególności za te jej obszary, które wiążą się bezpośrednio z bezpieczeństwem państwa (premier, ministrowie obrony, spraw zagranicznych, spraw wewnętrznych) i dysponujące odpowiednimi prerogatywami a wyłącznie osoby powoływane i odwoływane przez Prezydenta RP (art. 144 ust. 4 pkt. 26; obecnie w skład Rady wchodzą: Anna Fotyga, Jarosław Kaczyński i Aleksander Szczygło).

Taka konstrukcja i pozycja RBN nie ma więc naszym zdaniem uzasadnienia dla utrzymywania jej jako organu konstytucyjnego. Nie ma przeszkód, by tego typu ciało doradcze funkcjonowało w ramach struktury kancelarii prezydenta (art. 143 Konstytucji), powoływane aktami (rozporządzeniami) Prezydenta (art.142).

Taką rolę spełnia de facto funkcjonujące dzisiaj na podstawie ustawy o powszechnym obowiązku obrony (Dz. U 2004, Nr 241, poz.2416) Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (BBN). Ustawa ta (art.1.) mówi wszak wyraźnie, że przy pomocy Biura Bezpieczeństwa Narodowego Prezydent Rzeczypospolitej wykonuje zadania w zakresie bezpieczeństwa państwa i obronności. Prezydent określa także organizacje i zakres działania Biura.

7. Tryb wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej.

Projekt przedkłada alternatywny tryb wyboru Prezydenta RP. Z uregulowań obecnej Konstytucji wynika, że podstawowe prerogatywy w prowadzeniu polityki Rzeczypospolitej należą do rządu, a proponowane w projekcie zmiany jeszcze wyraźniej prowadzą do wzmocnienia pozycji rządu i parlamentu, przy jednoczesnym zaakcentowaniu roli Prezydenta jako najwyższego przedstawiciela państwa, uosabiającego majestat Rzeczypospolitej. W ramach takich rozwiązań ustrojowych – i tych obecnych, i dopiero proponowanych – szeroka legitymacja demokratyczna głowy państwa, wywodząca się z wyborów powszechnych ma ograniczone uzasadnienie. Może stać się nawet, czego dowodzi istniejąca praktyka konstytucyjna, źródłem dodatkowych napięć w systemie sprawowania władzy.

W ramach konsekwentnego modelu gabinetowo-parlamentarnego wybór Prezydenta powinien należeć do kompetencji Kolegium Elektorów. Elekcja głowy państwa w wyborach powszechnych jest rozwiązaniem przyjmowanym zasadniczo jedynie w tych systemach, które zapewniają Prezydentowi zdecydowanie dominującą pozycję ustrojową, powierzając mu pełną odpowiedzialność za prowadzenie polityki wewnętrznej i zagranicznej.

Proponowany i wariant przyjmuje tryb wyboru głowy państwa przez Kolegium Elektorów. Zaletą takiego rozwiązania byłoby przede wszystkim poszerzenie, w stosunku do wariantu wyżej opisanego, zakresu pośredniej legitymacji demokratycznej poprzez włączenie w proces wyborczy, obok przedstawicieli Zgromadzenia Narodowego, również przedstawicieli samorządu terytorialnego – sejmików wojewódzkich. Taki model również istotnie wzmacnia autorytet i realne znaczenie władz samorządowych, a jest to bez wątpienia czynnik sprzyjający budowie społeczeństwa obywatelskiego.

Zdajemy sobie sprawę z tego, że spora część Polaków jest przywiązana do wyborów powszechnych głowy państwa; takie wybory kojarzą się z realnym udziałem obywateli w sprawowaniu władzy i wywieraniem wpływu na funkcjonowanie państwa. Czynnika tego nie można lekceważyć.

Istnieją więc z jednej strony argumenty natury prawno-ustrojowej za odejściem od trybu wyborów powszechnych głowy państwa; z drugiej strony istnieją argumenty natury socjologicznej i historycznej, przemawiające za utrzymaniem obecnego trybu wyboru prezydenta. Kwestia ta wymaga z pewnością dalszego namysłu i pogłębionej dyskusji.

                                                                                

[1].Zdanie odrębne Jerzego Ciemniewskiego: wyłączenie Prezydenta z systemu podziału władz uważam za naruszenie podstaw porządku konstytucyjnego.

[2].Zdanie odrębne Ireny Lipowicz: w przypadku przyjęcia wariantu A (wybory bezpośrednie Prezydenta w głosowaniu powszechnym) należy zachować obecną formę weta. Ze względu na silny mandat polityczny jaki dają takie wybory uzasadniony jest większy wpływ Prezydenta na proces legislacyjny.

[3].Zdanie odrębne Jerzego Ciemniewskiego: jestem za utrzymaniem powszechnych wyborów prezydenckich; jest to ważne, polityczne prawo obywatelskie. Ograniczenie tego prawa nie jest właściwą formą rozwiązywania konfliktów w łonie klasy politycznej.

Zmiany w Konstytucji III RP. Polak w ETS – wywiad z prof. Markiem Safjanem :)

Z prof. Markiem Safjanem, prezesem Trybunału Konstytucyjnego w latach 1996 – 2006, który od 2 października 2009 zasiadać będzie w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości – rozmawia Błażej Lenkowski.

Błażej Lenkowski: Panie Profesorze, przed Panem fascynujący, ale też niezwykle odpowiedzialny okres pracy w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. Jakie są zasadnicze wyzwania stojące przed Trybunałem w perspektywie najbliższych 6 lat?

Prof. Marek Safjan: Nieustannym wyzwaniem dla Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości jest budowanie wspólnej przestrzeni prawnej Unii Europejskiej. Pamiętajmy, że to dotychczasowe orzecznictwo ETS-u jest fundamentem tego porządku prawnego, który nazywamy prawem wspólnotowym Unii Europejskiej i który w istocie rzeczy jest najważniejszym motorem integracji.

A jakie to będą konkretne wyzwania?

Przede wszystkim te związane z obecną sytuacją polityczną w Europie, która ze względu na kryzys gospodarczy nie sprzyja rozwojowi podstawowych zasad wspólnotowych związanych z wolnym przepływem osób, kapitału, usług i towarów. Niestety, w Europie zaczął pojawiać się ostrzej problem konkurencyjności, narastających egoizmów narodowych, braku solidarności w kooperacji pomiędzy państwami członkowskimi. Jest to zjawisko niebezpieczne, mówimy dziś przecież o tym bardzo głośno. Generalnie na szczytach Unii słychać dziś różne głosy państw członkowskich, które raczej nie zmierzają w tym samym kierunku, a nawet są wobec siebie w wyraźnej kolizji lub sprzeczności. To może rodzić problemy ze stosowaniem nie tylko dyrektyw, ale również prawa traktatowego. Sądzę, że na tym tle powstaną konflikty, które będą trafiać do ETS-u.

Patrząc jednak perspektywicznie, a nie tylko doraźnie, na obecne problemy w Unii Europejskiej, to wyzwaniem dla nas w ETS-ie jest tworzenie wspólnej przestrzeni prawnej w znaczeniu nieco innym niż dotychczas. W latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, w mniejszym stopniu w dziewięćdziesiątych, struktura Unii była traktowana w kategoriach kooperacji gospodarczej. Dzisiaj mamy do czynienia z Unią Europejską, która staje się coraz bardziej podmiotem politycznym. Mam na myśli wspólne zasady prawne, wspólną aksjologię polityczną, wspólną filozofię funkcjonowania w sferze politycznej. Właśnie to w jaki sposób ona zaistnieje, zacznie funkcjonować, w ogromnym stopniu zależy od orzecznictwa Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Pytanie brzmi, czy będzie on w stanie poprzez swoje orzeczenia w jakimś sensie stymulować zjawiska zachodzące w krajach UE, a zmierzające do tego, żeby kraje członkowskie bazowały w znacznie większym stopniu na idei solidarności również politycznej. Ja myślę, że to co będzie się rozwijało bardzo silnie w Unii Europejskiej, także dzięki orzecznictwu ETS-u, to będą nowe obszary, nowe filary UE. Chociażby ten nowy filar związany ze współpracą w ramach wymiaru sprawiedliwości i bezpieczeństwa, gdzie pojawiają się nowe instrumenty prawne, np. znana decyzja ramowa o nakazie aresztowania. Pojawia się pytanie, czy ETS będzie w stanie zastosować podobne reguły, które stosował do prawa wspólnotowego w ścisłym tego słowa znaczeniu, również do tych nowych obszarów na jakie wkracza Unia Europejska. To będzie szalenie istotne.

Sądzę też, że niezwykle ważnym wyzwaniem będzie budowanie pewnych zasad integracji europejskiej. Wzmacnianie integracji europejskiej, już na bazie Traktatu Lizbońskiego. Wierzę jednak ciągle w to, że dojdzie do pełnej ratyfikacji Traktatu przez wszystkie kraje członkowskie i że ten rok (2009) będzie rokiem rozstrzygającym w tej kwestii.

Czy będzie to możliwe w kontekście rosnących egoizmów narodowych, w czasie kryzysu?

Głęboko w to wierzę. Nie możemy pozwolić na inny projekt. Jeśli na niego pozwolimy, to w gruncie rzeczy rozsypie się nam dotychczasowy dorobek Unii Europejskiej, ponieważ niemal na pewno straci ona impet rozwojowy. W tej strukturze prawnej, w której Unia istnieje obecnie, nie może dalej się rozwijać równie dynamicznie jak było to w grupie 15 państw. Teraz w grupie 27 krajów jest to w ogóle niemożliwe. My musimy znaleźć nową formułę prawną dla tego wyzwania. Tą nową formułą prawną jest Traktat Lizboński. Jego dostosowanie do realiów funkcjonowania Unii, tak jak dostosowanie nowej konstytucji w danym kraju, będzie ogromnym wyzwaniem dla Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.

Dla mnie ta sytuacja będzie bardzo ciekawa, osobiście będzie to duże wyzwanie, dlatego że ja kiedy rozpoczynałem pracę jako sędzia i prezes Trybunału Konstytucyjnego, byłem w pierwszym składzie Trybunału, który wdrażał nową polską konstytucję. Nie mieliśmy wówczas żadnego doświadczenia. Tutaj prawdopodobnie będę w pierwszym składzie ETS-u stosującym zapisy Traktatu Lizbońskiego, czyli nowej konstytucji Unii Europejskiej. Nie ukrywam, że się potwornie tego boję, ponieważ jest to ogromnie trudne i niezwykle odpowiedzialne, choć do tego akurat w pewnym stopniu przyzwyczaiłem się również w Trybunale Konstytucyjnym. Jednak należy pamiętać o wymiarze tego nowego wyzwania, o tym, że nasze decyzje będą oddziaływać na cały obszar Unii Europejskiej, 350 milionów ludzi. Tutaj nie będzie już żadnej taryfy ulgowej. Nie można pozwolić sobie na żadne błędy.

Czy nie boi się Pan nacisków ze strony polskiego rządu, polskich polityków, na to aby bronił Pan przede wszystkim polskich interesów, a nie stał na straży porządku prawnego Wspólnot?

Nie sadzę, żeby tak było. Muszę powiedzieć, że dotychczasowe doświadczenia wskazują, że nie ma takich nacisków, nie ma podejmowanych takich prób. Oczywiście ta presja może być teoretycznie obecna, nie poprzez bezpośrednie naciski, bezpośrednią rozmowę z sędzią, czy gorącą prośbę o coś. Mogą to być raczej jakieś naciski typu pośredniego. Ale generalnie nie sądzę, żeby do tego dochodziło, ponieważ dotychczasowe doświadczenia wskazują na to że, sędziowie czy to w Strasburgu czy to Brukseli byli wolni od tego typu nacisków. Ich sytuacja formalna jest też bardzo mocna. Sądzę, że chyba już wszyscy dzisiaj zrozumieli, elity polityczne w Polsce także, że sędzia ETS-u, mimo że jest desygnowany formalnie przez kraj członkowski, nie jest w takim znaczeniu sędzią polskim, który reprezentuje określony kraj i jego interesy. On jest sędzią europejskim, on nie może myśleć kategoriami partykularnymi. Sędzia jest tam po to, aby budować wspólną przestrzeń europejską i prawdę mówiąc traktowanie sędziego jako posłańca czy wysłannika kraju członkowskiego byłoby sprzeniewierzeniem się zasadom unijnym. To byłaby w gruncie rzeczy kompletna patologizacja tej funkcji.

Przejdźmy do drugiego tematu naszej rozmowy. Na czym ma polegać projekt zmiany Konstytucji RP? Czy to ma być w efekcie system bardziej prezydencki, czy raczej system gabinetowy? Jaki ma być zasadniczy sens tej zmiany?

Cała idea naszego zamysłu, czyli trzech byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego (prof. Marek Safjan, prof. Andrzej Zoll, prof. Jerzy Stępień – przyp. red.) polega na tym, żeby nie opowiadać się za żadnym konkretnym projektem. My chcemy pokazać alternatywne rozwiązania. Nam nie chodzi o to, aby stworzyć silny system prezydencki albo silny gabinetowy, ale o to żeby konstytucja była całkowicie precyzyjna w tworzeniu mechanizmów ustrojowych, w kreowaniu relacji pomiędzy władzą wykonawczą. Ponieważ widzimy już teraz, na podstawie dwunastoletnich doświadczeń, że z obecną konstytucją związane są pewne problemy. Może nie tyle z jakością konstytucji, ponieważ jest ona zasadniczo dobra, oparta o bardzo racjonalne zasady, ale raczej z kulturą polityczną, która w Polsce nie wytworzyła się w ciągu tego krótkiego okresu funkcjonowania mechanizmów demokratycznych. Dlatego właśnie sądzę, że musimy wspomóc ten system ustrojowy, poprzez wyraźniejsze przeprowadzenie linii demarkacyjnej pomiędzy kompetencjami poszczególnych organów władzy wykonawczej.

Jeśli konstytucja zasadniczo jest dobra, to czy te zmiany są konieczne?

Polska ogromnie potrzebuje dzisiaj jednoznaczności. Ponieważ stoimy w obliczu fundamentalnych wyzwań związanych z kryzysem gospodarczym, z przystąpieniem do strefy euro, budowaniem spójnej polityki zagranicznej. Jeżeli nie rozstrzygniemy tych dylematów, jeśli będzie dochodziło do wzajemnego paraliżowania się władzy wykonawczej, to dojdzie do tragedii. Uważam, że społeczeństwo będzie miało słuszne powody, żeby mieć pretensje do elit politycznych. Tylko że będzie to w gruncie rzeczy płacz po nastąpieniu nieszczęścia, któremu należy zapobiec możliwe najwcześniej. Ja powiadam, zarówno mnie osobiście jak i moim kolegom byłym prezesom, nie zależy na tym, żeby budować system prezydencki albo gabinetowy. Nam zależy na precyzyjnym podziale. Sądzimy, że ten precyzyjny podział może być też sygnałem dla społeczeństwa, które może otrzymać wyraźną odpowiedź, kto ponosi wyraźną odpowiedzialność jeśli coś się nie udaje, jeśli nie są realizowane określone, wcześniej zapowiadane programy. Chodzi o to, żeby było jasne, kto ponosi odpowiedzialność za to, że upadł np. projekt reformy systemu zdrowia, że się nie do końca udaje reforma zabezpieczeń społecznych, że mamy ogromne problemy z budowaniem przestrzeni mediów publicznych. Pytanie kto za kto ponosi odpowiedzialność? Prezydent czy premier? Rząd czy parlament? Pamiętajmy, że to się dalej przekłada na bardzo poważne konsekwencje. Myślę, że społeczeństwo potrzebuje tego.

Chcę też podkreślić, że to nie jest zamysł polityczny, my nie występujemy tutaj jako politycy, ani segment polityki polskiej. W tym znaczeniu bieżących podmiotów politycznych, partii politycznych. Oczywiście każdy zamysł, czy propozycja dyskutowania o konstytucji, ma w szerokim tego słowa znaczeniu charakter polityczny. Uważamy też, my jako byli prezesi, że jesteśmy szczególnie predestynowani do tego, aby inicjować dyskusję w Polsce na temat konstytucji. Bez względu na to czy ona da jakiś efekt w najbliższej przyszłości, jest ważne aby taka debata konstytucyjna się toczyła. Jest to pozytywne zjawisko, ponieważ pozwala ono identyfikować problemy i być może potem łatwiej je rozwiązywać. Nawet jeśli nie zmienimy konstytucji, to uświadomimy sobie gdzie leżą problemy, wadliwości naszego ustroju i wtedy łatwiej będzie nam na nie odpowiedzieć. Sądzę, że jest to nasza odpowiedzialność obywatelska. Podkreślam – my nie przyłączamy się do żadnej partii politycznej, wynika to z naszej troski o dobro publiczne, aby coś uczynić kierując się naszym doświadczeniem, spojrzeniem na problemy z innej perspektywy niż obywatel nie stosujący na co dzień konstytucji.

Kiedy zatem możemy spodziewać się konkretnej propozycji?

Chciałbym, żeby do tego doszło w czerwcu 2009. Wtedy powinny pojawić się dwa projekty alternatywne. Będzie wówczas jeszcze czas, aby spotkały się obie strony – opozycja i koalicja rządząca i zdecydowały się na powołanie być może już formalnego ciała w postaci komisji konstytucyjnej. Komisja, w oparciu o m.in. nasze idee, prowadziłaby dalsze intensywne prace nad zmianami w konstytucji. Pamiętajmy, że my nie chcemy zmieniać całej konstytucji. Uważamy, że jest ona w zasadniczej części dobra. Przykładowo rozdział o prawach i wolnościach zbudowany jest według koncepcji demokracji liberalnej, które ujmuje w sposób niezwykle nowoczesny. Potwierdzałem to stosując wielokrotnie zapisy rozdziału drugiego, chociażby poprzez instytucję skargi konstytucyjnej w Trybunale. Nasz projekt jest wyłącznie ograniczony do kwestii związanych z mechanizmami podziału władzy. Sądzę, że taki zamysł da się zrealizować dość szybko, nawet w ciągu kilku miesięcy. Gdyby udało się nad tym projektem na tyle szybko debatować, tak aby zmiany mogły wejść w życie od 1 stycznia 2011 roku, to byłoby to optymalne. Wtedy nowe struktury władzy, wybrane w nowych wyborach, rozpoczynałyby funkcjonowanie w oparciu o nowe zapisy konstytucyjne. Mam nadzieję, że tak się stanie.

Nie pomagać mafii :)

Rozpoczynając swoje rządy Donald Tusk obiecał sto konkretów na pierwsze sto dni. Z góry było jednak wiadomo, że większość tych zamierzeń można w tym czasie co najwyżej rozpocząć, a ich finalizacja bądź z powodów proceduralnych, bądź pisowskich zaszłości w postaci prezydenta i Trybunału Konstytucyjnego, będzie musiała poczekać. Zdrowy rozsądek nakazywał więc traktować te obietnice jako wyjście naprzeciw oczekiwaniom elektoratu od początku sprawowania demokratycznej władzy w państwie, a nie jako zobowiązanie do jego  naprawy po rządach PiS-u. Ten proces naprawczy we wszystkich dziedzinach trwa i będzie trwał jeszcze długo.

Tymczasem w mediach zawrzało i dziennikarze, zwłaszcza młodzi, zajęli się na poważnie rozliczaniem demokratycznego rządu po stu dniach jego funkcjonowania. Okazało się, że z tej setki planowanych zadań, co najwyżej kilkanaście można uznać za sfinalizowane. Więc zaczęło się wydymanie warg i kręcenie nosem: „Tusk obiecał i nie dotrzymał słowa, więc albo jest niewiarygodny, albo nieskuteczny. Jedno i drugie go dyskwalifikuje”. Ach, z jaką radością przyjęli politycy PiS-u ten nurt widoczny w niezależnych mediach. Wydaje się, że postawa dziennikarzy krytykujących z tego powodu rząd Tuska, wynika z chęci prezentowania swojej niezależności i obiektywizmu: „Krytykować będziemy każdy rząd, bo taka jest nasza rola”. Trudno jest jednak uznać za obiektywną ocenę samego faktu, bez wnikania w jego przyczyny. Publicyści, którzy to robią, demonstrują nie obiektywizm, tylko własną niekompetencję.

Rozliczanie ekipy Tuska dokonuje się nie tylko w mediach, ale i w samej ekipie, co przenosi się także na elektoraty partii koalicyjnych. Buntują się kobiety, słusznie domagając się liberalizacji prawa aborcyjnego. Ze swoich postulatów doczekały się jedynie finansowania in vitro i pigułki „dzień po” bez recepty. Co prawda prezydent tę ostatnią ustawę zawetował, ale sprawę ma załatwić rozporządzenie ministry zdrowia. Sprawa aborcji do 12 tygodnia jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. Są gotowe projekty ustaw, ale przyjęcie którejś z nich jest mało prawdopodobne ze względu na zróżnicowanie poglądów w samej koalicji. Nawet gdyby się  to udało, to trudno mieć nadzieję, że ustawę liberalizującą prawo dotyczące aborcji podpisze prezydent.

Kłótnie w koalicji „15 października” o takie sprawy, jak aborcja, składki zdrowotne dla przedsiębiorców czy kwotę wolną od podatku, które prowadzą do osłabienia koalicji rządzącej lub nawet gróźb wycofania się z niej, świadczą o partykularyzmach. Tym samym eliminują z pola widzenia najważniejszy cel, jakim jest odbudowa ustroju demokracji liberalnej i stworzenie warunków, aby ani PiS ani żadna partia podobna do niego nigdy już nie doszła do władzy. Najważniejsze są zatem zmiany w wymiarze sprawiedliwości, a w tym obszarze rząd, a w szczególności minister Bodnar, w krótkim czasie zrobił już bardzo wiele.

W tej dziedzinie polityczną ślepotę można darować laikowi , ale jeśli wykazują ją politycy jest to dla nich kompromitujące. Ze smutkiem, chociaż bez większego zdziwienia, biorąc pod uwagę przeciętny poziom wiedzy w zakresie spraw ustrojowych, przyjąłem w swoim czasie wyniki sondażu, z których wynikało, że demontaż ustroju, którego dokonał PiS, był dla większości respondentów albo w ogóle niezauważalny, albo był traktowany jako mało istotny z punktu widzenia oceny rządów Zjednoczonej Prawicy. Nie tylko zwykli ludzie, ale też duża część polityków koalicji demokratycznej skłonna jest traktować PiS wraz z jej przyległościami, jako normalną partię polityczną. Tymczasem jest to sekta, która nie ma prawa istnieć w demokracji liberalnej. Jeśli warto zmienić aktualną konstytucję, to przede wszystkim po to, aby znalazły się w niej bezpieczniki uniemożliwiające funkcjonowanie takiej partii, która swobodnie zmienia znaczenie pojęć, drwi z praworządności i otwarcie dąży do ustroju autorytarnego.

Wielkim niebezpieczeństwem dla demokracji w Polsce jest traktowanie zasadniczego sporu politycznego między Koalicją Obywatelską a Zjednoczoną Prawicą, jako osobistego konfliktu między starszymi panami dążącymi do władzy, czyli między Tuskiem a Kaczyńskim. Taką narrację wprowadził Hołownia, wchodząc ze swoim ugrupowaniem na scenę polityczną. Nazwanie koalicji tego ugrupowania z PSL-em „Trzecią Drogą”, sugeruje potrzebę unieważnienia tego zatargu. Tymczasem jest to spór o Polskę. Czy ma ona być krajem wyizolowanym z międzynarodowego otoczenia, a przez to w pełni suwerennym, z jednym centralnym ośrodkiem władzy politycznej, czyli autorytarnym, wrogim liberalnym wartościom świata zachodniego i będącym w ścisłym sojuszu z Kościołem katolickim? Czy przeciwnie – ma być aktywnym członkiem wspólnoty europejskiej, podzielającym jej liberalne wartości, mającym ustrój demokracji liberalnej? Ten zasadniczy spór musi być rozstrzygnięty na korzyść demokracji liberalnej, żeby wreszcie spełniło się marzenie Polaków po II wojnie światowej, aby pozbyć się wschodnich wpływów i stać się częścią cywilizacji i kultury Zachodu. Denerwujące są niby-pragmatyczne poglądy, aby dezawuować sprawy polityczne i ideologiczne, i dążyć do integracji społecznej w sprawach rozwoju ekonomicznego, nie troszcząc się o rozwiązania ustrojowe. Warto zwolennikom tego poglądu zadać pytanie: czy chcieliby żyć w Chinach – kraju niewątpliwie bardzo rozwiniętym ekonomicznie?

Demokracja liberalna oparta na prawach człowieka daje wolność jednostce ludzkiej. Wszelkie inne rozwiązania ustrojowe ją ograniczają. Oczywiście są ludzie, którzy wyżej cenią bezpieczeństwo i mają do tego prawo. Wolność jest jednak warunkiem samorealizacji i wykorzystania własnego potencjału. Im więcej ludzi ma na to szansę, tym lepsze są warunki życia i tym silniejsze jest państwo. Nie można ustawać w przekonywaniu naszego społeczeństwa, że uczestnictwo w Unii Europejskiej jest dla nas korzystne nie tylko ze względów ekonomicznych i swobody podróżowania, ale przede wszystkim społeczno-kulturowych. Może tym powinni zająć się progresywni dziennikarze, zamiast inkwizytorskimi pytaniami przyciskać do muru członków obecnego rządu. Piszę o tym nie dlatego, żeby domagać się rezygnacji z krytyki tego rządu. Należy to jednak robić z wyczuciem, aby odbiorcy nie mieli powodu do stawiania znaku równości między tym a poprzednim rządem, który był emanacją mafii gotowej pogrążyć Polskę w otchłani ciemnoty i autorytaryzmu dla dobra własnych interesów.

Dzisiejsza opozycja wykorzystuje każdą krytykę pod adresem koalicji „15 października”, nazywając ją koalicją 13 grudnia, aby przywołać odpowiednie skojarzenie historyczne. Należy zwrócić uwagę z jaką arogancją i brutalnością przypisuje tej koalicji swoje własne winy i niegodziwości: łamanie konstytucji, dezawuowanie opozycji, klientelizm i kumoterstwo. Wszelkiej maści symetryści i obiektywiści, w poczuciu uczciwości, świadomie lub nie, rzucają PiS-owi koło ratunkowe, pomagając mu w odzyskaniu władzy. Najgorsze co mogłoby nas spotkać, to utrwalenie się w szerokich kręgach społecznych przekonania, że ten rząd wcale nie jest lepszy od pisowskiego, a może nawet pod takim czy innym względem jest od niego gorszy. Powstrzymajmy się zatem z jego oceną i cierpliwie poczekajmy na spełnienie postulatów różnych grup społecznych.

Niebezpieczne są, z pozoru koncyliacyjne i rozważne, nawoływania do zaprzestania „walki plemion” i odnowy wspólnoty przez koncentrację na sprawach, które nie są konfliktogenne, jak bezpieczeństwo czy rozwój infrastruktury gospodarczej. Konflikt ideologiczny między liberalizmem a autorytaryzmem ma znaczenie fundamentalne i nie można od niego uciekać. Wynika on z dwoistości natury ludzkiej i ma bezpośredni wpływ na przestrzeganie praw człowieka. Ten spór będzie się toczył zawsze i nie jest obojętne, która opcja ideologiczna zyska przewagę. Kultura Zachodu ukierunkowana jest na wartości liberalizmu, co wcale nie oznacza, że zwolennicy wartości autorytarnych są prześladowani i zepchnięci na margines. Liberalizm pozwala ludziom żyć jak chcą, pod warunkiem, że nie krzywdzą innych. W przeciwieństwie do niego, autorytaryzm zawsze określa jakieś zakazy i nakazy, którymi należy się kierować, także tym, którzy z różnych powodów zasad tych nie akceptują. Tylko liberalizm daje wolność wszystkim, podczas gdy autorytaryzm tylko niektórym. Zwolennicy PiS-u w ustroju demokracji liberalnej mogą pozostać zgodni ze swoimi przekonaniami: chodzić do kościoła, unikać aborcji i stosowania in vitro, korzystać z wolności słowa i prawa do zgromadzeń. W państwie PiS wolności osobiste były stopniowo ograniczane przepisami prawa i propagandową nagonką, o czym wiele mogą powiedzieć kobiety domagające się prawa decydowania o własnym ciele, ludzie LGBT+ chcący równych praw z heteroseksualnymi, uchodźcy brutalnie wyrzucani za granicę czy traktowane po macoszemu różne środowiska społeczne krytykujące poczynania władzy. Obrona demokracji liberalnej jest więc moralnym obowiązkiem ludzi dobrej woli. Jakakolwiek próba porozumienia z wyznawcami autorytaryzmu oznacza odstępstwo od humanistycznej idei praw człowieka.

Trzeba też zaprotestować przeciwko pojawiającym się tu i ówdzie apelom o abolicję dla PiS-u. W imię jakoby zgody narodowej zwycięska koalicja 15 października powinna – zdaniem niektórych publicystów – odstąpić od kategorycznych rozliczeń poprzedniej władzy. Pojawiły się nawet nieśmiałe propozycje, aby wzorem włoskich mediów publicznych pozostawić w TVP jeden kanał dla opozycji. Takie rozwiązanie jest jednak możliwe tylko wtedy, gdy między rządem a opozycją występują różnice w sprawach technicznych, a nie zasadniczych kwestiach ustrojowych, a także wtedy, gdy relacje między tymi podmiotami są konkurencyjne, ale nie wrogie. Niektórzy powiadają, że krytykując PiS, trzeba wziąć pod uwagę liczny elektorat tej partii. Wiele Polek i Polaków jest szczerze jej oddanych i nie ponosi winy za jej niegodziwości. Nie rozumiem tej obawy. Rozliczenie rządów PiS-u i ukaranie winnych powinno otworzyć oczy wielu jego dotychczasowym zwolenników. Jeśli mimo to, wielu z nich nie uwierzy w winę swoich uwielbianych polityków, to trudno. Wszyscy w Polsce kochać się wzajemnie nie możemy. Byłoby to dziwne, a nawet niepożądane. 

Zastosowanie strategii „grubej kreski” byłoby niewybaczalnym błędem rządu Tuska. I to nie tylko dlatego, że Zjednoczona Prawica ani myśli przyznawać się do popełnionych przestępstw. Przeciwnie, twierdzi że jej rządy były bez skazy, najbardziej patriotyczne i najbardziej demokratyczne. Ekipie Tuska zarzuca, że to ona gwałci konstytucję, kłamie i prześladuje ludzi niewinnych i oddanych służbie Polsce, jak Kamiński, Wąsik, Glapiński, zwalniani ze stanowisk prokuratorzy awansowani przez Ziobrę, kierownictwo Polskiego Radia i TVP, kuratorzy oświaty i ambasadorowie. Abolicja jest niemożliwa z innego powodu. PiS i jego wspólnicy dopuścili się zbyt poważnego przestępstwa jakim jest zamach stanu. Likwidując trójpodział władzy i zawłaszczając instytucje demokratyczne, dokonali zmiany ustroju państwa. Ukaranie tych, którzy do tego doprowadzili jest konieczne, aby w przyszłości nie znaleźli naśladowców.

Nieprzypadkowo, bodaj pierwszy raz w historii, po przegranej przez Niemcy II wojnie światowej ich przywódców postawiono przed Międzynarodowym Trybunałem w Norymberdze. Zrobiono to dlatego, że hitlerowcy złamali wszelkie pisane i niepisane reguły prowadzenia wojny, dopuszczając się ludobójstwa na niespotykaną skalę. To nie był akt zemsty ze strony aliantów, to był wyraz elementarnej sprawiedliwości. Zachowując odpowiednie proporcje, PiS również złamał wszelkie reguły walki politycznej w ustroju demokratycznym. Z tego powodu partia ta zasługuje raczej na delegalizację aniżeli na dalsze funkcjonowanie w życiu politycznym demokratycznego państwa.

 

Pięć pytań o samorządność :)

Czy jedność Polski, jej siłę, instynktownie identyfikujemy z jednakowością, a regionalne i lokalne różnice traktujemy jedynie jako coś podejrzanego, zło konieczne? Czy też w różnorodności wyborów politycznych mieszkańców wspólnot samorządowych widzimy potencjał rozładowywania napięć społecznych a także uczenia się od siebie i eksperymentowania z różnymi sposobami rozwiązywania trudnych i nieoczywistych problemów w dzisiejszej polityce publicznej? 

Już za parę tygodni wybierać będziemy władze samorządowe. Samorządowe, czyli jakie? Ostatnie lata pokazują, jak bardzo polski ustrój konstytucyjny pełen jest niejasności i wewnętrznych sprzeczności. Dziś szczególnie wyraźnie widać niejasną ustrojową rolę Prezydenta RP, ale podobne wątpliwości można mieć w odniesieniu do samorządów. Z jednej bowiem strony konstytucja w artykule 164. zakreśla radykalną wręcz wizję oddolnej Rzeczypospolitej, w której samorząd terytorialny wykonuje wszystkie „zadania publiczne nie zastrzeżone dla innych władz publicznych”. Z drugiej jednak strony mamy wyraźnie centralistyczną praktykę ośmiu lat metodycznego osłabiania samorządów przez PiS, jak również brak jasnej samorządowej wizji ustrojowej ze strony Koalicji 15 października.

Tę lukę próbuje od lat zapełnić grupa ekspertów z ponadpolitycznego stowarzyszenia Inkubator Umowy Społecznej (IUS). Prace IUS podsumowaliśmy w „Umówmy się na Polskę” – wydanej nakładem Znaku w maju ubiegłego roku pracy zbiorowej pod redakcją prof. Anny Wojciuk i moją. Z proponowanymi przez nas konkretnymi rozwiązaniami ustrojowymi można dyskutować. Natomiast zarówno książka, jak i prace IUS zwracają uwagę na kilka fundamentalnych warunków koniecznych samorządowej Rzeczypospolitej. W tych fundamentalnych obszarach, które sprowadzić można do pięciu zasadniczych pytań, odpowiedź wyznacza granicę pomiędzy postawami rzeczywiście prosamorządowymi a fasadową retoryką o „małych ojczyznach” i „Polsce lokalnej”. Retoryką, która jest często wygodna nie tylko dla polityków w Warszawie, którzy nie chcą podzielić się władzą, ale i dla wielu samorządowych włodarzy, którzy mogą bać się odpowiedzialności związanej z rzeczywistym, a nie tylko udawanym, samo-rządzeniem. 

Pytanie 1: Czy Polki i Polacy w różnych częściach kraju powinni mieć możliwość życia inaczej od siebie? 

Wszystko zaczyna się od tego właśnie pytania. Czy jedność Polski, jej siłę, instynktownie identyfikujemy z jednakowością, a regionalne i lokalne różnice traktujemy jedynie jako coś podejrzanego, zło konieczne? Czy też w różnorodności wyborów politycznych mieszkańców wspólnot samorządowych widzimy potencjał rozładowywania napięć społecznych a także uczenia się od siebie i eksperymentowania z różnymi sposobami rozwiązywania trudnych i nieoczywistych problemów w dzisiejszej polityce publicznej? 

Nasza samorządność zawsze będzie fasadowa jeśli nie zaakceptujemy, a nawet nie pokochamy Polski, w której ważne sprawy polityki publicznej są – zgodnie z wolą mieszkańców – w różnych częściach kraju rozwiązywane inaczej. Autentycznie prosamorządowa polityczka lub polityk muszą czuć się komfortowo z Polską, w której aktualna władza w Warszawie nie ma na wszystko perfekcyjnej odpowiedzi. W której szkoły na Pomorzu Zachodnim mogą uczyć inaczej niż te na Podkarpaciu. W której w niektórych gminach czy regionach można handlować w niedzielę, a w innych nie. W której Poznań przyciąga inwestorów, turystów oraz zatrzymuje młodych innymi sposobami niż Lublin. W której w różnych częściach kraju inne są priorytety inwestycyjne, inna estetyka instytucji kultury, inne rozwiązania w zakresie integracji migrantów. 

Doprecyzujmy: konkretna lista tych usamorządowionych zagadnień to kwestia do dyskusji. Natomiast pro-samorządowi politycy powinni mieć instynkt wspomnianego art. 164 konstytucji: swoistego „domniemania kompetencji samorządu”. Jeśli nie ma mocnych, przekonywających argumentów za centralizacją, to oddajemy władzę niżej. Czyli, z grubsza, instynkt dokładnie odwrotny od tego, co mamy dzisiaj.

Pytanie 2: Czy prawo miejscowe powinno stać się podstawowym źródłem prawa w Polsce? 

Zgadzasz się na realne samo-rządzenie lokalnych i regionalnych społeczności – na różnorodną, demokratycznie policentryczną Polskę? Super! Sprawdźmy czy na pewno. W demokratycznym państwie prawa, głównym instrumentem kształtowania polityki państwa musi być prawo. W autentycznie usamorządowionej Polsce, kluczową rolę w systemie prawnym musi zatem zajmować prawo miejscowe. 

W propozycji Inkubatora Umowy Społecznej, głównym samorządowym prawodawcą staje się województwo. Sejmik i nowy senat wojewódzki, złożony z wójtów, burmistrzów i prezydentów miast z danego regionu z siłą głosu proporcjonalną do reprezentowanej populacji, mogą przyjmować uchwały wiążące nie tylko organy województwa, ale także gminy i powiaty. Z tą konkretną propozycją znów można się zgodzić, natomiast nie sposób wyobrazić sobie jakiegokolwiek logicznego „dokończenia” lub „domknięcia” budowy naszego ustroju samorządowego bez znaczącego zwiększenia roli prawa miejscowego, przewidzianego w art. 94 naszej Konstytucji. 

W jakich obszarach najprościej zwiększyć rolę miejscowego prawodawstwa? Przede wszystkim w kwestiach takich jak edukacja czy kultura, w których samorząd i tak wykonuje już dziś większość zadań publicznych. W stanie obecnym, samorząd wygląda bowiem tak jak robotnik, który sam kopie dół, ale tylko na podstawie szczegółowych instrukcji wianuszka patrzących mu na ręce ważnych Panów z Warszawy. Widać to wyraźnie po dzisiejszych dyskusjach o (kolejnych!) reformach naszych szkół: dyskutują o nich polityczki i politycy w Warszawie, a nie demokratycznie wybrani samorządowi liderzy, którzy na co dzień zajmują się prowadzeniem placówek. W takim modelu trudno mówić o „samo-rządzie”, można co najwyżej o zdekoncentrowanym wykonawstwie czy administracji edyktów z Warszawy. 

Pytanie 3: Czy podatek PIT powinien zostać w całości przekazany samorządom? 

Kolejne pytanie sprawdzające szczerość Twoich samorządowych intencji. Nie ma bowiem samorządności bez finansowej niezależności. A tę można osiągnąć łatwiej niż mogłoby się wydawać. Już dziś znaczna część budżetów jednostek samorządu terytorialnego pochodzi z ustawowo określonej części podatków PIT i CIT. Tyle że te odpisy są niewystarczające, przez co rząd centralny musi wciąż do nich dopłacać. Jak wskazują szczegółowe analizy moich współautorów z Umówmy się na Polskę – dr. Macieja Bukowskiego, prof. Mikołaja Herbsta i dr. Tomasza Kaczora – gdy podliczymy wszystkie dzisiejsze wydatki samorządów, przede wszystkim na prowadzenie szkół – suma tych wydatków przewyższa całość wpływów państwa z podatków CIT i PIT. Rodzi to oczywiste pytanie: jaki jest sens przekazywania tylko niewielkiej części wpływów z podatków dochodowych samorządom, a następnie nieuzupełnianie dziury „dosypkami” z Warszawy? 

Odpowiedź jest oczywista: dosypki to idealny pretekst, by władza w Warszawie zyskiwała bat na samorządowców. By narzędziami fiskalnymi wymuszać wspomniany, fundamentalny paradygmat jednakowości – rolę samorządów nie jako kreatorów różnych lokalnych Polsk, tylko jako pacynek tworzących ułudę „samo-rządu”, a w rzeczywistości zależnych od sznurków pociąganych z Warszawy. 

W polskiej strukturze dochodów państwa – w której wydatki centralne z powodzeniem pokrywane są z wpływów z podatku VAT, akcyzy oraz składek na ubezpieczenia społeczne – byłoby naturalne, by przynajmniej PIT uczynić podatkiem samorządowym. O szczegółach znów można i trzeba rozmawiać – natomiast generalna idea, by swoje zadania samorządy w większym stopniu realizowały z rzeczywiście własnych dochodów, jest absolutnie konieczna dla „urealnienia” polskiej samorządności. 

Pytanie 4: Czy popierasz likwidację urzędu wojewody jako „namiestnika z Warszawy”? 

Wizja samorządowej polski nigdy nie ziści się, jeśli utrzymamy dziwaczną, unikatową w skali międzynarodowej dwuwładzę w naszych województwach, w których współistnieje samorządowy marszałek – lider regionalnego samorządu – z mianowanym centralnie wojewodą. Ten układ nie ma żadnego sensu. Marszałka województwa wybiera sejmik, który z kolei wybierają mieszkańcy – Polki i Polacy. Województwo to nie kolonia Warszawy, gdzie potrzeba namiestnika – pełnoetatowego nadzorcy lokalnych włodarzy. Tak jak nie powołujemy namiestników patrzących na ręce ministrom lub urzędów centralnych, tak nie ma powodu, by samorząd terytorialny znajdował się pod specjalnym nadzorem. Istniejące instrumenty: sądy administracyjne, służby antykorupcyjne i specjalne, są zupełnie wystarczające, by ograniczać samorządowe nadużycia. Nie ma zresztą danych świadczących, że nadużycia te są poważniejsze niż te, których dopuszczają się politycy w centrum. 

W propozycji Inkubatora Umowy Społecznej urzędy marszałka województwa i wojewody łączymy w jeden urząd samorządowego wojewody. A na dodatek dajemy mieszkańcom regionu możliwość wyboru w swojej Karcie Wojewódzkiej, czy samorządowy wojewoda wybierany jest w wyborach powszechnych czy – tak jak obecnie – poprzez większość w Sejmiku. 

Pytanie 5: Czy Senat RP powinien stać się izbą samorządową? 

Obiecanej w Konstytucji z 1997 policentrycznej, usamorządowionej Rzeczypospolitej nie da się zrealizować bez zmiany jednej z konstytucyjnych instytucji centralnych: Senatu RP. Już w 1990 roku strona demokratyczna postulowała, by Senat stał się izbą samorządową. Plany te zablokowali wtedy postkomuniści. Do tej idei należy dziś wrócić. I to nie tylko dlatego, że Senat w dzisiejszej formie nie ma funkcjonalnego i systemowego uzasadnienia. Doświadczenia trzech dekad samorządności pokazują stałość zagrożenia recentralizacją – to znaczy powolnym odwracaniem przez władców z Warszawy reform zmierzających do realizacji konstytucyjnej aspiracji, by domyślnie władza pozostawała jak najbliżej obywatelek i obywateli. Bez instytucjonalnego „lobby” Polski samorządowej, mogącego skutecznie wetować centralistyczne zapędy Warszawy, samorządność nigdy nie stanie się stabilnym fundamentem ustroju RP. 

Kto umie w samorządy? :)

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia reformy samorządowej, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Za miesiąc bez jednego dnia kolejny raz pójdziemy do urn wyborczych – tym razem wybrać władze nam najbliższe – samorządowe. Powstanie samorządu terytorialnego było prawdopodobnie największym osiągnięciem polskiej transformacji ustrojowej. Czy idealnym? Na pewno nie – trudno jest wytłumaczyć sens istnienia powiatów czy dualizmu na poziomie wojewódzkim – marszałka i wojewody. Trudno też zrozumieć, dlaczego Warszawa ma więcej radnych niż Nowy Jork. To całkowicie zbędne etaty i koszty istnienia tych urzędów, które ponosi podatnik. Tak, należałoby te urzędy i stanowiska czym prędzej zlikwidować, ich zadania przekazać innym organom, a zaoszczędzone środki wydać na coś konstruktywnego. Jednakże te kwestie nie przysłaniają podstawowej wartości, jaką przyniosła wspomniana decentralizacja. Wreszcie o sprawach codziennego życia, tak przyziemnych jak lokalizacja przedszkola, drogi czy lokalne warunki zabudowy, decyduje się blisko tych spraw – w danej okolicy. Nie decyduje o tym rządowy nominat, choćby i mieszkający w danej okolicy, ale realizujący politykę rządu. Decyduje człowiek wybrany, co do zasady, przez swoich sąsiadów i przez nich rozliczany. Nie jest bowiem sprawą Warszawy co i jak można budować w Końskich, podobnie jak sprawą Końskich nie jest zabudowa warszawskiego śródmieścia. To sprawa mieszkańców tych miast.

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia tej reformy, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Dla PiS-u bowiem, podobnie jak kiedyś dla PZPR, samorządy to nie władza odrębna i samodzielna, lecz transfer władzy centralnej do mas. Lokalny burmistrz nie ma myśleć jak najlepiej zabudować nowe osiedle czy zorganizować miejscowy transport. Centrala wyśle „prikaz”, a on ma go jedynie wdrożyć. Ludziom się nie podoba? Tym gorzej dla ludzi. Bo w pisowskiej Polsce nic nie może być indywidualne, dobre lokalnie czy po prostu fajne. W pisowskiej Polsce wszystko musi być centralne, narodowe, pełne kompleksów i pompatyczne. A jak ma nosić czyjeś imię, to koniecznie bohatera narodowego, najlepiej Jana Pawła II – albo wróć! – Lecha Kaczyńskiego.

Najlepszym przykładem pisowskiej mentalności jest CPK. Odłóżmy na moment wszystkie merytoryczne dyskusje o sensowności tego projektu. Załóżmy, że Warszawa faktycznie potrzebuje nowego lotniska. PiS nie może po prostu wybudować nowego, dużego lotniska, które obsługiwałoby aglomerację warszawską. Wiadomo, że takie lotnisko z założenia będzie największym i w pewien sposób centralnym lotniskiem w Polsce. Dokładnie tak samo jak dziś jest nim port na Okęciu. PiS musi budować centralny port komunikacyjny, strasząc lotniskiem w Berlinie. Takim, z którego – dodajmy – latają głównie tanie linie lotnicze. Nawet w tak trywialnej kwestii jak infrastruktura, PiS nie umie się obejść bez leczenia kompleksów swojej najgłębszej zaściankowości. PiS nie rozumie, że Polska jest dziś ważnym państwem Unii Europejskiej, a Polacy funkcjonują bez kompleksów wśród innych narodów europejskich. 

W tych warunkach przez osiem lat byliśmy świadkami i zarazem ofiarami walki z samorządami. Nie mając większości do zmiany konstytucji, PiS postanowił samorządy zniszczyć finansowo – rok po roku PiS zwiększał obowiązki samorządów zarazem ograniczając ich dochody. Kwintesencją tych działań był „polski ład”. Przenosząc część podatku dochodowego na rzecz para-podatku – składki zdrowotnej i jednocześnie podnosząc kwotę wolną, PiS upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony ordynarnie okradł tych Polaków, którzy zarabiali nieco lepiej, a z drugiej strony diametralnie obniżył dochody samorządu. Obok lokalnych podatków i opłat najważniejszymi dochodami samorządów są bowiem wpływy z PIT i CIT oraz dotacje wraz z subwencjami. A dotacje i subwencje można dać lub nie dać. W ten cudowny sposób PiS pozbawił samorządy gwarantowanych i obiektywnych dochodów na rzecz decyzji politycznej partii aktualnie rządzącej. W wydaniu praktycznym odebrał pieniądze dużym i liberalnym miastom, aby na ich koszt sponsorować ośrodki spolegliwe wobec pisowskiej władzy. 

Aby spojrzeć na skalę tego zjawiska, wystarczy porównać dane o dochodach samorządów w dłuższym okresie czasu. Od 2018 roku coroczny wzrost dochodów samorządów z PIT i CIT oscylował wokół 10% rocznie. To całkowicie normalna konsekwencja wzrostu wynagrodzeń w gospodarce – wyższe pensje i lepsze wyniki firm to wyższe podatki. Tymczasem w roku 2022 – pierwszym roku obowiązywania „polskiego ładu” – ten wzrost wyniósł jedynie 3,7%. Co się stało, widzimy w wynikach całego sektora – o ile w latach poprzednich dochody sektora samorządowego ogółem wyniosły 12-13% PKB, to w roku 2022 było to 11,3%. O ile jeszcze dochody gmin wiejskich niewiele, ale jednak wzrosły, to gmin miejskich już spadły nominalnie.

Aby rozwiać wątpliwości ten mniejszy wzrost dochodów absolutnie nie był konsekwencją globalnego obniżenia podatków, cięcia wydatków czy po prostu zmniejszenia wydatków sektora publicznego względem całości gospodarki. Za to każdy rząd należałoby nie tyle pochwalić, co wręcz wynieść na polityczne ołtarze. Niestety wydatki szeroko rozumianego państwa w Polsce rosną i szans na poprawę nie widać. Żadną poprawą sytuacji nie może jednak być ograniczanie rozwoju ośrodków miejskich. Niezależnie od słuszności zarzutów o rozwarstwienie i nierówne tempo rozwoju, to duże ośrodki zawsze były i będą wehikułem napędzającym rozwój całej gospodarki. Wiele z inwestycji i innowacji wymaga odpowiednio dużego popytu, aby odnieść sukces, a ten z przyczyn oczywistych nigdy nie powstanie w ośrodkach mniejszych. Te mogą skorzystać na sukcesie dopiero w drugiej kolejności, gdy dana innowacja odniesie sukces i rozleje się po całym rynku. Doprowadzanie do pogorszenia sytuacji finansowej dużych ośrodków na rzecz dotowania mniejszych może w krótkim terminie przynieść doraźne korzyści polityczne, lecz w perspektywie długoterminowej skutkować będzie słabszym rozwojem także tych mniejszych ośrodków. Efekty „polskiego ładu”, a także skutki blokady środków unijnych widzimy już teraz w spadku inwestycji po stronie dużych miast. Choć na pierwszy rzut oka może cieszyć spadek zadłużenia sektora samorządowego, to trzeba mieć świadomość, że nie wynika on z genialnego zarządzania czy nagłego wzrostu dochodów, które nie zostały jeszcze zagospodarowane. Tymczasem skutki mniejszych inwestycji będziemy odczuwać w postaci wolniejszego rozwoju w latach następnych.

Czym się kończy nadmierne „dojenie krowy”, widzimy w tzw. janosikowym. Choć nie jest to wymysł ostatnich ośmiu lat, to jednak jest to, obok „polskiego ładu”, kolejny hamulec zaciągnięty na rozwoju polskich miastach. Jest to swoiste opodatkowanie najbogatszych samorządów, aby środki te rozdysponować wśród gmin najbiedniejszych, dążąc do wyrównania ich możliwości rozwojowych. Janosikowe płacą gminy przekraczające 150% dochodów na mieszkańca dla gmin, 120% dla powiatów i 125% dla województw. W 2022 roku janosikowe zapłaciły 144 jednostki na 2850 ogółem. W teorii można by to uzasadnić jako oddanie przez największe ośrodki dochodów utraconych przez mniejsze np. poprzez migrację mieszkańców do dużych miast. Tyle że praktyka pokazuje, że ci ludzie często płacą swoje podatki właśnie w miastach pochodzenia. 

Patologię janosikowego najlepiej ukazuje przypadek województwa mazowieckiego, gdy w 2013 roku przyszło mu zapłacić 660 mln złotych przy dochodach 3 mld (janosikowe bowiem płaci się na podstawie dochodów sprzed 2 lat). Choć w swej idei miało to zagwarantować czas na zaplanowanie wydatku w budżecie, to żaden samorząd nie jest w stanie przewidzieć kryzysu i radykalnego spadku dochodów oraz konieczności oddania niemal 1/4 budżetu. Szczególnie gdy rozmawiamy o przypadku wyjątkowo specyficznym – Mazowsze pozbawione Warszawy to jeden z najbiedniejszych rejonów w Polsce. W ramach samorządowego socjalizmu nakazano biednym głodować i podzielić się z bogatszymi. Tego absurdu do dziś nie zmieniono

PiS, podobnie jak komuniści i sanacja, samorządów nie lubi, ponieważ są one zaprzeczeniem wyżej opisanych kompleksów. Samorządy to decentralizacja władzy i pozbawienie rządu centralnego części władzy – tej władzy, która najbardziej wpływa na codzienne życie ludzi. Jak ważna jest dywersyfikacja ośrodków władzy, pokazało nam ostatnie osiem lat. Mimo podejmowanych prób, PiS nie był w stanie zablokować antyrządowych demonstracji, a postawienie smoleńskich profanacji pomników zostało, choć nie zablokowane, to znacznie opóźnione. Podejmowane przez Przemysława Czarnka próby wykorzystania państwowych szkół do, dosłownie, hodowli nowych Polaków, powstrzymała podległość szkół nie tylko ministerialnym kuratoriom, ale też bezpośrednio samorządom. Podobnie samorządy powstrzymywały organizację brunatnych marszy narodowców czy nieco już zapomniane inwestycje deweloperskie spółki Srebrna. Wieże Kaczyńskiego nie powstały właśnie dzięki temu, że pozwolenie na ich budowę musiał wydać samorząd.

Oczywiście nie jest tak, że samorządy to krystalicznie czysty obszar pozbawiony korupcji i lokalnych układów. Wiele jest przypadków, gdzie burmistrz lub prezydent otoczony swoistym dworem rządzi od pięciu kadencji. Oczywiście można przyjąć, że jest tak dobry, że lepszy się nie znalazł. To, że jego majątek urósł w tym czasie niewspółmiernie do oficjalnie osiąganych dochodów, także można tłumaczyć darowiznami dziadków na edukację wnuków lub wyjątkowym szczęściem na automatach w kasynie. Niejasności, niekompetencji czy wręcz jawnych nadużyć jest w samorządach oczywiście dużo. Śmiem postawić tezę, że im mniejsza miejscowość, tym pole do nadużyć, kolesiostwa oraz zwykłych błędów jest większe – mniej jest kontroli mediów. Największe miasta także mają swe olbrzymie grzechy – choćby plany zagospodarowania przestrzennego, a dokładniej ich brak. Kompromitacją jest fakt, że stolica kraju może nie mieć planów zagospodarowania dla połowy swej powierzchni, w tym prawie całego centrum. Inne duże miasta nie są lepsze. Nie, swoboda wydawania w takiej sytuacji zezwoleń – warunków zabudowy – to nie jest pożądana elastyczność. Wszystko jest lepsze niż swoboda urzędników do podejmowania takich decyzji jak pozwolenie na budowę. Te zasady powinny być jasne i przejrzyste, a urzędnik jedynie sprawdzać wniosek z wymaganiami. Tyle że idąc tym tokiem rozumowania naturalną konsekwencją prezydentury Andrzeja Dudy powinna być likwidacja urzędu Prezydenta RP. Nie wydaje się to właściwym kierunkiem, tak samo jak nie jest właściwym kierunkiem likwidowanie de iure czy de facto samorządu terytorialnego.

Wiele z błędów samorządów to także efekt braku zainteresowania obywateli i dostatecznej kontroli wyborców. Choć samorządy odpowiadają za najbliższe nam otoczenie, to często ich swoboda decyzyjna ograniczona jest w ustawowych widełkach. Przykładowo samorządy nie mogą między sobą konkurować stawkami podatków dochodowych. Pomijam kwestie podatku od nieruchomości – ustawa wyznacza jedynie poziom maksymalny, teoretycznie każda gmina może ustawić niższy. Problem w tym, że stawka maksymalna jest tak niska, że nie staje się żadnym argumentem dla wyboru miejsca zamieszkania czy prowadzenia firmy. W praktyce gminy ustalają najwyższy dopuszczalny poziom, a wszelka sprawczość ma charakter iluzoryczny. Dopiero pozwolenie regionom na prawdziwą konkurencję pomiędzy sobą, przeniesienie szerokiego zakresu odpowiedzialności na ich poziom, spowoduje zaangażowanie obywateli w życie społeczne i nadzór nad polityką. Polska nie musi być krajem tak unitarnym jak jest, a kompetencje władz centralnych mogą zostać spokojnie ograniczone do kwestii ogólnych, pozostawiając rozwiązania szczegółowe, nieistotne z perspektywy państwa jako całości, do decyzji samorządom. Tak na szczeblu gminnym, jak i wojewódzkim. Uosobieniem patologii dzisiejszej zależności samorządu od rządu jest możliwość zablokowania każdej uchwały rady gminy, powiatu czy sejmiku przez wojewodę. Nominowany przez rząd wojewoda może pod byle pretekstem nie zaskarżyć do sądu, a zawetować każdą uchwałę, dopiero organ, który tą uchwałę wydał, może domagać się w sądzie uchylenia weta. W praktyce wojewoda może co najmniej opóźnić wejście w życie każdej uchwały, która mu się zwyczajnie nie podoba. 

Wiele z tych zarzutów należy skierować także do samych samorządów. Zamiast słuchania głosu mieszkańców i traktowania ich jako partnerów, a zarazem pracodawców, pomija się ich głos narzucając na siłę z góry ustaloną tezę. Władze największych miast w Polsce wielokrotnie okazują się zakładnikami miejskich aktywistów, często prezentujących skrajne poglądy, oderwane od tego co myślą przeciętni mieszkańcy. Konsultacje społeczne bywają nieśmiesznym żartem, by nie powiedzieć, że kpiną – organizowane w dzień powszedni, o porze dnia, gdy większość ludzi zwyczajnie przebywa w pracy. Pytania zadawane w ankietach są tendencyjne, a gdy już konsultacje dadzą wynik sprzeczny z oczekiwaniami urzędników, starają się oni podważyć ich wiarygodność. Jak obywatele mają czuć się suwerenem swojej własnej ziemi i angażować w sprawy społeczne?

W tych warunkach, a także wobec upartyjnienia samorządów w większych miastach, trudno się dziwić zarówno brakowi zainteresowania, jak i zrozumienia kompetencji samorządu. W całej Europie to wybory samorządowe cieszą się największą frekwencją – w Polsce jest dokładnie na odwrót. Kampania wyborcza? O konkretach? W mniejszych miastach na pewno też, niestety w tych dużych znowu będziemy słyszeć o aborcji, prawach osób LGBT czy polityce zagranicznej. Niestety, ponieważ żadnego z tych bardzo ważnych tematów, te wybory nie dotyczą. Nie ma żadnego znaczenia co na temat aborcji tudzież praw kobiet myśli prezydent miasta. Ma natomiast kolosalne znaczenie, co sądzi o strefach płatnego parkowania, zwężaniu ulic, cenach biletów komunikacji miejskiej czy opłatach za wywóz śmieci. Bo prezydent miasta nie może nic zrobić z prawem do aborcji. Ale może miasto rozwijać i czynić w nim życie bardziej komfortowym. Może też zamienić ulice na ścieżki rowerowe, uczynić parkowanie płatnym na obszarze połowy miasta i sprawić, że życie w mieście stanie się koszmarem dla wszystkich, dla których rower jest środkiem rekreacji, a nie sensem życia. Gdziekolwiek mieszkamy, sprawdźmy kim są kandydaci, jaką mają wizję miasta, co w razie wygranej zrobią z naszym najbliższym otoczeniem. Jeśli obiecują nam cokolwiek spoza kompetencji samorządu, nie głosujmy na nich. Pomylili wybory, a nas traktują wyłącznie jako trampolinę do wyższych stanowisk. Zasługujemy na więcej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję