Cyniczni promotorzy ludu :)

Władza Prawa i Sprawiedliwości jest typowym przykładem władzy populistycznej. Populizm występuje w dwóch znaczeniach: ideologicznym i politycznym. W tym pierwszym jest sposobem postrzegania społecznego świata, zaś w tym drugim – narzędziem zdobywania i utrzymywania władzy. Aby sięgnąć po to narzędzie, trzeba mieć świadomość popularności ideologii populistycznej w danym społeczeństwie. Im większy jest stopień ubóstwa, niższy przeciętny poziom wykształcenia i dłuższy okres życia w systemie niedemokratycznym, tym bardziej to narzędzie okazuje się skuteczne.

Podstawą populistycznej ideologii jest podział społeczeństwa na lud i elitę. Pojęcie lud jest w tym wypadku wyjątkowo pojemne i elastyczne. Ludem są po prostu wszyscy ci członkowie społeczeństwa, którzy nie należą do jego elity. Ale czym w takim razie jest elita? Otóż tutaj zdania są podzielone. Jedni traktują ją wąsko, zaliczając do niej jedynie potentatów finansowych, autorytety powszechnie znane i ludzi na najwyższych szczeblach władzy. Z kolei dla innych do elity należy każdy kto zarabia powyżej średniej krajowej, ma wyższe wykształcenie i piastuje jakąkolwiek funkcję kierowniczą.

Przeciwstawianemu elicie ludowi populizm przypisuje wyjątkowe znaczenie moralne, tworząc wizję moralności, której wzorcem jest zwykły człowiek, większość, czyli lud. To, czego chce zwykły człowiek, uczciwy i dlatego biedny i krzywdzony w świecie, w którym rządzą nieuczciwe elity, jest zawsze godne poparcia (vox populi, vox Dei). To zwykli ludzie mają prawo wyznaczać wzorce i zasady moralne. Populizm traktowany jest głównie jako ruch protestu ze strony niższych warstw społecznych, szczególnie chłopskich, który gloryfikuje ich styl życia i dąży do jego zachowania wbrew naciskom na zmiany ze strony elit. Zdarza się również, że jego wyznawcami bywają reprezentanci klas uprzywilejowanych, mający wyrzuty sumienia z powodu występujących nierówności. Przykładem mógł być hrabia Lew Tołstoj, który od czasu do czasu „schodząc w lud” doznawał, jak pisał, uczucia moralnego oczyszczenia.

Istotą populizmu jest ciągły i – jak twierdzą jego wyznawcy – naturalny konflikt między ludem a elitami. Elity traktowane są jako beneficjenci korzyści, których lud jest pozbawiony. Korzyści te, to stan posiadania, czyli zamożność; sława, czyli autorytet; oraz władza, czyli możliwość wywierania wpływu. Stosownie do tych korzyści można mówić o:

– elicie ekonomicznej, która pod względem poziomu życia znajduje się na szczycie stratyfikacji społecznej;

– elicie autorytetów profesjonalnych i moralnych, która w sensie ogólnospołecznym oznacza areopag mędrców dostarczających    standardów wartościowania poznawczego (kryteria prawdy) i moralnego (kryteria dobra);

– elicie władzy, która ma największy wpływ na sposób i warunki funkcjonowania systemu społecznego w państwie.

Populiści wysuwają oskarżenia pod adresem każdej z tych elit, używając przy tym dość typowego zbioru argumentów. Tak więc podstawowym zarzutem kierowanym pod adresem elity ekonomicznej jest bogacenie się jej członków kosztem ludzi biednych, którzy są wyzyskiwani i okradani. Elita autorytetów jest najczęściej wykpiwana jako niespełniająca wymogu skuteczności w objaśnianiu świata i zachodzących w nim zjawisk, a więc zapewne samozwańcza. Wątpliwości te są dodatkowo wzmacniane poglądem o oderwaniu się autorytetów od warunków i problemów życia zwykłych ludzi, które może być spowodowane bądź brakiem łączności z praktyką („zamykanie się jajogłowych w wieży z kości słoniowej”), bądź obcością kulturową. Przeciwko elicie władzy wreszcie populiści wysuwają najczęściej oskarżenie o rozbieżność jej interesów z interesami zwykłych ludzi. Chodzić może przy tym zarówno o sposób dojścia do władzy, jak i sposób jej sprawowania, który uznaje się za podporządkowany wyłącznie interesom elity.

Ugrupowanie polityczne, które chce posłużyć się populizmem, musi więc przekonać jego wyznawców, że nie jest elitą, chociaż nią faktycznie jest. W tym celu prezentuje krytyczny stosunek do elity ekonomicznej, w szczególności do ludzi dysponujących wielkimi majątkami. Nigdy nie są oni stawiani jako wzór godny naśladowania. Jarosław Kaczyński jeszcze w poprzednim okresie władzy PiS-u często powtarzał, że „ludzie, którzy mają pieniądze, skądś je mają”, dając  do zrozumienia, że niekoniecznie są one wynikiem uczciwej pracy. Zapewniał również, że w wypadku pojawienia się jakichś trudności gospodarczych „trzeba będzie głębiej sięgnąć do kieszeni bogaczy”. PiS wyolbrzymiało afery i nieprawidłowości, które miały miejsce za rządów jego poprzedników. Wszelkie niedostatki, które ludzie odczuwają, miały się brać z nieuczciwości poprzedniej elity władzy, z rozbuchanej korupcji, nepotyzmu i tolerowania rozmaitych układów przestępczych z osławioną mafią vatowską na czele. PiS ogłaszało się jako partia, która ukróci w państwie złodziejstwo. W tym celu powołane zostało Centralne Biuro Antykorupcyjne, którego funkcjonariusze otrzymali szerokie uprawnienia. „Wystarczy nie kraść” – powtarzała premier Beata Szydło, roztaczając przed ludźmi wizję szybkiej poprawy stanu posiadania.

Przedstawiając w złym świetle rządy swoich poprzedników, działacze PiS-u z jednej strony wtórowali staremu ludowemu przekonaniu, że władza zawsze kradnie. Wyraził to w lakoniczny sposób dorożkarz wiozący kiedyś Antoniego Słonimskiego. Otóż Słonimski czytał gazetę, z której dowiedział się o śmierci znanego przed wojną francuskiego polityka. Poeta podzielił się tą wiadomością z dorożkarzem, który skwitował ją krótko: „Nakradł się, nakradł i wreszcie umarł”. Z drugiej jednak strony chodziło o utrwalenie przekonania, że ta władza robić tego nie będzie, bo jest skromna i ludowi oddana, o czym zapewnia jej przywódca w znoszonych butach, nie mający własnego konta w banku. Ta władza nie jest zatem elitą, bo elity kradną, a ta tego nie robi.

Aby ludzie w to uwierzyli, nie wystarczą jednak słowa, potrzebny jest konkret w postaci rozmaitych transferów socjalnych, trafiających bezpośrednio do kieszeni ludzi. Ponieważ ludzie mają jednak krótką pamięć i do pieniędzy szybko się przyzwyczajają, trzeba te transfery co pewien czas odnawiać, zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi czas wyborów. Ideologicznych populistów nie tak łatwo jest jednak przekonać. Dla nich ludzie władzy zawsze będą elitą, do której będą mieli ograniczone zaufanie. Owszem, będą popierać partię, dzięki której ich poziom życia uległ poprawie, ale to poparcie zniknie, gdy jej szczodrość zmaleje. Krytyczny stosunek do bogaczy, demonstrowanie walki z przestępczością gospodarczą i transfery socjalne dają jedynie akceptację pragmatyczną w określonej grupie wyborców. Wyraża się ona w popularnym powiedzeniu: „Oni też kradną, ale przynajmniej się dzielą”.

Jeśli populiści polityczni pragną głębszej, tożsamościowej akceptacji ze strony swoich wyborców, wówczas muszą uderzyć w elitę autorytetów. Aby wyjść naprzeciw oczekiwaniom ludu, trzeba odciąć się od autorytetów, które swoje twierdzenia opierają na wiedzy naukowej i etyce uniwersalnej, i zastąpić je autorytetami wyrażającymi przekonania ludu. Trzeba utwierdzić lud w przekonaniu o słuszności jego wizji świata, społeczeństwa i człowieka. Przedmiotem ataku są w tym wypadku ludzie wykształceni. Populiści polityczni nie mają z tym problemu, bo ta grupa społeczna jest zwykle krytyczna wobec ich rządów. Sędziowie, lekarze, nauczyciele, naukowcy czy przedsiębiorcy na ogół nie zaliczają się do społecznej bazy władzy populistycznej.

Ideologia populizmu nie ma formy spójnej doktryny. Oprócz wrogości do elit, cechuje ją apoteoza prostoty i zwyczajności. Wynikają z niej trzy główne składniki światopoglądowe: przywiązanie do tradycji, przekonanie o moralnej wyższości zwykłego człowieka oraz prostota w widzeniu świata. Tradycjonalizm oznacza niechęć do zmian, rozmaitych mód i nowinek. Dobre jest to, co jest kontynuacją  życia przodków, co się w przeszłości sprawdziło i co stanowi wzorzec, bez którego życie jednostki i społeczeństwa staje się niepewne i traci sens. Politycy Prawa i Sprawiedliwości okazują wiele szacunku dla takiej postawy. Dlatego tak wiele mówią o konieczności obrony tradycyjnej rodziny, której jakoby zagrażają kulturowe nowinki w rodzaju gender, edukacji seksualnej dzieci, feminizmu czy małżeństw homoseksualnych. Stąd akcja „stref wolnych od LGBT” i obrona gmin, które przyjęły takie uchwały, przed krytyką środowisk liberalnych i sankcjami ze strony Unii Europejskiej. Stąd otwarta pochwała patriarchatu ze strony ministra Czarnka i poparcie Beaty Szydło dla decyzji radnych Zakopanego o niestosowaniu ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Przekonanie o moralnej wyższości zwykłego człowieka znajduje wsparcie w pisowskiej nacjonalistycznej interpretacji historii. Zwykłymi ludźmi są więc tutaj Polacy, którzy w swojej masie, przywiązani do własnej wiary i ojczyzny, zawsze postępowali uczciwie i szlachetnie, i być może dlatego tak często w przeszłości byli ofiarą obcych najeźdźców. Celem tej polityki historycznej jest krzewienie poczucia dumy z przynależności do wyjątkowego narodu i walka z tak zwaną pedagogiką wstydu, którą jakoby uprawiają historycy i publicyści starający się obiektywnie i bez uprzedzeń prezentować i oceniać historyczne fakty. To dlatego próbuje się wyciszać wszelkie informacje o udziale Polaków w Holokauście, o powojennych pogromach ludności żydowskiej i o antysemickiej nagonce nie tylko przed wojną, ale i w 1968 roku. Żałobne uroczystości rocznicowe w Jedwabnem, po objęciu władzy przez PiS, zniknęły z kalendarza obchodów państwowych. Natomiast często i z rozmachem obchodzi się rocznice krzywd, jakich Polska doznała od swoich sąsiadów: Niemców, Rosjan i Ukraińców. Patetyczna, wbijająca w dumę i pobudzająca do walki jest melodia tej narracji, ale to jest właśnie to, co lud lubi najbardziej.

Wreszcie prostota w widzeniu świata, polegająca na ciągłym poszukiwaniu drogi na skróty w dążeniu do prawdy. Prawdom naukowym, głoszonym przez elitę autorytetów, zawsze starano się przeciwstawiać prawdy ludowe. Rozgłaszano sławę znachorów i zielarek, znacznie skuteczniej leczących ludzi od adeptów współczesnej medycyny. Szukano uniwersalnego leku, który byłby skuteczny na wszelkie dolegliwości. Bawiono się opowieściami o góralu bezbłędnie przewidującym pogodę w przeciwieństwie do uczonych meteorologów. Pragnienie prostoty jest również źródłem rozmaitych teorii spiskowych wyjaśniających przyczyny klęsk i katastrof. Ideologiczni populiści nie wierzą nauce, bo ta proponuje wiedzę złożoną, względną i zmienną. A przecież to, co jest prawdziwe powinno być zrozumiałe, uniwersalne i niezmienne. Dlatego naukowy racjonalizm elity jest dla nich nie do przyjęcia. Są zdania, że trzeba mieć postawę krytyczną wobec naukowych twierdzeń i prognoz, zwracając uwagę na ich nietrwałość. Brak zaufania do naukowych autorytetów ideologiczni populiści rekompensują sobie wiarą w cuda, intuicją oraz informacjami docierającymi nieoficjalnie, drogą szeptaną, albo podawanymi w mediach społecznościowych przez naukowców nieuznawanych przez elitę.

Również i w tym wypadku politycy PiS-u starają się wyjść naprzeciw tym postawom. Beata Szydło wyraziła pogląd, że decyzję o szczepieniach ochronnych dzieci powinno się zostawić rodzicom, bo przecież oni chcą jak najlepiej dla swoich dzieci. Z kolei Andrzej Duda junacko chwalił się na wiecu przedwyborczym, że się nie szczepi przeciwko grypie, bo nie. Politycy PiS-u demonstrują przy każdej okazji swoją religijność i dyskutują o cudach Jana Pawła II. Klub poselski PiS-u zasłynął zamówieniem mszy w intencji deszczu, jako najpewniejszego sposobu walki z suszą. W czasie pierwszych rządów tej partii ówczesny wiceminister Edukacji Narodowej opowiedział się publicznie za kreacjonizmem, deprecjonując Darwinowską teorię ewolucji. Usilnie wspierany przez Zjednoczoną Prawicę Kościół katolicki trafia do ludzi swoim prostym przekazem o potrzebie wiary. Kościół rozwija i utrwala ludowy irracjonalizm, pozostając wiernym religii symbolicznej i obrzędowej, którą upowszechniał prymas Wyszyński. Polityczni populiści starają się to wykorzystać, kreując Kościół na jedyne źródło prawdy i moralności, poza którym – jak twierdzi Jarosław Kaczyński – jest tylko nihilizm.

Kiedy populiści polityczni potrafią przekonać populistów ideologicznych o zgodności swoich poglądów w sprawie elity autorytetów, wówczas mają szansę uzyskać akceptację tożsamościową, która jest znacznie ważniejsza od pragmatycznej. Oznacza ona bowiem, że populistyczna władza uznawana jest przez znaczną część społeczeństwa za swoją. Poczucie tożsamości z władzą pozwala tej ostatniej na nieliczenie się z wieloma formalnymi ograniczeniami, ponieważ „naszym” się wybacza. Jeśli łamią prawo, to widocznie muszą to robić, będąc u władzy. Ich poprzednicy robili przecież to samo, ale oni byli „obcy”. A ci są przecież tacy sami jak my, rozumieją nas i popierają, a przez to będą zawsze lepsi niż „obcy”. Na spotkaniu w Łowiczu jeden ze zwolenników PiS-u powiedział do Beaty Szydło: „nareszcie mamy polski rząd”. To wyjaśnia bardziej, niż transfery socjalne, dlaczego PiS ma względnie stałe największe poparcie. Wyborców tej partii nie zrażają delikty konstytucyjne, konflikty z Unią Europejską, korupcyjne afery, nepotyzm, drakońskie prawo antyaborcyjne, bestialskie traktowanie imigrantów na granicy z Białorusią. Naszym się wybacza, przyjmuje ich wyjaśnienia i argumenty, i broni przed wspólnym wrogiem.

Populistyczna władza oznacza społeczny regres. Można powiedzieć, że od zawsze zasadniczym źródłem konfliktów społecznych był podział na lepszych i gorszych, czyli elitę i lud. Postęp zawsze polegał na zmniejszaniu tej nierówności poprzez równanie w górę, czyli poszerzanie szeroko rozumianej elity, dzięki podnoszeniu przeciętnej stopy życiowej, powszechnej edukacji i demokratyzacji władzy. Tymczasem populizm polityczny prowadzi do równania w dół. To nowa, bierna ale wierna, elita ma zbliżać się do ludu, który w niczym nie musi się zmieniać i doskonalić, może spokojnie trwać w cywilizacyjnym zacofaniu.

Kulturowe skutki populizmu politycznego są społecznie demoralizujące. Atakowanie elity ekonomicznej prowadzi do zaniku przedsiębiorczości, do nasilenia roszczeniowości i upowszechnienia kultury pasywnej. Ludzie bardziej zaczynają liczyć na zasiłki ze strony państwa aniżeli na własny wysiłek i pomysłowość, aby poprawić swoją sytuację materialną. Rozpowszechnia się poczucie kontroli zewnętrznej nad własnym działaniem, które zniechęca do większej aktywności i każe oczekiwać opieki ze strony władzy. Trudno w tych warunkach liczyć na rozwój klasy średniej, którą tworzą ludzie kreatywni, pracowici, uparcie dążący do sukcesu ekonomicznego. Populizm wyraża się bardziej w chęci ograniczenia maksymalnych dochodów, aniżeli zwiększenia dochodów minimalnych. W istocie chodzi nie tyle o poprawę poziomu życia najuboższych, ale o pogorszenie poziomu życia najbogatszych. Populistyczną postawę dobrze ilustruje znany dowcip o gospodarzu, który zazdrościł sąsiadowi wysoce mlecznej krowy i skarżył się Bogu, że niesprawiedliwie dzieli swoje łaski. Zniecierpliwiony tym Bóg wyłonił się pewnego razu zza chmur i zapytał zazdrośnika czy chce taką samą krowę. Ten podrapał się po głowie i odparł po namyśle: „Nie, spraw tylko Panie, żeby mu ta krowa padła”.

Jeszcze bardzie różnorodne i szkodliwe są skutki społeczne niszczenia autorytetów. Jest to przede wszystkim rozwój irracjonalizmu, odrzucenia prawd naukowych i zastępowanie uczenia się przywiązaniem do stereotypów. Widoczne jest to zwłaszcza w sposobie reagowania na dysonans poznawczy, czyli wtedy, gdy pojawia się jakaś informacja sprzeczna z ugruntowaną wiedzą na dany temat. Zamiast poddać ją starannej i niczym nie uprzedzonej weryfikacji, czyli uruchomić proces uczenia się, informację tę się odrzuca jako niezgodną ze stereotypem. Jest to przejaw gnuśności intelektualnej, braku zrozumienia, że wiedza jest ciągłym procesem, w którym nowe odkrycia eliminują lub korygują dotychczasowe przekonania. Skutkiem rozwoju populizmu jest pojawienie się ruchu antyszczepionkowców i rosnącej klienteli uzdrowicieli i wróżbitów, co wpływa ewidentnie na pogorszenie stanu zdrowia w populacji Polaków. Nieprzypadkowo najwięcej osób nie zaszczepiło się przeciw covid 19 w województwach, w których PiS ma największe poparcie.

Ten konserwatyzm poznawczy sprzyja również uaktywnianiu się atawizmów, od których współczesny człowiek powinien być wolny. Tymczasem coraz więcej ludzi w Polsce zdaje się ulegać atawistycznym lękom przed obcymi, stając się ksenofobami. Populistycznej władzy udało się wpoić lęk przed imigrantami ponad połowie Polaków. Jego skutkiem jest milczące poparcie dla bestialskich zachowań państwowych służb na wschodniej granicy. Coraz częściej zdarza się również okazywanie wrogości i agresji w stosunku do obcokrajowców, szczególnie tych o ciemnym kolorze skóry. Lęk przed innymi w znacznej części polskiego społeczeństwa pozwala także władzy dyskryminować ludzi LGBT. Wreszcie skutkiem intelektualnej gnuśności są odżywające resentymenty w stosunku do Żydów, Niemców i Ukraińców. Antysemityzm i rasizm oficjalnie próbuje się traktować jako wyraz wolności słowa. Świadczy o tym protest polskich służb dyplomatycznych przeciwko niewpuszczeniu na teren Wielkiej Brytanii Rafała Ziemkiewicza, właśnie z powodu publicznie przez niego głoszonych antysemickich poglądów.

Inwazja populizmu jest widoczna we współczesnym świecie. Niezbyt często mamy do czynienia z populistycznymi rządami, jak w Polsce, ale w wielu krajach rozwiniętych polityczni populiści cynicznie wykorzystują ludowe kompleksy, stając się coraz większą siłą polityczną. Do populistycznej władzy zmierza ruch żółtych kamizelek i popierające go tam populistyczne ugrupowania, a także antyliberalne partie polityczne w Hiszpanii, Włoszech i w innych krajach Unii, choć na razie znajdują się poza głównym nurtem polityki. W Stanach Zjednoczonych populistyczną władzę prezentował Donald Trump, który w dalszym ciągu ma spore grono zwolenników. Inwazja populizmu jest zjawiskiem niepokojącym. Ku czemu zmierza ludzki świat, rezygnując ze spuścizny Oświecenia w postaci racjonalizmu i humanizmu?

Trzeba ze wszystkich sił sprzeciwiać się tej tendencji i zdecydowanie walczyć z ciemnogrodem. Nie wolno przy tym ulegać zarzutom tych, którzy twierdzą, że walka z populizmem jest walką z ludem. Wszak lud nie jest jednolity. Do ludu należą nie tylko ci, którzy są skłonni traktować uchodźców jak potencjalnych morderców i gwałcicieli, ale również ci, którzy w przygranicznym pasie, objętym stanem wyjątkowym, zapalają w swoich domach zielone światła, informując w ten sposób o gotowości przyjścia uchodźcom z pomocą.

 

Ilustracja: Fragment obrazu autorstwa José Clemente Orozco.

Nowa umowa o liberalizm :)

O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

 

Dobić liberalizm

Kryzys to zjawisko, nad którym wszyscy deklaratywnie ubolewają. Trudno, aby było inaczej. W końcu pod pojęciem kryzysu kryje się czas, w którym położenie dużych grup ludzi się pogarsza, rosną obawy o przyszłość, ludzie tracą wiarę w siebie i optymizm, nastroje pikują, smutek i przygnębienie się upowszechniają. Od kilkunastu lat świat zachodni – w tym Europa – przeżywa nieustannie jakiś kryzys. Podobnie jak w przypadku pandemii koronawirusa (która sama w sobie stanowi oczywiście jedno z ogniw tego ciągnącego się bez końca łańcucha kryzysowego), wiara w to, że w końcu z kryzysów wyjdziemy i życie wróci do „normy”, dawno chyba przeminęła. O jakiej „normie” w sumie mowa? O świecie lat 90-tych? Tamta rzeczywistość nie jest już traktowana jako „norma”. Normą jest teraz właśnie kryzys, poczucie zagrożenia, strach przed jutrem, pesymizm i wiara w populizm.

Teoretycznie wszyscy ubolewają, że dobre czasy za nami, może nawet bezpowrotnie. Jednak na stronie, gdy szersza publika nie słucha, różnie ze szczerością tego ubolewania bywa. Kryzys to bowiem ogień, na którym świetnie można upiec niejedną polityczną pieczeń. Wie to doskonale amerykańska prawica, która na kryzysie po 11 września 2001 upiekła „wojnę z terrorem”, świetne biznesy dla wielu swoich sponsorów oraz ustawy ograniczające prawa obywatelskie Amerykanów. Wie to nawet lepiej europejska skrajna prawica, która na kryzysie uchodźczym zbudowała swoją potęgę, zrealizowała brexit, a dzisiaj jest w niektórych krajach tzw. starej Unii o krok od przejęcia władzy (pomimo wszystkich zaklęć o rzekomo „ustabilizowanej i okrzepłej” tam demokracji). Na kryzysie rynków finansowych

2008 r. oraz późniejszym europejskim kryzysie zadłużenia w strefie euro pieczeń coraz skuteczniej piecze zaś młoda lewica, która ogłasza pokoleniową rewolucję potrzeb i wizji świata, w której królem w hierarchii wartości stanie się równość materialna ludzi.

Wspólnym mianownikiem wszystkich tych ideologicznych przemian niesionych przez poszczególne kryzysy jest oczywiście teza o upadku liberalizmu. W końcu świat sprzed tych kryzysów (to rzeczywiście raczej poza dyskusją) został oparty o aksjologiczny paradygmat liberalizmu. Nie był może światem całkowicie i pod każdym względem zaprojektowanym w zgodzie z liberalną doktryną, ale w swoich zasadniczych zrębach – co trafnie oddał Fukuyama, równocześnie popełniając tragiczny błąd w zakresie prognozowania dalszych tego świata losów – był światem liberalnym. Skoro więc popadł on w pętlę kryzysów, to musi oznaczać, że zawiódł liberalizm. Polityczna pieczeń, którą na tej tezie usiłują teraz piec konserwatyści, klerykałowie, populiści, nacjonaliści i socjaliści, zasadza się więc na marzeniu o dobiciu liberalizmu i przejęciu odeń ideologicznej hegemonii.

Odsłony liberalizmu

Ale liberałowie nie mogą w obliczu tych kryzysów oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Ich naturalną reakcją jest głowienie się nad tym, co dalej. Racjonalna analiza sytuacji i pragmatyczne podejście to sprawdzona droga reformowania i modyfikowania liberalizmu, stosowana wielokrotnie w jego, obejmującej już kilkaset lat, historii intelektualnej. Obecny nie jest bowiem pierwszym kryzysem, w jakim liberalizm się znalazł (aczkolwiek jest to pierwszy kryzys, który nastąpił w realiach istnienia ustanowionego już liberalnego paradygmatu i dominacji nad alternatywnymi nurtami myślenia o polityce, państwie i relacjach między jednostką ludzką a społeczeństwem). Tak więc, gdy formułowane przez różnych autorów koncepcje „nowego liberalizmu” dla pokolenia Y czy Z, zrywającego z boomerami i dziadersami, wyrastają jak grzyby po deszczu, ma to swoją tradycję. Różne epoki stawiały przed liberałami różne wyzwania, dlatego i liberalizm miał kilka odsłon.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą, a jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z „boskiego nadania”, koronowanych głów odpowiedzialnych wyłącznie przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa.

Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak teraz już z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został w pełni urzeczywistniony przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw.

Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, ale także radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym te wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (których owocem był protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo.

Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy (komunistów), na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), na generowane tak zagrożenie totalitaryzmem. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych udostępnianych szeroko przez administrację państwa.

W końcu, piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej ze stratą dla interesów konsumenta oraz nowo powstających przedsiębiorstw niosących nowe idee, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od roku 2008 zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Tak oto pojawia się więc przestrzeń dla projektów modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI wieku, w tym zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia. Ale ujawniają się też pułapki, polegające na skłonności do sięgania po proste zapożyczenia z arsenału ideowego przeciwników liberalizmu.

Wrogowie liberalizmu

Jak w większości przypadków w przeszłości, pożądaną byłaby refleksja nad taką modyfikacją i „uaktualnieniem” liberalnego przesłania, które jednak pozostałoby na gruncie jego fundamentalnych założeń ideowych (ochrona wolności jednostki i jej zdolność do ponoszenia indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny). To liberalne przesłanie skupiałoby się przede wszystkim na obiektywnych przeobrażeniach świata – związanych ze skutkami globalizacji, postępem technologicznym, zawinionymi przez działalność człowieka zmianami klimatu, migracjami posiadającymi przemiany demograficzne w tle, robotyzacją i jej wpływem na przyszłość rynku pracy, humanistycznym postępem w postaci np. uwrażliwienia na los zwierząt – a jednak mimo wszystko mniej na schlebianiu modom intelektualnym czy wywracaniu filarów doktryny do góry nogami w pościgu za przychylnością młodego pokolenia, którego ambicją numer jeden jest więcej czasu wolnego. W tym kontekście metoda „reformowania” liberalizmu polegająca na wyrzucaniu na śmietnik istotnych jego elementów i inkorporowania w ich miejsce postulatów pochodzących z innych, obecnie dzisiaj bardziej modnych, nurtów myśli politycznej, nie wydaje się najszczęśliwszą.

Zważyć należy przecież, które nurty są obecnie w natarciu, gdy liberalizm jest w defensywie. Są to niewątpliwie populizm, socjalizm oraz konserwatyzm (przy czym ten ostatni nie w swojej klasycznej formule – społeczeństwa zachodnie bez zmian nadal stają się stopniowo coraz mniej konserwatywne, a w sensie punktowym, związanym z potrzebą przynależności do wspólnoty narodowej, rozwoju tak skonstruowanej tożsamości, także kosztem wzmacniania jej ksenofobicznymi odruchami wobec „obcych”). Jest wysoce wątpliwe, czy liberalizm „zreformowany” do postaci hybrydy z którymkolwiek z tych sposobów politycznego myślenia byłby udanym nowym etapem w rozwoju jego myśli i – przede wszystkim – w zmaganiach o wolność człowieka.

Czy aby na pewno chcemy, aby liberalizm był bardziej populistyczny, wynajdywał i wskazywał wrogów (antyszczepionkowców? Rosję? ludzi źle korzystających z 500+? – na pewno i liberalizm byłby w stanie wyselekcjonować sobie kandydatów na wrogów publicznych i straszyć nimi resztę obywateli, łaknąc ich poklasku), aby był mniej technokratyczny, merytokratyczny, proceduralny i nudny „jak flaki z olejem”, a za to odnalazł swoją „polityczność” i odrobił „lekcję z Carla Schmitta”? Czy aby na pewno chcemy spajać liberalizm z nacjonalizmem i ryzykować wzięcie na zakładnika przez logikę zamykania się przed światem, zwłaszcza w obliczu pamięci o kilku ponurych wątkach z historii liberalizmu, gdy taki właśnie flirt prowadził dobrych liberałów na manowce? Czy aby na pewno – to pewnie najtrudniejsze pytanie, bo opory tutaj wydają się najmniejsze – chcemy uzupełniać liberalizm wątkami socjalistycznymi, wyrzec się całości dorobku liberalnej refleksji o gospodarce i stać się czymś na kształt umiarkowanej socjaldemokracji w czasach, gdy i ona (toczona podobnym kryzysem) oddaje pola lewicy radykalnej?

Tymczasem trzeba na serio wziąć pod uwagę hipotezę, że przyczyna kryzysu liberalizmu nie jest inherentna, nie wynika z jego wewnętrznej natury, aksjologii, z filozofii czy wizji człowieka, które liberalizm promuje. Może jest jednak tak, że przyczyna kryzysu liberalizmu leży w załamaniu się zaufania części ludzi w perspektywy ich przyszłości? Zaś praprzyczyną tego załamania jest strach.

Populizm wlewa strach w serca ludzi. To on jest kluczowy z tej triady wygrywających dzisiaj z liberalizmem wrogów. To on uwypukla złe wiadomości, fatalne prognozy, wskazuje śmiertelne niebezpieczeństwa, każe nam drżeć o fizyczny dobrostan i materialną przyszłość naszych rodzin. Gdy już jesteśmy przerażeni do szpiku kości, wówczas cała trójka zgłasza się nam ze swoimi receptami. Populizm stawia na proste rozwiązania bardzo skomplikowanych problemów. Treść jego recept w zasadzie nie ma znaczenia, istotna jest ich prostota w formie. Sprowadzają się one do oddania władzy tym, którzy najgłośniej krzyczą, najśmielej błaznują, najmocniej nienawidzą „establiszmentu” i instytucji, najgorliwiej chcą wszystko istniejące rozszarpać na strzępy. Nacjonalizm oczywiście proponuje etniczną homogeniczność, przegonienie lub zneutralizowanie „obcych”, dumę z historii i pochodzenia, życie w glorii dawno minionej chwały pokoleń przodków. Socjalizm oferuje wspólnotę solidarności, której ostoją nie jest jednak solidarność człowieka wobec człowieka, a instytucje państwa, które rozdzielą pieniądze bardziej równo, dadzą poczucie nie tylko siatki bezpieczeństwa socjalnego pod nami, ale i może pozwolą zostać w domu zamiast iść do pracy.

Przemiana potrzeb

W ten sposób odpowiada się na trzy autentyczne potrzeby ludzkie, które obecnie odpowiednio przedstawione w narracji politycznej jako niezaspokojone, nabrzmiałe i uwypuklone, stanowią bariery dla działań na rzecz podtrzymania dawnego liberalnego paradygmatu Zachodu. Pierwszą jest oczywiście potrzeba bezpieczeństwa, którą operuje najchętniej konserwatyzm (z zastrzeżeniem operowania potrzebą bezpieczeństwa socjalnego także przez lewicę). Drugim jest pragnienie równości, którym operują socjaliści. Elementem trzecim jest zapotrzebowanie człowieka na odczuwanie sprawczości, które staje się przeszkodą dla liberalizmu, gdy – w nakreślony powyżej sposób – operować nią poczynają siły populistyczne.

Podłożem współczesnej formuły internalizowania tych potrzeb stał się właśnie strach. Strach wzmaga potrzebę bezpieczeństwa, odziera nas z wiary w samych siebie i każe szukać złudnego poczucia spokoju we wsparciu instytucji. W tym samym czasie nie dostrzegamy, że ceną tego złudzenia są zagrożenia związane z wdzieraniem się instytucji władzy do naszej prywatnej sfery życia i z narzucaniem nam oficjalnej, urzędowej aksjologii. Strach skłania nas by żądać równości materialnej, bo – świadomi własnej słabości – liczymy na lepsze samopoczucie, gdy słabsi będą wszyscy wokół. Nie dostrzegamy zaś, że warunkiem powstania większej równości materialnej jest nierówne traktowanie przez władzę, a za takim kategoryzowaniem ludzi kryje się prawdziwa pogarda. Gdy nierówne traktowanie urośnie zaś do rangi zasady, to w połączeniu z jeżdżącą na pstrym koniu łaską rządzących, łatwo możemy sami znaleźć się w pozycji upośledzonej, miast uprzywilejowanej. W końcu strach stanowi impuls do uciekania się pod skrzydła silnej władzy i uzyskiwania poczucia sprawczości, gdy taką władzę w głosowaniu wybieramy. Chcemy czuć sprawczość, choć ona wtedy dawno już została delegowana w ręce tego czy innego przywódcy. A potem tzw. silna władza wkracza oczywiście w kolejne przedziały życia i odziera nas z realnej sprawczości, tej z naszego poletka, tej potrzebnej nam, gdy chcemy wychowywać dzieci, rozwijać karierę zawodową, prowadzić firmę, czy wydawać własne pieniądze.

Reformując się więc, liberalizm powinien skupić się na tym, aby jak największa część ludzi gdzie indziej zaczęła dostrzegać źródła zagrożenia, w inwigilacji przez własny rząd, w stanowieniu absurdalnego i niesprawiedliwego prawa, w utracie sojuszników międzynarodowych, we wdzieraniu się oficjalnej ideologii i jedynej prawomyślnej religii w prywatne życie i do szkół naszych dzieci. Aby jak najwięcej z nas wróciło do pojmowania pożądanej równości jako równości szans, czyli dobrych usług publicznych, wyśmienitej szkoły, skutecznej ochrony zdrowia, racjonalnego transportu publicznego, zamiast zrównywania redystrybucyjnego. Aby jak najwięcej z nas sprawczość rozumiało jako własną moc w zderzeniu z administracją rządową i samorządową, a nie jako moc rządu w zderzeniu z grupą współobywateli, których nie lubimy.

Tak jak strach jest wspólnym mianownikiem opacznie pojętych bezpieczeństwa, równości i sprawczości, tak kluczem do przezwyciężenia kryzysu liberalizmu i nadania tym trzem potrzebom bardziej liberalnego charakteru jest odwaga. I to ona jest najpierwszym zadaniem w procesie reformy liberalizmu na XXI wiek. Liberałowie wydają się potrzebować odwagi i obywatele wydają się jej potrzebować. Sami liberałowie potrzebują jej, aby z większą determinacją bronić własnych wartości przed nacjonalistami, socjalistami i populistami. Ale także potrzebują odzyskać zdolność wlewania w serca ludzi otuchy, odwagi i optymizmu.

Jeśli więc mówimy o nowej umowie społecznej dotyczącej liberalizmu przyszłości, to mówimy o wielkim ruchu wyzwolenia ludzi z niemocy i stuporu. Pesymizm generuje zrezygnowanie, ono potęguje marazm, a marazm rodzi pesymizm – to zaklęty krąg. Odwaga to zastrzyk optymizmu, aby wstać i się ruszyć. Tylko tędy wiedzie droga ku wyjściu poza łańcuch kryzysów.

W stronę społeczeństwa infantylnego :)

Uroczyście ogłoszony „Polski Ład” jest potwierdzeniem filozofii rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego miało jak zwykle paternalistyczny charakter, w którym Prezes zapewniał o sile państwa pod rządami jego partii, obiecywał kolejne transfery socjalne, okraszając to wszystko znanymi patriotycznymi frazesami. Oczywistym celem „Polskiego Ładu” jest wzmocnienie morale żelaznego elektoratu PiS-u obietnicą rozdawnictwa kosztem klasy średniej i osób samozatrudnionych, centralizacji władzy kosztem samorządów i nacjonalistycznej ideologizacji szkoły kosztem prawdy historycznej. „Polski Ład” jest niczym innym jak początkiem kampanii wyborczej PiS-u. Premier Morawiecki, popularyzując założenia „Polskiego Ładu”, nieprzypadkowo objeżdża kraj samochodem z logo Prawa i Sprawiedliwości.

Strategia PiS-u konsekwentnie zmierza do osłabienia społeczeństwa obywatelskiego i wzmacniania społeczeństwa infantylnego, którym się łatwo rządzi. Społeczeństwo obywatelskie składa się z ludzi społecznie dojrzałych. Dojrzałość określają dwie cechy: samodzielność i odpowiedzialność. Samodzielność odnosi się do gotowości brania spraw we własne ręce, bez oglądania się na ogniwa władzy, a niekiedy wbrew ich decyzjom. Odpowiedzialność zaś oznacza wrażliwość nie tylko na skutki własnych działań, ale na wszystko, co ma znaczenie we współczesnym świecie. Brak tych cech lub ich niedostateczny rozwój jest świadectwem społecznej niedojrzałości. Im więcej jest ludzi społecznie niedojrzałych, czyli oczekujących od państwa opieki i zamkniętych w wąskim kręgu swojego środowiska, tym bardziej społeczeństwo staje się infantylne, ku zadowoleniu władzy autorytarnej. Stopień dojrzałości (niedojrzałości) społecznej zależy od stosunku do dwóch ważnych wartości, jakimi są poczucie bezpieczeństwa i poczucie tożsamości.

Stosunek do bezpieczeństwa

Poczucie bezpieczeństwa można czerpać bądź z zaspokojenia potrzeby opieki, gdy mamy świadomość, że ktoś dba o nasze bezpieczeństwo, albo z zaspokojenia potrzeby sprawczości, gdy mamy świadomość własnego wpływu na bieg spraw. Zgodnie z teorią Juliana Rottera, ludzie różnią się w sprawie umiejscowienia kontroli nad własnym działaniem. Są tacy, którzy uważają, że nie mają kontroli nad tym, co robią, bo efekt ich działań nie zależy od nich, ale od jakichś sił zewnętrznych, którym podlegają. Tak zachowują się dzieci i ludzie społecznie niedojrzali. Tacy ludzie zwykle są roszczeniowi i od władzy państwowej oczekują pomocy w rozwiązywaniu swoich problemów. Władzę tę oceniają wyłącznie z punktu widzenia stopnia, w jakim spełnia ona ich oczekiwania, a niekiedy tylko na podstawie tego, co ta władza im obiecuje. Ludzie, którzy sami siebie widzą jako uzależnionych od sił wobec nich zewnętrznych, postrzegają je jako wszechmocne. Do nich zwracają się w obliczu zagrożeń, jednocześnie obciążając je winą za swoje nieszczęścia. Stare rosyjskie westchnienie „Oby car był dobry” dobrze oddaje poczucie nadziei i bezradności. Zewnętrzne umiejscowienie kontroli nad własnym działaniem zmniejsza zainteresowanie sprawami publicznymi, procesem dochodzenia do władzy tych czy innych sił politycznych lub kwestią praworządności. Infantylizm społeczny polega bowiem na przekonaniu, że są to sprawy, na które zwykli ludzie nie mają żadnego wpływu.

W przeciwieństwie do tego, ludzie o wewnętrznym poczuciu kontroli mają silne poczucie sprawstwa i z tego czerpią poczucie bezpieczeństwa. Często powtarzają, że człowiek jest kowalem własnego losu i uważają, że nawet najbardziej ambitne cele są możliwe do osiągnięcia, jeśli jest się wystarczająco zdeterminowanym, cierpliwym i skutecznym w pozyskiwaniu sojuszników. Ten typ ludzi czuje się partnerem władzy, do której decyzji ma stosunek krytyczny i jeśli się z nimi nie zgadza, walczy o ich zmianę. Wewnętrzne poczucie kontroli nad własnym działaniem mobilizuje do realizacji pożądanych celów bez oglądania się na instytucje władzy, jest inspiracją do tworzenia organizacji pozarządowych lub uczestnictwa w organizacjach już istniejących. Zainteresowanie sprawami publicznymi, poczynaniami władzy, procesem jej zdobywania, jest w tym wypadku bardzo duże. Szczególne zainteresowanie dotyczy sposobu stanowienia prawa i treści aktów prawnych, od których zależy możliwość samodzielnego, niezależnego od władzy działania.

W Polsce od 1989 roku można było zaobserwować stopniowy rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Świadczy o tym coraz większe poczucie wpływu na sprawy publiczne. Frekwencja wyborcza w Polsce stopniowo się zwiększa, chociaż na tle innych krajów europejskich jest dość niska. W ostatnich wyborach europejskich wynosiła 45,68%, w parlamentarnych – 61,74%, a w II turze wyborów prezydenckich – 68,18%. Badania CBOS wskazują, że w 1992 roku ludzi w Polsce przekonanych, że mają możliwości wpływu na sprawy kraju było zaledwie 7%, ale w 2018 roku – już 38%. Jeszcze lepiej kształtuje się świadomość wpływu na sprawy miasta lub gminy: w 1992 roku – 16%, a w 2018 roku – 59%. Z badań wynika, że poczucie braku podmiotowości jest tym większe, im starszy wiek, niższy poziom wykształcenia i gorsza sytuacja materialna.

Innym przejawem społeczeństwa obywatelskiego było szybkie powstawanie licznych organizacji pozarządowych w postaci stowarzyszeń, ruchów, klubów lub fundacji. Aktywną działalność w ramach tych organizacji zgłosiło 67% badanych, jeśli chodzi o poziom lokalny i 48%, jeśli chodzi o poziom krajowy. W wielu wypadkach ta działalność mogła mieć jednak tylko incydentalny charakter, jak oddanie głosu w plebiscycie rady osiedla, albo uczestnictwo w kweście Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Formalnym członkostwem w organizacjach pozarządowych legitymuje się w Polsce 27% obywateli, co lokuje Polskę na 21 miejscu wśród krajów UE. Ogólnie w UE odsetek stowarzyszonych w tych organizacjach wynosi 43%, według danych CBOS z 2018 roku.

Optymistycznie z punktu widzenia rozwoju społeczeństwa obywatelskiego wyglądają wyniki badań wśród młodzieży w wieku 16-29 lat, przeprowadzonych w 2020 roku przez Instytut Spraw Publicznych. 66% badanych zgodziło się bowiem, że demokracja jest najlepszym systemem władzy. 72% badanych odrzuciło tezę, że nie ma znaczenia czy władza jest demokratyczna, czy nie. Zarazem 71% respondentów uznało, że do najważniejszych spraw w Polsce należy zaliczyć zagrożenie autorytaryzmem. Ma to związek z przekonaniem 63% badanych, że obecna sytuacja w Polsce ich nie satysfakcjonuje. Masowy udział młodzieży w protestach Strajku Kobiet potwierdza te wyniki.

Niestety, znacznie gorzej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o stosunek do praworządności. Bezczelne łamanie prawa i nieliczenie się z konstytucją, czego dopuszcza się władza Zjednoczonej Prawicy od początku swoich rządów, budzi zdecydowany sprzeciw w stosunkowo nielicznych środowiskach, głównie inteligenckich. Buntuje się przede wszystkim środowisko prawnicze, które bezpośrednio odczuwa skutki tych rządów. Komitet Obrony Demokracji, będący reakcją społeczeństwa obywatelskiego na działania władzy zmierzające do autorytaryzmu, stracił wyraźnie impet, który początkowo wykazywał i jest w tej chwili organizacją bez większego znaczenia. Większość obywateli wydaje się być obojętna na dewastację porządku prawnego w Polsce, co świadczy z jednej strony o ignorancji w sprawach ustrojowych państwa, a z drugiej – o obojętności co do jego ustroju. Wartości demokratyczne nie zdążyły się, jak widać, zakorzenić w polskim społeczeństwie, skoro autorytarne zapędy władzy nie odstraszają większości jej wyborców.

Trzeba przyznać, że rząd PiS-u zrobił wiele, aby polskie społeczeństwo było bardziej infantylne aniżeli obywatelskie. Propaganda rządowych mediów i wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy skutecznie obniżyły wartość kwestii ustrojowych, takich jak państwo prawa, jakość demokracji czy wolność słowa i zgromadzeń, wysuwając na plan pierwszy politykę podatkową, socjalną i transfery społeczne. Spowodowało to rozwój klientelizmu i wzmocniło poczucie zależności obywateli od państwa. PiS zdezawuował znaczenie prawa, stawiając na pierwszym miejscu wolę polityczną rządzącej partii. Jarosław Kaczyński wielokrotnie potępiał imposybilizm prawny utrudniający wprowadzenie pożądanych zmian. Z tych samych powodów PiS nie godzi się na jakiekolwiek dzielenie się władzą i konsekwentnie zmierza do centralistycznego modelu państwa, aby wszystko mieć pod swoją kontrolą. Dlatego naturalnym wrogiem są dla tej władzy samorządy lokalne i organizacje pozarządowe. Władza centralna prowadzi z nimi walkę za pomocą ograniczania lub w ogóle nie przyznawania tym organizacjom dotacji. Na wsparcie finansowe mogą liczyć jedynie te samorządy i organizacje pozarządowe, które sprzyjają polityce PiS-u i są infiltrowane przez działaczy tej partii lub jej koalicjantów. Ten niesprawiedliwy podział środków finansowych dokonywany jest z bezwstydną ostentacją, aby zwrócić uwagę ludziom jak wiele tracą, wybierając w wyborach samorządowych przedstawicieli opozycji lub angażując się w działalność organizacji, których pisowska władza nie lubi. Hojne wspieranie organizacji przyjaznych władzy służy więc tłumieniu niezależności i rozwojowi klientyzmu na masową skalę. Są to działania dobrze znane z okresu PRL-u, które PiS twórczo rozwija.

Stosunek do tożsamości

Drugim kryterium odróżnienia społecznej dojrzałości społeczeństwa obywatelskiego od społecznej niedojrzałości społeczeństwa infantylnego jest stosunek do tożsamości. Stosunek ten może oznaczać tożsamość zamkniętą, wynikającą z przynależności do ściśle określonego środowiska społecznego, albo tożsamość otwartą, której granice wyznacza system uznawanych wartości, a nie przynależność etniczna, rasowa, wyznaniowa czy jakakolwiek inna nie związana ze świadomym wyborem. Tożsamość otwarta jest typowa dla członków społeczeństwa otwartego, jakim powinno być społeczeństwo obywatelskie. Ten rodzaj tożsamości znacznie poszerza możliwości współdziałania ludzi, którzy różniąc się pod wieloma względami, są zgodni co do wartości, które są im bliskie i dążą do ich realizacji.  Wartości te czynią ich wrażliwymi na problemy uniwersalne, o charakterze ogólnoludzkim, co sprzyja angażowaniu się w sprawy wykraczające poza granice własnego kraju czy kręgu kulturowego, jak pomoc uchodźcom, międzynarodowe akcje charytatywne czy akcje ratunkowe. Również działalność w skali lokalnej inspirowana jest często uniwersalnymi wartościami, jak prawa człowieka, praworządność czy ochrona środowiska naturalnego. Grupy aktywistów tego rodzaju cechuje inkluzywizm, który wyklucza stosowanie innych kryteriów przynależności poza zaangażowaniem w realizację wspólnych celów.

Tożsamość zamknięta stawia wyraźną granicę między swoim środowiskiem a innymi grupami społecznymi. Te inne grupy, jako obce, mogą nie budzić zainteresowania i człowiek o tym typie tożsamości może być obojętny na to, co się w nich dzieje. Może być jednak i tak, że będzie te grupy traktował jako zagrożenie dla swojego środowiska, a wówczas będzie do nich wrogo nastawiony. W obu wypadkach jego wrażliwość społeczna ograniczona będzie wyłącznie do członków własnej społeczności. Kiedy jednak dochodzi do tego ksenofobia, pojawia się również nienawiść do obcych i chęć ich zdominowania. Rywalizacja między grupami społecznymi o zamkniętej tożsamości nie ma żadnych przesłanek racjonalnych, wynika z potrzeby dumy z własnej wyjątkowości i przewagi nad innymi. Grupowy szowinizm jest szczególnie silny tam, gdzie jednostki świadome swojej przeciętności i braku indywidualnych osiągnięć, szukają rekompensaty w sile i wyjątkowości swojej grupy. W przeciwieństwie do tożsamości otwartej, która jest niezbędną cechą społeczeństwa obywatelskiego, tożsamość zamknięta charakteryzuje społeczeństwo infantylne, które jest ksenofobiczne i zakochane w mitach o swojej wielkości.

W Polsce spór między zwolennikami tożsamości zamkniętej i otwartej toczony jest od XVIII wieku. W ostatnim stuleciu przedstawicielami tych nurtów są z jednej strony środowiska endeckie, snujące opowieści o wielkości umęczonego narodu polskiego, o chwale jego oręża i mesjanistycznej powinności, a z drugiej strony środowiska liberalne o orientacji progresywnej i uniwersalistycznej. Narodowcy chcą Polskę zamykać na obce wpływy i w tym widzą drogę do upragnionej przez nich mocarstwowości. Progresywiści chcą Polski otwartej i w tym upatrują szansę na jej rozwój cywilizacyjny i przyjazną współpracę, a nie rywalizację, z innymi krajami. Ten spór stał się bardzo widoczny po 1989 roku. Wydawało się, że wejście Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku, przyjęcie jej liberalnych wartości i uświadomienie potrzeby obywatelstwa europejskiego przechyli ostatecznie szalę zwycięstwa na korzyść progresywistów i utrwali w polskim społeczeństwie wzory otwartej kultury zachodniej. Kontrofensywa strony konserwatywno-narodowej okazała się jednak zaskakująco skuteczna. Łatwość, z jaką Jarosław Kaczyński przekonał znaczną część społeczeństwa do starych endeckich wartości wskazuje na niezwykle płytkie zakorzenienie się nowych wzorów kulturowych. Propaganda PiS-u potrafiła godność i poczucie własnej wartości połączyć z tożsamością zamkniętą i przedstawić europejską tożsamość otwartą jako zagrożenie dla polskości. Często powtarzane hasła: „Warto być Polakiem” czy „Jestem dumny(a), że jestem Polką(akiem)” są nacjonalistyczną trucizną, która rozdyma narodowe ego, pozbawia ludzi humanistycznej wrażliwości i każe innych traktować z góry. Duma od innych oddala, szczelnie zamykając w wąskim kręgu wyobrażeń o własnej doskonałości. Inni stają się obojętni, ale zarazem nieobojętny jest ich stosunek do nas.

Tak więc nie warto przejmować się losem uchodźców. W końcu to ich problem, że znaleźli się w takiej sytuacji. Dlaczego mamy im pomagać przyjmując ich u siebie, ponosząc przy tym koszty i narażając się na choroby, które z sobą przynoszą, ataki terrorystyczne i obce naszej tradycji obyczaje? Dlaczego mamy pozbywać się węgla jako źródła energii, skoro mamy go pod dostatkiem? Niech inni dbają o środowisko naturalne, skoro im tak bardzo na tym zależy. Dlaczego chcą to robić naszym kosztem? Trzeba dbać o nieskazitelny wizerunek naszego narodu. Dlatego należy odcinać się od tych wszystkich, którzy odbiegają od modelowego wzorca Polaka. Są to rozmaite mniejszości, które uzurpują sobie prawo przynależności do naszego narodu, jak zasiedziali w Polsce ludzie innych narodowości, innowiercy, zboczeńcy spod znaku LGBT i ich obrońcy. Nasza duma nie pozwala nam godzić się z krytyką Polski i Polaków, przypisywać członkom naszego narodu czynów zbrodniczych i niegodnych popełnianych kiedykolwiek w przeszłości.

Propaganda Zjednoczonej Prawicy i podejmowane przez jej rząd działania kształtują takie właśnie postawy apologetów dumnej polskości. Tolerancyjny stosunek do obcokrajowców, w tym również uchodźców z Syrii i Czeczenii, szybko zmienił się w nienawiść. Przed objęciem władzy przez PiS, według sondażu CBOS z 2015 roku, 72% Polaków deklarowało poparcie dla uchodźców przyjmowanych z krajów objętych konfliktami zbrojnymi. Przeciw było tylko 21%. Rok później osób przeciwnych przyjmowaniu uchodźców było już 57%, a w 2017 roku – 60%. Próba sprawiedliwego osądu zbrodni w Jedwabnem i innych miejscach pogromów Żydów, podjęta przez dawny IPN i poprzednie rządy, została zaniechana przez obecną władzę. Zamiast tego, zdominowany przez prawicę Sejm przez aklamację oddał hołd pamięci Narodowym Siłom Zbrojnym, które w czasie wojny zasłynęły głównie z zabijania Żydów i radzieckich partyzantów. Premier Morawiecki podczas pobytu w Monachium złożył wieniec na grobie żołnierzy jej osławionej Brygady Świętokrzyskiej, która uciekła tam wraz z wycofującą się armią hitlerowską. Tworząc wraz z Kościołem katolickim wspólny front walki z ludźmi LGBT, pisowski rząd opowiedział się po stronie najbardziej zacofanych i obskuranckich środowisk. Efektem tego jest ostatnie miejsce Polski wśród krajów UE w rankingu ILGA-Europe, który mierzy poziom równouprawnienia osób LGBT.

Pasja władzy w krzewieniu wśród Polaków dumy narodowej objawiła się z całą mocą w przygotowanej przez Ministerstwo Sprawiedliwości nowelizacji ustawy o IPN, która przewidywała stosowanie na całym świecie sankcji karnych za krytyczne opinie o Polsce, a zwłaszcza dotyczące udziału Polaków w Holokauście. Megalomania i głupota nie mają jak widać znaczenia, gdy próbuje się być obrońcą dobrego imienia narodu polskiego. Ustawa pod presją Stanów Zjednoczonych i Izraela została wycofana, co nie przeszkadza nękać procesami historyków, którzy próbują dociekać obiektywnej prawdy na temat Holokaustu. Swoją drogą, jak rozumieją patriotyzm posłowie demokratycznej opozycji, którzy na dźwięk tego słowa doznają skurczu jelit i głosują pod dyktando Zjednoczonej Prawicy w sprawie hołdu dla NSZ i kompromitującej Polskę nowelizacji ustawy o IPN? Przerażające jest to, że w sondażu OKO.press z 2020 roku aż 39% Polaków chce cenzurowania polskiego współudziału w Zagładzie i stawiania przed sądem historyków, którzy o tym piszą, a 11% badanych nie miało zdania w tej sprawie. Jak widać, dla wielu Polaków prawda przestaje być ważna, gdy może być uszczerbkiem na dumie. Kaczyński i Czarnek doskonale to rozumieją, gdy mówią o potrzebie nauczania w szkole historii zgodnej z polską polityką historyczną. Edukacja ma być ukierunkowana na „umacnianie polskiej tożsamości” i patriotyzmu.

Rządy Zjednoczonej Prawicy uczyniły zatem wiele dla infantylizacji polskiego społeczeństwa. Wzorcowy Polak ma mieć mentalność kibola, który nie kieruje się zasadami obiektywnej prawdy i uniwersalnej sprawiedliwości, tylko ślepą miłością do swojego narodu. Ma też, jak dziecko, sycić się baśniami o jego wielkości i potędze. Zamknięta tożsamość we współczesnym świecie oznacza wyłącznie izolację i zepchnięcie kraju ze ścieżki cywilizacyjnego rozwoju. Podczas gdy inni cieszyć się będą z rosnącego poziomu życia pod względem materialnym i duchowym, nam pozostanie duma.

Są jednak sygnały świadczące o tym, że Polacy starają się wyzwolić z ideologicznej presji konserwatywno-narodowej prawicy. Świadczy o tym choćby zasadnicza zmiana stosunku do uchodźców. Według badania Kantar w 2021 roku dla Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców 77% Polaków jest za udzielaniem pomocy uchodźcom, w tym 62% uważa, że Polska powinna uchodźców przyjmować. Innym optymistycznym prognostykiem jest stanowisko młodzieży w sprawie najważniejszych zagrożeń dla naszego kraju. W cytowanych wcześniej badaniach Instytutu Spraw Publicznych z 2020 roku respondenci wskazali, że są to zagrożenia ekologiczne w postaci zanieczyszczenia środowiska naturalnego (78%) i postępujących zmian klimatycznych (74%). Odsetek wskazań na zagrożenia lansowane przez obecną władzę był wyraźnie niższy. Na zagrożenia związane z imigracją wskazało 59% badanych, na zagrożenia dla tradycyjnej kultury – 50%, a na zagrożenia związane z ideologią gender – 43%.

Im szybciej wyzwolimy się od endeckich mitów, im bardziej będziemy się czuć obywatelami Europy, tym będzie nam lepiej we współczesnym świecie.

 

Autor obrazu: Carlo Erba, Le trottole del sobborgo, 1915

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Geremek i Francja :)

Bronisław Geremek bardzo szybko zyskał we Francji wyjątkową pozycję. Przy licznych okazjach podkreślał, jak ważną rolę odegrał ten kraj w kształtowaniu go jako naukowca. Praktycznie już od pierwszych wizyt udało mu się zbudować rozległą sieć wiernych przyjaciół, najpierw historyków, później także innych intelektualistów, których następnie wciągnął do pracy na rzecz swojej ojczyzny. W zamian dał Francuzom bardzo dużo. Pozwolił nam być sobą w sposób pełniejszy niż kiedykolwiek. Dzięki niemu lepiej rozumieliśmy czasy, w których przyszło nam żyć i ujrzeliśmy problemy Europy i świata z szerszej perspektywy.

Francja zawsze kojarzyła się Geremkowi z jej szkołą historyczną. Począwszy od pierwszej podróży nad Sekwanę w 1956 roku, poprzez przyjęcie w Polsce Fernanda Braudela w 1957 i Georges’a Duby’ego w 1960 oraz poznanie Jacques’a Le Goffa, którego stał się bliskim przyjacielem na początku lat sześćdziesiątych. We francuskiej szkole historycznej Geremek wybierał dla siebie najsmakowitsze kawałki. Nie rozumieliśmy, o co chodziło, ale czuliśmy, że coś jest na rzeczy, o czym świadczą choćby wspomnienia Georges’a Duby’ego: „W Paryżu 1956 roku Geremek był pod ogromnym wrażeniem malarstwa, kina, ludzi, miasta i francuskiego podejścia do historii”. Przyjechał „wysłuchać kilku wykładów, kilku naprawdę dobrych wykładów swoich mistrzów”, by następnie, krok po kroku, dokonywać własnych, niezależnych postępów, które w końcu pozwoliły mu uzyskać wstęp do Kolegium Francuskiego (Collège de France), gdzie poznał Braudela. Lata 1957–1958, które spędził w Heksagonie jako stypendysta rządu francuskiego, pozwoliły mu pogłębić te związki i zintegrować się z naszą „szkołą”, w której został zaakceptowany i uznany.

Dla Geremka rdzeń francuskiego podejścia stanowiły dwa odkryte wówczas przez niego środowiska, które opisał w Warszawie pod koniec 1958 roku i z którymi następnie połączył swe losy na kolejne półwiecze. Pierwszym z nich jest seria wydawnicza „Annales”, założona w 1929 roku przez Marca Blocha i Luciena Febvre’a. Geremek zaczął jej lekturę jeszcze w Polsce, przygotowując pracę na temat ruchów społecznych w czternastowiecznej Gandawie. Drugie środowisko, z którym związany był Geremek, to młoda wówczas, bo otwarta dopiero w 1948 roku, VI Sekcja Praktycznej Szkoły Wyższych Studiów, celująca w swobodne nauczanie metodyki badań, nazywana powszechnie „Szóstą Sekcją”. W 1975 roku przyjęła ona swą obecną nazwę: Szkoła Wyższych Studiów nad Naukami Społecznymi (École des Hautes Études en Sciences Sociales, EHESS). Geremek wszedł w bliższe relacje z obydwoma tymi kręgami dokładnie w chwili, gdy Fernand Braudel objął nad nimi kierownictwo po śmierci Febvre’a, we wrześniu 1956 roku. Pod jego kierunkiem Szósta Sekcja i Annales utrwaliły swoją pozycję czołowego ośrodka odnowionej myśli historycznej, dopasowanej do wymogów powojennej rzeczywistości. Metodyka ich pracy opierała się jednocześnie na unowocześnieniu podejścia i pytań badawczych, systematycznej współpracy z innymi naukami społecznymi i otwarciu na innowacje pochodzące z zagranicy. W tymże otwarciu na początku lat sześćdziesiątych Polska zajęła istotne miejsce, zaraz obok Włoch. W Italii, dekadę wcześniej, Braudel stworzył sieć młodych badaczy (Ruggiero Romano, Alberto Tenenti, Ugo Tucci), pomagających mu w pracy nad drugim wydaniem Morza Śródziemnego. Na półwyspie współpracował też z nim szereg historiografów o uznanej pozycji: Armando Sapori i Aldo de Maddalena (Mediolan), badacze z Instytutu Croce w Neapolu i Federico Chabod z Uniwersytetu Rzymskiego. Jednakże rola Polaków rosła na tyle, że Włosi zauważali z ironią pomieszaną z humorem, że ich miejsce zajmowane jest przez „polską partię”.

Bronisław Geremek miał rzadkie szczęście trafienia na korzystny dla siebie splot okoliczności: zadomowił się bowiem w środowisku, które akurat wtedy potrzebowało dopływu świeżej krwi i szeroko otworzyło swe podwoje na nowe prądy intelektualne i instytucjonalne, podczas gdy on sam był u progu kariery i mając dwadzieścia pięć lat poszukiwał własnego miejsca w życiu. Okazał się być właściwym człowiekiem we właściwym czasie i miejscu. Świadczą o tym jego bliskie związki z Braudelem (od 1958 roku aż do śmierci wybitnego naukowca dwadzieścia siedem lat później), Dubym i Le Goffem, liczne pobyty we Francji, wizyta w Waszyngtonie (1978), a zwłaszcza ukochany obszar badawczy Profesora – prace na temat osób biednych i wywodzących się z marginesu społecznego. Pracom tym Geremek poświęcił mnóstwo czasu i serca. Z nielicznymi wyjątkami ukazały się one wszystkie w języku francuskim, czy to jako tłumaczenia, czy też wersje oryginalne.

Tematyka ta korespondowała z zainteresowaniami i wrażliwością francuskich przyjaciół Geremka, którzy równolegle poszukiwali nowego ujęcia historii społecznej. Dowodem tego są choćby pochodzące z tego okresu analizy zjawiska średniowiecznego ubóstwa, zapoczątkowane przez Michela Mollata, wykładowcę gospodarczej historii Wieków Średnich na Sorbonie, z którym Geremek pozostawał w bliskiej komitywie. Jednakże Polak nie ustawał w przypomnieniach, iż jego wybory jako historyka (czas – średniowiecze, miejsce badań – Francja), dokonane zostały samodzielnie, pod egidą i inspiracją polskich mistrzów historiografii: Mariana Małowista, Tadeusza Manteuffela i Aleksandra Gieysztora, oraz że „szlify w profesji nabył, studiując zawartość przepastnych archiwów polskiego średniowiecza”. Postępując dalej w swych badaniach nad marginesem społecznym na przestrzeni dziejów, w 1992 roku Geremek zetknął się z dwójką uczonych: socjologiem i historykiem Stefanem Czarnowskim, który „w Paryżu wraz z Marcelem Maussem badał kult świętego Patryka w Irlandii… dużo nauczał… mało pisał… ale wydał dwa lub trzy olśniewające artykuły na ten temat”, oraz młodym Czechem Frantiskiem Grausem, uczniem Bedricha Mendla, autorem opracowania dotyczącego praskiej biedoty.

Mimo tego, w Geremkowskim ujęciu terminy „bieda” i „margines” nabierały specjalnego znaczenia i wcale nie funkcjonowały jako synonimy. Nie były traktowane z punktu widzenia dominującej w Polsce lat pięćdziesiątych ideologii marksistowskiej. Geremek koncentrował się na grupach społecznych późnych Wieków Średnich (rzemieślnicy miejscy, chłopi), których sytuacja nie była definiowana przez ich miejsce w feudalnym systemie własności środków produkcji, ale przez konieczność i zbiorowy lub indywidualny wybór. Metodyka ta wyjaśnia niesynonimiczne traktowanie biedy i marginalizacji. Przykładowo, wykluczenie rzemieślników wynikało często z celowej hermetyczności środowiska, w pewien sposób zapewniającej mu prestiż społeczny i przychody, niwelującej tym samym zagrożenie ubóstwem materialnym. Wybór ten motywowany był często chęcią odróżnienia się od mas. Badania historyczne Geremka uwzględniały zatem aspekt kulturowy.

Przy całym szacunku i sympatii dla szkoły francuskiej, Geremek wyraźnie się jednak od niej różnicował w dziedzinie stosowanej metody i kierunku badań nad dawnymi społeczeństwami. Większość jego kolegów po fachu znad Sekwany przyjęła linię wytyczoną przez Ernesta Labrousse podczas Międzynarodowego Kongresu Nauk Historycznych w Rzymie w 1955 roku, wskazującą, że należy orientować się na wielkie grupy (chłopstwo, robotników, plebs) lub ściśle zdefiniowane klasy społeczne (takie jak burżuazja) i analizować je w duchu matematycznym przy wykorzystaniu technik ilościowych i statystycznych. Geremek przyjął i propagował zaś przeciwne podejście – zwracał uwagę na skraje społeczeństwa, których położenie jego zdaniem najwięcej mówiło o kondycji ogółu. Szczególnie istotne były tu sposoby, tok myślenia i wartości prowadzące do marginalizacji określonych mniejszości czy też nawet konkretnych jednostek. W ten sposób Geremek, wciąż jeszcze oficjalnie członek PZPR, podkreślał swój dystans wobec obowiązującej marksistowskiej, klasowej szkoły badań społecznych, popularnej wśród historyków francuskich aż do początku lat siedemdziesiątych, i to zarówno tych, którzy nigdy nie należeli do Partii Komunistycznej, jak i tych, którzy opuszczali ją w wyniku agresji imperializmu sowieckiego (Berlin 1953, Budapeszt 1956). Niewątpliwie wyjaśnia to znaczne opóźnienie w wydawaniu najważniejszych dzieł Geremka: Wynagrodzenia rzemieślników paryskich w XIII–XV wieku: studia nad rynkiem siły roboczej w Średniowieczu wyszły po francusku dopiero w 1968 roku nakładem Szóstej Sekcji, Margines paryski w XIV i XV wieku w roku 1976 (Flammarion), tomik Niepotrzebni tego świata: rabusie i biedota w Europie lat 1350–1600 w 1980, a w siedem lat później przygotowane przez wydawnictwo Gallimard opracowanie Szubienica czy łaska: Europa a ubodzy od Wieków Średnich do dzisiaj (wersja polska 1978).

Ta oryginalna koncepcja dobrze oddaje ducha tamtej epoki, gdy większość historyków, zwłaszcza tych orbitujących wokół Szóstej Sekcji, wrażliwych na konieczność wyjaśniania kontekstów ekonomicznych i społecznych dziejów oraz ich wpływu na postawę mas i jednostek, gościnnie przyjmowała przybyszy z krajów takich jak Polska czy Włochy, ale też i Anglia (w osobach choćby Erica Hobsbawna czy Edwarda P. Thompsona). Owi przybysze wnosili swą obecnością ożywczy powiew do francuskich kręgów historycznych, przytłoczonych ciężarem uprzedzeń Francuskiej Partii Komunistycznej (PCF) wobec wszystkiego co obce i niezgodne z dogmatem. Jednakże w takiej czy innej formie marksizm dominował w dyskursie historiograficznym: Annales pozostały wierne myśli swojego założyciela Luciena Febvre’a, który twierdził w latach trzydziestych, że „marksizm stanowi część bagażu uczciwego człowieka XX wieku”. Formuła ta została nawet podchwycona przez samego Braudela na przełomie lat 1979 i 1980, kiedy to odpowiadając swym młodszym kolegom na ideologiczne zarzuty pod adresem pracy Kultura materialna, gospodarka i kapitalizm, rzekł: „Wy macie Marksa przed wami i cieszy was, jeśli go doganiacie. Ja mam go za plecami i to on pcha mnie do przodu”.

Między linią Annales a swobodnie interpretowanym marksizmem nie było wówczas różnic. Paryski klimat schyłku lat pięćdziesiątych utwierdzał jedynie Geremka w przekonaniu o słuszności porzucenia ortodoksyjnego, partyjnego doktrynerstwa w imię większej wolności w interpretacji, ale wciąż w ramach tego samego ruchu. Jego zdaniem w tłumaczeniu fenomenów społecznych średniowiecza marksizm sprawdzał się o wiele lepiej niż tradycyjne nurty badań feudalizmu. Wiele lat później, bo w 1992 roku (data nie jest tu obojętna), Profesor wspominał: „Marksizm był dla mnie sposobem na myślenie i na rozumienie, i w tym znaczeniu wciąż uznaję go za użyteczne narzędzie poznania problemów współczesnych społeczeństw. Historia nauczyła mnie, że aby poznać, trzeba obserwować i uczestniczyć, a do tego marksizm ciągle się przydaje”.

Coraz liczniejsze były sygnały uznania dla jego dorobku. Po kilkuletniej nieobecności Profesor powrócił do Paryża, by w latach 1962–1965 pełnić funkcję pierwszego dyrektora Centrum Cywilizacji Polskiej, stworzonego przy Sorbonie. W październiku 1960 uzyskał też oficjalny tytuł badacza we francuskim Narodowym Centrum Badań Naukowych (CNRS), a dwa lata później zasiadł w Katedrze Międzynarodowej Kolegium Francuskiego u boku takich postaci jak Harald Weinrich i Umberto Eco. W międzyczasie stał się opoką polskiej szkoły historycznej, której bogactwo zostało rychło odkryte przez Francuzów. Szkoła ta reprezentowana była przez takich tuzów jak wspomniani już Tadeusz Manteuffel, Marian Małowist i Aleksander Gieysztor, ale też Witold Kula, Andrzej Wyczański, Henryk Samsonowicz czy najmłodszy w tym gronie Karol Modzelewski. Jej osiągnięcia sprowokowały Braudela do deklaracji, że „w jego oczach na świecie są tylko dwie szkoły historyczne – francuska i polska”. Strona francuska zapożyczyła od polskiej wiele elementów, jak na przykład docenienie wagi archeologii, zdefiniowanej przez Braudela w 1967 roku w pierwszym tomie jego gospodarczej historii Europy między XIV a XVIII wiekiem (Kultura materialna) jako „priorytetowy horyzont dla badań wolnych od wyłącznego monopolu źródeł pisanych, rzucający nowe światło na badaną epokę”.

Każda nieobecność Geremka we Francji znaczona była natężoną korespondencją pomiędzy nim a autorem powyższych słów. 4 listopada 1958 z Polski wyszedł list o następującej treści:

„Rok spędzony we Francji dzięki Pańskiemu wsparciu pozwolił mi kontynuować badania, ale i równocześnie powrócić na uczelniane ławy, zobaczyć machinę szkoły historycznej w działaniu i nawiązać szereg znajomości, przez co przeskoczyłem w krótkim czasie wiele lat rozwoju. Niedawny artykuł [chodzi o tekst przygotowany pod nadzorem Luciena Febvre’a i opublikowany w „Kwartalniku Historycznym” – M.A.] powinien zostać podpisany przez wielu moich przyjaciół i proszę mi wierzyć, że nie z mojej winy opatrzono go wyłącznie mym nazwiskiem. Traktuję go jako hołd złożony memu Mistrzowi i jego szkole, która odmieniła całą moją edukację historyczną.

Uwiedziony najpierw przez marksizm, a następnie przez historię, poszukiwałem w niej szerokich horyzontów intelektualnych, problematyki i pytań o człowieczeństwo. Dlatego właśnie »Annales« tak przykuły moją uwagę, a nie dlatego, iżby dawały odpowiedzi czy też metodę dochodzenia do nich. Są one raczej niezwykłym warsztatem generującym pasjonujące znaki zapytania i ogólną myśl historyczną.

Pozwalam sobie sądzić, że jeśli opublikowany w »Kwartalniku« tekst przyczyni się do lepszego rozpowszechnienia wiedzy o dziełach Febvre’a i przetłumaczenia większej ich liczby na język polski, to mój mały brak skromności może okazać się przydatny”.

Odpowiedź, datowaną na 1 grudnia, sprowadzić można do krótkiego okrzyku – „Niech żyje Polska i polscy historycy!”. Wtedy, pod koniec roku 1958, Geremek miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, lecz zdawało się, że wkroczył już na ustabilizowaną ścieżkę kariery w zgodzie z obowiązującymi regułami. Tak się jednak nie stało, gdyż tamte lata okazały się być pierwszym z cyklu przełomów zmieniających europejski ład ukształtowany u schyłku drugiej wojny światowej. Okres 1956–1958 uchylił drzwi pomiędzy Europą Zachodnią a Środkową. Pomimo iż przez kolejnych trzydzieści lat kontynent pozostał podzielony, wrota te otwierały się coraz bardziej, a Polska stała w awangardzie tego procesu.

Dzięki swojej podróży z roku 1956 Geremek nieświadomie stał się jednym z pionierów tego procesu. Wizyta Braudela, która miała miejsce w roku kolejnym, pozwoliła zintensyfikować i zinstytucjonalizować nawiązane kontakty. Podpisano wówczas umowy o stałej współpracy, w ramach których każdego roku Szósta Sekcja przyjmowała na staże badawcze wielu młodych polskich naukowców. Co ciekawe, przyjęto dość specyficzny model rekrutacji. O ile stypendia wypłacane były przez rząd Republiki Francuskiej, to dzięki wstawiennictwu Braudela dobór stypendystów pozostawiono stronie wysyłającej. Polska Akademia Nauk mogła dzięki temu selekcjonować najlepszych, najbardziej obiecujących kandydatów, ale ponosiła też odpowiedzialność za ewentualne błędne decyzje, do których mogłoby dojść, gdyby wybór podyktowany był kryteriami innymi niż merytoryczne. Ryzyko się opłaciło, wkrótce pomiędzy partnerami narodziło się zaufanie i wzajemny szacunek (zgodnie z poglądem Braudela, iż hojność popłaca), a system funkcjonował doskonale aż do 1981 roku, czyli przez prawie ćwierć wieku, kształcąc całe pokolenie polskich historyków, którzy uzyskali niezwykłą szansę wzbogacenia wiedzy na francuskich uczelniach. Także w późniejszym czasie współpracę udało się kontynuować, choć na znacznie mniejszą skalę – od 1982 do 1999 roku układ pomiędzy francuskim Domem Nauk o Człowieku a nieformalną grupą badaczy PAN i Uniwersytetu Warszawskiego (Samsonowicz, Wyczański i inni) pozwolił utrzymać nić łączącą te dwa kraje, między innymi poprzez projekt inwentaryzacji polskich grobów w Paryżu.

Za wymianą osób szła równocześnie wymiana idei. We Francji, przy okazji programu badawczego nad pustoszeniem wsi średniowiecznej, wykorzystana została na szerszą skalę (przez Instytut Kultury Materialnej) polska koncepcja aktywnych prac archeologicznych. Nad Wisłą natomiast przyjęła się francuska demografia historyczna. Obie szkoły potrafiły w kreatywny sposób korzystać z własnego dorobku, wzbogacać go i uzupełniać o nowe elementy. Stosunkom tym dodatkowego impetu nadawało zaangażowanie Fernanda Braudela i Jacques’a Le Goffa, prawdziwych autorytetów francuskiego świata akademickiego. Zaangażowanie to miało wymiar nie tylko zawodowy, ale i osobisty – Le Goff poznał bowiem w Polsce swą przyszłą małżonkę.

Obfita epistolografia prowadzona przez dwadzieścia siedem lat pomiędzy Geremkiem a Braudelem pozwala wyróżnić kamienie milowe w historii ich znajomości. Chronologicznie pierwsze były podróże Geremka do Heksagonu (1957, 1960). Następnie – opublikowanie w tygodniku „Argumenty” rozmowy Geremka i Tadeusza Mrówczyńskiego z Braudelem (14 czerwca Geremek pisał: „Mamy nadzieję, że tłumacząc Pańskie słowa nie zagubiliśmy Pańskich myśli. Z radością informujemy, że wywiad z Panem traktowany jest nawet przez prasę codzienną jako niezwykłe wydarzenie”). Rozmowa ta została następnie przedrukowana w „Kwartalniku Historycznym”. Dalej wizyta Francuza w Warszawie z okazji uroczystości wręczenia mu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego (kwiecień 1967: „Czekamy zatem na Pana pod koniec miesiąca (…) Pańskie wejście do grona mistrzów w Warszawie ułatwi moje życie duchowe. Pomimo całego szacunku dla Akademii, to właśnie uczelnia jest dla mnie domem”). W końcu – nagroda polskiej sekcji Europejskiego Towarzystwa Kultury dla Braudela (28 października 1975), przyznanej po sukcesie polskiego wydania Pism o historii, oraz ukazanie się w Gdańsku w 1976 roku przekładu Morza Śródziemnego pod redakcją Geremka i Witolda Kuli. Było to czwarte na świecie obcojęzyczne wydanie tego dzieła, po wersjach włoskiej, hiszpańskiej (początek lat pięćdziesiątych) i angielskiej (1973–1974).

Geremek-historyk – jakkolwiek wybitny – dał się jednakże bardziej poznać jako polityk. Od końca lat pięćdziesiątych te dwa oblicza Profesora stają się nierozróżnialne. Są ku temu dwa powody. Po pierwsze, PRL Gomułki i Gierka, z punktu widzenia Francji, zdawał się realizować utopię o udanej wewnętrznej transformacji reżimu komunistycznego. Po drugie, osobista postawa Geremka, która doprowadziła go do porzucenia legitymacji partyjnej w 1968 roku w proteście przeciwko agresji Paktu Warszawskiego na Czechosłowację, stanowiła żywy przykład roli, jaką w takiej transformacji odegrać mogą intelektualiści, wspierani międzynarodowym autorytetem naukowym i niezależnością instytucjonalną. W osobowości Geremka człowiek polityki zyskiwał w miarę upływu lat przewagę nad człowiekiem historii. Ta przemiana dokonała się ostatecznie u progu lat osiemdziesiątych. Historyk, pomimo iż ukryty, był jednak wciąż obecny. Geremek dał Solidarności dokładnie to, czego potrzebowała: wsparcie intelektualne nie tylko na gruncie krajowym, ale i zagranicznym. Na jej potrzeby uruchomił swą rozległą sieć przyjaciół we Francji, dzięki czemu gdański zryw uzyskał nad Sekwaną świetną prasę i wsparcie opinii publicznej. Gdy zaś nadeszła noc stanu wojennego, wsparcie to pozwoliło zagłuszyć głosy dochodzące z lewicowego gabinetu, by „oczywiście nic nie robić” (jak powiedział Claude Chaysson pytany o to, co należy począć z generałem Jaruzelskim). Geremek, który zdecydował się być towarzyszem dziejów średniowiecza, stał się aktywnym uczestnikiem tworzącej się historii współczesnej, w której stosował zasadę, że każdy musi przyjąć powierzoną mu odpowiedzialność.

Rok 1989 przyniósł koniec nie tylko totalitarnego systemu, ale też pewnego okresu w życiu Profesora. Dekada lat osiemdziesiątych, zapoczątkowana masowym ruchem Solidarności, który Geremek wspierał od samego początku, zakończyła się dla niego osobistym udziałem w pokojowym rozmontowaniu komunistycznej władzy podczas obrad Okrągłego Stołu. Internowanie Geremka w czasie stanu wojennego spotkało się we Francji z protestami, których odbiciem był list Braudela do ambasadora PRL w Paryżu, w którym domagał się on uwolnienia Profesora. Geremek stał się w Europie jednym z symboli oporu przeciwko dyktatowi, a miejsce, w którym był więziony, celem pielgrzymek badaczy społecznych z obu stron żelaznej kurtyny. Symboliczne stało się kierowanie do internowanego Profesora zaproszeń do udziału w międzynarodowych konferencjach, gdyż z góry wiedziano, że udział taki był wykluczony. Na jednej z takich konferencji w jego imieniu wystąpił sam Jacques Le Goff. Pamiętam też własne podróże do Polski oraz towarzyszącą im atmosferę inwigilacji opozycji po stanie wojennym. Około roku 1985 wybrałem się na przedmieścia Warszawy, aby wziąć udział w kolokwium na temat historii więziennictwa, zorganizowanym przez moją dobrą przyjaciółkę Elżbietę Kaczyńską. Śledziły mnie wówczas dwa milicyjne auta. Z Geremkiem spotkałem się w kawiarni – jedynym miejscu, gdzie nasza rozmowa nie mogła zostać podsłuchana. A gdy skończyła się ta smutna dekada, Profesor znów odwiedzał nas we Francji. W grudniu 1988 i styczniu 1989, zaraz przed Okrągłym Stołem, wykładał w Instytucie Francuskim przy Quai de Conti. Dyskutowaliśmy wtedy o szansach, jakie mogły nieść rozmowy ze stroną rządową. Geremek podzielił się też ze mną wiedzą, że ekipa Gorbaczowa dawała zielone światło dla przemian, a wszelkie opóźnienia wynikały jedynie z oporów ekipy Jaruzelskiego.

Przełom roku 1989 całkowicie zmienił warunki funkcjonowania Geremka w życiu publicznym. Został posłem i jedną z najbardziej wpływowych postaci polskiego parlamentaryzmu, ojcem-założycielem III Rzeczpospolitej. Ceniony poza granicami ojczyzny chyba jeszcze bardziej niż w niej samej, w 1991 otrzymał od Lecha Wałęsy propozycję sformowania rządu, a pomiędzy 1997 a 2000 rokiem z powodzeniem piastował funkcję ministra spraw zagranicznych. Jak wiadomo jednak, udział w bieżącej grze politycznej nie ma w sobie wiele z romantycznej idylli, dlatego też wraz z objęciem funkcji państwowych, Geremek stał się celem ataków, z których wiele musiało być i było bolesnych i rozczarowujących. Nigdy jednak nie przestał być wierny swym ideałom. Zawsze też niestrudzenie tłumaczył Polskę Francuzom, a Francję – Polakom. Nie wahał się przy tym krytykować działań V Republiki, czego koronnym przykładem była negatywna ocena niesławnej wypowiedzi Jacques’a Chiraca z 2003 roku. W 1992 roku Geremek objął na czas jednego roku przewodnictwo Katedry Europejskiej Kolegium Francuskiego, współkierował też, wraz z Hélène Carrère d’Encausse, Radą Naukową Biblioteki Polskiej w Paryżu. W ramach tych aktywności inicjował szereg tematów i dyskusji, dotyczących tak przeszłości, jak i teraźniejszości. W tejże Bibliotece złożono mu po śmierci, w lipcu 2008, ostatni hołd, którego centralnym momentem była długa wypowiedź Le Goffa.

Podczas pełnienia mandatu w Parlamencie Europejskim Profesor stał się też czołowym wrogiem „polowania na czarownice”, zorganizowanego przez ówczesny rząd przeciwko tym, którzy w okresie dyktatury komunistycznej mieli jakiekolwiek związki z partyjną władzą. Stosował przy tym metodę obywatelskiego nieposłuszeństwa, odpowiadającą logice wszystkich jego życiowych wyborów. Żałujemy, że nie dane było objąć mu stanowiska Przewodniczącego PE, z którego mógłby jeszcze skutecznej wskazywać, że sukces Europy zależy od umiejętności odpędzenia demonów przeszłości.

Życie Geremka to doskonały temat dla wszelakich badaczy, tym bardziej że z pewnością wiele zostało w tym temacie jeszcze do odkrycia i do opowiedzenia. Część faktów została już opublikowana, czy to w postaci listów (na przykład wymienianych z Braudelem, które zobaczyć można w Bibliotece Instytutu Francuskiego), wspomnień (Jacques Le Goff) czy wywiadów (z Georges’em Duby, opracowanym przez Phillippe’a Sainteny w 1992 roku). Nieścisłości pojawia się stosunkowo niewiele. Jedna z nich tyczy się pierwszego pobytu Geremka w Paryżu w 1956, z którego mamy jedynie jego własne świadectwo (podane w rozmowie z Dubym). Inną kwestią jest znajomość języka francuskiego: sam zainteresowany twierdził (tłumacząc niepewność swych pierwszych kroków na ziemi francuskiej), że była ona wtórna wobec niemieckiego, będącego dla młodego Geremka pierwszym językiem obcym (nie licząc obowiązkowego rosyjskiego), podczas gdy w niektórych wypowiedziach wskazywał, że niemieckim nie władał aż do osiągnięcia wieku dwudziestu dwóch lub dwudziestu trzech lat. Detal ten wydawać się może nieistotny, gdyby nie użyto go w 1957 roku jako jednego z dwóch pretekstów, obok przynależności do partii komunistycznej, do odmowy przyznania Geremkowi stypendium na pobyt we Francji. Dopiero interwencja ambasadora Francji w Polsce, Etienne’a Burin des Rosiers, zaalarmowanego przez Fernanda Braudela, pozwoliła potwierdzić ten wybór polskich władz uniwersyteckich. Jedno jest pewne – kiedy poznałem Profesora, a było to pod koniec lat siedemdziesiątych, władał on wspaniałą francuszczyzną, z rzadko spotykaną klarownością myśli, wygłaszanych ciepłym, ale silnym i zdecydowanym głosem. Podobnie doskonały był w piśmie, choć na tym polu zdarzały mu się pewne drobne niedociągnięcia.

Swoje związki z językiem angielskim Geremek opisał w liście do Braudela, datowanym w Waszyngtonie na 29 marca 1978. Bawił wówczas w USA przez jeden rok, zaproszony przez The Woodrow Wilson Center do udziału w projekcie badawczym „Margines społeczny ery przedindustrialnej” (został zresztą rekomendowany Billingtonowi, dyrektorowi Amerykańskiego Centrum Zaawansowanych Studiów, przez samego Braudela). Zachwycając się bogactwem zbiorów i łatwością pracy w Bibliotece Kongresu, Geremek dodał: „Mam nadzieję, że pobyt ten pomoże mi w przełamaniu pewnej bariery lingwistycznej, oddzielającej mnie od świata anglosaskiego. Aż dotąd nie miałem potrzeby aktywnego wykorzystania języka angielskiego; sądzę, że nie dość poświęciłem mu uwagi, gdyż aż do samego końca nie byłem pewny przyjazdu.

Nie jest mi kompletnie obojętna myśl, iż zamiast przebywać nad brzegiem Potomaku, mógłbym być gdzieś w Europie. Jestem bowiem głęboko eurocentrycznym człowiekiem, dla którego Zachód ma swe granice na Morzu Śródziemnym i Atlantyku”.

Czy przypomniał sobie tę niedoskonałość dwadzieścia jeden lat później, podczas napiętych negocjacji z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Primakowem, gdy ten odmawiał wszystkim przedstawianym przez stronę polską propozycjom? Rozmowy prowadzone były w językach ojczystych obu polityków; zanosiło się na fiasko, kiedy to polski minister zaproponował interlokutorowi przejście na rosyjski. Argumenty wygłaszane w mowie Puszkina momentalnie trafiły na podatny grunt. Niezwykły dar Geremka nie tylko wysławiania się, ale i myślenia w innych językach, stanowił dla mnie, Francuza, dla którego podobne mistrzostwo było zawsze nieosiągalnym marzeniem, fenomen najbardziej fascynujący ze wszystkich. Dar ten był udoskonalany przez wszystkie lata życia Profesora. Wiedział, jak dać nam do zrozumienia, że Francja była jego wyborem, gdyż nasza mowa stała się dla niego narzędziem formułowania i wypowiadania idei. Byliśmy mu za to i wciąż jesteśmy niezmiernie wdzięczni. Poszerzanie znajomości kultur Starego Kontynentu stało się dla niego synonimem pogłębiania eurocentryzmu, czemu dał dowód w cytowanym wyżej liście z Ameryki z 1978 roku. Stał się modelowym i pionierskim Europejczykiem, dla którego podnoszenie różnic między Wschodem a Zachodem zatraciło wszelki sens w roku 1989. Stąd też jego uparta wrogość, ocierająca się o rewoltę, wobec ukutego w tamtym okresie przez francuską dyplomację akronimu PECO (z francuskiego – Kraje Europy Centralnej i Wschodniej), wskazującego na istnienie w Europie odrębnych bloków nawet pomimo upadku komunizmu.

Dla nas, Francuzów, ale liczę, że także i dla Polaków, Geremek-historyk i Geremek- -polityk to jedna i ta sama osoba. Pamiętajmy jednakże, że ten pierwszy był starszy od drugiego. Pierwsza wyraźna deklaracja polityczna Profesora miała miejsce w 1968 roku, gdy porzucił szeregi PZPR. Na dobre mąż stanu dołączył do naukowca dopiero w wieku pięćdziesięciu lat, aby przydać mu bardziej ludzkiego wymiaru i jeszcze większej legitymacji w służbie swemu narodowi. Wtedy już służba ta nosiła ponadnarodowe, ogólnoeuropejskie znamiona. Jednocześnie we wszystkich działaniach – publikacjach, wystąpieniach, inicjatywach badawczych – Geremek pozostał wierny zasadom, które towarzyszyły mu od początku dorosłego życia. Bez wahania zapłacił też żądaną cenę, gdy musiał przestać traktować politykę jako pasję, a zacząć podchodzić do niej jako do obowiązku. Dwa listy świadczą o tym dobitnie. Zostawiam mu zatem głos zamykający niniejsze rozważania.

Pierwszy list napisany został w Warszawie 17 marca 1983 do państwa Braudel wkrótce po wyjściu z więzienia:

„Droga Pani, Drogi Panie,

Wracam oto z długiej podróży. Myślę teraz nie tylko o rocznym okresie niewoli, gdy możliwe było wszystko co najgorsze, ale także o roku spędzonym w Solidarności. W kategoriach zachodnich powinienem był rzec, że porzucam politykę. Ale czyż jest to prawda? Znalazłem się w sytuacji poczucia obowiązku, służby – moja rada, działanie i refleksja były potrzebne. Wskoczyłem na statek zwany Solidarność bez zbytniego optymizmu, wiedząc, że sukces nie jest możliwy, ale wiedząc jednocześnie, że historię Polski stworzyły takie właśnie niedoszłe triumfy i że solidarność robotników i inteligencji roku 1981, nawet jeśli nie przynosi natychmiastowych owoców, jest bardzo ważna dla przyszłości.

Niełatwo jest mi po prostu wrócić do zawodu historyka. Są ku temu pewne przeszkody psychologiczne, ale też i inne. Nie mogę zdezerterować. Trzeba czasu, abym przekonał siebie i innych, że praca nad dawnymi dziejami służy mojemu krajowi przynajmniej o tyle, że przywiązuje go do Europy. Zawsze była to i jest największa szansa dla Polski.

Nie wiem, jak odwdzięczyć się Wam za Wasze myśli i pomoc, zatem powiem po prostu: dziękuję. Ściskam Was serdecznie”.

Drugie pismo datowane jest na 30 maja 1985 i tyczy się gratulacji dla Braudela z tytułu włączenia go w poczet członków Akademii Francuskiej oraz żalu, że autor nie będzie w stanie uczestniczyć w ceremonii:

„Moje gratulacje składam w równym stopniu Mistrzowi wszystkich historyków, co memu własnemu Mistrzowi: zawdzięczam Panu prawdziwy głód ludzkich dziejów, przyjemność studiowania ograniczeń i swobód, a także zainteresowanie teraźniejszością. W bilansie długów muszę też dodać drogę, jaką przebyłem od naszego pierwszego spotkania w 1956 roku w Kolegium Francuskim, poprzez pobyt Pana i Pańskiej żony w Polsce rok później – i wszystko inne aż po dziś dzień. To Francji winny jestem moje rozsmakowanie w wolności. Nigdy też nie skarżyłem się na konieczność płacenia zań wymaganej ceny”.

Godność za wolność :)

W pierwszych tygodniach rządów PiS obserwowaliśmy ofensywę legislacyjną, którą lider .Nowoczesnej Ryszard Petru określił, ze względu na tempo i zakres zmian, mianem „blitzkriegu”. Obecnie emocje z nią związane już nieco zmalały, bardziej zajmuje nas sytuacja związana z przeszłością Lecha Wałęsy. Być może emocje te powrócą, gdy Trybunał Konstytucyjny wyda 8 marca wyrok ws. uchwalonej przez PiS ustawy paraliżującej jego prace, a obóz władzy werdykt ten odrzuci lub zbojkotuje. Niezależnie od tego trzeba przyznać, że PiS podszedł do realizacji swoich ustrojowych celów profesjonalnie z punktu widzenia sztuki politycznego PR. Najbardziej fundamentalne i brzemienne w skutki, a przy tym potencjalnie budzące najsilniejszy opór społeczeństwa posunięcia zostały wdrożone na samym początku kadencji, co zwiększa prawdopodobieństwo ich nikłej relewancji w momencie podejmowania przez obywateli kolejnych decyzji wyborczych począwszy od jesieni 2018 r. PiS kalkulował zapewne, że paraliż TK i związane z tym faktyczne zawieszenie obowiązywania konstytucji RP (zwłaszcza w zakresie postanowień nadających obywatelom i opozycji prawa), uchwalenie ustawy dającej policji i innym służbom aparatu przymusu niemal nieograniczonych uprawnień inwigilacyjnych (zwłaszcza w internecie, w odniesieniu do tzw. dowodów-owoców z zatrutego drzewa czy zwolnienia prokuratorów z gorsetu praworządności), przejęcie mediów publicznych i przemiana ich w narzędzie otwartej propagandy, likwidacja służby cywilnej i obsadzenie stanowisk ludźmi partii wraz z nową doktryną lojalności urzędników wobec PiS zamiast wobec państwa – że te wszystkie sprawy spowodują ostrą reakcję opinii publicznej i zaszkodzą partii w sondażach poparcia.

Reakcja, co prawda, nastąpiła. Powołany przez obywateli Komitet Obrony Demokracji gromadzi na demonstracjach wiele tysięcy ludzi i może stać się zjawiskiem trwałym do końca obecnej kadencji parlamentu. Pojawiła się ponadto silna reakcja ze strony naszych sojuszników wśród państw liberalnej demokracji w Europie oraz z USA, a także organizacji międzynarodowych takich jak Rada Europy. Nie ma natomiast reakcji w postaci utraty przez PiS znaczącej części elektoratu. Poparcie dla partii rządzącej utrzymuje się na równym poziomie, nie licząc ewentualnie małego dołka w grudniu 2015 r. Zjawiskiem trwałym okazało się ponadto bardzo wysokie poparcie dla stylu i filozofii rządzenia PiS wśród wyborców w najmłodszej grupie wiekowej, do 25. roku życia, nawet jeśli w preferencjach partyjnych część z nich opowiada się nie tyle za PiS, co za jego potencjalnymi, jeszcze bardziej antyliberalnymi sojusznikami (z ruchem Kukiza na czele). Skoro te działania nie spowodowały mierzalnego uszczerbku w wizerunku obozu władzy, to pierwszy rok kadencji rysuje się dla niego w barwach różowych, ponieważ na pewno drugi etap, związany z wprowadzeniem 500+ czy ukaraniem „złych” banków podatkiem, strat poparcia nie wywoła.

Sfrustrowani niedowartościowani 

Naturalnym jest pytanie o źródło trwałego poparcia dla PiS, którym nie może już być wygodny status partii opozycyjnej. Dołączenie do wyborców ze wsi, słabo wykształconych oraz najstarszych także wyborców najmłodszych jako czwartej grupy o wyjątkowo dużej gotowości wspierania prawicy rzuca nowe światło na te dywagacje, nie unieważniając przy tym wniosków wcześniejszych. Kluczowym pojęciem dla zrozumienia siły PiS wydaje się „poczucie godności”, którego deficyt stał się szczególnie mocno odczuwalny w ostatnich latach rządów PO-PSL właśnie w wymienionych czterech grupach. Wszelkie problemy, zarówno te natury socjalnej, jak i związane z obawami przed modernizacją społeczno-obyczajową, dynamiką zmian w kraju i na świecie, pogłębianiem się europejskiej integracji, frustracją związaną z postrzeganiem własnego regionu jako zapomnianego i zaniedbanego, a w końcu arogancją ekipy długotrwale pozostającej u władzy, zlały się w to jedno zjawisko deficytu poczucia godności obywatela i żądania radykalnych zmian w relacji pomiędzy nim a ludźmi władzy. Młodzi, co dość zrozumiałe, postrzegali trwające 8 lat rządy PO-PSL jako „wieczne rządy”. Starsi, od dawna lojalni wobec PiS, od równie dawna przyjmują narrację o całym okresie III RP jako czasie władzy jednej i tej samej ekipy (z krótkimi rocznymi przerwami na rządy Olszewskiego i Kaczyńskiego). Wszyscy oni mieli dość ciągle tych samych twarzy. Umeblowanie przez Ewę Kopacz rządu w sposób podporządkowany logice godzenia wewnętrznych frakcji w PO przelało czarę goryczy, która napełniać się zaczęła wskutek konfrontacji zwykłych ludzi z dobrym samopoczuciem ówczesnej władzy za pośrednictwem nagrań kelnerów.

Arogancja budziła wściekłość, ale poczucie niemocy, braku wpływu na działania rządu, generowało wątpliwość co do własnej podmiotowości niezadowolonych z linii PO-PSL obywateli. Tak pojawiała się, zataczająca coraz szersze kręgi, frustracja. Wyborcy nie rozumieli dlaczego ten rząd czasami  łatwo się ugina (restrukturyzacja kopalni, ACTA, „matki pierwszego kwartału”, wielokrotnie odkładana reforma wieku szkolnego), a czasami uporczywie ignoruje uwagi obywateli (OFE, wiek emerytalny i – przez długi czas – rodzice dzieci niepełnosprawnych). To była polityka nieczytelna. Rząd nie potrafił zbudować przekonującej narracji wokół koniecznych reform (górnictwo czy wiek emerytalny 67), utracił (przez zniszczenie OFE i nieustanne nękanie przedsiębiorców kontrolami) zaufanie grup, które były jego naturalnymi sojusznikami, przez co nie były one zainteresowane wsparciem rządu wobec ataków związków zawodowych czy rodziców rozhisteryzowanych nieuczciwą kampanią Elbanowskich. Jego naturalny elektorat zaczął odczuwać to samo, co jego odwieczni krytycy i zwolennicy opozycji – lekceważenie ze strony władzy, niedowartościowanie, ubezwłasnowolnienie, słowem: deficyt godności obywatelskiej. PiS naturalnie całą tę sytuację doskonale wykorzystał, wplatając urazy i poczucie niedowartościowania bardzo wielu wyborców w ostrą, nieprzerwanie od co najmniej 2005 r., retorykę debaty publicznej w Polsce. W jego ujęciu rozczarowanie i poczucie złego potraktowania ludzi w związku ze sprawami regulacji emerytur, szkół czy polityki społecznej (a więc tematów ze swojej natury tworzących pole do rzeczowej debaty i kompromisów!) zostało wplecione w ogólną godnościową narrację o wymiarze narodowościowym, upstrzonym elementami ksenofobicznymi, antyunijnymi i martyrologicznymi, przez co wydawało się stanowić z tym wszystkim logiczną całość, a nawet nieuniknioną konsekwencję rządów stawiających wolność i modernizację przed tradycją, wiarą i nacjonalizmem.

PiS w czasie kampanii wyborczej oczywiście nosił maski Beaty Szydło i Andrzeja Dudy. Słyszeliśmy, że MON obejmie Jarosław Gowin, aby nikomu nie przyszło do głowy, że postacie takie jak Antoni Macierewicz, Mariusz Kamiński czy Zbigniew Ziobro odegrają istotne role w nowym układzie władzy. Tak samo było na płaszczyźnie doboru tematów kampanijnych, gdzie PiS grał rolę socjaldemokracji kładącej nacisk na politykę społeczną. Po wyborach okazało się, że zamiary były zgoła inne. Prawie wszystkie zamierzenia dotyczące ustrojowych checks and balances instytucji władzy oraz poszerzania uprawnień kontrolnych państwa nad obywatelem zostały zrealizowane w pierwszym kwartale rządów, podczas gdy z rubryki polityki społecznej starczyło czasu tylko na 500+ i wiek szkolny. Gdy jednak spojrzymy dziś na sondaże partyjne, teza o tym, że PiS absolutnie nie dostałby mandatu do rządzenia krajem, gdyby grał przed wyborami w otwarte karty, nie wydaje się już nadmiernie przekonująca. Ewentualnie władzą dzieliłby się z ludźmi Pawła Kukiza, co niekoniecznie stanowiłoby lepszą wersję zdarzeń.

Bez wolności można się obyć

Wielu wyborców PiS temu usilnie zaprzecza, ale wielu innych, zwłaszcza młodszych jego sympatyków, tylko wzrusza ramionami na argument, iż zmiany ustrojowe zaprowadzone przez partię władzy, pomimo nieposiadania większości konstytucyjnej, niszczą liberalną demokrację w Polsce i stanowią potencjalnie poważne źródło zagrożenia dla wolności obywatelskich. „Tak? I co z tego?” Obawy przed ograniczeniem wolności, kiedyś jeden z najmocniejszych impulsów do mobilizacji politycznej (wybory 2007 r., ACTA), tracą w Polsce relewancję w dobie wielopoziomowego kryzysu demokracji w całej Europie (austerity, kryzys imigracyjny, rozluźnienie UE, presja alternatywnych modeli ustrojowych z Rosji i Turcji, strach przed terroryzmem, bezrobocie młodych, itd.). Oczywiście pozostają one istotne (KOD nie wziął się znikąd), ale dla coraz liczniejszej grupy wyborców nie są kluczowe. W ten oto sposób obawy przed przejęciem władzy przez ultrakonserwatywną partię – znaną ze swojej obsesji na punkcie przejęcia pełnej kontroli nad aparatem przymusu państwa, co wywołuje pewien dyskomfort także u niejednego wyborcy prawicy – są tylko jednym z czynników. W 2015 r. na drugiej szali znalazł się deficyt poczucia godności i to on w przypadku wielu wyborców, w tym zdecydowanej większości wyborców młodych, przeważył. Naturalnie dopomogła tutaj standardowa metoda populistyczna, a więc nakreślenie wizji „dobrej zmiany”, po której rząd wsłucha się w oczekiwania wyborców, da po 500 zł rodzicom, leki seniorom, obniży wiek emerytalny, zapewni pracę górnikom niezależnie od koniunktury. Rząd rozdający to rząd wsłuchany, a taki zwraca podmiotowość obywatelowi. Choćby i kosztem budżetu.

Co z tego więc, że rząd zabierze nam wolność poprzez zmiany ustrojowe, skoro jest to rząd słuchający nas i robiący to, czego od niego chcemy? Niepotrzebne są żadne konstytucyjne gwarancje, jeśli wola ludu stoi na pierwszym miejscu! To tok myślenia pozwalający machnąć ręką na wolność i jej zagrożenia. Szczególnie łatwo przychodzi to ludziom urodzonym po 1985 r., którzy nie zaznali nigdy świadomie życia w państwie niewolnym. Dla współczesnych młodych Polaków poniżej 30. roku życia wolność jest jedną z wielu wartości, które podlegają uzgodnieniom z wymogami posiadania wartości innych. Tu znów godność jest kluczem, ale posiada różne przejawy. Przynależenie do wspólnoty jest jednym z jej źródeł. Dlatego tak ważna jest godność naszej wspólnoty narodowej. Póki pozostaje nienaruszona, póty każdy z jej członków może czerpać tę godność także dla siebie. I nie ma znaczenia wówczas to, że osobiście, indywidualnie i jednostkowo żadnych sukcesów nie osiągnął. Skoro sam nie wygenerował dla siebie powodów do dumy, wówczas może być dumny z bycia Polakiem, którego przodkowie walczyli o niepodległość, byli niezłomni, musieli stawić czoła całemu nieprzyjaznemu światu, a dziś są opluwani przez Grossa lub media zachodnie omyłkowo piszące o „polskich obozach koncentracyjnych”. Przy takim rozumowaniu każda połajanka pod adresem polskiego rządu dotycząca niszczenia przezeń państwa prawa, która dociera zza granicy, nie tylko z Niemiec, ale i z USA, jest atakiem na godność. Umacnia poparcie dla władzy, nie ją osłabia. Treść merytoryczna nie ma znaczenia, ważne, że autor treści jest nie-Polakiem. Ta cześć dzisiejszej młodzież to ludzie, którym imponuje pójście w szeregu, noszenie swoistych uniformów (dziś to czarne koszulki z niepodległościowymi symbolami, ale często także z symbolami ksenofobicznymi czy szerzącymi nienawiść wobec innych nurtów ideowych). Ich pogardę budzi pozytywizm polskiej wolności po 1989 r. Największą zbrodnią III RP jest to, że nie powstała w wyniki przelewu krwi, nie była efektem zwycięstwa nowych „niezłomnych”, a powstała wskutek nie tylko dialogu, ale nawet cwaniackiego wykiwania komunistów przez grupkę opozycjonistów, i to dziwnie nie-biało-czarnych, bo mających za sobą młodzieńcze epizody w PZPR, a może nawet i w uwikłaniu we współpracę z SB. Oni powinni byli chwycić za broń w 1981 r., następnie pójść do lasu i jeden po drugim ginąć w poetycko pięknej pozie, w ten sposób ponosząc klęskę, jak na archetypowego polskiego bohatera przecież przystało. A reformy ustroju, konstytucja z 1997 r., dostosowanie polskiego prawa do wymogów unijnych, akcesja, zbudowanie pozycji współdecydenta w UE, wykorzystanie środków unijnych czy boom infrastrukturalny ostatnich lat mogą być w najlepszym razie ledwie tolerowanymi obiektami pogardy za swoją miałkość, umiarkowanie, zdroworozsądkowość i mainstreamowość. Po co komu takie warunki do życia wolnej jednostki, skoro ten ktoś chce być częścią etnicznej wspólnoty krwi, chce walczyć w „narodowej rewolucji”, chociażby przeciwko muzułmańskim imigrantom z braku laku?

Ale wolność jest niedobra także z innego powodu. W wydaniu liberalnym ona zawsze miała swoją marchewkę i swój kij. Skoro już odrzuca się marchewkę wolności indywidualnej, to można z ulgą odrzucić kij wolności gospodarczej, która każdego z osobna stawia przed testem zaradności i pracowitości. Zła sytuacja materialna jest także zagrożeniem dla poczucia godności każdego, ale zwłaszcza młodego człowieka, którego wówczas spotykają pierwsze poważne życiowe rozczarowania. Pogorszone perspektywy na rynku pracy, niskie płace, złe warunki zatrudnienia, złe dostosowanie oferty szkół do realnego rynku pracy, zwłaszcza lokalnie – to wszystko dodatkowe źródła frustracji i najsilniejsza dziś przyczyna niechęci do takiej wolności, która stawia nam wyzwania oraz poddaje testom nasze umiejętności i potencjały. Odpalić racę i wznieść patriotyczny okrzyk jest łatwiej niż założyć firmę i pracować w niej nawet 60 godzin tygodniowo, póki nie „zaskoczy”. Owszem, wielu rzeczywiście nie daje rady. Ale wielu też nie bardzo chce radę dać. Niech więc to Beata Szydło, jak sama deklaruje, #dajeradę i znajdzie rozwiązanie. Niech państwo da środki na życie i tak uratuje znów godność. W tym punkcie filozofia partyjki Razem zresztą stapia się z myśleniem PiS w harmonijny dwugłos.

W 2019 r. kolejne wybory parlamentarne i okazja, aby zamknąć obecny etap, który zwolennikom wolności spędza sen z powiek. Skoro polityk rozdający godność w postaci środków finansowych i uniesień patriotyczno-nacjonalistycznych, wzmacnianych raz po raz igrzyskami a to z Niemcem, a to z teczką w roli głównej, zawsze będzie miał lepsze karty od polityka wzywającego do umiarkowania, do brania swoich spraw we własne ręce, do liczenia złotówek, aby nie obarczyć naszych dzieci greckich rozmiarów długiem, to gdzie jest nadzieja? Ona gdzieś się tli, ale nie jest dziś jeszcze wielka.

… umiera ostatnia?

Po pierwsze, nadzieja w rachunkach i w obywatelach jeszcze młodszych. Rachunki przyjdą, za prezenty trzeba będzie zapłacić, a matematyka nie przewiduje cudów. Jest szansa, że faktury przyjdą w momencie obywatelskiego dojrzewania ludzi dziś będących w wieku 8-16 lat, czyli za lat 5-10. Jest nadzieja, że to się zbiegnie w czasie, a ci nowi dorośli i nowi wyborcy zobaczą, jak boleśnie na „dobrej zmianie” przejechali się ich starsi koledzy, którzy postawili na bycie na utrzymaniu państwa PiS. Sama przekora może pomóc, bo powoduje ona, że młodzież odrzuca wzorce popularne kilka lat wcześniej. Wystarczy spojrzeć na przemiany w popkulturze. Warto też pamiętać o buntowniczości młodych ludzi i wyobrazić sobie ich reakcje na ewentualną toporną propagandę pisowskiego światopoglądu w szkołach.

Po drugie, z tym poczuciem godności, na razie dość skutecznie przywróconym przez PiS, różnie może potem być. Wielkim złudzeniem okaże się, że można zachować poczucie godności osobistej w sytuacji niedysponowania gwarancjami wolności. Taka godność to tylko złudzenie, przywilej dany przez trzymającą obywateli w ręku władzę, który przy pierwszym kaprysie może zostać im odebrany. Gdy tylko skruszeje sojusz władzy z większością społeczeństwa, pojawi się niezadowolenie, trudności finansowe państwa, aż w końcu poczucie koncesjonowanej godności zniknie. Pozostanie tylko zamordyzm w miejsce ograniczonej wcześniej, przy lekkomyślnej bierności społeczeństwa, wolności. Prawdziwe poczucie godności może mieć bowiem tylko człowiek wolny, nawet jeśli tę godność trzeba sobie wypracować własnym wysiłkiem. Nie ma innej drogi, czego dziś jeszcze zwolennicy obozu władzy nie rozumieją. Ale to się zmieni.

Po trzecie, ważnym czynnikiem będzie uświadomienie sobie geopolitycznym konsekwencji obecnej polityki PiS. Rozluźnianie relacji z krajami „starej Unii”, w tym zwłaszcza z Niemcami, naszym dotąd najważniejszym sojusznikiem, konstruowanie zdumiewającego nowego sojuszu numer 1 z Wielką Brytanią, która sobie tego nie życzy i nie potrzebuje, osłabianie spoistości UE jako takiej – wszystko to zwiększa ryzyko ponownego wejścia Polski w rosyjską strefę wpływów, w której chyba relatywnie chętnie wejdą wyszehradzcy sojusznicy, zwłaszcza Węgrzy i Słowacy. Gdyby Polska podążyła ich śladem, byłby to skutek polityczny niechciany ani przez PiS, ani przez zasadniczą grupę zwolenników tej partii.

Po czwarte w końcu, zadaniem opozycji jest w ciągu najbliższych dwóch lat w sposób przekonujący zasypać to pęknięcie, które spowodowało, że wolność i godność, a więc dwie pożądane wartości, znalazły się w dziwacznym konflikcie wobec siebie. Wymaga to nowego planu politycznego, otwarcia się na demokratyzację na wszystkich płaszczyznach, także w odniesieniu do wewnątrzpartyjnych prac programowych. Partie opozycji nie mogą być zamkniętymi klubami, muszą być dla ludzi, muszą słuchać argumentów i uwzględniać je albo dokładnie wyjaśniać dlaczego danego argumentu akurat nie uwzględniają. Tak aby nadal byli w Polsce ludzie, którzy mogą powiedzieć, że liberalne partie proponują niepasujący im program, ale aby jednocześnie już nie było nikogo, kto mógłby zgodnie z prawdą rzec, że nie został przez nie wysłuchany i potraktowany z pełną powagą.

Cienka niebieska linia :)

Siła i atrakcyjność liberalizmu, jako oferty światopoglądowej, zawsze wynikała przede wszystkim z ulokowania przezeń wolności jednostki ludzkiej na szczycie hierarchii przedmiotowych wartości. Generalnie rzecz ujmując, wizja życia wolnego, nieskrępowanego wieloma nakazami i zakazami, realna możliwość dokonywania samodzielnych wyborów stylu życia i podejmowania własnych decyzji o sobie, jest ponętna. Większość spośród ludzi pragnie tak żyć, a nawet ci nieliczni, preferujący oddanie się w relacje ścisłego podporządkowania (np. życie klauzurowe), chcą mieć przeświadczenie, że gdzieś na początku swej drogi dokonali wolnego wyboru. Wolność decydowania o sobie oznacza, że człowiek jest podmiotem. W refleksji filozoficznej liberalizmu raz po raz odkrywamy myśl, że nadanie wolności tak wysokiej rangi wynika z wysokiej oceny człowieka jako istoty. I odwrotnie, wysoka ocena wartości i godności jednostki ludzkiej przesądza w sposób konieczny o potrzebie sformułowania postulatu jej zasadniczej wolności.

Potrzebuję wolności, ale…

W warstwie deklaracji więc wolność jest dla nas złotym Graalem, który pragniemy uczynić spiritus movens naszego bytowania na Ziemi. W rzeczywistości jednak sprawa ta nie wygląda już na tak oczywistą. Pobieżne spojrzenie na klasyczną piramidę (hierarchię) potrzeb Maslowa tłumaczy ten dylemat. Wolność jest dla człowieka narzędziem do realizacji większości z umieszczonych na piramidzie potrzeb, ale jej znaczenie w procesie zaspokajania rośnie w miarę jak na tej piramidzie przesuwamy się ku potrzebom mniej palącym. Nie ma oczywiście samorealizacji jednostki ludzkiej, czy ekspresji jej jestestwa bez wolności różnego typu. Ale już dla zaspokojenia potrzeb pierwszego rzędu, czyli potrzeby podstawowej (przetrwanie) oraz drugiej w kolejności (potrzeby biologiczne) wolność, choć nie zupełnie bez znaczenia, kluczowa nie jest, a przynajmniej w określonych formułach organizacji społeczeństwa/państwa być nie musi. To na tym właśnie polu bój liberalizmowi skutecznie wydają od stuleci konkurencyjne światopoglądy, prezentujące oferty alternatywne dla zaspokajania potrzeb pierwszego rzędu poprzez ograniczenie, a nie maksymalizację wolności. Coś za coś – zabezpieczenie potrzeb pierwszego rzędu w zamian za ograniczenie potencjalnych możliwości zaspokajania potrzeb drugiego rzędu (samorealizacyjno-ekspresywnych) – to wydaje się dla większości ludzi dobry układ. Argumenty antyliberałów nie są słabe. W istocie, można zasadnie argumentować, że z punktu widzenia przetrwania wolność może być nawet przeciwskuteczna, gdy przyczynia się do redukcji poziomu bezpieczeństwa, wyższego zawsze przecież w zamordyzmie. Natomiast z punktu widzenia zaspokajania potrzeb biologicznych (np. wyżywienie, dach nad głową), proste dostarczenie ich przez wspólnotę zorganizowaną w państwo jest lepszą metodą od wolności wymuszającej istnienie wolnego rynku, który zawsze wiąże się z elementami ryzyka i niepewności.

Upraszczając te dywagacje, dochodzimy do znanego od wieku konfliktu pomiędzy wolnością i równością. Obojętnie bowiem, jakie są szczegółowe metody zaspokajania ludzkich potrzeb pierwszego rzędu, zasadzają się one na Drangu ku równości. Bezpieczeństwo cielesne zwiększymy, jeśli ograniczymy prawem i aktywnością aparatu przemocy państwa wolną działalność jednostek, generując większą spoistość i upodobnienie stylów życia zbliżymy się ku formom pierwotnych wspólnot ludzkich, w których brak pluralizmu i identyczność prowadzonych przez ich członków stylów życia należała do gwarancji redukcji napięć, ograniczania konfliktów interesów, zwiększania poczucia wspólnoty losu i solidarności z Takim Samym. Bezpieczeństwo socjalne zwiększymy naturalnie ograniczając niepewność i ryzyka związane ze spontaniczną i wolną działalnością ekonomiczną ludzi, regulując jej ramy i przejmując znaczące jej połacie do domeny wyłączności państwa z zadeklarowanym celem usunięcia nierówności w zakresie materialnego stanu posiadania. Oznacza to, że hierarchia potrzeb Maslowa pozwala na dobitne stwierdzenie, iż człowiek – jakkolwiek deklarujący zamiłowanie do wolności – jest w rzeczywistości, z biologicznie uwarunkowanych przyczyn, żądny równości. Czuje się lepiej i bezpieczniej, gdy zbiorowe narzędzia w postaci państwa, religii i presji społecznej skłaniają ludzi do niewychylania się ze swoją indywidualnością i życia w sposób możliwie zbliżonych do wszystkich innych w sensie stylu życia i wyborów moralnych (upowszechnianie za pomocą doktryny religijnej) oraz w sensie statusu materialnego (welfare state).

Liberalizm od wieków męczy się z powyższym dylematem. Raz po raz powstają traktaty argumentujące, iż wolność może służyć także do zaspokajania potrzeb pierwszego rzędu, co więcej sugerujące, że pod warunkiem rozwagi w organizacji życia społecznego uczyni ona to w sposób bardziej racjonalny, efektywniejszy i „zdrowszy” z punktu widzenia relacji międzyludzkich. Argumentacje te są na pewno przekonujące na niektórych poziomach intelektualnej percepcji. Pozostaje jednak problem zupełnie fundamentalny. Skoro liberalizm swoje przywiązanie do wolności uzasadnia wysoką oceną jednostki ludzkiej, jako istoty o moralnej konstytucji legitymizującej ją do wolnego decydowania o samej sobie, to musi przyjąć, że dokładnie ta sama filozoficzna ocena człowieka może, a nawet musi prowadzić do nadania także równości wysokiej rangi w aksjologicznym świecie. No bo, skoro człowiek zasługuje na wysokie noty i jest zdolny przejąć odpowiedzialność za własną wolność, to zasługuje również na równy status w porównaniu z innymi ludźmi. Gdyby było inaczej, liberalne uzasadnienie dla nadania człowiekowi wolności natychmiast rozsypałoby się logicznie. Nierówność statusu oznaczać musiałaby mniej wolności dla jednych niż dla drugich, a mniej wolności oznaczałoby ograniczenia aż po uprawnienie tych drugich do wydawania nakazów i zakazów tym pierwszym. A zatem do stopniowego zniewolenia na drodze spontanicznych procesów społecznych polegających w tym przypadku na wykorzystywaniu przewagi statusu.

Identyczność w wolności

Naturalnie liberalizm niemal u swojego zarania odpowiedział na tą trudność postulatem równego zakresu wolności dla każdej jednostki ludzkiej. John Stuart Mill uściślił te refleksje sugerując, że granicą wolności każdego człowieka są każdorazowo zakresy wolności każdego innego człowieka. To powszechnie znana koncepcja. Jej bardzo istotnym elementem jest jednak także założenie, że owe zakresy wolności są w przypadku każdego z ludzi identycznie duże, zawierają te same zestawy potencjalnych możliwości, a więc są równe. Od tego wniosku zaczyna się pozytywna percepcja równości przez liberalizm. Równość zostaje w tym nurcie światopoglądowym uznana za wartość pożądaną i umieszczona wysoko w liberalnej hierarchii wartości. Wysoko, ale poniżej wolności. Fakt trudności w uzgadnianiu, a od pewnego momentu istnienie po prostu sprzeczności pomiędzy wolnością a równością, oznacza, że liberalizm zarówno konieczny, pożądany, dopuszczalny, jak i już niedopuszczalny zakres równości uczynił ważnym przedmiotem swojej refleksji.

Jak się rychło okazało, problem jest bardzo złożony. Przyjęcie formuły równości wolności nie nastręczało żadnych trudności tylko na poziomie teoretycznym i w odniesieniu do ujęcia potencjalnego. Prawna gwarancja równości praw i swobód może zostać dość łatwo przyjęta, zakotwiczona w konstytucji, a następnie w zakresie szczegółowym dodatkowo umocowana w ustawach. Do tego wystarczająca jest wola polityczna, której fundamentem zawsze będzie wspomniane na wstępie deklaratywne pożądanie wolności przez daną społeczność. Tak oto powstanie porządek prawny, który formalnie każdej jednostce stworzy możliwość do szerokiego i – co tutaj kluczowe – identycznego korzystania ze swojej wolności, a ograniczenia wynikające wyłącznie z potrzeby ochrony wolności innych będą generować pewną ograniczoną liczbę zakazów, ale zakazów dotyczących w równej mierze każdego członka społeczności. Na tzw. papierze równość wolności zostaje osiągnięta, potencjalnie każdy człowiek ma takie same możliwości działania, ekspresji i wybierania w wolny sposób.

Potencjalnie. Schody zaczynają się wówczas, gdy ludzie zaczynają z posiadanych praw korzystać. Na poziomie praktycznym i w odniesieniu do ujęcia realnego życia oczywiście natychmiast okazuje się, że zakresy faktycznej możliwości działania, czyli korzystania z wolności, nie są równe i takie być nie mogą. Być może stąd w liberalizmie wzięło się rozróżnienie na wolność negatywną i pozytywną. Negatywna (w dużym uproszczeniu) to sfera, w której brak zewnętrznego zakazu/nakazu stwarza przestrzeń do wolnego działania, którą jednostka formalnie może zapełnić swoją aktywnością. Pozytywna (znów w analogicznym uproszczeniu) to realne możliwości podjęcia przez jednostkę rzeczonej aktywności. Ponieważ liberalizm postuluje równość wolności, postuluje równocześnie, aby jedyną wolnością „dostarczaną” jednostkom przez państwo/prawo/społeczeństwo była wolność negatywna, gdzie ową równość można zrealizować bez większych przeszkód. „Dostarczenie” równości wolności w odniesieniu do jej pozytywnego rozumienia musiałoby jednak oznaczać zrównanie jednostek ludzkich co do realnych i faktycznych możliwości podejmowania działań noszących znamiona realizacji indywidualnej wolności. Przechodząc do konkretów, oznaczałoby dostarczenie wszystkim środków, jakie często są potrzebne, aby z wolności realnie korzystać. Prawda jest bowiem prosta: aby korzystać realnie z szerokiego zakresu wolności, a więc mieć wiele możliwości, trzeba posiadać środki materialne. Im więcej takich środków jednostka posiada, tym szerszy jest zakres jej pozytywnej wolności. Gdybyśmy więc chcieli zaprowadzić całkowitą równość wolności w tym znaczeniu, musielibyśmy wprowadzić równość materialną. Równość materialna jednak nie może zaistnieć spontanicznie, to jasne (ludzie mają różne potencjały intelektualne, różną gotowość do intensywnego świadczenia pracy, różne zainteresowania i umiejętności, w końcu różne pokłady zwyczajnego szczęścia w życiu, a w dodatku różne przypadkowe zdarzenia wywierają piętno na ich życiowej drodze). Wymaga ona aktywności dystrybucyjnej i konfiskacyjnej państwa i jego aparatu przymusu. Oznacza to tyle, że osiągnięcie równości wolności pozytywnej oznaczałoby pogrzebanie równości wolności negatywnej. Skoro zaś liberalizm stawia wolność wyżej w hierarchii wartości od równości, to wniosek może być jeden: taki zakres równości jest niedopuszczalny, a równość wolności możliwa tylko w odniesieniu do formalnej, potencjalnej wolności negatywnej. Nierówność wolności pozytywnej/możliwości działania jest zaś nieunikniona.

Od zawsze antycypowano, instynktownie odczuwano, że wolność i równość są wartościami o potencjale wchodzenia ze sobą w nierozwiązywalny konflikt. Właśnie w tym punkcie staje się to oczywiste i daje się analizować. Każda tradycja światopoglądowa konflikt ten ma prawo rozwiązywać na swój sposób. Liberalizm czyni to ograniczając równość, aby ratować wolność. To łatwe do zrozumienia. Skro najwyższa z wartości w hierarchii – wolność – może zostać ograniczona przez wolność (mianowicie wolność jednego człowieka przez wolność drugiego człowieka), to tym bardziej niżej ulokowana równość może przez wzgląd na wolność być ograniczana. Pytanie kluczowe, jakie w naturalny sposób pojawia się tutaj, brzmi: ile równości można wprowadzić, aby nie destruowała ona wolności, jaki jest maksymalny konieczny, pożądany i dopuszczalny zakres równości w liberalnym spojrzeniu na organizację relacji międzyludzkich?

Równość w różnych dawkach

W celu ustalenia, gdzie przebiega owa linia liberalnej akceptacji dla równości, nazwana tutaj (w celu nadania artykułowi atrakcyjnego tytułu i zwabienia do lektury nieco większej liczby czytelników) „cienką niebieską linią”, można wyobrazić sobie pomocniczą wizję „piramidy równości”, w której na szczycie będzie znajdować się organizacja życia zbiorowego z najmniejszym, a u podstaw z największym zakresem równości. Poziomów na tej piramidzie wyznaczyć można, dla celów poniższych dywagacji, aż 8, ale dwa z nich uda się natychmiast wyeliminować. Jeśli bowiem przedmiotem analizy jest liberalizm, to jasnym jest, że odrzucone zostają oba ekstrema, a więc zarówno organizacja życia zbiorowego ludzi całkowicie pozbawiona równości (ustrój niewolniczy, społeczeństwo stanowe/kastowe, państwo wyznaniowe, dyktatura kliki wspieranej przez „przyjaciół królika” itd.), jak i zaprowadzająca całkowitą, czyli wymuszoną równość (komunizm utopijny i inne utopie, Gleichschaltung). Gdy pozbędziemy się tych w oczywisty sposób antyliberalnych form organizacji relacji międzyludzkich, w piramidzie równości zostanie 6 poziomów, które warto poddać bliższej analizie i spróbować ocenić podejście liberalizmu do nich w świetle tego, co już powiedziano.

Na poziomie pierwszym umiejscowimy równość filozoficzną, a więc posiadającą wyłącznie moralny wymiar koncepcję i przekonanie, iż każda istota ludzka jest warta tyle samo co inne z racji swego człowieczeństwa, nie ma ludzi lepszych i gorszych, nawet jeśli są zdolniejsi i mniej zdolni, mądrzejsi i głupsi, ładniejsi i brzydszy, bogatsi i biedniejsi.

Na poziomie drugim umieśćmy klasyczną koncepcję równości ludzi wobec prawa. Stanowi ona nad wyraz logiczną konsekwencję i rozwinięcie równości filozoficznej. Nadanie ludziom równych praw i równe traktowanie ich w porządku państwowo-prawnym jest pokłosiem wiary w to, że nie ma wśród nich lepszych i gorszych i być nie powinno. Brak arbitralności prawa jest namacalnym wyrazem tego przekonania. „Produktem” wprowadzenia w życie drugiego poziomu równości jest konstytucyjne państwo prawa.

Na poziomie trzecim znajdzie się równość polityczna. Pociąga ona za sobą cały szereg konsekwencji i rozwiązań, ale najbardziej istotnym będzie wprowadzenie powszechnego prawa wyborczego i ustroju demokratycznego. Usuwa się cenzusy wyborcze, będące oznaką nierówności. Ograniczenia praw wyborczych utrzymane w mocy (nieletni, ubezwłasnowolnieni, ukarani wyrokami sądów, funkcjonariusze newralgicznych służb, gdzie pożądana jest maksymalna neutralność polityczna) uznaje się za możliwe do pogodzenia z zasadniczą równością. Demokracja może funkcjonować zarówno jako pełna władza większości obywateli, jak i jako władza większości ograniczona koniecznością respektowania praw przedstawicieli mniejszości, które wynikają z pierwszego i drugiego poziomu piramidy równości. Liberalizm stoi na stanowisku ograniczonej władzy większości, zwanej niekiedy demokracją liberalną.

Na poziomie czwartym znajdują się pierwsze elementy związane z materialnym aspektem równości. Tutaj umieścimy równość szans oraz mechanizmy polityki społecznej państwa, które zorientowane są na zapewnienie różnie definiowanego minimum, a ich celem jest redukowanie zjawiska rzeczywistej nędzy. W tych ramach mówimy o przysłowiowym „dawaniu wędki”, usuwaniu niezawinionych przez jednostkę przeszkód czy barier w osiąganiu wyników zgodnych z jej osobistym potencjałem oraz zaangażowaniem w pracę i samorozwój. Ułatwia się więc osiągnięcie optymalizacji wyników pracy ludzkiej i wykorzystywanie potencjałów. Oczywiście sensowne zrównywanie szans i warunków rozwoju oznacza podniesienie ich dla tych, którzy konfrontowani są w ładzie spontanicznym przez warunki gorsze, a nie pogarszanie warunków tych, którzy dysponują warunkami lepszymi. Równość szans może polegać na równaniu do najniższego wspólnego mianownika, lecz taką politykę wyłączmy z tych rozważań, jako nieracjonalną.

Na poziomie piątym znajdą się działania zorientowane na osiąganie maksymalnej możliwej równości wyników i zapewnienie pełnego bezpieczeństwa socjalnego poprzez system różnorakich świadczeń (welfare state). Podczas gdy równość szans z poziomu czwartego oznaczała zgodę na nierówność wyników (spowodowaną naturalnie różnicami potencjałów pomiędzy ludźmi), tak tutaj za zasadne uznaje się tworzenie właśnie nierówności szans/warunków, aby wyniki możliwie ujednolicać. Za dopuszczalne uznaje się więc zarówno polepszanie warunków tych, którzy konfrontowani są w ładzie spontanicznym przez warunki gorsze, jak i pogarszanie warunków tych, którzy dysponują warunkami lepszymi, a nawet tworzenie sytuacji, aby pierwsi mieli warunki lepsze niż drudzy, tak aby nierówność warunków dała zbliżone wyniki, pomimo nierównych potencjałów.

W końcu, na poziomie szóstym, umieścimy ideał równości materialnej jako takiej. Do jego osiągnięcia służyć miałaby nie tylko jeszcze intensywniejsza redystrybucja, ale także nacjonalizacja dużych części gospodarki, bardzo wysoki poziom fiskalizmu. Słowem realizacja programu demokratycznego socjalizmu w stylu współczesnych zachodnioeuropejskich partii skrajnej lewicy.

Cienka niebieska linia

wikicommons
wikicommons

Gdzie na tej sześciopoziomowej piramidzie przebiega „cienka niebieska linia”? Które poziomy równości są z punktu widzenia liberalizmu konieczne, które pożądane, które dopuszczalne, a które niedopuszczalne? Najchętniej uchyliłbym się od orzeczenia wyroku i zaprosił czytelników, w tym zwłaszcza deklarujących się jako liberałowie, do wspólnej dyskusji. Jednak sądzę, że każdy, kto przebrnął do tej końcowej fazy tekstu zasługuje na jakaś propozycję wniosków.

„Cienka niebieska linia” przesuwała się ku dołowi piramidy wraz z rozwojem myśli liberalnej. Poza dyskusją wydaje się, że pierwszy (równość filozoficzna) i drugi (równość wobec prawa) poziom równości to zakresy równości z liberalnego punktu widzenia konieczne. Były akcentowane zawsze przez autorów liberalnych, począwszy od najwcześniejszych liberałów klasycznych. Poziom trzeci, związany z demokracją i powszechnością prawa wyborczego, budził o wiele większe kontrowersje. Można uznać, że liberalizm dopuszcza teoretycznie organizację życia społecznego w sposób niedemokratyczny (np. merytokratyczny), ale w warunkach współczesnych jest to marginalna w liberalizmie refleksja. Mocne osadzenie demokracji liberalnej w praktyce ustrojowej wielu państw ukazuje możliwość pogodzenia celów wolnościowych z powszechnym prawem wyborczym, a więc równością polityczną. Trzeci poziom na piramidzie równości to zatem pożądany poziom równości dla liberalizmu. 

Jeśli teraz spojrzymy na sam dół piramidy, to z pewnością uznamy, że szósty poziom postulujący równość materialną jest koncepcją porządku destruującą wolność. Zatem będzie dla liberalizmu niedopuszczalny. W efekcie, dyskusja ogniskować się będzie wokół klasyfikacji poziomów czwartego (równość szans + likwidacja nędzy) i piątego (równość wyników + bezpieczeństwo socjalne). Antycypuję tutaj pole do debaty pomiędzy współczesnymi liberałami, nawet w łonie redakcji „Liberte!”. W grę wchodzi nie tylko wyznaczenie „cienkiej niebieskiej linii” czysto pomiędzy tymi poziomami, ale i wgłębienie się w szczegóły i wskazanie jej przebiegu w poprzek wachlarza mechanizmów, które konstytuują poziom czwarty, albo i także poziom piąty. Osobiście – tak brzmi mój werdykt – „cienką niebieską linię” nakreśliłbym bardzo blisko granicy pomiędzy oboma tymi kontrowersyjnymi poziomami. Równość szans uwalnia jednostkę od „zniewolenia” w postaci ograniczenia jej wolności pozytywnej/możliwości działania, niebędącego skutkiem jej osobistych niepowodzeń, ale np. urodzenia w ubogiej rodzinie. Jeśli liberalizm ma być ideą indywidualistyczną, to może brać pod uwagę niwelowanie tego rodzaju zjawisk, które wykoślawiają działanie zasady „każdy kowalem własnego losu”. Jednak już równość wyników, która zakłada sztuczne upośledzanie jednych i takowe preferowanie drugich, ignoruje ich indywidualne cechy (potencjały) i ostatecznie każe wybitnych za to, że wybitni są, stoi w sprzeczności z owym preferowaniem podejścia indywidualistycznego i stosuje „worki”, do których wrzuca arbitralnie ludzi w oparciu o urzędowo opracowane kategorie. Walka ze zjawiskiem nędzy jest ściśle związana z walką o godność człowieka. Choć nie wprost, można ją uzasadnić w oparciu o niezwykle wysoką ocenę jednostki ludzkiej, jaka leży u podstaw liberalizmu. Bezpieczeństwo socjalne jest zaś już kategorią generującą wiele ryzyka dla funkcjonowania wolności. Jest jednak także kategorią dająca się analizować ilościowo, przez co pewna ograniczona liczba jego mechanizmów być może nadaje się do np. przejściowego stosowania, pod warunkiem założenia, jako kryterium, celu dążenia do usamodzielnienia się odbiorców. Ostatecznie czwarty poziom na piramidzie uznałbym za dopuszczalny poziom równości dla liberalizmu. Poziom piąty zaś zasadniczo za niedopuszczalny, ale z zastrzeżeniem możliwości nielicznych wyjątków na poziomie konkretów. 

Państwo asystujące vs. państwo zaopatrzeniowe 

Państwo liberalne może być „państwem asystującym”, zwłaszcza w trudnych czasach, a także trudnych okresach życia poszczególnych ludzi. Skoro uznajemy pluralizm postaw i cech ludzkich w każdej zbiorowości, to musimy otworzyć naszą percepcję także na zarzut niedopuszczalności standardyzacji wizji jednostki ludzkiej. Pewna elastyczność w zakreślaniu „cienkiej niebieskiej linii” i możliwość jej tymczasowego przesuwania są dostępną opcją dla ludzi praktycznie uprawiających liberalną politykę. Rozsądek i krytycyzm powinien podpowiadać, kiedy nasze „państwo asystujące” niebezpiecznie przeistacza się w „państwo zaopatrzeniowe”. To winien być ten moment na liberalne „stop”.

Egalitaryzm :)

LibertyEqualityorDeath

W ostatnich dekadach standardem stało się nazywanie liberalnej formy rządów „liberaną demokracją”. Pierwsze zasady liberalizmu w pełni dają się pogodzić tylko ze stanem uporządkowanej anarchii, a więc rodzącej się spontanicznie struktury konwencjonalnych reguł. Nawet niedoskonałe ustroje liberalne skłaniają się ku minimalizacji rządu. Demokracja wiąże się natomiast historycznie z dynamiczną, ekspandującą sferą kolektywnych wyborów, przybierających postać dużego rządu. Ożenek „liberalnej” z „demokracją” jest mniej więcej tak samo spójny jak „rząd małoduży”.

— Anthony de Jasay, „Analiza fundamentów liberalizmu”, [w:] Leszek Balcerowicz, „Odkrywając wolność. Przeciw zniewoleniu umysłów”, Zysk i s-ska, Poznań, 2012, s. 284

Jako klasycznemu liberałowi nie podoba mi się ustrój polityczny i społeczny dominujący w większej części świata. Uważam, że ideał wolności osobistej został zniszczony dążeniem do równości materialnej i kolektywnego podejmowania decyzji. W istocie można powtórzyć za Herbertem Spencerem (Jednostka wobec państwa):

Tak samo jak prawdziwy liberalizm czasów ubiegłych walczył przeciw monarsze zamierzającemu rządzić samowładnie, tak samo też za dni naszych prawdziwy liberalizm będzie walczył z parlamentem pragnącym posiąść takąż władzę.

Postaram się więc pokrótce wyjaśnić jak do tego doszło, streszczając wykład Anthonego de Jasaya w słowackim Konserwatywnym Instytucie M. R. Štefánika, dodając przy okazji kilka moich własnych uwag, rozbudowując pewne kwestie i kończąc wywód swoimi wnioskami. (Plus śródtytuły są ode mnie.)

1. Państwo i religia

Znaczna część historii europejskiej była zdeterminowana partnerstwem dwóch instytucji: państwa i religii. Za tym instytucjami, jak to często w historii bywa, stały dwie idee: suwerenności i boskiego objawienia. Partnerstwo to w dużej mierze było przyczyną pokojowego rozwoju Europy przez bardzo rozległy czas, ale było też przyczyną w kilku przypadkach wielkich katastrof.

Na gruncie logiki mogą zaistnieć tylko trzy rodzaje relacji pomiędzy tymi dwoma partnerami (a w zasadzie pomiędzy dowolnymi dwoma stronami). Pierwszą z nich jest przypadek, w którym obie strony współpracują i czerpią ze swoich wspólnych wysiłków wspólne korzyści realizując taki czy inny cel. Innym możliwym przypadkiem jest sytuacja, w której państwo próbuje zdominować religię. Trzecim przypadkiem natomiast jest relacja, w której to religia próbuje zdominować państwo. Przez większą część historii Europy mieliśmy do czynienia z tym pierwszym przypadkiem, ale istnieją także liczne przypadki historyczne, w których można było dostrzec jeden z kolejnych dwóch, ekstremalnych, przypadków, w których równowaga była zagrożona, a wynik niemal zawsze był gorszej jakości. Pokój w historii świata zwykle był owocem równowagi, pokojowej koegzystencji i współpracy.

Jednym z takich przypadków, gdy jedna strona próbowała zdominować drugą, jest związana z datą 25 stycznia 1077 r.  W dniu tym odbyła się pokuta króla niemieckiego, późniejszego cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Henryka IV przed papieżem Grzegorzem VII. Kolejne pokolenia historyków określili to wydarzenie nazwą „podróż do Kanossy” (a znacznie później „sporem o inwestyturę”). Władca imperium teutońskiego próbował przejąć prerogatywę nadawania biskupstw dotąd będącej w rękach biskupa Rzymu. Biskupstwa w owych czasach suwerennie rządziły potężnymi połaciami ziemi i znaczną częścią ludności królestwa. Był to zatem zamiar przejęcia władzy politycznej. Papież, rzecz naturalna, przeciwstawiał się zuchwałemu królowi. Napięcie narasta, aż w końcu Papież decyduje się na rewolucyjny krok –  grozi ekskomuniką wszystkich poddanych Henryka IV, jeśli nie odmówią politycznego posłuszeństwa względem niego – tj. jeśli go nie obalą. Zabieg ten przyniósł mu całkowity sukces w tym sporze. Henryk IV jest zobowiązany do pokuty przed zamkiem w Kanossie.

Przeciwnym przypadkiem – kiedy to państwo zdominowało religię – była tzw. Niewola awiniońska w trakcie XIV wieku, kiedy to papież był marionetką w rękach francuskiego króla. Jeszcze innym przykładem takiej relacji jest secesja Kościoła poddanych króla angielskiego od biskupa Rzymu – od tej religii, która właśnie po reformacji została nazwana katolicyzmem „rzymskim” – czyli utworzenie Kościoła anglikańskiego przez Henryka VIII w 1536 r. Jest to typowy, w zasadzie idealny przykład religii państwowej – kompletnego braku autonomii oficjeli eklezjalnych.

Wszystkie inne przykłady relacji, pokojowej i owocnej koegzystencji czy też skonfliktowanego współżycia partnerów, pokazują, że religia, czyli chrześcijaństwo, pełniło rolę religii państwowej. Dla przykładu, po wojnie trzydziestoletniej (1618-1648), wydarzeniu absolutnie niszczycielskiemu i bezsensownemu, które w znacznym stopniu było wojną religijną (chodziło też o osłabienie rodu Habsburgów), zostaje ustanowione swego rodzaju modus vivendiCuius regio eius religio, tj. książę terytorium określa religię panującą (w owym czasie oznaczało to, że jeśli książę był protestantem, religią państwową jego księstwa miał być protestantyzm, a jeśli był katolikiem religią państwową zostawał katolicyzm). Wyjątkiem w tej wojnie jest Francja, która stanęła po przeciwnej stronie w konflikcie religijnym. We Francji silny ruch protestancki w XVI wieku wywalczył Edykt nantejski, król nadał swoim poddanym protestanckim wolność wyznawania swojej religii. Kilka dekad po wojnie trzydziestoletniej, w 1685 r., Ludwik XIV uchwala Edykt z Fontainebleau, który po prostu odwołuje Edykt nantejski i unicestwia wolność wyznania protestantów, co w praktyce sprowadzało się wygnania z Francji setek tysięcy Hugenotów częściowo do Prus, częściowo do Anglii i częściowo Holandii, gdzie uformowały tam bardzo ciekawe i oryginalne francuskie społeczności.

Partnerstwo tych dwóch instytucji zakończyły wydarzenia trwające przez niemal wiek, znane dzisiaj jako Oświecenie (choć zważając na poziom intelektualny „dzieł” antyreligijnych owego czasu, należałoby ten okres nazwać raczej „Zdziecinnieniem”). Prymitywne ataki na chrześcijaństwo były cechą oświeceniowych pisarzy, które nie jest łatwo im odpuścić – nie ze względu na obiekt ich antypatii, ale ze względu na upodlenie europejskiej kultury intelektualnej, za które zasadniczo są odpowiedzialni. Nie owijając w bawełnę: to było haniebne zachowanie.

2. Falsyfikacja i weryfikacja

Niemniej ostatecznie wynikiem Oświecenia było uświadomienie Europejczyków, że istnieją dwa rodzaje twierdzeń, które radykalnie się różnią i nie należy ich ze sobą mieszać. Pierwsza grupa tych twierdzeń dotyczy prawdziwości i fałszywości – jest to tzw. domena wiedzy. Są to zdania, które są albo prawdziwe, albo fałszywe – a ostatecznym sposobem rozstrzygnięcia w tej sprawie są dwie metody sprawdzania: weryfikacja (dowód, że coś jest prawdą) i falsyfikacja (dowód, ze coś fałszem). Jeśli słuszność twierdzenia została sprawdzone za pomocą jednej z tych metod, to cała dalsza dyskusja na temat tego twierdzenia jest skończona. Prawda albo fałszywość zostały ustalone. Weźmy przykład: ktoś twierdzi, że Ziemia jest płaska, a są sposoby sprawdzenia tego twierdzenia. Sprawa została gruntownie sprawdzona i okazało się, że Ziemia nie jest płaska, ale okrągła (czy dokładniej: jest to kształt zbliżony do elipsoidy obrotowej, kuli lekko spłaszczonej na biegunach). Jakakolwiek dalsza dyskusja na ten temat jest pozbawiona sensu.

Druga ogromna grupa twierdzeń, które nie są ani prawdziwe, ani fałszywe, jest domeną wiary. Dla przykładu, mówisz mi, że jest życie po śmierci. A to nie może być oczywiście ani zweryfikowane, ani sfalsyfikowane. Możesz wierzyć bardzo głęboko, że jest życie po śmierci, ale ktoś inny może rzec: „mój przyjacielu, bardzo cię lubię, ale mylisz się, jesteś w błędzie – nie ma życia po śmierci”.  W takiej sytuacji naprawdę trudno jest znaleźć jakikolwiek sens w dalszym dyskutowaniu tej sprawy. On nie ma żadnych narzędzi, aby przekonać ciebie – a ty nie masz żadnych narzędzi, żeby przekonać jego. Wierzenie jest w pewnym sensie suwerenne: nie może być sfalsyfikowane, nie może być zweryfikowane. Wiara należy do sfery metafizyki – sfery poza „fizyką”. Do sfery „fizycznej” należą twierdzenia prawdziwe bądź fałszywe, dla których istnieją ostateczne „fizyczne” dowody sprawdzenia. Osąd należy zawieszać w kwestii wiary, czyli w dziedzinie spekulacji metafizycznych, a sferę wiedzy konsekwentnie podporządkować należy weryfikacji i falsyfikacji. Dyskusje o wyższości jednego poglądu metafizycznego (np. „Bóg jest”) nad drugim poglądem metafizycznym (np. „Boga nie ma”) mają tyle sensu, co rozmowy o wyższości koloru zielonego nad niebieskim. Przekonania metafizyczne to subiektywne impresje, odczucia, intuicje. Dlatego też są tak odporne na racjonalne argumenty.

Wielką zasługą Oświecenia jest zakończenie niemal dwóch tysięcy lat, w których religia pretendowała do głoszenia (sprawdzalnych) twierdzeń prawdziwych (sfery wiedzy). Chrześcijaństwo nigdy nie głosiło, że w i e r z y w życie po śmierci, tylko, że w i e, iż jest życie po śmierci. Chrześcijanie w to wierzą, ja w to wierzę, ty w to wierzysz i papież w to wierzy, ale jeśli ktoś inny w to nie wierzy, no to trudno. Zdarza się. Możemy próbować go przekonać – w istocie Kościół na przestrzeni dziejów podjął ogromny wysiłek w przekonywanie niewierzących – ale ostatecznie, gdy niewierzący ustaje przy swoim, to nic się nie da zrobić. Po prostu nie ma obiektywnych środków falsyfikacji subiektywnych twierdzeń.

Kościół chrześcijański aż do Oświecenia traktował swoje dogmaty wiary, jako twierdzenia prawdziwe, których nikt nie ma prawa poddawać w wątpliwość. Nikt nie ma prawa głosić, że są albo mogą być nieprawdziwe. To wytworzyło niezwykle interesujący rezultat, w którym osoba, która nie miała żadnych wątpliwości co do prawdziwości dogmatów chrześcijaństwa, nie poddawała w wątpliwość także legitymizacji władzy świeckiej. Głównie dlatego, że władza przez znaczną część historii podtrzymywała przekonanie, że nie istnieje prawda poza doktryną Kościoła i że nauki chrześcijaństwa nie są po prostu wiarą, ale prawdą. I to stanowisko, pierwotne względem Oświecenia, było przyczyną wielu wydarzeń tragicznych, znacznego rozlewu krwi i ogromnej przemocy. Przykładem jest eksterminacja katarów w południowo-zachodniej Francji za odmowę porzucenia swojej herezji, która odbiegała od katolickiego nauczania; wydarzenia w trakcie i po rekonkwisty w Hiszpanii; czy też działania inkwizycji, które nie przyniosły chwały Kościołowi; a także wiele, wiele innych, którymi dzisiaj tak chętnie posługują się domorośli antyklerykałowie. Wszystkie te straszne, niszczycielskie, tragiczne wydarzenia mają swoje źródło w tym fundamentalnym logicznym błędzie: konfuzji wiary z wiedzą.

Otwarcie umysłów po Oświeceniu rujnuje przekonanie Kościoła o swoim monopolu prawdy, co zresztą zapoczątkowało jego postępujący upadek aż do naszych czasów. Stopniowo chrześcijaństwo zaczęło  być wypierane jako religia państwowa. Ani Kościół nie mógł już wspierać swoim autorytetem władzy monarszej, ani państwo nie mogło już tak otwarcie wspierać Kościoła. Od tej pory, gdy ktoś negował dogmat Kościoła to już nie było zagrożenie, poddawanie w wątpliwość, prawdy, tylko subiektywnego przekonania – wiary.

3. Nowa religia państwowa

Tak więc weszliśmy w okres upadku chrześcijaństwa, jako religii państwowej, który trwał przez cały wiek XIX. Nominalnie oczywiście, chrześcijaństwo wciąż pozostaje religią państwową w wielu krajach, ale de facto staje się nieskuteczne w wywieraniu wpływu na politykę państwa. Coś innego, raczej przerażającego, naprawdę groźnego, zaczyna zajmować jego miejsce. Łatwo jest wytłumaczyć to próżnią, którą pozostawiło po sobie chrześcijaństwo. Próżnia została, a natura ludzka się nie zmienia – człowiek wciąż żywi głęboką potrzebę myślenia wykraczającego poza „fizykę”. Człowiek wciąż potrzebuje sacrum. Sekularna Europa wypierała (i nadal wypiera) tradycyjne spekulacje metafizyczne (religię) nowymi spekulacjami metafizycznymi (konieczności dziejowe, prawa człowieka etc).

W XX wieku próżnię tę chwilowo i w pewnych częściach świata zapełnił faszyzm, narodowy socjalizm i komunizm, ale były to tak absurdalne ideologie, tak odległe od ludzkiej natury, że nie mogły przetrwać dłużej. Upadły pod naporem swoich własnych absurdalnych konsekwencji. Z punktu widzenia historii Europy musiały to być tylko tymczasowe intelektualne aberracje i dewiacje skazane na względnie krótkotrwały żywot. Prawdziwym następcą chrześcijaństwa, jako religii państwowej, był i nadal jest egalitaryzm.

Anthony de Jasay postawił hipotezę dlaczego to właśnie egalitaryzm zajął miejsce chrześcijaństwa na tym bulwarze idei. W XIX wieku nie tylko chrześcijaństwo straciło na znaczeniu, jako zasadnicza siła polityczna, ale także monarchia, jako tzw. boskie prawo. Aż do XIX wieku monarchia była postrzegana, jako posiadająca pochodzenie boskie. Koronacja była sakramentem. W wyniku upadku chrześcijaństwa, monarchia nie miała już podstawy, na której mogła rościć prawa do władzy, straciła legitymizację. Z czasem monarchia przestała być kwestią religijną, a stawała się kwestią cywilną; po prostu, kwestią organizacji państwa. Krok po kroku do monarchii, jako dominującej metody rządzenia, przyłączyła się demokracja – tj. władza królewska zaczęła dzielić się na pewnych ograniczonych obszarach z formami embrionalnej demokracji. Odtąd pewne zagadnienia zaczęły być rozstrzygane przez większość za pomocą głosowania, oczywiście głosowanie nie wszystkich (ba! i dziś nie są to wszyscy – dzieci, wariaci i cudzoziemcy nie głosują), ale określonej klasy społecznej, którą w pewnych krajach stanowiła szlachta (Europa kontynentalna), a w innych był to cenzus majątkowy (np. w Anglii byli to ludzie posiadający dom, którzy płacili za niego roczny podatek wynoszący więcej niż 40 szylingów – tzw. „Forty shilling freeholders”). Na całym kontynencie w pewnych wypadkach dopuszczono do decydowania metodą głosowania większościowego w cechach.

Z biegiem czasu obszar, na którym metoda demokratyczna służyła podejmowaniu decyzji, stopniowo rozrastał się, aż do momentu, w którym prawo wyborcze stało się powszechnym żądaniem, którego każdy mógł się domagać, i któremu europejskie elity intelektualne udzieliły poparcia. Początkowo było to, rzecz jasna, powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn, a następnie, na początku XX wieku, wprowadzono także powszechne prawo wyborcze także dla kobiet.

4. Dwie definicje demokracji

Przywykliśmy do szanowania demokracji, bo jesteśmy nieustannie indoktrynowani przez uczonych, media, liderów opinii publicznej i przez samo państwo, że demokracja jest niemal uświęcona, jakby była instytucją religijną. Za wszelką cenę musi być szanowna, utrzymywana i wielbiona. Nie wolno jej krytykować, bo nie jest kwestią subiektywnej opinii, ale kwestią prawdy.

Jest to kompletnie irracjonalny sposób myślenia. Osoby, które upierają się przy demokracji, jako ostatecznej i bezdyskusyjnej metodzie podejmowania decyzji (tzw. „koniec historii”), łączą ją zwykle z takim cnotami ustroju liberalnego, jak wolność słowa, wolność prasy, niezawisłość sądu i praworządność. Podczas, gdy te zalety liberalizmu niekoniecznie muszą z demokracją iść w parze. Głosowanie większości, jak poświadcza historią, może współistnieć z liberalnym ustrojem politycznym, ale też nie musi. Bardziej ścisła definicja demokracji ograniczyłaby się do mechanizmu narzucania decyzji przez większość mniejszości wraz z uznaniem, że każda osoba posiada jeden głos. Fakt, że demokrację wiąże się raczej z wolnością jednostki niż tyranią większości jest dość osobliwym stanem rzeczy.

Teorię o rozdzielności demokracji, jako metody podejmowania decyzji, i ustroju liberalnego, wspierają fakty historyczne: Prusy pod panowaniem Fryderyka II Wielkiego, Francja pod Ludwikiem XV (który zresztą prywatnie narzekał na ograniczające go rządy prawa) czy Austro-Węgry pod Franciszkiem Józefem I były niedemokratyczne i jednocześnie przestrzegały zasad praworządności. W istocie przypadków historycznych jest znacznie więcej. Podobnie jest w przypadku demokracji nieliberalnej: nie tylko historia o niej poświadcza, ale nawet współczesne demokratyczne kraje, jak Ukraina, Rosja czy znaczna czy część krajów afrykańskich, południowoamerykańskich i azjatyckich.

Jaka jest konsekwencja tego, że na początku XXI wieku, większość krajów albo są demokracjami (z cechami liberalnymi – konstytucja ograniczająca władzę, trójpodział władzy, niezawisłość sądu, wolność słowa etc), albo są demokracjami w sensie ścisłym (jeden głos dla każdego, decyduje większość) i niekoniecznie idą w parze z liberalnymi cnotami? Rezultat jest taki, że we wszystkich tych krajach, które mają się za cywilizowane i jednocześnie demokratyczne, polityka przestała być zajęciem poważanym. W istocie stała się haniebną praktyką układania się polityków z większością, aby wywłaszczać mniejszość. Pod takim systemem każdy może stanąć na agorze i powiedzieć: „Obywatele! Przyłączcie się do mnie! Uformujmy większość z nas wszystkich, którzy pragną sprawiedliwości społecznej. Przyłączcie się! Dajcie mi władzę, a ja nagrodzę was progresywnym opodatkowaniem, dzięki któremu będziecie mogli cieszyć się częścią bogactwa tej części społeczeństwa, która zarabia więcej od was.”

Istotą tego systemu jest konkurencja o kadencję dzierżawy władzy. Formę, jaką ta konkurencja przybiera, jest aukcja, w której różne jednostki roszczące sobie prawo do władzy politycznej oferują pakiety redystrybucji: „jeśli wybierzesz mnie, to z ogólnego opodatkowania sfinansuję ci to, tamto, siamto”. Skutkiem tego mechanizmu jest większa równość materialna, jako że poparcie większości można zdobyć tylko pozbawiając własności bogatszej mniejszości. Zawsze będzie to bogatsza mniejszość, bo przeciwna konfiguracja – tj. pozbawienie biedniejszych własności, aby zdobyć głosy bogatszych – zebrała by znacznie mniej środków do przekupienia większości niż ta pierwsza. A więc z punktu widzenia racjonalnej strategii zdobycia większości głosów będzie mniej skuteczna. Choć nie ulega wątpliwości, że w toku – jak ujmował to Friedrich A. von Hayek – „interwencjonistycznego chaosu”, zdarza się redystrybucja od biednych do bogatach (np. uczelnie wyższe, drogi, dofinansowanie kredytów hipotecznych etc). W istocie kto akurat dostanie pieniądze ze wspólnej kasy zależy od trzech wypadkowych: przypadku (często zdarza się, że przepisy prawa działają wbrew intencjom ich twórców), grup nacisku (zwłaszcza tych mających zasadaniczy wpływ na sondaże) oraz przekonań polityków.

Praktyka polityki zatem stała się raczej oportunistycznym mechanizmem redystrybucyjnym, w której co 3/4/5 lat, w regularnych odstępach czasu, władza jest przedmiotem aukcji.  Politycy będący u władzy, będą starali się ją zachować zgodnie z regułami demokratycznych wyborów i dominującej kultury politycznej danej społeczności (który ma zasadniczy wpływ na ograniczenia poczynań władzy), a opozycja, która pragnie przejąć władzę, będzie deklarowała co zrobi dla większości, gdy zdobędzie władzę. Rząd, który próbuje ochronić swoją władzę będzie oczywiście odpowiadał na obietnice opozycji, swoimi obietnicami i ich realizacjami w ramach środków, którymi dysponuje, i ograniczeń, które go powstrzymują. Będą to obietnice przynajmniej tak dobre, jak opozycji, ale ich realizacja niekiedy będzie skromniejsza. Obietnica wyborcza staje się zatem podstawowym środkiem do zdobycia władzy. „Nikt nie może wam tyle dać, ile my możemy wam obiecać”. Jest to ciągły, samonapędzający się, niemal automatycznie powtarzający się proces.

Demokracja zatem, jako rządy większości, jest nierozerwalnie związana redystrybucją, która sama w sobie jest paskudną praktyką politycznego przekupstwa. I stąd właśnie wzięła się nowa państwowa religia – egalitaryzm – która mówi, że nie powinieneś rozpatrywać tego w kategoriach sprawiedliwości. To może wyglądać jako jawna niesprawiedliwość względem okradanej mniejszości, ale to tak naprawdę jest realizacja przykazań sprawiedliwości społecznej. Wynika to z faktu, że nierówność jest niesprawiedliwa. Każdy dobry rząd będzie dążył do ograniczenia nierówności. Proces produkcji tworzy nierówność – za każdym razem, gdy ktoś coś produkuje i sprzedaje, staje się bogatszy, a więc nieustannie nierówność się odtwarza. W istocie biedni dzięki produkcji również się bogacą, ale wciąż są relatywnie biedni (względem bogatych). Nie ma znaczenia, że produkcja sprawia, że biedni w wartościach absolutnych się bogacą – najważniejsze jest to, że produkcja tworzy nierówność. I celem rządu jest naprawienie tego defektu procesu produkcji za pomocą systemu redystrybucji na korzyść biedniejszej większości na koszt bogatszej mniejszości.

5. Uzasadnienie dla zrównania

I w ten właśnie sposób podły akt przymusowego wywłaszczenia mniejszości, w celu przekupienia większości, zdobycia jej głosów, staje się imperatywem moralnym. Imperatyw ten zaczyna przypominać dogmat religijny, egalitaryzm natomiast nową religię państwową. Rząd zaczyna służyć moralnemu imperatywowi zniesienia nierówności. Jeśli imperatyw jest tylko przekonaniem (kwestią wiary), to zawsze możemy powiedzieć, że w niego nie wierzymy. Niepodobna przecież udowodnić, zweryfikować albo sfalsyfikować, tezy, że nierówność jest niesprawiedliwością. Jest to kwestia subiektywnego odczucia. Dlatego też od ponad stu lat jest podejmowany gigantyczny wysiłek intelektualistów, aby przekształcić to przekonanie w (obiektywną i sprawdzoną) prawdę. Tak jak niegdyś chrześcijaństwo, wpychało swoje subiektywne przekonania w domenę wiedzy, tak dziś robią to samo egalitaryści ze swoim przekonaniem, że nierówność jest moralnie niedopuszczalna.

Walka o to przekonanie toczy się na dwóch frontach: metafizycznym i fizycznym. W pierwszym przypadku jest to właśnie przedstawianie swoich subiektywnych przekonań (np. „prawa człowieka”) jako sprawdzonych i potwierdzonych twierdzeń, jako prawdę. Nieustannie tworzy się i uświęca przez kapłanów polityki nowe koncepcje metafizyczne, które mają legitymizować ustrój. Innym przypadkiem, bardziej zniuansowanym, jest uzasadnianie tez egalitarnych na gruncie „fizyki”. Najważniejszym przedstawicielem tego nurtu jest filozof i znawca teorii gier Sir Ken Binmore, który twierdzi, że mamy w sobie zakodowany gen egalitaryzmu. (Stąd też, dla przykładu, równość materialna jest tzw. „pierwotnym położeniem” w teorii sprawiedliwości Johna Rawlsa.) Równa dystrybucja zatem nie jest ani utylitarnym zaleceniem, ani imperatywem moralnym egalitarnej quasi-religii – jest empirycznym faktem naszej ewolucji genetycznej. Walka z nim miałaby zatem tyle sensu, co walka z naszą naturą. Z tego punktu widzenia, zwolennicy liberalizmu są nieracjonalni.

Od dziesiątek tysięcy lat człowiek zwykł był żyć w małych bandach zbieracko-myśliwskich (w populacjach 20-25 osób, czyli 2-3 rodzin). Kiedy udało się komuś w takiej grupie zabić woła, wtedy co mógł taki człowiek zrobić z taką górą mięsa? Mógł oczywiście zachować to mięso dla siebie i swojej rodziny, kierując się wrodzoną chciwością, ale nie miał żadnych możliwości zachowania i zakonserwowania tych środków. W istocie nie był nawet w stanie nieść ze sobą ciężaru tego mięsa, bo musiał się wraz ze swoją rodziną i swoim plemieniem nieustannie przemieszczać. Jedynym rozwiązaniem w owym okresie był podział mięsa z innym członkami plemienia. Zatem geny pierwotnego człowieka były kształtowane przez zasadę „dzielić po równo” – tj. nie zachowuj swoich rzeczy dla siebie, ale podziel się nimi ze swoimi współplemieńcami. Gen ten prosperował w społeczeństwach pierwotnych, a ci, którzy go nie mieli i próbowali akumulować swoje zdobycze tylko dla siebie, musieli zginąć w negatywnej selekcji naturalnej, jako że taka strategia przetrwania była niepraktyczna. Zatem cała ludzkość jest wyposażona w geny, które determinują naszą tendencję do zasady „dzielić po równo”. Niektórzy biolodzy ewolucyjni twierdzą, że to wciąż jest nasz dominujący gen. Zatem każdy kto sprzeciwia się ustanowieniu równości, próbuje walczyć z czymś, co jest determinowane genetycznie. Niepodobna zwalczyć ideę, która jest wpisana w nasze geny. Trzeba się z tym pogodzić z tym i zaakceptować nasz naturalny instynkt do równego podziału dóbr.

Krótka odpowiedź jest taka: przez ostatnie dziesięć tysięcy lat, człowiek w znacznej części świata, porzucił życie zbieracko-łowieckie i stał się rolnikiem. Osiedlił się na stałe i zaczął uprawiać zboże. Zbiory z tej uprawy pozwoliły mu nie tylko wyżywić siebie i swoją rodzinę, ale nawet uzyskać zapas – nadwyżkę, która mogła być zachowana przez dość długi czas. Gen egoizmu, gen akumulacji, który okazał się lepszą strategią przetrwania w kulturowej selekcji niż gen „dziel po równo”, gen zbieraczy-myśliwych. Przez ostatnie dziesięc tysięcy lat gen egoizmu zaczął dominować oraz okazał się efektywniejszy w zachowaniu i rozrostu populacji, gdyż okazał się skuteczniejszy w utrzymaniu przy życiu potomstwa.

Niektórzy biolodzy ewolucyjni utrzymują, że gen egoizmu nie ma znaczenia, bo dziesięć tysięcy lat to zbyt krótko w porównaniu do okresu, w którym rozwijał się gen „dziel po równo”. Można postawić do tego kontrargument: jeśli dziesięć tysięcy lat przystosowania jest zbyt krótkim okresem czasu, aby wytworzyć nowy gen dominujący, który jest najlepszy do przetrwania i pomnażaniu potomstwa. Jeśli dziesięć tysięcy lat to zbyt krótko to również okres, który uformował gen „dziel po równo”, również musi być zbyt krótki, a więc nie ma takiego genu. Jest to po prostu bezpodstawne twierdzenie, że jesteśmy zdeterminowani genetycznie do wiary w moralną wyższość równości materialnej.

Jest to jeden z przykładów próby przekształcenia egalitaryzmu z przekonania (sfera wierzeń) w prawdę (sfera wiedzy). Porażka przekształcenia koncepcji metafizycznej w fizyczną. Drugim, starszym, lecz znacznie bardziej skutecznym, podejściem był, i nadal jest, utylitaryzm, który narodził się w pierwszej dekadzie XIX wieku w pracach Johna Stuarta Milla, który wprowadził koncepcję „użyteczności”, jako swego rodzaju nieuchwytny, nienamacalny byt, który jest związany z ekonomicznymi dobrami i usługami. Im więcej ludzie konsumują dóbr i usług, tym bardziej wzrasta „użyteczność”. Charakterystyczną cechą „użyteczności” jest fakt, że można ją przekazać od osoby do osoby. Czyli jeśli ktoś jest milionerem i kolejne pieniądze, które zarabia, przynoszą mu niską „użyteczność”, to można przekazać te pieniądze do osoby potrzebującej, która odniesie z nich znacznie wyższy poziom „użyteczności”. Dzięki temu zabiegowi „całkowita użyteczność” wzrasta, suma szczęścia ludzkości jest większa. Równa dystrybucja dochodu zwiększa „całkowitą użyteczność”, a zwiększanie całkowitej użyteczności jest podstawowym imperatywem moralnym utylitaryzmu i każdy uczciwy człowiek powinien tak postąpić. I tak utylitarna logika, którą Mill stworzył, aby bronić klasycznego liberalizmu, stała się fundamentem quasi-religijnej doktryny redystrybucji – egalitaryzmu. Doktryny, która znów śmie nazywać swoje roszczenia nie przekonaniem, ale fizyczną prawdą.

Ten pogląd na użyteczność dominował przez ponad wiek w ekonomii i naukach politycznych w krajach anglosaskich, aż do lat 30 XX wieku, kiedy ekonomiści uświadomili sobie, że nie ma czegoś takiego jak „międzyosobowa użyteczność” („interpersonal utility”). Nie da się wziąć użyteczności jednej osoby i porównać jej z użytecznością drugiej osoby. Tym bardziej nie da się przetransferować użyteczności. To jest po prostu fantazja. Książką, która rozgromiła brednie dotyczące użyteczności w ekonomii, była An Essay on the Nature and Significance of Economic Science Lionela Robbinsa.

Wreszcie trzecim atakiem egalitaryzmu było propagowanie idei, że ludzie mają do różnych dóbr „prawa”. Filozofię „prawizmu”(„rightism”) par excellence reprezentuje Powszechna deklaracja praw człowieka proklamowana przez Zgromadzenie Ogólne ONZ 10 grudnia 1948 r. Jeśli przeczytacie ten dokument to łatwo uświadomicie sobie, że autorytetem tej globalnej międzypaństwowej organizacji, propaguje się ideę, jakoby człowiek miał „prawa” do wszystkiego. Aż ciężko w to uwierzyć: masz prawo do jedzenia, do cywilizowanego mieszkania, do dobrze płatnej i interesującej pracy, nawet masz prawo do rozwoju kulturalnego. Masz prawo do wszystkich tych rzecz, bez zająknięcia się w Deklaracji kto ma dostarczyć te dobra, na kim spoczywa zobowiązanie realizacji tych praw. Kto ma do cholery dać ci te wszystkie rzeczy? Deklaracja odpowiada ciszą, ale ta cisza też jest odpowiedzią. Egalitaryści dopowiadają już jawnie: rząd musi zabrać pieniądze bogatym i tymi pieniędzmi finansować „prawa” ludzi.  Można uważać ten „prawizm” za oszustwo. Najbardziej kujonowaci, najbystrzejsi obrońcy egalitaryzmu starają się dowieść, że jest to moralnie wyższa, niemal święta doktryna. A jak się rozbierze ją na części pierwsze to od razu widać, że kierując się dobrymi intencjami, egalitaryści zachęcają państwo do grabieży. Trzeba uwolnić redystrybucję od pozorów legitymizacji.

6. Transformacja języka

Proces demokratycznych wyborów wywołujący egalitarystyczną propagandę transformuje język. „Uprawnienie” nie znaczy już to, co wcześniej znaczyło, tak samo „wolność”, podobnie „sprawiedliwości”. Język przyjął jako nawyk zrównywanie słowa „równy” z „lepszy”. Istnieją w każdym języku pary słów, które wartościują: „dobry – zły”, „prawdziwy – fałszywy”, „sprawiedliwy – niesprawiedliwy”, „wolny – zniewolony”, etc. Zadawanie pytania czy „dobry” jest lepszy od „złego” jest pozbawione logicznego sensu, bo te słowa powstały po to, żeby wskazywać na moralną wyższość jednego nad drugim. Każde z tych słów ewidentnie ma oddźwięk pozytywny, a drugie negatywny. Propaganda wpłynęła na język i teraz większości „równy” kojarzy się pozytywnie a „nierówny” negatywnie. Podobnie z parą „demokratyczny – niedemokratyczny”. Tak, jakby wyższość jednego przymiotnika nie zależała od kontekstu w którym on występuje, tak jakby „równy” albo „demokratyczny” nie mógł występować w negatywnym kontekście – np. „równa nędza” albo „demokracja ludożerców”.

Propaganda ta jest zwykłą ligwistyczną manipulacją – naginaniem języka do egalitarnej ideologii. Niemniej okazała się ona tak skuteczna, że nieustannie można się spotkać, np. w prasie, ze zdaniami typu „Dzięki reformom w Brazylii rozmiar biedy w wartościach bezwzględnych zmniejszył się, ale nierówność się zwiększyła”. „Ale” w tym wypadku implikuje, że pierwsza cześć przekazu jest pozytywna, a druga negatywna. W tym zdaniu jest domniemany przekaz, że ta nierówność, która się zwiększyła, jest moralnie zła – bo gdyby nie była zła to nie używano by w takim wypadku słowa „ale”. Zamiast tego powinno się zastosować słowo „oraz”, które wskazywałoby, że nierówność jest moralnie neutralna. Takie zabiegi są prawie niedostrzegalne, jak powietrze, ale wciąż jak mantrę powtarza się, że równość jest lepszy niż nierówność, niezależnie od poniesionych kosztów owej równości. Podświadomie powoli zaczynamy przyjmować, że nierówność jest negatywną cechą dystrybucji społecznej.

8. Wnioski

Ile jeszcze minie czasu, zanim ludzie pojmą, że powszechne prawo wyborcze zrodziło system masowej redystrybucji powodujący paraliż rozwoju gospodarczego i erozję odpowiedzialności przez zniesienie indywidualnej wolności? Nie wiem, ale czy to oznacza, że musimy zlikwidować demokrację (swoją drogą: ciekawe jak!?) i przywrócić ustrój monarchiczny i chrześcijaństwo, jako religię państwową? Ja bym sobie takiego scenariusza nie życzył. Po pierwsze, monarchia, jak dowodził de Tocquville Dawnym ustroju i rewolucji bynajmniej nie gwarantuje, że unikniemy ustroju niesprawiedliwego i nieefektywnego ekonomicznie. Po drugie zaś, jestem przeciwnikiem wszelkiej religii państwowej. Jestem bardzo krytyczny względem konsekwencji, jakie niesie za sobą demokracja w dłuższej perspektywie, ale nie bardzo wiem co z nią teraz należy zrobić. Wiem natomiast, że nie powinniśmy o tych konsekwencjach milczeć i udawać, że wszystko jest w porządku. Zbitka słów „demokracja liberalna” ma mniej więcej tyle sensu, co „rząd mało-duży” albo „rząd redystrybucyjno-sprawiedliwy”. Należy jasno i czytelnie rozdzielić co stanowi doktrynę liberalną, a co jest wpychane w nią w sposób nieuprawniony. Należy wreszcie skończyć z rozdwojeniem jaźni „liberalnych demokratów”, którzy głoszą z jednej strony pochwałę rządu ograniczonego, a z drugiej demokracji, która ten rząd (mówiąc technicznie: przestrzeń wyboru kolektywnego) rozpycha, zawłaszczając ograniczone przecież zasoby i obszar indywidualnej swobody (mówiąc techniczne: przestrzeń wyboru indywidualnego) ponad granice wszelkiego rozsądku i przyzwoitości.

Sprawiedliwość, jak ją wyłożył David Hume w Traktacie o naturze ludzkiej, wywodzi się z czasów przedpaństwowych. W toku ewolucji interakcji pierwszych ludzi wyłoniły się spontaniczne pewne konwencje, jako behawioralne stany równowagi, ograniczające i hamujące samowolę. Tak się narodziła z czasem wolność – ludzie narzucali sobie nawzajem ograniczenia, a te wykonalne działania, które nie łamały deliktów (innymi słowy: nie były karane), stanowiły sferę faktycznej swobody. Współczesna teoria polityki przypisuje stworzenie sfery wolności państwu. Większość wybrała reprezentantów, a ci uchwalili prawa i stworzyli urzędy, dzięki którym nie skaczemy sobie do gardeł, dzięki którym współpracujemy w uporządkowany sposób. Prawdopodobnie z tego pomylenia skutku z przyczyną – kodyfikacja wolności i sprawiedliwości nie stworzyła wolności i sprawiedliwości, tylko je spisała na papierze i upaństwowiła – wywodzi się błąd współczesnych liberalnych demokratów, którzy inne standardy moralności stosują wobec społeczeństwa obywatelskiego a inne wobec państwa.

Według kryteriów liberalizmu jeśli ktoś chce popełnić delikt, to należy go do tego zniechęcić, a jeśli ktoś już popełnił delikt, to należy go za to ukarać i powinien to uczynić każdy przyzwoity człowiek, a nie tylko wyspecjalizowana organizacja zatrudniona przez państwo. Przetrwanie sprawiedliwości zależy od efektywnego zapobiegania przestępstwom i karania przestępców, a biurokratyczny monopol nie służy temu celowi najskuteczniej. Tym bardziej trudno jest pojąć, dlaczego państwo nie pozwala bronić się ludziom, zapobiegać popełnieniu przestępstw przez użycie siły (lub wiarygodnej groźby jej użycia) oraz adekwatnie karać na miejscu, gdy ktoś zachowuje się podle.

Jeśli funkcjonariusz państwa łamie reguły sprawiedliwości (nawet jeśli robi to zgodnie z ustanowioną legislacją), to należy się z tym godzić i to akceptować, bo legislacja została uchwalona przez demokratycznie wybrany parlament? Trudno liberałowi pogodzić się z taką hipokryzją. Zgodnie z „prawem równej wolności” umowa społeczna, zgodnie z którą każdy akceptuje wszystko to, co robi z nim państwo, bo w przeciwnym wypadku musiałby mierzyć z niepojętymi zagrożeniami anarchii, jest absurdalna. Nawet gdyby takie zagrożenia istniały, to nie usprawiedliwiałoby w niczym postępowania państwa. Tym bardziej, jeśli takie zagrożenia nigdy historycznie nie istniały (albo są mocno przesadzone), gdyż – jak dowodził David Hume – wolność, własność i sprawiedliwość jest pierwotna względem państwa. Ostatecznie czy żyjemy z państwem, czy na bezludnej wyspie bez państwa, wszystko zależy od nas samych, od naszej kultury, naszych wartości i naszej gotowości do wypełniania roli strażników sprawiedliwości i przyzwoitości.

Doskonale liberalna może być jedynie uporządkowana anarchia (policentryczny porządek konstytucyjny) . Niedoskonale liberalne ustroje przynajmniej dążą do minimalizacji rządu. Ustroje nieliberalne sprawiają, że rząd rośnie zawłaszczając coraz więcej zasobów i swobody indywidualnej swoich poddanych. O tym nie wolno zapominać zwolennikom wolności osobistej.

Trzeba skończyć z promocją demokracji :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Trzeba skończyć z promocją demokracji

Świat stoi w obliczu globalnego zwrotu. Środek ciężkości, wraz z władzą, z Zachodu rozlewa się na rosnącą w siłę pozostałą część globu. Wbrew obiegowym opiniom przyszły świat nie będzie należał do Chin, Azji ani nikogo innego. Wraz z rozproszeniem władzy wzrasta bowiem różnorodność ideowa i żaden kraj, region ani ustrój polityczny nie będzie dominował. Po raz pierwszy w historii zglobalizowany, współzależny świat nie będzie miał geopolitycznej kotwicy.

Istnieje jednak znaczące ryzyko, że ten nadchodzący globalny przewrót sprowadzi geopolityczne niebezpieczeństwo. Z tego powodu Zachód i wzrastająca w siłę pozostała część globu muszą podjąć decyzję, w jaki sposób spokojnie i precyzyjnie tą zmianą pokierować.

Jakkolwiek hegemonia Zachodu słabnie, wciąż zapewnia on znaczący poziom globalnej stabilizacji. Wspólna, zespołowa praca Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej nadal stanowi najważniejsze światowe partnerstwo. Łączne bogactwo UE konkuruje z amerykańskim, a gospodarka amerykańska pozostanie numerem jeden w następnym dziesięcioleciu. Amerykańskie siły zbrojne łatwo utrzymają pierwszeństwo w kolejnych dekadach, a polityczne znaczenie Waszyngtonu w najbliższej przyszłości nie będzie mieć sobie równych. Niemniej stabilność zapewniona dzięki zachodniej przewadze odejdzie razem z jego materialną i ideową dominacją. W związku z tym Zachód musi współpracować ze wschodzącymi potęgami, tak aby wykorzystać aktualną szansę na nakreślenie zasad regulujących przyszły świat. W przeciwnym razie wielobiegunowość w połączeniu z ideową niezgodą zagwarantuje współzawodnictwo w równowadze sił i niczym nieskrępowany wyścig o władzę, pozycję i prestiż. O wiele lepiej planowo i rozmyślnie osiągnąć nowy ład oparty na pewnych zasadach, niż pogrążyć się w nowej anarchii. Celem powinno być wypracowanie wśród większych państw zgody co do fundamentalnych reguł funkcjonowania przyszłego świata. Zachód powinien być gotowy na kompromis: zasady muszą być możliwe do przyjęcia przez mocarstwa, które trzymają się bardzo różnych koncepcji tego, co stanowi sprawiedliwy i akceptowalny porządek. Polityczne zróżnicowanie, które będzie charakterystyczne dla przyszłego świata, sugeruje, że lepiej mierzyć niżej i zakładać mniej. Stworzenie trwałego ładu na solidnych podstawach jest roztropniejsze. Jeśli się mierzy zbyt wysoko i zakłada zbyt wiele, można odejść z pustymi rękami. Tym, czego potrzebujemy, jest zbiór reguł, wspólna płaszczyzna, na której Zachód i reszta świata będą się mogły oprzeć. Dobrym punktem startowym jest to, w jaki sposób społeczność międzynarodowa definiuje legitymizację polityczną, prawomocność, legalność władzy.

Definiując legitymizację

Pod amerykańskim przywództwem Zachód propaguje koncepcję porządku, który utożsamia legitymizację władzy z demokracją liberalną. Jeśli uda się stworzyć nowy, oparty na zdrowych zasadach ład, Zachód będzie musiał zaakceptować polityczną różnorodność, zamiast upierać się przy tym, że demokracja liberalna jest jedyną słuszną formą rządów. Chociaż obecnie niedemokratyczne państwa mają możliwość wypowiedzenia się w międzynarodowych instytucjach, takich jak ONZ, Bank Światowy i G-20, to nawet gdy Zachód prowadzi interesy tymi państwami, jednocześnie delegitymizuje i deprecjonuje je słowami i czynami. Na tym froncie przodują Stany Zjednoczone. W swoim drugim przemówieniu inauguracyjnym George W. Bush stwierdził, że: „Żywotne interesy Ameryki i nasze najgłębsze przekonania są teraz jednością, dlatego polityka Stanów Zjednoczonych opiera się na poszukiwaniu i wspieraniu rozwoju demokratycznych ruchów i instytucji w każdym narodzie i kulturze”. Prezentujący inną – co prawda – opcję polityczną Barack Obama powiedział do Zgromadzenia Ogólnego NZ w 2010 r., że: „doświadczenie pokazuje nam, iż historia jest po stronie wolności; najmocniejszy fundament ludzkiego postępu leży w otwartych gospodarkach, otwartych społeczeństwach i otwartych rządach. Mówiąc prościej, demokracja bardziej niż jakakolwiek inna forma rządów daje wolność naszym obywatelom”. Obama jasno podkreślił swoje zaangażowanie w promowanie demokracji, formułując odpowiedź USA na Arabską Wiosnę: „Stany Zjednoczone wspierają uniwersalne prawa, włączając w nie wolność słowa, wolność pokojowych zgromadzeń, wolność wyznania, równość mężczyzn i kobiet, rządy prawa, możliwość wyboru swoich własnych politycznych przedstawicieli. Nasze poparcie dla tych zasad nie ma drugorzędnego znaczenia, to nasz najwyższy priorytet, który musi być przełożony na konkretne działania i wspierany przez wszystkie dyplomatyczne, ekonomiczne i strategiczne narzędzia, jakimi dysponujemy”.
Generalnie Europa podziela ten pogląd. Catherine Ashton, szefowa polityki zagranicznej UE, w 2010 r. oświadczyła, że „demokracja, prawa człowieka, bezpieczeństwo, zarządzanie i zrównoważony rozwój są z sobą nierozerwalnie związane. Demokratyczne pryncypia mają swoje korzenie w uniwersalnych normach i wartościach”. Takie oświadczenia potwierdzają obserwację Roberta Kagana, że zachodnie elity „opierają się na ideologicznym przeświadczeniu, iż demokracja liberalna jest jedyną legalną formą rządu, a pozostałe formy są nie tylko nielegalne, lecz także ulotne”. Takie stanowisko jest zgodne z głęboko zakorzenionymi wartościami w demokracjach atlantyckich. Jednak utożsamianie prawowitości władzy z demokracją osłabia wpływ Zachodu na wschodzące potęgi. Nawet takie kraje jak Brazylia i Indie, kraje kierowane przez stabilne i demokratyczne rządy, postrzegają zachodnie natręctwo promowania demokracji jako coś więcej niż nieproszone wtrącanie się w sprawy innych. Sprzeciw jest oczywiście znacznie ostrzejszy w takich autokracjach jak Chiny i Rosja, które regularnie przestrzegają Stany Zjednoczone, by trzymały się z daleka od spraw wewnętrznych innych krajów. Według Władimira Putina: „wszyscy jesteśmy doskonale świadomi realiów wewnętrznego życia politycznego. Nie sądzę, by wyjaśnianie czegokolwiek komukolwiek było naprawdę konieczne. Nie zamierzamy ingerować w politykę wewnętrzną, tak jak nie sądzimy, że powinniśmy przeszkadzać komuś w rozwoju czy unikać wzajemnych kontaktów. Jednak polityka wewnętrzna to polityka wewnętrzna”.

Według Zachodu opowiadanie się przeciw politycznym represjom i jawnym pogwałceniom praworządności jest nie tylko uzasadnione, lecz także konieczne. Ale uzależniać konstruktywne relacje z wzrastającymi potęgami od ich gotowości do przyjęcia zachodniej koncepcji praworządności to zupełnie inna kwestia. Senator John McCain myli się kiedy nalega, że „to światowe demokracje są filarem, na których możemy i musimy budować trwały pokój”. Przeciwnie, zbudowanie trwałego pokoju będzie możliwe tylko wtedy, gdy Zachód będzie współpracował ze wszystkimi rządami, które są tą kooperacją zainteresowane – tak demokratycznymi, jak i niedemokratycznymi. Terroryzm, rozprzestrzenianie broni jądrowej, zmiany klimatyczne, bezpieczeństwo energetyczne i żywnościowe, kryzys finansowy – te wyzwania mają charakter globalny i można im efektywnie sprostać tylko w ramach powszechnego partnerstwa z innymi krajami. Z punktu widzenia interesów Zachodu nie ma sensu oczerniać i wykluczać tych rządów, z którymi współpraca jest potrzebna, by zaprojektować nowy ład; stawka jest zbyt wysoka. Kraje zachodnie szkodzą tylko własnym sprawom, kiedy określają nieprawowitymi rządy, które nie spełniają standardów demokracji liberalnej. Uznanie, że w przyszłym świecie polityczna różnorodność będzie nieunikniona – a tym samym nieuniknione będzie wzmocnienie współpracy z rosnącymi potęgami różnych rządów – jest znacznie rozsądniejsze niż podkreślanie uniwersalności zachodniej koncepcji prawowitości władzy i alienacja potencjalnych partnerów. Zachód i wzrastająca reszta świata, jeśli chcą się zgodzić co do ideologicznych fundamentów przyszłego porządku, muszą dojść do nowego całościowego pojęcia legitymizacji władzy. Punktem wyjścia powinno być zaadaptowanie odpowiedzialnego rządzenia, a nie demokracji liberalnej jako standardu determinującego, które państwa mają legalne władze, są w dobrej kondycji i mogąc się stać tym samym podmiotami nowego ładu. Upraszczając, w ocenie międzynarodowej w dobrej sytuacji znajduje się państwo, które swoją aktywnością służy polepszaniu jakości życia obywateli i umożliwia im realizację aspiracji w sposób zgodny z ich preferencjami. Państwami, które nie znajdą się w tej grupie, są te niebędące w stanie dotrzymać powyższej normy. Te, których celem będzie przede wszystkim eksploatacja ich obywateli, bezmyślne narażanie ich na powszechne ubóstwo i choroby lub też stosujące prześladowania i przemoc fizyczną wobec mniejszości. Poza tymi surowymi restrykcjami społeczeństwa powinny mieć znaczną swobodę co do wyboru sposobu, w jaki zorganizowane będą ich instytucje rządowe, tak by mogły przejść do zaspokojenia potrzeb swoich obywateli.

Tak długo, jak państwa są zaangażowane w poprawę dobrobytu i poszanowanie godności swoich ludzi, powinny korzystać z prawa do cieszenia się dobrą opinią i uzyskania dobrej oceny swojej kondycji, tak jak funkcjonujące na rynku renomowane spółki. To prawda, że postawienie znaku równości między dobrą opinią a odpowiedzialnymi rządami byłoby uznaniem legitymizacji władzy tych państw, które nie odpowiadają zachodniej koncepcji praw i wolności, ale nieunikniona różnorodność polityczna na świecie tego wymaga: różne systemy polityczne prezentują odmienne podejście do tego, w jaki sposób wspierać i realizować materialne oraz emocjonalne potrzeby swoich członków. W państwach liberalnych obywatele realizują swoje zamierzenia osobno i prywatnie, ale nacisk położony jest na indywidualizm. Inne systemy polityczne – przykład Chin, Rosji, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Singapuru – wolność jednostki podporządkowują dobrobytowi zbiorowości. Ludy ze wspólnotową kulturą polityczną i długą historią deprywacji w różnych obszarach życia codziennego mogą woleć państwowy interwencjonizm niż leseferyzm, narażający ich na ryzyko politycznej walki i ubóstwa. Społeczeństwa muzułmańskie mogą postrzegać rozdział państwa od Kościoła jako coś obcego, uważać połączenie świętości i laickości za rozwiązanie nie tylko akceptowalne, ale wręcz konieczne. W kulturach patrymonialnych lojalność wobec plemienia, klanu i rodziny zawsze bierze górę nad prawami jednostki. Przyznać, że różne formy polityczne mogą wypracować odmienne formy odpowiedzialnego rządzenia, to znaczy szanować różnice. W przeciwieństwie do tego – zmuszanie innych społeczeństw do przyjęcia pewnej formy rządu jest swego rodzaju zniewoleniem. Otworzenie drogi do bardziej zintegrowanego globalnego porządku oznacza, że nie ma jednej formy odpowiedzialnego rządzenia: Zachód nie ma monopolu w kwestiach politycznych instytucji i praktyk, które pozwalają rządzącym wspierać dobrobyt ich obywateli. Dopóki inne kraje przestrzegają racjonalnych standardów odpowiedzialnego rządzenia, dopóty Zachód powinien respektować ich polityczne wybory i traktować je jako odbicie wewnętrznej różnorodności politycznej. Te same standardy powinny mieć również zastosowanie w prowadzeniu polityki zagranicznej. Państwa o nienagannej reputacji muszą ochraniać nie tylko dobro własnych obywateli, lecz także obywateli innych krajów. Muszą szanować suwerenność i polityczne wybory innych państw o nienagannej reputacji, muszą też powstrzymywać się od działań, które zagrażają bezpieczeństwu i dobrobytowi innych państw i ich mieszkańców. Kraje, które dokonują agresji lub angażują się w działania zabronione, takie jak systematyczne sponsorowanie terroryzmu czy eksport broni masowego rażenia, nie powinny być postrzegane jako te o nienagannej reputacji i należy odmówić im praw przysługujących odpowiedzialnym rządom.

Poszerzanie grona

Konsekwentne przestrzeganie tych norm integracji – zarówno w teorii, jak i w praktyce politycznej – zwiększy liczbę podmiotów w systemie międzynarodowym. Pozwoli też na jasne wytyczenie granic dla tych państw, które nie zasługują na pełnię praw, co ułatwi delegitymizację i izolację najbardziej niebezpiecznych graczy. Wola Zachodu, by przyjąć bardziej integracyjną koncepcję legitymizacji władzy, opartej w większym stopniu na odpowiedzialnym rządzeniu niż demokracji, mogłaby pomóc w poszerzaniu kręgu narodów gotowych, by stanąć przeciwko krajom łupieżczym wobec swych obywateli i zagrażającym międzynarodowej społeczności. Zmieniając znaczenie legitymizacji, można by zachęcić Stany Zjednoczone do złagodzenia nadgorliwej promocji demokracji. Waszyngton powinien nadal zachęcać do przemian demokratycznych, służąc przykładem, ale gnanie na wybory w takich miejscach jak Bośnia, Irak i Afganistan czyni więcej złego niż dobrego. W społeczeństwach bez doświadczenia i tradycji rządów konstytucyjnych przyśpieszone wprowadzenie demokracji często przyczynia się do wybuchu wojny domowej. W niedojrzałych demokracjach zwycięzca zazwyczaj bierze wszystko, co prowadzi do wyzysku większości i prześladowania mniejszości. Warto pamiętać, że zwycięstwo demokracji w krajach Zachodu było długie i krwawe. Promowanie odpowiedzialnych i elastycznych rządów daje obietnicę lepszych rezultatów niż naciskanie na pośpieszne wprowadzenie demokracji. Ta redefinicja międzynarodowej legitymizacji władzy nie narusza zachodnich wartości, przeciwnie – bazuje na własnych doświadczeniach Zachodu. Kompromis, tolerancja, pluralizm były w trakcie tego procesu niezbędne, kiedy to różne formy rządów funkcjonowały obok siebie, często respektując siebie nawzajem, swoje polityczne, religijne i ideowe wybory. Zachód od dawna cieszy się pluralizmem w swoim domu i powinien o tym pamiętać w swoim podejściu do reszty świata.

Prawdą jest również, że bliższe zachodnim wartościom jest koncentrowanie się na eliminacji tyranii niż na szerzeniu demokracji.

Jak zauważa John Gaddis: „zakończenie tyranii jest celem… tak głęboko zakorzenionym w amerykańskiej historii, jak tylko można to sobie wyobrazić… Szerzenie demokracji sugeruje, że znamy odpowiedź na pytanie, jak ludzie powinni żyć. Zakończenie tyranii wiąże się z ich uwolnieniem, by mogli znaleźć swoje własne odpowiedzi”. W skrócie, własna tradycja liberalna Zachodu uznaje różnorodność dróg promujących ludzką godność i dobro i o nie dbających.

Jako dominująca na świecie potęga Stany Zjednoczone powinny odgrywać wiodącą rolę w tworzeniu bardziej pluralistycznego podejścia do legitymizacji władzy. Stany Zjednoczone będą mieć więcej pożytku, jeśli z zapałem ruszą naprzód, by pomóc w kreowaniu nowego porządku, który będzie się cieszył poparciem w różnych stronach świata, zamiast trzymać się przestarzałej wizji podtrzymywanej przede wszystkim przez ich tradycyjnych zachodnich sojuszników.

Współpraca z odpowiedzialnie rządzonymi państwami – zamiast serwowania przemądrzałych przemówień tym, którzy nie sprostali wymogom demokracji – podniosłaby moralny autorytet Ameryki i zwiększyłaby jej wiarygodność poza granicami, a to ważne atuty w dalszych działaniach na rzecz globalnych zmian.

Przełożyła Magdalena Prasoł

Charles A. Kupchan

Profesor stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Georgetown oraz Senior Fellow w amerykańskiej organizacji Council on Foreign Relations.

Powyższy szkic jest oparty na ostatniej książce Charlesa Kupchana: „No One’s World: The West, the Rising Rest and the Coming Global Turn”.

Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi :)

„Uważam, że społeczeństwo powinno stworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie powinny być przestrzegane”

Panie pośle, współczesna lewica zaczęła głosić swoje hasła na końcu osiemnastego wieku, podczas rewolucji francuskiej, następnie zostały one przewartościowane przez tradycje socjalistyczne. Jak powinny brzmieć współcześnie? A może – jak głoszą krytycy lewicy – w ogóle zostały one wyczerpane?

W poszczególnych europejskich pokoleniach lewicowość i lewica są cały czas tym samym – dotyczą marzeń, wartości i celów życia wspólnotowego. Zmieniają się natomiast okoliczności. Lewicowość określa specyficzna dla lewicy relacja pomiędzy człowiekiem a społeczeństwem.

 

Co w tym stosunku jest specyficznego?

Uwaga poświęcana wspólnotowemu charakterowi społeczeństwa: więziom międzyludzkim, wzajemnej odpowiedzialności i współuczestnictwu. Bardzo istotna dla lewicy jest jakaś przyzwoita relacja między rentą z kapitału a wynagrodzeniem za pracę oraz odpowiedzialność wspólnoty za los każdego człowieka, wedle specyficznej formuły: „Każdy człowiek, który – nie z własnej winy – nie potrafi sobie poradzić w życiu, może oczekiwać pomocy ze strony społeczeństwa”. Kluczem do uczynienia tego hasła czymś realnym jest tu fragment „nie z własnej winy”. Wyklucza on lub ogranicza, doraźnie, obowiązek alimentacyjny w przypadku braku woli dbałości o siebie ze strony zainteresowanej osoby. Odnotowuje jednak, że urodzenie się w gorszej, z punktu widzenia obowiązujących paradygmatów społecznych, rodzinie jest obiektywnym faktem, a nie efektem wolnej woli.

Tego rodzaju pomoc może jednak przerodzić się w kontrolę społeczeństwa.

W jakiejś mierze nawet powinna, aczkolwiek to bardzo delikatna materia. Należy szukać złotego środka – tak aby ta pomoc nie ograniczała fundamentalnie wolności. Najpierw trzeba uważać, aby ta część społeczeństwa, która alimentuje pozostałą, nie była w relatywnie gorszej sytuacji co alimentowani. W przeciwnym razie może dojść do słusznego buntu, zmiany polityki w zakresie tych spraw. Co do kontroli – ja stoję na gruncie wolności człowieka. Wspólnota ma obowiązek posiadania szerokiej palety propozycji pomocy, zainteresowany ma prawo wyboru. Ma też, oczywiście, prawo do rezygnacji z czegokolwiek, co mu się proponuje. Dopóki nie zmieni zdania, niech radzi sobie sam. Droga powrotu powinna być zawsze otwarta. Rzecz w tym, żeby potrzebującego nie upokarzać. I żeby instrumenty pomocy odnosiły się do realnych możliwości zainteresowanego, bez jakiegokolwiek dogmatyzmu. W sferze światopoglądowej, dopóki nie ma sytuacji jakiegoś wymuszenia, lewicy nic nie powinno przeszkadzać. Osoba ludzka ma wolność swojej ekspresji, wyboru sposobu życia, wierzeń i obyczaju. Dla lewicy dbającej o jakość życia i jego estetykę powinno być jednak jasne, że są sprawy, w których wolność jednostki powinna być wyraźnie ograniczona. Dotyczy to na przykład przestrzeni publicznej: jej estetyki, czystości, ciszy oraz przeznaczenia. Społeczeństwo powinno tworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie muszą być przestrzegane. Egzekucję praw uznaję za najważniejszy czynnik ładu społecznego i rozwoju. Odrzucam to polskie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, kiedy wolność jednostki oddziałuje negatywnie na innych, zabiera coś cennego innym współuczestnikom wspólnoty. Możesz mieć w mieszkaniu robactwo, zgniliznę i brud – dopóki ani jeden robak, ani jakiś przykry zapach nie wydrze się poza ściany tego twojego domku. W rzeczywistości jednak mówimy nie o ekstremach, a o rzeczach powszechnych. Chaos urbanistyczny naszego kraju, szerzej – chaos w przestrzeni publicznej, mnie przeraża. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Jesteśmy porównywalni z biedniejszymi krajami Maghrebu. No i z czarną Afryką.

Mówi Pan jednak o prawie – pod tym względem lewica nie wyróżnia się na tle innych ruchów politycznych.

Pod względem wszystkiego, co mieści się w zbiorze norm i wartości liberalizmu kulturowego, to dzisiaj lewica zasadniczo się wyróżnia na tle innych ruchów politycznych. Wyróżnia się od nich także w kwestii zasady republikańskiego i świeckiego charakteru państwa. A to jest jednym z fundamentów demokracji i równości obywateli wobec prawa. Powinna też wyróżniać się w sferze estetyki przestrzeni publicznej, bo ona ma znaczący wpływ na jakość życia jednostki i całej wspólnoty. Idealną ilustracją tej tezy jest 60-tysięczne miasto Santa Fe w Nowym Meksyku. Tam każda belka konstrukcji domu – jej kształt, kolor i proporcje – musi być uzgodniona z władzą regulującą przestrzeń publiczną. Wszystko jest określone – rozmiary domów, ich kolorystyka. To bynajmniej nie jest socjalistyczne miasto, tylko sam środek liberalnych Stanów Zjednoczonych! Zresztą jedna z najzamożniejszych gmin Ameryki. Po Nowym Jorku i San Francisco trzeci rynek sztuki w Stanach! Miasto bogatych emerytów zjeżdżających tam wygrzewać na starość swe kości. Co interesujące, te ścisłe reguły dają w efekcie wyrafinowaną w swojej różnorodności architekturę! To jest trochę tak – teraz już żartuję – jak cenzura dobrze służyła sztuce w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tam te ograniczenia prowadzą do niespotykanej gdzie indziej sublimacji architektury, zagospodarowana przez człowieka przestrzeń staje się jemu przyjazna, zachęca do obecności.

A czy w Polsce postulaty lewicowe powinny być inne niż w pozostałych państwach?

Polska jest krajem dość prymitywnym – jej realny ustrój, wciąż w jakiejś mierze jest bolszewicki, antywolnościowy i antyrepublikański. Społeczeństwo nasze, mówię o jakoś określanej większości, w większym stopniu niż demokracje zachodnie jest tradycjonalistyczne i korporacyjne zarazem. Nasze prawo, zwłaszcza cywilne, jest w głębokiej depresji. Mniejsza o powody i usprawiedliwienia. Istotny byłby projekt wszechstronnej modernizacji. Do tego potrzeba nam otwarcia zasobów informacji publicznej, lepszego skomunikowania ludzi ze sobą, promocji postaw otwarcia na nowe. Innowacyjności, twórczości i odwagi. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaniemy na wieki ze swoimi kompleksami jakiejś koszmarnej prowincji. Ze wstydem skarlenia. Wiele się zmienia na lepsze. Ale te zmiany nie obejmują wielkich połaci – w sensie geograficznym i w sensie społecznym – naszego kraju. Dlatego zdaje mi się, że pewne idee szczególnie właściwe lewicy to nie zwykły polityczny wybór, ale w Polsce wspólny obowiązek. Polski nie stać na neoliberalizm, tradycjonalizm, konserwatyzm. Jak sprostać konkurencji w europejskiej gospodarce opartej na wiedzy, gdzie rzeczywiście profitodajnym kapitałem jest kapitał własności intelektualnej albo szerzej – społeczny kapitał ludzkich umiejętności, gdy połowa studentów to studenci jakichś niedzielnych szkółek, z niewiadomych względów nazwanych uczelniami wyższymi? Jak sprostać tym wyzwaniom przyszłości – gdzie bramy do dobrostanu prowadzą przez wytwarzanie i sprzedawanie ekskluzywnego produktu, który wymyślony, wyprodukowany i sprzedany opłacić ma te nasze europejskie cudowne urządzenia budujące jakość naszego życia – jeśli rozwój wiedzy opiera się głównie na prywatnym jej finansowaniu? Inwestycje w mózgi ludzkie to inwestycje w przyszłość – nie tylko pojedynczych ludzi, ale też w przyszłość wspólnoty. My, w jakimś stopniu, skazani jesteśmy na wielkie publiczne inwestycje. Czyli na wysoki poziom redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. Sęk w tym, że dzisiaj przychody państwa wynikające z wysokiego poziomu redystrybucji dochodu narodowego są bezmyślnie przejadane przez korporacyjne społeczeństwo i myślących kategoriami ekonomii sprzed kilkudziesięciu lat polityków, przy okazji konserwujących niemrawe dziedziny gospodarki i trudne do zaakceptowania nierówności. Ostateczna odpowiedź na pytanie o specyficzność naszej lewicy jest taka: postulaty polskiej lewicy z pewnością powinny być własne, odpowiadające okolicznościom, odnotowujące różnice.

Co determinuje Pańską lewicowość?

Nie jestem typowym przedstawicielem lewicy – wyróżniają mnie m.in. moje poglądy gospodarcze. Nie powinno tu być żadnego dogmatu w kwestii własności. Ten pogląd dotyczy także własności podmiotów świadczących usługi publiczne, także w dziedzinie zdrowia, kultury i edukacji. Istotą usług publicznych jest priorytet opisany stosownymi systemami finansowania, zawsze celowościowymi, a nie wynikającymi z jakichś dogmatów. Ścisła akredytacja poziomu usług musi być obowiązkiem państwa, takim jak audyt środków publicznych, regulacja i kontrola. To nie oznacza konieczności prywatyzacji, ale też nie ma tu miejsca dla dogmatów. Jest jednak jeden bardzo słaby punkt mego rozumowania w tej kwestii. Korupcja jako element kultury i słabość instytucji kontroli społecznej. Być może jakiś postęp odnotujemy tu dopiero wtedy, gdy egzekucja prawa stanie się w Polsce bezwzględna, skuteczna i trwała. Dzisiaj anomia jest mocno osadzonym elementem naszej kultury życia we wspólnocie. Istotne jest więc nie tylko państwo i prawo, ale również dominujące postawy społeczne. W każdym razie etatyzm jest ciężkim grzechem polskiej lewicy. Zupełnie zresztą niepotrzebnym. Jest on przeciwskuteczny w realizacji celów, którymi bywa uzasadniany. Ale to wszystko to teoretyczne dywagacje. To, co zawsze powinno być kryterium lewicowości, zawiera się w relacji do innego człowieka. Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi.

„Lubię być blisko drzwi”

Polska lewica Pana zawiodła?

Tak! Polska zorganizowana lewica nie widzi – poza samym swym istnieniem, zwłaszcza w strukturach państwa – celu swego uczestniczenia w polityce. Przez wiele lat byłem związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. To nie było moje naturalne środowisko. Ja wywodzę się z niepodległościowej tradycji socjalistycznej. Nic mnie z komunizmem i jego późniejszymi odsłonami nie łączy, a bardzo wiele dzieli. Mimo funkcjonowania w środowisku Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostałem, mam taką nadzieję, sobą. Na początku ich to dziwiło, ale później się do mnie przyzwyczaili. Miałem przyjemność zobaczyć kiedyś na to dowód w postaci świetnego, bo drugiego, wyniku przy okazji udzielania absolutorium ustępujących władz Sojuszu. I to przy znaczących różnicach. Dla ludzi, których ja sam lubię, jestem miły. A większość z nich lubię. Ze wszystkim, co dla nich musi być trudne. Bo ja właśnie jestem z lewicy! Zawsze we wtorki, przed posiedzeniem rządu, mieliśmy zebrania kierownictwa partii. Siadałem zwykle naprzeciwko Leszka Millera, obok drzwi – lubię być blisko drzwi. Mój ojciec też parkował auto zawsze przodem do wyjazdu. [A1] Któregoś dnia Leszek przyjechał szczęśliwy i rozpromieniony; zaczął opowiadać o pobycie na ranczo u księdza Jankowskiego. Kiedy zadowolony z siebie skończył, oczekiwał aplauzu. Powiedziałem: Z czego się cieszysz? Z tego, że premier lewicowego rządu w katolickim państwie pojechał do Gdańska i odwiedził księdza Jankowskiego? Jeśli chciałeś pokazać swoją otwartość na Kościół, to miałeś w Gdańsku do wyboru: księdza Jankowskiego w św. Brygidzie albo księdza Bogdanowicza z kościoła Mariackiego. Dwa odmienne, bardzo czytelne znaki. A jeśli nie chciałeś zostawiać znaku politycznego, to trzeba było pójść do palotynów. Nawiasem – tam, gdzie w sierpniu 1980 roku, zaraz po przyjeździe, do wreszcie wolnego na chwilę miasta Gdańska, udali się Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim.

Relacja z Kościołem jest dla lewicy aż tak ważna?

Bardzo ważna. Lewicowiec musi mieć republikańskie poglądy. Jeśli nie jest republikaninem, to swoją lewicowość udaje, zmyśla, nie wie, o co chodzi. Jak Józef Oleksy. Nie ma dla człowieka lewicy innej władzy niż ta, która pochodzi z wyborów. Prawicowiec może, jak sobie wyobrażam, ograniczać demokrację. W sensie mentalnym oczywiście, nie prawnym, bo tego nikt nie może. Dla myślenia lewicowego to strzał w stopę. Nie może Kościół, w jego aktywnościach pozakościelnych, istnieć inaczej, jak przez weryfikację wyborczą. To kwestia odpowiedzialności. Wracamy zresztą do rewolucji francuskiej (śmiech). Leszek Miller może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak negatywne to odległe wydarzenie – Wielka Rewolucja Francuska – w przeciętnym polskim biskupie budzi emocje. Polscy lewicowcy nie mają o takich rzeczach pojęcia. Oni tego nie czują. To nie jest ich własne przeżycie. Bo oni kiedyś byli „na lewicy”, bo „lewica” miała władzę. W tej sprawie istnieją badania socjologiczne przeprowadzone, chyba jeszcze w 1950 roku, przez dwie panie: Renatę Tully i Marię – jeśli dobrze zapamiętałem imię – Jarosińską. O tyle wiarygodne, że pani Jarosińska była żoną bardzo wysoko pozycjonowanego działacza partyjnego. Oni – działacze partyjni – w dzieciństwie bywali ministrantami. Jak ambitne dzieci z ludu. Nie czytali właściwych książek. W szkole średniej zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Na pierwszym roku studiów do partii. Skąd to się bierze? Z wielkiej chęci uzyskania jakiejś pozycji. Na miarę kryteriów środowiska rodzinnego. W Starym Sączu miejscem widzialnym dla innych, miejscem, w którym można się innym pokazać, był kościół. Ministrant dla dziesięciolatka to pozycja, że ho, ho! Gdyby nie 1989 rok, ci ludzie byliby zupełnie gdzie indziej. Część z nich, jak Aleksander Kwaśniewski, żałuje, że przed 1989 rokiem była po stronie reżimu. Gdyby mogli wtedy przewidzieć przyszłość, mieliby inne biografie. Ale nie przewidzieli. Nie mieli charakteru, żeby pójść za racją, a nie karierą. Do dzisiaj nas to dzieli. Oni nazywają to pragmatyzmem. Ja – uczciwością. Oni są w pewien sposób zaprzeczeniem lewicowości, ponieważ człowiek lewicy musi być demokratą. Zawsze. I musi mieć odwagę do podejmowania ryzyka przeciwstawiania się większości, kiedy większość jego zdaniem błądzi. A tu szepce się po kątach, ale publicznie kadzi. Oni są z tradycji Polskiej Partii Robotniczej. Ja – Polskiej Partii Socjalistycznej. To jest różnica. Nie można głosić szczerze i prawdziwie lewicowych idei, jeśli się pozostaje postkomunistą. Czyli bez obrachunku ze swoimi wcześniejszymi decyzjami i z podobnym paradygmatem zachowań.

Już nie postkomunistą.

(śmiech) Tak, teraz jest – był [A2] – politykiem średnio starszego pokolenia. Kwestia tożsamości to najważniejszy problem polskiej lewicy. Ja sam nie uznaję komunistycznych świąt – Dnia Kobiet i Święta Pracy. Wzrastałem, kiedy one były wymuszane, w pełni wprzęgnięte w rydwan władzy. Nigdy nie byłem na pochodzie pierwszomajowym, w czasach komunizmu i po 1989 roku. Na marginesie – włos mi nie spadł z głowy z tej akurat przyczyny. To jest znaczące świadectwo. Jest prawdziwe i pokazuje prawdziwą historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: że można było nie chodzić. Trzeba było tylko chcieć nie chodzić. I mieć w sobie gotowość do zapłacenia za to. Większość chodziła. Dziś dla mnie, podobnie jak w stosunku do tamtych „obowiązkowych” pochodów pierwszomajowych, nie do pomyślenia jest to, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się w kościele. Ilu jest takich, którym to się nie podoba i którzy wstaną i powiedzą „Nie!”? Przeciw lizusom proboszcza? Przeciw dyrektorowi szkoły, który jest uzależniony od proboszcza? Nie potrafimy znaleźć miejsca dla religii w demokracji. Od 1989 roku struktury kościelne są w Polsce czynnikiem odpychającym Polaków od wielkich narodowych celów. Sprzeciwiają się modernizacji. Często z niskich, materialnych i władczych pobudek. To jest dla mnie przerażające.

Uważa Pan, że odpowiednią reakcją na Kościół jest język Joanny Senyszyn?

Nie, nie uważam. Kościół bywa uzurpatorski. Nie można mu odpowiadać po chamsku. Senyszyn merytorycznie ma rację. Jednak formy i konwencje w naszej cywilizacji również są istotne. Jej walka o świeckość państwa wydaje mi się mieć fundament botoksu, szminki i amfetaminy.

Są jakieś nadzieje, że to się zmieni? Że lewica zacznie być silna ideowo?

Nie.

A Grzegorz Napieralski?

To jest fenomen, którego nie rozumiem. Co niekoniecznie go obciąża, być może bardziej mnie. Dzisiaj jedynym wytłumaczeniem jego popularności są te dwie panienki fikające nogami, kręcące brzuchami. To w samej swojej treści – pop-polityka! Nie można jednak w rytm ich ładnych, płaskich brzuchów i długich smukłych nóg kreślić wizji rozwoju Polski! To jakiś absurd! Groteska!

Mając do wyboru tylko Grzegorza Napieralskiego i Donalda Tuska, kogo by Pan wybrał?

Tuska.

Mimo wszystko?

Tak, mając taki wybór. Dobrze jest dla Polski, gdy premier ma jakiś wymiar. Choć go nie wybieram. On też jest plastikowy, on się poddał. Społeczeństwu, a ściślej jego bardziej prymitywnej wizji, się poddał. Wściekły jestem, że tylko taki mam wybór.

Czy Pan jako socjalista zawsze dystansował się od środowiska Prawa i Sprawiedliwości, które – przynajmniej teoretycznie – również odwołuje się do tej tradycji?

Pan żartuje – co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z socjalizmem? Co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z człowiekiem – podmiotem swoich działań? Z osobą ludzką? Co wspólnego ma Mariusz Kamiński, jego Centralne Biuro Śledcze i Jarosław Kaczyński, z jego zamiłowaniem do służb specjalnych wprzęgniętych w rydwan jego politycznej władzy, z szacunkiem dla obywatela? Dla praw człowieka? Co ma ich serwilizm wobec Tadeusza Rydzyka do idei republikanizmu? Nie tylko ideologia ma znaczenie, ale również sposób uprawiania polityki. Działanie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest oparte na nienawiści do człowieka o odmiennych koncepcjach państwa i polityki. Oni konkurentów mają za wrogów! Co to ma do demokracji? Kiedyś Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo był mocny, dziś Platforma Obywatelska, bo też jest mocna. Paranoiczny stosunek do świata. Ambicje zabijające rozum. Donald Tusk jest przynajmniej kulturalnym człowiekiem. On najwyraźniej przyjął, że Polacy są, jacy są: nie na jego podobieństwo, inni[A3] , ale właśnie tacy. Jest demokracja w Polsce, więc robi politykę pod takich właśnie Polaków, jakich sam widzi. Tymczasem Polska i Polacy żyjący w Polsce są w historycznie nadzwyczajnie istotnym momencie. W czymś, co można nazwać okienkiem transferowym, w momencie możliwości zmiany paradygmatu polityki z takiego, który spychał nas na peryferie, na korzystniejszy, zbliżający Polskę do jądra Europy. To, jak to się skończy, jest prawdziwie ważnym pytaniem. Ja myślę, że Tusk się myli. Nie ma w nim odwagi postawienia na to, co w Polsce jest dobrego i twórczego. On jest realistą, tak jak niemiecka Realpolitik w latach 70. – skrajnie nieprzyjazna ówczesnym polskim aspiracjom, historycznie niemądra. On się poddał.

Polska lewica jest podzielona – niektórzy jej przedstawiciele uważają, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią lewicową.

Prawo i Sprawiedliwość jest przede wszystkim, w jakimś sensie, partią pragmatyczną. Odwołującą się do tej Polski, która naznaczona jest klęską i martyrologią. To circa – połowa. Ale na szczęście dla Polski, Polacy nie lubią skrajności, awantur i pouczania. Więc ta połowa Kaczyńskiego idzie ku ćwierci. To brzmi już bezpieczniej. Prawo i Sprawiedliwość lewicowe to tylko słowa zdeterminowane przez ich bieżące korzyści polityczne. Mieli władzę i rosnący budżet – nie ma lepszego momentu na pokazanie swojej lewicowości. Okazali się partią władzy.

Co może zmienić polską lewicę?

Nowy, młody, demokratyczny, inteligentny, patriotyczny – motywowany dobrem wspólnym – i autentyczny impuls oraz kompromitacja prawicy – szczególnie Prawa i Sprawiedliwości. Ale również Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk traci swój i nasz czas. Jest miejsce na porządną partię lewicową. Powodem do wstydu powinno być to, że wskaźnik Giniego, pokazujący skalę społecznego zróżnicowania, jest wysoki tak jak w Niemczech i Wielkiej Brytanii. I o 60% wyższy niż w Danii. Budujemy społeczeństwo wielkich, niepokonywalnych w kolejnych pokoleniach, różnic. Bo dzisiejsze różnice dochodowe zmieniają się już na różnice majątkowe, czyli na coś trwałego. Odbiorcą przesłania lewicy nie powinien być pijak, nierób i cham. Albo głową zanurzony w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej były aparatczyk, ubek. Ten jest chyba zresztą dzisiaj z Prawem i Sprawiedliwością. Jako frustrat. I czyściciel własnego zafajdanego sumienia. To jest mniejszość! Dzisiaj problemem jest kosmetyczka w Lesznie, fryzjerka w Gorzowie i właściciel sklepu warzywnego w Kościanie. Ludzie, którzy własną, ciężką pracą na bardzo konkurencyjnym rynku próbują ratować się samozatrudnieniem. I którzy nie mają żadnej ochrony państwa. Nie mają ochrony wobec nieuczciwego kontrahenta, wobec gminy, wobec rozmaitych inspekcji, które własny inspekcyjny interes realizują skuteczniej niż interes publiczny. Państwa dla nich nie ma! I lewicy też. Ona siedzi w KGHM. Pod rękę z Prawem i Sprawiedliwością.

W jaki sposób lewica powinna im pomagać?

Rozwijając sądownictwo cywilne, kontrolując kontrole i inspekcje. Pomagając, a nie przeszkadzając. Obecnie spór pomiędzy właścicielami kiosku i sklepu, które są w jednej bramie, trwa pięć lat albo więcej. I kończy się licytacją interwencji[A4] , a nie racją prawną. Ci ludzie mają więc państwo w dupie. Tam dokładnie, gdzie ich ma to nasze wolne i wreszcie niepodległe państwo. Oni sami sobie znaleźli pracę. „Samozatrudnili się”, mówiąc w języku Tuska. W sytuacji krytycznej – państwo im nie pomogło. Dla nich więc ono nie istnieje. Jeśli ktoś ma dojście do posła, najlepiej rządzącej partii – wygrywa. Nie ma służby cywilnej. Jest lęk polityków o własną dupę! Po to robiliśmy tę solidarnościową rewolucję?!

” Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z naszej strony hipokryzją”

Czy obecnie Polska jest ważnym partnerem dla Europy?

Powinna być. Potencjał demograficzny, gospodarczy, terytorium i historia – wszystko to otwiera szanse godnego pozycjonowania Polski w Europie. Ale marnujemy tę naszą szansę. Katastrofalny był czas rządu i prezydentury panów Kaczyńskich. Dzisiaj europejskie stolice mają uczciwego, normalnego i niezaburzonego partnera. Ale jest to partner po prostu wygodny. Niekłopotliwy. Bo, w gruncie rzeczy, bierny. Bez pomysłu na Polskę w Europie i pozbawiony inicjatywy. Proszę spojrzeć na nasze zasoby ludzkie: mamy cztery i pół razy więcej studentów i tylko 75% wzrostu wydatków na edukację. Cztery i pół razy więcej studentów i mniej niż stuprocentowy wzrost wydatków publicznych! I tylko 70% więcej doktorów. Coraz częściej zresztą produkowanych przez byłych pułkowników albo księży, taśmowo, jak w biznesie. Czyli studia sprowadzamy do poziomu marnego, prowincjalnego gimnazjum. Co to mówi o naszym wykształceniu? Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z polskiej strony erupcją hipokryzji. Choć oczywiście należało ten podpis złożyć.

Uważa Pan, że polityka zagraniczna również może być lewicowa?

Tak. Aczkolwiek tu należy zawsze szukać jedności, która czasem jest niemożliwa. Z Kaczyńskim ona po prostu nie jest możliwa. Wystarczy spojrzeć na polskie relacje z Rosją. Od dwudziestu lat nie uwzględniają one jednej, ale fundamentalnej rzeczy: Rosja się zmieniła. Traktuje się ją tak, jakby wciąż była Związkiem Radzieckim. Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Ma problem ze swoją tożsamością i ze swoją historią, ale Związkiem Radzieckim po prostu nie jest! To jest trudny partner, ale z pewnością tam coś się zmieniło. Poza Adamem Rotfeldem i kilkoma mniej znanymi ludźmi, polscy politycy tego nie zauważają. Na szczęście są ludzie kultury i wiedzy: Jerzy Pomianowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda. Może im uda się przebić przez jazgot politycznych kretynów?

„Lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki”

Lewicowość jest nierozerwalnie połączona z myślą ekonomiczną. Mówił Pan o wyrównywaniu szans, jednak w Polsce w tej chwili mamy do czynienia niemal wyłącznie z próbami wtórnej pomocy. Prym wiodą w tym związki zawodowe.

Jestem jakoś sceptyczny wobec związków zawodowych. Takich przynajmniej, jakimi w Polsce one dzisiaj są: niesprawiedliwie partykularnymi. Nic z solidarności[A5] ! Mówiliśmy już, że budujemy sobie społeczeństwo korporacyjne, a nie wspólnotowe.

Czy etatystyczna ekonomia nadal powinna być promowana przez lewicowe środowiska?

Nonsens. Złogi bezmyślności. To raczej niedostatki mózgów i wiedzy niż ideologia. [A6] Przedsiębiorstwa powinny być konkurencyjne. Wszelkie. Również te, które świadczą usługi publiczne. One po prostu muszą być efektywne! Muszą realizować cele. Rzecz jasna, spółki użytku publicznego, powołane dla realizacji istotnych zadań państwa, nie istnieją dla maksymalizacji zysku, czyli nie są i nie powinny by poddane temu samemu kryterium oceny ich efektywności. Ale powinny funkcjonować w środowisku i sytuacji konkurencyjnej. Państwo powinno tam być obecne jako kontroler pilnujący, czy cele ich funkcjonowania są realizowane na poziomie przyjętym za właściwy. Ale forma własności? Co to ma do rzeczy, jak idzie o cele? Nie rozumiem, dlaczego lewica opowiada się przeciwko prywatyzacji szpitali. Oczywiste jest, że szpitale powinny być prywatne, w tym znaczeniu prywatności, że trzeba liczyć koszty, zwiększać efektywność i wypełniać misję. W opiece zdrowotnej ważne jest to, za co odpowiada i powinno odpowiadać państwo, czyli my – płatnik! Reszta jest sprawą akredytacji, audytu i kontroli. Prywatyzacja podmiotów świadczących usługi medyczne nie oznacza, że państwo w swojej odpowiedzialności za zdrowie obywateli znika! Inną bardzo istotną kwestią jest to, że nasza polityka zdrowotna też powinna ulec fundamentalnym zmianom. Z takiej, która prawie bez reszty nastawiona jest na interwencję wobec choroby na taką, która promuje zdrowie, w której interwencja wobec choroby, pozostając ważną powinnością, jest jednak ostatecznością, kiedy środki ochrony zdrowia zawiodły. Kurczowe trzymanie się państwowej własności podmiotów opieki zdrowotnej, zresztą przecież już tylko części tych podmiotów, jest przeciwskuteczne wobec celów publicznego systemu opieki zdrowotnej.

Dlaczego?

Argument jest prymitywny, ale prawdziwy: państwo robi to gorzej. Należy doskonalić państwo, jego instytucje, także w jego funkcjach kontrolnych, w akredytacji usług medycznych, w śledzeniu efektywności wydatkowanych pieniędzy. Dzisiaj państwowa własność jest w interesie jedynie jednej grupy – związkowców. Bo państwo ulega argumentacji wyborczej, a nie racjonalnej, celowościowej, misyjnej. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której interes obywatela, takiego zwyczajnego, niewyróżniającego się z tłumu, stoi w sprzeczności z interesem związkowca. Czasem idzie o chudego obywatela i finansowo tłustego związkowca. Jak w KGHM.

W takim razie – czym powinno zajmować się państwo?

Zawsze bezpieczeństwem gospodarczym. Co nie oznacza, że samo, ze swoimi urzędnikami, ma wszystko robić. Czterdzieści lat temu Indonezja miała problem z cłem, co jest zrozumiałe ze względu na linię graniczną. Rząd Indonezji cło sprywatyzował. Po wygranym przez szwajcarską firmę przetargu, granice państwa się uszczelniły. Tamci żyli z procentu od nadwyżki opłat celnych, jakie zapewnili. Trzeba myśleć. Nie ideologicznie, a pragmatycznie, względem celu. Okazuje się, że nawet pobór cła można sprywatyzować, jeśli taka prywatyzacja służy społeczeństwu. Polityka musi być celowościowa, uzależniona od konkretnej sytuacji gospodarczo-społecznej. Państwo powinno zajmować się regulacją, kontrolą, akredytacją (np. w szkolnictwie wyższym, ochronie zdrowia, opiece społecznej) oraz audytem publicznych pieniędzy. To powinny być zadania władzy. Państwo samo aktywne w działaniach przedsiębiorczych, w Polsce, w kulturze anomii i korupcji, oraz nepotyzmu i kolesiostwa, prawie zawsze jest gorsze niż jego brak. Niech zajmie się tym, do czego jest powołane. I żadnego Stacha, który zapragnął „sprawdzić się w gospodarce”. Marzę o państwie, które określa strategię rozwoju, przedstawia scenariusze i etapy jej realizacji, tworzy ramy prawne, zapewnia bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, tworzy systemy finansowania określonych celów – takie, które są najbardziej efektywne – określa kryteria, standardy, sposoby ich egzekwowania, bada, ocenia i rekomenduje, dokonuje akredytacji podmiotów świadczących rozmaite usługi publiczne, tworzy ramy i wspiera rozwój instytucji społeczeństwa obywatelskiego oraz bierze odpowiedzialność za strategiczne dziedziny naszej egzystencji: wodę, powietrze, edukację, kulturę, naukę, energię, sieci transportowe, komunikację, przestrzeń publiczną, ochronę zdrowia, bezpieczeństwo i egzekucję prawa. I we wszystkich swoich aktywnościach nieustannie bada efektywność przyjmowanych systemów.

Kolejnym gospodarczym postulatem lewicy jest progresywny podatek.

Zacznijmy więc od tego, że chociaż dążenie do prostoty systemu podatkowego jest zbożnym celem, system podatkowy nie może być prosty, choć oczywiście powinien być możliwie najprostszy w swoim koniecznym skomplikowaniu. Zawsze, wobec każdej formy i wymiaru daniny publicznej, czy to podatku, czy akcyzy, czy jakichś innych opłat, państwo musi przejrzyście określić rzeczywiste cele, jakim mają służyć. Jeśli jest ich więcej niż jeden – określić ich rangę. A potem kontrolować, czy przyjęte rozwiązania są najlepszą drogą do uzyskania założonych celów. Systemy podatkowe muszą być maksymalnie stabilne, stymulujące rozwój i oszczędność. Systemy podatkowe, i tu znów pojawia się moja lewicowość, powinny maksymalizować przychody budżetu. Jeśli chodzi o podatek dochodowy od osób fizycznych, czy ma to być podatek progresywny czy liniowy? Nie wiem. To zależy od rachunku, a nie od ideologii. Powinien być taki, który, w długiej perspektywie (np. 15-20 lat) maksymalizuje przychody budżetu. A więc tak duży, żeby nie przeciwdziałał rozwojowi i nie wypychał ludzi z przestrzeni polskiego systemu podatkowego.

Co sądzi Pan, z perspektywy dwudziestu lat, o polskiej rewolucji?

Otworzyła nam ona cudowną szansę. Ale nie pokazała późniejszej drogi. Zamiast się rozwijać, zaczęliśmy się zwijać. Mam wrażenie, że mimo tak wielkich i cudownych zmian, wracamy do starych kulturowych kolein. Dzisiaj wielki projekt modernizacji Polski jest w defensywie. Nie wiem, czy to stan przejściowy, czy trwały. Wciąż jesteśmy w korzystnej dla nas sytuacji okienka transferowego. Ale jesteśmy w swoich partykularnych politykach – systemie rządzenia się, edukacji, ochronie zdrowia, egzekucji prawa, ochronie przestrzeni publicznej, innowacji – niesłychanie prymitywni. To jest coś strasznie zaściankowego, pełnego ludzkich kompleksów i braku kompetencji, zniechęcającego. Wydaje mi się, że najgorzej jest z polityką i mediami. Bo w tych dziedzinach jest już najzupełniej jasne, że się cofamy w stosunku do standardów sprzed dekady. Najgorsze jest to, że młodzi, wykształceni, obyci, odważni, otwarci, kreatywni i odpowiedzialni młodzi ludzie nie widzą powodu, a pewnie i nie mają szans na aktywność publiczną i polityczną. Polityka degraduje się. A ona jest przecież piekielnie istotna.

Jakie błędy wtedy popełniliśmy?

Mieliśmy szansę ulokowania w Europie dwóch polskich biznesów, które mogły dominować na europejskim – no, powiedzmy środkowoeuropejskim – rynku. PZU, wsparte dużym bankiem, z pełną gamą produktów finansowych i firma naftowa. W tych sprawach polskie państwo, przez wszystkie rządy, nie miało żadnej polityki. Politycy stchórzyli. Straciliśmy wielką szansę. Ona „se ne vrati”. M.in. również z winy tzw. komisji orlenowskiej. Giertych, Macierewicz, Gruszka, Miodowicz i Grzesik mogą czuć się dumni! I ci wszyscy, którzy byli ich sponsorami. Czyli: Tusk, Pawlak, Lepper i sam Giertych. Polityka okazała się ważniejsza od gospodarki. Marna polityka, partyjniacka. A tak na marginesie – z powodu kompromitującego obu, z początku tajnego, spotkania Kulczyka z Giertychem w refektarzu jasnogórskim, paulini też powinni spłonąć ze wstydu. Paulini nie płoną. Wymienieni politycy są dumni ze swej wielkości. Państwa po prostu nie ma!

Sądzi Pan, że można było tego uniknąć?

Nie wiem. Gdybym wiedział, że nie można było tego uniknąć, nie zajmowałbym się polityką. Drażni mnie jednoznaczne, dla większości absolutnie oczywiste, odrzucenie przez polityków okrągłostołowego pomysłu czteroletniego okresu zazębiania się nowego ze starym. Przecież idea okrągłego stołu, poza oczywistym celem, jakim było rozmontowanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zawierała też coś większego – przeprowadzenie w Polsce zmian w pełni kontrolowanych przez rozum tak, aby nie utracić żadnej wartości. Przecież jedynie debil wyrzuci wszystko, co związane z poprzednim ustrojem. To dotyczy zwłaszcza ludzi! My po stronie solidarnościowej mieliśmy moralne prawo przejęcia władzy. I praktycznie żadnych kwalifikacji do tego, by tę władzę skutecznie sprawować. Ani wiedzy, ani umiejętności, ani doświadczenia. Oni nie mieli legitymacji moralnej, ale mieli często nieporównywalnie większe kompetencje. To już nie była przecież Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50., kiedy nie matura, lecz chęć szczera.

Jak Pan ocenia samą reformę Balcerowicza?

Pod względem spraw podstawowych, czyli mechanizmów regulacyjnych – wysoko. Był świetnym organizatorem prac legislacyjnych. Myślał systemowo, był skrupulatny w wypełnianiu przyjętego planu. Ale gospodarka to nie tylko mechanizmy regulacyjne. Gospodarka to także, a nawet przede wszystkim, przedsiębiorstwa. Nie ma gospodarki poza przedsiębiorstwami! Balcerowicz ignorował mechanizmy realne gospodarki 1989/1990. W strukturze rządu był gospodarczym dyktatorem. Zabrakło kogoś vis-a-vis. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział przedsiębiorstwa. Z jego nawet nie materialną, a ludzka strukturą. SGPiS to jednak co innego niż Politechnika. Zdecydowana większość ówczesnych menedżerów to byli inżynierowie. To są fakty – nie ideologia. Naturalnym, bezpośrednio poprzedzającym funkcję naczelnego dyrektora stanowiskiem było stanowisko dyrektora ds. produkcji. Nie zdarzało się właściwie, żeby na naczelnego awansował dyrektor ds. sprzedaży. A na pewno nie dyrektor ds. finansów. Balcerowicz był dogmatykiem. Zresztą takim pozostał. I chyba ma dość autorytarną osobowość. Nie jest ciekaw opinii, których nie rozumie. Zakłada z góry, że jeśli on nie rozumie, to muszą one być niemądre. Do niego nie dociera żadna argumentacja poza jego własną. W połowie lat 70., raczej drugiej niż pierwszej, wicepremierem był Tadeusz Wrzaszczyk. Kompetentny jak nikt w tamtej ekipie. Ewenement w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Także w spawach, jak to się wtedy mówiło, cybernetyki. W ramach podziału obowiązków w rządzie jemu przydzielono pełnomocnictwo nad rozwojem przemysłu informatycznego w Polsce. Wydawało się wtedy, że informatyka będzie naszą specjalnością – mieliśmy świetny ośrodek, oparty na matematykach i logikach wywodzących się z tradycji lwowskiej szkoły matematycznej – Wrocław z Jackiem Karpińskim. Po kilku latach wiadomo było, że polegliśmy, a Karpińskiego zaszczuto. Jako powód upadku polskiej informatyki najczęściej podawano, że polityk, który się tym zajmował – znał się na tym, ba!, był wybitnym specjalistą. [A7] Ale rzecz działa się w systemie autorytarnym, w warunkach państwowej własności środków produkcji. Po prostu Tadeusz Wrzaszczyk miał za dużą pewność własnych argumentów wynikającą z rzetelnej osobistej kompetencji. I pełnię władzy. Czy ten sam problem nie dotyczy Balcerowicza?

Od pewnego czasu lewicowy dyskurs ekonomiczny jest bardzo krytyczny w stosunku do rewolucji gospodarczej po 1989 roku. Pisał o tym m.in. publicysta „Krytyki politycznej”, Maciej Gdula, który w głośnym tekście porównał reformy Leszka Balcerowicza do stanu wojennego.

No to pojechał. Nie zgadzam się z tym poglądem. Ja myślę nawet, że ta reforma była zbyt płytka. Reforma Balcerowicza powinna być głębsza i szybsza. Zabrakło kontynuacji. Problem nie w Balcerowiczu. Problem w braku równowagi. Balcerowicz odpowiadał za mechanizmy regulacyjne w gospodarce. W tych sprawach był znakomity. Naprzeciw Balcerowicza należało mieć kogoś, drugiego wicepremiera, odpowiedzialnego za realność gospodarki tamtego czasu. Za przedsiębiorczość.

Wracając do lewicy – odrzuca Pan lewicowe dogmaty ekonomiczne, takie jak podatek progresywny czy upaństwowiona służba zdrowia. Czy w takim razie potrafi Pan zaproponować współczesnej ekonomii coś stricte lewicowego?

Nie. Ja uważam, że lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki. Ekonomia nie powinna być upolityczniona. Lewica powinna skoncentrować swoją uwagę na społeczeństwie. Na wspólnocie. Na prawach obywatelskich. Wolności. Na równowadze. Na edukacji. Na takiej redystrybucji majątku, który służyłby wyrównaniu możliwości startu. Lewica powinna wziąć na siebie rolę strażnika szczęścia ludzi zwyczajnych.

Może rozwiązaniem jest trzecia droga?

Nie ma trzeciej drogi. Jest rozum i serce. I konkretne projekty.

„Polska lewica nie zweryfikowała historii”

Tym, co – przynajmniej w Polsce – lewicę wyraźnie odróżnia od prawicy, jest polityka historyczna. Prawica przywłaszczyła sobie polski patriotyzm, innym formacjom pozostawiając to, co w naszej historii najgorsze.

Tak, nad całą lewicą unosi się swoiste piętno komunizmu. Czasami jest to prześmieszne – nikt z mojej rodziny – ani bliższej, ani dalszej – nigdy nie był w partii. Mimo to słyszę czasem, jak ktoś mówi: „Ty stary komuchu”. Wtedy się cieszę, bo wiem, że mam do czynienia z idiotą. Jeśli trafnie uważam się za fizjonomistę, to te słowa słyszę przeważnie od „starych komuchów”, gwałtownie przepoczwarzających się po 1989 roku. Ale kto to sprawdzi?

Jaki powinien być stosunek lewicy do komunizmu?

Po pierwsze – to nie my, Polacy, wybieraliśmy system, w którym żyliśmy do 1989 roku. Po drugie – Polska zawsze, poza krótkimi fragmentami, pozytywnie wyróżniała się na tle innych państw demoludów. Nie można mówić, że nie było w tym żadnej zasługi ówczesnych polskich elit politycznych. Łatwo sobie wyobrazić, że tamten ustrój mógł wyglądać zupełnie inaczej. Że mógłby być bardziej okrutny. Mimo wszystko – polska lewica nie zweryfikowała historii. Tożsamość współczesnej lewicy nadal wywodzi się z Polskiej Partii Robotniczej, kompletnie zapomniano o Polskiej Partii Socjalistycznej, mimo że żyją politycy, którzy się z niej wywodzili – np. Andrzej Werblan.

Dziś mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – prawica przedstawia Powstanie Warszawskie jako zwycięstwo, a 1989 rok – jako porażkę.

To jest niesłychane! Dla mnie Powstanie Warszawskie jest zbrodnią, zbrodnią z punktu widzenia politycznego. Okrągły Stół jest zwycięstwem narodu. Nie została przelana krew, a niemożliwe i wyśnione – stało się codziennością. Z jednej strony uczy się młode pokolenie o tym, jak biegać z karabinem i umierać, a z drugiej – wdeptuje się w błoto sukces pokojowej drogi do wolności. To aberracja! Zresztą wiadomo przecież, że powstanie wywołano dzięki świadomej dezinformacji. Nie wspominam o tym, że politycznie trzeba było nie mieć więcej niż kilka komórek mózgu, żeby je uzasadnić, tak jak jego rozpoczęcie uzasadniano w ośrodku decyzyjnym ówczesnej Komendy Głównej Armii Krajowej. To przykre i poniżające, że Stalin okazał się o lata świetlne inteligentniejszy niż polscy pułkownicy i generałowie. A dzisiaj my im stawiamy ołtarzyki. Pogratulować!

Może jest to wina samej lewicy, która od 1989 roku zajmuje się przede wszystkim obroną generała Jaruzelskiego oraz ustroju komunistycznego. Zdominowało to cały dyskurs, który – uogólniając – możemy nazwać lewicowo-liberalną polityką historyczną. W obronie generała Jaruzelskiego stawali nie tylko politycy z komunistyczną przeszłością, ale także wielu najwybitniejszych przedstawicieli opozycji.

Niestety tak, ale był to nasz obowiązek. Musieliśmy stanąć w obronie kogoś, kogo niesłusznie oskarżano. Generał Jaruzelski popełnił wiele błędów. Nie miał ani wyobraźni, ani woli szukania kompromisu z Solidarnością. Nie zrobił nic, żeby wtopić Solidarność w tamten system. Jego jedynym usprawiedliwieniem byłoby, gdyby był absolutnie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie z powodów zewnętrznych. Zdaje się, że on po prostu nie miał wyobraźni. To był jego grzech. Drugim jego grzechem było to, co zrobił po stanie wojennym. Nie potrafił przeprowadzić żadnych koniecznych reform gospodarczych. Uważam jednak, że sam stan wojenny jest jego zasługą. Gdybym ja był na jego miejscu – najprawdopodobniej byłbym tchórzem, bo nie potrafiłbym tego zrobić. To było wtedy absolutnie koniecznie. I zrobił to, z punktu widzenia interesu narodowego, korzystnie. Było z tego dobre wyjście. I to jest generała Wojciecha Jaruzelskiego wielka dla Polski zasługa. To jest prawdziwie tragiczna postać. Lepiej byłoby, gdyby nie pojawiał się na zjazdach Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyby zdecydował się, po tym wszystkim, w czym uczestniczył, zachować dystans i dyskrecję. Ale, przyznam, poczułem ciepło w sercu, kiedy zobaczyłem go w ambasadzie amerykańskiej, w lipcu 1989 roku, u boku ambasadora USA, Davisa. Był tam po raz pierwszy. A z jego okna widać tę rezydencję, bo to jest zaledwie sześćdziesiąt metrów. Amerykanie go rozumieli i uhonorowali. Część Polaków – nie. Ta zresztą część, która chętnie emigruje do Ameryki. Schizofrenia? Głupota?

Czy ta obrona – słuszna lub niesłuszna – nie była balastem dla lewicy?

Oczywiście, że była! Profesor Władysław Bartoszewski – wybitny historyk, chodząca encyklopedia II wojny światowej – powiedział kiedyś, że, przy najbardziej liberalnych kryteriach oceny, dwa narody były najmocniej zaangażowane w ruch oporu wobec hitlerowskich Niemiec: Polacy i Serbowie. W obu tych narodach zaangażowanych było około 3% społeczeństwa. Ja mam dobrą pamięć – działałem w opozycji i pamiętam, jak bardzo byłem sam – na ulicy, u fryzjera, w sklepie. Doskonale to pamiętam! Większość ludzi zachowuje się inteligentnie, czyli tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie. Takich wariatów jak my – ludzie dawnej opozycji – jest około 3%. Teraz proszę sobie wyobrazić: przychodzi wolność, i kto najbardziej nienawidzi dawnego wroga? Ten, kto dawał mu dupy! [A8] Ten, kto nienawidził, ale jednocześnie miał korzyść ze swojego oportunizmu. Jak bardzo taki człowiek musi nas nienawidzić? My mu przypominamy swoją obecnością, że można było powiedzieć „Nie!”. A ten nie powiedział. Więc pewnie my, mówiąc „Nie!”, byliśmy po prostu ubekami. To jest przekaz do narodu Jarosława Kaczyńskiego. Po to był mu potrzebny Instytut Pamięci Narodowej. Żeby opluć to, co lepsze od nich. Państwo w służbie nikczemności. Tusk niestety uległ temu szantażowi. Stąd w Polakach taka niechęć do generała Jaruzelskiego i do wszystkiego, co jest związane z Polską Rzeczpospolitą Ludową. Moi dawni wrogowie są dla mnie obojętni. Nie wzbudzają we mnie właściwie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie jak nie wzbudzają we mnie emocji ci, którzy wówczas byli ze mną po tej samej stronie barykady. Chociaż ostatnio wyjątkiem był Lech Wałęsa – pamiętam, jak obserwowałem w telewizji nagonkę na niego i fizycznie cierpiałem, ponieważ widziałem ból tego człowieka, właściwie bezradnego wobec nikczemności.

Nagonkę rozpoczętą przez środowiska związane z dawną opozycją.

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że w latach 70. zajmował się pisaniem doktoratu, a nie opozycją. A ja zajmowałem się opozycją. Adam Michnik też wybrał coś innego niż Kaczyński. Jacek Kuroń, Barbara Toruńczyk również wybrali coś innego niż Jarosław. On wybrał swój doktorat. Ja się nie dziwię, że on ma z tym problem. Niestety, u wielu takich ludzi rodzi to kompleksy.

Żałuje Pan tego, jak potoczyły się losy Solidarności?

Z pewnością bardzo to przykre. Pomiędzy Solidarnością dzisiejszą, a tą z lat 80. nie ma żadnej ciągłości, poza uzurpowaną kontynuacją. Tamta Solidarność to był ruch narodowo-wyzwoleńczy ubrany w związkowe szaty, dla którego wolność narodu, a nie branżowy interes, była priorytetem. Dzisiaj mamy normalny związek zawodowy, z którym każdy może się zgadzać lub nie.

Jakie wartości powinna promować polityka historyczna lewicy?

Jaka „polityka historyczna”? Postawienie obok siebie polityki i nauki zawsze oznacza gówno, szlam, [A9] nieprawdę i uzurpację. Ja w pewnym okresie, kiedy pisałem ideowy program Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłużyłem się takim zabiegiem – podałem przykłady postaci, które powinny być autorytetami dla ludzi lewicy. Zacząłem od Marii Skłodowskiej-Curie, której osoba łączy kwestie równości płci oraz narodowości. Jej życiorys powinien być fundamentem tworzącym lewicowe, szerzej – ludzkie wartości. Co interesujące – ona przekazała swój majątek Polsce. To też coś niezwykłego. Jak to zaproponowałem, to prawica od razu się oburzyła. Moi koledzy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej byli zachwyceni, po czym. nic z tego nie zrozumieli! Uważali to za świetny chwyt marketingowy. Chcieli powiesić sobie portrety w siedzibie i nie wyciągać z nich żadnych wniosków. To nie o to powinno chodzić w polityce historycznej – ona powinna być przede wszystkim ideą, a nie reklamą.

A czy wśród tych postaci, do których powinna sięgać współczesna lewica, jest miejsce dla Józefa Piłsudskiego? W tej chwili wykorzystują go wszystkie partie – od lewej do prawej strony sceny politycznej.

Obowiązkiem każdego polityka jest wskazanie tych nurtów tradycji i historii, które mu są najbliższe. Niestety, Polacy mają tak małą wiedzę historyczną, że nie potrafią sensownie odnosić jej do teraźniejszości. Z Józefem Piłsudskim sytuacja jest bardzo skomplikowana. Marcin Król śmiał się z nas w latach 70., że z artykułów prasy podziemnej wyłania się nowa, wielka postać historyczna – Piłsudskodmowski. O imionach nie wspominał. Jak to przeczytałem – najpierw mnie krew zalała, ale później, gdy to przemyślałem, stwierdziłem, że on ma absolutną rację. To jest skomplikowane, bo należy podkreślić nie tylko, czy odwołuję się do tradycji Piłsudskiego, czy Dmowskiego, ale także, do której fazy ich obecności w polityce. Lewica powinna pamiętać o Piłsudskim, ale na pewno nie o wszystkim, co zrobił w polityce, powinna pamiętać ciepło. Mój dziadek, Roman Lipski – człowiek o korzeniach socjalistycznych – miał nad biurkiem powieszoną płaskorzeźbę przedstawiającą Piłsudskiego. W 1926 roku zdjął ją i włożył do bieliźniarki. Twarzą do ziemi. Jaki wniosek? Lewica nie powinna utożsamiać się z tradycją autorytarną. Oczywiście jest to bardzo skomplikowane. Jak nasze życie.

Lewica nie potrzebuje historycznych mitów?

Absolutnie nie! To jest w ogóle zaprzeczenie podstawowej wartości lewicy – racjonalnego myślenia. Czym więcej ludzie wiedzą, tym lepiej. Im bardziej ich wiedza jest skomplikowana, tym dla nich korzystniej. W końcu cały świat jest skomplikowany!

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Tekst jest pełną wersją wywiadu, który ukazał się w VI numerze „Liberté!” w druku w wersji skróconej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję