Liberałowie. Działanie w sferze myśli i programów :)

Przed dwudziestu laty odbyło się w Gdańsku historyczne spotkanie. Wygłaszane na nim referaty nie wspominały o polskich imponderabiliach. Mówiły o kondycji nowych spółek, o przekształceniach własnościowych, nowej klasie przedsiębiorców, o wolności, jaką daje posiadanie własnej firmy. A w Polsce jeszcze panował komunizm.

1988 to był dziwny rok. Wprawdzie nie pokazywały się znaki na niebie, jak w powieści Sienkiewicza, ptactwo nie zrywało się z ziemi, a za ptactwem nie ciągnęły tatarskie czambuły, ale nie brakowało sygnałów, świadczących o tym, że zbliża się koniec komunizmu, a Polska znajduje się w jednym z najważniejszych w swej historii punkcie zwrotnym. Dwukrotnie – w maju i sierpniu wybuchały strajki w Stoczni Gdańskiej i rozlewały się szeroko po całej Polsce. Bunty same wygasały, a tu i ówdzie były pacyfikowane przez ZOMO z brutalnością nie mniejszą niż w stanie wojennym. Po drugiej fali strajków rozpoczęły się dyskretne negocjacje między opozycją i rządzącą PZPR. Pierwszy raz pojawił się termin „okrągły stół”, który miał oznaczać porozumienie między rządzącą partią, a opozycją. W gazetach rosła liczba ingerencji cenzury, zaznaczanych przez redakcje. Nie dlatego, że cenzura stała się ostrzejsza, lecz z powodu większej odwagi gazet. Ingerencje zdarzały się głównie przy tekstach, jawnie krytykujących rządzącą partię, struktury siłowe państwa i sojuszników ze Wschodu, którzy właśnie wchodzili w trzeci rok „pierestrojki”. Cenzura niemal zupełnie zaprzestała ingerencji w teksty, dotyczące gospodarki. Prowadzona w środowiskach opozycji dyskusja, dotycząca przyszłych reform gospodarczych przeniosła się więc z prasy podziemnej do wychodzącej oficjalnie – „Tygodnika Powszechnego”, „Ładu”, „Przeglądu Katolickiego”, a także kilku tygodników partyjnego koncernu RSW P-K-R, coraz chętniej zapraszających na swe łamy publicystów z drugiej strony barykady. Czołówki partyjnych gazet mówiły o uchwałach kolejnych plenów KC i partyjnych konferencji, ale wewnątrz gazet było miejsce na dyskusje o przyszłym kształcie Polski, która w coraz mniejszym stopniu uwzględniała kierowniczą rolę PZPR. Na ulicach zomowcy pałowali kolejne manifestacje, ale nikt już nie rozbijał zebrań, na których spotykali się ludzie, którzy chcieli uprawiać politykę, całkowicie niezależną od PZPR. Informacje o tych zebraniach były czasami zdejmowane, a czasami przepuszczane przez cenzurę – co było jakąś beznadziejną próbą sterowania niezależnym ruchem przez władze. W grudniu cenzura nie przepuściła informacji o tym, że w Gdańsku odbył się Kongres Liberałów.

Gdańska sesja

Uczestnicy kongresu, który odbył się dokładnie przed dziesięciu laty, nie mieli świadomości, że biorą udział w spotkaniu historycznym, a sama nazwa zebrania wejdzie w wolnej już Polsce do obiegu publicznego. Zebranie trwało przez dwa dni 10 i 11 grudnia w siedzibie Gdańskiego Towarzystwa Naukowego. Organizatorem była grupa, skupiona wokół nieregularnie wydawanego kwartalnika „Przegląd Polityczny”, wychodzącego od 1983 roku. W spotkaniu uczestniczyło około 100 gości z Gdńska, Krakowa, Warszawy, Wrocławia, Kielc, Poznania, Torunia i Lublina, reprezentujących środowiska liberalne i towarzystwa gospodarcze, które jak grzyby po deszczu powstawały w drugiej połowie lat 80. Część środowisk liberalnych działała od jakiegoś czasu legalnie w formie stowarzyszeń, niektórym rejestracji odmówiono, jeszcze inne o rejestrację się nie starały, uznając że polityczne zmiany w Polsce pójdą wkrótce tak daleko, że poddawanie się procedurze rejestracyjnej nie ma większego sensu. Na gdańskiej sesji byli ludzie, którzy uważali się za naukowców i chcieli dyskutować o wkładzie liberalizmu w historię ludzkich idei. Byli politycy, przekonani o konieczności tworzenia partii liberalnej. Byli działacze społeczni, entuzjaści inicjatyw lokalnych i wolnej przedsiębiorczości. Losy uczestników gdańskiego kongresu potoczyły się różnie. Jeden z nich został później premierem, kilku ministrami, prezydentami miast, członkami zarządów banków. Kilku przedsiębiorców po paru latach zbankrutowało. Niektórzy uczestnicy w latach 90. przestali przyznawać się do jakichkolwiek związków z liberalizmem.

Podczas trzech sesji gdańszczanie wygłosili kilka referatów. Donald Tusk mówił o prawie do polityki, Lech Mażewski proponował nową konstytucję, Janusz Lewandowski i Jan Szomburg uznawali przemiany własnościowe za niezbędny próg, który muszą przekroczyć polskie reformy, Jan Krzysztof Bielecki i Jan Majewski analizowali nową przedsiębiorczość, jeszcze inni mówili o polityce regionalnej i lokalnych społecznościach. Większość tych tematów stała się wkrótce kanonem polskich liberałów, a później w latach 90. przedmiotem gorącej dyskusji całej polskiej klasy politycznej. W Polsce wagę tych tematów pierwsi odkryli liberałowie. Kongres stał się miejscem, wygłaszania wielu proroczych zdań. Tusk (wówczas młody naukowiec, poza Gdańskiem niemal w ogóle nieznany) mówił: „Otwarta pozostaje kwestia, czy liberałowie powinni poprzestać na podpowiadaniu, oświecaniu, ekspertyzie, czy też dążyć do bycia podmiotem politycznych przemian”. Dylematu tego liberałowie nie rozwiązali do końca. Gdy już weszli do politycznego obiegu mieli opinię partii eksperckiej (przynajmniej dopóki nie przylgnęła do nich etykietka „aferałów”), której znaczenie wykracza poza 5-7 procentowy udział w elektoracie. Ten sam problem ma dziś liberał Leszek Balcerowicz (wówczas w Gdańsku nieobecny), którego pozycja w Polskim życiu publicznym nie do końca jest związana z pozycją Unii Wolności.

Gdański kongres nie przekształcił się w partię, ale nazwa spodobała się wszystkim. W lutym następnego roku część uczestników grudniowego spotkania złożyła wniosek o rejestrację Gdańskiego Towarzystwa Społeczno – Gospodarczego „Kongres Liberalny”. Podobnych towarzystw istniało już wówczas w Polsce kilkanaście. Najbardziej znanymi były: Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze (ostatecznie zarejestrowane przez władze pod nazwą Towarzystwo Gospodarcze w Warszawie). Gdy w rok później środowiska liberalne dojrzały do utworzenia partii nadały jej nazwę, która nie nawiązywała do żadnej innej, istniejącej wcześniej w Polsce, a za to wiązała się historycznie z gdańskim spotkaniem. I tak powstał Kongres Liberalno – Demokratyczny. Tylko część uczestników grudniowego kongresu stała się później członkami KL-D. Własną drogą poszli liberałowie Janusza Korwina-Mikke. Do liberalizmu nie dał się przekonać zaprzyjaźniony ze wszystkimi gdańskimi politykami konserwatysta Aleksander Hall i działacz ludowy Gabriel Janowski – w końcu lat 80. jeden z założycieli Warszawskiego Towarzystwa Gospodarczego. Działacze Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego (z Tadeuszem Syryjczykiem na czele) znaleźli się wkrótce w Unii Demokratycznej i połączyli się z innymi liberałami dopiero w Unii Wolności.

Poza układem współrzędnych

Polityka, która wykraczała poza działanie w PZPR kształtowała się w PRL na dwóch osiach. Obie określają tytuły książek: Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog” i Andrzeja Micewskiego „Współrządzić, czy nie kłamać”. Pierwsza oś rozciągała się pomiędzy Kościołem, który w PRL zachował niezależność i duże wpływy, a środowiskami, które odeszły od marksizmu w wydaniu partii komunistycznej i odkrywał
y możliwości zawarcia kompromisu, a nawet sojuszu z Kościołem. Polityków, poruszających się po tej osi można było określać w zależności od tego, w jakiej odległości pozostawali od jednego bądź drugiego bieguna. Bieguny drugiej osi wyznaczali ugodowcy (ci, którzy chcieli „współrządzić”) i nieprzejednani (dla których imperatywem było „nie kłamać”). Ten układ współrzędnych wyznaczał ramy dla spraw, rozważanych w okresie PRL przez niezależnych od władzy polityków. Siłą rzeczy ważny był stosunek do Kościoła, który dla „lewicy” stanowił problem delikatny, a dla środowisk, które szukały schronienia w katolicyzmie był racją ich bycia. Zarówno dla ugodowców, jak i dla radykałów punktem wyjścia było istnienie realnego państwa komunistycznego i społeczeństwa, zorganizowanego przez to państwo. Jedni chcieli system reformować, inni obalać. W tym układzie współrzędnych polityka oznaczała stosunek do rządzącej partii komunistycznej. W społeczeństwie najważniejsi byli robotnicy, którzy wielokrotnie pokazali swą siłę i doprowadzili do zmiany ekip rządzących. Układ współrzędnych wymuszał stawianie wielu pytań, które przez lata były najistotniejsze dla niezależnych od komunistów polityków – jak zmusić władze, by dały więcej swobód obywatelskich, jak pokierować robotnikami, by groźba ich buntu stanowiła nacisk na władze, a jednocześnie bunt nie doprowadził do wzrostu represji, w jaki sposób układać stosunki z Kościołem, który uwikłany był we własną grę z komunistami, a jego zapleczem były nieoświecone masy, jak tworzyć zalążki niezależnego społeczeństwa, gdy komunistyczne państwo jest pracodawcą niemal wszystkich? To były realne pytania w realnym socjalizmie, ale u kresu jego funkcjonowania przestały wystarczać.

Liberałowie w tym układzie współrzędnych w ogóle się nie mieścili. Byli intelektualnymi radykałami, a niektórzy z nich (jak Janusz Korwin-Mikke) legalistami. Podkreślali swą areligijność, jak większość środowiska gdańskiego lub wielki szacunek dla Kościoła, jak Mirosław Dzielski. Do zrywu robotniczego mieli stosunek sentymentalny, jak Donald Tusk, lub niechętny, jak działacze warszawskiej „Akcji Gospodarczej”. Były zatem sprawy, które mogły liberałów dzielić. Nic też dziwnego, że polscy liberałowie od początku rozbici byli na kilka grup. W miarę upływu czasu zakres pól potencjalnych konfliktów raczej się zwiększał niż zmniejszał. Ale nie w tym dziwnym roku 1988, liberałowie bez trudu odnajdywali wspólny język.

Wnieśli do ogólnopolskiej dyskusji politycznej kilka tematów, które okazały się dla Polski ważne, a których nie proponowano przedtem. Co więcej, liberałowie przedstawili pewne rozwiązania, które wówczas, w końcu lat 80. wydawały się zupełnie utopijne, a które po kilku latach wszyscy uznali za oczywiste. Ta „utopijność” sprawiała, że liberałów można było uznać w końcu lat 80. za najbardziej radykalnych antykomunistów. Proponowali bowiem całkowitą destrukcję materialnych podstaw komunizmu i powrót do głównego nurtu rozwoju współczesnej cywilizacji, w oparciu o rynek. Radykalizm tych postulatów sprawiał, że liberałowie byli „niekompatybilni”. Z trudem włączali się do dyskusji, na tematy nurtujące inne grupy polityczne. Łatwo to dostrzec, przeglądając niezależną prasę z tamtego okresu. Ot przykład, jeden z wielu. Ryszard Bugaj, uznany autorytet ekonomiczny w środowiskach opozycji solidarnościowej w tekście, opublikowanym 13 listopada 1988 w „Tygodniku Powszechnym”: „Kształt i warunki polskiej przebudowy” koncentruje się wyłącznie na warunkach kompromisu z władzą komunistyczną. Pisze: „Można więc sądzić, że modernizacja polskiego realnego socjalizmu stanie się faktem i zaowocuje wyższą sprawnością funkcjonowania systemu społeczno – ekonomicznego tylko wtedy, gdy zakwestionowany zostanie monocentryczny ład ustrojowy, a zarazem program zmian odzwierciedlał będzie realny układ sił politycznych”. W tekście Bugaja, wbrew tytułowi, ani słowa o tym, jak wyglądać ma kształt nowego ustroju. Tymczasem dla liberałów ten kształt był sprawą najważniejszą.

Liberalne zasady

Liberalne „tematy” to własność, przedsiębiorczość, rynek. Społeczeństwo obywatelskie, o którym marzyli liberałowie miało opierać się na tych filarach. Wolność, która dla liberałów jest wartością najważniejszą, była czymś innym niż dla polityków poruszających się w dotychczasowym układzie współrzędnych. Była wolnością podejmowania działań gospodarczych, dysponowania ich owocami, ubezpieczoną przez prawo do własności. Liberałowie jeszcze jednym różnili się od większości uprawiających w latach 80. niezależną od komunistów politykę. Nie nawiązywali do historycznych nurtów, wywodzących się z okresu przedwojennego lub z emigracji. Nie byli piłsudczykami, ani spadkobiercami myśli Dmowskiego, nie czuli więzi z żadną przedwojenną partią polityczną. Za to chętniej niż inni szukali wzorów za granicą. Niekwestionowanymi idolami wśród zagranicznych polityków był Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Nie tyle z powodu ich antykomunizmu, lecz dlatego, że starali się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii przeprowadzić „liberalną kontrrewolucję”.

Liberałowie czytali inne książki, niemodne wśród pozostałych grup politycznych. Wśród ważnych autorów byli: Ferdynand Zweig, Raymond Aron, Fridrich von Hayek, niemieccy ordoliberałowie.

Zasady polskiego liberalizmu wyłożył Dariusz Filar w „Przeglądzie Politycznym z 1988 roku. W artykule: „Być liberałem” pisał: „Pomni na tragedię narodów, zmiażdżonych duchowo hasłem równości liberałowie wybierają wolność, ją ogłaszają swoją zasadą naczelną (…) Wszelkie decyzje i tym bardziej wszelka władza, wyrastające z ryku stanowiących większość tłumów są skażone tyranią (…) Wstręt liberałów do przemocy sprawia, że nie mogą oni upatrywać środka do osiągania celów społecznych, gospodarczych i politycznych w rewolucji (…) Zorganizowanie ekonomicznej działalności społeczeństwa w taki sposób, by sprzyjała wolności należy do najistotniejszych spośród celów, jakie wytyczają sobie liberałowie. Dlatego dążymy do gospodarki o powszechnym prawie i równie powszechnych możliwościach bycia właścicielem”.

Środowiska liberalne tworzyły się w wielu miastach i regionach. To ukształtowane w Warszawie było ważne, ale tylko jako jedno z wielu. Stąd w polskim liberalizmie tak ważne były sprawy lokalne. Liberałowie byli patriotami Gdańska, Krakowa, Śląska, Wrocławia, Kielc, Lublina i oczywiście Warszawy. „Najbardziej podstawowym poziomem uczestnictwa w życiu publicznym jest samorządność lokalna” – mówił na gdańskim kongresie Lech Mażewski. „W dobrym systemie politycznym potrzebne są liczne szczeble władzy, samodzielne względem władzy centralnej”.

Liberalizm, „Solidarność”, Kościół

To, że polscy liberałowie nie szukali inspiracji w nauce społecznej Kościoła i nie szukali dla siebie w Kościele schronienia nie oznacza, że nie dostrzegali potęgi i znaczenia tej instytucji. Tyle że duża część środowiska gdańskiego była religijnie indyferentna i nawiązywanie do wartości religijnych byłoby nieszczere. A nieszczerość, gesty na pokaz, po to by iść z prądem nie były wówczas w modzie. Gdy w roku 1989 powstawał Kongres Liberalno – Demokratyczny i opracowywano jego założenia programowe,
kilku delegatów zaproponowało wpisanie wartości chrześcijańskich jako podstawowych dla liberałów. Zaprotestował Janusz Lewandowski, mówiąc: „Jeżeli wartości chrześcijańskie oznaczają Dekalog, to rzecz jasna wszyscy je uznajemy. Dlaczego jednak warto to specjalnie podkreślać. Na Dekalog powołują się wszyscy bo jest on oczywistością. Ale w założeniach programowych musimy pisać o tym, co nas różni od innych ugrupowań”.

W referacie, wygłoszonym na konferencji: „Chrześcijaństwo i demokracja” Lewandowski poszedł jeszcze dalej: „Wartości chrześcijańskie, abstrakcyjnie ujęte nie mają wiele wspólnego z codzienną porcją problemów i dylematów, które trzeba rozwiązać na każdym kroku reformy. Natomiast praktyka polskiej reformy krzyżuje się na co dzień z funkcjonowaniem tysięcy plebanii, rozsianych po wsiach i miastach. I tu jest źródło mego sceptycyzmu co do roli Kościoła i tradycyjnej polskiej religijności w zadomowieniu rynkowych instytucji i wzorów zachowań w naszym kraju. Nic tu nie pomoże odmienianie wartości chrześcijańskich przez wszystkie przypadki, co chętnie czynią konserwatyści i chadecy”.

Inną wrażliwość reprezentowali liberałowie krakowscy, których lider Mirosław Dzielski pisał we wrześniu 1988 roku w „Ładzie”: „Myśl społeczna Jana Pawła II nie jest dla nas liberałów łatwym orzechem do zgryzienia. Jest ona wykładana innym językiem niż ten, do którego wychowani na lekturach wolnego rynku jesteśmy przyzwyczajeni (…) Liberałowie, krytykujący Jana Pawła II są zwolennikami gospodarki rynkowej. Ale czy system gospodarki rynkowej długo utrzyma się, jeżeli nie będą przestrzegane prawa, gwarantujące jego stabilność? Jeżeli nadmierna żądza zysku, nie powściągana normami moralnymi pchnie kapitalistów, czy związki zawodowe do walki politycznej o wzrost własnych materialnych korzyści (…) Papież z pewnością nie jest liberałem, ale nie przeszkadza nam być liberałami w wolnościowym rozumieniu tego słowa”. Mirosław Dzielski zmarł w roku 1990. Dziś do jego dorobku nawiązują polscy liberałowie i konserwatyści, na co dzień toczący ze sobą ideologiczną walkę.

Różnica między Dzielskim i Lewandowskim polegała na tym, że pierwszy był wybitnym filozofem, drugi pragmatykiem i ekonomistą, który w miarę swego rozwoju intelektualnego przejawiał coraz większą niechęć do ideologii. W historii myśli chrześcijańskiej Lewandowski najbardziej cenił niemiecckich ordoliberałów, którzy podpowiedzieli chadekowi Ludwigowi Erhardowi, jak przeprowadzić liberalne reformy gospodarcze.

Działacze Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego, podobnie jak „gdańszczanie” zaczęli od doradzania „Solidarności”. Tadeusz Syryjczyk był nawet szefem regionu małopolskiego podziemnego związku, Mirosław Dzielski przewodniczył na Zjeździe w Oliwii we wrześniu 1981 roku jednej z sesji. Jeszcze za czasów pierwszej „Solidarności” wraz z inżynierem Marianem Kanią opracował program restrukturyzacji Huty im. Lenina w oparciu o prywatne spółki (z udziałem robotników) i spółdzielnie. W latach 80. zajął się propagowaniem pracy organicznej. Jej filozofię przedstawił w pracy „Odrodzenie ducha, budowa wolności”. Elementem tej budowy miało być Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe, które powstało równolegle z Towarzystwem Warszawskim. O różnicach między obu Dzielski pisał tak: „Zasadnicza różnica polega na silnym akcentowaniu przez Towarzystwo Krakowskie spraw o znaczeniu lokalnym i regionalnym. Krakowskie Towarzystwo jest bardziej ugodowe politycznie i bardziej radykalne cywilizacyjnie”.

Ugodowość polityczna krakusów polegała między innymi na próbie (bezskutecznej) wzięcia udziału w wyborach samorządowych, organizowanych przez komunistów oraz podjęcia współpracy z prezydentem Krakowa dla zrealizowania pomysłu stworzenia w tym regionie specjalnej strefy ekonomicznej. Dzielski w jednym z artykułów, opublikowanych w 1988 roku w „Ładzie” proponował, by opozycja zagwarantowała komunistom „złote spadochrony”, czyli gwarancje bezpieczeństwa osobistego i materialnego po zmianie systemu. Środowisko krakowskie, choć obecne na kongresie w grudniu 1988 roku, nie wzięło udziału w tworzeniu przyszłego KL-D. A szkoda, bo wejście krakusów wzbogaciłoby intelektualnie nową partię, wnosząc do niej inny niż gdański, czy warszawski typ wrażliwości. Jak potoczyłyby się sprawy, gdyby żył Mirosław Dzielski?

Tymczasem system trwał i wcale nie było pewne, czy upadnie za rok, czy za lat dziesięć. Ten drugi termin wydawał się bardziej realny. W czasie strajków w maju i sierpniu 1988 liberałowie gdańscy udzielali robotnikom wsparcia, na co zżymał się Janusz Korwin-Mikke, mówiąc, że gdańszczanie są liberałami na pół etatu, a na drugiej połowie pracują jako związkowcy. Miał wiele racji. Donald Tusk swój reportaż ze strajku, wydrukowany w „Przeglądzie Politycznym” zakończył słowami: „Lauda wraca – to wrażenie wielu obecnych. Płaczę jak wtedy, gdy pierwszy raz czytałem Potop. Ostatni z nas nikną w Kościele, kiedy milkną dzwony na wieży. Wygraliśmy? Coś na pewno”.

Decydują przedsiębiorcy

Liberałowie zafascynowani byli dynamiką polskich przedsiębiorców. Tymczasem dla innych ugrupowań politycznych, którym bliski był etos polskiej inteligencji, przedsiębiorczość była zjawiskiem moralnie niejednoznacznym. Co innego robotnicy, nawet chłopi, no i oczywiście inteligencja, rozczarowana marksizmem i popierająca opozycję. Ale przedsiębiorcy?

Tymczasem dla liberałów przedsiębiorcy byli zalążkiem nowej klasy średniej, a praca we własnej firmie dawała wolność od państwowego pracodawcy. Janusz Lewandowski w referacie, wygłoszonym w roku 1987 podczas spotkania na temat nowej przedsiębiorczości, mówił: „Fenomen gdańskiej przedsiębiorczości wziął się z poszukiwania życiowej niszy, gdzie nie działa konformizujące ciśnienie właściwe zakładom państwowym (…) Oblicze socjologiczne tego fenomenu gospodarczego jest bardzo interesujące. Dzisiejsi liderzy nowych spółdzielni i spółek biorą się z pokolenia wodzonego na pokuszenie w epoce Gierka, oczyszczonego poprzez „Solidarność” i represjonowanego w stanie wojennym. Dla wielu z nich, pełniących wcześniej z sukcesami rolę dziennikarza, czy nauczyciela akademickiego, zwrot ku roli biznesmena był niejako wymuszony, z założenia przejściowy. Był alternatywą emigracji zewnętrznej i formą emigracji wewnętrznej (…) Młodzież nie naznaczona wcześniejszą rolą zawodową wchodzi w nowe przedsiębiorstwa bez kompleksów. Wiele nowopowstałych firm jest jej dziełem. Poszerzenie spektrum wyborów życiowych jest prawdziwą szansą dla tego pokolenia straconych szans”. Jan Krzysztof Bielecki na gdańskim kongresie przedstawiał fachową analizę prywatnej przedsiębiorczości w województwie gdańskim. „Powstanie nowych przedsiębiorstw pozwoliło już obecnie na znaczne zwiększenie kadry sprawnych, rzutkich menedżerów” – mówił. „Odpływ fachowców z przedsiębiorstw państwowych i brak dopływu młodych, dynamicznych pracowników już obecnie zmusił wiele z nich do rewizji dotychczasowej polityki kadrowej. Istnieją realne możliwości zmiany polityki gospodarczej, polegające na wspieraniu nowych przedsiębiorstw i tworzeniu konkurencji dla niesprawnych przedsiębiorstw państwowych”.

Rolę prywatnej przedsiębiorczości dostrzegano, rzecz jasna nie tylko w Gdańsku. Przedsiębiorczością zafascynowani byli działacze Krakowsk
iego Towarzystwa Przemysłowego (środowiska, określanego czasami jako „chrześcijańscy liberałowie”). Jego lider Mirosław Dzielski zastanawiał się w czerwcu 1988 roku w „Ładzie” jaki kształt przybierze przyszły kapitalizm w Polsce (rządziła wciąż PZPR). Przedstawiał dwie drogi. Albo będzie to system skorumpowany, w którym dominować będą nieformalne powiązania przedsiębiorców z władzą i biurokracją, albo polska przedsiębiorczość obroni się przed naciskiem władz. W tym drugim przypadku kapitalizm rozwijać się będzie jak należy. „Demagogia w polityce będzie umiarkowana, ponieważ szeroka i ustabilizowana klasa średnia mało na nią wrażliwa spełniać będzie rolę politycznego stabilizatora”.

Katolicki Uniwersytet Lubelski zorganizował w kwietniu 1987 roku konferencję o sektorze prywatnym, która zakończyła się uchwaleniem Karty prywatnego przedsiębiorcy. KUL stał się zresztą na kilka lat ośrodkiem wolnorynkowej myśli ekonomicznej. Wielką rolę w tworzeniu tego ośrodka odegrał profesor Stefan Kurowski oraz doktor Tomasz Gruszecki – w końcu lat 80. jeden z najbardziej twórczych publicystów ekonomicznych. Rząd z sobie wiadomych względów postanowił rozpropagować fakt uchwalenia Karty. Kierujący rządowym CBOS pułkownik Kwiatkowski (wpływowy doradca Wojciecha Jaruzelskiego) wspomniał o niej w artykule opublikowanym w czerwcu 1988 roku w „Polityce”. Pisał w nim: „W przekonaniu ludzi przy obecnym stanie rozwiązań – nazwijmy je motywacyjnymi – w gospodarce państwowej nie ma warunków albo też zwyczajnie nie opłaca się wykazywać przedsiębiorczością, innowacyjnością i podobnymi zaletami (…) Ci przedsiębiorczy, innowacyjni o „złotych rączkach” i głowie na karku zaczęli uciekać do sektora prywatnego”. Komunistyczna władza była, jak zawsze, niekonsekwentna. Zachęcała do przedsiębiorczości, ale podejrzliwie patrzyła na powstawanie towarzystw gospodarczych, które chciały stać się polityczną reprezentacją nowej klasy średniej. Najbardziej znane perypetie z zarejestrowaniem miało Towarzystwo Gospodarcze w Warszawie. W styczniu 1987 roku ponad stuosobowa grupa – wśród której znajdowali się przedsiębiorcy, rolnicy, przedstawiciele wolnych zawodów, a także politycy, myślący o zagospodarowaniu tej grupy – zebrała się w auli SGGW w Warszawie, udzielając poparcia idei utworzenia Towarzystwa Gospodarczego w Warszawie. Ostatecznie Towarzystwo powstało na kolejnym zebraniu, tj. 4 września 1987 roku. Jego pierwowzorem była założona 17 września 1981 roku Narodowa Federacja na Rzecz Wolnej Gospodarki. Władze, zachęcające wówczas do podejmowania samodzielnych działań gospodarczych nie miały nic przeciwko powstawaniu regionalnych towarzystw gospodarczych. Jednak tym razem odmówiły rejestracji. Władze słusznie podejrzewały, że Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze zamierza przekształcić się w reprezentację ogólnopolską kilku istniejących już towarzystw.

W wolnej Polsce ruch towarzystw gospodarczych nie odegrał już większej roli. Na jego czele przez jakiś czas stał Lesław Paga – pierwszy prezes Komisji Papierów Wartościowych, wcześniej działacz towarzystwa lubelskiego. Tymczasem władze, wciąż blokując działania polityczne opozycji, zdecydowały się na ucieczkę do przodu. Na jesieni 1988 roku rząd Rakowskiego przedstawił ustawę o działalności gospodarczej (uchwaloną przez Sejm w grudniu), dopuszczającą pełną swobodę tworzenia firm. To już nie były reformy. Zaczynała się budowa nowego ustroju.

Budowanie na własności

System socjalistyczny reformował się nieustannie. Właściwie nie było w PRL dwóch lat, w których obowiązywałyby te same zasady gospodarowania. W prace nad „socjalistyczną reformą” angażowali się także ludzie opozycji. W latach 80. główne reformy szły w kierunku tworzenia samodzielnego i samorządnego przedsiębiorstwa państwowego. Na tym polu możliwe było porozumienie pomiędzy komunistyczną władzą i większością solidarnościowej opozycji. Porozumienie musiałoby określać, rzecz jasna zakres kompetencji „centrum” i pozycję samorządów. To było trudne, ale nie niemożliwe. Idea samorządnego przedsiębiorstwa państwowego urzekała na początku lat 80. wielu niezależnie myślących ekonomistów. Tymczasem w miarę jak komunizm słabł państwowe przedsiębiorstwa stawały się coraz bardziej samodzielne (bo „centrum” było słabe) oraz samorządne. Można było poznać wszystkie wady i zalety tego rozwiązania. Te pierwsze przeważały. Ekonomiści – samorządowcy szybko pozbywali się złudzeń, stając się liberałami. Tę drogę przeszedł między innymi Leszek Balcerowicz (w roku 1981 autor programu gospodarczego, w którym silnie została określona pozycja państwowo – samorządowego przedsiębiorstwa) i Marek Dąbrowski. Środowisko gdańskie zafascynowane było nie samorządami, ale prywatną przedsiębiorczością, a zatem własnością. Liberałowie byli przekonani, że w gospodarce konieczne jest przekroczenie rubikonu, którym będzie nadanie społeczeństwu prawa do własności. Jak napisał Janusz Lewandowski w 1988 roku w „Przeglądzie Politycznym”: „W ramach ogólniejszych przewartościowań zmienia się na naszych oczach słownik ekonomiczny. Szereg pojęć zapładniających wizje reformatorskie z roku 1956 a nawet 1980 trafiło już do lamusa. W to miejsce tylnymi drzwiami wprowadza się do debaty publicznej takie pojęcia jak rynek kapitałowy, akcje i obligacje, czy prawa własności. (…) Poruszanie się na dotychczasowej osi reformy nie przybliża nas do gospodarki, w której reprezentowane są interesy własności. Przemiana środków trwałych w kapitał nie nastąpi bez domknięcia i transferowalności praw własności, bez wykreowania na głównej arenie gospodarczej nowych podmiotów gry ekonomicznej, specjalizujących się we własności, zainteresowanych maksymalizacją dochodów od kapitału i sprawujących z tego punktu widzenia kontrolę nad operacjami menedżerów (…) Rewitalizacja sektora państwowego poprzez wprowadzenie nowych form dysponowania kapitałem państwa ma swoje wyraźne, nieprzekraczalne granice. Naturalny rozkład etatyzmu byłby z kolei procesem zbyt długotrwałym. Dlatego potrzebny jest akt eutanazji: szeroko zakrojona parcelacja majątku państwowego”.

Liberałowie uznali sprawę prywatyzacji za jedną z najważniejszych dla nowego ładu społeczno – gospodarczego. W październiku 1988 roku w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsza SGH) odbyła się sesja naukowa, przygotowana przez profesora Janusza Beksiaka na której kilku ekonomistów wówczas trzydziestoparoletnich, przedstawiło pomysły radykalnych reform polskiej gospodarki. Dwóch gdańskich naukowców Janusz Lewandowski i Jan Szomburg zaprezentowało pomysł na prywatyzację przy pomocy specjalnie emitowanych bonów. W ten sposób gdańszczanie zamierzali doprowadzić do rozproszenia własności państwowej, omijając najtrudniejszą rafę, jaką był niski poziom oszczędności Polaków. W ciągu kilku lat pomysł gdańskich liberałów został wykorzystany, z różnym zresztą skutkiem w większości krajów wychodzących z komunizmu, a w Polsce stał się wizytówką środowiska.

Jakie reformy?

Komunizm się kończył, a główny nurt opozycji nie był programowo przygotowany do zmian. Wszyscy wiedzieli, czego nie chcą, ale znacznie trudniej było sprecyzować potrzeby. Dotyczyło to w szczególności obszaru gospodarki, która przeżywała prawdziwy kataklizm. Rozpaczliwe próby utrzymania dawnego systemu gospodarczego, reglamentowania środków produkcji i części towaró
w rynkowych, na które obowiązywały urzędowe ceny, a jednocześnie wprowadzanie tylnymi drzwiami elementów rynkowych powodowało, że chaos narastał z dnia na dzień. W grudniu, 1988 roku, na tydzień przed gdańskim kongresem w Warszawie zawiązała się grupa, która przyjęła nazwę „Akcja Gospodarcza”. W jej skład wchodzili przede wszystkim działacze Towarzystwa Gospodarczego w Warszawie (miedzy innymi Aleksander Paszyński, Andrzej Machalski, Andrzej Sadowski, Tomasz Gruszecki, Bolesław Banaszkiewicz, Jerzy Dietl). Na gdańskim kongresie byli przedstawiciele „Akcji” (późniejszego warszawskiego środowiska liberałów). Następnie odbyły się kolejne spotkania w czasie których doszło do porozumienia. Środowisko „Akcji Gospodarczej” i gdańszczanie stanowili trzon Kongresu Liberalno – Demokratycznego, który ostatecznie powstał w czerwcu 1990 roku.

Na przełomie roku 1988 i 1989, a więc na kilka miesięcy przez „okrągłym stołem”, „Akcja Gospodarcza” opublikowała kilka dokumentów, przedstawiających propozycje radykalnych reform gospodarczych, znacznie wykraczających poza ramy ustroju komunistycznego. Proponowano między innymi zniesienie wszelkiej reglamentacji i uwolnienie cen, w tym także cen żywności i płodów rolnych, zrównanie praw wszystkich sektorów w zakresie dostępu do środków produkcji, kredytów i przepisów podatkowych, zniesienie monopolu państwa na handel zagraniczny i wprowadzenie jednolitego, rynkowego kursu wymiany złotego, ustalenie stóp procentowych na poziomie rynkowym, tłumienie inflacji przez odpowiednią politykę monetarną, jednakowe traktowanie polskiego i zagranicznego kapitału.

Krótko mówiąc, „Akcja Gospodarcza” proponowała reformy, które po roku zaczął wprowadzać rząd Tadeusza Mazowieckiego. Tymczasem w lutym 1989 roku rozpoczęły się rozmowy „okrągłego stołu”, podczas których także mówiono o reformach gospodarczych. Tyle, że pomysły były zupełnie inne. Szefem strony solidarnościowej przy stoliku, zajmującym się reformą gospodarczą był profesor Witold Trzeciakowski, ale ton nadawał Ryszard Bugaj i kilku ekonomistów, związanych z Instytutem Polityki Społecznej. Stronie rządowej przewodniczył Władysław Baka, a w delegacji byli także: Grzegorz Kołodko, Andrzej Olechowski, Marcin Święcicki, Mieczysław Wilczek. Po obu stronach było kilku liberałów (to znaczy ekonomistów, reprezentujących liberalne poglądy: Beksiak, Olechowski, Paszyński), ale nie odegrali oni większej roli. Ton nadawała opcja związkowa (solidarnościowa i OPZZ-owska), samorządowa, socjalna. Do rozmów z władzami komunistycznymi przystąpiono bez jakiejkolwiek wizji programu reform gospodarczych, które „Solidarność” chciała przeprowadzić, bez uzgodnienia podstawowych pojęć. Wymowny jest wywiad, który podczas obrad ukazał się w „Życiu Gospodarczym” z Ryszardem Bugajem.

Pytanie: „Czy ważniejsze jest stłumienie inflacji, czy osiągnięcie równowagi?”

Bugaj: „Opcja, wynikająca z rozstrzygnięcia tego dylematu nie musi być opcją jednoznacznie przesądzającą.”

Pytanie: „Urynkowienie cen żywności jest najkrótszą drogą do osiągnięcia globalnej równowagi na rynku konsumpcyjnym.”

Bugaj: „Nie sądzę, by był pan w stanie tezę tę przekonująco uzasadnić (…) Taka końska kuracja to niezawodny sposób na wywołanie społecznego gniewu”.

Dla liberałów z „Akcji Gospodarczej”, której działaczy (poza Paszyńskim) nie zaproszono do „okrągłego stołu”, było jasne, że „końska kuracja” jest tym, czego gospodarka potrzebuje. Tymczasem eksperci związkowi szukali środków przeciwbólowych. Morfiną miała być indeksacja. Uzgodniono, że odbywać się będzie raz na kwartał i obejmie – obligatoryjnie – wszystkie zakłady pracy. Indeksacja miała chronić przed skutkami inflacji, ale sama uniemożliwiała walkę z nią. Rząd Mazowieckiego musiał się w Sejmie natrudzić, by zapisy o indeksacji zostały wycofane. Nowy ład ekonomiczny, ustalony przy „okrągłym stole” miał polegać na rozwoju samorządności i partycypacji pracowniczej, ograniczeniu planowania centralnego, lepszej selekcji kadr kierowniczych. Owszem, były też zapisy o równoważeniu budżetu państwa, o rozwoju rynku kapitałowego – na ogół wpisywane przez liberałów rządowych.

Skąd się wziął Balcerowicz

Przed paroma tygodniami miałem okazję lecieć samolotem w towarzystwie członka Biura Politycznego z końca PRL. Skorzystałem z okazji i zapytałem: „Kiedy postanowiliście oddać władzę? Czy to, co się wydarzyło w roku 1989 było zgodnie z planem, czy też wymknęło się wam z rąk?” „Dla mnie najciekawszym pytaniem jest – skąd się wziął Balcerowicz” – odpowiedział dygnitarz. „Przecież nasze rozmowy, przy „okrągłym stole” wcale nie zapowiadały podjęcia tak radykalnych reform.”

Leszek Balcerowicz nie był na gdańskim kongresie, nie angażował się w działania polityczne. Pamiętam spotaknie z nim w pierwszych miesiącach 1989 roku. Balcerowicz szukał mieszkania profesora Stefana Kurowskiego, ja właśnie z niego wyszedłem. Wiedziałem, że jest wybitnym ekonomistą, że ma liberalne poglądy. Właśnie wróciłem z Gdańska. „Chyba wkrótce powstanie liberalna partia” – powiedziałem. „Byłem w jednej partii i na całe życie wyleczyłem się z polityki” – odrzekł bez zainteresowania. Pół roku później został wicepremierem, jakby nie było – politykiem.

Balcerowicz należą do środowiska młodych (30-40 letnich) ekonomistów, pracujących nad reformą gospodarczą, wykraczającą poza ramy ustrojowe. Ideologia go nie interesowała, ale siłą rzeczy znał ekonomistów ze środowiska gdańskich liberałów. Nie był członkiem Kongresu Liberalno – Demokratycznego, ale popierał Kongres w wyborach w roku 1991, a później zachęcał do połączenia z Unią Demokratyczną.

W 1989 roku po powstaniu rządu Mazowieckiego politycy OKP szybko zorientowali się, że „Solidarność” nie dysponuje zwartym programem reform gospodarczych, mogącym zapewnić stabilizację i rozwój. W sierpniu 1989 roku program gospodarczy dla OKP zaczął opracowywać zespół pod kierunkiem profesora Janusza Beksiaka. Jego zespół (podobnie jak późniejszy program Balcerowicza) uzyskał wsparcie z niespodziewanej strony – Jacka Kuronia, który rozumiał, że gospodarka wymaga „końskiej kuracji”. Program Beksiaka był liberalny i częściowo wykorzystany został przez zespół wicepremiera Balcerowicza. Sam Balcerowicz na początku stanowił pewną niewiadomą. Nie stała za nim żadna grupa polityczna, czy choćby zwarte środowisko towarzyskie. Szybko okazało się, że ma wielką wiedzę ekonomiczną, a przede wszystkim charakter, konieczny, dla przeprowadzenia reform, które wykraczały poza horyzont myślowy większości ówczesnych polityków. Autorski program Balcerowicza uwzględniał większość postulatów środowisk liberalnych. Powstały warunki dla rozwoju wolnej przedsiębiorczości, złoty stał się wymienialny, rozpoczęła się prywatyzacja.

W latach 80. liberałowie proponowali rozwiązania, które zdecydowanie wykraczały poza status quo władzy komunistycznej, ale które także naruszały interesy silnych grup społecznych, dominujących w ówczesnej Polsce – związków zawodowych, lobby przemysłu państwowego, nomenklaturowego kapitału. Wydawało się wówczas
, że rozwiązania liberalne nie mają żadnych szans na to, by były zrealizowane, gdyż przeciw nim opowiada się zarówno władza komunistyczna, jak i solidarnościowa opozycja. Kompromis między nimi zawarty przy „okrągłym stole”, odrzucał liberalne pomysły. Liberałowie w Polsce nie stworzyli silnego ruchu społecznego. Działali głównie w sferze myśli i programów. Ta droga okazała się nadspodziewanie skuteczna.

Wizja liberalnej polityki społecznej :)

Kiedy w roku 2010 rozpoczynaliśmy nasz projekt dotyczący rewizji państwa opiekuńczego w Polsce i nazwaliśmy go „liberalną polityką społeczną”, wiele osób było zupełnie zaskoczonych. Dlaczego liberałowie mieliby podejmować taką tematykę? Byliśmy oskarżani, o to, że termin „liberalna polityka społeczna” to oksymoron. Lewicowcy twierdzili, że będziemy mówić tylko o cięciach i redukcji wydatków publicznych. Wielu liberałów zaś widziało w tym projekcie nasz kompromis z budowaniem państwa socjalnego. Jestem przekonany, że nasze dwuletnie działania, których ukoronowaniem jest to właśnie wydanie kwartalnika „Liberté!” w dobitny sposób pokazują, że oskarżenia te były bezpodstawne. Temat polityki społecznej opisywanej i formułowanej z pozycji liberalnych – kojarzonych jedynie z wąsko pojętymi zagadnieniami ekonomicznymi – był do tej pory de facto nieobecny w debacie publicznej. Oddano w tym zakresie pole populistom i etatystom, co było błędem. Nasze działania to zmieniają. Chcemy żyć w społeczeństwie wolnych jednostek. Wolność ta nie oznacza jednak koncentracji tylko na samych sobie. Jak napisał w swoim  tekście dla „Liberté!” prof. Marek Góra, solidarność może iść w parze z liberalizmem: „Wydaje się, że dobrze byłoby przywrócić społeczeństwu neutralną politykę społeczną, czyli taką, która nie jest emanacją polityki, lecz jest solidarnością wolnych ludzi, którzy starają się racjonalnie wyważyć proporcje tego, co lepiej pozostawić indywidualnemu wyborowi, i tego, co lepiej realizować w ramach wspólnoty”. 

Jak więc wyobrażamy sobie liberalną wizję polityki wyrównywania szans w Polsce?  Z pewnością powinna ona zapewniać możliwości rozwoju niezależnie od okoliczności zewnętrznych – pochodzenia, dochodu rodziców, miejsca urodzenia, rasy, płci itd. Jako zwolennicy idei możliwości samorealizacji jednostki, która powinna zależeć od jej indywidualnych chęci i umiejętności, a nie od statusu i urodzenia, uważamy, że obecna sytuacja pozostawia wiele do życzenia. Polityka społeczna musi mieć na celu realną zmianę sytuacji danej jednostki, a nie utrzymywanie stanu zależności od państwowej jałmużny. Musi być właściwie ukierunkowana i najefektywniej wykorzystywać ograniczone środki. Niestety, do dziś polityka społeczna w Polsce w znacznej mierze bazuje na prostej redystrybucji, utrzymywaniu status quo, czyli realnego upośledzenia osób biednych, mieszkających na wsiach, kobiet, niektórych mniejszości narodowych, względem zamożniejszej i lepiej wykształconej reszty obywateli. Działania państwa, zamiast zmieniać tę sytuację, paradoksalnie ją konserwują. Jednym z podstawowych wyzwań, jakie dostrzegamy, najważniejszych zmian, o jakie apelujemy, jest odwrócenie tego – mimochodem wpisanego w wiele narzędzi polityki społecznej – fatalnego dla społeczeństwa skutku. Powinniśmy również częściej pytać o efektywność polityki społecznej, a także o równość i sprawiedliwość. Zbyt często te dylematy pozostawione są na marginesie. Polityka społeczna wciąż służy kupowaniu przez polityków poparcia określonych grup społecznych w wyborach. Tworzone są fikcyjne, lecz bardzo kosztowne dla finansów publicznych programy, dzięki którym politycy zyskują pozytywne publicity, popularność medialną, ale nie mają one żadnego wpływu na realną poprawę szans grupy wykluczonej. Ten fatalny klientelizm wypacza idee pomocy społecznej, niszczy skuteczność i racjonalność programów, jest destrukcyjny dla budżetu państwa i daje nieracjonalnie ekonomiczne bodźce dla społeczeństwa. Jesteśmy przekonani, że w tej sferze niezwykle potrzebny jest szeroki program edukacyjny, skierowany zarówno do społeczeństwa, jak i – a może przede wszystkim – do dziennikarzy i liderów opinii. Paradoksalnie kryzys ekonomiczny i kryzys demograficzny stanowią szansę na racjonalizację tej polityki i zerwanie z relacją polityk–klient, a przywrócenie pożądanej relacji polityk–obywatel.

Fot. Bartek Jurecki
Fot. Bartek Jurecki

STRATEGICZNE ZAŁOŻENIA POLITYKI SPOŁECZNEJ

Polityka społeczna w ramach wszystkich swoim programów powinna spełniać dwa podstawowe kryteria: być efektywna i sprawiedliwa. Z tym stwierdzeniem zgodzi się zapewne większość dyskutantów. Dylematy zaczynają się, gdy pytamy, co znaczy sprawiedliwość i jak mierzyć jej efektywność. Czy sprawiedliwie to po równo dla wszystkich (programy powszechne), czy raczej więcej dla najbiedniejszych? Idąc dalej, jak nasze poczucie moralne odnosi się do efektywności i skuteczności określonych działań? Często trudno pogodzić jedno z drugim. W czasie naszego projektu wielokrotnie dyskutowaliśmy o założeniach i zasadach, jakimi powinna cechować się polityka społeczna. Nie udało nam się osiągnąć pełnego konsensusu. Niemożliwe jest zastosowanie uniwersalnych metod do wszystkich, jakże zróżnicowanych programów polityki społecznej. Jest jednak kilka takich zasad, które rekomendujemy decydentom konstruującym programy polityki społecznej. Nie jako dogmat, lecz jako materiał do analizy danego projektu.

Kryterium dochodowe

Pomoc społeczna w większości przypadków powinna być przyznawana osobom najbiedniejszym. Nie ma racjonalnego uzasadnienia dla przeznaczania środków z pomocy społecznej dla osób zamożnych lub średniozamożnych, które realnie tej pomocy nie potrzebują. Niestety, takie ustawy wciąż obowiązują, a wprowadzane lub dyskutowane są nowe. Klasyczne przykład to becikowe.

Kryterium równych szans

Równe szanse to podstawowa filozoficzna zasada, która powinna przyświecać aktywności państwa. Niezrozumiałe i niesprawiedliwe społecznie są działania, w których państwo preferuje określone grupy społeczne czy zawodowe kosztem innych. Dlatego należy wyeliminować nieuzasadnione uprzywilejowanie określonych grup zawodowych kosztem innych w prowadzonej przez organy państwowe polityce społecznej. Mam tu na myśli sytuacje, w których pomijamy kryterium dochodowe i przyznajemy nieproporcjonalne przywileje, na przykład emerytalne, służbom mundurowym, rolnikom czy górnikom, na zasadach odmiennych od innych grup zawodowych. Uprzywilejowanie takie często powoduje fatalne skutki dla finansów państwa nawet wiele lat po wprowadzeniu takich przepisów. Narzędziem zachęty do pracy na przykład w służbach mundurowych powinny być pensje, a nie państwowe świadczenia socjalne. To mechanizm ukrywania kosztów publicznych i spychania obciążeń finansowych na przyszłe pokolenia.

Kryterium pomocniczości

Państwowa pomoc społeczna powinna być uruchamiana tylko wtedy, gdy inne drogi pomocy są zdecydowanie mniej efektywne lub niemożliwe do zastosowania. Musi uwzględniać możliwe działania podmiotów prywatnych oraz organizacji pozarządowych, które często mogą działać zdecydowanie skuteczniej od instytucji państwowych. Decydenci w swojej działalności powinni pamiętać o ograniczonych możliwościach państwa. Każdy program w ramach polityki społecznej oznacza też przecież rozbudowę biurokracji, która musi go obsługiwać. Bardzo często nie jest to potrzebne, wiele usług i produktów jest w stanie dostarczyć sam rynek, czyli firmy, organizacje pozarządowe i obywatele poprzez samoorganizację.

Kryterium efektywności

Jest to propozycja wprowadzenia ustaw lub rozporządzeń dotyczących mechanizmu ewaluacji polityki społecznej, badającego, czy wprowadzona pomoc okazała się w określonym czasie skuteczna. W Polsce nagminne są przykłady fikcyjnych, fasadowych działań w obrębie polityki społecznej, które się nie sprawdzają. Świadomość tego jest powszechna, ale wiele instytucji nie interesuje się zmianą takiej sytuacji. Powołane do takich działań instytucje często żyją z prowadzenia fikcyjnych projektów, a rządzący mają alibi, że polityka społeczna jest prowadzona. Tymczasem trzeba jasno powiedzieć, że dzisiejsza działalność urzędów pracy czy przydatność większości szkoleń dla bezrobotnych jest zupełną fikcją. Mechanizm obowiązkowej zewnętrznej ewaluacji efektów danego projektu w określonym czasie mógłby znacznie podnieść ich efektywność.

Kryterium rozwojowe

Ostatnie proponowane kryterium zakłada, że polityka społeczna powinna być ukierunkowana na pomoc w wychodzeniu z biedy, a nie jej konserwowanie. Założenie takie ma ogromne konsekwencje w sposobie dystrybuowania polityki społecznej. Wysiłek finansowy państwa powinien umożliwiać ludziom pracę oraz mobilizować ich do podejmowania aktywności zawodowej, zamiast zatrzymywać ich w domach.

Konserwowanie biedy

Zjawisko utrwalania przez politykę społeczną negatywnych postaw życiowych, wpychanie ludzi w getta bez perspektyw to wciąż wielki problem programów w tej dziedzinie. W ogromnym stopniu przyczynia się do tego struktura dystrybucji polityki społecznej. W dużej części przypadków polega ona na prostym wypłacaniu zasiłków z różnych tytułów. Zasiłków zwykle bardzo niskich, ale w ogólnej kwocie niezwykle obciążających budżet państwa. Jednocześnie środki te nie prowadzą do żadnej zmiany sytuacji. One pozwalają jedynie przetrwać, często na absolutnej granicy możliwości. Ogromna część pracowników państwowego sektora polityki społecznej to typowa administracja, która zajmuje się biurokracją i ewidencją osób, które otrzymują świadczenia, i ich wypłacaniem. System nie jest zbudowany w sposób, który mógłby gwarantować zmianę. Został zaprojektowany, by trwać i umożliwiać ludziom egzystencję, ale nie daje im nadziei na zmianę trudnej sytuacji. W tym systemie zupełnie nieobecna jest zasada wymiany, która mówi, że jeśli ktoś otrzymuje pomoc, musi dać też coś od siebie (pracę, zaangażowanie itp.). To jest niezwykle ważne, ponieważ uczy na nowo osoby wykluczone funkcjonowania w społeczeństwie, pokazuje, że oni też są potrzebni, uczy obowiązkowości, punktualności w pracy – czyli cech niezbędnych, aby w ogóle myśleć o powrocie na rynek pracy. A przecież ostatecznym zadaniem polityki społecznej powinno być właśnie przywracanie ludzi na rynek pracy.

Świetnym przykładem jest tutaj działalność urzędów pracy, o których bardzo ciekawie w numerze piszą Ilona Gosk i Joanna Tyrowicz. Dziś praca tych urzędów to właśnie administracja bezrobotnymi, wypłacanie zasiłków, rejestracja do ubezpieczenia zdrowotnego, a nie prawdziwe pośrednictwo w szukaniu pracy. Postulujemy, aby funkcje pełnione przez urzędy pracy przejęły prywatne agencje pośrednictwa pracy i współpracujące z nimi firmy szkoleniowe, którym państwo płaciłoby za efekt, czyli znalezienie pracy przez osobę przez nie obsługiwaną. Państwowe płatności, aby nie dyskryminować tych najgorzej przygotowanych, mogłyby być rozłożone na dwie transze, na przykład 50 proc. za przyjęcie bezrobotnego pod skrzydła agencji, 50 proc. po znalezieniu dla niego pracy. Bezrobotny otrzymywałby zasiłek po rejestracji w prywatnej agencji. Firmy te musiałyby rywalizować o swojego klienta, czyli bezrobotnych, oferując jak najlepsze usługi i skutecznie poszukiwać dla nich pracy, aby otrzymać drugą transzę państwowego grantu. Osobami zaś długotrwale bezrobotnymi, wykluczonymi, z różnego rodzaju problemami powinny po prostu zajmować się przygotowane do tego ośrodki opieki społecznej. Tę logikę działania chcielibyśmy rozszerzać na inne instytucje z tego sektora.

Polityka konserwowania biedy, utrzymywania na garnuszku państwa jest też realizowana poprzez politykę spójności, którą w pewnym kontekście również można nazwać polityką społeczną. Jasne jest, że o wiele efektywniej można byłoby inwestować środki – na przykład unijne – jeśli byłyby one alokowane w głównych ośrodkach metropolitarnych, a nie rozpraszane w regionach peryferyjnych. To samo tyczy się inwestycji w różne branże ekonomii. Ogromne środki alokowane są w branże rolniczą, która nie przynosi porównywalnej stopy zwrotu z wysokoproduktywnymi sektorami gospodarki. Koszt wielu inwestycji infrastrukturalnych w regionach peryferyjnych jest w przeliczeniu na jednego użytkownika często nieracjonalnie wysoki. To skłania do postawienia pytania, jaki jest sens choćby budowania kanalizacji w małej wsi, w której zwykle i tak każdy ma swoją studnię i toaletę. Czy to polityka społeczna, czy zupełnie nieracjonalne marnowanie środków publicznych, które można byłoby wykorzystać o wiele skuteczniej gdzie indziej? W ten dylemat wpisuje się idea „wielkiej przeprowadzki”, którą postuluje dr Maciej Duszczyk. Oznacza ona takie przekierowania strumienia funduszy publicznych, aby stymulować zjawisko przeprowadzania się ludzi z regionów peryferyjnych do ośrodków będących lokomotywami wzrostu gospodarczego, gdzie generuje się najwięcej miejsc pracy. Mówiąc wprost, idea ta zakłada, że taniej i efektywniej będzie pomoc w przeprowadzce do miejsca, gdzie jest szansa na znalezienie dobrej pracy, niż utrzymywanie z polityki społecznej ludzi na peryferiach. To również szansa dla nich samych na wyższe zarobki, samorealizację i samodzielność. Projekt ten łączy się również z oszczędnościami w zakresie inwestycji, które powinny być koncentrowane w ośrodkach wzrostu. Jesteśmy głęboko przekonani, że „wielka przeprowadzka” mogłaby znacząco pomóc w rozwiązaniu zjawiska konserwowania biedy w wielu regionach Polski.

Starzenie się społeczeństwa

Starzenie się społeczeństwa to chyba największe wyzwanie, przed jakim stoi państwo welfare state w dzisiejszej postaci. Profesor Góra słusznie zauważa, że obecny kryzys ekonomiczny, kryzys zadłużenia państw faktycznie nie powinien być nazywany kryzysem. Nastąpiła trwała zmiana struktury demograficznej społeczeństw państw zachodnich, co powoduje, że niezwykle kosztowny mechanizm finansowania emerytur przestał działać i się samofinansować. To sytuacja trwała. System trzeba zmienić albo głęboko go zreformować, ponieważ obciążenia, jakie system emerytalny nakłada na pracujących, niedługo okażą się nie do uniesienia. Hamują one wzrost gospodarczy i generują bezrobocie, bo radykalnie podwyższają koszty pracy. Niezwykle trafne jest spostrzeżenie i wniosek profesora, że system musi zacząć uwzględniać nie tylko pomoc i los najstarszych pokoleń, lecz także coraz trudniejszą sytuację materialną młodych i pracujących. Tym bardziej że działa tutaj spirala, która będzie pogłębiała problem, im więcej ludzi przejdzie na emeryturze, tym większe obciążenia będą spoczywać na młodych pracujących, im większe ich obciążenia, tym miej dzieci będzie się rodzić.

Wydaje się, że najrozsądniejszym – na pierwszy rzut oka – rozwiązaniem byłoby wprowadzenia emerytury obywatelskiej, czyli socjalnej. Tę propozycję zgłasza Centrum im. Adama Smitha. Polegałaby ona na założeniu, że państwa nie stać na zapewnianie wysokich emerytur, jego zadaniem powinno być jedynie zapewnienie ludziom na starość środków na minimum socjalne egzystencji. Jeśli ktoś chce żyć lepiej – musi oszczędzać sam. Rozwiązanie to przyniosłoby znaczne oszczędności w wydatkach na emerytury, wydaje się też rozwiązaniem sprawiedliwym. W konstrukcji tej istnieje jeden problem. Nikt jak dotąd nie przedstawił wiarygodnego i możliwego do wprowadzenia sposobu przejścia drogi od obecnego systemu do systemu emerytury obywatelskiej. Jeśli obniżylibyśmy składki ZUS-owskie na emeryturę obywatelską, a pozostawili świadczenia dotychczas nabyte przez pokolenia dotąd pracujące, system zupełnie by się zawalił. Państwo prawdopodobnie nie będzie w stanie sfinansować takich obciążeń. Jednocześnie, zgodnie z polskim prawem, nie można odbierać praw nabytych. Jest to też zgodne z ideą sprawiedliwości, jeśli ktoś przez lata odprowadzał wysokie składki, oczekuje większej emerytury i powinien ją otrzymać. Koncept emerytury obywatelskiej jest więc ideą czysto teoretyczną, nie do wprowadzenia w polskiej rzeczywistości, niestety.

Dlatego pozostaje głęboka reforma obecnego systemu i – jak pisze prof. Góra – zmiana myślenia o emeryturach. W imię solidarności pokoleniowej ludzie muszą zrozumieć, że na emeryturę będą przechodzić w okresie późnej starości, kiedy naprawdę nie będą mogli już wykonywać pracy. Okres życia na emeryturze musi być znacząco krótszy, a okres pracy –znacząco dłuższy. Dlatego reforma emerytalna wprowadzona w tym roku przez rząd jest koniecznością. Wiele w niej jednak pozostawia do życzenia tempo podnoszenia wieku emerytalnego. Uważamy, że powinien to być proces o wiele szybszy. Co więcej, należy też mieć świadomość, że dla pokolenia dzisiejszych 20- i 30-latków wiek emerytalny będzie jeszcze wyższy, na emeryturę będziemy przechodzić po siedemdziesiątce. Aby zbilansować system, potrzebne jest też jego radyklane ujednolicenie, tak aby stał się on uniwersalny. Oznacza to potrzebę natychmiastowego zniesienia wszelkich przywilejów przedemerytalnych i zawodowych, które wciąż mają różne wpływowe grupy (górnicy, mundurowi itd.).

W kontekście starzenia się społeczeństwa trzeba też wspomnieć o polityce rodzinnej. Należy jasno podkreślić ograniczenia polityki rodzinnej. Tradycyjnie partie polityczne gloryfikują politykę rodzinną jako cudowne antidotum na kryzys dzietności, który rzekomo może odwrócić trendy demograficzne w Polsce. Niestety, cudowne antidotum na niską dzietność nie istnieje. Kryzys demograficzny w naszym kraju nie jest zjawiskiem charakterystycznym jedynie dla Polski. Ta bolączka to proces cywilizacyjny, który dotknął faktycznie całą Europę z Rosją włącznie. Oznacza to po prostu, że kryzys demograficzny jest spowodowany czymś więcej niż tylko nieudolnie prowadzoną polityką rodzinną państwa. My w dyskursie publicznym w ogóle przeceniamy rolę i wpływ państwa na prawdziwe życie społeczno-ekonomiczne. Kryzys demograficzny, który będzie miał fatalne skutki ekonomiczne dla przyszłości Europy, jest spowodowany przede wszystkim przez zmiany kulturowe. Dziś rodziny masowo decydują się na model 2+1 lub 2+2. Nasila się zjawisko defamilizacji, coraz więcej osób decyduje się na życie w pojedynkę lub po prostu nie chce mieć dzieci. Drastycznie z historycznego punktu widzenia zmienia się też wiek, w którym kobiety decydują się na posiadanie dzieci. Średni wiek urodzenia pierwszego dziecka jeszcze w roku 2000 wynosił w Polsce 23,7, w roku 2010 – już 26,6[1]. Kiedy porównamy te dane z poprzednimi dziesięcioleciami zmiana jest jeszcze bardziej fundamentalna. O tej wielkiej zmianie decyduje kilka czynników i ten czysto ekonomiczny nie jest tu decydujący. Przede wszystkim ukształtował się model kulturowy, w którym młodzi ludzie nie śpieszą się z zakładaniem rodziny.  Preferują oni posiadanie w początkowym etapie swojego życia kilku partnerów, a następnie dłuższej relacji przed podjęciem decyzji o rodzicielstwie. Rośnie świadomość i szeroka umiejętność korzystania z antykoncepcji. Młodzi chcą świadomie podejmować decyzje o swojej przyszłości. Trudno ich przecież za to winić, to dobra postawa. Ogromny wpływ na to zjawisko ma też wydłużenie procesu edukacyjnego, upowszechnienie studiów wyższych, co powoduje, że rosnący odsetek młodych ludzi wchodzi na rynek pracy nie w wieku 19 lat, tylko 5 lat później. To też ma wielki, a często niedostrzegany przez badaczy, wpływ na decyzje o posiadaniu dzieci. Wkraczający w dorosłe, samodzielne życie ludzie mają też nieporównywalne z żadnym poprzednim pokoleniem oczekiwania co do swojego statusu życia. Póki są młodzi, chcą zwiedzić świat, zanim będą mieli dziecko, kupić mieszkanie, ustabilizować się finansowo. Walka z tym nowym stylem życia, którą często proponuje prawica, to walka z wiatrakami. Tradycyjny XIX-wieczny model rodziny jest nie do przywrócenia.

Jakie kroki można zatem podjąć? Należy zacząć racjonalnie wiązać cele polityki rodzinnej z jej narzędziami. Ważniejszym zadaniem od głoszenia populistycznego hasła „więcej publicznych pieniędzy na dzieci” jest wzięcie pod uwagę obecnych trendów kulturowych oraz faktycznych motywacji kierujących młodymi ludźmi i zastanowienie się, na co właściwie przeznaczyć te środki, które mamy wydawać. Najbardziej fałszywym założeniem wielu programów nazywanych polityką rodzinną jest nastawienie na oferowanie młodym rodzinom, a szczególnie młodym mamom, różnego rodzaju zasiłków. To przykład zupełnego marnowania środków publicznych, który w żaden sposób nie przybliża nas do osiągnięcia postawionego celu, czyli zwiększenia dzietności. Szczególnie w polskich warunkach i przy ograniczeniach wynikających z sytuacji budżetowej państwa. Dlaczego? Wystarczy powiązać treść niektórych promowanych na stronie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej programów rodzinnych[2] z motywacjami postępowania młodych ludzi. Oto, co oferują nam programy MPiPS. Wysokość zasiłku rodzinnego wynosi miesięcznie: 68 zł na dziecko do 5 roku życia, 91 zł na dziecko w wieku 5–18 lat, 98 zł na dziecko w wieku 18–24. Dokładne zasady, komu przysługuje zasiłek, można znaleźć na stronie ministerstwa[3]. Niemniej najważniejsza zasada mówi, że: zasiłek rodzinny przysługuje, jeżeli przeciętny miesięczny dochód rodziny w przeliczeniu na osobę albo dochód osoby uczącej się nie przekracza kwoty 504 zł. Osoby, którym przysługuje zasiłek rodzinny, mogą się jeszcze pod pewnymi warunkami ubiegać o kolejne świadczenia, na przykład dodatek do zasiłku rodzinnego z tytułu urodzenia dziecka w wysokości 1000 zł; dodatek z tytułu wychowywania dziecka w rodzinie wielodzietnej wysokości 80 zł (dodatek przysługuje na trzecie i na następne dziecko uprawnione do zasiłku rodzinnego).

Z tytułu urodzenia się dziecka przysługuje też, poza zasiłkiem, jednorazowa dodatkowa zapomoga w wysokości 1000 zł na jedno dziecko.

Opisane powyżej programy są przykładami wydawania środków publicznych na działania, które absolutnie rozmijają się z celami, dla których realizacji zostały powołane. Te programy nie tworzą tak naprawdę polityki rodzinnej, ponieważ nie przyczyniają się do zwiększenia dzietności. Naiwne jest myślenie, że ktokolwiek zostanie zmotywowany przez państwo do posiadania trzeciego dziecka zasiłkiem w wysokości 80 zł. To jest kpina z młodych ludzi i wyrzucanie publicznych pieniędzy w błoto. A przede wszystkim totalne niezrozumienie aspiracji młodego pokolenia, czyli ludzi, którzy chcą sami decydować o swoim życiu, którzy chcą się rozwijać, realizować swoje aspiracje i karierę zawodową. Zasiłki będące elementem polityki rodzinnej powinny zostać zlikwidowane, a niemałe fundusze przeznaczane na nie – przesunięte na działania realne. Można je ewentualnie traktować jako element polityki wsparcia najuboższych, ale nie można tego nazywać polityką rodzinną.

Cała filozofia polityki rodzinnej powinna być ukierunkowana na działania, które umożliwiają rodzicom jak najszybszy powrót na rynek pracy i godzenie pracy oraz aspiracji życiowych z posiadaniem dzieci. Zadaniem państwa nie powinno być utrzymywanie rodzin z dziećmi, ale umożliwienie rodzicom zarobienia na swój byt. Państwo nie upokarza wówczas ani samo siebie, ani rodziców, twierdząc, że namówi ich na posiadanie dziecka za 68 zł miesięcznie, tylko buduje system, który godzi współczesną kulturę i aspiracje młodych z możliwością posiadania dzieci. Dochodzimy do sedna: żłobki i przedszkola. Rozbudowa sieci tych niezwykle ważnych instytucji, które powinny być finansowane wspólnym wysiłkiem państwa i rodziców (może warto pomyśleć o dobrowolnych programach ubezpieczeniowych dla młodych małżeństw, dzięki którym przez wiele lat można byłoby współfinansować pobyt dziecka w żłobku) to klucz do pogodzenia aspiracji życiowych młodych z posiadaniem dzieci. Pewność, że matka będzie mogła szybko wrócić do pracy i kontynuować karierę po krótkim urlopie macierzyńskim, a swoje dziecko zostawić w profesjonalnym, elastycznym godzinowo żłobku, może przyśpieszyć wiele decyzji o posiadaniu dzieci. Może to sprawić, że rodzice szybciej zdecydują się również na drugie i trzecie dziecko. Sieć żłobków i przedszkoli będzie też nabierała  znaczenia z powodu zanikania „instytucji babci”. Niezbędna reforma emerytalna sprawi, że kobiety będą pracować dłużej i później będą mogły zacząć się opiekować wnukami.

Żłobki i przedszkola to jednak nie wszystko. Innym ważnym kierunkiem jest budowanie systemu profilaktyki zdrowotnej dla kobiet, pozwalającego na szybkie wykrywanie schorzeń, które uniemożliwiają kobietom zachodzenie w ciążę po 30 roku życia.

Edukacja jako narzędzie polityki społecznej

Dyskutując o polityce społecznej, nie sposób nie wspomnieć o edukacji, czyli tym narzędziu, które wyposaża młodych w umiejętności do tego, aby samodzielnie skutecznie funkcjonować na rynku pracy. Postulujemy kilka zmian i reform w tym zakresie.

Po pierwsze, położenie nacisku finansowego państwa na edukację najmłodszych. Żłobki, przedszkola, szkoły podstawowe – to tutaj należy generować równe szanse dla wszystkich, również zdolnych osób z rodzin wykluczonych. Będzie to miało realny skutek w postaci wyrwania wielu młodych z kręgów biedy, wykluczenia i patologii. Po drugie, nie znajdujemy uzasadnienia dla masowego finansowania przez państwo studiów wyższych. Studenci, jako osoby dorosłe, są w stanie współfinansować swoje studia, podejmując pracę zarobkową, uzyskując kredyty i tym podobne. Państwo powinno finansować jedynie stypendia dla określonej, różnej na różnych kierunkach, grupy najzdolniejszych studentów. To rozwiązanie mogłoby również wyeliminować problem nadprodukcji studentów niektórych niepotrzebnych na rynku pracy kierunków, które dziś są traktowane przez młodych ludzi jako opcja na spokojne „przeżycie” kilku lat młodości. Apelujemy też o zrównanie w statusie i prawach uczelni publicznych i niepublicznych.

Jeśli chodzi o edukację średnią i wyższą, państwo nie powinno dążyć do ujednolicania programów edukacyjnych. Równe szanse należy budować na starcie drogi edukacyjnej, a następnie ją różnicować w zależności od potencjału i umiejętności uczniów. Należy powrócić do idei kształcenia zawodowego na poziomie szkół średnich. Ten etap edukacji powinien również dawać szansę najlepszym na otrzymanie jak najwyższego stopnia edukacji. Dlatego potrzebne jest kreowanie uniwersytetów wiodących, które będą w stanie oferować naukę na światowym poziomie. Aby to umożliwić, należy dać uniwersytetom szansę na większą możliwość selekcji studentów na swoje autorskie kierunki. Oznacza to odejście od nowej matury jako uniwersalnej przepustki na studia wyższe. Trzeba również przeanalizować model finansowania szkół wyższych. Szczególnie te najlepsze nie powinny być finansowane na zasadzie: „środki państwowe podążają za liczbą studentów”. Ten system rozkłada poziom nauczania w wielu dzisiejszych uniwersytetach.

Tym numerem „Liberté!” dyskusję o liberalnej polityce społecznej chcemy na dobre rozpocząć.



[1]              Budżet musi dopłacać do dzieci, „Dziennik Gazeta Prawna”, 21.02.2012.

[2]              Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, Rodzaje i wysokość świadczeń rodzinnych, http://www.mpips.gov.pl/wsparcie-dla-rodzin-z-dziecmi/swiadczenia-rodzinne/rodzaje-i-wysokosc-swiadczen-rodzinnych-kryteria-uzyskania/

[3]              http://www.mpips.gov.pl/wsparcie-dla-rodzin-z-dziecmi/swiadczenia-rodzinne/rodzaje-i-wysokosc-swiadczen-rodzinnych-kryteria-uzyskania/zasilek-rodzinny-oraz-dodatki/art,5443,zasilek-rodzinny.html

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję