Proponowane zmiany w obszarze szkolnictwa wyższego :)

Wiele uwagi w ostatnim czasie zostało poświęconej propozycjom przedstawionym przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W mediach eksponowane były pomysły związane z kwestią wieloetatowości oraz wprowadzenia odpłatności za drugi kierunek studiów. Jednak dokument zatytułowany Założenia do nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym oraz ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki jest obszernym dokumentem, zawierającym wiele innych propozycji zmian w omawianym sektorze. Jako że założenia do nowelizacji ustawy rozpisane zostały na 80 stron, należałoby każdą z propozycji omówić oddzielnie. W przeciwnym razie analiza tego dokumentu może okazać się powierzchowna. Dlatego też w niniejszym komentarzu pragnę się skupić na ogólnych założeniach reformy. Prezentowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego dokument zawiera diagnozę systemu szkolnictwa wyższego w Polsce, proponowane zmiany oraz ich uzasadnienie. Na wstępie dowiadujemy się, iż „obecny system szkolnictwa wyższego wymaga ewolucyjnych zmian”. Autorzy projektu nie przewidują zatem rewolucji w systemie szkolnictwa wyższego, ale stopniowe wdrażanie zmian. Omawiany dokument zakłada, iż reforma będzie składać się z trzech elementów: pierwszy dotyczy zmian w zakresie zarządzania uczelniami, drugi w zakresie rozwoju kariery naukowej, a trzeci dotyczy kształcenia studentów.

Jakość to będzie

Przywołany dokument Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i Nauki za jeden z głównych celów stawia sobie zwiększenie konkurencyjności polskich instytucji kształcenia wyższego. W dokumencie czytamy: „dokonanie projektowanych zmian systemowych powinno zapewnić polskim studentom wysokiej jakości kształcenie, polskim uczonym przyniesie szansę uczestnictwa w największych międzynarodowych przedsięwzięciach badawczych, a polskim uczelniom stworzy perspektywy systematycznego rozwoju i stałego zwiększania potencjału badawczo-dydaktycznego”. Polskie uczelnie według światowych rankingów pozostają w tyle za amerykańskimi (które wiodą prym) i europejskimi. Wydaje się, że przyczyną słabej pozycji polskich szkół wyższych nie jest zła kadra naukowo-dydaktyczna oraz niski poziom kształcenia, ale brak odpowiednich środków finansowych, które w dłuższej perspektywie umożliwiłby konkurowanie z o wiele bogatszymi amerykańskimi oraz europejskimi uczelniami. W tym też celu Ministerstwo proponuje, aby stworzyć takie mechanizmy, dzięki którym szkolnictwo wyższe będzie finansowane w sposób „bardziej racjonalny oparty na osiągniętych efektach pracy naukowej i dydaktycznej. Służyć temu ma zmiana sposobu finansowania uczelni tak, aby coraz większa liczba funduszy rozdysponowywana była w drodze konkursów, a zakres finansowania z budżetu państwa zależał docelowo od jakości uczelni”. Słowo jakość pojawia się wielokrotnie w niniejszym dokumencie. Niestety jego twórcy nie sprecyzowali, co rozumieją (lub co środowisko akademickie powinno rozumieć) przez „jakość kształcenia”, „jakość badań naukowych”. W części dotyczącej „jakość kształcenia” możemy dowiedzieć się m.in., że „uczelnie będą zobowiązane do doskonalenia uczelnianego systemu zapewnienia jakości kształcenia. Ukierunkowanie oceny jakości kształcenia na sprawdzanie, w jakim stopniu proces edukacyjny gwarantuje osiągnięcie założonych celów. W tym celu skład PKA (Państwowa Komisja Akredytacyjna) zostanie rozszerzony o przedstawicieli pracodawców”. Dowiadujemy się także, iż „wprowadzone zostaną dwa rodzaje oceny jakości kształcenia przez PKA: ocena programowa (dotyczy kierunków studiów) oraz ocena instytucjonalna (dotyczy podstawowych jednostek organizacyjnych uczelni)”. Przy czym ocena programowa jest już stosowana, zmiana ma dotyczyć „ukierunkowania na efekty kształcenia”.

Elastycznie i autonomicznie

Jednocześnie autorzy dokumentu wskazują, że uczelnie uzyskają większą autonomię w zakresie prowadzenia dydaktyki. Zauważają, że „standardy kształcenia – wprowadzone w trosce o zachowanie jakości kształcenia – znacząco ograniczyły autonomię uczelni w sferze tworzenia autorskich, innowacyjnych, a przede wszystkim interdyscyplinarnych kierunków studiów. Uczelnie, nawet te o najwyższym statusie, nie mają obecnie możliwości szybkiego dostosowywania oferty dydaktycznej do zmieniających się potrzeb rynku pracy”. Dlatego też „docelowo wszystkie uczelnie zostaną upodmiotowione poprzez wprowadzenie Krajowych Ram Kwalifikacji (KRK) zdefiniowanych poprzez efekty kształcenia (wiedzę i umiejętności), którymi będzie cechował się absolwent”. KRK stanowi część inicjatywy UE określanej jako European Qualification Framework (EQF) „zmierzającej do lepszego porównywania kwalifikacji zdobywanych przez studentów w różnych narodowych systemach edukacji”. W konsekwencji, jak dowiadujemy się z dokumentu: „uczelnie na podstawie rozeznania potrzeb i posiadanych możliwości będą uruchamiać własne kierunki kształcenia i określać ich profil”. Na marginesie chciałabym dodać, że wobec obowiązujących rozwiązań legislacyjnych nie można jednoznacznie stwierdzić, czy autonomia szkół wyższych jest ograniczona. Oczywiście obowiązują pewne standardy kształcenia odnośnie liczby godzin czy przedmiotów, natomiast cele i treści kształcenia są określane przez prowadzących zajęcia.

Wyznaczyć najlepszych

W związku z powyższym autorzy dokumentu zakładają, iż uczelnie „zostaną uwolnione od skomplikowanych centralnych procedur administracyjnych, natomiast najlepsze otrzymają pełną swobodę w zakresie tworzenia autorskich, innowacyjnych i interdyscyplinarnych kierunków studiów”. Na tej podstawie będą wyłaniane „KNOW-y – Krajowe Naukowe Ośrodki Wiodące. Będzie to pierwszy krok w kierunku stworzenia w Polsce uczelni flagowych wyróżniających się jakością badań naukowych i dydaktyki w skali Europy. Priorytetowo będą również jednak traktowane te uczelnie, które poprzez integrację z regionalnym rynkiem pracy, środowiskiem gospodarczym oraz otoczeniem społecznym realizować będą zadania naukowo-badawcze specyficzne dla regionu”. Wyłanianie KNOW-ów przypomina wyłanianie „elitarnych” uniwersytetów w Republice Federalnej Niemiec, o których pisałam w artykule Dogonić USA. Przypomnę, iż wprowadzono tam tzw. „Inicjatywę doskonałości”, której głównym celem jest wspieranie i promowanie uniwersytetów prowadzących innowacyjne badania oraz utrzymujących wysoką jakość kształcenia, dzięki czemu możliwe będzie wzmocnienie środowisk naukowych oraz podniesienie prestiżu niemieckich uczelni na arenie międzynarodowej. Ogłoszono konkurs, w ramach którego co roku wyłaniane są uniwersytety spełniające postawione wcześniej kryteria. Każdy ze „zwycięskich” uniwersytetów otrzymuje tytuł „elitarnej” instytucji oraz wsparcie finansowe. Pojawiło się wiele krytycznych głosów wobec tej inicjatywy. Główne zarzuty dotyczą rozdziału środków finansowych. Wielu obserwatorów uważa, iż decyzje te podejmowane są w oparciu o przesłanki polityczne a nie merytoryczne. W 2004 roku ówczesny rektor Uniwersytetu w Heidelbergu Peter Hommelhoff skrytykował inicjatywę, twierdząc: „na otwartym (akademickim) rynku status elity nie może być nadawany przez zewnętrznych arbitrów. To aktorzy i uczestnicy rynku powinni mieć głos rozstrzygający”. I ja również stoję na tym stanowisku.

Proponowane zmiany mają wprowadzić menedżerski model zarządzania uczelniami. W dokumencie tym czytamy: „tradycyjny model zarządzania szkołą wyższą sprawdzał się dobrze w warunkach statycznego państwa opiekuńczego, ale powolne wycofywanie się z modelu państwa opiekuńczego doprowadziło do stopniowego wprowadzenia mechanizmów rynkowych do sfery szkolnictwa wyższego”. Dlatego autorzy proponują zwrot w kierunku bardziej rynkowego podejścia do kwestii zarządzania uczelniami.

Naukowcy na start

Drugim elementem reformy, jak czytamy w omawianym dokumencie, będzie kariera naukowa: „punktem zwrotnym będzie selektywne (na bazie konkursów) dofinansowanie najlepszych, co zwiększy atrakcyjność zawodu pracownika naukowo-dydaktycznego i w dużej mierze będzie mechanizmem redukującym, a w przyszłości eliminującym, wieloetatowość w sektorze szkolnictwa wyższego. Uproszczenia proceduralne przy ubieganiu się o stopień doktora habilitowanego, przy zachowaniu wymagań merytorycznych, stanowić będą o daleko idących, istotnych zmianach kształtujących środowisko akademickie w kraju. Jest naturalne, że wybór najlepszych musi być oparty o jednolite zasady, mające na uwadze wyniki prac indywidualnych osób tak w zakresie kształcenia studentów, jak i pracy naukowej, ale również strategiczny rozwój jednostek w ramach stworzonych nowych warunków finansowania i rozwoju”. Warto podkreślić, iż w dokumencie, który ukazał się w czerwcu 2009 nie było wzmianki o wynagrodzeniu pracowników naukowo-dydaktycznych. Z kolei o procedurze habilitacyjnej, mogliśmy się dowiedzieć, że ma być „uproszczona”. Niemniej jednak zapis ten nadal pozostaje bardzo ogólny. O ile w dokumencie w czerwca znalazła się wzmianka, iż należy wprowadzić mechanizmy mające na celu „podniesienie poziomu doktoratów”, tak w najnowszej jego wersji czytamy: „najczęściej pierwszym etapem rozwoju kariery naukowo-dydaktycznej jest podjęcie studiów doktoranckich. Istnieje dobrze uzasadniona potrzeba wsparcia najlepszych już na tym etapie rozwoju kariery. Obecny poziom finansowania kolejnych lat studiów i prac badawczych często nie może konkurować z płacami oferowanymi poza sektorem rozwoju kapitału intelektualnego, a rozwój tego sektora w obliczu rozwoju nowoczesnej gospodarki będzie odgrywał decydującą rolę we wzroście gospodarczym kraju. Zatem stypendia >prymusów< i nagrody dla najlepszych studentów i doktorantów mają na celu stworzenie w polskich ośrodkach atrakcyjnych warunków dla rozwoju wybitnych młodych naukowców”. W prezentowanym dokumencie autorzy eksponują fakt, iż w Polsce mamy do czynienia „ze skomplikowaną ścieżką kariery naukowej” (osobiście uważam, że jest to zbyt kategoryczne stwierdzenie). Z dokumentu możemy dowiedzieć się, że: „w ciągu ostatnich 20 lat w Polsce trzykrotnie wzrosła liczba bronionych doktoratów, liczba ta nie miała jednak wpływu na wzrost liczby nauczycieli akademickich ze stopniem doktora habilitowanego – uprawnionych m.in. do prowadzenia samodzielnych badań naukowych oraz pełnienia funkcji promotorskich”. W sytuacji inflacji dyplomów wiele osób w celu „maksymalizacji” własnej edukacji podejmuje studia doktoranckie, po których niekoniecznie osoby te kontynuowały pracę naukowo-dydaktyczną. Prawdopodobnie dane te dotyczą wszystkich osób, które zdobyły tytuł doktora, jednak nie uwzględniono, jaki odsetek z nich swoje dalsze losy związał z karierą akademicką. Wzrost liczby osób podejmujących studia doktoranckie nie jest charakterystyczne jedynie dla Polski. W wielu krajach zaobserwowano ten trend, który może być następstwem inflacji dyplomów na poziomie magisterskim.

Komu kuter, a komu okręt flagowy?

Analizując wypowiedzi ekspertów, które pojawiły się w mediach można wysnuć wniosek, iż proponowane zmiany mają charakter kosmetyczny. Jednak autorzy dokumentu przewidują, iż z budżetu państwa oraz ze środków unijnych (programy operacyjne: PO Infrastruktura i Środowisko, PO Innowacyjna Gospodarka, PO Kapitał Ludzki) przeznaczone zostaną środki finansowe zarówno na wzrost wynagrodzeń jak i na projakościowe finansowanie szkół. „Fundusz projakościowy przeznaczony będzie na cele promujące najlepsze jednostki organizacyjne uczelni, najlepszych studentów i doktorantów tak, by pobudzić rywalizację między nimi o poziom badań naukowych, poziom dydaktyki i poziom studiowania”. Z tego funduszu będą finansowane KNOW-y, jednostki wyróżniające kierunki studiów w ocenie Państwowej Komisji Akredytacyjnej. Sposób podziału „funduszu projakościowego” na wyżej wymienione zadania zależeć będzie od następujących czynników:

. Status KNOW przyznawany w drodze konkursu uzyskiwać będą rocznie trzy najlepsze w skali kraju jednostki organizacyjne uczelni;

. PKA rocznie przyznawać będzie nie więcej niż 25 ocen wyróżniających;

. Dofinansowanie na wdrożenie KRK otrzymywać będą w drodze konkursu tylko te jednostki organizacyjne uczelni, które przeprowadzą rzetelną restrukturyzację organizacyjną i programową zgodną z celami KRK;

. Tylko najlepsze uczelnie niepubliczne, które inwestują w rozwój naukowy własnej kadry i posiadają uprawnienia do prowadzenia studiów doktoranckich, uzyskają finansowanie tych studiów, o ile co najmniej dwa kierunki studiów w tej uczelni nie uzyskają oceny negatywnej PKA;

. 30 proc. najlepszych studentów studiów doktoranckich otrzyma dodatek do stypendiów w wys. 800 zł.

Doktorat prywatnie

Dość ciekawie przedstawia się propozycja finansowania studiów doktoranckich na uczelniach niepublicznych. Autorzy dokumentu proponują: „na podstawie danych Departamentu Strategii MNiSW wyliczono, że koszt jednego studenta w latach 2004-2008 wynosił około 10 tys. zł rocznie. Przykładowo uczelnia kształcąca 120 doktorantów otrzymałaby finansowanie w wysokości 1 200 000 zł rocznie. Przyjmując tę kwotę za bazę planowane dofinansowanie byłoby na poziomie 8 mln rocznie dla danych z roku 2008/2009 i rosłoby przez najbliższe lata proporcjonalnie wraz ze wzrostem liczby studentów w tych uczelniach”. Dokument wprowadza kategorię „prymusów” na studiach doktoranckich, którzy mają otrzymywać dofinansowanie „do wysokości 2 tys. złotych miesięcznie przez 10 miesięcy w roku. Koszt takich zmian to 8 000 zł rocznie na studenta, kwota przewidziana na ten cel wynosić będzie 81 250 tys. zł rocznie. Jest istotne, ze założenia przewidują utrzymanie w mocy warunków łączenia pracy zarobkowej z pobieraniem wyższych stypendiów”.

(Obecnie wg dokumentu stypendia doktoranckie wynoszą 1000-1300 zł). Niestety dokument ten nie precyzuje, na jakiej podstawie wyłaniani będą „prymusi” (najlepsze wyniki w nauce, najlepsze prace naukowe, ilość publikacji, etc.).

Student pod ochroną

Trzeci etap reformy dotyczy studentów, proponowane rozwiązania mają: „na celu zniesienie barier, szczególnie dla studentów pochodzących z rodzin mniej zamożnych, poprzez stworzenie nowoczesnego systemu stypendialnego, zwiększenie środków na pomoc o charakterze socjalnym dla studentów, uproszczenie procedur i ułatwienia w systemie poręczeń w zakresie przyznawania kredytów studenckich. Ochronę praw studenta zapewni wprowadzenie obowiązku umów zawieranych pomiędzy studentem a uczelnią. Z drugiej strony efektywne mechanizmy łączące uczelnie z rynkiem pracy podniosą z kolei poziom przygotowania absolwentów do potrzeb pracodawców”. Wydaje się, że polityka edukacyjna w naszym kraju w przeciągu ostatnich 20 lat skupiona była na likwidowaniu nierówności w dostępie do edukacji, także wyższej. Co ciekawe, w dalszej części dokumentu autorzy wskazują, iż w Polsce kształci się prawie 2 miliony studentów, co daje Polsce jeden z najwyższych na świecie wskaźników skolaryzacji oraz największą liczbę instytucji szkolnictwa wyższego w Europie. Powstaje zatem pytanie, czy autorom dokumentu, zależy na zwiększeniu liczby instytucji kształcenia wyższego oraz liczby studentów, którym w przyszłości rynek pracy będzie musiał zapewnić stanowiska odpowiednie do ich aspiracji i wykształcenia? Autorzy dokumentu proponują „nowoczesny” system stypendialny oraz ułatwienie otrzymywania kredytów studenckich. Jednak kwestia kredytów studenckich musi poczekać na osobne rozporządzenie. W mediach wiele uwagi zostało poświęconych odpłatności za drugi kierunek studiów, w uzasadnieniu zmian dotyczących zwiększenia dostępności do studiów wyższych, czytamy: „średnio w kraju ok. 10% studentów studiuje równolegle dwa lub więcej kierunków studiów. Proponuje się pozostawienie tego stanu z wyraźnym ukierunkowaniem możliwości korzystania z tego uprawnienia do najlepszych studentów. Podejmowanie przez studentów (niekoniecznie szczególnie do tego przygotowanych) studiów na więcej niż jednym kierunku w tym samym czasie powoduje blokowanie miejsca na studiach stacjonarnych innym studentom, którzy zmuszeni są do podejmowania studiów płatnych. Ogranicza to równy dostęp do bezpłatnego kształcenia, szczególnie dla osób ze środowisk o niższym kapitale kulturowym. Wprowadzenie tej regulacji będzie wymagało docelowo uruchomienia centralnego, ogólnopolskiego rejestru studentów, gdzie odnotowane będą przyznane punkty ECTS oraz ich wykorzystanie przez studentów”. Osobiście nie rozumiem tego zapisu, skoro 10% studentów wybiera równolegle drugi lub więcej kierunków, to po co wprowadza się ograniczenia, jeśli ustawodawca pragnie utrzymać istniejący stan rzeczy. W tym kontekście pojawia się pytanie, jak wielu studentów istotnie „blokuje” dostęp osobom o niższym kapitale kulturowym? Czy zostały zrobione badania potwierdzające powyższe spostrzeżenia autorów dokumentów?

Propozycje przedstawione przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wydają się być bardzo kompleksowe. Trudno dokonać szczegółowej ich analizy w jednym artykule. Być może dlatego doniesienia medialne i komentarze do tych propozycji były bardzo uproszczone i eksponowały najbardziej „medialne” rozwiązania. W celu lepszego zrozumienia owych propozycji osoby zainteresowane powinny zapoznać się z dokumentem Ministerstwa. Na zakończenie pragnę zauważyć, iż dokument, który pojawił się w czerwcu, różni się od tego, który obecnie znajduje się na stronach internetowych Ministerstwa. Moją uwagę przykuła zmiana pewnych sformułowań, które były bardzo ogólne, a wręcz populistyczne (np. wspomniany postulat o podniesieniu poziomu doktoratów, który wydaje się, iż implikował, że obecne prace doktorskie są na niskim poziomie). Być może debata publiczna, a zwłaszcza wypowiedzi środowiska akademickiego sprawiły, iż autorzy dokumentu zmienili niektóre zapisy. Wydaje się bowiem, że w sprawach szkolnictwa wyższego ważne są głosy wszystkich aktorów życia akademickiego od studentów, poprzez profesorów, a na przyszłych pracodawcach skończywszy. Osobiście jednak stoję na stanowisku, że im mniej polityki, ingerencji państwa i biurokracji, tym lepiej dla szkolnictwa wyższego.

Wiek nie-pokoju [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Marka Leonarda, współzałożyciela i dyrektora European Council on Foreign Relations (ECFR), pierwszego ogólnoeuropejskiego think tanku. Rozmawiają o tym, czy więzi między państwami sprzyjają konfliktom, jak Europa powinna zachowywać się wobec agresywnej polityki Chin i Rosji oraz czy można współpracować i tworzyć zasady ograniczające negatywne skutki współzależności.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego napisałe Pan „Wiek nie-pokoju” (2021)?

Mark Leonard

Mark Leonard (ML): Powodem, dla którego napisałem tę książkę, było wielkie zderzenie między światem, w którym chciałem żyć, a tym, w którym przyszło mi żyć. Doprowadziło mnie to do ponownego przeanalizowania wielu moich wcześniejszych przekonań. Wyzwalaczem był dla mnie rok 2016 – rok brexitu i wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydarzenia te były sprzeczne z wizją świata pełnego powiązań i internacjonalizmu.

Dzięki tego rodzaju procesom zdałem sobie sprawę, że chociaż moje własne doświadczenie z ostatnich kilku dekad polegało na tym, że jednoczymy się ze światem (poprzez handel, integrację i nowe technologie), co było niezwykle wzmacniającym i pozytywnym doświadczeniem, 52% ludzi w Wielkiej Brytanii i wystarczająco dużo ludzi w Stanach Zjednoczonych, aby wybrać Trumpa, miało radykalnie inną interpretację dokładnie tych samych wydarzeń. To skłoniło mnie do poświęcenia mnóstwa czasu na próbę zrozumienia, dlaczego przeżycia różnych ludzi mogą (i powinny być) tak różne.

European Liberal Forum · Ep151 The age of unpeace with Mark Leonard

 

Podjąłem próbę ucieczki od mojego ogromnego emocjonalnego i politycznego zaangażowania w Unię Europejską, wyrażonego w procesie integracji, który sprawił, że moje życie stało się nieporównywalnie lepsze niż moich rodziców, dziadków czy wcześniejszych pokoleń w mojej rodzinie. Jednak jednocześnie bardzo uderzające jest to, jak wszystkie rzeczy, które uważam za wzmacniające i dające możliwości, były postrzegane przez innych ludzi jako stwarzające zagrożenia i niepewność.

LJ: Skąd wzięła się potrzeba wymyślenia nowego terminu (nie-pokój) na określenie naszych czasów?

ML: Nie wymyśliłem słowa „unpeace”, to właściwie stare anglosaskie słowo. To, co starałem się uchwycić, to rozdźwięk między oficjalną relacją, w której byliśmy (która postrzega ostatnie 30 lat jako złoty wiek pokoju, kiedy nie mieliśmy wojen między żadnymi wielkimi mocarstwami) a doświadczeniami innych ludzi (wrażeniem ogromnej niestabilności, konfliktów i nieszczęścia) – zarówno w naszych społeczeństwach, jak i w relacjach między różnymi krajami.

Mój dobry przyjaciel, Iwan Krastew, napisał wspaniały felieton o wojnie na Ukrainie wkrótce po jej wybuchu w lutym 2022 roku, w którym zauważa, że wielu ludzi w wieku 20 i 30 lat myśli, że żyje w okresie powojennym tylko po to, by się później dowiedzieć, że był to właściwie okres międzywojenny. Zauważył, że w rzeczywistości wielu ludzi ze ‘starego świata’ miałoby takie same doświadczenia. W mojej książce napisałem, że to jest złe. To nie jest tak, że wojna zaczęła się 24 lutego, bo Ukraina była w stanie wojny już od ośmiu lat.

Nawet jeśli ta „wojna w trybie walki” dobiegnie końca, nie oznacza to, że znowu będziemy w epoce pokoju, ponieważ widzieliśmy wiele różnych konfliktów między różnymi mocarstwami, które mogą nie pasować do konwencjonalnej definicji ‘wojny’. Wojny, w której państwa wypowiadają sobie nawzajem wojny, wysyłają na front armie, które toczą większość walk, a następnie domagają się traktatu pokojowego – co nie zdarza się zbyt często – nawet w Ukrainie tak się nie stało. Ale jednocześnie walczą ze sobą na wiele różnych sposobów – między innymi poprzez cyberataki, manipulowanie systemem finansowym, migrację.

Metafora, której używam w książce, odnosi się do małżeństwa, które się nie udaje, ale para nie może się rozwieść. Dzisiejsza geopolityka jest właśnie trochę taka. Podobnie jak w nieudanym małżeństwie, są rzeczy, które połączyły parę, zaś dobre chwile stają się bronią, której partnerzy używają, by ranić się nawzajem w złych czasach. W małżeństwie chodzi o to, kto dostanie psa lub domek letniskowy, ale przede wszystkim o to, kto opiekuje się dziećmi i jak z nimi rozmawiać o tym, co się dzieje. W geopolityce coraz częściej chodzi o różne zagrożenia, które spajają świat – stosunki handlowe zamieniają się w sankcje, energia w broń, zaś Internet staje się miejscem szerzenia dezinformacji i cyberataków.

Nawet temat migracji jest wykorzystywany jako broń. Swobodny przepływ ludzi – czyli ostateczna rzecz, która miała łączyć ludzi i świat – jest instrumentalizowany przez różnych przywódców. To nie przypadek, że Rosjanie atakują ośrodki cywilne i infrastrukturę na Ukrainie, zamiast żołnierzy, ponieważ celowo wypędzają miliony ludzi z ich domów w nadziei nie tylko na szerzenie terroru na Ukrainie, ale także licząc na to, że uda im się wywrzeć presję polityczną na kraje, do których ci ludzie zmierzają (takie jak Polska). Z pewnością kraje te są niezwykle hojne na krótką metę, ale presja wywierana na ich usługi publiczne (rynek mieszkaniowy, system szkolnictwa, szpitale itp.) będzie dość duża, jeśli wojna będzie trwała. Działania tego typu to zatem także akt polityczny.

LJ: Czy odcięcie się od Rosji jest w tym kontekście właściwym posunięciem dla Stanów Zjednoczonych? Czy Unia Europejska powinna spróbować zrobić to samo? A może cena jest zbyt wysoka?

ML: Europa już odcina się od Rosji. To będzie nie tylko nieuniknione, ale także nieodwracalne. Cokolwiek stanie się w tej wojnie, bardzo trudno sobie wyobrazić, jak moglibyśmy wrócić do świata sprzed 24 lutego 2022 r. Jestem internacjonalistą, więc myślę, że świat jest lepszy, gdy ludzie mają ze sobą jakieś relacje. W tym przypadku wyzwaniem jest jednak ustrukturyzowanie tych relacji w taki sposób, aby nie były toksyczne. Jedną z trudności, jakie pojawiły się w obszarze naszych relacji energetycznych z Rosją, jest to, że były one zorganizowane w sposób zbyt jednostronny i asymetryczny. W rezultacie Rosja zyskała możliwość by wykorzystywać energię do szantażu i zastraszania innych krajów. Wniosek, który powinniśmy wyciągnąć z tej sytuacji nie polega na tym, że nigdy nie powinniśmy kupować niczego w krajach, których nie lubimy. Zamiast tego nie powinniśmy stawiać się w sytuacji zależności od jednego kraju, z którym mamy trudne relacje.

W pewnym sensie rozwiązaniem jednostronnej zależności jest więcej relacji, więc jeśli jedna z nich się nie powiedzie, możesz dywersyfikować i zabezpieczać się, polegając na innych krajach. Dzieje się tak coraz częściej. Dawniej istniały łańcuchy dostaw just-in-time, które były bardzo kruche i zasadniczo dotyczyły kosztów (obniżania kosztów tak bardzo, jak to możliwe). Teraz ludzie mówią o łańcuchach dostaw just-in-case, w których upewniasz się, że łańcuchy dostaw są bardziej skomplikowane. Wtedy nie koncentrujesz się tylko na kosztach, ale także na bezpieczeństwie dostaw, dzięki czemu możesz mieć różne opcje na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. W pewnym sensie jest to metafora szerszego sposobu myślenia o tym, jak działają relacje.

To całkiem inny świat. Powodem, dla którego tak się stało, jest to, że mamy broń nuklearną. Broń nuklearna oznacza, że ​​wojna między wielkimi mocarstwami może być niewyobrażalnie bardziej niebezpieczna. Dążenie do konfliktów między wielkimi mocarstwami nie przeminęło, ale ich zdolność do prowadzenia wojen na zasadach konwencjonalnych zniknęła w wyniku broni nuklearnej. Dlatego coraz częściej dochodzi do niepokojów. Ludzie manipulują powiązaniami, które mają ze sobą, ponieważ jest to mniej ryzykowne i kosztowne niż wysyłanie wojska na front.

Interesujące jest to, że nawet wojna w Ukrainie z jednej strony wygląda jak wojna w starym stylu, nie ma się wrażenia nie-pokoju. W mojej książce argumentuję, że a) to, co się stało, było spowodowane nieprawidłowymi powiązaniami. Niechęcią Putina do rosnącego związku między Ukrainą a Europą. Wytworzyło to poczucie niepokoju, które doprowadziło do starcia między dwoma procesami powiązań – Euroazjatycką Unią Gospodarczą i Unią Europejską. Z rosyjskiej perspektywy kończy się to źle do tego stopnia, że ​​Putin sądził, że straci Ukrainę na zawsze. Dlatego zapoczątkował tragiczny proces aneksji Krymu i wojny na wschodzie Ukrainy. Wojna nasiliła się i przybrała jeszcze bardziej dramatyczną formę.

Prawdą jest również to, że sposób, w jaki toczy się wojna, bardzo różni się od II wojny światowej – jest to w dużej mierze wojna wokół pokoju. Nawet sposób walki na polu bitwy w znacznym stopniu opiera się na powiązaniach. Przeciętni Ukraińcy wrzucają do aplikacji informacje o tym, gdzie znajdują się rosyjskie wojska, co daje Ukrainie przewagę technologiczną nad Rosją. To bardzo zaawansowana technologicznie wojna – z dronami i bezzałogowymi statkami powietrznymi. Technologia zmienia oblicze wojny. Ale to tylko jedno z pól bitewnych, na których toczy się wojna.

Strona rosyjska manipuluje sektorem energetycznym i wysiedla miliony ludzi, co wywiera presję na naszą stronę. Nasza strona nakłada olbrzymie sankcje, próbując ograniczyć wsparcie technologiczne dla Rosjan. Dlatego nawet jeśli skupiamy się na polu bitwy i myślimy o czołgach, istnieją również inne, mniej tradycyjne rodzaje wojen niż te, które istniały w czasach II wojny światowej czy zimnej wojny.

Wojna w Ukrainie jest jak wehikuł czasu – przenosi nas zarówno w XX wiek, jak i jest bardzo typowa dla XXI wieku właśnie przez wzgląd na znaczenie istniejących powiązań.

LJ: Przejdźmy do Chin. Jak powinniśmy postrzegać relacje między Chinami a Stanami Zjednoczonymi?

ML: Konwencjonalny sposób rozumienia relacji między Chinami a Ameryką jest taki, że nie są one dobre, ponieważ te dwa kraje są tak od siebie różne, że są niemalże swoimi całkowitymi przeciwieństwami – Stany Zjednoczone są najbardziej kapitalistycznym i największym rozwiniętym krajem na świecie, podczas gdy Chiny są państwem komunistycznym i krajem rozwijającym się. Chiny są wiodącym światowym producentem, zaś USA konsumentem ostatniej szansy. Wschód i Zachód, demokracja i dyktatura, yin i yang. Wiele osób uważa, że ​​to jest właśnie powód, dla którego istnieje tak duże napięcie między tymi dwoma państwami.

Jednak Chiny i Stany Zjednoczone radziły sobie całkiem dobrze, gdy były swoimi całkowitymi przeciwieństwami – w rzeczywistości robiły to tak dobrze, że zaczęto mówić o wspólnej, połączonej gospodarce. Pomiędzy gospodarkami chińską i amerykańską istnieje niemal doskonała komplementarność, a społeczeństwa mogą ze sobą bardzo efektywnie współpracować.

Jednym z powodów, dla których stosunki te znacznie się pogorszyły, jest fakt, że Chiny i Ameryka zbliżają się i upodabniają do siebie. Im bardziej stają się podobne, tym bardziej się nienawidzą i tym większe występuje między nimi napięcie. Proces, który mogliśmy ostatnio zaobserwować, polegał na tym, że oba kraje pną się w górę – pod względem wykładniczego poszerzania wiedzy o sobie nawzajem. Oba kraje zaczęły się wzajemnie naśladować.

Chiny próbowały wspiąć się w górę łańcucha wartości i stać się bardziej zaawansowaną technologicznie gospodarką. Opracowano różne platformy internetowe. Dokonano modernizacji armii. Chińczycy robią wiele rzeczy, które robiły już wcześniej Stany Zjednoczone, co staje się źródłem ich wielkiej potęgi. Z drugiej strony Stany Zjednoczone coraz bardziej upodabniają się do Chin. Niegdyś Amerykanie bardzo mocno wierzyli w wolny rynek; obecnie mają ustawę o redukcji inflacji (IRA), która jest ogromnym programem wsparcia dla przemysłu, w ramach którego wszystkie dotacje trafiają na rynek – na wzór tego, co Chiny robią w zakresie rozwoju swoich zielonych technologii. Co więcej, Stany Zjednoczone miały w Azji podejście bazujące na tzw. systemie piasta i szprychy w zakresie amerykańskich baz wojskowych itp.; teraz Ameryka stara się rozwijać relacje gospodarcze z ludźmi.

Możemy zaobserwować stopniowy proces, w którym te dwa kraje coraz bardziej przypominają siebie nawzajem. Stają się bardziej do siebie podobne, a jednocześnie bardziej wrogo do siebie nastawione. To niejako spirala integracji, która prowadzi do konwergencji, konkurencji, a ostatecznie do konfliktu. Jak zauważył Peter Thiel, amerykański przedsiębiorca, zazwyczaj, gdy dwie osoby dążą do tego samego, mają tendencję do naśladowania siebie nawzajem do tego stopnia, że ​​to, czego obie pragną (w tym przypadku: być krajem numer jeden na świecie) jest mniej ważne niż sama rywalizacja między nimi.

Moja książka zasadniczo dowodzi, że proces tworzenia powiązań na świecie może stanowić dla ludzi zarówno motyw do wywołania konfliktu, jak i szansę. Prace Zygmunta Baumana, polskiego socjologa i myśliciela, poświęcone temu, jak powiązania i technologia prowadzą do porównań między różnymi graczami, również przedstawiają teorię, że nasza zdolność do porównywania się z innymi ludźmi na świecie prowadzi do bardzo silnego poczucia niechęci – która generuje konflikt. Bauman mówił o niemal wszechobecnym niezadowoleniu występującym w dobie internetu – kiedyś bowiem ludzie porównywali się do swoich sąsiadów czy rodziców, a teraz każdy może porównywać się do najbardziej uprzywilejowanych ludzi na świecie. Najwyraźniej jednak większość z nas nie może konkurować z tym, co widzimy w sieci, co powoduje wiele frustracji i niezadowolenia.

Powiązania i integracja mają dość silny wpływ na to, jak ludzie postrzegają swoje relacje z innymi – zarówno z innymi krajami, jak i w obrębie naszych własnych społeczeństw, co może powodować napięcia.

LJ: Czy liberałowie powinni próbować zagrać w populistyczną grę?

ML: Głównym wyzwaniem dla liberałów jest to, że tradycyjnie zakładało się, że jeśli chodzi o globalną integrację, wolny handel i swobodny przepływ, to jest to sytuacja dobra dla wszystkich. Że pula zasobów się zwiększa i że wszystkim żyje się lepiej. Następnie, w 2008 roku, wraz z globalnym kryzysem finansowym, w wielu różnych miejscach na świecie wzrosła świadomość, że tak naprawdę są też przegrani tego postępu – chociaż tak naprawdę nie przegrywali, to jednak nie byli wygranymi w takim stopniu, jak inni ludzie. Ta względna różnica (między ludźmi, którym szło naprawdę dobrze, a tymi, którym się nie powiodło) stała się na tyle silna, że ​​wywołała ogromne poczucie niechęci i frustracji wśród znacznej liczby ludzi – wystarczającej, by głosować za Brexitem w Wielkiej Brytanii, by wybrać Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych czy Prawo i Sprawiedliwość w Polsce.

Pytanie brzmi: jak z tym walczyć? Ludzie tacy jak Emmanuel Macron uważają, że wystarczy powiedzieć, że nowy podział nie jest między lewicą a prawicą, ale między tym, co otwarte a zamknięte. Myślę, że jeśli dokonamy podziału na społeczeństwa otwarte i zamknięte, przegramy. Ludzie ze społeczeństw uznanych za zamknięte zaczną budować mury.

Liberałowie stoją zatem przed następującym wyzwaniem: jak sprawić, by ta otwartość była dla ludzi bezpieczna? Należy sprawić, by poczuli, że to ludzie kontrolują to, co się dzieje – że jest to w jakiś sposób zarządzane. Dlatego ten ‘podział’ nie powinien dotyczyć otwartej i zamkniętej współzależności, ale raczej współzależności zarządzanej i niezarządzanej. Ta pierwsza oznacza, że ​​możesz być szczery co do faktu, że są wygrani i przegrani, więc możesz spróbować redystrybuować część zysków od wygranych, aby pomóc przegranym.

To jest ogólny obraz tego, co nazywam „rozbrajającym powiązaniem” – próbą zmniejszenia ryzyka, uczynienia go mniej ryzykownym. Podejście to obejmowałoby szereg obszarów – na przykład imigrację. Oczywistym jest, że otwarte granice i swoboda przemieszczania się są bardzo korzystne dla całej gospodarki, ale mogą mieć negatywny wpływ na płace w poszczególnych sektorach i wywierać presję na miejsca, do których ci ludzie się przenieśli. Jeśli monitorujesz, dokąd zmierzają ludzie i masz te ruchy ludności na uwadze, wówczas możesz zabezpieczyć pensje w sektorach, które są obciążone; możesz opodatkować korzyści z wolnego rynku pracy i zainwestować pieniądze w więcej mieszkań, miejsc w szkołach i szpitalach, aby zadbać o to, żeby inni ludzie również mogli z nich skorzystać.

To samo dotyczy wolnego handlu, który również tworzy wygranych i przegranych. Jeśli ponownie inwestujesz dodatkowe dochody, pomagając przygotować ludzi na straty, najtrudniejsze są obszary, w których obserwujemy zmiany kulturowe w tożsamości ludzi. To jeden z obszarów, w którym liberałowie znaleźli się po złej stronie w oczach opinii publicznej. Ale myślę, że są sposoby na to, by pokazać troskę o kulturę – co niekoniecznie jest intuicyjne dla liberałów, często przedstawianych jako bezwzględni kosmopolici.

Jeśli dąży się do tego, aby ludzie nie stawali się nacjonalistami i nie decydowali się na proste, populistyczne rozwiązania, to na liberałach spoczywa obowiązek pokazania, że ​​zależy im na ludziach, którzy stoją po złej stronie tych procesów i znalezienia sposobów na pokrzepienie ich, zdobycia ich zgody, i podjęcie współpracy. Oznacza to, że możliwa jest znacznie bardziej zrównoważona otwartość. Jeśli się o to nie zadba, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że wszystkie wysiłki spełzną na niczym i ludzie tacy jak Donald Trump zostaną wybrani. W efekcie, możemy się wtedy spodziewać podejmowania działań, które będą całkowitym przeciwieństwem tego, czego chcą liberałowie – wprowadzania nieliberalnych środków w sposób, który jest naprawdę destrukcyjny (także dla ludzi, do których chcą trafić).

Dlatego liberałowie stoją przed wyzwaniem zapewnienia ludziom poczucia sprawczości i pokazania, że ​​w liberalizmie nie chodzi tylko o siły kapitalizmu oraz zmiany kulturowe i technologiczne, które zniszczą wiele rzeczy, na których ludziom zależy. To wydaje się być kluczową lekcją ostatnich lat – liberałowie muszą nie tylko znaleźć inny język, aby mówić o tym, co się dzieje, lecz także zacząć angażować się w niektóre z tych bardziej skomplikowanych kwestii.

W pewnym sensie jest to powrót do istoty liberalizmu i odejście od neoliberalnego czy libertariańskiego paradygmatu, do którego często trafiali liberałowie w ciągu ostatnich kilku dekad. To duża zmiana, ale jeśli nie zostanie wprowadzona, to obawiam się, że możemy skończyć ze znacznie bardziej nieliberalnym światem.


Dowiedz się więcej o gościu: www.ecfr.eu/profile/mark_leonard/ 


Dowiedz się więcej o książce: https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/wiek-nie-pokoju-mark-leonard-1083


Niniejszy podcast został nagrany 14 lutego 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Arogancja ostentacyjna :)

Politolodzy są zgodni, że politycy, a zwłaszcza ci, którzy są u władzy, muszą podlegać kulturowym wymogom zawartym we wzorcu osoby zaufania publicznego. Taką osobą jest ktoś, kto rozumie, że esencją polityki nie jest walka o władzę i wpływy, ani dysponowanie środkami przymusu, przydzielanie lub odbieranie dóbr czy określanie i ograniczanie czyichś praw i obowiązków, ale kluczowe potrzeby społeczne wymagające zaspokojenia i problemy społeczne wymagające rozwiązania. Polityk, który ma tego świadomość łatwo zaakceptuje wzory kulturowe, które są nieodłącznym elementem politycznego profesjonalizmu. Bez przyswojenia sobie tego kodu kulturowego w postaci określonych norm moralnych, obyczajowych i prakseologicznych, mamy do czynienia nie z polityką, ale z politykierstwem uprawianym nie w ramach służby społecznej tylko w celu zaspokojenia osobistych ambicji, interesu swojego środowiska lub realizacji swojego ideologicznego projektu. Jakie zatem są owe, najczęściej w tradycji anglosaskiego parlamentaryzmu przytaczane, kanony profesjonalnego polityka?

Jeśli chodzi o normy moralne, to na plan pierwszy wysuwany jest obiektywizm w ocenie postaw ludzi i zjawisk społecznych. Nie wolno w tych ocenach stosować podwójnych miar, w zależności od tego czy ocena dotyczy własnego środowiska, czy przeciwników politycznych. Polityk powinien kierować się zasadami etyki uniwersalnej, a nie partykularnej, w której dobre jest to, co służy mojej partii. Drugą normą moralną jest zasada, aby nie atakować ludzi tylko ich poglądy. Chodzi też o to, aby nigdy nie odmawiać swoim przeciwnikom dobrych intencji. Hunter Biden – syn obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych – wspomina w swojej autobiografii, jak jego ojciec w początkowym okresie swojej pracy w Senacie, po tym jak zbyt ostro skrytykował wystąpienie zatwardziałego konserwatysty, został pouczony przez Mike’a Mansfielda, lidera większości Senatu, że można kwestionować sądy innych senatorów, ale nigdy nie powinno się kwestionować ich motywacji. Wreszcie trzecią normą moralną jest unikanie manipulacji, która zawsze polega na przedmiotowym traktowaniu ludzi i fałszowaniu rzeczywistości. Makiawelizm rozumiany jako umiejętność walki o własną pozycję w dworskich intrygach i prowokacjach medialnych nie jest cechą profesjonalnego polityka, ale zwykłego cynika, który bezceremonialnie nadużywa zaufania zarówno swoich zwolenników, jak i społecznego zaufania do określonych idei.

Do norm obyczajowych profesjonalnego polityka należy zaliczyć pokorę w samoocenie, która pozwala na właściwy stosunek do krytyki i własnych błędów. Taka postawa otwartości na zdanie innych znacznie poszerza możliwości współpracy i znajdowania lepszych rozwiązań aniżeli uparte obstawanie przy własnym stanowisku. W szczególności unikać należy jednoznacznego dezawuowania pomysłów i inicjatyw ustawodawczych politycznej konkurencji, które ucina dyskusję. Elastyczność jest w polityce ważniejsza niż konsekwencja, którą Oskar Wilde nazwał ostatnią deską ratunku dla ludzi pozbawionych wyobraźni. Otóż czego jak czego, ale wyobraźni polityk z pewnością potrzebuje. Norma ta wiąże się także z poczuciem odpowiedzialności i gotowością poddawania się społecznej kontroli i ocenie, zaś w przypadku postawionych zarzutów – z honorowym zawieszeniem swojej funkcji do czasu rozstrzygnięcia sprawy. Drugą typową dla profesjonalistów normą obyczajową jest zachowanie chłodnego dystansu wobec fałszywych oskarżeń, prowokacji i niesprawiedliwych brutalnych ataków. Polityk powinien umieć trzymać emocje na wodzy i nie dawać się wyprowadzić z równowagi. Twierdzenie, że polityk powinien być odporny na ataki i mieć grubą skórę jest bardzo trafne pod warunkiem, że jest jednocześnie człowiekiem otwartym i odpowiedzialnym.

Normy prakseologiczne, czyli podstawowe „reguły sztuki”, odnoszą się wprost do politycznego profesjonalizmu. Jest ich niewątpliwie dużo, ale warto zwrócić uwagę przynajmniej na trzy. Pierwszą jest zasada, aby korzystać z prawa do milczenia, czyli nie wypowiadać się w sprawach, których się nie zna. Polityk powinien pamiętać, że chociaż mowa jest srebrem, to milczenie jest złotem. Nie powinien zatem udawać, że zna się na wszystkim i w każdej sprawie ma wyrobiony pogląd. Lekceważenie tej zasady może się okazać dla polityka kompromitujące albo zmusić go do przyjęcia zobowiązań, z których nie będzie w stanie się wywiązać. Drugą normą jest niekwestionowanie układu politycznego, w którym się uczestniczy. Można oczywiście krytykować jego niektóre cechy i dążyć do ich zmiany, ale jego podstawowych zasad trzeba przestrzegać. Nie można przyjmować postawy „jestem za, a zarazem przeciw”. Kiedy dany układ politykowi nie odpowiada, powinien z niego wystąpić i – ewentualnie – podjąć otwartą walkę o jego zmianę wraz z innymi siłami, które są temu układowi niechętne. Wreszcie trzecią normą prakseologiczną jest ścisłe przestrzeganie wymagań danej roli, funkcji czy zajmowanego stanowiska. Każda wypowiedź, decyzja czy reakcja na cudze działanie, która jest niezgodna, a niekiedy sprzeczna z pełnioną rolą w systemie politycznym, świadczy nie tylko o braku profesjonalizmu, ale podważa zaufanie do całego systemu, w którym można działać niezgodnie z przyjętymi zasadami.

Jeśli dzisiaj te normy moralne, obyczajowe i prakseologiczne wydają się naiwne i przestarzałe, to świadczy to wyłącznie o demoralizacji społecznej, jaka się dokonała w sprawie stosunku do polityki. Powszechnie się bowiem przyjmuje, że polityka jest walką o władzę, natomiast nie bierze się pod uwagę, co ma być celem tej władzy. Dlatego za dobrych polityków uważa się tych, którzy są w tej walce skuteczni, niezależnie od metod, które w niej stosują. Tak dochodzą do władzy socjopaci i psychopaci, cynicy i narcyzy, ideologiczni maniacy i manipulanci, jeśli uda im się uwieść wyborców swoim wyglądem bądź emocjonalną narracją. Aby się przed nimi bronić, warto pozostać wiernym etyce deontologicznej, skupionej na moralnej ocenie środków użytych w walce o władzę, a nie epatować się ich skutecznością.

W ocenie polityków rządzących Polską od uzyskania pełnej niepodległości w 1989 roku, pomińmy kwestię ich merytorycznego przygotowania do pełnionych funkcji, ocenę ich programów i trafności podejmowanych decyzji. Pomińmy także łamanie prawa i delikty konstytucyjne, będące specjalnością obecnie rządzącej ekipy Zjednoczonej Prawicy. Wielokrotnie była już o tym mowa. Skupmy się tylko na kulturowym aspekcie politycznego profesjonalizmu. Z tego punktu widzenia najmniej zastrzeżeń, moim zdaniem, można mieć do pierwszego w wolnej Polsce rządu Tadeusza Mazowieckiego. Później było tylko gorzej, ale nigdy tak źle, jak za rządów Zjednoczonej Prawicy po 2015 roku. Nacjonalistyczno-klerykalna prawica pod przywództwem Prawa i Sprawiedliwości wprowadziła formę uprawiania polityki, którą można określić mianem ostentacyjnej arogancji. Jest to forma wymierzona w tradycyjną kulturę polityczną, której jest przeciwieństwem. Politycy Zjednoczonej Prawicy, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, hołdują etyce teleologicznej, w której cel, jakim jest zaściankowość Polski w opozycji do cywilizacji zachodniej, usprawiedliwiać ma stosowane metody postępowania. Arogancja ostentacyjna polega na jawnym, wręcz nachalnym prezentowaniu pewności siebie w połączeniu z lekceważeniem innych. Taką właśnie strategię opartą na bezczelności, bezwzględności i zadufaniu, PiS i jego koalicjanci bezwstydnie stosują wobec swoich przeciwników politycznych. Celem tej strategii jest z jednej strony chełpliwa demonstracja władzy („wszystko możemy i co nam kto zrobi”), a z drugiej – dojmująca chęć upokorzenia przeciwników, odegrania się za wszystkie rzeczywiste czy wyimaginowane oznaki lekceważenia z ich strony w przeszłości.

Przyczyną arogancji jest najczęściej poczucie wyższości wynikające z przewagi wiedzy, możliwości wpływu lub statusu materialnego, czemu towarzyszy brak kultury osobistej. Kiedy jednak arogancja staje się ostentacyjna, wówczas jej przyczyną jest kompleks niższości, który w ten sposób chce się ukryć i unieważnić. Długotrwałe przebywanie w opozycji, szybka utrata władzy po jej uzyskaniu w 2005 roku, przegrana walka o prezydenturę w 2010 roku – wszystko to było frustrujące dla Jarosława Kaczyńskiego i jego akolitów. Narastał żal z powodu niedocenienia i konieczności godzenia się z porażką, a jednocześnie nienawiść do elity ówczesnej władzy i chęć jej pognębienia. Jeśli do tego dodać czynniki charakterologiczne, jak upór, zaślepienie i uprzedzenia, to łatwo zrozumieć dlaczego konkurent polityczny zaczyna być traktowany jak wróg, którego nie wystarczy pokonać, ale trzeba jeszcze upokorzyć, aby sycić się poczuciem tryumfu. To motyw wynikający z zawiści, że elity intelektualne, profesjonaliści i przedsiębiorcy są w większości zwolennikami ugrupowań liberalnych i lewicowych.

Kiedy więc wreszcie zdobyło się władzę, trzeba pokazać wykształciuchom, kto jest naprawdę lepszy. Obsesyjne próby Kaczyńskiego dzielenia Polaków na pierwszy i drugi sort, na patriotów i zdrajców, na panów i chamstwo, mają na celu zasadniczą zmianę hierarchii autorytetów ukształtowanej w poprzednich latach. Na czoło tej hierarchii PiS lansuje ludzi pokroju Edka z Mrożkowego „Tanga”. Edkami są nie tylko patriotyczni kibole z Marszu Niepodległości i zwołani przez Kaczyńskiego obrońcy Kościoła. Twarz Edka ma poseł Dominik Tarczyński, który ma ochotę pobić w Sejmie posła opozycji i który w pociągu znęca się nad Adamem Michnikiem, usiłując go bezskutecznie wyprowadzić z równowagi. Twarz Edka ma Krystyna Pawłowicz, która na każdym kroku obraża przeciwników politycznych, a flagę unijną nazywa szmatą. Twarz Edka ma sam Kaczyński, kiedy posłów opozycji nazywa „zdradzieckimi mordami”. Twarz Edka mają wszyscy posłowie Zjednoczonej Prawicy, którzy przyczyniają się do zastąpienia w Polsce demokracji autorytaryzmem.

Zjednoczona Prawica ostentacyjnie łamie zasadę obiektywizmu, stosując bezczelnie podwójne standardy.  Z wielu takich przypadków wystarczy podać tylko kilka przykładów. Szczególnie aktywny jest w tym wypadku Zbigniew Ziobro i podlegli mu prokuratorzy. Są oni nadzwyczaj gorliwi w wszczynaniu dochodzeń, gdy zachodzi obawa obrażenia uczuć religijnych lub obrazy majestatu członków rządu, a zarazem nadzwyczaj opieszali, gdy chodzi o ekscesy narodowców, których ofiarą padają ludzie LGBT lub przeciwnicy władzy. Ziobro do końca walczył o uniewinnienie drukarza z Łodzi, który odmówił drukowania banneru dla organizacji LGBT, a jednocześnie jego prokuratura nie dostrzegła znamion przestępstwa w zorganizowaniu happeningu, na którym symbolicznie wieszano europosłów opozycji. Prokurator Generalny nie ma żadnych hamulców, gdy trzeba bronić tych ze swojego obozu, którzy dopuścili się przestępstw. Robi to otwarcie i nie widzi powodu, aby się z tego tłumaczyć. W sporze Kaczyńskiego z austriackim biznesmenem, w którym oskarżonym był Kaczyński, na wielokrotne grillowanie przesłuchaniami naraził się składający skargę biznesmen, podczas gdy Kaczyńskiego zostawiono w spokoju. Zjednoczona Prawica zmieniła w parlamencie przepisy, by śledczy w 2016 roku pod pretekstem  uzupełnienia materiału dowodowego mogli wycofać z sądu akt oskarżenia wobec Obajtka, który wkradł się w łaski prezesa PiS-u. W tym samym czasie nie ustawano w próbach powiązania Donalda Tuska z aferą Amber Gold, do czego powołano nawet komisję śledczą. Tymczasem afery SKOK-ów i Getbacku, w których uczestniczyli prominentni politycy PiS-u umiejętnie wyciszono. Oskarżenie subsydiarne fundacji Watchdog Polska pod adresem Tadeusza Rydzyka o ukrywanie sposobu wydatkowania publicznych pieniędzy, spotkało się z zakrojoną na szeroką skalę akcją obronną, w której uczestniczyli: prokurator generalny i jego podwładni, pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska, która skierowała do Trybunału Konstytucyjnego zapytanie o konstytucyjność obowiązku tłumaczenia się redemptorystów z wydatkowania pieniędzy, wreszcie prezes TK Julia Przyłębska, która stanęła na wysokości zadania, wydając oświadczenie, że oczywiście jest to niekonstytucyjne. W tej sytuacji w stan oskarżenia mogą być postawieni Watchdog i sędzina, która zadecydowała o kontynuowaniu procesu. Przesłanie władzy jest oczywiste: nie próbujcie atakować naszych ludzi. Wyroki sądów powszechnych mogą nie być wykonywane, jeśli godzą w interes władzy i jej ludzi. Beata Szydło, jako premier, nie skierowała do publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego, a prezes Nawacki nie przywrócił do pracy sędziego Juszczyszyna, mimo wyroku Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.

Również policja wykazuje wielką aktywność w ściganiu wszystkiego, co niemiłe władzy, choć w pełni zgodne z konstytucyjnymi prawami. Zatrzymuje więc kobietę stojącą samotnie przed budynkiem radiowej Trójki z napisem niechętnym PiS-owi, czy brutalnie atakuje strajkujące kobiety pod pozorem przestrzegania obostrzeń epidemicznych, podczas gdy trzyma się z daleka, gdy kibice Legii protestują pod zamkniętym dla nich stadionem. Ściga się ludzi nie noszących maseczek w miejscu publicznym, ale dla Kaczyńskiego i jego świty robi się wyjątek. Zamyka się cmentarze, ale dla Kaczyńskiego jest on otwarty.

W Sejmie, korzystając z większości, Zjednoczona Prawica bezwstydnie ucieka się do reasumpcji głosowań, jeśli są dla niej niepomyślne, a jest szansa ściągnięcia nieobecnych posłów. Równie bezwstydnie koalicja ta wynagradza swoich zwolenników, przeznaczając dziesięciokrotnie więcej pieniędzy dla samorządów, w których władzę pełnią jej przedstawiciele. Kryterium „naszości” jest jedyne przy dokonywaniu tego niesprawiedliwego podziału publicznych środków, z czym rząd się nie kryje i podobnie jak Rydzyk, nie zamierza się z tego tłumaczyć.

Co się tyczy norm obyczajowych, to Jarosław Kaczyński znalazł prosty sposób na odegranie się na intelektualnych elitach. Otóż przed 2015 rokiem przywiązywano duże znaczenie do roli instytucji demokratycznych, takich jak Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, Sąd Najwyższy czy Naczelny Sąd Administracyjny. Dlatego zawsze delegowano do tych instytucji uznane autorytety naukowe. Nie wyobrażano sobie, aby ich członkiem mógł zostać ktoś bez bogatego dorobku zawodowego czy naukowego. Kaczyński, przejmując te instytucje z pogwałceniem prawa, nie odmówił sobie przyjemności upokorzenia przy okazji zwolenników liberalnej demokracji, którzy do tych instytucji przywiązują ogromne znaczenie. Delegując do Trybunału Konstytucyjnego znaną z wulgarności i braku kultury Krystynę Pawłowicz oraz znienawidzonego przez opozycję za arogancki i ignorancki zarazem stosunek do konstytucji Stanisława Piotrowicza, spektakularnie zdezawuował znaczenie tej instytucji. Aby jeszcze bardziej zagrać elitom na nosie, na czele Trybunału postawił mgr Julię Przyłębską, sędzinę o słabym dorobku zawodowym. Po raz pierwszy w historii III RP prezesem TK nie został profesor prawa. W podobny sposób zdezawuowano znaczenie Krajowej Rady Sądownictwa, w której skład, także z pogwałceniem konstytucji, weszli wyłącznie ludzie posłuszni politycznym interesom Zjednoczonej Prawicy. Ostatnim wyczynem tej neo-KRS było mianowanie Łukasza Piebiaka, usuniętego z Ministerstwa Sprawiedliwości za kompromitujący udział w grupie hejterskiej, na sędziego Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jakby tego wszystkiego było mało, na ministra Nauki, Edukacji i Szkolnictwa Wyższego powołano Przemysława Czarnka z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, naukowca o słabym dorobku, ale znanego ze swoich obskuranckich, homofobicznych i mizoginicznych poglądów. Zrobiono to zapewne tylko po to, aby rozjuszyć środowiska liberalne i czerpać z tego satysfakcję.

W sprawach obyczajowych Kaczyński zasłynął również z tego, że nie zwykł za cokolwiek przepraszać i przyznawać się do błędu. Skorzystał z tej zasady Ryszard Terlecki, było nie było wicemarszałek Sejmu, który po napisaniu obraźliwego postu na Twitterze o liderce białoruskiej opozycji Cichanouskiej za to, że przyjęła zaproszenie Trzaskowskiego, nie tylko nie przeprosił, ale twardo podtrzymał swoje stanowisko, które podważa czystość intencji polskiego rządu w sprawie Białorusi. Oczywiście partyjni koledzy solidarnie stanęli w jego obronie.

Ostentacyjna arogancja obecnej władzy widoczna jest również w podejściu do podstawowych zasad rządzenia państwem. Zjednoczona Prawica nie potrafi wkomponować się w system polityczny zarówno w kraju, jak i w relacjach międzynarodowych. Jej politycy uparcie twierdzą, że bronią demokracji, nie przestrzegając zarazem jej podstawowych zasad. Twierdzą oni także, iż są zwolennikami uczestnictwa w Unii Europejskiej, a jednocześnie nie respektują wyroków TSUE i ETPC. Polska pod ich rządami jest państwem, które najczęściej stwarza problemy na unijnym forum. Jak pogodzić chęć uczestnictwa w europejskiej wspólnocie z obraźliwymi epitetami na jej temat ze strony najważniejszych polskich polityków? Prezydent Duda nazywa publicznie UE wyimaginowaną wspólnotą, premier Morawiecki deprecjonuje korzyści z przynależności do Unii, minister Czarnek zarzuca jej niepraworządność, a minister Ziobro – wtrącanie się w wewnętrzne sprawy Polski. Zjednoczona Prawica jest więc za UE, a zarazem przeciw niej. Przy takiej postawie trudno liczyć na sukcesy w polityce międzynarodowej.

Ważna w polityce prakseologiczna zasada nie wychodzenia z roli i postępowania zgodnie z organicznymi funkcjami zajmowanego stanowiska często jest łamana przez aroganckich polityków Zjednoczonej Prawicy. Zaraz na początku urzędowania prezydent Duda znacznie sobie poszerzył prawo łaski, ułaskawiając Mariusza Kamińskiego skazanego nieprawomocnym wyrokiem, a więc zgodnie z polskim prawem jeszcze niewinnego. Przerywając proces karny, prezydent nie tylko przekroczył swoje uprawnienia, ale stworzył niebezpieczny precedens przyznawania niektórym osobom klauzuli bezkarności. Przyznając się publicznie do osobistej decyzji w sprawie wyborów kopertowych, Jarosław Kaczyński nie tylko zdradził fikcję rządowego systemu władzy, ale broniąc w ten sposób premiera Morawieckiego, wyrządził mu niedźwiedzią przysługę obnażając jego rzeczywistą rolę wykonawcy poleceń partyjnego lidera. Wreszcie Zbigniew Ziobro zapewniając, że skierowane do prokuratury przez prezesa NIK-u zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez premiera i trzech ministrów jest niesłuszne, sprzeniewierzył się podstawowej zasadzie prawnej, aby nie ferować wyroków przed rozpoznaniem sprawy. Takie oświadczenie w ustach Ministra Sprawiedliwości-Prokuratora Generalnego nie może być inaczej odebrane jak sugestia dla prokuratury, aby wniosek prezesa NIK-u oddaliła. W państwie prawa takie postępowanie jest nie do przyjęcia. Dla aroganckiego ministra, który na podstawie własnej woli politycznej często kogoś z góry obwinia, jak mecenasa Giertycha czy sędzinę Morawiec, albo z góry uniewinnia, jak wspomnianego drukarza z Łodzi czy Obajtka, nie ma to żadnego znaczenia.

Ostentacyjna arogancja polityków to nie tylko świadectwo braku kultury politycznej, które może razić zwolenników koncyliacyjnego sposobu rządzenia. Jest to przede wszystkim zjawisko groźne dla życia społecznego i państwa jako podmiotu polityki zagranicznej. Zagrożenie dla życia społecznego polega na tym, że taka postawa ludzi władzy sprzyja konfliktom społecznym, powstawaniu podziałów i rozbudzaniu negatywnych emocji. Jest to przykład zachęcający do brutalizacji życia społecznego, przesuwania granic dopuszczalnych zachowań i braku szacunku dla prawa i zasad przyzwoitości. W rezultacie utrwala się przekonanie, że w polityce najważniejsza jest skuteczność i wszystko musi być jej podporządkowane. W tych warunkach demokracja liberalna jawi się jako naiwny fantazmat. Jeśli zaś chodzi o politykę zagraniczną, to ten konfrontacyjny sposób jej uprawiania wyklucza jakąkolwiek sensowną współpracę międzynarodową, mnoży niepotrzebne konflikty i w efekcie skazuje kraj na polityczną i gospodarczą izolację.

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Sianie dobrych ziaren czyli edukacja ekologiczna :)

Sianie dobrych ziaren czyli edukacja ekologiczna

– z dr hab. Marcinem Urbaniakiem rozmawia Marcin Łubiński

 

Marcin Łubiński: Żyjemy w epoce coraz większych zmian środowiskowych, na masową skalę wymierają gatunki zwierząt i roślin, na własnej skórze odczuwamy zmiany klimatu. Zimy stają się ciepłe, coraz częstszym zjawiskiem w naszym kraju są susze, zagrożone są lasy na terenie całego kraju. W zeszłym miesiącu cała Polska obserwowała pożar w Biebrzańskim Parku Narodowym. Jak według edukatora ekologicznego można byłoby poprawić sytuację edukacji ekologicznej w naszym kraju?

 

Marcin Urbaniak: Przez ostatnie kilkanaście lat prowadziłem wykłady i warsztaty edukacyjne –  dotyczące ochrony bioróżnorodności, klimatu czy dobrostanu zwierząt – dla bardzo zróżnicowanych grup odbiorców: od uczniów gimnazjalnych, przez młodzież szkół średnich i studentów, aż po dojrzałych seniorów. Rozmawiając z tak szerokim gronem słuchaczy, mogę stanowczo stwierdzić, że rodzimy stan świadomości ekologicznej jest wciąż fatalny, choć pojawia się wiele ekologicznie pozytywnych trendów. Konstatując ten fakt, pojawia się natychmiast pytanie – tym bardziej w głowie nauczyciela i społecznego edukator – jak poprawić ogólnie przygnębiającą sytuację. Myślę sobie wówczas, że posiadamy wszelkie potrzebne zasoby wiedzy, materiałów oraz specjalistów, aby stan naszej edukacji ekologicznej szybko i efektywnie wzbogacić poprzez modyfikację podstawy programowej oraz treści nauczania dla szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Taki proces nie wydaje się szczególnie skomplikowany, gdy weźmiemy pod uwagę prężnie działające środowiska naukowe w Polsce, skupione od dawna wokół problemów środowiskowo-klimatycznych. Dysponujemy wszak zapleczem eksperckim, które służy najwyższej jakości warsztatami, szkoleniami bądź webinariami pod egidą m.in. „Nauki o klimacie”, „Nauki dla przyrody” lub Koalicji Klimatycznej. Dodać należy również gotowość samej młodzieży do aktualizacji programów oświaty – tutaj wspomnieć trzeba o niezwykle kompetentnych działaniach Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, Earth Strike’u – Strajku dla Ziemi czy Extinction Rebellion Polska. Biorąc pod uwagę wszystkie działania społeczne, inicjatywy obywatelskie, kampanie edukacyjne wymienionych grup – a jest ich w Polsce o wiele, wiele więcej – posiadamy naprawdę pokaźne zasoby intelektualne, aby podnieść poziom ekologicznej wiedzy i świadomości klimatycznej w narodzie.

Podstawowa trudność, która hamuje znakomitą większość apeli i rekomendacji lokalnych organizacji oraz grup eksperckich, to lekceważąca postawa, aż po denializm klimatyczny, wpływowych decydentów, odpowiedzialnych za reformowanie szkolnictwa, gałęzi przemysłowych czy całej gospodarki. Przypomnę, że w Brukseli 12 i 13 grudnia 2019 odbył się dwudniowy szczyt klimatyczny, poświęcony m.in. osiągnięciu przez Unię Europejską neutralności klimatycznej do 2050 roku. Wszystkie kraje Unii Europejskiej – poza Polską – podpisały deklarację ekologicznej transformacji, zwaną Zielonym Ładem. W szczycie brał również udział premier Morawiecki, który podjął decyzję o niepodpisaniu konkluzji Zielonego Ładu – na arenie międzynarodowej sprzeciwił się on transformacji energetycznej oraz osiągnięciu do 2050 roku klimatyczno-środowiskowej neutralności. Niestety, tej politycznej przeszkody nie przeskoczymy inaczej, niż biorąc czynny udział w wyborach i stawiając krzyżyk we właściwym miejscu na karcie do głosowania.

 

W każdej szkole podstawowej odbywają się lekcje przyrody, a później biologii,  czy program edukacyjny, jaki jest w ich czasie realizowany jest w twojej opinii wystarczający? Czy może brakuje mu jakiejś istotnej tematyki?

 

Nie znam treści Podstawy programowej z przedmiotu przyroda dla szkół podstawowych, ale Podstawa programowa kształcenia ogólnego dla szkół ponadpodstawowych z przedmiotu biologia, zatwierdzona przez Ministerstwo Edukacji Narodowej, zawiera kilka bardzo ważnych – w moim odczuciu – fragmentów proekologicznych. Jest w nich mowa m.in. o kształtowaniu poczucia szacunku u uczniów dla środowiska przyrodniczego oraz o „poczuciu współodpowiedzialności za jego stan”. Wedle Podstawy, uczeń uczy się uzasadniać konieczność stosowania różnych form ochrony przyrody, takich jak program sieci obszarów objętych ochroną przyrody na terytorium Unii Europejskiej, nazwany Natura 2000. Ponadto, uczeń szkoły średniej potrafi uzasadniać konieczność współpracy międzynarodowej dla ochrony różnorodności biologicznej, co znaczy, że rozumie sens dokumentów CITES, Konwencji o Różnorodności Biologicznej czy Agendy 21. Jest to szalenie ważne pedagogicznie i ekologicznie. W Podstawie programowej jest również fragment mówiący, że uczeń powinien umieć zaprezentować istotę zrównoważonego rozwoju. To wszystko ogromnie cieszy, a jednak wciąż wydaje mi się niewystarczające w obliczu realnej katastrofy środowiskowo-klimatycznej. Zdecydowanie Podstawa programowa powinna być regularnie uzupełniana co najmniej o bieżące raporty IPCC, czyli Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu przy ONZ, gdzie omawiane jest topnienie lodowców, podnoszenie się poziomu oceanów, pustynnienie i degradacja gleb czy konieczność przejścia na dietę wegańską. Wspaniale byłoby również włączyć omawianie publikacji World Wide Fund for Nature albo Międzyrządowej Platformy Naukowo-Politycznej ds. Różnorodności Biologicznej, w skrócie IPBES, których niezwykle istotne raporty informują o milionie gatunków roślin i zwierząt zagrożonych wkrótce wyginięciem. To jest najbardziej aktualna wiedza, którą młode pokolenia muszą znać, gdyż wszelkie prognozy zawarte w owych tekstach przede wszystkim dotyczą dorosłego życia dzisiejszego młodego oraz najmłodszego pokolenia. Ideałem byłoby wzbogacić lekcje biologii o analizę tak ważnych obecnie dla bioróżnorodności pojęć, jak „antropocen”, „wielkie szóste wymieranie”, „przemysłowa hodowla zwierząt”, „ślad węglowy”, a także „rezyliencja” miast, „dekarbonizacja” gospodarki, „retencja” wody czy „mitygacja” paliw kopalnych. Obawiam się jednak, że wskazane obszary problemowe nauczane są jedynie przez tą część ciała pedagogicznego, które samodzielnie stara się wykraczać poza obowiązującą, nieco przestarzałą wiedzę podręcznikową.

A co z organizacjami pozarządowymi i różnego rodzaju grupami? Istnieje wiele NGO’sów, których działalność skupia się na edukowaniu społeczeństwa w zakresie ekologii. W kilku województwach lekcje „Edukacji ekologicznej” realizowały nawet okręgi łowieckie, czy takie działania przynoszą pożądane efekty? Czy dzięki temu edukacja staje się pełniejsza?

 

Rzeczywiście, pocieszający jest fakt, że w dobie niemal powszechnego dostępu do Internetu, niezliczona ilość zainteresowanych osób może rewelacyjnie uzupełniać teorię i wiedzę praktyczną poprzez sporą ilość oddolnie organizowanych akcji, inicjatyw lub warsztatów. Sam często organizuję takie prelekcje, szkolenia i akcje, stąd jako przykład mogę wymienić własne webinaria ekologiczne wraz z terenowymi inicjatywami sadzenia drzew, sprzątania śmieci bądź budowania domków dla owadów zapylających. Większość takich działań koordynuję jako edukator Klubu Gaja i działacz Polskiego Towarzystwa Etycznego, ale zdarza mi się także działać jako koalicjant w kampanii antyłowieckiej „Niech żyją!”, jako edukator Stowarzyszenia Zero Waste bądź dla Otwartych Klatek w ich kampanii RoślinnieJemy. Oczywiście takich osób aktywnie zaangażowanych w różne działania klimatyczne, ekologiczne i prozwierzęce jest mnóstwo, zatem społeczna oferta edukacyjna dla chętnych odbiorców jest wyjątkowo bogata. Nawet sytuacja kwarantanny nie uszczupliła ilości szkoleń oraz prelekcji, gdy weźmiemy pod uwagę całe spektrum wszelkich webinariów, dostępnych w Internecie. Poza organizacjami pozarządowymi i koordynowanymi przez nie akcjami edukacyjnymi, powinniśmy pamiętać o regularnie funkcjonujących w sieci proekologicznych grupach zainteresowań, gdzie uczestnicy stale wymieniają się wiedzą i doświadczeniami. Przykładem niech będą grupy dla miłośniczek i miłośników permakultury, urban farmingu, diety roślinnej albo aktywizmu na rzecz zwierząt. Tutaj pewnym ograniczeniem w dostępie do materiałów edukacyjnych jest, po pierwsze, posiadane łącza internetowego oraz umiejętność korzystania z mediów społecznościowych; po drugie zaś, miejsce zamieszkania. Zatem niekiedy wykluczone ze społecznej edukacji ekologicznej bywają osoby starsze, niezamożne i mieszkające na dalekiej prowincji. Jednak staramy się zawsze dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców.

Z kolei jeśli chodzi o działania podejmowane przez środowiska myśliwskie w niektórych szkołach, a nawet przedszkolu, to sytuacja jest złożona i z pewnością nie ma ona najmniejszego nawet waloru edukacyjnego, a wręcz jest wysoce szkodliwa pedagogicznie i dydaktycznie. Dokładnie dekadę temu, w strukturach Polskiego Związku Łowieckiego powstał projekt pod patronatem Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego, nazwany programem ekologiczno-łowieckim. Program ten zakładał współpracę kół łowieckich z docelowo setką szkół podstawowych oraz średnich, głównie na terenach wiejskich kilku wybranych powiatów województwa kujawsko-pomorskiego. Współpraca ta miała polegać na realizacji lekcji o tematyce przyrodniczo-łowieckiej, prowadzonych przez myśliwego w asyście nauczyciela w latach 2010-2015. Nie wiadomo, do jak wielu szkół udało się dotrzeć myśliwym, natomiast smutnym wspomnieniem tego programu jest komunikat, który można jeszcze dzisiaj znaleźć na stronie internetowej pewnej szkoły podstawowej w powiecie grudziądzkim. Czytamy tam m.in., że celem wizyt myśliwych było –  a być może nadal jest – przekazywanie uczniom „podstawowych informacji na temat myślistwa i łowiectwa”. Pamiętajmy, że adresatami były dzieci między ósmym i czternastym rokiem życia! Jakie zatem podstawowe treści mogły być przekazywane podczas takiej lekcji? Pseudoekologiczna wiedza, bazująca na archaicznych uprzedzeniach, nienaukowych przekonaniach i subiektywnych obserwacjach; fałszywy model ekosystemu polnego czy leśnego z równie fałszywym wyobrażeniem roli myśliwego w tym ekosystemie; normalizacja brutalnych zachowań i okrucieństwa wobec zwierząt; usprawiedliwianie radykalnej przemocy nonsensowną tradycją; skrajnie przedmiotowy, instrumentalny stosunek do zwierząt i całej przyrody; stępianie wrażliwości, empatii i szacunku względem żywych istot. To tylko część społecznie i psychicznie szkodliwej edukacji łowieckiej, na jaką narażone były i niestety wciąż są dzieci. Mówię o czasie teraźniejszym, ponieważ w marcu 2019 roku dyrekcja jednego z przedszkoli w Częstochowie zaprosiła myśliwego do poprowadzenia edukacyjnych warsztatów przyrodniczych. Uzasadnieniem zaproszenia było powołanie się dyrekcji przedszkola na wspomniany wcześniej, zakończony w 2015 projekt ekologiczno-łowiecki z województwa kujawsko-pomorskiego. W konsekwencji do przedszkolaków przyszedł myśliwy wraz ze swoimi „dydaktycznymi” rekwizytami, którymi były poroża, skóry i wypchane truchła zastrzelonych zwierząt. Kilkuletnie dzieci miały możliwość m.in. głaskać martwe borsuki, fotografować się z lisimi zwłokami, a także przedszkolaki swobodnie bawić się ciałami zwierząt. Zanim część rodziców uświadomiła sobie, jakie atrakcje miały ich pociechy w przedszkolu, dzieci zdążyły zapoznać się ze szczątkami zwierząt, które mogą kojarzyć z różnymi kwestiami, ale na pewno nie z ochroną przyrody ani troską o te zwierzęta.

Niewątpliwie rację ma prof. Ewa Jarosz z Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego mówiąc, że poziom dziecięcej wrażliwości oraz bodźców wywołujących szok bądź traumę u dzieci jest zawsze wysoce indywidualny. Zatem lekcje o tematyce ekologiczno-łowieckiej, realizowane przez reprezentantów środowiska myśliwych, nie powinny w ogóle być nazywane zajęciami edukacyjnymi! Przynoszą wyłącznie efekt przeciwny: uczą przemocy wobec natury; stępiają naturalną empatię; uczą usprawiedliwiania i maskowania okrucieństwa, które z perspektywy współczesnego przyrodoznawstwa nie ma żadnego sensu.  Przez takie działania myśliwych, rodzima edukacja ubożeje, a wręcz propaguje patologię.

 

Uczysz w krakowskich liceach. Od 2010 roku w polskich szkołach pojawiła się etyka. Czy w programie tego przedmiotu znajdziemy jakieś wzmianki o ochronie środowiska oraz zwierząt? Jak wyglądają takie zajęcia?

 

W Podstawie programowej kształcenia ogólnego dla szkół ponadpodstawowych z przedmiotu etyka na szczęście znajduje się cały jeden blok tematyczny, zatytułowany „etyka środowiskowa”, z czego ogromnie się cieszę. Treść tego bloku stanowi np. refleksja, czym jest bioróżnorodność i dlaczego musimy ją chronić; rozważania wokół moralnego statusu zwierząt oraz argumentacja na rzecz ochrony całej przyrody. Co więcej, zgodnie z Podstawą programową, uczeń szkoły średniej powinien angażować się w działania na rzecz ochrony środowiska. Zatem jest to szerokie pole możliwości edukacyjnych dla nauczyciela. Cały tekst Podstawy kończy się listą różnych zadań, które spełnia szkoła ponadpodstawowa, wśród których jest zapis mówiący, że szkoła kształtuje postawę szacunku dla środowiska przyrodniczego, motywuje do działań na rzecz ochrony środowiska oraz rozwija zainteresowanie ekologią. A więc jest solidna podstawa formalna, dodatkowo posiadamy w Polsce dostęp do bogatej gamy różnych materiałów edukacyjnych: od tekstów i książek, przez filmy dokumentalne dostępne w sieci – np. Dominion lub Opowieść o plastiku – aż po udział w warsztatach, proponowanych przez konkretne organizacje pozarządowe. Mam głęboką nadzieję, że nauczyciele etyki chętnie korzystają z tych treści i edukują młodzież.

Osobiście poświęcam wiele czasu, ucząc w szkołach średnich, aby uczniowie rzetelnie zapoznali się z jak najszerszym obszarem zagadnień, związanych z dobrostanem i prawami zwierząt; z koniecznością troski o środowisko naturalne oraz klimat. Kładę silny akcent na uświadomienie uczniom różnych szkodliwych nawyków czy stereotypów oraz prezentację samodzielnych działań – również w skali mikro – które są wielce wartościowe dla zwierząt i całej biosfery, nawet gdy pozornie wyglądają na nieistotne. Prowadzimy więc dyskusje wokół samej podmiotowości oraz wyjątkowości różnych organizmów; omawiamy problemy hodowli zwierząt na mięso, nabiał i futra, kwestie testowania kosmetyków lub lekarstw w laboratoriach; to przenosi nas dalej w obszar pestycydów zabijających owady oraz deforestacji lasów; skupiamy się następnie na dzikich zwierzętach, oleju palmowym i tworzywach sztucznych, ale też na refleksji wokół myślistwa, ogrodów zoologicznych, cyrków czy papugarni; w końcu koncentrujemy się na przestrzeni miejskiej  i zwierzętach zsynantropizowanych oraz towarzyszących. We wszystkich tych tematach pojawia się wątek, co każdy z nas może od siebie wnieść, aby poprawić zastaną sytuację przyrody. Korzystam nie tylko ze standardowych podręczników czy tekstów klasyków etyki zwierzęco-środowiskowej, lecz również z codziennych doświadczeń samych uczniów. Chętnie sięgam po wypowiedzi znanych medialnie osób, jak Marcin Dorociński, Maja Ostaszewska albo Olga Tokarczuk i jej twórczość; po filmy dokumentalne przystępnie traktujące o katastrofie ekologiczno-klimatycznej, z narracją Leonarda DiCaprio lub Davida Attenborougha. Staram się wplatać elementy popkulturowe, które są znane uczniom z życia codziennego, choćby ekologiczna interpretacja postaci Thanosa z filmu Avengers: wojna bez granic albo doskonały film przygodowy z platformy Netflix, zatytułowany Okja. Ponadto, zawsze chętnie zapraszam uczennice i uczniów do włączania się we wszelkie lokalne inicjatywy, które znam bądź które czasem sam organizuję – od konferencji, przez warsztaty, po happeningi. Przykładem niech będzie coroczna, krakowska impreza familijna ParkuJeMy eko z wieloma atrakcjami edukacyjno-rekreacyjnymi i kulinarnymi dla całych rodzin lub równie familijna akcja Big Jump, zwracająca uwagę na zanieczyszczenie rzek i jezior oraz problem suszy. Jak widać, możliwości jest wiele – wystarczą tylko chęci.

Z ochroną środowiska wiąże się także pojęcie Fair Trade, jest pan jednym z ambasadorów tego ruchu. Jakie powiązanie ma handel i ochrona środowiska? W jaki sposób nasze transakcje przekładają się na ratowanie naszej planety?

 

Na początku muszę się pochwalić, że dzięki współpracy kilkuosobowego zespołu Ambasadorów Fair Trade, do którego mam zaszczyt należeć, Uniwersytet Pedagogiczny im. KEN w Krakowie stał się w 2019 roku pierwszą uczelnią w Polsce, która otrzymała tytuł Uczelni Przyjaznej dla Sprawiedliwego Handlu. Tym samym Uniwersytet – gdzie na co dzień pracuję – stał się częścią międzynarodowego ruchu Fair Trade, promującego Sprawiedliwy Handel, czyli kształtowanie odpowiedzialnych zachowań konsumenckich, które wspierają Cele Zrównoważonego Rozwoju ONZ. Odpowiadając na pytanie, powiązanie koncepcji Sprawiedliwego Handlu z ochroną przyrody jest bardzo ścisłe: fundamentalną ideą Fair Trade jest racjonalne przekonanie, że my wszyscy, poprzez swoje codzienne, pozornie banalne decyzje konsumenckie, kształtujemy nie tylko mniej czy bardziej godziwe warunki pracy mieszkańców ubogiego, Globalnego Południa, ale także oddziałujemy wyborami konsumenckimi na intensywność eksploatacji środowiska naturalnego. Inaczej mówiąc, Fair Trade łączy się w praktyce np. z problemem wylesiania obszarów Borneo pod plantacje plam oleistych, a także łączy się z problemem chemizacji upraw monokulturowych oraz śladem węglowym i śladem wodnym, zostawianym podczas produkcji i transportu egzotycznego jedzenia, pochodzącego z wielkohektarowych plantacji. Zatem idee ekologiczne, które łączą się z koncepcją Fair Trade, to świadoma, odpowiedzialna konsumpcja i tzw. locavore – wspierania lokalnego, drobnego, ekologicznego rolnictwa – oraz dążenie do zeroemisyjności w produkcji dóbr konsumenckich. Jak ujął to kiedyś Peter Singer, nasze pieniądze realnie kształtują świat, najczęściej oddalony od nas o tysiące kilometrów, ponieważ wybór, na jakie produkty wydamy pieniądze, wspiera społeczne i środowiskowe realia, w jakich owe produkty zostały przygotowane. Stąd decydując się na produkty zawierające przykładowo w swoim składzie olej palmowy, podtrzymujemy popyt, a więc wspieramy istnienie plantacji palm olejowych na terenach Azji Południowo-Wschodniej. Tym samym pośrednio przyczyniamy się do drastycznego karczowania i wypalania naturalnych lasów deszczowych, by zrobić miejsce uprawom olejowca gwinejskiego. To powoduje, że nieświadomie wzmacniamy swoimi nawykami konsumenckimi niszczenie siedlisk wielu dzikich gatunków zwierząt, np. orangutanów; wspieramy destrukcję bioróżnorodności w dalekich ekosystemach.

Analogiczna sytuacja dotyczy naszych wyborów konsumpcyjnych, gdy wydajemy pieniądze na naturalne futra i kosmetyki testowane na zwierzętach; na produkty wykonane z tworzyw sztucznych i opakowane w plastik lub gdy płacimy za przelot tanimi liniami lotniczymi w celach urlopowych. W każdej z tych sytuacji nasza decyzja zakupowa w sklepie wzmocniła jakiś rodzaj okrucieństwa wobec zwierząt albo zanieczyszczenia środowiska. Wobec tego, nasze indywidualne transakcje finansowe zaczną się przekładać na kolektywne ratowanie przyrody bądź poprawę warunków życia konkretnych gatunków zwierząt, kiedy wzrośnie ekologicznie świadoma, odpowiedzialna konsumpcja, a handel stanie się klimatycznie, międzypokoleniowo i międzygatunkowo sprawiedliwy. Tutaj zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do lokalnej działalności edukacyjnej. Powiem krótko, że efektem działań zarówno moich własnych, jak i całego naszego zespołu czterech Ambasadorów Fair Trade jest m.in. organizowanie cyklicznych, otwartych seminariów i prelekcji dla studentów o tym, czym jest Sprawiedliwy Handel oraz świadoma konsumpcja; regularne dostarczanie darmowych materiałów informacyjnych o Fair Trade; organizacja warsztatów i szkoleń dla chętnych osób, chcących zaangażować się w działalność międzynarodową na rzecz Sprawiedliwego Handlu; a także stała obecność produktów Fair Trade – jak kawa czy przekąski – w ofercie lokalnej kawiarni. W konsekwencji naszych wysiłków doszło do spotkania zarządu Fundacji „Koalicja Sprawiedliwego Handlu” – Fairtrade Polska z władzami Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, co zaowocowało otrzymaniem pierwszego w Polsce tytułu Uczelni Przyjaznej dla Sprawiedliwego Handlu. Pierwszoplanowym celem naszego zespołu pozostaje wciąż budowanie i wzmacnianie świadomości całej społeczności akademickiej Uniwersytetu na temat idei Fair Trade, gdzie osobiście koncentruję się przede wszystkim na problemach środowiskowych, klimatycznych i zwierzęcych w ramach Sprawiedliwego Handlu oraz odpowiedzialnej konsumpcji.

A w jaki sposób możemy wspomóc edukację ekologiczną? Czy osoba niezwiązana z zawodem nauczyciela, niebędąca członkiem żadnej organizacji może pomóc w budowaniu lepszego jutra?

Oczywiście, że tak. Absolutnie nie jesteśmy bezradni, jeśli nie należymy do żadnej organizacji. Pamiętajmy, że wszelkie systemowe przemiany rozpoczynają się na poziomie naszych jednostkowych decyzji, postaw oraz działań. Dlatego bardzo wiele zmian ekologiczno-klimatycznych zależy od rodziców, kształtujących umysł i przyzwyczajenia młodych oraz najmłodszych konsumentów. Jeżeli zainwestujemy czas i energię w edukację kolejnych pokoleń już od najwcześniejszych lat szkolnych – a więc będziemy rozwijać inteligencję ekologiczną, świadomość społeczną, wrażliwość, empatię i uważność na cierpienie – mamy wciąż szansę spowolnić wydarzające się, katastrofalne zmiany środowiskowo-klimatyczne, a także przykre w skutkach zmiany cywilizacyjne. Mam na myśli wspomaganie systemowej edukacji poprzez rozpoczęcie szeregu niewielkich zmian i wysiłków w gronie najbliższej rodziny, które polegają głównie na rezygnacji z codziennych, wielce szkodliwych nawyków konsumpcyjnych. Gwarantuję, że owe mikrodziałania nie tylko skumulują się w zbiorową falę pozytywnych zmian, ale wyjdą też indywidualnie na zdrowie nam samym, zwierzętom i okolicznej przyrodzie. Konkretnie rzecz biorąc, gorąco zachęcam do maksymalnego ograniczenia spożywania mięsa, wędlin i nabiału; rezygnacji z kupowania produktów zawierających olej palmowy oraz jednorazowych produktów z tworzyw sztucznych, typu reklamówki czy napoje w butelkach plastikowych; jak najczęstszego nabywania lokalnych produktów spożywczych oraz organicznych, ekologicznych produktów np. kosmetycznych. Dla środowiska naturalnego bardzo korzystna jest nasza rezygnacja z jazdy samochodem osobowym, gdy nie jest to absolutnie koniecznie i nie jedziemy w kilka osób oraz rezygnacja z latania samolotami, jeżeli nie jest to konieczność zawodowa.

Bioróżnorodność możemy niezwykle łatwo i zupełnie bez wysiłku chronić, gdy przestaniemy strzyc kosiarkami przydomowe trawniki niemal do gołej ziemi – powinniśmy zostawiać co najmniej 15-20 centymetrową trawę, a do tego siać łączki kwietne z polnymi chwastami i kwiatami, które znakomicie utrzymują wilgoć w glebie i karmią wymierające owady zapylające. Przy odrobinie wysiłku bardzo mile widziana jest miniretencja wody, a więc łapanie deszczówki i podlewanie nią ogródka, aby woda opadowa nie uciekała do kanalizacji. Dla jeży i drobnej fauny łąkowej zbawienne jest, gdy zrezygnujemy z grabienia opadłych liści, a już absolutną zbrodnią na naturze – oraz łamaniem prawa – jest praktyka wypalania traw. Do tego możemy spędzić wspólnie czas, budując prosty domek dla owadów zapylających lub też dla jeży na zimę. Gdy nie dysponujemy ogródkiem, zawsze możemy siać nawet w balkonowej doniczce tzw. nanołączkę kwietną dla pszczół, trzmieli i motyli, tworząc sieć balkonowych „hot-spotów” dla miejskiej bioróżnorodności.

To rodzice oraz najbliższe otoczenie dzieci i młodzieży może zaszczepić takie pozytywne nawyki konsumenckie, jak na przykład sprawdzanie, czy kupowane jajka mają numer zero, oznaczający chów ekologiczny, a miód pochodzi z ekologicznej pasieki; jak czytanie składu danego produktu na opakowaniu, czy nie zawiera oleju palmowego, emulgatorów, barwników, konserwantów i składników odzwierzęcych; jak upewnianie się, czy dany produkt kosmetyczny jest na bazie roślinnej i posiada oznaczenie nietestowania na zwierzętach, czyli znaczki cruelty free, vegan friendly, natural / organic ingredients, symbol fair trade i tym podobne. Ważne jest, aby doceniać mikroaktywizm; aby zachować uważność, a więc pamiętać o tak drobnych dla nas gestach, jak wystawianie miseczek z wodą w upalne dni dla bezdomnych zwierząt, gołębi, jeży, a nawet wspomnianych owadów zapylających. Gdy połączymy to z pamiętaniem o posiadaniu podczas zakupów wielorazowych siatek na warzywa i owoce; używaniem materiałowych, organicznych myjek do kuchni i łazienki oraz reagowaniem na mijane, cierpiące zwierzęta, bardzo szybko zakorzenią się w nas pozytywne nawyki, które przestaną być w jakikolwiek sposób kłopotliwe i staną się codziennością. Tymi małymi krokami można rozbudzić wrażliwość i sprawić, że nasze życie stanie się faktycznie bardziej ekologiczne, zaś konsumpcja zrównoważona i odpowiedzialna.

Jestem zdecydowanym zwolennikiem takich małych zwycięstw refleksji i empatii nad bezmyślną konsumpcją i niewolą nawyków w prozaicznych sytuacjach. To właśnie te małe kroki dają nam namacalne doświadczenie sprawstwa – stajemy się podmiotami tworzący moralnie, ekologicznie i prawnie doniosłe reformy. Tak zmienia się nasze myślenie i nasze relacje ze światem przyrody – błahe gesty kumulują się w falę widocznego postępu społecznego. Rebecca Solnit nazwała to strategią „siania drobnych ziaren” i „małych zwycięstw”: nie jesteśmy w stanie trwale wyeliminować wszystkich wydarzających się krzywd ani dewastacji, ale możemy je lokalnie ograniczać. Jeżeli indywidualnie żyjemy zgodnie z wartościami biocentrycznymi, ku którym kolektywnie dążymy, to w zasadzie już odnosimy pewne wymierne zwycięstwo. Jeśli nasz jednostkowy aktywizm realizuje dobrostan, szacunek, tolerancję i szczęście innych istot, to w tym naszym małym zakątku świata zatryumfowały te wartości. Nawet, gdy ten stan jest chwilowy i bardzo lokalny. Tak działa mikroaktywizm – staje się katalizatorem chwilowych zwycięstw. Życzę wszystkim czytelnikom, czytelniczkom i sobie samemu wytrwałości w tym zwyciężaniu.

Humanistycznie wykluczeni, czyli powrót człowieka pierwotnego :)

W roku 2008 ówczesna minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka uruchomiła ideę kierunków zamawianych. Program zatytułowany „Zamawianie kształcenia na kierunkach technicznych, matematycznych i przyrodniczych” zakładał dotowanie uczelni oraz studentów, którzy podejmą studia na określonych kierunkach wskazywanych jako kluczowe z perspektywy rozwoju gospodarczego państwa. Nie bez powodu wśród tych kierunków nie znalazł się ani jeden humanistyczny czy społeczny. Implicite uznano je za nieistotne czy też – parafrazując język rozporządzenia ówczesnej minister – „niekluczowe” dla gospodarki opartej na wiedzy. To działanie nie jest bynajmniej początkiem zmiany podejścia władz wobec humanistyki, ale raczej jednym z symptomów procesów już trwających, procesów na skalę światową.

Tradycje antyhumanistycznej ignorancji

Heath3Oczywiście antyhumanistyczne nastroje w Polsce ostatniego dziesięciolecia nie są bynajmniej odstępstwem od jakiejś światowej prohumanistycznej normy. Tradycje antyhumanistycznej ignorancji w naszym kręgu kulturowym są dość bogate i choć wiele już napisano o tym krytycznych esejów czy wręcz monografii, to jednak kolejne społeczeństwa ulegają tej dziwnej modzie. W ostatnich dwóch dziesięcioleciach szereg organizacji międzynarodowych – m.in. OECD, ale również Bank Światowy i MFW – zaczęło stosować miękki nacisk na poszczególne państwa członkowskie w celu wymuszenia na nich zmian w ich systemach edukacji. Główne kierunki zmian to: standaryzacja wymagań, pomiarowość efektów oraz zadaniowość. W standaryzacji, pomiarowości i zadaniowości jako takich nie ma rzecz jasna niczego złego i trudno na tej tylko podstawie snuć jakieś pesymistyczne prognozy. Jeśli jednak standaryzacja staje się uniformizacją, pomiarowość – testomanią, a zadaniowość – pasywnym wykonywaniem poleceń, wówczas dopiero cele te nabierają nieco odmiennego znaczenia.

Winowajców takiego stanu rzeczy szukać można w różnych miejscach i zapewne co do tego wątku trudno będzie, zarówno w świecie naukowym, jak i w publicystyce, osiągnąć jakiś konsens. Eugenia Potulicka, profesor specjalizująca się w tematyce edukacyjnej, wskazuje na neoliberalizm i korporacjonizm jako ideologie odpowiedzialne za fetyszyzację idei racjonalności ekonomicznej, z której – jej zdaniem – uczyniono w ostatnich latach uniwersalne narzędzie oceniające w różnych sferach ludzkiego życia. Potulicka wskazuje: „racjonalność ekonomiczna dominuje w naszej świadomości, prowadząc do przekonania, że interakcje ekonomiczne ze światem to jedyny świat1. Przywołuje ona również słowa Grovera Whitehursta, amerykańskiego podsekretarza stanu w ministerstwie edukacji, który podkreślał, że „od nauczycieli wymaga się jedynie podstawowej edukacji, a ich zadaniem jest przygotowanie uczniów do wejścia na rynek pracy, lepiej więc wydawać pieniądze na pomoc w kształtowaniu podstawowych umiejętności”2. Ekonomizacja edukacji sprawia, że kształt systemów edukacyjnych w większym stopniu dostosowuje się do oczekiwań przedsiębiorstw czy wręcz korporacji – a podobno i tak nie dzieje się to „odpowiednio” szybko – aniżeli do dawnej idei wychowywania człowieka świadomego i moralnego.

Według Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej istnieje kilka przejawów niniejszego kryzysu. Najważniejszy z nich to niekorzystny sposób finansowania uniwersytetów, który wysokość dotacji uzależnia od liczby studentów. Z oczywistych względów „nieopłacalne” – kierując się taką logiką – stają się wówczas kierunki mało popularne i humanistyczne, jak chociażby filozofia czy filologia klasyczna. Symbolicznym wydarzeniem stała się próba likwidacji filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, która doprowadziła do zaktywizowania się środowisk akademickich humanistów. Oprócz tego trzeba pamiętać, że pod względem wielkości nakładów przeznaczanych na naukę nasz kraj sytuuje się w europejskim ogonie (wydajemy coraz więcej, ale non stop ktoś nas przegania) i jak dotychczas żaden z rządów Polski po roku 1989 nie zdobył się na uczynienie nauki i edukacji swoimi priorytetami, tym samym nie zdecydował się na wyraźne zwiększenie transferów pieniężnych do tego sektora. Krótkoterminowa i prymitywna logika polityczna, jakiej jesteśmy przedmiotem przez ostatnie ćwierćwiecze, zakłada, że pieniądze z publicznej kiesy trafiają albo do najbardziej agresywnych grup zawodowych, które bezkompromisowo walczą o swoje przywileje przed gmachem sejmu (niejednokrotnie z użyciem płonących opon), albo są one przeznaczone na cele, których realizację widać w perspektywie kilkuletniej: stadiony, orliki, autostrady, lotniska itp. Nauka i edukacja to wydatek, a humanistyka – fanaberia.

Kryzys humanistycznego wychowania

Kryzysu humanistyki nie należy jednak postrzegać wyłącznie w perspektywie instytucjonalno-akademickiej czy tym bardziej finansowej. Wydaje się, że w kryzysie znalazło się również humanistyczne wychowanie, a konkretniej: wychowanie w kulturze i dla kultury, czyli to, co tradycyjnie nazywano edukacją liberalną. Leo Strauss przekonywał, że „edukacja liberalna jest kształceniem w kulturze i ku kulturze. Końcowym efektem takiej edukacji jest zaś człowiek kulturalny”3. Oczywiście tak rozumianej edukacji liberalnej nijak nie należy utożsamiać z edukacją neoliberalną, o której pisała Potulicka. Humanistyka jako właśnie takie „kształcenie w kulturze i ku kulturze” daje człowiekowi poczucie sensu i gwarantuje rozumienie świata, w którym funkcjonuje. Michał Januszkiewicz ważność humanistyki dostrzega „nie w oświeceniowym typie refleksji, głoszącej triumfalny pochód ku lepszemu światu w imię idei postępu i stałego przyrostu wiedzy, ale w jej zdolności do zdawania sprawy z tego, kim jesteśmy w świecie, który stał się areną niejednoznaczności, zmienności, niepewności”4. Znajomość dziejów swojej kultury, historii, podstaw nauki o moralności, a także dyscyplin takich jak socjologia czy psychologia pomaga więc człowiekowi w adaptacji do zmieniającej się rzeczywistości, którą to właśnie nauki humanistyczne są w stanie ogarnąć w całej jej zmienności.

Allan Bloom – niezwykle krytyczny wobec zmian w amerykańskim systemie edukacji zachodzących od lat 60. – wskazywał, że społeczeństwo amerykańskie jest coraz lepiej wykształcone jedynie z pozoru. Przekonywał: „wrażenie, że ludność Ameryki jest teraz lepiej wykształcona, opiera się na dwuznaczności słowa «wykształcenie» czy też na zatarciu rozróżnienia pomiędzy studiami technicznymi i liberalnymi. Wybitny fachowiec od komputerów niekoniecznie ma większą wiedzę w dziedzinie moralności, polityki i religii niż osoba o znikomym wykształceniu”5. Wyraźnie podkreślał, że to wyłącznie edukacja liberalna, czyli szeroko rozumiane przystosowanie do funkcjonowania w kulturze, zasługuje na miano wykształcenia. Młodzi absolwenci studiów ścisłych czy technicznych niejednokrotnie okazują się totalnymi ignorantami w zakresie wiedzy o własnym kraju, kulturze i przeszłości, od kiedy kształcenie humanistyczne zostało na kierunkach niehumanistycznych zredukowane do minimum bądź wręcz zlikwidowane. Proces opisywany przez Blooma dokonuje się lub już się dokonał w krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Humanistykę uznano implicite za nieprzydatną i nieużyteczną, bowiem podobno nie przekłada się na namacalne umiejętności praktyczne, które jesteśmy w stanie zmierzyć i odpowiednio wycenić na wolnym rynku. Zapomniano jednak, że to, czego nie potrafimy zmierzyć i wycenić, niekoniecznie jest nieprzydatne lub nieużyteczne.

Tygodnik „Polityka” w roku 2014 przywoływał badania wskazujące – na przykładzie absolwentów Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu – że młodzi filozofowie należą do najlepiej radzących sobie na rynku pracy. Stwierdzono, że bezrobocie wśród absolwentów filozofii wynosiło wówczas 1,4 proc.6

Lepiej od nich radzili sobie jedynie absolwenci Akademii Muzycznej i Uniwersytetu Medycznego. Humaniści znajdują zatrudnienie w takich sektorach jak media, marketing i reklama, public relations, ale zatrudniają się również w administracji państwowej i organizacjach pozarządowych. Wielu pracodawców docenia ich umiejętność stosunkowo łatwego i szybkiego uczenia się, kreatywność, elastyczność i wychodzenie poza utarte schematy. Oprócz tego absolwenci kierunków humanistycznych bardzo dobrze radzą sobie w pracy w zespole, efektywnie współpracując ze swoimi kolegami. Rzeczywiście nie są to umiejętności, które bylibyśmy w stanie zmierzyć i przedstawić ich stężenie za pomocą narzędzi matematycznych, co jednak nie zmienia faktu, że w tak szybko zmieniających się realiach rynku pracy i współczesnego świata to właśnie osoby z humanistycznym wykształceniem bądź też po prostu z humanistycznym backgroundem poradzą sobie lepiej.

Humanista i produkty masowej kultury

Humanista nie jest produktem kultury masowej, a człowiek bez odpowiedniego humanistycznego przygotowania i zasobu pewnych idei oraz wartości ważnych w naszym kręgu kulturowym stanie się wręcz niewolnikiem tejże kultury masowej. Ayn Rand w jednym ze swoich esejów konkludowała: „Przeciętny absolwent szkoły średniej jest gwałtownym, niespokojnym, roztargnionym młodzieńcem z umysłem jak strach na wróble zrobiony z najróżniejszych strzępów, które nie dają się ułożyć w jakikolwiek kształt”7. Wskazywała tym samym na wybiórczość i niekompletność współczesnego wykształcenia średniego w Stanach Zjednoczonych. Zapewne moglibyśmy opisać tym samym sposobem w pewnym stopniu realia polskich szkół ponadgimnazjalnych, w których kilka lat temu nauczanie biologii, chemii, fizyki i geografii zredukowane zostało do propedeutycznych zajęć z przyrody, a pełne kursy historii oraz wiedzy o społeczeństwie zamieniono na równie propedeutyczny w swoim charakterze przedmiot nazwany: historia i społeczeństwo. Nie udało się zastąpić przerostu wiedzy akademickiej, jakiej kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu wymagano od polskiego licealisty, mądrymi, ale kompleksowymi w swojej istocie podstawami programowymi.

Bloom widzi w takich zmianach w systemach edukacji zaplanowane działanie przynoszące efekt w postaci ukształtowania człowieka, które okazałoby się bardziej współmierne do demokratycznych realiów. W „Umyśle zamkniętym…” pisze on, że „demokratyczny system edukacyjny, czy się do tego przyznaje, czy nie, chce i potrzebuje stworzyć ludzi obdarzonych upodobaniami, wiedzą i charakterem, które sprzyjają ustrojowi demokratycznemu”8. Wydaje się oczywiste i historycznie prawdziwe, że wszystkie systemy polityczne poprzez m.in. system edukacji przystosowują swoich obywateli do przyjętego w nich katalogu fundamentalnych wartości, tak samo więc jest zapewne w systemach demokratycznych. Bloom wskazuje również, że „nowa edukacja moralna nie posiada ani krzty owego geniuszu, z którego rodzi się moralny instynkt czy druga natura, podstawa nie tylko dla charakteru, lecz także dla myślenia. W istocie nauka moralna w rodzinie sprowadza się obecnie do wpojenia absolutnego minimum reguł zachowań społecznych (takich jak zakaz kłamstwa czy kradzieży)9. Odwrót od humanistyki jest jednak również odwrotem od tego, co nazywa on mianem „edukacji moralnej”. „Nowa edukacja moralna” jest de facto brakiem jakiejkolwiek edukacji moralnej, a tym samym uczynieniem człowieka bezbronnym wobec moralnych wyzwań i dylematów, przed którymi nolens volens będzie musiał stanąć.

Michał Januszkiewicz podkreśla właściwość humanistyki, jaką jest poszukiwanie sensu. Przypomina, że „nauki humanistyczne zapytują o sens wyników nauk przyrodniczych. Ów sens nie jest dla człowieka czymś neutralnym czy obojętnym, ale tym, co w sposób istotny nas dotyczy i dotyka”10. Za każdym wynalazkiem i pomysłem stoi zawsze jakiś sens, jego wskazanie zaś jest działaniem do głębi humanistycznym. Ponadto przecież to właśnie humanistyka stawiała i nadal stawia sobie wielkie pytania dotyczące człowieka, świata, historii czy kosmosu. Stawianie pytań i poszukiwanie odpowiedzi dotyczących sensu to przymioty typowego bohatera europejskiej – a także polskiej – literatury. Życie zawodowe w realiach zmiennego i dynamicznego świata domaga się przecież nie tylko udzielania właściwych odpowiedzi, lecz także stawiania odpowiednich pytań. Dobrze wykształceni humaniści wykazują się więc zdolnością planowania działań strategicznych, charakteryzowania potencjalnych szans i zagrożeń czy też umiejętnego poszukiwania rozwiązań w sytuacjach kryzysowych. Tak głęboko wpisane w kulturę europejską poczucie schyłkowości i kryzysu sprawi, że współczesność będzie wydawała się mniej przerażająca, a jej niebezpieczeństwa – możliwe do przezwyciężenia. Trzeba jednak uprzednio mieć świadomość tej europejskiej choroby schyłkowości.

Umiejętności zamiast książek

Pracodawcy na polskim rynku pracy coraz częściej wskazują, że niezwykle trudno znaleźć odpowiedniego pracownika, który posiadałby wszystkie wymagane kompetencje twarde, a przy tym cechował się kompletem oczekiwanych przez nich kompetencji miękkich. Wbrew powszechnemu przekonaniu to te pierwsze – kompetencje twarde – są łatwiejsze do opanowania, czego zresztą dowodem są organizowane przez pracodawców szkolenia przygotowujące nowych pracowników do określonych zadań. Zdecydowanie trudniej jest nabyć kompetencje miękkie i raczej kształtują się one u człowieka w toku całej jego drogi życiowej, nie zaś w trakcie kursów i szkoleń. Najczęściej wskazywane przez pracodawców kompetencje miękkie to: komunikatywność, podejmowanie inicjatyw, samodzielność, umiejętność zarządzania czasem, łatwość w nawiązywaniu kontaktów11. Dobre wykształcenie humanistyczne – obejmujące lekturę, rozmowę, analizę, debatę, krytykę i apologetykę – jest w stanie utrwalić i rozwinąć w młodym człowieku wszystkie wymienione umiejętności. I bynajmniej nie chodzi o to, aby uczynić z humanistyki narzędzie tresury przyszłych menedżerów czy sprzedawców, jednakże – jak widać – prawdopodobnie dobrze wykształcony humanista będzie miał większe szanse, żeby stać się sprawnym menedżerem czy skutecznym sprzedawcą.

heath march of intellect 3Rand, krytykując amerykańskie realia uniwersyteckie, ubolewała nad tym, że „filozofia jest traktowana przez pozostałe wydziały z […] pogardą”12. Z podobną postawą m.in. sporej części elit politycznych od kilku lat mamy do czynienia w Polsce. Zohydzanie młodym ludziom nauk humanistycznych – pamiętamy przecież niejedną wypowiedź polskiego polityka na temat bezrobotnych filozofów czy politologów – odbywało się pod hasłem odejścia od nauczania pamięciowego, a skupienia się na kształceniu i ćwiczeniu umiejętności. Bloom podkreślał jednak, że oba te obszary – wiedzy i umiejętności – zawsze muszą być ze sobą sprzężone. Przekonywał, że „choć byłoby głupotą sądzić, że wiedza książkowa wystarczy za całą edukację, jest ona zawsze konieczna, zwłaszcza w czasach, kiedy samo życie dostarcza niewielu godnych naśladowania wzorców człowieczeństwa”13. Umiejętności muszą być zbudowane na wiedzy – ta zaś na skutek postępu cywilizacyjnego staje się coraz bardziej skomplikowana, a dla przeciętnego człowieka zwyczajnie nieosiągalna kompleksowo. Zupełne jednak odwrócenie się od wiedzy sprawi, że człowiek będzie jeszcze bardziej zagubiony w meandrach nieznanego.

Współczesny uniwersytet coraz bardziej staje się wyższą szkołą zawodową, w której „celem nie jest przekazywanie jakichkolwiek szczególnych filozoficznych treści, ale trening umysłu studenta”14. Trening do pewnych powtarzalnych umiejętności, które mają mu zapewnić pracę i odpowiednie warunki życia. W kulturze masowej człowiek taki odnajdzie się doskonale. Antonina Kłoskowska zaznacza, że „ekspansywne dążności masowej kultury amerykańskiej związane z właściwą jej realizacją zasady wspólnego mianownika wiążą się z rozbudową jej rozrywkowych funkcji”15. Dlatego właśnie zmęczony całodzienną aktywnością pracownik, u którego nie wyrobiono humanistycznego zmysłu, odda się w sposób bezrefleksyjny i kompletnie bierny wątpliwej jakości urokom tejże kultury masowej. Wyniki czytelnictwa rokrocznie publikowane w Polsce uświadamiają nam, w jaki sposób polskie społeczeństwo coraz bardziej odsuwa się od tego głęboko humanistycznego zwyczaju, jakim jest czytanie. Paradoksalnie badania edukacyjne PISA wskazują, że polscy piętnastolatkowie całkiem nieźle dają sobie radę ze zrozumieniem tekstu czytanego, niestety – jak wskazuje czytelnicza praktyka – niezbyt chętnie z tej umiejętności korzystają. Kryzys humanistyki będzie więc korzystny dla przemysłu prymitywnej rozrywki serwowanej niczym sieczka przez kolejne kanały telewizyjne. Nasze społeczeństwo jest więc namacalnym przykładem tego, że „filozofia zabawy, rehabilitowana i przystosowana do użytku mas, odgrywa w tej epoce dużą rolę”16.

Humanistyczna wizja nauczycielstwa

Allan Bloom z sentymentem wspomina, jak „u młodzieży europejskiej znajomość siebie pochodziła z książek, a jej aspiracje ukształtowane były przez wzorce napotkane w równym stopniu w książkach, co w życiu”17. Lektura była swego rodzaju przewodnikiem po przeszłości i wskazówką na przyszłość. Książka stanowiła skarbnicę wiedzy o człowieku z dawnych czasów, ale również o człowieku współczesnym. Bloom, który był przecież wykładowcą akademickim, wspomina, jak to „studenci utracili nawyk czytania. Nie posiedli umiejętności czytania, nie spodziewają się znaleźć w lekturze ani przyjemności, ani korzyści”18. Jego słowa pewnie jak najbardziej pasowałyby do odczuć przeciętnego profesora nauk humanistycznych w Polsce współczesnej, choć przecież Bloom opisywał realia amerykańskie sprzed niemalże 30 lat (pierwsze wydanie „Umysłu zamkniętego…” ukazało się w roku 1987). Nauczycielem nie jest już książka, staje się nią telewizja wraz z „dobrodziejstwem” inwentarza, od programów typu reality shows począwszy, na serialach paradokumentalnych skończywszy.

Podtrzymano również w Polsce po roku 1989 degradację zawodu nauczyciela – tak istotnej przecież postaci w klasycznej wersji nauczania humanistycznego. Do pierwszej fazy degradacji doszło jeszcze w PRL-u, kiedy to praca umysłowa nie tylko straciła na znaczeniu, lecz także stała się zajęciem wstydliwym i godnym politowania. Nowa Polska nie dość, że nie podjęła najmniejszej próby odbudowania prestiżu tego zawodu (nie śmiem nawet marzyć o przywróceniu pozycji z okresu międzywojennego), ale pozostawiła nauczycieli w stanie finansowego niedomagania, a na domiar złego umożliwiła kształcenie nauczycieli każdej nowo powołanej szkółce. Eugenia Potulicka wskazuje, że „minimalne wymagania dotyczące kształcenia nauczycieli oznaczają okrawanie programów studiów pedagogicznych, które de facto stają się szkołami zawodowymi. Z programów tych studiów usunięto socjologię i psychologię”19. Nauczyciele kształceni są byle jak, a ograniczenie kompetencji kuratoriów oświaty pozbawiło ich jakiejkolwiek opieki metodycznej ze strony oświatowych specjalistów. Nauczycielem może być każdy, a – co więcej – system awansu zawodowego sprawia, że każdy w dość krótkim czasie może zostać nauczycielem dyplomowanym, czyli osiągnąć najwyższy szczebel.

Oczywiście minęły już czasy, kiedy to stosunek mistrz–uczeń definiował relacje nie tylko akademickie, lecz także licealne. Żyjemy w czasach powszechnej edukacji, w erze egalitaryzmu i wolności, kiedy to wolność młodego człowieka musi – i słusznie! – być respektowana przez nauczycieli, ale także rodziców. Czy jednak naprawdę tak bardzo podoba nam się – sprzeczna przecież z humanistycznymi ideałami – koncepcja zawodu nauczyciela, który niczym robotnik drogowy usypuje i wylewa kolejne warstwy przyszłej autostrady? Jak pisze Bloom: „sens powołania nauczycielskiego polega na tym, by znać pragnienia swoich uczniów i wiedzieć, co może je zaspokoić. Trzeba je wytropić i wydobyć na wierzch”20. Jednakże edukacja, w której humanistykę systematycznie się degraduje, nie potrzebuje zawodu nauczyciela postrzeganego jako powołanie. Wymaga sprawnego urzędnika, który przekaże, przećwiczy i ostatecznie wyegzekwuje wyznaczone przez ministerialnych urzędników lub „ekspertów” wymagania. Tymczasem młody człowiek poszukiwać będzie wzorców i wskazówek w mediach masowych i wątpliwej jakości rozrywce, pustkę intelektualną zaś wypełni współczesną „hagiografią”, której bohaterami będą celebryci.

Kolejny fin de siècle?

Humanistyka znalazła się w kryzysie. Nie tylko polska, lecz także cała humanistyka w naszym kręgu kulturowym. Współczesny człowiek uznał ją za niepotrzebną i niepraktyczną, choć wszystko wskazuje na to, że tylko dzięki niej potrafił się odnajdować w skomplikowanym świecie, że to właśnie ona doprowadziła go w miejsce, w którym się aktualnie znajduje. Paradoksalnie współcześni pracodawcy chętnie zatrudniają młodych humanistów, uznając ich za bardziej kreatywnych, otwartych, pomysłowych i lepiej radzących sobie z realiami otaczającego świata. Tymczasem klasa polityczna od lat systematycznie utrwala ten humanistyczny fin de siècle. Humaniści stali się swoiście rozumianymi wykluczonymi: rzekomo niepraktyczni, matematyczni ignoranci, niedouczeni marzyciele. W rzeczywistości jednak powoli – w oparach antyhumanistycznej nagonki – wszyscy stajemy się humanistycznie wykluczeni. Człowiek pierwotny wraca.

1 E. Potulicka, Neoliberalne reformy edukacji w Stanach Zjednoczonych: od Ronalda Reagana do Baracka Obamy, Oficyna Wydawnicza Impuls, Kraków 2014, s. 12.

2 Tamże, s. 16.

3 L. Strauss, Czym jest edukacja liberalna?, „Dialogi Polityczne”, 2007, nr 7, s. 19.

4 M. Januszkiewicz, Czy mamy dziś kryzys humanistyki?, „Znak”, 2009, nr 652.

5 A. Bloom, Umysł zamknięty: o tym, jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012, s. 71.

6 J. Podgórska, Filozofia bytu, „Polityka”, nr 10 (2948), 5–11.03.2014.

7 A. Rand, Comprachicos, [w:] Powrót człowieka pierwotnego: rewolucja antyprzemysłowa, przeł. Z.M. Czarnecki, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003, s. 105.

8 A. Bloom, Dz. cyt., s. 30.

9 Tamże, s. 73.

10 M. Januszkiewicz, Dz. cyt.

11 M. Kocór, A. Strzebońska, K. Keler, Kogo chcą zatrudniać pracodawcy?: potrzeby zatrudnieniowe pracodawców i wymagania kompetencyjne wobec poszukiwanych pracowników, Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, Warszawa 2012, s. 39–49.

12 A. Rand, Dz. cyt., s. 113.

13 A. Bloom, Dz. cyt., s. 24.

14 A. Rand, Dz. cyt., s. 115.

15 A. Kłoskowska, Kultura masowa: krytyka i obrona, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006, s. 291.

16 Tamże.

17 A. Bloom, Dz. cyt., s. 55.

18 A. Bloom, Dz. cyt., s. 75.

19 E. Potulicka, Dz. cyt., s. 16.

20 A. Bloom, Dz. cyt., s. 21.

Miasta-państwa :)

Miasta-państwa istniały przez całą historię świata, istnieją nadal i miejmy nadzieję będzie ich coraz więcej. Polis tego typu mogą być cywilizacyjnie zintegrowane, tworząc jeden spójny kulturowo kraj – podobnie jak dziś Monako jest kulturowo zintegrowane z Francją, Andora z Katalonią, Liechtenstein ze Szwajcarią (czy nawet kantony wchodzące w skład Szwajcarii ze sobą), Watykan i San Marino z Włochami, Singapur z Malezją czy Hong Kong, Gibraltar i Malta ze Zjednoczonym Królestwem, a nawet Dubaj i inne emiraty ze sobą w ramach ZEA. Jeszcze silniej były zintegrowane strożytne polis greckie, średniowieczne księstwa Świętego Cesarstwa Rzymskiego czy renesansowe, włoskie komuny miejskie. Decentralizacja nie oznacza likwidacji pewnego jednolitego obszaru kulturowego, choć oczywiście daje możliwości większej różnorodności. Można być zjednoczonym w różnorodności i od mieszkańców danego regionu powinno zależeć z jaką kulturą chcą się identyfikować i integrować.

Gdańsk w XVII wieku
Gdańsk w XVII wieku

Pięć tysięcy lat temu wszystkie miasta rządziły się samodzielnie, a ich mieszkańcy sami stanowili i egzekwowali swoje prawo. W zasadzie pierwsze ludzkie cywilizacje wyłoniły się w postaci miast – najsłynniejsze to Jerycho (które nota bene prawdopodobnie było społecznością anarchistyczną) i sumeryjskie Uruk, Ur i Lagasz na terenie południowej Mezopotamii (gdzie wynaleziono pismo klinowe). Nawet starożytne imperia były silnie zdecentralizowane i na dobrą sprawę przypominały konfederacje autonomicznych państw podporządkowanych stolicy. U zarania imperiów zawsze było jakieś miasto-państwo: dotyczy to zarówno Rzymu, jak i Kartaginy. Cywilizacja starożytnego Egiptu zaczęła się od Teb i Memfis a cywilizację Fenicji zapoczątkował Tyr i Sydon. Najlepiej rozwiniętym cywilizacyjnie ośrodkiem w świecie starożytnym było miasto-państwo Ateny.

Mniej więcej do wieku XIV Europa była słabiej rozwinięta niż Chiny i Bliski Wschód, jednak czterysta lat później, to Europa zdominowała świat. Zmianę tę tłumaczy Eric Jones w swojej słynnej książce „The European Miracle” („Cud europejski”). Po upadku Rzymu na kontynencie europejskim nie zdołało się już rozwinąć żadne uniwersalne imperium. Od tego czasu zamiast doświadczać hegemonii uniwersalnego imperium, Europa stała się mozaiką królestw, księstw, wolnych miast, dominiów kościelnych i innych podmiotów politycznych.

W tym systemie próby łamania praw własności przez jakiegokolwiek władcę, jak zazwyczaj czyniono to w innych częściach świata, były wielką nierozwagą. W toku stałej wzajemnej rywalizacji książęta odkryli bowiem, że jawne wywłaszczenia, nadmierne opodatkowanie i blokowanie handlu nie mogły ujść bezkarnie. Karą było bowiem skazanie się na oglądanie względnego postępu gospodarczego swoich rywali, często wynikającego z przenoszenia się kapitału i kapitalistów do sąsiednich królestw. Owa możliwość „wyjścia”, ułatwiana przez geograficzną jednorodność i przede wszystkim podobieństwo kulturowe, była czynnikiem przekształcającym europejskie państwo w liberalnego stróża nocnego.

Teoria cudu europejskiego podkreśla przede wszystkim konkurencję lokalizacyjną małych jednostek politycznych na terenie Europy. Ponieważ różne jednostki polityczne były w niemal nieustannym wzajemnym konflikcie, aby przetrwać, każde z zachodnich państw, autonomicznych regionów i quasi-państewek musiało szybko adaptować innowację swoich rywali.

Dla przykładu na terenie Niemiec od podpisania traktatu westfalskiego w 1648 r. aż do wojen napoleońskich było około 234 „państw”, 51 wolnych miast i około 1500 niezależnych dworów rycerskich. Wśród tego bezliku niezależnych jednostek politycznych tylko Austria mogła być traktowana jako wielkie mocarstwo, i tylko Prusy, Bawaria, Saksonia i Hanower mogły być uznane za liczących się graczy politycznych. Z kolei w 1815 r. kongres wiedeński, który nastąpił po klęsce Napoleona, w zsadzie kontynuował post-rewolucyjną tendencję centralizacyjną i zredukował ilość niezależnych jednostek politycznych w Niemczech do 39.

Nic dziwnego, że to właśnie na terenie Niemiec w późnym średniowieczu narodził się potężny związek niezależnych, kupieckich miast – Hanza. Bogate miasta Związku Hanzeatyckiego były w stanie wystawiać większe i silniejsze armie zaciężne niż niektórzy monarchowie, polegający często na pospolitym ruszeniu szlachty. W szczytowym okresie rozwoju Hanza liczyła około 160 miast pod przewodnictwem Lubeki. Delegaci z miast hanzeatyckich zjeżdżali się co jakiś czas i opracowywali wspólną politykę (tzw. Hansetage).

W Polsce blisko związany z Hanzą był Gdańsk, który został wcielony do Polski 6 marca 1454 roku przez króla Kazimierza IV Jagiellończyka, na wniosek poselstwa Związku Pruskiego i po gdańskim powstaniu antykrzyżackim, udzielając mu jednocześnie przywileju bicia własnej monety (przywilej ten miał również Toruń). Gdańsk został zwolniony z prawa nabrzeżnego, a także dopuszczono przedstawicieli ziem pruskich do elekcji króla Polski. W 1457 – podobnie jak Toruń – miasto otrzymało tzw. Wielki Przywilej, zapewniający swobodny przywóz towarów Wisłą z Polski, Litwy i Rusi bez konieczności kontroli oraz inne przywileje, które miały wynagrodzić miastu wkład w wojnę trzydziestoletnią.

W 1525 miał miejsce tumult gdański – wystąpienie luterańskiego pospólstwa i plebsu przeciwko burmistrzowi Eberhardowi Ferberowi. Król Zygmunt August odpowiedział najpierw represjami, lecz później specjalnym dekretem tolerancyjnym dla Gdańska z 1557 uspokoił nastroje społeczne i położył kres walkom religijnym w mieście. Następnie sejm zatwierdził tzw. Konstytucje Gdańskie, które precyzowały zwierzchnie prawa króla polskiego i Rzeczypospolitej w Gdańsku oraz na morzu. Król Stefan Batory potwierdził przywileje miasta i rozszerzył tolerancję religijną na inne wyznania. Gdańsk stał się schronieniem dla obcokrajowców prześladowanych w swoich krajach za przekonania religijne, wśród których były osoby wybitne i uzdolnione. Dekret tolerancyjny był pierwszym tego rodzaju aktem prawnym w Europie.

Gdańsk pod panowaniem polskich królów cieszył się olbrzymią autonomią. Miał przywilej bicia swojej monety, odpowiadał za bezpieczeństwo całego regionu, odpowiadał za morską wymianę handlową, miał wyłączność praw miejskich w regionie, kontrolował port i udzielał obcym kupcom pozwoleń na prowadzenie handlu, wreszcie jego przedstawiciele brali udział w elekcji króla Polski. Dzięki swojej wolnej samorządności Gdańsk stał się dynamicznym ośrodkiem handlowym i posiadał rozległe kontakty handlowe z całą Europą. Jeśli historia Gdańska nas czegoś uczy, to właśnie tego, iż powinniśmy mu przywrócić utraconą władzę.

Jeśli spojrzymy na holenderskie miasta-państwa w XVI i XVII wieku, historia pokazuje nam, że nie były one samowystarczalne. Dla przetrwania były zmuszone do handlu, dlatego też ich polityka była bardziej otwarta i liberalna. Nie dziwi zatem, że po obaleniu hiszpańskich Habsburgów, Holandia stała się liberalną republiką. Trwał intensywny rozwój gospodarczy kraju, zwłaszcza części południowej. W XV w. kupcy niderlandzcy wyparli Hanzę z Morza Bałtyckiego. W XVI w. Antwerpia stała się europejskim centrum finansów. Rozwijały się porty, które dzięki związkom z Hiszpanią, mogły wziąć udział w handlu kolonialnym. W XVII w. nastąpił rozkwit gospodarczy, w wyniku którego Holandia stała się jednym z najbogatszych państw, a także potęgą morską i handlową Europy; była głównym pośrednikiem w wymianie między krajami leżącymi nad Bałtykiem a Europą Zachodnią i Europą Południową oraz koloniami. Kupcy holenderscy wypierali Francuzów z handlu z Lewantem, Portugalczyków z Afryki i Indii. Podjęli także ekspansję kolonialną w 1602 założyli Kompanię Wschodnioindyjską, a w 1621 Kompanię Zachodnioindyjską; nastąpił rozkwit nauki i sztuki, na który wpływ miał także napływ emigrantów (m.in. hugenotów z Francji oraz Żydów).

Odpowiedzią na obecne problemy gospodarek europejskich państw jest lekcja historii. Większość europejskich krajów nie funkcjonowała jako scentralizowane państwa aż do ich narodowej unifikacji między połową XIX a poczatkiem XX wieku w wyniku zidiociałego romantyzmu-nacjonalizmu i na przekór wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Bez tego ciągu centralizacji nie byłoby zbrodni wieku XX. (Pozwolę sobie przypomnieć często pomijany fakt przez wszechobecnych etatystów: rządy w poprzednim stuleciu zabiły, jak szacuje amerykański politolog R. J. Rummel, około 262 milionów swoich własnych poddanych – pomijając zabitych w czasie wojen obywateli innych państw! Dla porównania, czarna śmierć zabiła około 100 milionów ludzi, a grypa hiszpanka około 50 milionów ludzi  – zatem nasze własne państwa są większym zagrożeniem dla naszego przetrwania niż pandemie. Bez tej XIX-wiecznej centralizacji nie byłoby XX-wiecznych totalitaryzmów, nie byłoby dwóch wojen światowych i oczywiście dzisiejsze państwa zachodnie byłyby zdecydowanie zdrowsze fiskalnie i prawdopodobnie nie popadłyby w obecny kryzys demograficzny, który zagraża ich przetrwaniu.)

Gdy porównamy dynamikę i bogactwo greckich i włoskich miast-państw z odpowiednikami ich obecnych impotentnych i skorumpowanych rządów narodowych, przewaga tych pierwszych jako model ustrojowy wydaje się dość oczywista. Wenecja, najdłużej istniejąca republika w historii świata, dlatego tak rozkwitła, bo była zmuszona do konkurencji z Genuą i Mediolanem. Miasta-państwa miały zrównoważone ustroje polityczne, nie popadające w skrajności ani demokracji totalnej, ani dyktatury. Politycznym modelem większości włoskich komun miejskich była Signoria, coś na kształt rządów kupieckiej arystokracji z elementami wyborów. Ustrój zdecydowanie zapewniający więcej swobody swoim obywatelom niż współczesna tzw. „liberalna” demokracja.

Pierwszy w historii cud gospodarczy miał miejsce w Grecji na przełomie VI i V wieku p.n.e. Był to właśnie okres powstawania i integorwania się ze sobą w luźny, nieformalny związek greckich polis – Aten, Koryntu, Teb i skolonizowanych przez Hellenów wybrzeży Azji. W owym czasie ludy greckie wyspecjalizowały się w czterech obszarach: rolnictwie, przetwórstwie spożywczym, górnictwie i produkcji ceramiki. Decentralizacja pociągnęła za sobą boom gospodarczy, a ten powiódł za sobą rewolucję technologiczną. Narzędzia z żelaza wyprodukowane w Grecji w VI wieku p.n.e. były tak zaawansowane, że służyły jeszcze długo potem do produkcji zbroi dla Rzymu i Egiptu ptolemejskiego.

Ożywiony handel łączył ściśle wszystkie części ojkumene (gr. obszar zamieszkany), zbliżał je, a w znacznej mierze także uzależniał od siebie. Człowiek interesu mógł wszędzie czuć się jak w domu: wszystkie monarchie hellenistyczne przeszły na gospodarkę pieniężną, zastępując nią barter, wszyscy królowie bili podobne monety, we wszystkich miastach greccy bankierzy chętnie wymieniali obce pieniądze.

Zapotrzebowanie na inwestycje w czasie boomu gospodarczego zaowcowało rozwojem finansów i bankowości. Bicie stabilnej monety w polis greckich ułatwiło handel pomiędzy kupcami z najdalszych zakątków świata helleńskiego. Dobrej jakości pieniądz – czego uczy nas tak historia, jak i ekonomia – umożliwił również oszczędzanie i inwestowanie w znacznie większym zakresie. Pogłębił się podział pracy doprowadzając do niebywałego wręcz w tamtych czasach dobrobytu. Bogate społeczeństwo uniezależniło się od patronatu władzy arystokracji rodowej i wzmocniły się relacje handlowo-obywatelskie między mieszkańcami.

Rozwój handlu doprowadził do integracji dialektów plemion greckich w jeden grecki język „handlowy” (Kojne). Była to w zasadzie pierwsza, strarożytna lingua franca obowiązująca na większości obszaru Morza Śródziemnego. Kojne stała się również narzędziem i zarazem najwymowniejszym wyrazem jedności kulturalnej całego świata hellenistycznego. U stóp Akropolu w Atenach, nad jeziorem Moeris w Egipcie czy też w Suzjanie nad Eufratem Grecy zachowują te same zwyczaje i sposób życia, modlą się do jednych bogów (choć oczywiście nigdy nie odmawiają należnej czci także bóstwo miejscowym), obchodzą podobne święta, czytają podobne książki, oklaskują te same sztuki w teatrze, a przede wszystkim tak samo wychowują młodzież. Hellenem był każdy, kto był nim z ducha i kultury, kto otrzymał helleńskie wychowanie, a pochodzenie i krew nie miały w tym świecie znaczenia. I to dziedzictwo, zapoczątkowane wymianą handlową plemion greckich, na zawsze już miało odmienić tożsamość Europy i zbudować fundamenty pod jej przyszły sukces.

Zróżnicowanie regionalne starożytnej Grecji z kolei wspomagało innowacje i popularyzację najlepszych wzorców. Będąc świadkami gospodarki Aten opartej na prywatnej własności i ścisłego kolektywizmu Sparty, zarówno Arystoteles, jak i Demokryt uznali, że ta pierwsza jest lepszą formą organizacji gospodarczej polis. Niemal cała starożytna Grecja w konsekwencji przyjęła za standard ochronę własności prywatnej swoich obywateli. Koncentracja bogactwa jednak nie umożliwiała bogatym stawać ponad prawem. W Atenach, greckiej ojczyźnie prywatnej własności, system prawny nie pozwalał na zróżnicowanie wyroków sądowych wedle posiadanej własności. Obywatele byli równi wobec prawa.

Podobnie w miastach-państwach renesansowych Włoch nie było jednego (one-size-fits-all) modelu politycznego dla wszystkich. Liberalna Florencja była inna niż despotyczny Mediolan, które z kolei jeszcze różniły się od małej i względnie niezależnej Lukki. Merkantylistyczna Genua była inna niż (względnie) wolno-handlowa Wenecja. Wszystkie miasta włoskie wiązała ze sobą konkurencja gospodarcza i polityczna o przewagę na półwyspie po tym, jak Święte Cesarstwo Rzymskie wycofało się z Italii w XIV wieku, pozostawiając kraj bez rządu centralnego. Konkurencja ta stała się źródłem rozwoju, dobrobytu i potęgi politycznej włoskich miast.

W owym czasie pierwszy raz w historii człowiek mógł awansować i zyskać status społeczny niezależnie od swojego urodzenia. Była to rewolucja, którą słynny szwajcarski historyk Jacob Burckhardt nazwał „narodzinami Jednostki”. Pierwsze pokolenie humanistów renesansowych, takich jak Leonardo Bruni, Francesco Barbaro, oraz Matteo Palmieri sławili dobrobyt materialny, jako warunek niezbędny dla rozwijania „aktywnej cnoty obywatelskiej”. Renesans włoski stworzył podwaliny pod współczesną koncepcję Homo oeconomicus, człowieka racjonalnie dbającego o interes własny.

Zmagania pomiędzy miastami-państwami doprowadziły do takiej konkurencji za granicą, że eksport zaczął przewyższać import. Nawet regionalni tyrani wspierali tę konkurencję. W krajach republikańskich, takich jak Florencja i anty-despotycznych i anty-imperialnych miastach toskańskich wytworzył się sojusz, który stał się również strefą wolnego handlu. Rozkwitła w tym czasie wymiana wełną, solą, jedwabiem, oliwkami, prowadząc jednocześnie do modernizacji transportu i podziału pracy. Wyłonił się indywidualny przedsiębiorca jako funkcja społeczna, która zastąpiła średniowieczne cechy rzemiosła.

Wymownym symbolem sukcesu włoskiego renesansowego miasta-państwa była Lukka. W przeciwieństwie do Pizy, Sieny, Perguii i innych większych miast toskańskich, Lukka nie poddała się dominacji Florencji czy Mediolanu i konsekwentnie budowała swoją niezależność gospodarczą w przemyśle jedwabnym. Przywódca Lukki, Paolo Guinigi, zmodernizował system bankowy, wspierał produkcję jedwabiu i handel marmurem z Carrarą. Jednocześnie prowadził efektywną dyplomację – czasami odpierając ataki, a czasami zawierając sojusze – z potężnym rodem Visconti z Mediolanu.

Model miasta-państwa nie znikł zupełnie z dzisiejszego świata. Oligrachiczne raje wolnorynkowe, jak Singapur i Hong-Kong oraz kontony Szwajcarii (zwłaszcza Zug) oparte na demokracji bezpośredniej są ich spadkobiercami. Niemal autonomiczne regiony, jak Bawaria w Niemczech, również są podobne. Wszystkie te kraje i regiony mają dobrze wykształconą populację, niską przestępczość i bezrobocie oraz skuteczne modele gospodarcze, przypominające wysokowykwalifikowane mikro-imperia gospodarcze.

Nawet współczesne Włochy mają swój odpowiednik miasta-państwa w postaci autonomicznej prowincji Tyrolu Południowego (Prowincja Bolzano). Przez 25 lat pełnił w nim swój urząd prefekt (Landeshauptmann) Luis Durnwalder (zasłużenie pobierając za to wyższą pensję niż prezydent USA). Na przełomie wieków Tyrol Południowy stał się jednym z najlepiej prosperujących regionów Włoch i całej Europy. Niemalże nie ma w nim bezrobocia i jest wolny od długu publicznego. PKB per capita jest wyższy o 30% niż średnia włoska i dwukrotnie wyższy niż PKB per capita Sycylii. Aby ukarać swój najzdolniejszy region za sukces gospodarczy i polityczny, rząd Włoch nałożył na Tyrol Południowy trybut: od 2010 roku musi oddawać bandyckiemu Rzymowi 10% swojego budżetu, czyli około 500 milionów euro. Miejmy nadzieję, że zachęci to Tyrolczyków do secesji.

Miasta-państwa są modelem niezależności i dynamizmu ekonomicznego i społecznego. Konkurencja regionalna, nieodzowność własności prywatnej, wolna przedsiębiorczość, ambitne i odważne, wizjonerskie plany rozwoju oraz przywództwo uczciwych, lokalnych polityków przyniosły miastom-państwom dobrobyt i międzynarodowy sukces. Najwyższa pora, żebyśmy skorzystali z lekcji historii i wyciągnęli wnioski.

Obecna struktura polityczna, spadek po tragicznym wieku XX-tym, jest dysfunkcjonalna. Choć niemal 3/4 rozwiniętych krajów jest zurbanizowana – dla przykładu, prawie 3/4 Amerykanów żyje w średnich bądź dużych miastach; podobnie jest w większości krajów Europy Zachodniej – a miasta są większe, bogatsze i liczebniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, to większość ich władzy została wchłonięta przez państwa narodowe albo quasi-państwa ponad-narodowe (UE). Miasta zostały podprządkowane władzy centralnej.

Absurdy centralizacji jednak skłaniają coraz więcej ludzi do przemyślenia tej struktury. Coraz powszechniejszym poparciem, nie tylko wśród radykalnych liberałów, cieszy się idea delegacji władzy do niższych szczebli administracyjnych, zwłaszcza w przypadku dużych miast, które konkurują ze sobą na globalnym rynku. Zaskakujące, iż idea autonomicznych (eko-wege-bio-zrównoważonych) miast cieszy się nawet wśród wszelkiej maści hipsterstwa-lewactwa.

Zmiany widać nawet wśrórd mainstreamowych intelektualistów. Dla przykładu, miasta czarterowe czy statuowe, tj. formę specjalnych okręgów administracyjnych, które miałyby swoje niezależne od reszty państwa statuty prawne, odpowiadające na problemy społeczno-gospodarcze danego miejsca, zaproponował ekonomista amerykański Paul Romer (i podał przykład możliwości powstania takiego miasta w Hondurasie). Romer został zainspirowany w dużej mierze sukcesem gospodarczym Hong-Kongu: „świat potrzebuje nie jednego, a 100 Hong-Kongów”. Jeśli uda mu się przekonać polityków choć jednego państwa do tego typu projektu i odniesie on sukces, to efekt demonstracji może zachęcić resztę świata do decentralizacji i lokalne społeczności do walki o niezależność.

Potencjał polityczny autonomicznych miast jest ogromny: administracja miast działa efektywniej i taniej, decentralizacja prowadzi do większej róznorodności i daje większy wybór społeczeństwu jaki model miasta mu odpowiada najbardziej, różne struktury polityczne i reżimy regulacyjne konkurują ze sobą wyłaniając rozwiązania najbardziej efektywne. Struktura gospodarcza miast może być bardziej innowacyjna dzięki większej elastyczności regulacji władz miejskich od regulacji rządu centralnego. Najbardziej wrogi temu transferowi władzy zapewne będzie establishment polityczny istniejących państw narodowych.

W ostatnim czasie, w miejscu narodzin nowożytnego liberalizmu, Zjednoczonym Królestwie, rząd planuje przywrócić większą władzę miastom. Financial Times okrzykł te plany „Angielską rewolucją”. UN-Habitat, agenda ONZ ds. urbanizacji, w ostatnich latach zaczęła rekomendować rządom poszerzenie uprawnień władz miejskich. Coraz więcej mówi się o polityce zrównoważonego rozwoju na poziomie miast, a nie państw narodowych.

Ostatni raport OECD dot. globalnych trendów w edukacji twierdzi, że większość dużych miast ma więcej wspólnego ze sobą w kwestii problemów z systemem szkolnictwa niż z resztą swojego kraju. Duże miasta mają podobne problemy i odpowiedzi na te problemy ze strony lokalnych władz są bardziej pragmatyczne niż przesiąknięta ideologiczną walką polityka w parlamentach narodowych. To, co nie może zostać zaadoptowane z różnych przyczyn przez rząd PiS od rządu Torysów, może zostać zadoptowane przez władze Warszawy naśladujące władze Londynu. Problemy takie jak przestępczość zorganizowana, terroryzm, korki i komunikacja miejska, wywóz śmieci czy zamieszki uliczne to są zagadnienia znacznie istotniejsze dla dużych miast niż małych miasteczek i wsi, dlatego rząd centralny próbujący zadowolić wszystkich, z konieczności będzie prowadził do konfliktów między wsią a miastem.

Ani rząd brytyjski, ani ONZ, ani OECD nie kieruje się rzecz jasna ideałami libertariańskimi. Główne czynniki sprzyjające współczesnej decentralizacji i emancypacji miast to pieniądze, technologia i demografia. Miasta po prostu stały się głównymi ośrodkami światowego rozwoju gospodarczego, a przetrwanie każdej struktury politycznej jest bezpośrednio zależne od opodatkowania struktury gospodarczej. Duże populacje i silne gospodarki miast dają im silniejszą pozycję polityczną względem władzy centralnej państw narodowych.

We Francji i Japonii, dla przykładu, 3/4 wzrostu PKB w latach 2000-2010 przypisuje się dużymi miastom. Urbanizacja postępuje a siła gospodarcza megapolis, takich jak Meksyk, Seul, Delhi, Szanghaj czy Tokio, których aglomeracje mają populacje powyżej 20 milionów mieszkańców, będzie gigantyczna. Według McKinsey Global Institute w nadchodzącej dekadzie na ponad 600 największych miast będzie składało się 20% populacji i ponad połowa PKB świata. Już teraz miasta takie jak Nowy Jork mają większe PKB niż wiele innych krajów.

Ponadto globalne miasta stają się coraz bardziej podobne do siebie. Firmy, takie jak Starbucks, H&M czy Zara, zaczęły swoje funkcjonowanie od kilku sklepów w kilku miastach na początku tego wieku. Dziś są już we wszystkich większych miastach świata. W 1860 roku w Londynie zaczęto budowę pierwszego metra na świecie. Teraz jest ponad 100 sieci metra w 27 krajach-członków OECD. Miejskie wypożyczalnie rowerów zapoczątkowane w Kopenhadze w 1995 roku dziś mają naśladowców w ponad 600 miastach na całym świecie (najwięcej w Chinach; w Hangzhou dla przykładu jest 80 tysięcy rowerów miejskich). Globalne miasta stają się międzynarodowe. Restaruacje, języki, media lokalne, idee i mody stają się podobne na całym świecie.

Trendy globalne dotyczą w dużej mierze miszkańców wielkich miast. Zadłużenie gospodarstw domowych wzrasta w całym uprzemysłowionym świecie (na pierwszym miejscu jest Dania, co zwolennicy „modelu skandynawskiego” często przemilczają). Wiele z tego typu problemów można łatwiej rozwiązać na poziomie miast niż rządów centralnych. Historycznie to miasta były oazami rozwoju. Rządy centralne jedyne w czym były dobre, to organizacja dwóch wojen światowych i rujnowanie własnych obywateli opodatkowaniem, przeregulowaniem i biurokratyzacją (jak dowodzi zresztą świeży jeszcze przypadek Grecji). Globalne miasta i globalne firmy dają nadzieję na ograniczenie władzy rządów narodowych.

Jeśli rolą liberalnego rządu jest zachowanie bezpieczeństwa jednostki i jej mienia, to władza powinna być zorganizowana na jak najniższym poziomie. Nawet jeśli uważamy, że rola rządu jest większa niż liberalne pryncypia, to nadal rozsądnie jest zakładać, że miasta będą sprawniej wypełniały te zadania niż rządy narodowe. Ponadto miasta to aktywne oazy społeczeństwa obywatelskiego, gdzie rodzą się inicjatywy oddolne, aby sprostać zarówno problemom jego mieszkańców, jak i zaadresować problemy globalne. To w miastach rodzą się ruchy, które zmieniają świat.

Amerykański (socjaldemokratyczny!) think tank Brookings Institution wydał publikację pt. „Metropolitan Revolution”, dokumentującą przypadki, w których zmniejszenie wsparcia miast przez rząd federalny w czasie obecnego kryzysu finansowego spowodwało, iż miasta zaczęły same finansować rozwój budownictwa, infrastruktury, edukacji i technologii w niespotykanym dotychczas stopniu. Niektórym miastom, którym się to nie udało, jak np. Detroit, straciły panowanie nad swoimi finansami i pogrążyły się w kryzysie. Reszta miast natomiast silniej zintegrowała się z globalną gospodarką i innymi prosperującymi metropoliami.

Relatywnie szybkie wyjście Wielkiej Brytanii z globalnego kryzysu finansowego pod rządami konserwatystów, wprowadzających w życie politykę cięć wydatków i bilansowania budżetu, sprawiło, że władze miast zaczęły naśladować tę politykę. We Włoszech i Hiszpanii rządy centralne nie prowadziły tak liberalnych działań w odpowiedzi na recesję, ale ich miasta podobnie do brytyjskich starają się racjonalizować swoje budżety.

Podczas gdy Rzym nie może zapanować nad podstawowymi sprawami zarządzając budżetem centralnym, to bogatsza Wenecja protestuje, że płaci ponad 20 mln euro w podatkach federalnych więcej niż otrzymuje od Rzymu w postaci dóbr i usług. W konsekwencji w zeszłym roku przeszło 2 miliony mieszkańców Wenecji (89% populacji) zagłosowało za niepodległością miasta w niewiążącym i nieuznawanym przez Rzym referendum. Podobnie Katalonia płaci znacznie więcej Madrytowi niż uzyskuje z powrotem w postaci dóbr i usług i podobnie w listopadzie zeszłego roku lokalne władze zorganizowały niewiążące referendum, uznane za nielegalne przez hiszpański sąd najwyższy, w sprawie niepodległości. Około 80% Katalończyków opowiedziało się za wolnością. Paradoksalnie, w ostatnich latach jedynym legalnym referendum niepodległościowym był przypadek Szkocji w 2014 roku i za niezależnością zagłosowało jedynie 44,7% mieszkańców.

Miasta, które próbują się modernizować nigdyś prosiły o pomoc władze centralne, dziś coraz częściej zachowują się jak inwestorzy, zachęcając do zakładania firm pod ich „jurysdykcją”, aby firmy te rozwijały dobra i usługi na ich terytorium i wzmacniały ich markę na globalnym rynku miast. Inwestycyjną politykę miast widać zwłaszcza po kooperacji z gigantami IT, aby unowocześnić usługi miejskie (tendencja określana jako „Smart cities”). Rozwój technologii i informatyzacja usług finansowanych przez władze prowadzi do większej emancypacji i samoorganizacji społeczności lokalnych. Dla przykładu społeczności, które dążą do secesji od rządów centralnych używają ankiet internetowych do legitymizacji swoich argumentów za organizacją referendum w swojej sprawie.

Tendencja decentralizacyjna wydaje się globalna. W Europie niezależność i świetność miast i regionów jest w pamięci historycznej w wielu miejscach. W USA tradycja secesji jest żywa do dziś – ruchu libertariańsko-scesjonistyczne są prawie w każdym stanie, najsilniejszy prawdopodobnie w Teksasie. W 1969 r. Norman Mailer i Jimmy Breslin w swojej kampanii na burmistrza i wice-biurmistrza Nowego Jorku zaproponowali secesję miasta i utworzenie nowego, 51-ego stanu w ramach USA. W czerwcu zeszłego roku premier Indii po raz pierwszy w historii tego kraju zapowiedział politykę decentralizacyjną: trzeba „zakończyć politykę od góry do dołu i zacząć wprowadzać rozwój urbanistyczny zorientowany na ludzi”. Malezja planuje dalszą decentralizację swojej struktury politycznej. Nawet Chiny zmieniają swój stosunek do władz miejskich.

Zanim miasta zostały podporządkowane rządom centralnym, ich względna suwerenność w późnym średniowieczu pomogła przyciągnąć populację i bogactwo, a tym samym osłabić feudalną wieś oraz władzę centralną monarchy. Słynna bostońska Tea Party, która rozpocząła Rewolucję amerykańską, była protestem mieszkańców miasta wymierzonym w podatkowy ucisk monarszej władzy centralnej. Miejmy nadzieje, że i dziś rządy centralne nie będą miały zbyt wielkiej siły, żeby tę transformację zapoczątkowaną przez miasta powstrzymać. Miejmy nadzieję, że mieszkańcy miast zaczną się organizować politycznie przeciwko władzy centralnej. Dla prawdziwego liberała cała nadzieja na powstrzymanie marszu centralizacji politycznej pozostała w emancypacji miast i regionów.

Nieprzyjemna woń reform :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Zmagania Trzeciej Rzeczpospolitej z systemem edukacji narodowej przypominają trochę pogoń Achillesa za żółwiem znaną z jednego z paradoksów Zenona z Elei. Chociaż Achilles biega dwa razy szybciej od żółwia, to jednak zawsze będzie się znajdował za żółwią skorupą, niezależnie od tego, że odległość między nimi w nieskończoność będzie się zmniejszać. Podobnie jest z naszą edukacją: kolejni ministrowie przekonują, że potrzeba tylko kilku drobnych zabiegów, żeby dokończyć, poprawić bądź doszlifować reformę przeprowadzoną przez Jerzego Buzka i Mirosława Handkego w roku 1998. Tylko kilka drobnych zabiegów i już wkrótce ów stan permanentnej reformy zostanie skutecznie zakończony. Niestety, trwa to już ponad 15 lat i końca nie widać, a przy każdym kolejnym zabiegu pojawiają się nowe problemy.

Hasło reform w edukacji budzi już nawet nie strach czy gniew, ale wręcz śmiech. Jeszcze jakiś czas temu w kontekście zmian edukacyjnych rodzice werbalizowali swoje niezadowolenie bądź poczucie zagubienia i niepewności. Symbolem tego poczucia pozostaje znane całej Polsce małżeństwo, które stworzyło niewielkie, acz głośne towarzystwo ludzi na tyle zamożnych i świadomych, aby pozwolić sobie na wypromowanie oddolnej inicjatywy, której celem byłoby wymuszenie na ministrze edukacji wstrzymania objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci sześcioletnich. Trudno jednak doszukać się aktualnie większych i poważniejszych inicjatyw obywatelskich w zakresie kształtu polskiego systemu szkolnictwa. Jeszcze jakiś czas temu przynajmniej nauczyciele – protestując bądź zgłaszając swoje wątpliwości co do planowanych zmian – dawali wyraz swemu zainteresowaniu. Dziś środowisko nauczycielskie jest raczej ospałe, a całą swą ospałością daje wyraz bardziej bezradności i rezygnacji niż niezadowoleniu.

Z edukacji nie uczyniono tym samym – pomimo wielu politycznych deklaracji – obszaru o szczególnym znaczeniu dla państwa. Media masowe chętniej zajmują się zbrojeniowymi złudzeniami naszych polityków, którzy w kontekście wojny we wschodniej Ukrainie czują się zobowiązani do zabrania głosu w tej sprawie. Przez ostatnie kilka lat przeciętny Polak miał więcej okazji, by stać się specjalistą od przepisów regulujących funkcjonowanie lotnictwa cywilnego, od momentu rzekomego uprowadzenia dziecka do osadzenia zabójczyni w zakładzie karnym niemalże codziennie towarzyszył Katarzynie W., brał udział w sesjach fotograficznych pani premier, a wcześniej wsłuchiwał się w opowieści o sekcjach zwłok w wykonaniu tejże, tylko w roli pani minister… Ten przeciętny Polak oglądał już buty Jarosława Kaczyńskiego, dresik Anny Grodzkiej, jadłospis Radosława Sikorskiego, zdjęcia z podróży lotniczych Adama Hofmana, szpitalną piżamkę Leszka Millera, ale o stanie polskiej edukacji dowiadywał się czegokolwiek jedynie w trakcie medialnych ubolewań nad kolejną maturalną porażką polskiej młodzieży bądź podczas przerwy świąteczno-noworocznej, kiedy to okrutni i pozbawieni empatii nauczyciele odmówili (sic!) stawienia się w szkole. Ot, cała nasza edukacja.

Start: Reforma Handkego i Buzka

Najsmutniejsze jednak jest nie to, że właściwie w Trzeciej Rzeczpospolitej – wyłączając oczywiście okres przygotowań i wdrażania reformy edukacyjnej Handkego – brak jakiejkolwiek dyskusji, której nadrzędnym celem byłoby ustalenie, jaki kształt ma mieć system edukacyjny w Polsce oraz jakie mają być efekty jego funkcjonowania, ale to, że debata ta została zastąpiona stanem permanentnej reformy rozpoczętej w roku 1998. Kolejne kroki, tudzież etapy (choć akurat samo domniemanie, że wszystko to składa się na jakąś jedną spójną wizję reformy systemu edukacyjnego przeprowadzanego systematycznie i sukcesywnie nie ma żadnych podstaw) z reguły nie były poprzedzone konstruktywną rozmową z całym środowiskiem zainteresowanym oświatą. Wprowadzanie w życie zmian w prawie oświatowym i organizacji systemu edukacji narodowej z reguły odbywało się ad hoc i w sposób pozostawiający wiele do życzenia, bez prowadzenia odpowiedniej polityki informacyjnej oraz troski o tych, którzy konsekwencje zmian muszą ponieść w największym stopniu, czyli uczniów. Ponadto nie dokonywano nigdy rzetelnych badań efektów wprowadzanych zmian, a przywoływanie przez kolejnych ministrów wyrywkowo i często bezmyślnie wyników badań PISA czy raportów OECD trudno nazwać szczątkową chociażby formą ewaluacji.

Historia zmian edukacyjnych w Trzeciej Rzeczpospolitej rozpoczęła się oczywiście od niezwykle istotnego procesu, jakim było przejmowanie szkół przez samorządy terytorialne, a wtedy konkretnie przez gminy. Od 1993 r. samorządy gminne miały prawo do dobrowolnego przejmowania szkół podstawowych, zaś od roku 1996 wprowadzono obowiązek takiego przejmowania. W roku 1999 – w ramach reformy administracyjnej kraju sprzężonej wówczas z reformą edukacyjną rządu Buzka – szkoły podstawowe i gimnazja znalazły się przy gminach, natomiast szkoły ponadgimnazjalne zostały przekazane nowo utworzonym powiatom. Wraz z przejmowaniem szkół przez jednostki samorządu terytorialnego nałożono na samorządy obowiązki związane z finansowaniem szkolnictwa, co sfinalizowano sformułowaniem zasad naliczania części oświatowej subwencji ogólnej dla jednostek samorządu terytorialnego.

Sam fakt przekazania szkół samorządom terytorialnym nie może chyba budzić żadnych wątpliwości. Proces ten był istotnym krokiem w decentralizacji zarządzania oświatą w Polsce i pozwolił wziąć odpowiedzialność za jakość i kierunki rozwoju szkolnictwa wspólnotom lokalnym. Zabieg ów na pewno pozwolił szkoły doinwestować i zmodernizować, choć należy zdawać sobie sprawę z faktu, że proces ów odbywał się i nadal odbywa nierównomiernie, a jego przebieg jest uzależniony od zamożności samorządu i światłości lokalnych elit politycznych. Co prawda nadal toczą się dyskusje, czy słusznie szkoły ponadgimnazjalne w miastach niebędących miastami na prawach powiatu znalazły się pod zarządem samorządów powiatowych, a nie miejskich, ale chyba z dzisiejszej perspektywy okazuje się, że nie musi to rodzić większych problemów, jeśli sąsiadujące samorządy mają wolę i zdolność współpracy. Natomiast dla uczniów i rodziców – jak się wydaje – kwestia, który samorząd jest organem prowadzącym danej szkoły, pozostaje zazwyczaj bez znaczenia.

Więcej wątpliwości – żeby nie użyć sformułowania „nieustanne wątpliwości” – budzi już sam strukturalny aspekt reformy edukacji przygotowanej przez Mirosława Handkego, ministra edukacji narodowej w latach 1997–2000 w rządzie Jerzego Buzka. Zlikwidowano wówczas system opierający się na ośmioklasowej szkole podstawowej, a stworzono sześcioklasową podstawówkę i trzyletnie gimnazjum. Trzyletnie zasadnicze szkoły zawodowe zostały przekształcone w szkoły dwu- bądź trzyletnie, czteroletnie licea ogólnokształcące – w szkoły trzyletnie, pięcioletnie technika – w czteroletnie. Oprócz tego w miejsce dawnych liceów zawodowych powołano nowe twory – trzyletnie licea profilowane.

Najważniejszym i chyba jedynym niekwestionowanym sukcesem reformy strukturalnej, która weszła w życie 1 września 1999 r., było wydłużenie okresu faktycznej obowiązkowej edukacji szkolnej młodzieży z ośmiu do dziewięciu lat (6 lat podstawówki i 3 lata gimnazjum). Ustawa o systemie oświaty (art. 15 ust. 2) precyzuje, że obowiązek nauki obejmuje edukację między 6. a 18. rokiem życia, obowiązek szkolny dotyczy zaś edukacji w szkole podstawowej i gimnazjum, czyli po ich ukończeniu młody człowiek może dowolnie wybrać nie tylko szkołę ponadgimnazjalną, lecz także jakąkolwiek formę edukacji publicznej czy niepublicznej dopuszczonej przepisami prawa.

Żeby jednak unaocznić sobie ów permanentny stan reformy edukacyjnej w Polsce od tamtego czasu, trzeba przyjrzeć się całej „reformatorskiej” machinie, jaka wówczas – 1 września 1999 r. – została rozpędzona. Przekształcenia o charakterze strukturalnym dotknąć musiały wszystkich szkół i placówek w kraju. W pierwszej kolejności trzeba było podjąć decyzję, które szkoły podstawowe zostaną w nowym systemie zreformowanymi sześcioklasowymi podstawówkami, a które przekształcone zostaną w gimnazja. Retoryka reformatorów budowała wizję nowo powoływanych gimnazjów jako kontynuacji tradycji szkół gimnazjalnych uruchamianych w roku 1932 w ramach reformy oświaty przygotowanej przez Janusza Jędrzejewicza. Ówczesne czteroletnie gimnazjum po dziś dzień kojarzy się z doskonałą edukacją i głębokim wychowaniem patriotycznym, stąd też nie ma się co dziwić, że dyrektorzy szkół podstawowych zaczęli walczyć ze sobą o to, żeby dostąpić swoistego awansu, jakim miało być właśnie przekształcenie w gimnazjum. Oczywiście zapomniano zupełnie, że gimnazja przedwojenne nie miały charakteru powszechnego, ale elitarny, podczas gdy szkoła współczesna ma raczej iść w kierunku – jak zresztą zakładano – egalitaryzacji kształcenia i wychowania. Retoryka świetlanej przyszłości wykształconych gimnazjalistów działała i kusiła, a wielu jej uległo!

Nowa/stara klasa nauczycielska

W toku przekształceń strukturalnych musiało dojść do przesunięć zatrudnieniowych. Największym problemem okazali się nauczyciele szkół średnich (teraz ponadgimnazjalnych), których część nie mogła pozostać w swoich dotychczasowych miejscach zatrudnienia. Z ogólniaków miał zniknąć jeden rocznik młodzieży, czyli de facto liczba młodzieży licealnej musiała w perspektywie trzech lat skurczyć się o 25 proc. Podobnie zresztą w technikach i większości szkół zawodowych. Część tych nauczycieli musiała szukać dla siebie miejsca przede wszystkim w gimnazjach, co w środowisku niejednokrotnie było traktowane jako swoista degradacja.

Zupełnie odwrotnie rzecz się miała z nauczycielami podstawówek, którzy mieli zostać oddelegowani do pracy w gimnazjum. Taka zmiana miejsca zatrudnienia była traktowana z kolei jako swoisty awans. Cały czas naiwnie wyobrażano sobie reaktywację gimnazjum w wersji Jędrzejewiczowskiej. Miesiące targów, sporów i kłótni między dyrektorami, nauczycielami i samorządowcami nie zawsze skutkowały realizacją zamierzeń ministra Handkego (przede wszystkim zaś celem była racjonalizacja siatki szkół). W niektórych samorządach terytorialnych echa tych sporów odbijają się jeszcze teraz, czyli ponad 15 lat po wdrożeniu reformy. Nie zawsze nowa struktura terytorialna sieci szkół odpowiadała założeniom reformy, częściej stanowiła zgniły kompromis między ambicjami politycznymi lokalnych działaczy i zawodowymi ambicjami określonych środowisk nauczycielskich. W niektórych wypadkach organizacja sieci szkół już dziś nadawałaby się do poprawki, a niektórzy nauczyciele gimnazjalni z wdzięcznością przyjęliby ofertę pracy w szkole podstawowej.

Duch reformy strukturalnej zakładał również wprowadzenie nowego systemu awansu zawodowego nauczycieli, który w założeniu w większym stopniu miał odpowiadać rzeczywistemu zaangażowaniu nauczycieli w wykonywanie swoich obowiązków zawodowych. Miał to być system motywujący, a ta kluczowa motywacja miała się sprowadzać – jak nietrudno się domyślać – do finansów. Wprowadzone w roku 2000 nowe szczeble awansu zawodowego nauczycieli miały przynosić nauczycielom kolejne stopnie zaszeregowania finansowego. Absolwent szkoły wyższej miał rozpoczynać staż w szkole jako nauczyciel stażysta. Po odbyciu dziewięciomiesięcznego stażu musiał stanąć przed szkolną komisją kwalifikacyjną, która na podstawie analizy jego dorobku przeprowadzała z nim rozmowę na temat jego działalności w okresie stażu. Takim sposobem stażysta miał szansę stać się nauczycielem kontraktowym. Ten zaś po odbyciu kolejnego stażu, tym razem trwającego 2 lata i 9 miesięcy, miał stanąć przed komisją powoływaną przez organ prowadzący szkołę, która przeprowadzała egzamin pod kątem wymagań określonych w odpowiednim rozporządzeniu ministra. Nauczyciel kontraktowy stawał się wówczas mianowanym, czyli – jak mawiają niektórzy – „nietykalnym”, gdyż z tym stopniem awansu zawodowego uzyskiwał szereg uprawnień i przywilejów, między innymi tych, które utrudniają jego zwolnienie z pracy (choć – wbrew temu, co twierdzą niektórzy – zwolnienia nie uniemożliwiają). Wreszcie po kolejnym niespełna trzyletnim stażu nauczyciel stawał przed komisją kwalifikacyjną powoływaną przez organ sprawujący nadzór pedagogiczny, czyli kuratorium oświaty, które z kolei nadawało stopień nauczyciela dyplomowanego.

Przepisy te – z niewielkimi zmianami dotyczącymi procedur i wymaganej dokumentacji – obowiązują do dziś. Z założenia na każdym etapie awansu zawodowego nauczyciel musi się wykazać odpowiednim dorobkiem, zaś wymagania co do niego zostały dookreślone w rozporządzeniu. Niestety w pierwszych latach obowiązywania nowych zasad opracowywanie dorobku przez nauczycieli opierało się przede wszystkim na produkcji ton papieru, w których zamieszczano opisy, sprawozdania, zdjęcia i notatki z rozmów z uczniami, przygotowywanych walentynek czy pogawędek z młodzieżą podczas tzw. godzin wychowawczych. Rzeczywiste sukcesy o charakterze naukowym i dydaktycznym mieszały się z wątpliwymi co do poziomu realizacji i wpływu społecznego działaniami podejmowanymi przez tych, którym zwyczajnie zależało na jak najszybszym zapewnieniu sobie podwyżki.

System awansowania nauczycieli w praktyce stał się jedynie formalnością, gdyż sito rekrutacyjne właściwie nie istniało, a odmowy nadania stopnia nie dość, że były rzadkością, to niejednokrotnie kończyły się na mało przyjemnych procedurach (czasem i procesach) odwoławczych. Jeśli awans zawodowy jest tylko kwestią czasu i zależy od ilości wyprodukowanego papieru zadrukowanego literami, to czy taki system można nazwać motywującym? De facto nie ma on nic wspólnego z awansem sui generis, albowiem unika różnicowania na lepszych i gorszych, bardziej i mniej skutecznych, mniej i bardziej pracowitych. Nie chodzi, rzecz jasna, o to, by zamienić szkołę w korporację, ale dysproporcje w zaangażowaniu w pracę wśród nauczycieli – co wielu z nich werbalizuje dość głośno i nazbyt często – są znaczne i jak zwykle to nie ci lepsi są beneficjentami profitów i przywilejów.

Stopień nauczyciela dyplomowanego miał być zwieńczeniem kariery nauczycielskiej. Mieli go otrzymać jedynie ci najlepsi, tylko ci z namacalnymi i niekwestionowanymi sukcesami na polu naukowym, dydaktycznym czy opiekuńczo-wychowawczym. I początkowo – w pierwszych latach działania systemu awansu – rzeczywiście tak było. Z czasem jednak okazało się, że słabsi gonią lepszych, z tym że niekoniecznie w zaangażowaniu w pracę, ale w produkcji dokumentacji dorobku. To z reguły wystarczało.

Nowelizacją Karty nauczyciela wprowadzono jeszcze tytuł honorowy profesora oświaty nadawany przez ministra edukacji na wniosek specjalnie do tego powołanej Kapituły do Spraw Profesorów Oświaty. Kandydat na profesora oświaty musi posiadać co najmniej 20-letni staż w zawodzie nauczyciela, w tym 10-letni jako nauczyciel dyplomowany, a oprócz tego powinien wykazać się znaczącym i uznanym dorobkiem zawodowym. Tytuł honorowy profesora oświaty nie jest traktowany jako szczebel awansu zawodowego, oprócz jednorazowej gratyfikacji finansowej nie przynosi on więc nauczycielowi zmiany finansowego zaszeregowania i rzeczywiście pozostaje tytułem dość elitarnym ze względu na przyznawanie go mniej więcej dwudziestu nauczycielom rocznie. Jednakże obowiązujące w kuratoriach oświaty procedury przekazywania i kwalifikowania wniosków o nadanie tytułu profesora oświaty pozostają nader ogólne i „rozciągliwe”, a reguły gry trudno nazwać klarownymi. Mimo to ten honorowy element systemu awansu – choć przecież będący w rzeczy samej niezależnym od procedur awansowych – wydaje się tą częścią machiny wprowadzonej rzeczoną reformą, który w największym stopniu spełnia swoją funkcję: zakłada bowiem honorowanie najlepszych i nielicznych, a zamiast ślepego „równania do dołu” gwarantuje ekskluzywizm i elitarność.

Co do zasady jednak nowy system awansu zawodowego nie do końca spełnił swoją funkcję. Jeśli bowiem każdy bez większego problemu i szczególnego zaangażowania może pokonać w minimalnych terminach wszystkie szczeble, to oznacza, że system zwyczajnie nie działa. Młodzi – niejednokrotnie trzydziestokilkuletni – nauczyciele dyplomowani osiągają najwyższe laury nauczycielskie, przez co ich motywacja ginie pod ciężarem chwały najwyższego zaszeregowania finansowego. Brak kolejnej motywacji finansowej oraz brak dalszych możliwości awansu nie działają motywująco także na tych, którzy pracują z radością, a szkoła jest dla nich zwieńczeniem marzeń zawodowych. Tak przecież nie może być! Człowiek trzydziestokilkuletni dopiero zaczyna swoją karierę zawodową, a tymczasem w branży nauczycielskiej może już osiągnąć jej szczyty! Ministerstwo powinno poważnie wziąć pod uwagę rewizję niespełniającego swoich funkcji systemu awansu (ale pozostawić honorowy tytuł profesora oświaty w bieżącym kształcie). Szkoda, że nie pomyślano wcześniej, by stopień nauczyciela dyplomowanego przyznawać tymczasowo (przykładowo na 5 lat), po czym wymagany byłby kolejny staż i kolejna procedura kwalifikacyjna, dzięki czemu ciągłe samokształcenie nauczycieli zostałoby wymuszone przepisami.

Zupełnie nic nowego nie wymyślono w sprawie kształcenia nauczycieli. Dziś właściwie nauczycielem w Polsce może być każdy, kto ukończy kierunkowe (bądź pokrewne) studia wyższe oraz studium pedagogiczne, czyli nabędzie uprawnienia pedagogiczne. Powołane w toku reformy Jędrzejowiczowskiej, a istniejące do roku 1963 licea pedagogiczne – choć były „zaledwie” średnimi szkołami zawodowymi – dawały nieporównywalnie większe kwalifikacje do wykonywania zawodu nauczyciela niż współczesne studia uniwersyteckie w połączeniu z rodzącymi się jak grzyby po deszczu pedagogicznymi studiami podyplomowymi prowadzonymi przez mniej lub bardziej „dystyngowane” uczelnie państwowe czy prywatne. Brak dziś wyższych szkół pedagogicznych z prawdziwego zdarzenia, w których kształcenie podporządkowane byłoby właśnie dążeniu do przygotowania dobrych nauczycieli. Brak nowoczesnych i elitarnych centrów ustawicznej edukacji nauczycieli, które pozwalałyby na permanentne dokształcanie się przedstawicieli tej profesji, bo przecież w orientacji w tej tak szybko zmieniającej się rzeczywistości to właśnie nauczyciel powinien wyprzedzać ucznia i być o krok przed nim. Tymczasem nasz system skutkuje tym, że z dokształcania i rozwijania kompetencji nauczycielskich korzystają przede wszystkim nauczyciele realizujący staże na kolejne szczeble awansu zawodowego, zaś nauczyciele dyplomowani – choć przecież mieli być elitą elit – korzystają z tych możliwości najmniej.

Za godny powtarzania, propagowania i może częściowego przeszczepienia uznaje się duński system kształcenia nauczycieli, w którym odrębne trzyletnie instytuty pedagogiczne kształcą nauczycieli przedszkolnych, czteroletnie specjalne kolegia przygotowują nauczycieli szkół podstawowych, a w toku sześcioletnich studiów uniwersyteckich wzbogaconych 120 godzinami praktyk w każdym roku przygotowywani są nauczyciele szkół średnich. Studia pedagogiczne obejmują nie tylko kształcenie specjalistyczne, lecz także ogólnopedagogiczne, przede wszystkim zaś rozwijają talenty pedagogiczne, wrażliwość psychologiczną, uczą metodyki wychowania, a także poprawiają znajomość języka obcego. Niezwykle rozbudowany i wkomponowany w system awansu zawodowego oraz wynagradzania nauczycieli jest również system edukacji podyplomowej i kursów dokształcających. Większość z nich organizuje Wyższa Szkoła Nauczycielska w Kopenhadze specjalizująca się właśnie w obsłudze i kształceniu nauczycieli. Tak ukształtowany system sprawia, że nabór do zawodu nauczyciela w Danii nie może być przypadkowy, gdyż obwarowany jest szeregiem wymogów, które musi spełnić kandydat na nauczyciela. Trwa to z reguły minimum trzy lata, czyli absolwent szkoły średniej, już po maturze, musi zdecydować się na obranie ścieżki kształcenia w kierunku przygotowania nauczycielskiego.

Mirosław Handke doskonale zdawał sobie sprawę z konieczności zmian w kształceniu i przygotowaniu nauczycieli, dlatego reforma awansu zawodowego została sprzężona z całą reformą oświaty. W wywiadzie udzielonym jednej ze stacji radiowych w roku 2006 były minister edukacji mówił tak: „Musielibyśmy powiedzieć o systemie przygotowania, kształcenia nauczycieli, systemie motywacji, o selekcji do tego zawodu. To nie jest prosty zawód. To jest powołanie”. Często w toku dyskusji na temat nauczycieli – ostatnio chociażby podczas grudniowej przerwy świątecznej – zapomina się o specyfice tego zawodu będącego właściwie profesją, aktywnością o szczególnym znaczeniu społecznym.

Upadki pięknych idei

Chociaż system awansu zawodowego nauczycieli okazał się de facto porażką, to jednak kluczowe okazuje się zawsze dostrzeżenie tego faktu, a w dalszej kolejności przygotowanie działań zaradczych i naprawczych. Niestety również w tym zakresie Ministerstwo Edukacji Narodowej okazuje się nosicielem immanentnej niemocy ewaluacyjno-korekcyjnej – nie bez powodu klasyk znający instytucje polskie od podszewki mówił, że „państwo działa tylko teoretycznie”. Brak w Polsce albo odwagi, albo determinacji, albo rozumu, żeby wszelkie wprowadzane zmiany poddawać gruntownemu prześwietleniu, a w efekcie wprowadzać do nich korekty czy też innego rodzaju działania naprawcze. Sztandarowymi przykładami pomysłów reformatorów szkolnictwa, które okazały się totalnym fiaskiem, ale nieprędko podjęto decyzje o wycofaniu się z nich bądź o ich naprawieniu, okazały się: po pierwsze, powołane w miejsce niejednokrotnie bardzo dobrych liceów zawodowych licea profilowane, po drugie zaś, wprowadzona w 2005 r. nowa formuła ustnego egzaminu maturalnego z języka polskiego, czyli tzw. prezentacja maturalna.

Porażka liceów profilowanych była oczywista dla nauczycieli w nich zatrudnionych już po ukończeniu pierwszego cyklu kształcenia w tych szkołach, czyli w roku 2002. Wynikało to z tego, że kształcenie ogólne przygotowujące do egzaminu maturalnego na takich samych zasadach jak w liceach ogólnokształcących zostało uzupełnione kształceniem ogólnozawodowym. Co ważne, absolwenci liceów profilowanych nie uzyskiwali żadnego zawodu, lecz jedynie ogólne kompetencje w zakresie wybranego profilu (ekonomiczno-administracyjny, elektroniczny, elektrotechniczny, mechatroniczny, rolniczo-spożywczy, socjalny, transportowo-spedycyjny, usługowo-gospodarczy, chemiczne badanie środowiska, kreowanie ubiorów, kształtowanie środowiska, leśnictwo i technologia drewna, mechaniczne techniki wytwarzania, zarządzanie informacją). Już to stanowiło dla wielu młodych absolwentów zaskoczenie będące, rzecz jasna, zazwyczaj efektem niedoinformowania. Ponadto realizacja podstawy programowej kształcenia ogólnego i jednoczesne przygotowanie do egzaminu maturalnego w połączeniu z elementami kształcenia zawodowego okazało się nieefektywne. Licea profilowane po wejściu w życie w roku 2005 zasad regulujących przeprowadzanie egzaminów maturalnych staczały się po równi pochyłej: notowano coraz gorsze wyniki matur w szkołach tego typu i coraz wyższy współczynnik oblewających egzaminy. Wszystko to sprawiło, że z dniem 1 września 2012 r. szkoły te zaczęto wygaszać i nie przeprowadzono do nich naboru, ostatecznie przestały one istnieć 1 września 2014 r.

Potrzeba było 15 lat, by przychylić się do nawoływania środowiska nauczycielskiego, które od samego początku domagało się przemyślenia i poprawienia formuły liceum profilowanego. Jak to zwykle bywa (nie powiem: „jak to w Polsce zwykle bywa”), założenia były szczytne, bowiem chodziło o połączenie wykształcenia ogólnego z ogólnym przygotowaniem zawodowym, dzięki któremu przyszły absolwent mógłby po maturze podjąć albo specjalistyczne studia zawodowe czy uniwersyteckie, albo zdecydować się na jakąś inną formułę kształcenia pomaturalnego czy policealnego. Jak można było wyczytać w ówczesnej podstawie programowej liceów profilowanych celem było także „tworzenie warunków do organizacji i prowadzenia kształcenia ogólnozawodowego, z uwzględnieniem zastosowania technologii informatycznej”, a także „przygotowanie do działań przedsiębiorczych i możliwości podejmowania własnej działalności gospodarczej lub pracy w przedsiębiorstwach”. Idea stworzenia formuły szkoły kształtującej w młodych ludziach szereg kompetencji miękkich, które w przyszłości staną się dla nich przepustką albo do dalszej edukacji, albo do założenia własnej działalności gospodarczej, była wartościowa, jednak może nazbyt naiwna. Licea profilowane okazały się marnymi kopiami ogólniaków usiłującymi udawać technika, do których trafiała młodzież z reguły lepiej nadająca się do szkół zawodowych.

Niewypałem, który doczekał się dłuższego życia, acz dogorywał już od kilku lat, okazała się maturalna prezentacja w ramach matury ustnej z języka polskiego. W roku szkolnym 2014/2015 przeprowadzono pierwszy egzamin według poprawionej formuły, nawiązujący w pewnym stopniu do egzaminu ustnego z czasów tzw. starej matury. Prezentacja maturalna z języka polskiego musiała być przeprowadzona dziesięciokrotnie, żeby Ministerstwo Edukacji Narodowej wycofało się z tego pomysłu, który – pozwolę sobie przypomnieć – również od samego początku był krytykowany przez środowisko nauczycielskie, w szczególności zaś przez nauczycieli języka polskiego będących jednocześnie egzaminatorami. Jednakże i w tym wypadku intencje reformatorów były jak najbardziej czyste i – kolejny raz – szczytne. W prezentacji wybranego zagadnienia literacko-naukowego zdający egzamin maturalny miał się wykazać zdolnościami komunikacyjnymi, umiejętnościami retorycznymi i kulturą słowa, sama zaś prezentacja miała być jedynie kwintesencją jego systematycznej półrocznej pracy udokumentowanej złożonym wcześniej konspektem i bibliografią. Czym się stał egzamin maturalny w tej formule? Wylęgarnią patologii usankcjonowanych przepisami prawa. Na masową skalę rozwinął się handel gotowymi prezentacjami i wątpliwej jakości usługami internetowych quasi-przedsiębiorców. Uczniowie zaś w sposób płynny zostali wchłonięci przez tak zorganizowany system, dawali wyraz swojemu postępującemu lenistwu i szli na łatwiznę. Kolejny raz ideał sięgnął bruku. Aż dziw, że dopiero po 10 latach ministerstwo podjęło decyzję o rezygnacji z tego absurdalnego eksperymentu, który powinien być przerwany po maksymalnie dwóch edycjach.

Głębsza refleksja nie została jednak jak dotychczas podjęta w kwestii podnoszonych przez środowisko nauczycielskie problemów obecnych w szkołach gimnazjalnych. W opinii publicznej, a także według części środowisk politycznych, gimnazja okazały się kolejną – jeśli nie największą – klapą reformy oświaty. Wskazuje się na szereg problemów wychowawczych, z jakimi borykają się nauczyciele tych szkół, podkreślając przede wszystkim kwestię „trudnego wieku” gimnazjalistów i kłopotów towarzyszących „wydobywaniu się z dziecięctwa”. Temu wydobywaniu się z dziecięctwa niejednokrotnie towarzyszą narkotyki, alkohol, dopalacze, a ostatnio także coraz częściej przemoc psychiczna, seksualna czy też cyberprzemoc. Krótko mówiąc, wszystko, co złe, dzieje się w gimnazjum i pochodzi z gimnazjum.

Niektóre środowiska polityczne mamią nas populistycznymi hasłami odwrócenia reformy edukacyjnej, przywrócenia ośmioklasowej szkoły podstawowej. Takim sposobem wszystko miałoby wrócić do dawnego porządku. Tymczasem niewielu – jak się wydaje – dostrzega, że ten nowy porządek został nie tylko zdeterminowany kształtem polskiego systemu szkolnictwa, ale w zdecydowanie większym stopniu jest wykwitem współczesnej kultury, w której ogromną rolę odgrywają media i komercjalizacja; kultury, w której tabu nie istnieje, seks i erotyka są na wyciągnięcie ręki, a młody człowiek zagubiony w tej skomplikowanej rzeczywistości czasami nie potrafi znaleźć oparcia nawet w swoich najbliższych, tak skupionych na karierze i zarabianiu pieniędzy. Problemy naszych gimnazjalistów są niestety w mniejszym stopniu wynikiem struktury polskiego szkolnictwa, a w większym stopniu odpowiedzią na współczesność.

Pomstowanie na gimnazjalną porażkę zupełnie nie znajduje swojego odzwierciedlenia w badaniach Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (PISA) przeprowadzanego na 15-latkach, a koordynowanego przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Jak pokazują wyniki PISA z roku 2013, polscy gimnazjaliści znajdują się w czołówce europejskiej we wszystkich poddawanych ocenie umiejętnościach (czytanie, umiejętności przyrodnicze, umiejętności matematyczne), a wyprzedzają nas takie zamożna kraje europejskie jak Liechtenstein, Szwajcaria czy Finlandia, które od lat znajdują się w czołówce tego rankingu. Ostatnie wyniki pokazują, że w Polsce od 15 lat mamy do czynienia z systematycznym podnoszeniem się wszystkich badanych kompetencji, a w ostatnich latach dostrzegalny jest także wzrost liczby uczniów z najlepszymi wynikami i jednocześnie spadek wyników najsłabszych. Wszystko wskazuje na to, że sukcesem reformy okazało się wyrównanie poziomu kształcenia polskich nastolatków niezależnie od miejsca, w którym podejmują oni naukę. Dzięki temu wszyscy uczniowie gimnazjów mają równe szanse na dobre przygotowanie do egzaminów kończących szkołę oraz w rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych. Czy więc to nie wystarczy, żeby obronić ideę gimnazjum?

To chyba jednak trochę za mało. Ewidentny sukces w kształtowaniu kompetencji kluczowych, dostrzegalny w badaniach PISA, niekoniecznie musi iść w parze z sukcesem wychowawczym i w tym wypadku chyba rzeczywiście nie idzie. Problemy wychowawcze, z którymi borykają się nauczyciele w szkołach gimnazjalnych, są równie ewidentne i nawet bardziej namacalne. Autor reformy edukacyjnej minister Handke twierdzi, że nie można mówić o klęsce idei gimnazjum. Jego zdaniem odpowiedzialnością za te problemy należałoby obarczyć tych, którzy zepsuli jego reformę w samym momencie jej krystalizowania się. Jak wskazuje były minister, „istotą gimnazjum było oddzielenie od szkoły podstawowej, ale skierowane wyraźnie na szkołę licealną. Stąd […] zakaz łączenia gimnazjów ze szkołą podstawową”. W zamierzeniu – jak wskazuje minister – chodziło o system 6+6, czyli gimnazja miały tworzyć klasy licealne tam, gdzie nie było liceum, z kolei tam, gdzie były mocne licea, miały one tworzyć klasy gimnazjalne.

Gimnazja istniejące przy szkołach średnich nigdy nie stałyby się gettami problemów młodzieży dojrzewającej – wręcz przeciwnie, starsi koledzy nie dość, że budziliby respekt, to jednocześnie stawaliby się pozytywnym wzorcem zachowań, co zapewne odgrywałoby szczególną rolę w liceach cieszących się bardzo dobrą opinią. Duch reformy zakładał oddzielenie od siebie sześcioletniej edukacji dziecięcej od sześcioletniej edukacji młodzieżowej, co znowu zostało zaprzepaszczone głównie z powodu politycznych interesów lokalnych liderów pragnących zaspokoić oczekiwania rodzimych środowisk. Bo przecież znajdujące się w jednym zespole szkoła podstawowa i gimnazjum de facto niczym się nie różnią od dawnej ośmioklasowej szkoły podstawowej, a nie o to w reformie chodziło!

Centralizacja w służbie jakości i transparentności

Na rok 2002 planowano wprowadzenie nowej formuły egzaminu maturalnego z obowiązkowym egzaminem maturalnym z matematyki. Miało to być finalizacją procesu związanego z przekształcaniem szkolnictwa polskiego, gdyż właśnie w tym roku pierwsi absolwenci kończyliby zreformowane trzyletnie licea. Tymczasem od samego początku lewicowa opozycja hucznie protestowała przeciwko nowej maturze, zaś po przejęciu władzy przez koalicję Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego, kiedy to ministrem edukacji narodowej została Krystyna Łybacka, natychmiastowo przyjęto przepisy wykonawcze odraczające nową formułę egzaminu, a dla uniknięcia ewentualnych protestów dano chętnym uczniom możliwość zdawania matury także według planowanych nowych zasad. Działania Łybackiej wyraźnie pokazały schizofrenię polskich elit politycznych w zakresie polityki edukacyjnej oraz brak politycznego konsensusu w tych sprawach. Nowa minister wolała wykonać krok wstecz, zamiast skupić się na działaniach informacyjnych i pomocowych, dzięki którym egzamin w nowej formule mógłby jednak zostać przeprowadzony. Dezorientację wprowadzoną przez nową ekipę rządową, nawet jeśli była spowodowana wieloma głosami środowiska nauczycielskiego, uczniów i rodziców, trudno scharakteryzować jako działanie naprawcze. Łybacka zwyczajnie postanowiła schować głowę w piasek.

Nie dość, że zaczęto polską szkołę i jej otoczenie przyzwyczajać do permanentnego stanu tzw. reformy, to o samej reformie każde środowisko polityczne mówiło innym głosem, a głos ów był niejednokrotnie tożsamy z głosem środowiska wspierającego aktualnie rządzącą ekipę polityczną. Ministerstwo edukacji pod kierownictwem Łybackiej przesunęło reformę egzaminu maturalnego o trzy lata. Co istotne, matura od tamtego czasu bynajmniej nie osiągnęła swojego finalnego kształtu. W roku 2009 rozpoczęto wprowadzanie w gimnazjach nowej podstawy programowej, co poskutkowało pewnymi zmianami w egzaminie kończącym gimnazjum. Rocznik zreformowanej podstawy programowej w 2015 r. przystąpił do matury w formule dostosowanej do nowej podstawy programowej w liceum. Zniknęła możliwość zdawania przedmiotu wybranego (historia, biologia, fizyka, geografia, wiedza o społeczeństwie itp.) na poziomie podstawowym, uczeń będzie go mógł zdawać wyłącznie na poziomie rozszerzonym. Odpowiednie sylabusy zostały zaprezentowane uczniom w ostatnich możliwych terminach, dlatego tegoroczni abiturienci dopiero po pierwszej klasie dowiedzieli się, jak mniej więcej (sic!) będzie wyglądał ich egzamin maturalny. Czy nowa (choć właściwie trzeba by powiedzieć: najnowsza) matura zda egzamin? Tego dowiemy się pod koniec czerwca, kiedy maturzyści odbiorą swoje zaświadczenia z wynikami egzaminów.

Tymczasem jednak – po doświadczeniach próbnego egzaminu maturalnego przeprowadzonego w grudniu na podstawie arkuszy przygotowanych przez Centralną Komisję Egzaminacyjną – nauczyciele i uczniowie mają wielkie obawy. Arkusze maturalne właściwie ze wszystkich przedmiotów zostały odebrane przez środowisko jako znacznie trudniejsze od tych z lat ubiegłych. Sposób punktowania zadań promuje uczniów bardzo dobrych lub wybitnych, a dyskryminuje przeciętniaków, którzy popełniając jeden błąd w kilkuelementowym zadaniu, mogą nie uzyskać za nie żadnych punktów. Nauczyciele na własną rękę i z pewnym wsparciem niektórych wydawnictw przygotowywali młodzież do tego, co może się okazać wielką niespodzianką.

Jeśli rzeczywiście wyniki tegorocznych maturzystów będą dużo gorsze od ubiegłorocznych, wówczas okaże się, że miejsca na obleganych kierunkach medycznych, prawniczych czy politechnicznych zajmą ubiegłoroczni abiturienci, którym wtedy nie udało się przekroczyć progów wymaganych przez uczelnie. Oczywiście uczelnie nie mają zielonego pojęcia, że tegoroczne i ubiegłoroczne wyniki egzaminów maturalnych de facto są wynikami niepoddającymi się porównaniu, bo czy ktoś słyszał, aby w tym roku ze względu na zmiany formuły rozszerzonego egzaminu maturalnego któraś z polskich uczelni dokonywała jakichkolwiek korekt w zasadach rekrutacji na studia wyższe? Nauczyciele przedmiotów maturalnych doskonale zdają sobie sprawę, że tegoroczne 50 proc. na maturze rozszerzonej bynajmniej nie musi znaczyć to samo co ubiegłoroczne 50 proc. Kolejny raz otrzymujemy dowód, że koordynacja działań między różnymi instytucjami naszego państwa szwankuje, a rozdzielenie ministerstwa edukacji od ministerstwa nauki zakrawa na absurd.

Tegoroczna, najnowsza formuła matury – w szczególności chodzi oczywiście o maturę rozszerzoną z wybranych przedmiotów – miała być podsumowaniem licealnego cyklu kształcenia wedle nowej podstawy programowej i na nowo rozpisanych siatek godzin. Nowa organizacja pracy w liceum niestety również pozostawia wiele do życzenia. Pierwsza klasa liceum stanowi bowiem dokończenie programu etapu gimnazjalnego (za tym pomysłem przemawia wiele argumentów), zaś realizacja przedmiotów rozszerzonych odbywa się w klasie drugiej i trzeciej (taki dwuletni kurs przygotowawczy do matury na podstawie przeładowanych wytycznych podstawy programowej, których nie sposób dobrze przyswoić w czasie założonym w rozporządzeniu).

Pod względem programowym od prawie 3 lat mamy więc w Polsce do czynienia z czteroletnimi gimnazjami i dwuletnimi liceami. Tylko czekać, aż któryś z ministrów wpadnie na pomysł przełożenia struktury programowej na strukturę organizacyjną polskiego szkolnictwa, co będzie musiało skończyć się katastrofą dla wielu bardzo dobrych liceów ogólnokształcących nieprowadzących własnych oddziałów gimnazjalnych. Nie jest to bynajmniej sprawa abstrakcyjna, bo – jeśli dobrze sobie przypominam – w którymś z dokumentów Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji pod kierownictwem Michała Boniego wprost była o tym mowa. Boże, chroń nas przed dalszym rozmontowywaniem edukacji ponadgimnazjalnej!

W obliczu reformy programowej kolejny raz wylano dziecko z kąpielą. Celem było bowiem wyjście naprzeciw oczekiwaniom szkół wyższych, które od lat podkreślają, że próg zdawalności matury (30 proc. punktów) jest zdecydowanie zbyt niski, zaś poziom licealistów, nawet tych zdających maturę rozszerzoną, pozostawia wiele do życzenia. Mamy już liczne przykłady uczelni, które we wrześniu, przed rozpoczęciem roku akademickiego organizują dla nowo przyjętych studentów korepetycje wyrównujące ich kompetencje. Jakkolwiek tego typu działanie uczelni wyższych uznać należy za chwalebne i godne naśladowania, to jednak niekoniecznie maturze w najnowszej postaci uda się zaradzić wskazywanemu problemowi.

Potwierdzeniem niech będzie następująca kwestia. Otóż ministerstwo wprowadziło obowiązek zdawania przez ucznia szkoły licealnej egzaminu na poziomie rozszerzonym z przynajmniej jednego przedmiotu. Świetny pomysł, który na pewno należałoby uznać za krok w kierunku podnoszenia poziomu kształcenia przyszłych studentów. Niestety nie wprowadzono żadnego procentowego pułapu zdawalności tego egzaminu, przez co wystarczy, że abiturient pojawi się na egzaminie, pokwituje odbiór arkusza maturalnego, rozpakuje go i zakoduje. Oddawszy pusty arkusz, będzie wiedział jedno: zdał maturę rozszerzoną, na 0 proc., ale jednak zdał! Czy w takim razie obowiązek zdawania matury rozszerzonej z przynajmniej jednego przedmiotu nie jest z założenia fikcją? Ilu lat potrzebować będzie ministerstwo edukacji, żeby wycofać się z tego absurdu?

Sam fakt wprowadzenia w 2005 r. egzaminów zewnętrznych, czyli matury sprawdzanej niezależnie przez egzaminatorów utworzonej Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i zreorganizowanych Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych zasługuje na pochwałę. Egzaminy nie są już sprawdzane w szkołach, a ich wyniki są porównywalne – tylko dzięki temu szkoły wyższe (poza kierunkami o szczególnych wymaganiach) zrezygnowały z egzaminów wstępnych i przeprowadzają rekrutację na podstawie wyników egzaminu państwowego. Choć założenie było takie, że wszystkie wyniki zostaną opublikowane i każdy będzie mógł porównać szkoły pod kątem ich efektów kształcenia widocznych przez pryzmat egzaminu maturalnego, to jednak po dziś dzień znalezienie wyników matur uczniów konkretnej szkoły jest niemal niemożliwe. Wyniki matur publikują jedynie szkoły najlepsze, które mają się czym chwalić. Inni zasłaniają się danymi osobowymi (choć przecież nikt nie oczekuje publikacji imiennie konkretnych wyników) lub obrażają się, jeśli ich porównywać z lepszymi.

Jak jednak pokazuje ostatni raport Najwyższej Izby Kontroli, również w systemie organizacji egzaminów zewnętrznych można znaleźć mnóstwo mankamentów. Błędy w sprawdzaniu arkuszy, źle naliczane punkty, niewyciąganie konsekwencji wobec popełniających błędy egzaminatorów, niewypracowanie systemu analizy efektów i wyciągania wniosków z wyników egzaminów przez zarządzających oświatą. Pokazuje to wyraźnie, że politycy kierujący szkolnictwem unoszą się nieprzerwanie w przestrzeni iluzji, a reformy przygotowywane wybiórczo, niedokańczane, psute i niedopracowane często zaczynają żyć własnym życiem w oderwaniu od początkowych celów i motywów, jakie leżały u ich źródeł.

Brak odpowiedzi na niż demograficzny

Wreszcie – jak pokazują ostatnie lata – brakuje jakiegokolwiek kompleksowego programu zarządzania polską oświatą w dobie niżu demograficznego. Oczywiście, teraz to już raczej zbyt późno na jakikolwiek program, jednak przez ostatnie lata cała filozofia walki z niżem polegała na jednym: na likwidacji szkół. Polscy politycy, zarówno ci na szczeblu centralnym, jak i politycy lokalni przyjęli niezwykle prostą perspektywę spoglądania na logikę zarządzania edukacją: logikę pani księgowej. Trudno nazywać taką logikę kapitalistyczną czy neoliberalną, albowiem ogranicza się ona wyłącznie do zliczania cyferek i powtarzania niczym mantry formułki „Nie opłaca się”. Tymczasem żeby coś nam się opłaciło, to najpierw trzeba zainwestować. Przedsiębiorca, który chce w przyszłości dorobić się majątku, musi najpierw na określone działanie albo wydać swoje oszczędności, albo zapożyczyć się w banku. Podobnie jest przecież z edukacją: jeśli w nią nie zainwestujemy, to nie wyedukujemy młodych ludzi. Jeśli nie podniesiemy poziomu kształcenia, to nie wychowamy kreatywnych i prorozwojowo nastawionych pracowników. Wydawałoby się to całkiem oczywiste, jednak wśród naszych włodarzy kierujących się logiką pani księgowej niestety tak nie jest. Zachęcam więc, żeby nasi premierzy, ministrowie, prezydenci, burmistrzowie i wójtowie przesiedli się do tanich samochodów, wtedy może zrozumieją, że tanie rzadko jest dobre. Jakim więc sposobem coraz tańsza edukacja ma być edukacją coraz lepszą?

Likwidowanie kolejnych szkół i przekazywanie ich organizacjom pozarządowym oczywiście bardzo często ma swoje uzasadnienie, jednak w sytuacji, kiedy motywem takiego postępowania jest wyłącznie nieudolność władz samorządowych, należy takie działanie bezwzględnie potępić. To rolą władz samorządowych jest podejmowanie działań mających na celu utrzymanie racjonalnej i zarazem korzystnej dla obywateli siatki szkół. To rolą władz samorządowych jest poszukiwanie dodatkowych form finansowania prowadzonych przez nie placówek. Niestety, część gmin i powiatów nawet nie próbuje pozyskiwać pieniędzy unijnych, dzięki którym udałoby się chociaż w jakimś stopniu i na pewien czas uniknąć radykalnych działań w lokalnej oświacie, a już na pewno można by rozszerzyć ofertę dydaktyczną czy też podnieść poziom szkolnej infrastruktury.

Jeśli samorządowcy nie mają tak szerokich horyzontów, by samodzielnie wpadać na podobne pomysły, to zachęcam, aby uczyć się od najlepszych bądź zatrudniać kompetentnych urzędników, którzy są w stanie nauczyć się skutecznego pozyskiwania pieniędzy. Ponadto szkoła jako budynek wraz z całą jej infrastrukturą nie musi przecież pełnić wyłącznie funkcji edukacyjnych. Współpraca z organizacjami pozarządowymi oraz przedsiębiorczością prywatną daje możliwość pozyskiwania dodatkowych pieniędzy z najmu pomieszczeń, sal konferencyjnych czy infrastruktury sportowej. Wymaga to jednak przedsiębiorczego myślenia i działania urzędników samorządowych, dla których likwidacja placówki będzie zawsze – bo tak powinno być – ostatecznością.

Niż demograficzny powinien być asumptem do podnoszenia poziomu kształcenia. To nie likwidacja szkół i oddziałów powinna być pierwszą odpowiedzią na zmniejszającą się liczbę młodych Polaków. Powinno się zmierzać raczej w kierunku zmniejszania liczebności oddziałów klasowych, w których praca okazywałaby się bardziej efektywna, wówczas – chyba nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości – i realizacja założeń podstawy programowej przebiegałaby jeszcze skuteczniej. Nie zamierzam się nawet wdawać w tym miejscu w próby udzielenia odpowiedzi na nieschodzące z ust polityków pytanie: „A skąd na to wziąć pieniądze?”. To rolą władzy jest udzielenie na to pytanie odpowiedzi! Narzekać na niedobór pieniędzy potrafi każdy, a polityk i urzędnik mają wykroczyć poza to narzekanie i znaleźć sposób na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania, jeśli finansowanie państwowe czy samorządowe jest niewystarczające. Chciałbym choć raz posłuchać w czasie kampanii wyborczej nie o tym, co politycy mi dadzą „za darmo” po tym, jak wykradną mi z kieszeni kolejne złotówki, ale o tym, skąd wezmą dodatkowe pieniądze, żeby nie trzeba ich było wyciągać od podatnika.

Kiedy minister Katarzyna Hall wprowadziła konkursy na finansowanie olimpiad przedmiotowych, czyli tych form naukowej już aktywności młodzieży, dzięki którym wielu młodych Polaków może już w liceum rozwijać swoje akademickie pasje, tłumaczyła, że chodzi o racjonalizację i uporządkowanie tego sektora działalności edukacyjnej. W efekcie doprowadzono zwyczajnie do obcięcia finansowania i likwidacji szeregu wieloletnich inicjatyw umacniających w młodzieży chęć nauki, samorozwoju i przygotowujących ich do podjęcia studiów wyższych. Zastanawiające jest, czym wspieranie finansowe sportowców – którego rzecz jasna nie jestem przeciwnikiem – różni się od wsparcia finansowego młodych chemików, biologów czy historyków? Z perspektywy społecznej i rozwojowej trzeba by wręcz uznać, że to stypendium dla chemika, biologa czy historyka z większym prawdopodobieństwem przełoży się w przyszłości na rozwój gospodarczy czy technologiczny niż wspieranie finansowe biegacza czy koszykarza. Tymczasem nie widziałem jeszcze, żeby pan prezydent czy pani premier brylowali w głównym wydaniu „Wiadomości”, „Informacji” czy „Faktów” w otoczeniu laureatów olimpiady biologicznej, matematycznej czy wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. A to właśnie tej młodzieży w przyszłości zapewne któryś z kolejnych panów prezydentów będzie wręczał tytuł profesorski. W polityce niestety zwycięża tani populizm i prymitywna demagogia, a naszym ograniczonym intelektualnie elitom należałby się raczej jakiś dotkliwy pakiet kar cielesnych niż kolejny artykuł, którego z dużym prawdopodobieństwem nie przeczytają.

Edukacja niemedialna

Mirosław Handke w przywoływanym już przeze mnie wywiadzie przekonuje: „Edukacja jest rzeczą zbyt skomplikowaną i delikatną, tu nie ma prostych rozwiązań. Dramatem jest, jeśli w edukację wchodzi polityka”. Nie do końca jednak trzeba się z profesorem zgodzić. Edukacja – jeśli mamy utrzymać edukację publiczną i powszechną – zawsze będzie zarządzana przez polityków i finansowana z pieniędzy, o których decydować będą właśnie politycy. Rzecz w tym, aby osoby prywatne, wspólnoty lokalne i organizacje samorządowe nie dały politykom wolnej ręki w decydowaniu o sprawach dotyczących oświaty. Angażowanie się w oddolne inicjatywy i protesty, a także wywieranie różnych form nacisku na naszych polityków to jedyne sposoby, dzięki którym edukacja nie zostanie pozostawiona wyłącznie politykom. W tym kontekście akcja zorganizowana przez państwa Elbanowskich jest chyba pierwszą na tak dużą skalę tego typu akcją obywatelską. Szkoda tylko, że to inicjatywa o charakterze antyedukacyjnym, u której podstaw leży niezdolność do systemowego spojrzenia na kształcenie młodego człowieka i niezrozumienie społecznego oraz kulturowego znaczenia edukacji narodowej.

Problemy edukacyjne niestety rzadko są na tyle medialne, aby trafiać do czołówek serwisów informacyjnych i porywać tłumy. Dlatego właśnie problematyka edukacyjna pojawia się w mediach standardowo dwa razy w roku: w czerwcu, kiedy to publikowane zostają wyniki egzaminów maturalnych (wtedy media i politycy standardowo wyrażają swoje ubolewanie z powodu obniżającego się poziomu kształcenia i wzrastającej liczby oblewających egzamin), oraz we wrześniu, kiedy to dzieci i młodzież ruszają do szkoły (wtedy media i politycy werbalizują swoje niezadowolenie z powodu wysokich kosztów szkolnej wyprawki i podręczników). Możliwe że tematyka edukacyjna w następnych latach pojawiać się będzie jeszcze w grudniu, kiedy to media i politycy dają wyraz swemu zatroskaniu losem biednych dzieci, które zostają w domu bez opieki (wtedy to przypomina się społeczeństwu, jak to paskudnym i leniwym nauczycielom nie wystarczają dwa miesiące wakacji letnich i dwa tygodnie ferii zimowych, a żądają jeszcze wydłużonej przerwy świąteczno-noworocznej).

Medialne są rzecz jasna również sześciolatki, których problem podbudowano już tyloma emocjonalnymi interpretacjami, że kolejne wałkowanie tego tematu w tym miejscu nic nowego nie wniesie. W sprawie sześciolatków jedno jest faktem: jest to kolejna sprawa, w której uwidacznia się ignorancja rządzących i urzędników, którzy we właściwym czasie i w odpowiednim zakresie nie podjęli się organizacji szerszej akcji informacyjnej, a za kontrolę przygotowania szkół do realizacji tego działania zabrali się poniewczasie. Tym sposobem tak ważna dla polskiego systemu edukacyjnego sprawa, jak wysłanie sześciolatków do szkoły, zamiast symbolem wyrównywania szans edukacyjnych, stała się symbolem omnipotencji bezlitosnego państwa, które zabiera dzieci ich rodzicom.

Części opinii publicznej nie przekonuje nawet to, że – jak podkreśla Mirosław Handke – „te sześciolatki de facto były już w szkole, tylko ona mieściła się w przedszkolu. Obserwowałem to na własnych wnukach. Zerówka to obecna klasa pierwsza”. Największym dramatem jest jednak pani Karolina Elbanowska siedząca w miejscu prezydenta, która potrafiła przeprowadzić gigantyczną batalię pod hasłem niepuszczania dzieci do szkoły i budowania atmosfery nieufności do całego środowiska szkolnego. Niewielu osobom spoza świata polityki w Trzeciej Rzeczpospolitej tak skutecznie udało się wzbudzić w polskim społeczeństwie przekonanie, że szkoła to anachronicznie zorganizowane więzienie, w którym zamęcza się biedne dzieci. Niewielu osobom spoza świata polityki udało się uczynić tyle zła dla wizerunku polskiej szkoły i całego polskiego systemu edukacji. Nie zmienia to faktu, że pani Elbanowska to nic w porównaniu z większością naszych polityków i włodarzy, dla których edukacja to w pierwszej kolejności zbyt duży wydatek. Obawiam się, że rację ma Handke, wskazując, że w aktualnym zarządzaniu polską edukacją „nie widać żadnego systemowego działania, nie widać pomysłu na edukację, […] działań stricte merytorycznych, ale jedynie rozporządzenia, które są wygodne z tych czy innych względów politycznych”. Nieprzyjemna woń ciągłych reform – bez pomysłu, bez sensu, bez wniosków.

25+od podwykonawcy do kreatora, czyli jak zapewnić Polsce kolejne 25 lat sukcesu :)

WSTĘP

Przez ostatnie 25 lat Polsce udało się przestawić gospodarkę na tory rynkowe i zmniejszyć dystans dzielący nas od zamożnych krajów Europy. Głębokie i dość konsekwentnie realizowane reformy gospodarcze w minionym ćwierćwieczu nadały Polsce pęd, który teraz jednak wygasa. Kończą się proste rezerwy wzrostu, choć jest ich więcej niż w innych krajach naszego regionu. Dlatego też przyszłe tempo rozwoju w obecnych warunkach instytucjonalnych będzie znacznie wolniejsze niż w minionym ćwierćwieczu.

Doświadczenia krajów, w których tempo wzrostu nie zwolniło, pokazują, że kluczem do sukcesu jest odpowiedzialna polityka makroekonomiczna i dokonane we właściwym czasie zmiany instytucjonalne przestawiające gospodarkę na nowe tory wzrostu produktywności. Tylko takie podejście pozwoli na pełne wykorzystanie potencjału tkwiącego w polskich firmach i w Polakach. Ale niewłaściwa czy krótkowzroczna polityka makroekonomiczna może zniweczyć najlepsze zmiany instytucjonalne, co boleśnie pokazał ostatni kryzys finansowo-fiskalny. Dlatego niezbędne reformy strukturalne, kładące podwaliny pod nasz przyszły rozwój, muszą znaleźć oparcie w odpowiedzialnej policy mix, czyli polityce gwarantującej niski dług publiczny, zbilansowany strukturalnie budżet i przewidywalną niską inflację, wspierającej akumulację krajowych oszczędności dla finansowania niezbędnych inwestycji rozwojowych. Tylko na takim solidnym fundamencie można budować reformy strukturalne.Celem kolejnych 25 lat jest osiągniecie poziomu dochodów na głowę mieszkańca (według parytetu siły nabywczej) porównywalnego do średniej w krajach Europy Północnej[1]. I jest to realne. Aby tak się stało musimy rozwijać się o 2–2,5 punktu procentowego szybciej od tych krajów. Na to nie wystarczy inercyjny wzrost na bazie przemian z lat 90.

Wyzwania, które stoją przed nami w perspektywie najbliższych 25 lat, nie odbiegają zasadniczo od tych, z którymi mierzy się świat rozwinięty. Jest więc o tyle łatwiej, iż przyszłe reformy nie muszą być aż tak radykalne, jak te sprzed 25 lat. Ale jest o tyle trudniej, że muszą one być bardziej precyzyjne i finezyjne w konstrukcji. Trudniej też o polityczną wolę ich przeprowadzenia, gdyż inercyjny wzrost w tempie 2–3 proc. PKB dla wielu polityków stał się atrakcyjną alternatywą, nawet jeśli nie spełnia szerszych aspiracji społeczeństwa. Przy takim inercyjnym wzroście nie będzie możliwe obniżenie stopy bezrobocia do poziomu zbliżonego do niemieckiego, czyli do 5 proc. Na szczęście większość Polaków akceptuje podstawowe zasady wolnego rynku, co jest silną bazą do tego, aby proces transformacji i zmian kontynuować.

Syntetyczne spojrzenie na minione ćwierć wieku pokazuje, że efektem wprowadzonych zmian w systemie gospodarczym był olbrzymi skok w dochodach ludności, szczególnie wyraźnie widoczny w porównaniu ze średnią dla krajów UE15[2]. O ile na początku lat 90., po spadku PKB związanym z szokiem transformacji, dochód w przeliczeniu na jednego mieszkańca stanowił niewiele ponad 30 proc. poziomu w UE15, to w 2012 r. relacja ta wyniosła 61 proc.[3]. Nasz sukces był zbliżony do tego osiągniętego przez inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej (rys. 1).

Tak duży skok cywilizacyjny był możliwy m.in. dzięki uwalniającej energię prywatną wolnej konkurencji, szybkiej imitacji i absorpcji doświadczeń zagranicznych oraz budowie nowego ładu instytucjonalno-prawnego inspirowanego perspektywą członkostwa w Unii Europejskiej. W ciągu ćwierćwiecza polskiej wolności udało się zasadniczo przeobrazić nieefektywną gospodarkę centralnie planowaną w zintegrowaną z Zachodem, konkurencyjną gospodarkę rynkową. Zmieniły się zasadniczo struktura i wolumen produkcji oraz handlu zagranicznego, a polska gospodarka jest dziś silnie wbudowana w europejskie sieci kooperacji. W eksporcie nie dominują już surowce i towary niskoprzetworzone. Ich miejsce zajęła produkcja średnio zaawansowana technologicznie o wyraźnie większej wartości dodanej. Reformy gospodarcze lat 90. i późniejsza integracja z Unią Europejską wywołały zmiany nie tylko w kierunku i strukturze naszej oferty handlowej. Zmieniły też standardy biznesowe i sposób myślenia polskich przedsiębiorców, menedżerów i pracowników. Pierwsze polskie firmy – choć skala tego zjawiska nie jest jeszcze bardzo duża – stają się liderami swoich branż na europejską, a w niektórych wypadkach nawet na globalną skalę.

Ważnym elementem zmian systemowych było usamorządowienie. Gminy i województwa samorządowe okazały się dobrym i efektywnym gospodarzem, coraz lepiej zarządzającym powierzonym im majątkiem. W ostatniej dekadzie sprawnie koordynowały liczne, nierzadko bardzo złożone inwestycje infrastrukturalne, których skala po roku 2006 istotnie wzrosła dzięki znaczącemu współfinansowaniu ze strony środków unijnych.

Tyle historii. Docenienie dokonań ostatniego dwudziestopięciolecia nie oznacza, że dziś możemy spocząć na laurach. Dynamicznie zmienia się otoczenie wokół nas. Postęp technologiczny przyśpiesza. Głębokie zmiany strukturalne w krajach południa Europy mogą oznaczać skokową poprawę ich konkurencyjności i większą rywalizację o produktywne inwestycje w obrębie Unii Europejskiej. Szczególnie jeśli towarzyszyć im będą dobrze zaprojektowane instytucjonalne przekształcenia strefy euro. Równolegle następują zmiany o charakterze geopolitycznym, pociągające za sobą niebagatelne skutki gospodarcze dla naszego kraju. Przede wszystkim nastąpiło przesunięcie globalnego centrum wzrostu do szybko rozwijającej się Azji. Między innymi z tego powodu od roku 1990 ceny surowców i paliw na rynkach światowych uległy potrojeniu, a globalny rynek energii doświadcza prawdopodobnie najszybszych przeobrażeń od kryzysów naftowych połowy lat 70. Dodatkowym wyzwaniem dla naszej konkurencyjności będzie kształtowana obecnie umowa o wolnym handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Integracja z bardzo innowacyjną, a jednocześnie opierającą się na dużych zasobach energetycznych i surowcowych gospodarką amerykańską jest dziś dla Europy nie tylko niewątpliwą ekonomiczną szansą, lecz także poważnym wyzwaniem strukturalnym. W nadchodzącym ćwierćwieczu Polskę czeka więc konfrontacja z dużo bardziej wymagającym i konkurencyjnym otoczeniem zewnętrznym, niż to, które towarzyszyło transformacji lat 1989–2013. Kluczowa w tej sytuacji jest budowa gospodarki stabilnej i silnej, a więc przede wszystkim produktywnej i innowacyjnej oraz zdolnej do szybkiej adaptacji. Bez tego nie będzie możliwe realizowanie celów społecznych takich jak poprawa dobrobytu ludności, podniesienie jakości usług publicznych czy też stworzenie nowoczesnej i zdolnej do skutecznej obrony naszego terytorium armii.

Sprostanie temu wyzwaniu nie będzie możliwe bez spełnienia czterech warunków.

Pierwszy to zbilansowana strukturalnie gospodarka, która wspiera wzrost oszczędności i nie naraża obywateli na ryzyko gwałtownej destabilizacji makroekonomicznej.

Drugi to takie kształtowanie mechanizmów rynkowych i rozwiązań instytucjonalnych, aby ułatwiały one przedsiębiorcom szybkie zmiany i dostosowanie do zmieniających się warunków.

Trzeci to przełamanie blokad uniemożliwiających naszej gospodarce osiągnięcie poziomu zaawansowania technologicznego i organizacyjnego charakterystycznego dla państw Europy Północnej czy Stanów Zjednoczonych. A więc odejście od modelu podwykonawcy do modelu kreatora i wykonawcy nowoczesnych wyrobów i usług.

Czwarty to lepsze niż dotychczas wykorzystanie rezerwuaru siły roboczej, widocznego w nadmiernym zatrudnieniu na terenach wiejskich oraz mającego odbicie w niskiej aktywności zawodowej Polaków.

Brakuje takiej strategii. Obecnie pod względem struktury gospodarczej, ładu instytucjonalnego i jakości regulacji Polska przypomina takie kraje jak Hiszpania czy Grecja. Ich dynamika rozwoju zwolniła, na długo zanim osiągnęły one poziom dobrobytu charakterystyczny dla Skandynawii czy Ameryki Północnej. Jeśli nie chcemy podzielić tego losu, potrzebne są nam spójne i całościowe reformy drugiej generacji. Historia gospodarcza[4] dobitnie pokazuje, że wraz z rozwojem gospodarki musi ewoluować otaczający ją system instytucjonalno-prawny. Przy braku postępu procesy doganiania zostaną zatrzymane. Innymi słowy rozwiązania, które zapewniały Polsce sukces w warunkach transformacji, nie są już wystarczające dla kraju o średnim poziomie zamożności i ukształtowanej gospodarce rynkowej.

W strategii na następne 25 lat nie można dokonywać wybiórczych zmian. Potrzeba całościowego podejścia, gdyż poszczególne elementy systemu gospodarczego wzajemnie się uzupełniają. Konieczność zmian nie może być traktowana w żadnym wypadku jako zachęta do interwencjonizmu – chodzi o poprawę jakości systemu gospodarczego poprzez zmianę roli państwa z biurokratyczno-administracyjnej do strategicznej. Celem powinno być tworzenie regulacji, dzięki którym skutecznie będzie działał wolny rynek, stworzenie systemu bodźców zachęcających gospodarstwa domowe do produktywnych wyborów w obszarze pracy, oszczędzania i edukacji, zbudowanie otoczenia instytucjonalnego wzmacniającego proefektywnościowe procesy w przedsiębiorstwach.

Niezbędnym elementem zmian jest też szybka poprawa świadomości ekonomicznej obywateli. Impulsem zmian zapoczątkowanych 25 lat temu były wolność i przedsiębiorczość, których wcześniejszy, nakazowo-rozdzielczy system starał się nie dopuszczać. Dziś niezbędna jest edukacja ekonomiczna od najmłodszych lat, kształtująca określone postawy zarówno przyszłych przedsiębiorców, jak i ich pracowników. Pierwsi z nich muszą sobie zdawać sprawę, że bez wydajnych, dobrze opłacanych pracowników i menedżerów ich firmy nie będą się rozwijać, tak aby móc konkurować na rynku krajowym i międzynarodowym. Drudzy natomiast muszą być świadomi tego, że wzrost ich wynagrodzenia (komfortu i poziomu życia) zależy od ich produktywności i zaangażowania – od sukcesu firmy, w której pracują, a nie od decyzji na szczeblu rządowym. Zmiana takiej postawy to z jednej strony podstawowa wiedza ekonomiczna, która powinna być przekazywana już od szkoły podstawowej na równi z innymi przedmiotami takimi jak matematyka, historia czy geografia. Z drugiej strony to promowanie i pokazywanie, że wydajność i produktywność we wszelkim działaniu jest opłacalna i doceniana. Tu dużą rolę powinny odegrać media i organizacje pozarządowe pokazujące przykłady takich postaw zarówno w grupie przedsiębiorców (co się częściowo dzieje), jak i ich pracowników.

STRESZCZENIE

Nadrzędnym celem strategii 25+ jest osiągnięcie dochodów na mieszkańca na poziomie zbliżonym do poziomu dochodów w krajach Europy Północnej. Wymaga to rozwoju w tempie o 2–2,5 punktu procentowego wyższym niż w tych krajach. Musi ono następować równocześnie z likwidacją barier ograniczających możliwość korzystania z wytwarzanego bogactwa przez wszystkich obywateli. Osiągnięcie tego stanu możliwe jest poprzez realizację celów szczegółowych na poziomie makro- i mikroekonomicznym.

Cele szczegółowe o znaczeniu makroekonomicznym niezbędne w realizacji celu nadrzędnego to trwałe podniesienie konkurencyjności polskich firm oraz podniesienie produktywności polskich pracowników. Ich realizacja odbywać się będzie poprzez przesuwanie produkcji w kierunku wytwarzania zaawansowanych dóbr i usług, koncentrowanie działalności w najbardziej wydajnych podmiotach oraz upowszechnienie wdrażania postępu technologicznego w przedsiębiorstwach.

Na poziomie mikroekonomicznym podniesienie produktywności firm wymaga zmian otoczenia regulacyjno-prawnego. Muszą zostać zlikwidowane regulacje ograniczające konkurencję. Konieczne są: wzmocnienie ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, poprawa jakości działania sądów gospodarczych, zmniejszenie liczby obowiązków administracyjnych, zlikwidowanie podziałów na rynku pracy poprzez reformę prawa pracy. Zmianie musi ulec także otoczenie instytucjonalne firm tworzone przez sektor publiczny, którego rola musi ewoluować od stricte biurokratycznej, do wspierania kreatywności przedsiębiorstw i obywateli oraz działania na korzyść ogółu społeczeństwa. Realizacja strategii 25+ musi odbywać się w warunkach społecznego dialogu i szerokiej współpracy różnych środowisk, przyczyniając się do budowy kapitału społecznego.

Dalsza część raportu składa się z sześciu sekcji. W pierwszej z nich opisane zostały czynniki wpływające na międzynarodową konkurencyjność gospodarek. W rozdziale tym zwracamy szczególną uwagę na zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych. To właśnie naszym zdaniem jest głównym wyzwaniem Polski na następne lata.

W kolejnej sekcji opisane są czynniki determinujące produktywność na poziomie makro. W ramach diagnozy zwracamy uwagę na fakt, iż w Polsce dominują sektory pracochłonne o niskim poziomie wydajności, co wiąże się również z nieefektywnym wykorzystaniem zasobów pracy. Kolejny rozdział opisuje pożądane w tym zakresie kierunki zmian, które sprzyjać będą wzrostowi udziału konkurencyjnego sektora wytwórczego. Nie proponujemy działań interwencjonistycznych, lecz podażowe, czyli takie jak deregulacja, wsparcie dla migracji ze wsi do miast czy też zaprzestanie wspierania branż przestarzałych, pracochłonnych.

Kolejne dwie sekcje poświęcone są kwestiom mikroekonomicznym. W diagnozie zwracamy uwagę na to, że polski przemysł koncentruje swą działalność na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. W ramach rekomendacji proponujemy zniesienie barier regulacyjnych ograniczających konkurencję, poprawę otoczenia administracyjno-prawnego (w tym działalności sądów), stabilność orzecznictwa podatkowego oraz większy nacisk na współpracę nauki z biznesem.

Przedostatnia część poświęcona jest zmianom w sektorze publicznym, które naszym zdaniem są warunkiem wstępnym dla wszelkich innych istotnych przemian w naszym kraju.

Ostatnią część raportu stanowi podsumowanie. Wskazujemy w nim, że Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Aby realizacja takiego planu się powiodła, proponujemy skupienie działań na następujących pięciu obszarach: (I) prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej, sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych i zabezpieczającej gospodarkę przed narastaniem nierównowag; (II) realizacji szerokiej agendy deregulacyjnej; (III) wspieraniu procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością; (IV) uwolnieniu ogromnego potencjału zasobów pracy, zwłaszcza siły roboczej zaangażowanej dziś w rolnictwie; (V) realizacji głębokich zmian instytucjonalnych, w szczególności zmian w funkcjonowaniu sektora publicznego.

Raport ten nie obejmuje wszystkich obszarów gospodarki. Nie zajmujemy się więc szczegółowo tak ważnymi dziedzinami, jak ochrona zdrowia, edukacja czy system emerytalny. Skupiamy się wyłącznie na warunkach niezbędnych do zwiększania wydajności ogółem. Oczywiście zmiany proefektywnościowe w nieobjętych analizą obszarach celowi temu również by sprzyjały. Niemniej klucz do zrozumienia najważniejszych dla polski wyzwań dotyczy szeroko rozumianego otoczenia regulacyjno-instytucjonalnego. I na nim się w niniejszym raporcie koncentrujemy.

DLACZEGO PRODUKTYWNOŚĆ I MIĘDZYNARODOWA KONKURENCYJNOŚĆ SĄ KLUCZOWE

Aby osiągnąć poziom gospodarek Europy Północnej, polska polityka powinna skoncentrować się na budowie produktywnej gospodarki opartej na innowacjach i konkurencji rynkowej.

Najważniejszym wyzwaniem na kolejne dekady jest odpowiedź na pytanie, jak w sposób trwały i skuteczny podnieść konkurencyjność polskich firm i produktywność polskich pracowników. Istnieje ścisłe powiązanie pomiędzy międzynarodową konkurencyjnością działających w danym kraju przedsiębiorstw a produktywnością pracy i wzrostem gospodarczym (rys. 2). Międzynarodowa konkurencyjność podmiotów z danego kraju określa skalę jego nadwyżki ekonomicznej, czyli zysków firm i wynagrodzeń, jakie mogą otrzymać pracownicy w zamian za swoją pracę. Im nadwyżka ekonomiczna jest większa, tym wyższa jest skłonność i zdolność gospodarki do inwestowania, czyli akumulowania kapitału fizycznego (budynki, maszyny, środki transportu itd.), ludzkiego (wiedza) i kreatywnego (nowe idee). Dzięki temu następuje poprawa efektywności wykorzystania czynników produkcji (kapitału, pracy, technologii), czemu zazwyczaj towarzyszy zmiana struktury branżowej gospodarki. Procesy te sprzyjają poprawie międzynarodowej konkurencyjności firm krajowych, czyli ich zdolności do rywalizacji z przedsiębiorstwami zagranicznymi na rynku globalnym. Jeśli proces ten przebiega w sposób efektywny, to gospodarka nieustannie ewoluuje w kierunku dóbr i usług o wyższym poziomie zaawansowania. Dzięki temu właściciele kapitału zyskują wysoki zwrot z inwestycji, pracownicy doświadczają trwałego wzrostu płac, a realizacja zadań publicznych może opierać się na solidnej bazie podatkowej, umożliwiającej efektywne realizowanie funkcji państwa. Problem pojawia się wtedy, gdy otoczenie instytucjonalno-prawne zaburza funkcjonowanie tego procesu, skłaniając poszczególne podmioty gospodarujące i obywateli do zachowań bardziej kontr- niż pro-produktywnych. Kraj taki zatrzymuje się w rozwoju, nigdy nie osiągając poziomu dobrobytu porównywalnego ze światową czołówką gospodarczą.

Czynniki, które decydują o dynamice procesu modernizacji gospodarki, mogą występować na poziomie kraju, sektora/branży oraz poszczególnych firm. Na poziomie krajowym kluczowa jest zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych, takich, do których produkcji potrzeba relatywnie mniej pracy, a więcej kapitału i wiedzy. Oznacza to umiejętność przyciągania i rozwijania wysoce produktywnych rodzajów działalności, a więc zdolność do tworzenia nowych idei i wczesnego zajmowania nisz rynkowych.

Jeśli chodzi o branże, na poziom produktywności w dużej mierze wpływa zdolność do koncentrowania działalności w najbardziej wydajnych firmach. Są to firmy, które najlepiej wykorzystują ograniczone zasoby kapitału, pracy, energii i materiałów. Oznacza to także efektywny proces zastępowania upadających, mało wydajnych przedsiębiorstw nowymi, bardziej produktywnymi. Mechanizm ten sprowadza się do obecności zarówno tzw. ducha przedsiębiorczości, jak i mechanizmów chroniących i wzmacniających konkurencję rynkową, sprzyjających powstawaniu nowych przedsiębiorstw i szybkiemu wzrostowi najbardziej efektywnych z nich.

Z kolei na poziomie firm potencjał do nieustannego podnoszenia produktywności wiąże się głównie z postępem technologicznym. Może on przybrać formę absorpcji istniejących lub rozwoju własnych technologii produkcji. Innymi ważnymi elementami wpływającymi na postęp są zmiany organizacyjne w postaci wdrażania bardziej efektywnych metod organizacji pracy, kontroli jakości, zarządzania marką itp. Proces ten jest nierozłącznie związany z inwestycjami w kapitał rzeczowy i ludzki, a także gotowością przedsiębiorstw do podejmowania ryzyka i ponoszenia nakładów na badania i rozwój.

Niewielka jest liczba przykładów państw peryferyjnych, które zdołały utrzymać na tyle szybki wzrost gospodarczy, by dołączyć do światowego centrum. Za to liczne jest grono tych, którzy w tym procesie się zatrzymali. Wniosek z tego jest taki, że proces podnoszenia produktywności może na różnych etapach napotkać na bariery, których pokonanie blokowane jest przez procesy polityczne w danym kraju. Nieadekwatna identyfikacja lub błędne zaadresowanie wyzwań rozwojowych na dziesięciolecia spowolniły wzrost zamożności w takich państwach jak Grecja, Hiszpania czy Argentyna. Z kolei peryferyjne jeszcze w połowie XIX w. gospodarki Niemiec, Szwecji czy Austrii zdołały na przestrzeni następnych kilkudziesięciu lat dołączyć do światowej czołówki technologicznej. W XX w. ich śladem podążyły m.in. Japonia, Finlandia czy Korea Południowa. Wnioski dla nas są oczywiste.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – DIAGNOZA OBECNEGO STANU I JEGO PRZYCZYNY

Budowa gospodarki konkurencyjnej instytucjonalnie, stabilnej makroekonomicznie i tworzącej warunki dla rozwoju innowacyjnych przedsiębiorstw jest warunkiem sine qua non dobrobytu społecznego. Produktywność, choć nie jest ostatecznym celem społecznym, jest jednak kluczowa, bowiem bez niej nie da się osiągnąć wysokiego standardu
i jakości życia.

Potwierdza to porównanie Polski do UE15 w ostatnich 25 latach. Pokazuje ono jednoznacznie, że nadrabianie dużej części dystansu cywilizacyjnego dzielącego nasz kraj od Zachodu było w znacznej mierze wynikiem wzrostu produktywności. Początkowa luka była jednak tak duża, że wydajność pracy w naszym kraju wciąż jest znacznie niższa od najzamożniejszych krajów Europy – Szwecji, Niemiec czy Holandii. Nominalna wartość dóbr wytwarzanych przez przeciętnego polskiego pracownika jest dziś około czterokrotnie mniejsza niż w Niemczech. Jeśli uwzględnimy różnice w parytecie siły nabywczej obniżające nominalny poziom produktywności w polskich usługach, różnica ta spadnie do około 50 proc. Ponad dwukrotnie niższa produktywność pracy w Polsce w porównaniu z zachodnim sąsiadem oznacza, że przeciętny polski pracownik nie tylko wytwarza dobra o niższej wartości, lecz także produkuje ich mniej i, mimo że z reguły pracuje znacznie więcej. Czyli w godzinę pracy wytwarza połowę tego, co jego niemiecki odpowiednik.

Ten stan rzeczy wiązać należy z relatywnie dużym znaczeniem w naszej gospodarce sektorów pracochłonnych o niskim poziomie wydajności. Są to przede wszystkim takie sektory jak rolnictwo (4 proc. PKB w porównaniu z mniej więcej 1 proc. w Niemczech), budownictwo (7 proc. PKB przy 5 proc. w Niemczech) oraz nisko i średnio przetworzona produkcja przemysłowa (ok. 12 proc. PKB wobec 9 proc. w Niemczech). Z kolei w Polsce rola branż bardzo wydajnych jest niska. Dla przykładu udział przemysłów średnich i wysokich technologii w Polsce wynosi 6 proc. PKB na tle 13 proc. w Niemczech, a usługi informatyczne i finansowe stanowią 9 proc. PKB w Polsce wobec blisko 11 proc. w Niemczech. Negatywnie na poziom produktywności pracy w Polsce wpływa także unikalny na skalę europejską wysoki udział handlu detalicznego i hurtowego w wartości dodanej – 18 proc. PKB w Polsce wobec 9 proc. w Niemczech. Można powiedzieć, że w Polsce dominują dziś sektory zorientowane na rynek wewnętrzny (handel, rolnictwo, górnictwo, energetyka, usługi publiczne, usługi finansowe, przemysł spożywczy itp.) oraz sektory nastawione na eksport podzespołów lub wyrobów finalnych o relatywnie niskiej wartości dodanej. Boom centrów usług wspólnych, pracujących na rzecz podmiotów zagranicznych, oraz silny rozwój przemysłu drzewnego, spożywczego, branży AGD to tylko wybrane przejawy przewagi sektorów pracochłonnych nad branżami nasyconymi kapitałem i wiedzą w polskiej gospodarce.

Niską wydajność polskich pracowników na tle innych państw Europy wzmacnia nieefektywne wykorzystanie zasobów pracy. Kontrproduktywna struktura zatrudnienia jest szczególnie widoczna w rolnictwie, które angażując ponad 12 proc. pracujących, wytwarza zaledwie 3 proc. polskiego PKB. Te same wielkości w Niemczech wynoszą odpowiednio mniej więcej 2 proc. i 1 proc. Z drugiej strony zatrudnienie w najbardziej produktywnych branżach usługowych (obsługa nieruchomości i firm, komunikacja i IT oraz finanse i bankowość) jest w naszym kraju relatywnie niskie i wynosi 5,5 proc., podczas gdy w Niemczech 7 proc. Efekt ten wzmacniany jest przez państwo preferujące wysokie zatrudnienie kosztem niższych płac (i jakości) w usługach publicznych takich jak ochrona zdrowia, nauka, edukacja czy administracja.

Konsekwencją luki w produktywności pracy jest adekwatnie niższy poziom wynagrodzeń w sektorze produkcyjnym i usługowym. Stawka godzinowa uzyskiwana przez polskich pracowników jest dziś około czterokrotnie niższa – a po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej dwukrotnie niższa – niż w Europie Zachodniej. Można powiedzieć, że Polska znajduje się w nieatrakcyjnej z punktu widzenia społecznego równowadze niskiego zaawansowania technologicznego i niskich płac. Jeśli bowiem produktywność sektora przetwórczego jest niska, to i niski musi być poziom oferowanych przez niego płac. A to z kolei wpływa na ogólny poziom wynagrodzeń w gospodarce, bowiem usługi i sektor publiczny konfrontują się z barierą popytową, wyznaczoną przez dochody pracowników przemysłu. Konkurencja kosztowa sektora przemysłowego jest następstwem niedostatecznej podaży kapitału krajowego oraz deficytu know-how w firmach małych i średniej wielkości. Wobec braku możliwości konkurowania marką i pozycją rynkową muszą one sprzedawać swoją produkcję po niskich cenach, skupiając się na wyrobach mało zaawansowanych technologicznie i pracochłonnych. Najczęściej na tych, których wytwarzanie stało się nieopłacalne w zaawansowanych technologicznie i organizacyjnie gospodarkach rozwiniętych. W przyszłości również u nas część produkcji stanie się nieopłacalna.

Czynnikiem sprzyjającym rozbudowie pracochłonnych typów produkcji w Polsce jest nadwyżka relatywnie dobrze wykształconej i jednocześnie taniej siły roboczej. Brak odpowiedzi na wyż demograficzny w postaci reform w poprzedniej dekadzie, zamiast go wykorzystać, doprowadził do jego eksportu – emigracji. Szczególnym problemem polityki tego okresu była niezbalansowana polityka fiskalna utrzymująca deficyt sektora finansów publicznych na średnim poziomie wynoszącym mniej więcej 4,5 proc. PKB i rosnący dług publiczny. Ograniczyło to znacząco poziom krajowych oszczędności, a tym samym zmniejszyło potencjał inwestycyjny polskiej gospodarki i jej możliwości kreacji produktywnego zatrudnienia. Relatywnie wysoki koszt finansowania projektów inwestycyjnych sektora prywatnego sprawia, że niezmiennie inwestuje on w Polsce mniej od innych krajów naszego regionu, co zmniejsza liczbę tworzonych miejsc pracy i tempo nadganiania zaległości rozwojowych przez naszą gospodarkę[5].

Taka sytuacja rodzi na poziomie makroekonomicznym wiele niekorzystnych sprzężeń zwrotnych. Udział osób w wieku produkcyjnym na krajowym rynku pracy pozostaje niski. Eksportowane są relatywnie małowartościowe wyroby, a importowane drogie surowce i dobra zaawansowane technicznie. Permanentna nierównowaga między oszczędnościami a inwestycjami uzależnia nasz rozwój od napływu kapitału zagranicznego jako źródła finansowania inwestycji. Równocześnie baza podatkowa jest ograniczona przez niedostatek kapitału oraz politykę podatkową i strategię regulacyjną preferującą niektóre rodzaje działalności o niskiej produktywności (rolnictwo, górnictwo). Przy hojnym systemie zabezpieczenia społecznego potęguje to strukturalne niezbilansowanie polskich finansów publicznych, tj. znaczącą różnicę między ustawowymi zobowiązaniami państwa a zbieranymi przez nie podatkami.

W okresie transformacji opisany model gospodarczy wystarczał do tego, by Polska zmniejszała dystans rozwojowy do Zachodu, bowiem potencjał wzrostu tkwiący w eliminacji absurdów gospodarki niedoboru był bardzo duży. Dziś jednak, kiedy proste rezerwy efektywności w przedsiębiorstwach zostały już wykorzystane, jego możliwości się wyczerpują.

Po pierwsze, konkurowanie niskimi kosztami pracy w pozyskiwaniu inwestycji stoi w coraz większej sprzeczności z oczekiwaniami obywateli co do poziomu ich życia, dobrobytu, jakości zatrudnienia i usług publicznych. Społeczny nacisk na wzrost poziomu płac ogranicza się jednak, jak dotąd, do propozycji rozwiązań służących podziałowi istniejącej nadwyżki ekonomicznej, takich jak płaca minimalna, rola zbiorowych układów pracy czy związków zawodowych. Opinii publicznej umyka natomiast to, że warunkiem sine qua non wzrostu płac nie jest podział obecnej – małej – nadwyżki ekonomicznej, lecz podniesienie wydolności polskiego systemu gospodarczego i produktywności polskich przedsiębiorstw.

Po drugie, pomimo wysokiej konkurencyjności kosztowej (niższe koszty pracy wśród krajów UE są jedynie w Bułgarii, Rumunii, na Łotwie i Litwie) nasza gospodarka nie jest w stanie zapewnić zatrudnienia dla ponad 4 mln osób. Na liczbę tę składają się bezrobotni, emigranci zarobkowi oraz bierni zawodowo. Polskie firmy tworzą więc zbyt mało miejsc pracy w porównaniu z potrzebami, płacąc jednocześnie zbyt mało, by zachęcić osoby bierne do wejścia na rynek pracy. Wąskim gardłem jest zbyt niska stopa inwestycji, deficyt know-how oraz system bodźców podatkowych i regulacyjnych zniechęcający przedsiębiorców prywatnych do aktywności w sektorach kapitałochłonnych o dużym nasyceniu zaawansowanymi technologiami.

Po trzecie, silna obecność (a w niektórych branżach dominacja) zagranicznego kapitału[6], dla którego podstawową motywacją do inwestowania w naszym kraju są niskie koszty pracy, czyni naszą gospodarkę wrażliwą na zmiany jego sentymentu. Nie można wykluczyć, że w przypadku gdy utracimy istniejące dziś przewagi kosztowe, całe obszary działalności mogą zostać relokowane do krajów rozwijających się w podobny sposób, jak stało się to w innych krajach znajdujących się na obrzeżach centrum i peryferii.

Po czwarte, relatywna słabość, skala i sposób finansowania polskiego sektora nauki, w połączeniu z niskimi wydatkami na badania i rozwój „flagowych” polskich przedsiębiorstw z branż energetycznej, chemicznej, wydobywczej czy maszynowej, ograniczają możliwości wzrostu całej gospodarki. Obraz ten pogarsza fakt, że ułomne rozwiązania instytucjonalne zniechęcają przedsiębiorców do podejmowania ryzyka innowacji. Polska traci więc większość korzyści związanych z procesem rozwoju technologicznego. Korzyści te, czyli płace osób zaangażowanych w proces tworzenia, prawa własnościowe, licencje, dochody z obsługi posprzedażowej, przypadają twórcom technologii, właścicielom marek[7], a nie wykonawcom produkcji per se. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy ci drudzy włączeni są w międzynarodowe sieci kooperacyjne koncernów globalnych, występując w roli ich podwykonawców pracujących na podstawie dostarczonych im rozwiązań technologicznych i organizacyjnych. Nie chodzi bynajmniej o to, by przestać korzystać z zagranicznych rozwiązań i nie wchodzić w globalne sieci kooperacyjne. Kluczowe jest natomiast, aby przepływ następował w obie strony – by importowi jednych technologii towarzyszył eksport innych, know-how pracowników firm międzynarodowych przepływał do przedsiębiorstw krajowych i vice versa, i aby średniej wielkości polskie firmy nauczyły się budować własną markę i rozpoznawalność międzynarodową.

Pomimo tak licznych słabości obecnego modelu gospodarczego można odnieść wrażenie, że polska polityka gospodarcza go wzmacnia i konserwuje. Zwraca na to uwagę chociażby OECD[8]. Znaczna część dozwolonej pomocy publicznej w ostatnich latach trafiała do rolnictwa, spowalniając proces odchodzenia od jego archaicznej i silnie nieefektywnej struktury. Było to widoczne m.in. w spadku dynamiki likwidacji gospodarstw o niskich bądź bardzo niskich areałach oraz we wsparciu zatrudnienia w sektorze poprzez subsydiowanie miejsc pracy. Równocześnie relatywnie niewiele środków przeznacza się na wsparcie innowacji i zmian organizacyjnych w przetwórstwie przemysłowym. Niska innowacyjność polskiej gospodarki widoczna jest m.in. w rankingu „Innovation Union Scoreboard” opracowywanym dla wszystkich państw UE. Nasz kraj niezmiennie zajmuje tam jedno z ostatnich miejsc, co jest bezpośrednim następstwem z jednej strony niedofinansowania, a z drugiej strony archaicznej struktury i instytucjonalnej słabości polskiej nauki. Słabość szkolnictwa utrudnia przedsiębiorcom rozwinięcie własnej innowacyjności. Słaba finansowo i ułomna organizacyjnie polska nauka nie tworzy bowiem – w odróżnieniu od nauki amerykańskiej, niemieckiej czy brytyjskiej – niezbędnego rezerwuaru kadr i idei dla przemysłu. Bez jej wzmocnienia wewnętrznego oraz sprzężenia z gospodarką nie powstanie w Polsce innowacyjna, kreatywna i przedsiębiorcza gospodarka na miarę np. Izraela, Singapuru, Korei Południowej czy Finlandii. A więc państw, które skutecznie wykorzystują innowacyjność, by wyrwać się ze swojej peryferyjności.

Niewłaściwy rozkład priorytetów jest także widoczny w polityce wsparcia nowych inwestycji – pomoc zależy od liczby tworzonych miejsc pracy, a nie od produktywności przedsięwzięcia. W efekcie firmom opłaca się kształtowanie procesów produkcyjnych, tak aby były one praco-, a nie kapitało- i wiedzochłonne. To samo można powiedzieć zarówno o praktyce zamówień publicznych – sektora samorządowego (transport i infrastruktura transportowa, systemy informatyczne itp.), jak i szczebla centralnego (ICT, technologie wojskowe etc.). W żaden sposób, wbrew praktyce m.in. USA, Francji, Niemiec czy Chin, nie wpisuje się ona w formułę polityki przemysłowej premiującej np. w przemyśle maszynowym wysokiej jakości rozwiązania technologiczne wypracowane w kraju. Postępując w ten sposób, polskie państwo, nie będąc tego do końca świadomym, utrudnia rodzimym producentom budowę własnej marki i zdobycie referencji niezbędnych do konkurowania na rynku globalnym.

Podsumowując: efektem naszej polityki gospodarczej nie jest produkcja dużej liczby wysoko przetworzonych i nasyconych wiedzą dóbr przemysłowych, ale zatrudnienie możliwie dużej liczby nisko opłacanych pracowników (nierzadko poniżej ich kompetencji). Ten stan rzeczy zderza się z oczekiwaniami społecznymi, w tym zwłaszcza z oczekiwaniami coraz lepiej wykształconej młodzieży, która – nie mogąc znaleźć satysfakcjonujących ich warunków pracy i płacy – masowo wyjeżdża za granicę.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał nie tylko realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów – takich jak rolnictwo – do branż o wyższym poziomie produktywności, takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Potrzeba będzie przede wszystkim dynamicznego wzrostu wydajności w poszczególnych branżach, a więc w konsekwencji zmian technologicznych i organizacyjnych na poziomie poszczególnych firm i ich konglomeratów. W tym kontekście warto zauważyć, że w większości sektorów średnioroczne tempo zmian produktywności w ostatnich latach było umiarkowane (od -2 do +3 proc.). Wyjątek stanowiły górnictwo (gdzie odnotowano silne spadki) i przetwórstwo przemysłowe, które jako jedyne systematycznie odnotowuje silne wzrosty produktywności. Motorem wzrostu były zwłaszcza branże o wysokim nominalnym poziomie produktywności[9], które na większą skalę pojawiły się w naszym kraju relatywnie niedawno. Fakt ten dobitnie potwierdza znaczenie procesu rozwijania nowych, nietradycyjnych obszarów działalności dla wzrostu produktywności w gospodarce. Warto również zwrócić uwagę, że w przypadku większości branż przetwórstwa przemysłowego następował równoczesny wzrost produktywności i zaangażowania pracy. Oznacza to, że produktywność i miejsca pracy w przemyśle nie muszą być wobec siebie substytucyjne, czyli że można mieć i jedno, i drugie.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN

Polityka państwa powinna stwarzać warunki dla wzrostu udziału w gospodarce sektora przetwórczego. Przez zwrot „stwarzanie warunków” nie należy rozumieć interwencjonizmu, ale raczej tworzenie bodźców, szczególnie w najbardziej efektywnych gałęziach gospodarki. Trzeba przy tym odejść od wspierania tradycyjnej specjalizacji przemysłowej w sektorach o niskim i średnim stopniu technicznego zaawansowania. Chodzi o to, aby nie zniechęcać inwestycji przemysłowych i usługowych o dużym poziomie produktywności lub znacznym potencjale wzrostu. Takie protechnologiczne nastawienie gospodarki sprzyjać powinno powstawaniu nowych miejsc pracy w dużych i średnich ośrodkach miejskich i wokół nich, nie tylko w samym przemyśle, lecz także w usługach.

W tym kontekście niezbędnym jest ograniczenie pośredniego i bezpośredniego wsparcia firm państwowych w sektorach tradycyjnych (górnictwo, energetyka itp.) z wyjątkiem polityki rekultywacji terenów postindustrialnych. W chwili obecnej polska polityka energetyczna wydaje się nadmiernie koncentrować na konserwowaniu istniejącego status quo, w tym zwłaszcza na ochronie krajowej branży górniczej przed koniecznością restrukturyzacji. Nie służy natomiast, w odróżnieniu od m.in. polityki energetycznej Niemiec, wsparciu dla krajowych innowacji. Implikowane przez priorytety europejskiej polityki klimatycznej przekształcenia w sektorze energetycznym nie są więc w Polsce – w przeciwieństwie do Europy Zachodniej – pretekstem do wsparcia dla dostawców nowoczesnych technologii. Wręcz przeciwnie, polskie państwo koncentruje się na ochronie węgla jako podstawowego nośnika energii pierwotnej, mimo że dostarczycielami technologii produkcji energii w energetyce zawodowej są głównie firmy zagraniczne. Priorytetem w tym względzie powinno być przesunięcie akcentów w polskiej polityce energetycznej w kierunku włączenia jej w szerszą politykę gospodarczą równoważącą interesy różnych branż gospodarki (np. energetyki, przemysłu wydobywczego, elektroniki, usług IT), a nie koncentrującą się na ochronie status quo ante tylko jednej z nich.

Sektorem wymagającym zasadniczej rewizji dotychczasowego modelu prowadzenia polityki sektorowej jest sektor rolny. Polityka gospodarcza państwa powinna w jego wypadku sprzyjać procesowi scalania gospodarstw i wspierać tworzenie grup producenckich. W tym kontekście niezbędna jest weryfikacja warunków wsparcia ze środków unijnych[10], tak aby możliwa stała się redukcja nawisu zatrudnienia w rolnictwie i jego przeniesienia z rolnictwa do przemysłu i usług. Barierą zmniejszenia pracochłonności rolnictwa jest przede wszystkim obecny system podatkowy i ubezpieczeniowy faworyzujący działalność rolną. Jego rewizja i włączenie rolników do reguł obowiązujących w systemie powszechnym powinno stać się priorytetem polskiej polityki zabezpieczenia społecznego i polityki fiskalnej. Nowa fala migracji ze wsi do miast sprzyjać będzie rozwojowi nowoczesnego przemysłu i usług, o ile znajdzie wsparcie w postaci minimalizowania/likwidacji barier ją utrudniających, w tym zwłaszcza w obszarze infrastruktury komunikacyjnej i mieszkaniowej. Na poziomie mikro czynnikiem dodatkowo utrudniającym ten proces są wysokie bariery wejścia na rynek pracy w miastach, w tym m.in. koszty wynajmu mieszkań. Mogłyby być one z powodzeniem budowane przez sektor prywatny, wymaga to jednak mniejszej ochrony lokatorów, gdyż obecny jej poziom zniechęca do inwestycji w tym segmencie rynku.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów, takich jak rolnictwo, do branż o wyższym poziomie produktywności – takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Równie ważny będzie jednak dynamiczny wzrost wydajności w poszczególnych branżach oraz tworzenie warunków do rozwoju nowych, wysoce produktywnych działalności przemysłowych w Polsce.

Dlatego w ramach polityki gospodarczej wśród konkretnych działań dla zapewnienia rozwoju przemysłu niezbędne będzie przełamanie tzw. bariery informacyjnej i tzw. bariery koordynacji[11]. Brak w danym kraju odpowiedniej skali przemysłu o wysokiej wartości dodanej zniechęca nowo wchodzących do inwestycji, trudno bowiem ocenić, czy takie działanie jest opłacalne. Równocześnie inwestycje w nowych obszarach wymagają z reguły sieci kooperantów, specyficznej infrastruktury, odpowiednich zasobów pracy. Problem z nimi często polega na tym, że tych zasobów nie ma, ponieważ do tej pory nie było finalnego odbiorcy. Z tych też względów w procesie nasycania gospodarki nowymi rodzajami działalności niezbędne jest tworzenie warunków dla pionierskich inwestycji w nowych obszarach. Te pionierskie inwestycje niosą ze sobą olbrzymie korzyści społeczne, dlatego też system wspierania inwestycji powinien koncentrować się właśnie na nich.

Przyciąganie nowych rodzajów działalności przemysłowej możliwe jest na dwa sposoby. Pierwszy to identyfikacja przez instytucje sektora publicznego sektorów, które mają szansę na rozwój w Polsce i wsparcie procesu ich „zaszczepiania”. Drugą możliwość stanowi natomiast system szerokiego wsparcia procesu „eksperymentowania”, bez określonych z góry preferencji, z nowymi rodzajami działalności o wysokiej wartości dodanej[12]. Ta pierwsza droga, pomimo jej atrakcyjności, niesie ze sobą liczne zagrożenia. Przede wszystkim dlatego, że brak jest dobrych metod określania „właściwych” sektorów. Doświadczenia historyczne pokazały, że polityka taka może być bardzo kosztowna, a sektor publiczny ma znacznie bardziej ułomne narzędzia niż sektor prywatny w takiej właśnie identyfikacji. Wskazywanie potencjalnych „wygranych” rodzi przy tym szerokie pole do nadużyć. Dlatego też lepsze wydaje się to drugie podejście, polegające de facto na wspieraniu konkurencyjności i kreatywności. W ramach tego drugiego rozwiązania można wyróżnić dwa modele: niemiecki i amerykański. Model niemiecki opiera się na szerokim froncie innowacji we wszystkich sektorach, tworząc dodatkowe synergie i międzygałęziowe powiązania. Natomiast model amerykański zakłada, że branże tradycyjne w sposób naturalny „wypadają” z rynku. Optymalne byłoby połączenie obu tych rozwiązań.

W segmencie usług prostych z kolei kluczowa będzie kontynuacja procesu deregulacji poszczególnych zawodów oraz ograniczenie obecności państwa i pomocy publicznej. Dzięki temu będzie możliwa poprawa relatywnej atrakcyjności działalności przetwórczej wobec prostej działalności usługowej[13], a także spadek kosztów wytwarzania w przetwórstwie[14]. Finalnym efektem takiego procesu będzie wzrost zaawansowania przetwórstwa oraz sektora usług.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – DIAGNOZA OBECNEJ SYTUACJI

Dzisiejszy stan sektora przedsiębiorstw w Polsce jest odbiciem procesów, jakie kształtowały je na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza – w czasie transformacji w latach 1989–2003 oraz w okresie członkostwa w Unii Europejskiej w latach 2004–2014. Doszło wtedy do znaczącego przeobrażenia nieefektywnych przedsiębiorstw państwowych. Dokonane zostało ono zarówno poprzez redukcję skali ich działalności, upadłość i restrukturyzację, jak i poprzez prywatyzację, której dominujący ton nadawał – wobec deficytu oszczędności krajowych – kapitał zagraniczny. To w dużej mierze za pośrednictwem inwestorów zagranicznych upowszechniała się w Polsce nowa kultura organizacyjna, którą ogólnie można nazwać wytwarzaniem w klasie światowej, a którą dziś stopniowo przejmują wchodzące w kooperację z koncernami globalnymi oraz konfrontujące się z nimi w konkurencji rynkowej firmy polskie. Procesowi przekształceń państwowych przedsiębiorstw towarzyszył spontaniczny proces powstawania wielu nowych firm. U źródeł tego procesu leżała przedsiębiorczość i pomysłowość Polaków.

Dziś podstawowe wyzwania obecnych w Polsce firm przemysłowych związane są z koncentracją swojej działalności na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. Innym istotnym problemem sektora przedsiębiorstw jest swoisty dualizm – silne zróżnicowanie pod względem produktywności i efektywności w segmencie małych i średnich firm.

Badania prowadzone dla krajów Unii Europejskiej[15] pokazują, iż rośnie zaangażowanie działających w Polsce podmiotów w globalnych łańcuchach tworzenia wartości. Równocześnie jednak obecność ta koncentruje się na „środkowych” ogniwach, obejmujących faktyczny proces wytwarzania – nierzadko jedynie montowania – wyrobów lub półproduktów. Tymczasem dziś za najbardziej wartościowe ogniwa, którym z reguły towarzyszy także najwyższy poziom produktywności i płac, uznaje się te, które znajdują się na początku lub na końcu łańcucha. Na te pierwsze składa się znacząca wartość dodana związana z fazami koncepcyjnymi i badawczymi. Na te drugie zaś np. usługi około- i posprzedażowe. W tej sytuacji sam fakt zwiększania stopnia udziału lokalnych firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości nie zapewnia postępu cywilizacyjnego. Tym bardziej że zajmowane przez działające w Polsce firmy środkowe ogniwa łańcucha podlegają w największym stopniu procesowi arbitrażu pracy – tzn. w globalnej gospodarce są przenoszone tam, gdzie w danym momencie koszty pracy są relatywnie najniższe. Może się więc okazać, że przy zmianie relacji kosztowych produkcja wykonywana dziś przez polskie firmy zostanie z czasem przeniesiona gdzie indziej.

W odniesieniu do sektora małych i średnich przedsiębiorstw kluczowym wyzwaniem jest ich podział na dwa światy. Z jednej strony wiele firm to dziś nowoczesne, dobrze zarządzane i dobrze prosperujące przedsięwzięcia. Z drugiej strony zaś badania pokazują[16], że około 50 proc. małych i średnich firm działających w Polsce to firmy uznawane za zagrożone lub stojące na rozdrożu. W tym drugim segmencie typowa firma to firma rodzinna, która wyrosła na boomie lat 90. Wciąż zapewnia swym właścicielom (pierwsze lub drugie pokolenie) środki na godne życie. Rzadko korzysta z zewnętrznego zarządu i koncentruje swoją działalność na rynku lokalnym. W mniej korzystnym w ostatnich latach otoczeniu makroekonomicznym skala jej działalności pozostała w zasadzie niezmieniona. Firmy te charakteryzuje dość prosty, a nierzadko już dziś przestarzały park maszynowy, w rezultacie w swych sektorach lokują się one w ogonie produktywności. Większość procesów w tych firmach oparta jest na taniej pracy, co właścicielom firm stwarza swego rodzaju poczucie komfortu i bezpieczeństwa (gdy spada liczba zamówień, koszty ogranicza się poprzez redukcję zatrudnienia). Taki model funkcjonowania związany jest ze swego rodzaju obawą przed dokonaniem „skoku”, który wymagałby znaczących inwestycji oraz rodził wyzwania związane z koniecznością poszukiwania nowych rynków zbytu.

Za takim myśleniem idzie brak zasobów dedykowanych innowacyjności. Firmy te charakteryzuje również niska skłonność do otwarcia na współpracę z zagranicą i na współpracę w ogóle. Ten dualizm w sektorze małych i średnich firm powoduje, że na tle europejskich przedsiębiorstw w Polsce odsetek firm korzystających z nowoczesnych, proefektywnościowych rozwiązań pozostaje stosunkowo niski (rys. 4).

Dla wzrostu produktywności na poziomie mikro potrzebne jest wyraźne przyśpieszenie transferu zasobów z mało efektywnych firm do liderów lub też do innych, bardziej nowoczesnych rodzajów działalności. Tymczasem procesowi temu nie sprzyjają obowiązujące w Polsce rozwiązania w zakresie regulacji rynków i produktów. W wielu sektorach rynki są nadmiernie uregulowane (rys. 5), a Polskę na tle innych krajów UE i OECD charakteryzuje nadmierna obecność państwa w gospodarce. Zaburza to konkurencję i presję proefektywnościową.

Na produktywność całego sektora firm negatywny wpływ mają również nadmierna biurokracja oraz brak stabilnych warunków działalności gospodarczej, szczególnie w zakresie kwestii podatkowych. Taka sytuacja powoduje konieczność angażowania znacznych (w relacji do wielkości firm) zasobów w działania nieprzekładające się na rezultaty biznesowe oraz znacząco utrudnia podejmowanie decyzji inwestycyjnych.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN I NIEZBĘDNE DZIAŁANIA

Zmiany mające na celu wzrost produktywności na poziomie mikro muszą odnosić się do kluczowych barier blokujących rozwój efektywnych form gospodarowania w naszym kraju. Po pierwsze – do wspomnianych już wcześniej niewłaściwych rozwiązań regulacyjnych, zwłaszcza tych, które ograniczają konkurencję. Po drugie – do problemu braku należytej ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, którego podstawą są nieefektywne mechanizmy identyfikacji i eliminowania z rynku firm łamiących prawo. Brak jest też należytej ochrony przed zawłaszczeniem korzyści z działalności gospodarczej, co związane jest z niską jakością działalności sądów gospodarczych. Potrzeba także wypracowania nowych rozwiązań dostosowanych do realiów rynku pracy określających zasady relacji pomiędzy pracodawcami i pracownikami. Te dzisiejsze prowadzą do podziału rynku pracy na dwie skrajne formy zatrudnienia: etat (często zbyt ryzykowny dla pracodawcy) i praca na podstawie umowy cywilnoprawnej – w wielu wypadkach niezapewniająca nawet namiastki stabilności zatrudnionemu, a tym samym niemotywująca go do większego zaangażowania[17].

Powyższe czynniki zniechęcają przedsiębiorców do adaptowania najnowszych technologii i inwestowania w innowacyjność. Prowadzą zwłaszcza do wolniejszego wdrażania tzw. technologii ogólnego zastosowania (np. technologie informacyjno-komunikacyjne), których znaczenie dla podniesienia produktywności pracy jest dziś szczególnie wysokie. Równocześnie spowalniają one proces realokacji zasobów od firm mniej efektywnych do tych bardziej efektywnych. To właśnie wysoka dynamika firm (ich powstawanie, upadanie, łączenie się) jest w wielu branżach wehikułem implementacji innowacyjnych rozwiązań. Odnosi się to w szczególności do tych branż, gdzie implementacja innowacji wymaga znacznych zmian w organizacji produkcji i w zakresie wymagań kompetencyjnych.

W kontekście rozwiązań proefektywnościowych istotną kwestią są także powiązania międzysektorowe – brak presji konkurencyjnej w jednym sektorze może prowadzić do niekorzystnych efektów w innych sektorach. Głównym kanałem oddziaływania są w tym wypadku nadmierne koszty wyrobów/usług pośrednich. Należy jednak pamiętać również o negatywnym oddziaływaniu niskiej elastyczności dostawców oraz jakości dostaw i usług.

Oprócz opisanych powyżej zewnętrznych uwarunkowań kluczowa dla procesu nieustannej modernizacji firm jest wewnętrzna zdolność absorpcji nowych technologii i nowych praktyk organizacyjnych. Ta z kolei jest pochodną jakości kapitału ludzkiego w firmach. Stąd też polityka państwa powinna wspierać proces nieustannej modernizacji tego kapitału i jego dostosowanie do potrzeb rynku. W szczególności rozwijanie lokalnej bazy innowacji, postępu technologicznego nie będzie możliwe bez wysokiej jakości systemu szkolnictwa (w tym zawodowego) i uczelni wyższych. W wypadku uczelni kluczowe jest zwiększenie skali finansowania publicznego przy dalszej reformie zasad finansowania nauki, tak aby tworzyć bodźce do podnoszenia jakości badań naukowych, szerszego kształcenia doktorantów i większej współpracy oraz działania na rzecz biznesu.

Konkretne działania w celu wspierania wzrostu produktywności na poziomie firm powinny obejmować przede wszystkim przegląd prawa pod kątem jego wpływu na poziom konkurencji oraz szybkie wdrożenie niezbędnych zmian. W tym zakresie pomocne będą wnioski płynące z opracowań OECD i Banku Światowego. Niezbędne są również stabilizacja prawa podatkowego, ograniczenie dowolności orzeczeń aparatu skarbowego, wprowadzenie wiążących interpretacji podatkowych oraz koncentracja działalności aparatu skarbowego na podmiotach łamiących prawo.

Dla wzmocnienia ochrony przed nieuczciwymi praktykami konieczne jest doinwestowanie sądów gospodarczych o największym obciążeniu, ale przede wszystkim uruchomienie mechanizmów wprowadzających bodźce efektywnościowe oraz programów edukacji finansowej i ekonomicznej sędziów orzekających w sprawach gospodarczych.

Niezbędna jest także radykalna zmiana sposobu funkcjonowania sektora publicznego poprzez eliminację obecności państwa tam, gdzie nie jest ono konieczne (w tym ograniczenia obowiązków informacyjnych) oraz wdrożenia rozwiązań usprawniających relacje pomiędzy sektorem publicznym a firmami i obywatelami (e-government).

Mając na uwadze to, że wartość dodana tworzona jest w znacznej mierze w krajach eksportujących kapitał, koncentrujących badawczo-rozwojowe i strategiczne działy koncernów globalnych, wzmocnienie firm krajowych i wsparcie procesu ich internacjonalizacji powinno leżeć w żywotnym interesie państwa polskiego. Na szczególne wsparcie zasługuje zwłaszcza promocja działalności innowacyjnej przedsiębiorstw realizowana zarówno w formie wsparcia bezpośredniego – w postaci m.in. środków dostępnych w ramach polityki spójności UE – jak i pośredniego, w formie ulgi na innowacje, umożliwiającej przedsiębiorcom efektywne zmniejszenie swoich obciążeń podatkowych, o ile zaoszczędzone środki przeznaczą na badania i rozwój.

W zakresie produktywności na poziomie mikro nie wszystko jednak da się osiągnąć przez właściwą politykę gospodarczą. W tym obszarze wiele bowiem zależy od postaw samych przedsiębiorców. Z tych względów potrzeba budowania wśród właścicieli firm świadomości, że dotychczasowa formuła funkcjonowania w przypadku wielu rynków się wyczerpuje. Wynika to z faktu, że model konkurencji kosztowo-cenowej osiąga w polskich warunkach swoje granice. Stoi on coraz bardziej w konflikcie z dążeniem do zwiększenia dochodów społeczeństwa. Co więcej dziś, w porównaniu z sytuacją przed globalnym kryzysem, tempo wzrostu krajowego popytu – a tym samym wzrostu gospodarczego – jest znacznie silniej uzależnione od zdrowego wzrostu płac[18]. Budowanie wspomnianej wyżej świadomości to główne zadanie dla organizacji zrzeszających pracodawców, liderów opinii itp.

Właściciele najmniej produktywnych firm muszą albo zdecydować się na dokonanie wspomnianego wcześniej „skoku”, albo rozważyć sprzedaż swojego biznesu i zainwestowanie kapitału w nową, perspektywiczną działalność. Korzyści w takiej sytuacji odniesie zarówno sprzedający, jak i kupujący. Ten drugi będzie miał szansę na uzyskanie efektów skali i poprawę efektywności. Procesy przekształceń i konsolidacji powinny jednak dotyczyć nie tylko przedsiębiorstw słabszych, lecz także tych mocnych – tylko w ten sposób możliwe będzie zbudowanie form zdolnych do skutecznego konkurowania w skali globalnej. Procesy te przebiegałyby sprawniej, gdyby rozbudowana była infrastruktura instytucjonalna wspierająca sukcesję, przekazywanie firm, poszukiwanie dla nich nowych właścicieli itp.

Potrzebna jest też większa współpraca firm, nawet tych, które na co dzień z sobą konkurują. Dotyczy to obszarów takich jak na przykład inwestycje w budowanie za granicą wizerunku wysokiej jakości polskich wyrobów (np. wspólny branding uniwersalną marką określonej kategorii wyrobów wytwarzanych w naszym kraju) czy też podejmowanie wspólnych wysiłków w celu eliminowania z rynku firm nieuczciwych.

W kontekście pozycji polskich firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości niezbędna jest jej ewolucja w kierunku pozycji gwarantujących większy udział w generowanej wartości. Może ona przybierać różne formy. Jedną z nich jest przejmowanie zagranicznych firm (np. dzisiejszych odbiorców) i uzyskiwanie w ten sposób bezpośredniego dostępu do klientów, a nierzadko także innego rodzaju aktywów, takich jak marki czy patenty. Możliwe jest także budowanie i/lub rozbudowywanie wewnętrznych kompetencji w zakresie kreowania innowacji, (zespoły zajmujące się działalnością badawczo-rozwojową), a tym samym tworzenie wartości na etapie koncepcyjnym i badawczym. Inną opcją jest zmiana profilu działalności i zajęcie w ramach tej nowej działalności bardziej atrakcyjnych ogniw łańcucha tworzenia wartości.

ZMIANY INSTYTUCJONALNE

Oddzielną kwestię stanowi sposób przeprowadzenia zmian. Dziś wola bardziej znaczących reform wydaje się mocno ograniczona. Jednym z powodów takiej sytuacji jest fakt, że wiele z koniecznych w Polsce zmian odnosi się do funkcjonowania sektora publicznego. Tymczasem zmiany w jego obrębie – przekształcające sposób jego funkcjonowania – oznaczają naruszenie istniejącego status quo, a więc także pozycji istniejących grup interesów i sieci powiązań. Nic więc dziwnego, że szereg inicjatyw zmierzających do rewizji zastanego stanu rzeczy jest torpedowanych – w sposób mniej lub bardziej jawny w parlamencie lub wręcz na etapie przygotowawczym w obrębie administracji centralnej.

Innym problemem są kompetencje sektora publicznego. Dobitnym dowodem deficytu w tym zakresie jest chociażby jakość stanowionego w Polsce prawa. Badania przeprowadzone przez Instytut Badań nad Demokracją i Przedsiębiorstwem Prywatnym wskazują na niską ocenę aktów prawnych istotnych dla prowadzenia działalności gospodarczej. Jedną z przyczyn tego stanu jest, w ocenie autorów, wadliwy proces legislacyjny, skutkujący koniecznością częstego poprawiania błędów prawnych (inflacja prawa).

Dlatego też wyzwań związanych z konkurencyjnością gospodarki nie da się rozwiązać w obecnym otoczeniu instytucjonalno-regulacyjnym. Nowy kształt instytucjonalny powinien zostać wypracowany w procesie dialogu pomiędzy rządem, pracodawcami, pracownikami, nauką i instytucjami pozarządowymi. Ten nowy konsensus musi mieć również szerokie wsparcie polityczne. Polska potrzebuje porozumienia w rodzaju „okrągłego stołu”, którego ustalenia powinny obejmować: nowy kształt instytucji centralnych, nowe rozwiązania na poziomie samorządów oraz wypracowanie najlepszych rozwiązań instytucjonalnych w zakresie większego zaangażowania sektora prywatnego w przekształcenia i realizację zadań sektora publicznego.

W wypadku instytucji centralnych istotą reform powinna być zmiana obecności państwa w gospodarce z biurokratycznej na strategiczną, a także wyraźne rozdzielenie – na poziomie konkurencyjnym i organizacyjno-operacyjnym – funkcji długofalowych od bieżących działań. Równolegle należy usprawnić obsługę firm i obywateli w duchu New Public Management, by w możliwe wielu instytucjach publicznych doprowadzić do podniesienia jakości świadczonych usług publicznych dzięki wprowadzeniu racjonalności charakterystycznej dla sektora prywatnego.

Niezwykle istotne jest, aby podejmowaniu jakichkolwiek decyzji przez sektor publiczny towarzyszyło zrozumienie całego łańcucha ich konsekwencji dla gospodarki i społeczeństwa. W tej sytuacji jednym z największych wyzwań jest takie zaprojektowanie, a następnie wdrożenie wewnętrznych procesów w sektorze publicznym, by kreował on najbardziej optymalne rozwiązania: innowacyjne, długoterminowe, uwzględniające szerokie spektrum opinii oraz wiążące się z możliwie najniższymi kosztami dostosowania dla firm i obywateli.

Stworzenie nowoczesnego i efektywnego aparatu administracyjnego wymaga bodźców sprawiających, że punktem odniesienia dla wszelkich jego działań będzie dobro obywateli (a nie biurokracji). Konieczne jest skorzystanie z wartości wypracowanych przez kulturę „korporacyjną”: uczciwości, bezstronności, transparentności
i odpowiedzialności, zachęcających do kreatywności i innowacyjności, a także rozwiązań takich jak: właściwe zaprojektowanie struktur, efektywne zarządzanie i umiejętność pozyskiwania pracowników zdolnych realizować wizję nowoczesnej administracji oraz stworzenie systemu kreowania i wyłaniania liderów. W ramach nowoczesnego państwa niezbędne są systemy motywowania i zarządzania wydajnością – zapewniające, że ustalane priorytety znajdą przełożenie na codzienne działania oraz systemy identyfikacji i upowszechniania najlepszych wzorców i praktyk działania różnych szczebli administracji.

Wsparciem dla tego procesu powinno być wzmocnienie procesu transparentności działań publicznych, osiągnięte poprzez znaczące rozszerzenie dostępu obywateli, instytucji naukowych i organizacji społecznych do danych gromadzonych przez administrację i inne instytucje publiczne. Polska administracja, w odróżnieniu od najbardziej efektywnych biurokracji, takich jak szwedzka czy brytyjska, w znikomym stopniu wykorzystuje dziś szansę, jaką niesie otwarcie danych publicznych dla wszystkich zainteresowanych stron (open data), by te mogły wykorzystać je z korzyścią dla gospodarki i dobra publicznego. W tym kontekście rewizji wymaga zarówno ustawa o ochronie danych osobowych, jak i rola Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych w polskim systemie prawnym. Podniesienie standardów dostępu do danych zarówno w Głównym Urzędzie Statystycznym, jak i w poszczególnych ministerstwach, urzędach centralnych i samorządach sprzyjać będzie wzmocnieniu obywatelskiej kontroli nad działaniami publicznymi, podnosząc ich jakość i zgodność z interesem ogólnospołecznym.

Zwiększenie udziału sektora prywatnego w rozwiązywaniu problemów odnoszących się do sektora publicznego może pomóc w pokonaniu bariery braku woli i zdolności przeprowadzenia rzeczywistych zmian w tym sektorze. Rozwiązania zmierzające do większego zaangażowania sektora prywatnego w sprawy publiczne powinny m.in. obejmować:

  • zaangażowanie sektora prywatnego w fazy koncepcyjne i realizacyjne strategicznych projektów typu e-government,
  • zwiększenie skali obsługi instytucji rządowych przez sektor prywatny, np. poprzez wydzielenie centrum usług wspólnych świadczących na rzecz całej administracji usługi w zakresie finansowo-księgowym, HR, itp.; powinno się również dokonać oceny możliwości oddania części usług publicznych (np. w ochronie zdrowia) w outsourcing sektorowi prywatnemu,
  • wypracowanie instytucjonalnych form wymiany informacji pomiędzy administracją publiczną i sektorem firm w celu lepszego ukierunkowania strategicznych działań rządu,
  • zmianę świadomości – poprzez odpowiedni system bodźców – u pracowników administracji, modyfikację ich postawy z „władczej” na „usługowej” na rzecz firm i obywateli.

Równolegle niezbędne jest zdefiniowanie (a następnie promowanie wśród firm) kanonu podejmowanych na poziomie przedsiębiorstw działań sprzyjających osiąganiu szerokich celów społeczno-gospodarczych. Działania te powinny odnosić się do tak istotnych kwestii, jak: wsparcie polityki prorodzinnej, wsparcie polityki flexicurity, wsparcie procesów współpracy/zrzeszania się czy wreszcie internacjonalizacji firm. W procesach tych istotną, jeśli nie kluczową, rolę powinny odgrywać instytucje zrzeszające pracowników i pracodawców. Nowy okrągły stół powinien stać się przyczynkiem do szerszego dialogu i współpracy różnego rodzaju środowisk, do budowania tak bardzo potrzebnego w Polsce kapitału społecznego.

PODSUMOWANIE I WNIOSKI

Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Istotą przeprowadzanych zmian musi być ograniczenie obecnej – administracyjno-biurokratycznej – formy obecności i roli państwa w gospodarce i zmniejszenie tym samym ciężarów nakładanych na sektor prywatny. Przy czym wzrosnąć powinna rola strategiczna państwa, szczególnie w zakresie tworzenia warunków dla budowy podstaw nowoczesnej gospodarki. Impuls ten powinien zainicjować nową falę przemian i uruchomić samonapędzający się mechanizm przekształceń strukturalnych.

Aby w kolejnych 25 latach osiągnąć poziom dochodów krajów Europy Północnej, niezbędne jest z jednej strony większe wykorzystanie dostępnych w Polsce zasobów pracy, z drugiej strony zaś zwiększanie produktywności. Dlatego konieczne jest skupienie się na następujących pięciu obszarach:

Po pierwsze – i przede wszystkim – na prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych. Dlatego tak ważne jest utrzymywanie zrównoważonego cyklicznie budżetu, utrzymanie niskiej relacji długu do PKB i unikanie nierównowag na poziomie makro i mikro. W tym zakresie niezbędna jest ścisła koordynacja polityki fiskalnej, pieniężnej i nadzorczej.

Po drugie – realizacja szerokiej agendy deregulacyjnej. Podstawowym warunkiem jest tu stworzenie lepszych warunków dla przedsiębiorczości. Docelowo więcej musi być rynku i konkurencji na poziomie poszczególnych mikrorynków, a stabilne i przejrzyste regulacje powinny kształtować relacje rynkowe w obszarach, gdzie rynek zawodzi. Niezbędne jest więc:

  1. odbiurokratyzowanie gospodarki,
  2. wzmocnienie ochrony efektów działalności gospodarczej przed nieuczciwym zawłaszczaniem (system sądownictwa),
  3. wspieranie konkurencji: dalsza prywatyzacja i demonopolizacja.

Po trzecie, wspieranie procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością. Oznacza to z jednej strony stworzenie warunków do produktywnego działania polskiej nauce, a z drugiej strony stymulowanie postępu technologicznego w firmach i wspieranie współpracy nauki z biznesem. Szczególnie ważne jest kreowanie bodźców, by zaistniały u nas nowe, dotychczas nieobecne rodzaje zaawansowanej działalności przetwórczej.

Po czwarte, ogromny potencjał leży w lepszym wykorzystaniu zasobów pracy, zwłaszcza niewykorzystanej siły roboczej zaangażowanej w produkcję rolną. Naszym wielkim wyzwaniem cywilizacyjnym jest zachęcenie młodych ludzi mieszkających na wsi do porzucenia obszaru niskiej wydajności i biedy na rzecz tej części gospodarki, która da im szanse na rozwój i godne życie. Ze względu na trendy demograficzne Polska musi też przygotować i już realizować przemyślaną politykę migracyjną. Do roku 2040 będzie nam potrzeba około 3 mln pracowników. Te dwa strumienie podaży pracy w sposób zasadniczy mogą zmienić perspektywy naszego kraju.

Po piąte, głębokich zmian instytucjonalnych wymaga sektor publiczny. Bez poprawy jakości jego pracy i ograniczenia niekorzystnego oddziaływania nieefektywnej sfery publicznej na sektor prywatny tempo zmian będzie hamowane. Efektywniejsza alokacja zasobów w gospodarce pozostanie bowiem ograniczana, a zmiany w sferze instytucjonalnej będą nieadekwatne do stojących przed nami wyzwań rozwojowych. Patrząc z tej perspektywy, zmiany te są warunkiem wstępnym efektywnego przeprowadzenia pozostałych reform.

Celem tak rozumianej agendy modernizacyjnej winno być przesunięcie polskiej gospodarki na globalnej drabinie produktywności. Dopiero wtedy zdrowa, bo wynikająca ze wzrostu całkowitej produktywności, presja na płace wymusi większe inwestycje kapitałowe w mechanizację procesów. Rosnąca siła nabywcza pracowników branż eksportowych i przemysłu przełoży się na stopniowy wzrost płac w usługach skierowanych na lokalny rynek. Z kolei wyższe płace zwiększą atrakcyjność pracy wobec bierności zawodowej. To natomiast spowoduje wzrost atrakcyjności polskiego rynku pracy wobec zagranicy, co powinno zachęcić do powrotu wielu wykształconych osób z emigracji, a także pozytywnie wpłynąć na dzietność.

Te proponowane podażowe zmiany znajdą po stronie popytu odzwierciedlenie w tak potrzebnym naszej gospodarce wzroście inwestycji sektora przedsiębiorstw. To z kolei stosunkowo szybko przełoży się na wzrost eksportu i prywatnej konsumpcji, tworząc tym samym samonapędzający się mechanizm (rys. 6). W dzisiejszych czasach, gdy globalizacja i integracja gospodarcza powodują, że obywatele i biznes są dużo bardziej mobilni niż kiedyś, znaczenie konkurencyjności poszczególnych systemów gospodarczych wrasta. Tym samym ani przedsiębiorcy, ani pracownicy nie są „skazani” na to, by funkcjonować w określonym miejscu. Jeśli więc jakość systemu gospodarczego lub tempo jego poprawy nie są zadowalające – przenoszą się w inne miejsce. Taki scenariusz już się w Polsce realizuje. Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat nie stworzymy wysoce produktywnej gospodarki, to rosnące obciążenia podatkowe z powodu pogarszającej się demografii zwiększą ryzyko kolejnych fal emigracji nie tylko ludzi, lecz także firm. Prowadzić to będzie do destruktywnej spirali – kurcząca się baza podatkowa wymusi zwiększenie obciążeń podatkowych i regulacyjnych, szczególnie jeśli system instytucjonalny nie będzie w stanie elastycznie dostosować wydatków. A to dodatkowo zwiększy skłonność do emigracji. Taki czarny scenariusz nie musi się jednak spełnić, trzeba mu skutecznie i aktywnie przeciwdziałać.


[1] To umowne określenie obejmuje kraje Unii Europejskiej o najbardziej zaawansowanym i sprawnym modelu gospodarczym (Niemcy, Austria, kraje Beneluksu oraz kraje skandynawskie).

[3] Dane z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej.

[4] Obszerną analizę procesów rozwojowych zawiera m.in. D. Acemoglu, J. Robinson, Why Nations Fail: The Origins of Power, Prosperity, and Poverty.

[5] Jak podaje raport „Niski poziom inwestycji przedsiębiorstw wyzwaniem dla polskiej gospodarki” Biura Analiz Makroekonomicznych Banku Pekao SA, w ostatniej dekadzie wydatki inwestycyjne polskich firm stanowiły średnio 10 proc. PKB wobec 16 proc. w pozostałych krajach członkowskich UE z naszego regionu.

[6] Według danych GUS („Rocznik Przemysłu 2013”) inwestorzy zagraniczny kontrolują ok. 50 proc. kapitału firm przetwórstwa przemysłowego. W skrajnych przypadkach (produkcja pojazdów samochodowych, produkcja komputerów, wyrobów elektronicznych i optycznych oraz produkcja wyrobów tytoniowych) udział ten wynosi ponad 80 proc.

[7] Komisja Europejska (”Innovation Union Report”) zwraca uwagę na bardzo wysoki udział Polski w wydatkach na badania i rozwój płatności z tytułu honorariów oraz opłat licencyjnych na rzecz zagranicy, przy równoczesnych, niemalże zerowych dochodach z tego tytułu.

[8] „OECD Economic Survey: Poland 2014”

[9] Dane Eurostatu wskazują, że w latach 2004–2012 najwyższe wzrosty produktywności (wartość dodana liczona w cenach stałych w przeliczeniu na godzinę pracy) odnotowano w produkcji komputerów, urządzeń elektronicznych i optycznych (ponad 24 proc. rocznie), produkcji urządzeń elektrycznych (ponad 16 proc.) oraz pozostałego sprzętu transportowego (ponad 13 proc.).

[10] Chodzi m.in. o zasady dostępu do środków z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich, a w szczególności wykluczenie z możliwości wsparcia większych gospodarstw.

[11] Na istotną rolę tego typu barier w procesach rozwojowych zwraca m.in. uwagę D. Rodrik („Jedna ekonomia, wiele recept – globalizacja, instytucje i wzrost gospodarczy”).

[12] W tym wariancie sektory zidentyfikowane w ramach projektów Foresight czy Krajowa Inteligentna Specjalizacja mogą być wykorzystywane przez sektor prywatny jako swego rodzaju wskazówka. Znalezienie się na ich liście nie powinny jednak stanowić podstawy dla polityki wsparcia..

[13] Analizy OECD (OECD Economic Survey: Poland 2014) wskazują na niską rentowność działalności przemysłowej na tle wielu obszarów usługowych. Powoduje to przekierowywanie zasobów do sektora usług.

[14] W efekcie wzrostu popularności outsourcingu usługi stanowią coraz większą część „wsadu” do działalności przemysłowej.

[15] Zob. Competing in global value chains – EU industrial structure report 2013 oraz Global value chains: Poland.

[16] Zob.: Mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa – mocne i słabe strony, szanse i zagrożenia rozwojowe, Lewiatan, 2011; Rzemieślnicy i biznesmeni. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw prywatnych – materiały z konferencji „Polscy przedsiębiorcy wobec nowych wyzwań” (2014).

[17] Sytuacja taka rodzi także negatywne skutki społeczne np. w postaci niskiej skłonności do posiadania dzieci.

[18] Przed kryzysem prywatną konsumpcję wspierały malejąca stopa oszczędności (sprawiająca, że wydatki gospodarstw rosły szybciej niż dochody) oraz rosnąca penetracja kredytów konsumpcyjnych. Dziś przy stopie oszczędności na poziomie 0-5% dalszy jej spadek jest w zasadzie niemożliwy, a penetracja kredytów konsumpcyjnych (w relacji do dochodów) jest na poziomie średniej unijnej.

Komu cukierka? Jak rozdzielać środki publiczne na polityki rynku pracy :)

Od kilku lat debatujemy w Polsce o pieniądzach na aktywne polityki rynku pracy – od 2009 r. dzięki sztuczkom o charakterze czysto księgowym spora część budżetu rocznego Funduszu Pracy służy poprawie sytuacji sektora finansów publicznych, a nie aktywizacji osób bezrobotnych. Ministerstwo Finansów twierdzi, że odblokuje te środki, gdy tylko minister pracy zapewni efektywność ich wydawania. Pytanie o to, czym jest efektywność i jakie instrumenty ją zapewniają, nie wydaje się zatem bezzasadne.

http://www.flickr.com/photos/judy-van-der-velden/6825509981/sizes/m/
by Judy **

Z drugiej strony Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej od kilku miesięcy intensywnie informuje opinię publiczną, że planuje zmiany w ustawie o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. Pozornie ustawa ta tworzy instrumentarium pozwalające finansować zarówno różne działania wspierające osoby bezrobotne, jak i refundować pracodawcom pierwszy okres kosztów zatrudniania pracowników o potencjalnie niższej produktywności. Pozornie, ponieważ po pierwsze, ustawa ani powiązane z nią rozporządzenia nie zawierają przesłanek pozwalających zapewniać skuteczność lub efektywność środków publicznych wydatkowanych na aktywizację, po drugie, ustawa w wielu aspektach jest wewnętrznie sprzeczna, po trzecie, ustawa „dzieli” osoby poszukujące pracy oraz przedsiębiorstwa na „lepszych” i „gorszych” na podstawie kryteriów o niejasnych przesłankach merytorycznych (np. pracodawca uzyska inne wsparcie, gdy zatrudni osobę bezrobotną od 11 miesięcy i osobę bezrobotną od 12 miesięcy, ale już takie samo, gdy zatrudni osobę bezrobotną od 12 miesięcy i od 12 lat). W konsekwencji w Polsce system wspierania osób na rynku pracy obejmuje nielicznych, nie wyznacza minimalnych standardów jakości usług oraz stwarza często niemądre bodźce i zachęty – kontrskuteczne i sprzeczne z racjonalnością ekonomiczną. Choć zatem na aktywne polityki rynku pracy wydajemy w Polsce coraz więcej pieniędzy (pomiędzy rokiem 2005 a 2009 skala wydatków na aktywne polityki rynku pracy wzrosła o 116 proc.), skuteczność ani efektywność nie wzrosły.

Wśród propozycji zmian wnoszonych przez MPiPS trudno dostrzec próbę naprawy tego stanu rzeczy. Zamiast całościowej wizji zmian pojawia się kilka nowych instrumentów, które w tej czy w innej formie mają za zadanie „przekupić” pracodawców, by… No właśnie, co konkretnie mieliby zrobić? Stworzyć miejsca pracy? Nie do końca, bo dofinansowanie przewidywane jest tylko w odniesieniu do niektórych grup osób bezrobotnych, a nie w odniesieniu do tworzenia miejsc pracy per se. Zwiększyć zatrudnienie w tych wybranych grupach bezrobotnych? Też nie do końca, bo środki przewidziane na te działania są zbyt małe, by realnie wpłynąć w skali kraju na jakkolwiek mierzone wskaźniki zatrudnienia. Może więc chodzi o przesuwanie pieniędzy od mniej skutecznych do bardziej skutecznych, tak by poprawiać efektywność wydatkowania środków publicznych? Konkretów jest na razie mało, więc trudno udowodnić, że taka właśnie jest intencja tych zmian.

Jak skonstruować system wspierania rynku pracy? Jakimi działaniami – niezależnie od koniunktury – skrócić czas poszukiwania pracy i skutecznie oraz efektywnie od strony kosztowej ułatwiać „spotkanie” pracodawcy i pracownika? A gdy już się spotkają, jak zapewnić, by nawiązali współpracę? Brak porozumienia między pracodawcą i (potencjalnym) pracownikiem wynika zazwyczaj z tego, że dla pracodawcy pracownik ceni się zbyt drogo (w relacji do umiejętności, które w danym momencie posiada), a dla pracownika oferta pracodawcy jest zbyt niska (w relacji do jego kosztów życia czy oczekiwań). Kogo w tej sytuacji przekupić środkami publicznymi, by wyrównać tę różnicę?

Pośrednictwo jest najtańsze, lecz zapewnienie powszechności kosztuje

W Polsce, jak wskazują badania pracodawców oraz Narodowego Banku Polskiego, do systemu publicznego pośrednictwa pracy trafia 10–15 proc. wakatów, a aż 50–70 proc. pracodawców w ogóle nie przekazuje informacji o wolnych miejscach pracy do urzędów pracy. Zarówno osoby bezrobotne, jak i pracodawcy „poszukują się nawzajem” w przeważającej większości samodzielnie (w tym m.in. przez internet, tj. bez wsparcia wyspecjalizowanych instytucji pośrednictwa pracy). Skutkiem tego pracy szukamy długo (przeciętnie najdłużej w UE, po usunięciu zmienności związanej z koniunkturą), a pracodawcy oceniają, że stworzenie nowego stanowiska jest drogie także ze względu na kosztowny i żmudny proces poszukiwania nowego pracownika. Z badań NBP wynika także, że zdecydowana większość „przepływów” na rynku pracy w Polsce odbywa się poprzez bezrobocie. Niewielki odsetek osób – nawet w okresie dobrej koniunktury – przepływa bezpośrednio od jednego pracodawcy do drugiego, a dla większości nieodzownym doświadczeniem na rynku pracy jest bezskuteczne poszukiwanie zatrudnienia przez kilka do kilkunastu miesięcy (w zależności od poziomu wykształcenia, wieku, miejsca zamieszkania i płci).

Podstawową przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, iż w Polsce nie ma powszechnego pośrednictwa pracy. Nie zapewniają go służby publiczne, bo są zbyt nieliczne i zbyt nieskuteczne, by być w stanie objąć całość rynku pracy. Fakt, że pracodawcy nie kierują tam ofert, a aż co trzecia osoba aktywnie poszukująca pracy nie rejestruje się w urzędzie pracy (dane BAEL), wskazuje na znaczne deficyty tego interesariusza, których nie da się usunąć i rozwiązać za pomocą „nieznacznych korekt” w ustawie o promocji zatrudnienia. Rzut oka na dane wskazuje, że problem jest naprawdę znaczący: w każdym miesiącu w urzędach pracy rejestruje się ok. 250–280 tys. osób (dane PSZ), z czego mniej więcej 180 tys. osób kwartalnie traci pracę i rejestruje się w urzędzie pracy praktycznie bezpośrednio po zaprzestaniu pracy zarobkowej (dane BAEL), a 100 tys. to osoby wcześniej nieaktywne (absolwenci, powracający do rejestrów długotrwale bezrobotni, itp.). Tę ćwierćmilionową armię „obsłużyć” ma 3,5 tys. pośredników i niecałe 1,5 tys. doradców zawodowych pracujących w PUP (w UE należymy do nielicznej grupy krajów rozdzielających te dwie specjalności, w większości państw traktuje się tę funkcję łącznie, bo i trudno zrozumieć, gdzie w bezpośrednim kontakcie z osobą bezrobotną kończy się odpowiedzialność pośrednika, a zaczyna rola doradcy). A przecież poza rejestrującymi się w rejestrach pozostaje w każdym miesiącu ponad 1,5 mln osób, którymi także ktoś musi się zająć, a poza zarejestrowanymi jest 4–4,5 mln osób dziś nieaktywnych, lecz takich, które jak najbardziej można aktywizować. W skali mikro wygląda to tak, że średnio w urzędzie pracy jest zatrudnionych pięciu pośredników, a 950 osób miesięcznie przychodzi się w tym urzędzie zarejestrować, z czego 500 z nich pojawia się tam po raz pierwszy. Należy przy tym dodać, że w krajach UE przeciętnie 40 rejestrujących się przypada na jednego pośrednika/doradcę miesięcznie.

Dlaczego tyle krajów tak wiele wysiłku wkłada w zapewnienie powszechnego pośrednictwa pracy? Argument jest prosty – to najbardziej efektywny sposób wydawania środków publicznych na tak zwane aktywne formy. Efektywny, bo relatywnie niewielkim kosztem finansowym (czas i know-how pośrednika) w relatywnie krótkim czasie (więc przy niskich kosztach społecznych bezrobocia) niebagatelna część osób bezrobotnych poprawia swoją sytuację na rynku pracy. Czy w ciągu kilku lub kilkunastu tygodni można znaleźć dobrze płatną pracę marzeń? Nie, ale jakąś formę zatrudnienia już najczęściej tak, a wszystkie analizy pokazują, że najtrudniejszy jest ten pierwszy krok: po rynku pracy łatwiej się piąć (np. z umowy czasowej na bezterminową albo z umowy-zlecenia na czasową), niż na niego wejść.

Co ważne, sprawność pośrednictwa pomaga wszystkim – i pracodawcom, i pracownikom – choć niekoniecznie skutkuje spadkiem bezrobocia w krótszej i średniej perspektywie. Do tego potrzeba, by powstawało więcej miejsc pracy. Ale dzięki skróceniu czasu poszukiwania pracy przez wszystkie osoby bezrobotne zmniejszamy koszty społeczne i tzw. utratę kapitału ludzkiego, która wiąże się z przewlekłym poszukiwaniem pracy. Dzięki skróceniu tego czasu wszyscy jesteśmy bardziej atrakcyjnymi pracownikami, a pracodawcy wiedzą, że łatwiej im będzie znaleźć dobrego pracownika, nawet gdy poprzedni odejdzie – więc mniej się obawiają tworzenia nowych miejsc pracy. W dłuższej perspektywie bezrobocie jest więc niższe.

Ile takie powszechne pośrednictwo może kosztować? Biorąc za punkt wyjścia dane dotyczące przepływów na polskim rynku pracy oraz przy relatywnie wysokich stawkach (wzorowanych na rynku niemieckim) i dość ambitnych wskaźnikach skuteczności potrzeba 1,1–1,5 mld złotych rocznie. To wyliczenie zakłada, że usługodawca ma obowiązek zapewnić w okresie maksymalnie jednego miesiąca przeprowadzenie analizy indywidualnej sytuacji na rynku pracy dla każdego beneficjenta oraz że w okresie maksymalnie trzech miesięcy przedstawić minimalnie 10 adekwatnych ofert pracy (adekwatność jest spełniona, jeśli zarówno osoba poszukująca pracy, jak i pracodawca, do którego została skierowana, stwierdzą, że oferta odpowiadała zdefiniowanym przez nich wcześniej kryteriom). Usługodawca uzyskuje wynagrodzenie, tylko jeśli obie strony określą, że oferta była adekwatna. A wynagradza się go w trzech częściach: indywidualna diagnoza (stała kwota w wysokości mniej więcej 100 zł za zrealizowaną usługę); adekwatne zapośredniczenia (proporcjonalnie do wyniku, przeciętnie w krajach UE zapośredniczenie wyceniane jest na 4 euro); skuteczne zatrudnienie (proporcjonalnie do wyniku, przeciętnie w krajach UE zatrudnienie wyceniane jest na 400 euro wypłacane w połowie w momencie zawarcia stosunku pracy i w połowie w okresie od 3 do 12 miesięcy po podpisaniu pierwszej umowy, ale tylko jeśli osoba bezrobotna nadal pozostaje w stosunku pracy z tym samym pracodawcą).

Brzmi nierealistycznie? Dziś na pośrednictwo pracy (tj. etaty osób zatrudnionych na stanowiskach doradców i pośredników pracy) i tak wydajemy już ponad 250 mln zł rocznie, przy czym szacunkowo mniej niż 20 proc. zarejestrowanych osób bezrobotnych uzyskuje faktycznie możliwość skorzystania ze skutecznego i nastawionego na wyniki pośrednictwa pracy. Tyle że nie są to środki z Funduszu Pracy, a środki własne samorządów. Sam Fundusz Pracy ma natomiast obecnie 7,6 mld zł nadwyżki, przy rocznych przychodach na poziomie 8–9 mld zł. Pieniądze więc są. A inne bariery?

Czy w Polsce w ogóle da się zapewnić powszechne pośrednictwo pracy?

Przy tak niewielkiej liczbie pośredników i doradców w urzędach pracy w Polsce rozpoczęcie świadczenia usługi powszechnego pośrednictwa pracy z dnia na dzień wydaje się nierealistyczne. Ale nie tylko Polska znajduje się w takiej sytuacji. Pierwszym krokiem, który wykonały niemal wszystkie rozwinięte kraje przed nami, jest dopuszczenie zewnętrznych, niepublicznych usługodawców oraz wynagradzanie wyłącznie za wynik. My wciąż wypłacamy etat w danym urzędzie pracy, co nie jest w najmniejszym stopniu powiązane z osiąganymi przez danego pośrednika wynikami.

Po co płacić za wynik? Obecnie wiemy, że urzędy dysponujące większą liczbą pośredników w relacji do bezrobotnych niekoniecznie charakteryzują się wyższą skutecznością w zapełnianiu miejsc pracy (mierzoną procentem ofert wykorzystanych w ciągu 30 dni od złożenia – perspektywa pracodawcy) ani większą sprawnością w tym procesie (mierzoną liczbą skierowań niezbędnych do zapełnienia jednej oferty pracy). Co więcej, nie zachodzi prosta statystyczna zależność, iż mniej efektywne powiaty mają mniejszą liczbę pośredników (na bezrobotnego), mniejszy procent wykorzystanych ofert lub niższą liczbę skierowań (dane PSZ). Najsprawniejsze urzędy w Polsce wiążą się niekoniecznie z najbardziej dynamicznymi lokalnymi rynkami pracy (jest wśród nich Warszawa, ale jest także Rzeszów). Z drugiej strony najsprawniejsze urzędy stworzyły własną, bardzo rozbudowaną sieć pośrednictwa (w Rzeszowie tę funkcję pełni np. utworzony zgodnie z brytyjską metodologią JobCentre Plus – ośrodek funkcjonujący poza budynkiem urzędu pracy; w Warszawie zatrudnia się ponad 40 pośredników pracy) oraz premiujący skuteczność system motywacyjny. Pracownicy PUP – niewynagradzani za wynik – osiągają rezultaty tylko wtedy, gdy są dobrze zmotywowani. Zwiększanie puli środków dostępnych na publiczne pośrednictwo pracy bez zmiany zasad gry – nie zmieni znacząco wyników, podniesie tylko koszty.

Otwarcie na innych usługodawców to nie tylko sposób na stworzenie między pośrednikami konkurencji, która w rozsądnych ramach regulacyjnych powinna sprzyjać poprawianiu sytuacji osób bezrobotnych. To także sposób, by zwiększać liczbę osób umiejących świadczyć tę usługę. Na dziś, by być pośrednikiem, należy ukończyć specjalistyczne studia podyplomowe (lub odpowiednią specjalizację na studiach magisterskich na wybranych kierunkach społecznych). Przepis ten wprowadzono niemal 10 lat temu, by „dowartościować” merytorycznych pracowników służb zatrudnienia. Dziś jednak pełni to podwójnie złą funkcję. Po pierwsze, blokuje dostęp do wykonywania tego zawodu tym, którzy umieją to robić, lecz nie ukończyli (jeszcze?) odpowiednich studiów. Pośrednictwo to zawód praktyczny, wymagający doświadczenia, znajomości lokalnego i regionalnego rynku pracy, nieco wyczucia i psychologii – nie dyplomu. Po drugie, ponieważ te kierunki społeczne, na których można uzyskać właściwą specjalizację, nie należą do najbardziej popularnych, wymóg studiów kierunkowych daje przesłanki do negatywnej selekcji przyszłych ewentualnych pośredników. Lepsi studenci stają się konsultantami w firmach HR.

Otwierając kontraktowanie, otwieralibyśmy dostęp do zawodu. Tworząc popyt na usługę pośrednictwa – stworzylibyśmy najbardziej dynamicznym i przedsiębiorczym pasjonatom rynku pracy możliwość rozwinięcia skrzydeł i wykorzystania dziś nieskapitalizowanego doświadczenia. A jeśli dany podmiot nie spełniałby standardów jakości usługi wyznaczonych w kraju i w regionie – przenosimy środki i osoby bezrobotne do innego usługodawcy.

Komu płacić za pośrednictwo?

Gdy we wczesnych latach 90. w Polsce odbudowywano służby zatrudnienia, w krajach rozwiniętych następowała fundamentalna zmiana filozofii świadczenia usług publicznych. Choć państwo nadal finansowało, przestało mieć ambicje pełnienia funkcji usługodawcy. Filozofia ta zasadza się na prostej obserwacji: lokalna administracja będzie mogła zawsze bezkonkurencyjnie pełnić funkcje koordynatora i inicjatora zmian, ale nie jest w stanie być na raz perfekcyjnym szpitalem, szkołą, inwestorem budowlanym, teatrem, opiekunem społecznym i pośrednikiem pracy. Należy więc uczynić wszystko, co można, by poprawiać zdolności strategiczne i koordynacyjne samorządów, lecz zadania specjalizowane powierzać podmiotom, dla których to właśnie jest tak zwany core business.

W Australii, USA i Holandii pierwsze kroki zmierzające do wdrożenia tych zmian podjęto już w połowie lat 90. W zależności od przyjętego rozwiązania na początek albo pozwalano służbom publicznym dalej samodzielnie realizować usługi zatrudnieniowe w konkurencji do podmiotów niepublicznych, albo nie pozwalano tego robić. Jednak już po kilku latach w niemal wszystkich przypadkach usługi zatrudnieniowe były świadczone wyłącznie lub przede wszystkim przez podmioty niepubliczne – w tym komercyjne i niekomercyjne. A służby zatrudnienia skupiły się na zadaniu trudniejszym, ale również niezbędnym – tworzeniu, koordynacji i rozwijaniu lokalnej polityki rynku pracy.

W jaki sposób przeprowadzano modyfikację systemów świadczenia usług rynku pracy? Praktycznie z dnia na dzień. Odpowiednie zmiany legislacyjne z około półrocznym vacatio legis pozwoliły na skuteczne przeprowadzenie reformy w Holandii, Australii, Niemczech, USA, Nowej Zelandii, Belgii, a nawet w Chile. Okres vacatio legis spędzano zazwyczaj na przekazywaniu wsparcia merytorycznego zarówno zlecającym, jak i potencjalnym usługodawcom. Gdy widoczne były braki podaży, wyspecjalizowany fundusz wspierał tworzenie nowych podmiotów. Wielka Brytania zdecydowała się na pilotaże w wyselekcjonowanych społecznościach lokalnych (odpowiednikach powiatów w Polsce), obejmując nowym systemem wszystkich w danym regionie. Pilotaż dotyczył więc tylko wybranych powiatów, a nie wybranych grup osób poszukujących pracy!

We wszystkich krajach, które przeprowadziły już fundamentalną reformę, po wprowadzeniu zmian przez kilka lat monitorowano realizację założeń i wprowadzano kolejne poprawki do stosowanych rozwiązań. Co więcej, monitoring rozwiązań uwzględniał współpracę z badaczami i wszystkie problemy oraz kolejne próby ich rozwiązania zyskały dokumentację socjologiczną, prawną i ekonomiczną. Dokumentację, z której można – i byłoby warto! – korzystać przy tworzeniu własnych rozwiązań.

A co jeśli pośrednictwo nie wystarczy? Któremu dziecku dać cukiereczek?

Powszechne pośrednictwo pomoże w znacznym stopniu w długim i średnim okresie, ale nie jest cudownym lekiem na wszystkie trudności. Dla części osób może się po prostu okazać niewystarczające, bo ich dzisiejsze bariery są zbyt duże, by umożliwić podjęcie pracy. Gdy barierą jest brak właściwych kwalifikacji – wówczas właściwym instrumentem jest szkolenie zawodowe. Często jednak bariera jest złożeniem kilku czynników (nie tylko braku kwalifikacji) i wiąże się nie z defektem danej osoby bezrobotnej, lecz ze standardami lokalnego rynku pracy. Jak wówczas wspierać zatrudnienie?

W praktyce dziś większość instrumentów polega na tym, by kogoś „przekupić”. Staż czy przygotowanie zawodowe w miejscu pracy to „cukierek” dla pracodawców. W wersji optymistycznej państwo mówi: „bierz tego młodego/starego człowieka, masz go całkiem za darmo, niech coś u ciebie porobi, może się poduczy i ktoś go wreszcie zatrudni”. Podobnie działać będą proponowane obecnie przez MPiPS działania nakierowane na matki powracające na rynek pracy po dłuższej przerwie – państwo mówi: „no wiem przecież, że przewijając pieluchy, wszystko pozapominały, więc dopłacę ci do trzymania takiego felernego pracownika przez kilka miesięcy”. W wersji pesymistycznej w Polsce powiatowej lokalny pracodawca i tak mówi koledze, który jest szefem PUP: „jak frajer płacę składki na Fundusz Pracy i nic z tego nie mam, więc przyślijcie do mnie kilku stażystów rocznie, dajcie mi dofinansowanie na stworzenie miejsca pracy albo przeniosę zakład trzydzieści kilometrów dalej, do innego powiatu”. Innym rodzajem przekupywania są narzędzia takie jak prace publiczne i zatrudnienie interwencyjne – przekupujemy osoby bezrobotne, by choć przez kilka godzin w tygodniu i przez parę tygodni udawali, że choć nie dostaną żadnej realnej oferty zatrudnienia z urzędu pracy, nadal aktywnie jej poszukują.

Faktycznie jakiekolwiek wsparcie aktywizacyjne uzyskuje obecnie w ciągu roku przeciętnie mniej niż 5–8 proc. zarejestrowanych osób bezrobotnych (MPiPS błędnie podaje wskaźnik 25 proc., ponieważ odnosi liczbę osób aktywizowanych w ciągu całego roku do liczby osób zarejestrowanych w grudniu; nie jest to właściwy mianownik, bo liczba osób rejestrujących się przez cały rok jest kilkukrotnie większa niż stan zarejestrowanych w którymkolwiek miesiącu). Pieniądze na aktywizację najczęściej pojawiają się wiosną, co uruchamia zapisy na szkolenia, konkursy na dotacje, by rozpocząć działalność gospodarczą, oraz programy stażowe i zatrudnienia interwencyjnego. „Zapisy” kończą się wraz z wyczerpaniem liczby miejsc i o ile pod koniec roku z rezerwy wojewódzkiej lub ministerialnej nie pojawią się nowe pieniądze, szans na aktywizację nie ma, niezależnie od tego, czy ktoś pomocy potrzebuje i czy ma szansę na sukces. Zgłaszający się do urzędu w czerwcu nie może nawet próbować uzyskać dotacji na działalność gospodarczą aż do marca/kwietnia następnego roku, choć jego projekt może być lepszy i gwarantować tworzenie większej liczby kolejnych miejsc pracy…

Problemem jest także jeszcze inne zjawisko – bezwzględna konkurencja poszczególnych grup osób bezrobotnych. Ustawa o promocji zatrudnienia, w miejsce konkurencji usługodawców, wprowadza de facto konkurencję między poszczególnymi grupami osób bezrobotnych i nieaktywnych. Choć na świecie takie myślenie odeszło już w mrokach pradziejów, w Polsce z uporem godnym znacznie lepszej sprawy wciąż ustalamy pewne grupy priorytetowe (np. młodzież w latach 2003–2007, osoby w wieku 50+ w latach 2008–2010, teraz w modzie są „powracające matki”) i spieramy się w debacie publicznej o to, by pewną kwotę z puli środków dostępnych dla wszystkich zarezerwować dla tych konkretnych grup osób.

Problem w tym, że takie „znakowanie” nie sprzyja lepszemu adresowaniu działań, bo działania mają rozwiązywać problem, a nie konstatować sytuację życiową. W Polsce, jeśli ktoś nie spełnia ustawowej definicji (np. ma wyższe wykształcenie i lat 28, a nie 27, albo ma niższe wykształcenie i lat 49, a nie 50), uzyskanie właściwego wsparcia w poszukiwaniu pracy staje się paradoksalnie niemal niemożliwe. I nie chodzi o rozszerzenie definicji, lecz o fundamentalną zmianę filozofii! MPiPS sugeruje na przykład, że może rozszerzyć definicję osoby młodej z obecnych limitów 25–27 lat (w zależności od wyższego wykształcenia) do 30 lat, niezależnie od ścieżki edukacyjnej. Pytanie – oczywiście retoryczne – brzmi jednak, czy w dzień po 30 urodzinach bariery, które uniemożliwiały dotąd danej osobie znalezienie pracy, znikają.

Komu cukierek – pracodawcy czy pracownikowi?

Niezależnie od opisanych wcześniej patologii polskiego systemu usług zatrudnieniowych wciąż otwarte pozostaje pytanie, jak wydawać środki na aktywizację. Wydając środki – zawsze kogoś jakoś próbujemy „przekupić”. Czy patrząc na doświadczenia innych krajów, możemy wyciągnąć jakieś wnioski, co działa lepiej, a co gorzej?

Dając cukierka pracodawcy, państwo generuje dwa szkodliwe mechanizmy. Po pierwsze, utwierdza go w przekonaniu, że dana grupa pracowników jest „felerna”. Skutkiem takiego przekonania jest dyskryminacja zarówno przy zatrudnianiu, jak i przy określaniu płac. W skrajnym przypadku wiara w „feler” różnych grup może skutkować decyzją o nietworzeniu miejsc pracy w danej branży. Za parę jeszcze lat okaże się, że w zasadzie każdy na rynku pracy był w jakimś czasie „felerny”.

Drugi mechanizm jest równie szkodliwy – pracodawca w zamian za relatywnie niewielkie pieniądze „na dziś” podejmuje decyzje o dalekosiężnych skutkach. W przypadku dofinansowania nowych miejsc pracy horyzont stabilności danego stworzonego miejsca pracy będzie wyznaczony przepisami i krótkofalowymi korzyściami z dotacji, a nie rozsądnym rachunkiem ekonomicznym. W konsekwencji powstaje więcej niestabilnych, nieprzyszłościowych miejsc pracy, czyli takich, które – pomimo dotacji – znikną po roku czy dwóch, bo są nierentowne. To, że te miejsca pracy znikną, jest dobre dla gospodarki, ale jeszcze lepiej byłoby, gdyby nigdy nie powstały, bo wydane na nie środki w ciągu tych kilku lat nie zwrócą się pod postacią składek na Fundusz Pracy (jeśli zwróciłyby się dzięki zwiększonym wpływom z podatku PIT, należałoby je finansować ze środków własnych samorządu, a nie z Funduszu Pracy). Stabilne, trwałe, rozwojowe miejsca pracy najczęściej nie potrzebują stymulacji w postaci kilku czy kilkunastu tysięcy dotacji.

Dając cukierka pracownikowi, też ryzykujemy wprowadzenie złych bodźców. Przykładowo zasiłek może być przyczyną zniechęcenia do poszukiwania pracy przez pierwszych kilka miesięcy dla osób o niższych kwalifikacjach, bo w przypadku takich osób spadek dochodu (różnica między zasiłkiem a płacą przed utratą pracy) nie jest tak duża. Zjawisko to może występować szczególnie silnie, jeśli w rodzinie są inne źródła zasiłków lub ktoś regularnie pracujący, kto zapewnia poczucie bezpieczeństwa finansowego.

Z drugiej jednak strony czym ryzykujemy, dopłacając osobom bezrobotnym lub wręcz nieaktywnym, by zgodziły się obniżyć stawkę, za którą byłyby skłonne pracować? Pracodawca w ogóle musi zapłacić jakąś pensję, więc zapewni, by praca była produktywna (przynosiła mu korzyść), a więc także stanowiła użyteczne doświadczenie dla pracownika. W tym sensie dajemy osobom obecnie „niezagospodarowanym” możliwość zwiększenia swojej atrakcyjności w przyszłości. Na podstawie tej właśnie filozofii w wielu krajach UE wprowadzono rozwiązania podobne do niemieckich (np. 1€ jobs i minijobs).

Jak z tej perspektywy wyglądają najczęściej wykorzystywane programy stażowe (skierowane do osób młodych) i przygotowania zawodowego (skierowane do osób starszych) realizowane w Polsce? Niezależnie od wykształcenia, kwalifikacji i aspiracji kwota uzyskiwanego „wynagrodzenia” jest taka sama, a pracodawca nie ponosi żadnego kosztu w związku z przyjęciem stażysty. Nie interesuje go zatem, czy do maksimum wykorzystuje się możliwości danego pracownika ani czy on podnosi swoje kwalifikacje i umiejętności. Ponieważ po zakończeniu programu pracodawca nie musi proponować dalszej współpracy – tym bardziej nie jest zainteresowany rozwijaniem potencjału stażystów w trakcie jego realizacji. Nie interesuje go też, czy staż jest dopasowany do możliwości danej osoby – magister antropologii tak samo nadaje się do odbierania telefonów i robienia kawy jak i makijażystka po szkole licealnej, a o tym, kto jest skierowany na staż, decyduje urząd pracy. A nieadekwatnej osoby – po podpisaniu umowy stażowej – nie można zmienić na kogoś następnego, potencjalnie mającego szansę na dłuższą współpracę.

Jak rozwiązuje się ten problem w innych krajach? Staż rozumiany jako przyuczenie do zawodu odbywa się jeszcze na etapie edukacji, czyli przed uzyskaniem pełnych kwalifikacji w poszczególnych zawodach. Staż dla absolwenta lub pracownika, którego kwalifikacje trzeba zaktualizować, odbywa się za pełnym wynagrodzeniem uzgodnionym pomiędzy pracownikiem i pracodawcą, a cukierek polega na (współ)finansowaniu pozapłacowych kosztów pracy przez pewien okres (np. 6 miesięcy) i tylko jeśli współpraca jest kontynuowana po zakończeniu programu. Za to pracodawca może w ciągu pierwszych dwóch tygodni zrezygnować z danej osoby, jeśli okaże się, że w toku rekrutacji wybrano niewłaściwego pracownika.

Bez powszechnego i sprawnego pośrednictwa bezskuteczne poszukiwanie pracy będzie trwało dłużej, przy wyższych kosztach społecznych i z jeszcze bardziej negatywnymi skutkami dla przyszłego rozwoju kariery zawodowej. Zapewnienie standardów zbliżonych do innych krajów UE wiąże się z koniecznością zdefiniowania na nowo samej usługi pośrednictwa oraz ze stworzeniem rynku, na którym najważniejszy stanie się nie urząd (ani budżet), ale osoba poszukująca pracy.

Nie wszystkim pośrednictwo pracy wystarczy – w wielu przypadkach konieczne jest wsparcie w postaci przekwalifikowania. Jeśli jednak myśleć o wydawaniu publicznych pieniędzy na coś więcej niż programy szkoleniowe – instrumenty muszą pomagać osobom poszukującym pracy. Dofinansowywanie pracodawców przy nierozsądnym systemie zachęt nie zmienia sytuacji, lecz jedynie na chwilę i pozornie poprawia statystyki.

Poprzedni nasz tekst dla „Liberté!” kończył się przywołaniem art. 65 Konstytucji RP. Poniżej przytaczamy go ponownie. To nie autoplagiat, lecz forma pokazania, że choć minął ponad rok, te same problemy pozostają niezmiennie aktualne.

„Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia” – choć brzmi to idealistycznie i radykalnie, takie dokładnie brzmienie ma artykuł 65 Konstytucji RP. Wszyscy obywatele Polscy mają zatem – obok bezpłatnej opieki zdrowotnej, edukacji czy ochrony prawnej – także konstytucyjnie zagwarantowaną pomoc w poszukiwaniu pracy. Oczywiście, zapis ten pozostaje w znacznym stopniu fikcją, lecz – w przeciwieństwie do zdrowia, edukacji czy prawa – jako obywatele nie jesteśmy w stanie wpłynąć na status quo. Niezadowoleni z poziomu szkolnictwa możemy kształcić się prywatnie – podobnie jest z opieką zdrowotną czy pomocą prawną. Nie możemy jednak prywatnie uzyskać pomocy w znalezieniu pracy. Konwencja ILO (International Labour Organization), którą podpisały wszystkie kraje naszego kontynentu, zabrania pobierania opłaty za pomoc w znalezieniu pracy od osoby jej poszukującej. Niezależnie od potencjalnie niebagatelnej bariery finansowej w przypadku edukacji, zdrowia i ochrony prawnej – za pomocą prywatnych pieniędzy możemy próbować zaradzić niesprawności państwa. W kwestii poszukiwania pracy nie. Dlatego tym ważniejsze jest, by wreszcie zacząć naprawiać system, który po prostu nie działa tak jak powinien.

Opublikowano 6.04.2013

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję