Szanowny Panie Jacku – w odpowiedzi na tekst Jacka Żakowskiego o OFE :)

Pisze Pan o tym jak fatalnie działają OFE i jak niski przynoszą zwrot konkurując tylko między sobą. Zapomina Pan dodać, że i tak każde pozbawione podstawowych błędów metodologicznych wykazują, że są to i tak wyniki znacznie lepsze niż to co w tym czasie zaproponował emerytom ZUS. Wyniki OFE mogłyby być wyższe, ale proszę porównywać z alternatywami, a nie z własnymi wyobrażeniami o tym jak być powinno.

Panie Jacku, pisze Pan w poniedziałkowej „Gazecie Wyborczej”, że za OFE optują media opłacane przez finansjerę, ekonomiści, których kariera zależy od przychylności OFE, albo osoby związane za pomocą kultu z czterema wielkimi reformami. Pozwoli Pan, że wystąpię tu w roli żony Cezara – żadne media mnie nie opłacają, ekonomistą jestem niezależnym i na własnym utrzymaniu nijak nie związanym z rynkami finansowymi, a w czasie kiedy wielkie reformy uchwalano byłem nastolatkiem. Może nie jestem utytułowanym i wpływowym ekonomistą, ale przynajmniej poza wszelkim podejrzeniem – szczególnie, że o OFE wyrażałem się też krytycznie.

Nie mogę jednak przejść obojętnie obok Pana tekstu, który jest pomieszaniem insynuacji, ideologii i braku ekonomicznej wiedzy. Wierzę, że w dyskusji cel nie uświęca środków i fakty warto przedstawiać w miarę obiektywnym świetle.

Pisze Pan, że w OFE pewne są tylko płacone przez nas składki i zysk właścicieli. Ma Pan rację – zapomina Pan jednak dodać, że dokładnie to samo można powiedzieć o emeryturach z ZUS – zmieniając słowa „zyski właścicieli” na „wypłaty urzędników”. Taka niestety jest charakterystyka oszczędzania w perspektywie 30 lat. Co wiedzieli o swojej emeryturze ludzie 30 lat temu w 1983? Jaka strategia inwestycyjna byłaby słuszna? A dla ludzi oszczędzających na emeryturę w 1920? Niestety w tak długim okresie musimy się spodziewać kompletnych zmian systemu – tak na dobre jak i na złe.

11/03/2011 WarszawaPrezydent Bronislaw Komorowski wzial udzial w Forum Debaty Publiczej dotyczacym Otwartych Funduszy Emarytalnych.Fot. Wojciech Grzedzinski/KPRP

Pisze Pan o tym jak fatalnie działają OFE i jak niski przynoszą zwrot konkurując tylko między sobą. Zapomina Pan dodać, że i tak każde pozbawione podstawowych błędów metodologicznych wykazują, że są to i tak wyniki znacznie lepsze niż to co w tym czasie zaproponował emerytom ZUS. Wyniki OFE mogłyby być wyższe, ale proszę porównywać z alternatywami, a nie z własnymi wyobrażeniami o tym jak być powinno.

Pisze Pan, że inwestowanie środków za granicą spowoduje spadek naszych dochodów. Można dyskutować jaki wpływ na gospodarkę i giełdę będzie miało poluzowanie limitów inwestycji zagranicznych OFE. Jeśli jednak rzeczywiście inwestycje zagraniczne są bardziej opłacalne to dochody emerytów wzrosną a nie spadną. Zmuszanie do inwestowania w mniej rentowne lokalne projekty musi dać niższe zyski emerytom. To elementarna logika.

Pisze Pan, że moglibyśmy zrobić dużo lepszy użytek z pieniędzy gdybyśmy ich nie „marnowali w OFE”. Tu w dyskretny sposób przeczy Pan swoim własnym stwierdzeniom z poprzednich akapitów. Tam pisał Pan, że te pieniądze przez warszawską giełdę mają pozytywny wpływ na krajowy popyt, inwestycje firm i stratą dla naszej gospodarki byłby ich wypływ za granicę. No to czy te środki w OFE „są topione” czy jednak mają pozytywny wpływ? Bardzo proszę się zdecydować.

Pisze Pan, że wydatki na OFE „uniemożliwiły inwestycje w zdrowie, demografię, edukację, naukę” etc. A dlaczegóż to właśnie wydatki na OFE takie inwestycje uniemożliwiły? Przecież można to powiedzieć o właściwie dowolnej kategorii wydatków rozpoczynając od biurokracji, przez różnorakie przywileje, rozbuchane wydatki na zbrojenia itd. itp. Dlaczego OFE obwiniać o zaniechania inwestycyjne? W OFE przynajmniej pieniądze są i pracują – w przeciwieństwie do całego tego marnotrawstwa gdzie pieniądze rzeczywiście wpadły w czarną dziurę.

Pisze Pan, że w OFE nie ma prawdziwych pieniędzy, bo można by je stamtąd zabrać. Otóż niech Pan spojrzy na południe i zobaczy jak realne pieniądze zostały na Węgrzech rzeczywiście zabrane (czy zainwestowane w młode pokolenie to już zupełnie inna sprawa). Wynika to z faktu, że te „obietnice zapisane w akcjach i obligacjach” są jednak warte realne pieniądze. Jeśli uważa Pan inaczej to znaczy, że nic nie warte są też obietnice zapisane na kontach ZUS – systemu, który się Panu znacznie bardziej podoba. W OFE mamy chociaż obietnice różnych podmiotów i szanse na to, że przynajmniej część z nich zostanie dotrzymana. Podstawowa zasada finansów mówi, by nie trzymać wszystkich jaj w jednym koszyku.

Pisze Pan, ze gdyby OFE chciały nagle wszystkie swoje papiery wartościowe sprzedać to spowodowałoby to krach, a straty są nie do odrobienia. No, ale to tak zwana oczywista oczywistość dotycząca wszystkich i każdego. Gdyby nagle wszystkie kurze fermy wyprzedałyby cały drób to byłby krach na rynku drobiu, gdyby wszyscy właściciele mieszkań wystawili je na raz na sprzedaż to byłby krach na rynku nieruchomości, gdyby nagle Pan Żakowski zaczął produkować artykuły w liczbie 100 dziennie to i gaża spadłaby pewnie do złotówki za sztukę. Pytanie tylko po co OFE miałyby to robić? Myli Pan ponadto czasy – straty z powodu nagłej sprzedaży miałyby miejsce gdyby OFE nagle sprzedały aktywa i dopiero wtedy byłyby nie do odrobienia. To tak jakbym wyceniał wartość Pana domu przy założeniu, że będą w tym samym czasie sprzedawać swoje domy wszyscy sąsiedzi w promieniu 10 kilometrów. Chyba się Pan zgodzi, ze nie jest sensowną metodą wyceny założenie kompletnej katastrofy. A katastrofa ta miałaby miejsce jeśliby zastosować Pana recepty.

Na koniec mam zaś pytanie – nawet jeśliby zabrać wszystkie pieniądze z OFE i przekazać je do budżetu tak jak Pan sugeruje – czy sądzi Pan, ze rzeczywiście zostaną one zainwestowane w te wszystkie rzeczy, o których Pan pisze, czy raczej zostaną przepuszczone na wyborczą kiełbasę, kupowanie głosów za pomocą przywilejów, zwiększenia finansowanie partii, budowania partyjnych folwarków, kolejnych korwet, które nigdy nie wypłyną…

Ojczyznę wolną racz nam…wrócić Panie… :)

…słowa te śpiewano za zaborów, okupacji, śpiewał to nam także lud pisowski za rządów Platformy. Przecież Polska bez nienawiści, dzielenia na lepsze i gorsze sorty, mord zdradzieckich czy też określania, kto jest godny miana Polaka, to nie jest Polska wolna i niepodległa. Polak, który ma inny pomysł na rozwój kraju czy po prostu inną niż narodowo-radykalną wizję świata to nie Polak, ba! Nawet nie człowiek.

W tych warunkach za kilka tygodni zasiądziemy przy wigilijnych stołach. Jak co roku od 7 lat pisowskie części naszych rodzin przełamią się z nami opłatkiem, a potem swymi rozmodlonymi ustami powielać będą stek obelg lub w najlepszym wypadku bzdur za swymi politycznymi pupilami. Zapewne w ramach szerzenia chrześcijańskiej miłości do bliźniego arcybiskup Jędraszewski urządzi na swej ambonie kolejny seans nienawiści. Oczywiście broniąc cywilizację przed genderami, tęczowymi zarazami czy wszystkimi śmiącymi po prostu samodzielnie myśleć. Może też ciepłym głosem ukoi zmartwione serca, że ten leżący w żłóbku mały Jezus to może i Żyd, ale przynajmniej ochrzczony. Wszak to wszystko to nie ludzie, to ideologia.

Czy coś się zmienia? Czy w tym ponurym krajobrazie narodowosocjalistycznego zaścianka, który sami sobie zgotowaliśmy, jest jakaś nadzieja? Czy w kraju, gdzie partia polityczna staje się dla biskupów wyznaniem wynoszonym na ołtarze, możemy patrzeć z optymizmem w przyszłość? Jesteśmy w Chinach, Korei Północnej czy jeszcze nad Wisłą?

Paradoksalnie, pierwszy raz od lat, zmienia się dużo. W obecnej sytuacji portfel to jedyne, co jest w stanie przemówić do części naszego społeczeństwa. To, co do tej pory było siłą pisowskiej propagandy, dziś staje się obciążeniem – pustka w portfelu przemawia do każdego i tylko najtwardszy elektorat może udawać, że tego nie widzi.

Ostatni rok był wyjątkowo zły – wojna na Ukrainie, uchodźcy, szalejąca inflacja. PiS zarzucał Platformie państwo z papieru. Wziął więc ten papier, przetarł pośladki i nawet kartonu dziś nie ma. Pandemia niezbyt groźnej choroby (śmiertelność 1-2%) pokazała, jak bardzo polskie państwo zawodzi. Brak przygotowania, brak zapasów. Obostrzenia? Pamiętacie ich początek? Połowa z nich obrażała inteligencję, a co bystrzejsi obywatele i tak je olewali, bo były nielegalne. Bo rząd może mi kazać tylko tyle, ile pozwala mu na to prawo, o wszystko inne może co najwyżej grzecznie obywatela prosić. Pisowskie państwo z kartonu wprowadziło stan wojenny bez wprowadzania stanu wojennego, uczyniło z inspekcji sanitarnej oręż to dręczenia działających zgodnie z prawem obywateli, a policję postawiło dokładnie tam, gdzie stało ZOMO. Inna sprawa, że policja z radością i satysfakcją tam stanęła, robiąc obcym kobietom to, czego nie mogą z własnymi żonami. Nie jest tajemnicą, skąd się rekrutuje do oddziałów prewencji. Gdzie w tej państwowej przestępczości zorganizowanej była prokuratura? Organy nadzoru? Gdzie był RPO Adam Bodnar, który wcześniej z taką energią walczył o szacunek dla gwałcicieli czy nieusuwanie bezdomnych z pojazdów komunikacji publicznej? Usuwanych przecież za smród i uciążliwość dla otoczenia.

Gospodarka głupcze!!!

Choć zachowania służb państwowych wobec restrykcji covidowych zasługują na najwyższe potępienie, były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Dużo gorsze było to co niewidzialne, a co zaczęło się na długo przed covidem, jeszcze zanim pierwszy Chińczyk nie dogotował nietoperza. Już w 2016 roku co bardziej świadomi obywatele straszyli drugą Grecją. Fakt, nawet z dzisiejszej perspektywy było to na wyrost, ale lepiej bić na alarm za wcześnie niż za późno. Gdy PiS wprowadzał 500+, straszono bankructwem państwa, gdy w absurdalnym tempie podnoszono płacę minimalną, tłumaczono nam, że bojówki związkowe lepiej znają gospodarkę niż profesorowie. Tokarz z Wielowsi ustawiał w szeregu Leszka Balcerowicza i tłumaczył, że lekarze, dziennikarze czy strażacy mogą pracować w niedziele, ale kasjerki nie. Prywatnie tęsknię za Januszem Śniadkiem, choć klepał te same głupoty, to przynajmniej robił to poprawną polszczyzną. Wszyscy chcielibyśmy więcej zarabiać! Ale to znaczy by nas było na więcej stać, już kiedyś wszyscy byli milionerami i byli…biedni! Wolny rynek jest jak demokracja – może zły, niesprawiedliwy, beznadziejny – ale nic lepszego do dziś nie wymyślono. Skutki interwencjonizmu za każdym razem są takie same – kryzys. Jednym z dogmatów ekonomii jest to, że wzrost płac musi odpowiadać wzrostowi wydajności gospodarki. Mówiąc wprost, ludzie nie mogą mieć do wydania więcej pieniędzy niż gospodarka jest w stanie wytworzyć towarów i usług. Jeśli mają to rosną ceny, a ludzie, choć mają więcej pieniędzy, to stać ich na coraz mniej. Dodatkowo największy wpływ inflacyjny mają osoby najbiedniejsze – oni każdą kolejną złotówkę wydają na konsumpcję. W przypadku osób bogatszych w pierwszej kolejności cierpią oszczędności i inwestycje.

Co zrobili pisowscy geniusze ekonomii? Po latach rozdawania socjalu i niepokrytego makroekonomią podnoszenia płacy minimalnej inflacja sięgała niemal 5%. W tym momencie przyszedł covid – PiS obniżył stopy procentowe, wpompował w gospodarkę miliardy, jednocześnie pozamykał wszelką rozrywkę, uniemożliwiając wydawanie pieniędzy. Na domiar złego państwa azjatyckie, zwłaszcza Chiny, w reakcji na covid pozamykały swoje gospodarki. Ludzie mieli pieniądze, nie mieli ani towarów ani usług, by je wydać. Inflacja wprost eksplodowała.

Gdy mimo kardynalnej niekompetencji pisowskiego NBP wydawało się, że inflacja wyjdzie na prostą, przyszła wojna na Ukrainie. Szok cenowy na rynkach energii, sposób wprowadzania sankcji, jakiego nawet na Kremlu sobie nie wymarzyli, tłumy uchodźców na granicy. To, co w covidzie wydawało się jeszcze dyktą i paździerzem, wobec dramatu Ukraińców pokazało swe kartonowe oblicze. Dziś jako Polacy możemy być dumni ze swej postawy. Jako Polacy, bo nasz rząd zawiódł, gdzie tylko mógł. To ludzie w swoich domach przyjmowali uchodźców, to samorządy organizowały tymczasowe noclegownie w halach sportowych i szkołach, to hotele udostępniły swoje pokoje, a uczelnie akademiki. Choć o groźbie wojny słyszeliśmy od listopada, pisowskim Dyzmom nie wystarczyło czasu na przygotowanie państwa na falę uchodźców. Deja vu z covidem? Wtedy pół roku też nie starczyło na zakup maseczek i innych środków ochrony. A może o to chodziło? Gierek witał w Gdyni pomarańcze, Morawiecki ma sweet fotkę z Antonowem i czołgami.

Choć sytuacja dookoła naszych granic jest najpoważniejsza od lat, PiS bez żadnych zahamowań wciąż uprawia najbrudniejszą część polityki. Dla doraźnych celów wizerunkowych wprowadzono z dnia na dzień embargo na rosyjski węgiel i nie odebrano węgla…za który już i tak zapłaciliśmy. Teraz na koszt podatnika finansuje się dopłaty do opału. Kolejny raz przezorni, mądrzy obywatele, którzy się przygotowali mają zapłacić tym, którzy nie pomyśleli albo którym się nie chciało. Choć cena ropy na rynkach światowych spadła poniżej cen sprzed wojny, to paliwa w Polsce wciąż utrzymują się na poziomach, jakie widzieliśmy zaraz po jej wybuchu. Taki wolny rynek? Nie drodzy czytelnicy, wolny rynek to konkurencja. Tyle, że konkurencja w Polsce jest na rynku detalicznym, na stacjach benzynowych. Ta konkurencja to kilka-kilkanaście groszy w poziomie ich marży. Rynek hurtowy to dziś Orlen z niemal pełnym monopolem, który wprowadził PiS. Wysoka cena paliwa w Polsce to dziś wyłącznie efekt tego, że prezesem koncernu jest Daniel Obajtek i pisowskiej chciwości do złupienia kierowców. Skąd te rekordowe zyski Orlenu? Przecież wystarczy nie kraść… komu nie kraść?

Grecja na horyzoncie!

W 2014 roku dług publiczny niebezpiecznie zbliżał się do progu konstytucyjnego, a Donald Tusk zamarzył zostać Bolesławem Bierutem i uchwalić dekret o wywłaszczeniu emerytów z oszczędności życia ulokowanych w OFE. Prawo własności prywatnej zastąpił nic nie wartą obietnicą państwa, że ZUS to kiedyś odda. 8 lat później, po 7 latach rządów PiS, rządów w latach niesłychanej prosperity gospodarczej wróciliśmy do tego samego punktu. Dzięki temu, że Polacy nie zaufali PPK (uff!!!), dziś nie ma już skąd kraść.

Przy okazji każdego kryzysu społecznego funduje nam pozorną pomoc, przy okazji stosując zasadę dziel i rządź. Za każdym razem pomoc dostaje część społeczna tak, by antagonizowała pozostałą, która pomocy nie dostała. PiS nie umie bez wroga, bez konfliktu. Bez podziału społeczeństwa na lepszych i gorszych, bez zaburzenia bezpieczeństwa społecznego. Pisowską receptą na inflację są tarcze antyinflacyjne, bo tarcze PiS ma na wszystko poza samym sobą. Tej retoryki propagandowej nie powstydziliby się Urban z Goebbelsem razem wzięci. Bo i same tarcze z walką z inflacją mają tyle wspólnego, co słoń z baletem. Choć po ludzku rozumiem dramaty finansowe wielu rodzin, to rozdawanie w ten czy inny sposób gotówki najbiedniejszym obywatelom jest dziś gaszeniem pożaru benzyną. Nie ma innego sposobu na zahamowanie inflacji niż sprawienie, by ludzie przestali wydawać. By tak się stało, muszą albo zacząć oszczędzać albo przestać mieć co wydawać. Innej drogi nie ma, bez względu jakie głupoty swoim wyborcom naopowiada Jarosław Kaczyński. Tylko dziś pozorność udzielanego wsparcia widzą już nawet pisowscy wyborcy. Społeczne otrzeźwienie zaczyna niemrawo być zauważalne w sondażach. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. A PiS zasiał prawdziwy huragan.

Inflacja bierze się z przerostu popytu nad podażą. Przyczyny bywają różne, czasem nie jest jej winny sam w sobie popyt, a nagły spadek podaży (kryzysy naftowe). Ale walczyć można z nią tylko na dwa sposoby – obniżając popyt lub podnosząc podaż, czego zazwyczaj nie da się zrobić w krótkim terminie. Co robią nasi pisowscy geniusze? Podnoszą ten już przerośnięty popyt przeróżnymi transferami socjalnymi przy jednoczesnym gaszeniu podaży. Wzrost podaży to inwestycje, a te PiS dusi od samego początku brakiem stabilności prawnej, zakorkowaniem sądów, a ostatnio polskim ładem i drastyczną podwyżką stóp procentowych. Bez kredytów nie ma inwestycji, a bez inwestycji nie ma podaży. Zresztą w inwestycje PiS uderza, gdzie tylko może. Wszyscy wiemy, ile zawdzięczamy środkom z UE. PiS z Unią walczy od samego początku, ale teraz ta walka ma swe bardzo finansowe oblicze. Choć dodajmy o co walczy – może o lepszą Polskę? Może o sprawiedliwe sądy? No ba! Prawo prawem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. By wymienić cudzych sędziów na swoich, PiS już obciążył nas karami w wysokości 1 mln euro dziennie!!! Na dzień publikacji tego artykułu kwota ta wynosi 400 mln euro. Niemal 2 miliardy złotych!  Za co? Za to, by sędziowie orzekali jak partia każe!

A to wciąż nie wszystko! Do dziś nie otrzymaliśmy wypłat z Krajowego Planu Odbudowy. Tak jak komuniści pozbawili nas udziału w planie Marshalla, tak dziś PiS wyklucza nas z kolejnej szansy dziejowej. W imię czego stawia nas koło Orbana? Tego samego Orbana, który wspiera Putina, blokując unijne wsparcie dla Ukrainy. W imię koalicji ze Zbigniewem Ziobrą, którego partyjka cieszy się poparciem 0,7%. Zamiast PiS-u mamy PiZ – Prawo i Ziobro.

Politycy uwielbiają promować się na kryzysach, zazwyczaj nie mają w tym żadnych hamulców. Swoje 5 minut mieli Adam Niedzielski z Mariuszem Kamińskim. Spokojnie i dokładnie tłumaczyli nam swą pogardę do naszego zdrowia i praw obywatelskich. Z gracją kroczyli drogą Czesława Kiszczaka i Hansa Franka, tępiąc pałką i karabinem wszelkie objawy cywilizowanego państwa prawa. Choć tu autoerrata z mojej strony – stan wojenny, jak i dekrety okupacyjne II wojny miały jakiekolwiek pozory legalności prawnej, restrykcje covidowe żadnych.

Blasku reflektorów swoim kolegom pozazdrościł Mariusz Błaszczak. Wojna na Ukrainie zapaliła wreszcie w MON czerwoną lampkę i uznano, że armia musi mieć czym walczyć, a sprzęt na defilady do obrony nie wystarczy. Teraz PiS buduje armię, będzie bronił ojczyzny. Po 7 latach braku zakupów, dywersji armii osobą Antoniego Macierewicza, skasowania śmigłowców czy wyrzucania generałów teraz idziemy na zakupy. Więc poszedł Mariusz Błaszczak niczym alkoholik z kartą żony do supermarketu. Co macie? Co dacie?

 

-Czołgi? Będzie więcej niż Niemcy i Francja razem wzięte! Że bez pancerza – szczegół!

-Haubice? Przecież macie swoje, Ukraińcy chwalą na froncie. A co tam, uwalmy polski projekt!

-Samoloty? Nadają się do oprysku pól i na piratów, ale co tam, bierzemy!

 

W kilka miesięcy Mariusz Błaszczak zmarnował największy w historii Polski budżet na modernizację wojska. Bez przetargu, bez konkursu ofert, bez uczciwego poszukiwania najlepszej oferty. Powiedzą zaufajcie nam – komu mamy zaufać? Środowisko, które zrobiło ministrem obrony Antoniego Macierewicza, nie ma prawa do jakiegokolwiek zaufania. I to nie jest tak, że każdy sprzęt jest lepszy niż żaden. Ten każdy sprzęt to pieniądze, które wydaliśmy i których już nie mamy na zakup tego, co nam potrzebne. Na stworzenie zaplecza w kraju, bo ten sprzęt trzeba serwisować gdy się zepsuje, mieć choćby produkcję amunicji w kraju na wypadek wojny. PiS pozbawił nas szansy na porządną armię z prawdziwego zdarzenia. Grupa rekonstrukcyjna sanacji popełnia te same błędy co pierwowzór.

Wszystko to dzieje się, gdy dług publiczny niebezpiecznie zbliża się do progu konstytucyjnego. W zasadzie ten próg już przekroczył, lecz inżynieria finansowa PiS jest dużo kreatywniejsza od platformianych szpagatów z OFE. Dziś budżet państwa to nie ustawa budżetowa, a niczym niekontrolowane fundusze celowe w BGK i PFR. Fundusze gwarantowane przez skarb państwa, ale bez jakiegokolwiek nadzoru parlamentu. Dziś koszt obsługi polskiego długu bije swoje wieloletnie rekordy, a co więcej, nie zawsze te środki w ogóle udaje się pozyskać. Razem z PiS osiągamy wiarygodność kredytową późnego Gierka, wszyscy wiemy, czym to się skończyło. A rok w 2023 będzie w gospodarce wyjątkowo trudny. Na Wall Street powoli pękają bańki, kończy się na świecie era taniego pieniądza. Przerost zadłużenia i napompowanie gospodarek światowych pustym pieniądzem zaczyna wołać o zapłatę.

Paradoksalnie, jako obywatele i podatnicy powinniśmy być wdzięczni Komisji Europejskiej za zablokowanie wypłat. PiS ma rację, te pieniądze się Polakom należą. Polakom, nie partyjnym watażkom, którzy je rozkradną lub zmarnują na kampanię wyborczą. Opóźnienie wypłaty daje szansę, by do dyspozycji dostał je nowy rząd po wyborach. My Polacy mamy szansę pozbyć się tego najbardziej szkodliwego w całej historii Polski rządu, zanim on te pieniądze zmarnuje.

Gdzieś w kraju nad Wisłą

Polska to kraj paradoksów. Ironią przywołanej na wstępie pieśni jest to, że powstała na cześć cara Aleksandra I w zaborowym Królestwie Kongresowym. Naszego króla zachowaj nam Panie. Narodowym socjalistom muzyka w tańcu nie przeszkadza. Bohaterem narodowym czynią samozwańczego marszałka Piłsudskiego, dyktatora, twórcę obozu koncentracyjnego dla opozycji w Berezie Kartuskiej, austriackiego agenta, socjalistę. Lechowi Kaczyńskiemu za wsadzenie całego sztabu generalnego wojska do jednego samolotu lecącego do Rosji stawia się pomniki zamiast pośmiertnego trybunału stanu i śmietnika historii. Autorom nielegalnych restrykcji covidowych fundujemy nagrody zamiast dożywocia w więzieniu. Policjantom, którzy deptali prawo, pałowali kobiety jesteśmy gotowi wybaczyć, okazać zrozumienie. Przecież ich kredyty i konformizm są ważniejsze niż nasze prawa obywatelskie czy połamane ręce.

Oczekujemy przestrzegania prawa przez organy państwa, a jednocześnie nie wyciągamy żadnych konsekwencji wobec tych, którzy je łamią. To nie państwo złamało prawo – zrobił to konkretny minister, urzędnik, człowiek znany z imienia i nazwiska. To nie policja pałowała ludzi – to konkretni policjanci zachowali się jak bandyci. Tak samo jak wcześniej gestapo czy ZOMO. Na rozkaz? No świetnie, rozgrzeszmy wszystkich żołnierzy mafii, morderców na zlecenie. Zawsze to konkretny człowiek trzyma pałkę, pociąga za spust, wypisuje mandat czy odkręca kurek z gazem. Kto z nas postawił się choćby straży miejskiej notorycznie łamiącej prawo w nakładaniu mandatów? Bo nie opłaca się walczyć o 100 zł, bo jesteśmy leniwi.

Kto z nas, w codziennym życiu, wykaże dezaprobatę dla takiego działania? Jaki sklepikarz, fryzjer, lekarz odmówi obsługi klienta o którym wie, że pracuje w policji, prokuraturze albo sanepidzie? Dlaczego traktujemy po ludzku ludzi, którzy sami swoim działaniem wykluczyli się ze społeczeństwa? Dlaczego nie okazujemy silnego społecznego odwetu wobec ludzi, którzy nas krzywdzą? Wybaczenie nie może być frajerstwem. Skoro ryzyko konsekwencji jest żadne, to co ma powstrzymać ludzi bez kręgosłupa moralnego przed łamaniem prawa? Do kogo mamy więc pretensje? Czy nauczymy się wreszcie wyciągać surowe konsekwencje i karać tych, którzy na wybaczenie absolutnie nie zasługują? Czy z obecnym podejściem zasługujemy na lepsze państwo? Bo przecież tym wszystkim wujkom, babciom, ciociom przy wigilii też znowu odpuścimy. Bo mają swoje lata, nie stresujmy ich, przecież się nie zmienią. Dajmy im prawo bezkarnego niszczenia naszego życia, otoczenia. Jesteśmy frajerami.

Byłeś na ostatnich wyborach? Na kogo głosowałeś? Idź więc do lustra i spotkaj winnego.

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

Patrząc w stronę Niemiec… – z Tomaszem F. Krawczykiem i Adamem Traczykiem rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Co o polskiej strategii dyplomatycznej – jeśli taką w ogóle mamy – mówi spór o kopalnię Turów? Bo fakty są następujące: polski rząd informowany od kilku miesięcy nie tylko przez naszych czeskich partnerów, ale także aktywistów, zignorował to, iż Praga ze swoimi roszczeniami może wystąpić do TSUE. TSUE podzieliło stanowisko Czechów. Polski rząd próbuje dogadać się z Pragą tak, aby wilk był syty i owca cała, choć oczywiście robi to pokrętnie: premier Morawiecki wychodzi na oszusta i krętacza na oczach całej Europy. Żeby zakończyć tą opowieść, dość tragikomiczną, Warszawa nie ma od ponad roku ambasadora w Pradze. Czy tak działa poważne państwo?

Adam Traczyk: To jest niesamowity przykład dysfunkcjonalności polskiej dyplomacji pod rządami Prawa i Sprawiedliwości. Zignorowano oczywiste sygnały ostrzegawcze, o których wiedzieli, a raczej powinni wiedzieć wszyscy. Tymczasem na komisjach sejmowych słyszeliśmy, że nie ma się czego bać, a żądania Czechów są wydumane. Dlatego stawiam taką tezę, nawiązując do słów byłego już ministra Czaputowicza, że w tej sprawie między MSZ a Kancelarią Premiera zabrakło przepływu informacji, co wynika z niejasnego podziału kompetencji i sprzecznych oczekiwań względem tego, czym ma zajmować się dany urząd. Musimy pamiętać, że pion europejski został wydzielony do Kancelarii Premiera, co samo w sobie nie musi być złym rozwiązaniem, ale w tym wypadku zapanował chaos. Sprawa negocjacji z Czechami czy czeskich roszczeń była prowadzona przez MSZ, a koniec końców spór ten rozwiązuje Kancelaria Premiera, bo wszedł on na poziom europejski. Na ten bałagan nakłada się brak doświadczenia kadr kierowniczych MSZ, gdzie, na co też zwracał uwagę minister Czaputowicz, nie ma żadnej osoby, która by przeszła przez jakikolwiek szczebel dyplomatyczny. Większość osób swoją karierę zaczynała albo od stanowiska ministra, albo od stanowiska wiceministra, co powoduje, że zostały zerwane więzi instytucjonalne i utracono wiedzę instytucjonalną, jak radzić sobie z pewnymi kwestiami. Wydaje mi się, że w tej sprawie zawierają się wszystkie aktualne bolączki polskiej dyplomacji i widzimy, że porozumienie, które wynegocjuje premier Morawiecki, będzie nas kosztowało zapewne około czterdzieści pięć milionów euro. To jest absolutnie górna granica tego, a może nawet ponad tą granicę, czego Czesi domagali się od Polski od początku. Tylko że wtedy mogliśmy się targować, a teraz to oni mają w ręku wszystkie atuty i nie muszą nam ustępować. To niesamowita kompromitacja, za którą oczywiście nikt nie poniesie konsekwencji.

Można odnieść wrażenie, że role się odwróciły i to polski rząd w osobie premiera Morawieckiego jest w sytuacji osoby, która ma przystawiony karabin do głowy. Tomku, czy znajdujesz jakieś racjonalne wyjaśnienie tej dysfunkcjonalności rodzimej dyplomacji?

Tomasz F. Krawczyk: Myślę, że wszyscy zlekceważyli powagę tego problemu i należy się zgodzić z tym, co powiedział Adam, a co wcześniej mówił też minister Czaputowicz. Wiem z  doświadczenia, że przepływ informacji pomiędzy MSZ a KPRM istnieje, jeśli ktoś chce.  Pamiętam, że dość regularnie odzywałem się do ministra Czaputowicza i po prostu wyciągałem informacje, czy od niego, czy od Marka Magierowskiego, który wówczas był jeszcze wiceministrem. I to jest oczywiście duży problem. Tu jedno sprostowanie, pion europejski nie jest w KPRM-ie, tylko jest oddzielnym już ministerstwem, które podlega Konradowi Szymańskiemu. Oprócz  rzeczy, o których wspominał Adam, jak kwestia ambasadora, są i inne przegrane, które widzieliśmy w ostatnich miesiącach czy nawet już latach. Pokazują one, że powinniśmy zainwestować w kadrę prawniczą, osoby, które nas reprezentowałyby zarówno przed TSUE, czy także Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Moim zdaniem ktoś nie poinformował premiera, jak dalece zaszliśmy, a prawnicy nie wyczuli, w jakim kierunku może pójść środek zabezpieczający TSUE. Warto też powiedzieć, iż sam środek jest graniczny. Pamiętam rozmowę z profesorem Udo di Fabio na temat orzeczeń Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w trakcie szczytu kryzysu strefy euro. Bardzo wyraźnie podkreślał wówczas, że trybunał, czy to będzie Europejski Trybunał, czy niemiecki Trybunał Konstytucyjny, który oczywiście ma trochę inną pozycję, musi brać pod uwagę skutki społeczno-gospodarcze czy także finansowe, nawet fiskalne, swoich środków zabezpieczających, już nie mówiąc o wyroku. Tymczasem wyrok zupełnie nie bierze pod uwagę nawet skutków ekologicznych podjętej decyzji, a te – gdyby ta decyzja została wdrożona bardzo szybko – byłyby katastrofalne. Reasumując KPRM i ministerstwo właściwe do spraw Unii Europejskiej i MSZ zupełnie się tu nie popisały. Mogliśmy uniknąć tego całego ambarasu, zwłaszcza, że wszyscy wiedzieliśmy, iż zbliża się kampania wyborcza w Czechach, która zawsze usztywnia stanowisko polityczne obozu rządzącego.

Na własne życzenie pogorszyliśmy nasze relacje z Czechami. Z Niemcami też nie idzie nam najlepiej. Ale, by dobrze układać sobie relacje, należy dobrze poznać partnerów. Mam wrażenie, że my nie chcemy rozumieć niemieckiej polityki. Ona nas nudzi. Dlatego zacznę od kwestii fascynującej: czy jesteście kibicami Bayernu Monachium?

Tomasz F. Krawczyk: Jestem nim od mniej więcej szóstego roku życia, czyli od drugiej klasy mojej szkoły podstawowej. Urodziłem się w Rostocku i wszyscy w szkole kibicowali Hansie Rostock, zatem ja ze swoim Aspergerem absolutnie nie mogłem się wpisać w grupę i zostałem fanem drużyny najbardziej w Rostocku znienawidzonej, czyli Bayernu Monachium.

Fenomen Lewandowskiego pokazał pewną zależność: gdy Polak czy Polka, sportowiec, odnosi sukces, wtedy mówimy, że to my odnieśliśmy sukces. My jako naród, jako kraj, jako państwo, natomiast kiedy Polka czy Polak, sportowiec, artysta, ponosi klęskę, wtedy to ten konkretny człowiek poniósł klęskę, a nie naród. Krótko mówiąc, uspołeczniamy nasze sukcesy i prywatyzujemy nasze klęski. Nie macie poczucia, że coś podobnego dzieje się przy okazji zdobycia tej czterdziestej pierwszej bramki przez Roberta Lewandowskiego?

Adam Traczyk: Na pewno każdy chce się podczepić pod glorię i chwałę tak wybitnego sportowca, więc to nie jest jakiś dziwny mechanizm. W Niemczech zresztą sprawa rekordu Lewandowskiego też była śledzona z wielką uwagą. Obudziły się przy tym nawet takie podskórne, bo tego nikt nie powiedział wprost, nutki nacjonalistyczne. Z niektórych stron dobiegały bowiem głosy, że może lepiej aby ten rekord nie został pobity. To też jest na swój sposób zrozumiałe, choć niekoniecznie zgodne z duchem sportu, ale ja jakoś rozumiem, że ktoś chciałby, aby legenda piłki jego kraju utrzymała rekord, a nie zdobył tego obcokrajowiec. Myślę, że w polskiej lidze, gdybyśmy byli w podobnej sytuacji, niektórzy myśleliby podobnie. Koniec końców zwyciężył jednak sport i wydaje mi się, że Gerd Mueller, który jest absolutną legendą niemieckiej piłki, litości ze strony Lewandowskiego nie potrzebował. Sam Mueller jest zresztą w fatalnej sytuacji zdrowotnej, cierpi na Alzheimera, od kilku lat już praktycznie nie ma z nim kontaktu, więc te wszystkie gesty Lewandowskiego i okazanie mu szacunku miały szczególną wagę. Choćby spotkanie z żoną Muellera to był fajny gest ze strony Lewego. Rekord Muellera czekał na pobicie przez niemal pół wieku i nie zdziwię się, jeśli nowy rekord Lewandowskiego będzie się utrzymywał przez kolejne 50 lat. Chyba że Lewandowski, będący ciągle na fali, w przyszłym roku będzie chciał go zaatakować, na co, myślę, Tomek pewnie liczy. (śmiechy)

Tomku, a wracając do kwestii ambasadora, czy uważasz, że Lewandowski to dziś najlepszy ambasador polskich spraw w Niemczech?

Tomasz Krawczyk: Jeśli patrzymy na obsadę niektórych placówek dyplomatycznych to absolutnie tak, zresztą nie tylko Robert Lewandowski. Należy wymienić także Łukasza Piszczka, który został w sposób niezwykle emocjonalny, bardzo pięknie pożegnany podczas meczu wygranego przez Borussię Dortmund. Jest też wielu innych sportowców, muzyków, to są naprawdę wspaniali ambasadorzy, którzy w sposób nieprzymuszony i niezorkiestrowany robią dla nas bardzo dobrą pracę. A z kolei ludzie, przyjmując jako swoje zwycięstwa zdobyte przez naszych sportowców, robią to intuicyjnie. Nie należy tego oceniać – ani jako dobre, ani jako złe. To jest dość naturalne zachowanie, że chcemy być częścią takich sukcesów. Nie chcemy brać udziału w klęsce, tak? I oczywiście w przypadku, kiedy to jest sport zespołowy albo nasz reprezentant, kiedy to np. Adam Małysz walczył, to ma to inny wymiar niż kiedy Lewandowski gra po prostu w niemieckim klubie. Myślę, że nie należy przeceniać wypowiedzi, o której wspominał tu Adam, wypowiedzi Dietmara Hamanna. Hamman miał ostatnio bardzo dużo głupich, niedorzecznych i niestosownych wypowiedzi. Co prawda swego czasu był bardzo dobrym piłkarzem, ale obecnie jest jednym z trudniejszych do zniesienia komentatorów niemieckich.

Przejdźmy do twardej, niemieckiej, nudnej – jak byście powiedzieli –polityki. A konkretnie do Angeli Merkel. Gdybyśmy w trzech punktach mieli powiedzieć, jaka ona była, ta era tej „hegemonii” Angeli Merkel w niemieckiej polityce, to na co zwrócilibyście uwagę? Jakie piętno wywarła Angela Merkel na niemieckiej polityce, państwie i oczywiście społeczeństwie?

Tomek F. Krawczyk: Pierwszym co przychodzi mi na myśl jest zarządzanie kryzysowe. Chodzi o to, z jaką ilością kryzysów ona miała do czynienia, a których rozwiązaniu sprzyjało jej usposobienie polityczne i sposób uprawiania polityki – takiej trochę jazdy tak daleko jak się widzi, trochę z dnia na dzień, step by step. To było bardzo pomocne. Druga rzecz to przeobrażenie swojej partii. CDU jest dzisiaj partią trzystu sześćdziesięciu stopni, w sensie zdolności koalicyjnej, jest zupełnie inną partią niż ta, na którą moja babcia głosowała; to partia, która porzuciła w zasadzie wszystkie swoje filary i zrobiła to bez większych oporów, a nawet jeśli jakieś się zdarzały, to nie były na tyle silne, żeby realnie zagrozić przywództwu Merkel. Zmieniła więcej także w sensie społecznym, sprawiła, że Niemcy się nie zwijały. Moim głównym zarzutem jest to, że Merkel nie przygotowała Niemiec na przyszłość – w sensie struktury społeczno-socjalnej, wydatków socjalnych, inwestycji infrastrukturalnych, inwestycji w innowacyjność i jednocześnie nie przygotowała na to także swojej partii. Jednocześnie będziemy pamiętać Merkel, która była jednym z ważniejszych czynników utrzymania spójności strefy euro; która potrafiła ustabilizować sytuację na Ukrainie, ale nie miała na tyle siły albo zdecydowania, żeby ostrzej postawić się Rosji. Nie mówię nawet o Nord Streamie. Kolejnym przykładem nieudanej, a raczej niedokończonej reformy, ważnej dla przyszłości Niemiec, a w części także dla Europy, jest tzw. Energiewende. Niemcy są w tyle, przestali być źródłem innowacyjności w tym zakresie, nie nadążają za własnymi ambicjami technologicznymi, z trudem osiągają cele klimatyczne, a pamiętamy, jeszcze kilka lat temu mówiliśmy o Kanclerz Klimatycznej. Dzisiaj Niemcy tylko dzięki pandemii tak naprawdę osiągnęli swoje cele klimatyczne.

Tomek kreśli wizję polityczki, liderki, która do perfekcji opanowała politykę ciepłej wody w kranie, a zarazem była hegemonem, jeżeli chodzi o niemiecką politykę i wygrywała kolejne rozdania, także z niemieckimi socjaldemokratami. Jedno z jej najlepszych haseł wyborczych, brzmiało: „Przecież mnie znacie”. To było hasło, które podbijało serca niemieckich wyborców. I tu Adamie chcę cię zapytać: gdzie tkwił sukces polityczki Merkel, która wygrywała kolejne wybory w Niemczech i twardą ręką rządziła swoją partią, czyli CDU?

Adam Traczyk: Wydaje mi się, że absolutną tajemnicą sukcesu Merkel jest to, że ona szła nawet nie o pół kroku, o ćwierć kroku, nawet jedną ósmą kroku za swoim społeczeństwem i wytworzyła z nim taką niezwykłą, bliską więź. Pomagały jej w tym bardzo szeroko zakrojone i bardzo drogie badania opinii publicznej. Dzięki nim w każdej chwili wiedziała, co myśli niemiecka opinia publiczna. Za sprawą badań, które robił dla niej Matthias Jung, wiedziała dokładnie, co myśli przeciętny Niemiec, dlatego te wszystkie szokowe w zasadzie zmiany, które ona przeprowadziła w Niemczech w ostatnich latach, dla społeczeństwa żadnym szokiem nie były. Były tym, czego to społeczeństwo de facto chciało. Niekoniecznie wiedziało, że tego chce, ale na pewno już było mentalnie na to gotowe, choć niekoniecznie na to głosowało. Przecież w żadnym programie wyborczym CDU nie było odejścia od powszechnego poboru, nie było Energiewende i zamknięcia elektrowni atomowych – wręcz odwrotnie, to CDU pierwotnie chciała przedłużać funkcjonowanie energetyki atomowej w Niemczech. W programie chadeków nie było też zgody na małżeństwa homoseksualne. Merkel co prawda zagłosowała przeciw, ale dała zielone światło rozstrzygnięciu sprawy. Wydaje mi się, że to otwarcie partii było absolutnie konieczne do tego, aby CDU przetrwała jako istotna siła polityczna w Niemczech. Przez lata mówiliśmy o kryzysie socjaldemokracji, ale widzimy, że partie chadeckie w Europie także przechodzą potężne kryzysy. Niektóre z nich praktycznie przestały funkcjonować, zostały zastąpione przez partie prawicowo-populistyczne albo skarlały do niewielkich rozmiarów, a Merkel uczyniła z CDU partię środka. Poza: „Znacie mnie” Merkel mówiła też: „Ja jestem środkiem”. „Die Mitte” było niemniej słynnym hasłem CDU. Merkel uczyniła CDU partią absolutnie niezbędną dla polityki niemieckiej. Ona oczywiście historycznie miała taką rolę, ale Merkel potrafiła ją na nowo wymyślić, sprawiając, że CDU usiadła sobie na środku tej sceny politycznej i bez niej nic się nie może w tej polityce wydarzyć. Nie ma miejsca dla koalicji na lewo od chadeków, nie ma go też na prawo od chadeków. W tych nadchodzących wyborach mogą pojawić się pewne rysy, bo obecne sondażowe poparcie rzędu 25% to jest troszeczkę za mało, aby pozostać partią niezbędną. Niemniej wydaje mi się, że zwrot ku centrum był krokiem absolutnie koniecznym.

Merkel i jej stronnicy nie mieli też wcale wielkich kłopotów, aby tą reorientację dobrze wytłumaczyć. Armin Laschet, obecny szef CDU i kandydat chadeków na kanclerza, mówił, że dla niego CDU nigdy nie była partią konserwatywną. To nie konserwatyzm był dla niego wyznacznikiem czy jakimś kompasem jego rozumienia bycia chadekiem, ale chrześcijańska wrażliwość. A pamiętajmy, że Laschet jest głęboko wierzącym katolikiem: w niemieckiej polityce mówi się, że nie da się być bardziej katolickim niż Laschet. Wydaje mi się wręcz, że Merkel doprowadziła do zmiany w momencie, kiedy ta zmiana była jakby nieuchronna, kiedy nie dało się zawrócić kijem Wisły czy raczej Renu.

Podobny modus operandi widzieliśmy też w zresztą w polityce europejskiej. Merkel godziła się na kolejne zmiany w polityce europejskiej wtedy, kiedy już nie było absolutnie innego rozwiązania, albo alternatywne rozwiązania groziły głębokim pęknięciem. Unijny fundusz odbudowy jest tego najlepszym dowodem. Uwspólnotowienie długów to jest coś, przeciwko czemu chadecy protestowali przez lata. Perspektywa, że  Niemcy jako społeczeństwo będą musieli płacić jakieś długi Włochów, Czechów, Greków, nie daj Boże, jeszcze Portugalczyków i Hiszpanów, mroziła krew w żyłach. Ale w momencie, kiedy Merkel powiedziała „tak, robimy to, bo jest to potrzebne”, całe Niemcy powiedziały „dobrze, skoro tak trzeba, to my jesteśmy na to gotowi”. Merkel, będąc w centrum niemieckiego społeczeństwa, każdą swoją decyzję czyniła zrozumiałą i logiczną dla całego społeczeństwa. Teraz, gdy jej zabraknie, pojawia się pytanie, czy ta metoda Merkel będzie mogła funkcjonować już bez Merkel.

Jakim kanclerzem Merkel była dla Polski? Są głosy, że w jej podejściu był jakiś rodzaj romantyzmu. Pochodziła ze wschodniej części Niemiec, a więc z bloku komunistycznego. Córka pastora. Czy kończy się idealizm, a zacznie pragmatyzm?

Tomek F. Krawczyk: Nie mówiłbym o idealizmie. Zawsze byłem przeciwnikiem wkładania zbyt dużych, emocji pozytywnych czy też negatywnych w te nasze stosunki. Merkel na pewno rozumiała nasze wrażliwości i potrzeby. Potrafiła na nie odpowiadać i była otwarta także na nasze dziwactwa i na to, że my czasami się oburzamy na różne rzeczy. Ona się nie obrażała, tylko bardzo konsekwentnie starała się z nami dalej rozmawiać, nie emocjonując się tym, co my czasami mówimy w polityce wewnętrznej, czy także europejskiej, zagranicznej na temat Niemiec i samej Merkel. Potrafiła zrozumieć nasze potrzeby. To dobrze widać, jeśli patrzy się na przykład na jej przemówienia wokół historycznych dat. Na Wawelu, przy okazji okrągłej rocznicy ‘89 roku, mówiła bardzo piękne słowa. Wiedziała, że to trzeba Polakom tu powiedzieć. Doskonale to rozumiała. Tak samo rozumiała, że z kolei Francuzom to nie wystarczy, że Francuzom trzeba przemówić i w Paryżu, i w Berlinie, i że oni będą to sprawdzać, ale to już świadectwo dobrej dyplomacji. Dlatego uważam, że Merkel była dla nas ważna, za co niektórzy mnie krytykują. Powtarzam: a co myśmy potrafili od niej wyciągnąć, wynegocjować, wyszarpać, zaproponować, razem zrealizować? Dla mnie problem polega na naszym polskim reakcjonizmie. My zawsze tylko reagowaliśmy, a jakoś nie potrafię Merkel zrobić zarzutu z tego, że ona nie robiła za Polskę dobrej polityki polsko-niemieckiej. Nie określałbym tego jako idealizm czy jakiś czas miodem i mlekiem płynący. Ona po prostu dobrze rozpracowała nasz portret psychologiczny.

Nie macie żadnej kuli, gdzie oglądalibyście wydarzenia mające miejsce w przyszłości, ale czy sądzicie, że zatęsknimy za Angelą Merkel?

Tomek F. Krawczyk: Myślę, że tak.

Adamie?

Adam Traczyk: Nie jestem przekonany, że specjalnie zatęsknimy za Merkel. O ile powstanie rząd, który nie będzie jakimś absolutnym eksperymentem, to będzie miał podobne nastawienie do Polski. Nie będzie więc tak, że Berlin radykalnie zmieni swoją politykę względem Polski, ale też względem świata zewnętrznego w ogóle. To będzie ciągle rząd – o ile nie wydarzy się coś absolutnie nieprawdopodobnego – który będzie rządem centrowym. Będzie więc łączył dwie wielkie tradycje niemieckiej polityki zagranicznej, czyli Westbindung –  przynależność do świata zachodniego, do instytucji świata zachodniego – i Ostpolitik – czyli budowanie mostów na wschód, czasami nad głowami Polski. Jeżeli posłuchamy tego, co mówi Armin Laschet, który ma absolutnie inną biografię niż Merkel, to jego podejście do Polski jest podobne. W zasadzie jego linia polityki wobec Polski zawsze była echem tego, co mówiła Merkel. Niemieccy Zieloni natomiast mają dużo sympatii do Polski. Nawet wśród socjaldemokratów, którzy w Polsce są mocno demonizowani, znajdziemy wielu polityków wrażliwych na polskie sprawy. W innych partiach bywa różnie, po prostu najczęściej Polska nie jest jakimś przedmiotem wielkiego zainteresowania. Wydaje mi się, że będzie się pojawiał jakiś element nostalgii i będziemy myśleć: „A Merkel by zrobiła to lepiej”, „A Merkel by lepsze słowa znalazła w tym czy tamtym przemówieniu”. Ale koniec końców nie wydaje mi się, że zdarzy się w relacjach polsko-niemieckich coś przełomowego, głównie z tego powodu, o którym mówił Tomek, a ja się absolutnie z tym zgadzam –  Niemcy nie wybierają swego kanclerza, żeby był dobry albo zły dla Polski. Oni wybierają swojego kanclerza, żeby realizował niemieckie interesy, interesy niemieckiego społeczeństwa, niemieckiego przemysłu. Od nas zależy, ile z tego nurtu niemieckiego skierujemy do naszego koryta… Niestety, nie mamy na to żadnego pomysłu. Nie potrafimy przekuć kwitnących relacji handlowych z Niemcami na płaszczyznę polityczną. W efekcie Warszawa dla Berlina to samograj. Berlin nie musi się specjalnie starać o jakiekolwiek relacje z Polską, bo Polska spełnia w świecie niemieckiej gospodarki swoją istotną rolę bez względu na to, jak układają się relacje polityczne. Po co Niemcy mają wychodzić z jakimiś dodatkowymi ofertami, skoro im to jest do niczego niepotrzebne? To jest zadanie polskiego rządu, aby sformułować jakąś propozycję i zobaczyć, co Niemcy na to odpowiedzą. Ja nie słyszę po prostu tych propozycji poza pewnymi staraniami ze strony minister Emilewicz i teraz ministra Gowina. To jest w zasadzie jedyna płaszczyzna, gdzie jeszcze coś na linii Warszawa-Berlin się faktycznie dzieje. Trochę pod radarem wielkiej polityki udaje się na płaszczyźnie gospodarczej poprawić pewne rzeczy.

Zaraz przejdziemy do tego, kogo Niemcy wybiorą, ale chcę na chwilę zatrzymać się przy tym wątku nostalgicznym… Tomku, bo ty byłeś bardziej nostalgiczny, jak zresztą na konserwatystę przystało.

Tomasz F. Krawczyk: Konserwatyzm to – zgodnie z definicją Marka Cichockiego – konserwatyzm, który kształtuje nowoczesność poprzez ogląd tradycji, więc to nie jest nostalgia. Absolutnie zgadzam się z Adamem. Chcę tylko doprecyzować jedną kwestię, a mianowicie, że będzie nam trudniej zyskać uwagę dla różnych naszych interesów, niż to było możliwe za czasów Merkel. Dla Merkel, z różnych powodów, temat Polski był istotny. Ona była bardziej otwarta i było nam łatwiej, a zbyt rzadko z tego korzystaliśmy. To jest zarzut zarówno w stosunku do obecnej, jak i poprzedniej koalicji rządzącej, że zbyt rzadko korzystaliśmy z przychylności Merkel, żeby uzyskać jej uwagę dla różnych naszych interesów. Uważam, że z Laschetem będzie to trochę trudniejsze. U mnie ta nostalgia jest dlatego, że ja też urodziłem się we wschodnich landach, w których się ona wychowała (urodziła się w Hamburgu) i nawet niedaleko Rostocka miała swój okręg wyborczy. Mimo że ona zupełnie nie funkcjonowała na tym poziomie emocjonalnym, psychologicznym, ale ona tu coś dopełnia i coś ostatecznie łączy dla mnie. To też pierwsza pani kanclerz, z którą się spotkałem, więc człowiek jakoś zawsze… nastraja się nostalgicznie.

Mam wielki szacunek do Angeli, ale też miałem okazję spotkać ją na Katholikentagu w Hamburgu. Podzielam twoją opinię, Tomku, że jak się kogoś spotkało, to później ten ktoś zajmuje w twoim życiu ważne miejsce. Chciałbym przejść do tego, co się dzieje obecnie na tej nudnej, jak powiedział Adam Traczyk, niemieckiej scenie politycznej. Oto widzimy, że niemiecka polityka robi się zielona. Chciałbym was zapytać, skąd sukces partii Zielonych i być może przyszłej kanclerki, pani Annaleny Baerbock? Czy chodzi o to, że zmienia się paradygmat, a może Niemcy rzeczywiście zmieniają swoje priorytety? Czy to jest tak, że na koniec Angela Merkel, która potrafiła doskonale pacyfikować swoich konkurentów politycznych, straciła czujność i pozwoliła wyrosnąć Zielonym na głównego konkurenta dla CDU? Ostatni sondaż dawał im nawet przewagę na chadekami. Adamie?

Adam Traczyk: Oczywiście zawsze jest wiele odpowiedzi na pytanie, dlaczego jakaś partia rośnie w siłę. Musimy przede wszystkim pamiętać, że Zieloni umacniają się również dlatego, że już nie są tacy zieloni. Z jednej strony niemiecka polityka się zazielenia, ale sami Zieloni się troszeczkę, nawiązując do barw partyjnych chadeków, zaczernili. Stali się bardziej partią, nie powiem, że konserwatywną, ale dużo bardziej mieszczańską niż jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu. W pewnym sensie to jest powrót tych młodych buntowników do domu rodzinnego. W roku ‘68 wyrwali się, chcieli zmieniać świat. Oczywiście to już jest kolejne pokolenie, ale mówiąc obrazowo, buntownicy przeciwko dawnemu systemowi teraz zatoczyli wielkie koło i wracają do rodzinnego domu, żeby ze swoimi rodzicami chadekami zasiąść do wspólnej wieczerzy i rządzić dalej, wspólnie już, Niemcami. Czy Merkel mogła w jakiś sposób temu przeciwdziałać? Niekoniecznie. Nie da się zabezpieczyć wszystkich frontów. Do tego Zieloni pożywili się w znacznej mierze socjaldemokratami, a nie dawnymi wyborcami chadeków. Dlatego jeśli przyłożymy tradycyjną kliszę, czyli podziału na prawo i lewo, to te obozy w Niemczech ciągle są mniej więcej takiej samej wielkości. Nie mamy więc wcale wielkich tektonicznych ruchów na niemieckiej scenie politycznej, ale inaczej rozkładane akcenty. Jako partyjny taktyk nie winiłbym więc Merkel. Niemiecki system polityczny się po prostu „holandyzuje”. Kiedyś mieliśmy trzy partie, później cztery partie, dalej pięć partii, teraz mamy sześć partii, więc siłą rzeczy czasy, gdy jedna partia zgarnia 45% głosów minęły. Tak samo socjaldemokraci muszą się pogodzić z tym, że już nie będą mieli wyników po 35-40%, ale w najlepszym przypadku 25%. To wypłaszczenie sprawia, że Niemcy odejdą też pewnie od systemu koalicji dwupartyjnych ku rządom trzech koalicjantów. Może się nawet wydarzyć, że w tym roku zwycięska partia otrzyma zaledwie 21 albo 22%, a wszystkie trzy duże partie będą miały około 20%, a trzy kolejne po około 10%. Wówczas będziemy mieli zupełnie inaczej uporządkowaną scenę polityczną, która jednocześnie nie zmieni się radykalnie w treści. Będzie nowe opakowanie tego samego. Dotychczasowa kampania oddaje ten klimat. Niemcy nie chcą jakiejś wielkiej zmiany, nie chcą jakichś skokowych, rewolucyjnych przemian. Ale chcą, żeby przyszły rząd zapewnił im dzisiejszy dobrobyt. Zieloni mówią, że musi się zmienić bardzo dużo, żeby tak się stało, żeby było tak samo jak dawniej; chadecy mówią, że musi się zmienić troszeczkę, że wystarczą małe korekty; a socjaldemokraci są gdzieś pośrodku. Wygra ten, kto przekona wyborców, że uda mu się zakonserwować dorobek tych ostatnich 15-20 lat, które dla Niemiec były też z punktu widzenia społeczeństwa, bardzo owocne. Jeżeli spojrzymy na statystyki zadowolenia z życia, to one stale rosły. W pandemii to się oczywiście trochę zmieniło, ale to jest państwo dość syte, zadowolone z siebie i chodzi o zabezpieczenie tego, co już mają, a nie o jakąś wielką rewolucję. Oczywiście to, co mówił Tomek, że nie są przygotowani na jutro, to jest jakiś zarzut, ale Niemcy nie mają jakiejś wewnętrznej potrzeby wielkich zmian, dlatego też kampanie wyborcze są raczej nudne.

Czy ta polityczna uczta, gdzie przy stole zasiedliby Zieloni i CDU to nie jest pomysł trochę z tych, gdzie łączymy partię z wielką, długą tradycją z partią, która patrzy w przyszłość. Mówi się, że przyszła koalicja to będzie połączenie Zielonych z CDU. Co podpowiada ci twój nos polityczny?

Tomasz F. Krawczyk: – Wydaje mi się, że tak. Co więcej, uważam, że ten scenariusz trzypartyjny byłby niedobry dla Europy, dlatego, że Niemcy byłyby jeszcze bardziej ociężałe, zajęte wewnętrznym uzgadnianiem. Ten kompromis to byłaby już tak cieniutka linia i to nie byłoby dobre dla polityki europejskiej i dla wyzwań, które stoją przed nami, ale też dla samych Niemiec. Właśnie ze względu na to, o czym mówiliśmy, te wyzwania, które Niemcy czekają. Oni naprawdę mają mnóstwo do nadrobienia. Sprzed wielu, wielu lat pamiętam rozmowę z Joschką Fischerem u wspólnych przyjaciół jego i moich rodziców w pięknym Würzburgu przy doskonałym białym, frankońskim winie. To była jego ostatnia kampania wyborcza, ta w 2005. Fischer to jednak był taki ostatni rock-and-roll’owiec niemieckiej polityki. Mówił, że Zieloni kiedyś sobie przypomną o swoi konserwatywnym dziedzictwie, a pamiętajmy, że ten ruch ekologiczny, który był w ramach Zielonych, miał bardzo silne zabarwienie katolickie. To byli ludzie głęboko zaangażowani w Zentralkomitee der Katholiken i to dziedzictwo było zawsze obecne. Dopiero, powtarzał, jak wyjdą z tego „lewackiego narożnika” i przypomną sobie o tym centrum, będą zdolni w sposób trwały i ciągły kształtować tą rzeczywistość, więc to nie jest takie nienaturalne. Uważam, że Zieloni i chadecy – zwłaszcza dzisiejsi chadecy, którzy pozbyli się takiego trochę Adenauerowskiego konserwatyzmu – to naturalni partnerzy, w jakimś sensie lepsi niż na przykład „wielka koalicja”. Zwłaszcza, że dynamizm Zielonych może nie pozwolić na to, by Niemcy ociągały się z różnymi reformami czy inwestycjami, które są niezwykle istotne dla utrzymania poziomu wzrostu, innowacyjności. To stare zdanie z końcówki rządów Kohla, może początków Schrödera, że jeśli Niemcy mają katar, Europa ma grypę. To wciąż tak jest i pewnie jeszcze bardzo długo tak będzie, dlatego ten dynamizm jest ważny. Wydaje mi się, że właśnie to zestawienie, ta młodzieńczość i dynamizm Zielonych oraz instytucjonalne i gospodarcze doświadczenie chadeków jest tym, czego Niemcy dzisiaj potrzebują. Ponadto Baerbock i Habeck, którzy nie pasują do tych różnych stereotypów niemieckich polityków, którzy zawsze trochę wyglądali jak z jednego wieszaka, jak z jednej nitki, to byłoby ożywcze.

Tomku, to jeszcze słowo o liderze i być może przyszłym kanclerzu. Armin Laschet – większość komentatorów twierdzi, że nie jest to polityk porywający, natomiast dość sprawny, jeżeli idzie o wewnętrzne poruszanie się w polityce, szczególnie w CDU. Gdybyśmy go mieli dosłownie w dwóch zdaniach scharakteryzować, to jak byś opisał potencjalnego przyszłego kanclerza Niemiec?

Tomasz F. Krawczyk: Wiecie, Merkel też jakoś stadionu nie porywała, a rządziła, Kohl podobnie i oboje rządzili po 16 lat. Myślę, że Laschet od strony mentalno-psychologicznych rozgrywek wewnętrznych jest rzeczywiście bardzo sprawny, bo zauważmy, że politykiem, który zdecydował o tym, że ostatecznie został kandydatem na kanclerza, był Wolfgang Schäuble. A więc najbliższy sojusznik Merza, czyli wcześniejszego konkurenta Lascheta. A jednak Laschet był w stanie przekonać Schäublego do poparcia swojej kandydatury. Ten rzucił na szalę cały swój autorytet. Ponadto był w stanie zaangażować Volkera Bouffier, czyli premiera Hesji, który również jest jednym z ważniejszych polityków CDU. Laschet rzeczywiście w tych rozgrywkach wewnętrznych jest dobry. Bardzo dobrym ruchem, także z punktu widzenia emocji konserwatystów i niektórych kręgów wyborczych było zaproszenie Merza do swojego zespołu wyborczego, także ze względu na landy wschodnie, gdzie ten ostatni jest niezwykle lubiany. Merz pewnie będzie dopieszczał tą duszę i emocjonalność partii, dołów partyjnych, a Laschet będzie – pewnie w stylu Merkel – zarządzał, chociaż wydaje mi się, że partia stała się w ostatnich latach bardziej podmiotowa. Zobaczymy, czy Laschet też zostanie takim narodowym anestezjologiem jak Merkel, ale myślę, że ma całkiem dobre predyspozycje.

Chcę jeszcze podpytać ciebie, Adamie, jako socjaldemokratę, o kondycję niemieckich socjaldemokratów. Tu na czele stoi kandydat na kanclerza Olaf Scholz. Wyczytałem takie opinie na temat lidera, że podobno też ma poczucie humoru, tylko nieliczni o tym wiedzą. Czyli w pewnym sensie mieści się w kanonie niemieckich polityków – nudnych, ale (prawdopodobnie i to ma miejsce w przypadku lidera socjaldemokratów) skutecznych. Ale pytając absolutnie serio, gdzie widzisz źródła niemożności  powrotu do świetności niemieckich socjaldemokratów?

Adam Traczyk: SPD jest przede wszystkim partią bez opowieści, która nie potrafi wytworzyć swojej własnej narracji i przez to nie daje wyborcom matrycy, zgodnie z którą oni mogą łączyć kropki i powiedzieć „tak, to, to i to załatwiła dla mnie socjaldemokracja”. To jest ich strukturalny problem od czasów Agendy 2010, czyli reform rynku pracy i systemu opieki społecznej o silnym zabarwieniu neoliberalnym, wprowadzonych przez Gerharda Schroedera. Minęło 16 lat i SPD ciągle nie jest sobie w stanie z tym dziedzictwem poradzić. Czy Scholzowi uda się jakoś wyjść z tego dylematu? Na pewno nie ma powrotu do dawnej świetności, czyli wyników na poziomie 30-40%. Szansą Scholza jest to, że Niemcy wystraszą się Zielonych i ich progresywizmu, a z drugiej strony stwierdzą, że jednak CDU, też trapione pewnymi wewnętrznymi problemami, chociażby korupcją, jest partią zbyt wsteczną. Tu Scholz upatruje swoich szans jako umiarkowany postępowiec, który ma duże kompetencje potrzebne do rządzenia. Był burmistrzem Hamburga, był ministrem finansów, wicekanclerzem. Co ciekawe, jeśliby go zestawić bezpośrednio tylko z Laschetem, albo tylko z Baerbock, to osiąga wyższe wyniki od obydwojga, ale jak Niemcy mają wskazać swojego faworyta wśród całej trójki, to już tak dobrze to dla Scholza nie wygląda. To pokazuje, że  teoretyczna możliwość wciśnięcia się między chadeków a Zielonych dla SPD jeszcze jest, ale socjaldemokraci musza liczyć na potknięcia swoich konkurentów, aby faktycznie na tym skorzystać. Ja jeszcze całkowicie jakby nie spisuję kampanii Scholza na straty i daję mu ciągle minimalną szansę na kanclerstwo, ale tylko w takim scenariuszu, gdzie wszystkie trzy duże partie dostają wyniki niewiele ponad 20%, socjaldemokraci mają w przyszłym Bundestagu o jednego posła więcej od Zielonych, a jednocześnie Zielonym i chadekom nie starcza do utworzenia wspólnego rządu.

Tomasz F. Krawczyk: Przepraszam, jedno zdanie tylko: Adamie, zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że do Olafa Scholza pasuje określenie, jakie na temat Helmuta Schmidta krążyło w latach 80-tych, że to dobry polityk, ale w złej partii?

Adam Traczyk: To samo można powiedzieć o Angeli Merkel, która byłaby świetną przewodniczącą SPD. Scholz to też z pewnością dużo lepszy materiał na kanclerza niż lokomotywę wyborczą. To nie jest osoba, która porywa tłumy, ale pamiętajmy, że mało który polityk w Niemczech porywa tłumy i też nie do końca tego oczekują niemieccy wyborcy.

Jeśli ostatnie słowo należy do mnie, to powiem tak: być może i niemiecka polityka jest nudna, ale Wy potraficie o niej fascynująco opowiadać. Bardzo Wam dziękuję.

 

Adam Traczyk – współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Global.Lab, associate fellow w German Council on Foreign Relations (DGAP) i autor podcastu Raport Berliński.

 

 

 

 

Tomasz F. Krawczyk – były doradca PRM ds. europejskich (former Advisor to the PM), analityk polityki europejskiej, niemcoznawca.

 

 

 

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

O tempora, o mores! – z prof. Wojciechem Sadurskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Chodzi za mną od jakiegoś czasu… „Jak długo Katylino będziesz nadużywać naszej cierpliwości? Jak długo w swoim szaleństwie będziesz naigrywał są z nas? Do jakich granic będziesz chełpił się swoim zuchwalstwem?” Tak zaczyna się pierwsza mowa Cycerona przeciwko Katylinie. Gdybyśmy chcieli przełożyć to jeden do jeden do tego, co się dzieje dzisiaj, do pełzającego autorytaryzmu, do czasów, które nastały w Polsce, to w zasadzie pasuje. Smutna konstatacja. Jak w takiej sytuacji nie krzyczeć „O tempora, o mores!”?

 
Wojciech Sadurski: Wiele lat temu musiałem nauczyć się tych słów na pamięć, po łacinie. To pierwsze zdanie – „Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?” – zapamiętam do końca życia. To jest taka klamra z moją młodością. Oczywiście to, co się dzieje w Polsce, wystawia naszą – demokratów, liberałów – cierpliwość na wielką próbę. Ale wystawiana jest ona na wielką próbę już od końca roku 2015. Nie mamy do czynienia z rzeczami przełomowymi, chyba że weźmiemy pod uwagę kwestie, które po czasie okazują się jedynie  epizodyczne, jak ostatnie wydarzenia w Warszawie. Rozmawiamy przecież w dzień po strasznych zamieszkach. Sprowokowanych przez władzę, ale wywołanych przez chuliganerię. Natomiast ten proces zaskakiwana nas kolejnymi, wydawałoby się, szaleństwami władzy trwa od – powiedziałbym – listopada 2015. Takim pierwszym, skandalicznym krokiem, za którym poszły kolejne, była dawno zapomniana uchwała sejmu nowej kadencji, uznająca wybór piątki sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wybranych przez sejm poprzedniej kadencji, za niezgodny z prawem. W związku z tym władza „otworzyła” pięć nowych wakatów w Trybunale Konstytucyjnym. Warto się na chwilkę zatrzymać nad znaczeniem tego zdarzenia. Dla nie-prawnika to brzmi wręcz groteskowo, aby nad tym drzeć szaty: wydaje się to drobiazg, niewarty zapisania w księdze Wielkiej Historii. Ale to był pierwszy taki przypadek bezczelności, takiego ostentacyjnego łamania konstytucji. Przy czym w kwestii tego łamania konstytucji my –  pozwolę sobie użyć w pierwszej osoby liczby mnogiej, bo myślę, że większość naszych czytelników zaliczy się do liberalnych demokratów – mamy sobie dużo do zarzucenia. Przy okazji całkowicie legalnego i dokonanego lege artis wyboru trzech nowych sędziów, na zasadzie takiego drobnego cwaniactwa przepchnięto dwóch dodatkowych. Wakaty dla nich otwierały się dosłownie parę tygodni później, ale już podczas kadencji nowego sejmu. Czyli tym bezprawnym, ale małym w sumie cwaniactwem ułatwiono PiS-owi dokonanie wielkiego skoku na Trybunał Konstytucyjny.

 Wrócę do tej uchwały sejmu. Konstytucja bardzo jasno określa, kto wybiera sędziów Trybunału Konstytucyjnego, ewentualnie ten wybór może jeszcze ocenić sam Trybunał Konstytucyjny, sprawdzając czy został on dokonany zgodnie z prawem – na przykład czy zostały zastosowane prawidłowe procedury. Natomiast idea, żeby sejm podejmował  rezolucje na jakikolwiek temat dotyczący wcześniejszego aktu prawnego, tak bardzo sformalizowanego jak wybór sędziów, jest absurdalna. To trochę tak, jakby – ze względu na to że mają większość –  zadecydowali, że wtorek jest czwartkiem, albo, że zima jest latem. To ma mniej więcej podobne znaczenie. Od tego wszystko się zaczęło. Wcześniej były jakieś drobne przekręty, niezręczne i niepotrzebne wystąpienia prezydenta Andrzeja Dudy, ale to były drobiazgi. Sejm przyjął wspomnianą uchwałę, a dalej… to już poszło. Zrobiła się prawdziwa kawalkada bezprawia, którą zapisuję, czasem w sposób bardzo pedantyczny i być może nudziarski, w mojej książce. Gdzieś to trzeba było ująć w całości. Okrężną drogą wracam do pytania o to, jak długo nasza cierpliwość będzie przez tego zbiorowego Katylinę wystawiana na próby. Powiem tak – to się działo już tyle lat, pięć czy nawet sześć, i może potrwać jeszcze długo. Dlaczego? Bo mamy oto do czynienia z pewną normalizacją nienormalności. 

To prawda. Ale sami do takiej normalizacji dopuściliśmy. Po raz kolejny powinniśmy się bić w piersi i szukać drogi wyjścia, wyplątania się z tego stanu. Tylko… jak to zrobić?

I prawdą jest, że to my sami – ci porządni, liberalni demokraci – do tego dopuściliśmy i nawet przyczyniliśmy się. Może powinniśmy bić się w piersi, może sypać głowy popiołem, może powtarzać „Byliśmy głupi”, jak zrobił to mój znakomity kolega Marcin Król. Ale na dłuższą metę jest to mało estetyczne, a co gorsza – nieprzydatne. Bo jak już się pójdzie do tej Canossy, to naprawdę ciekawe pytanie brzmi: jak z niej jak najprędzej wyjść w jakimś ciekawszym kierunku?

Uchwalenie tej uchwały było niczym otwarcie puszki Pandory. Wystarczyła chwila, a pod postacią tego jednego aktu „wyleciały na nas” wszelkie zagrożenia, których skala nie mieściła nam się wówczas w głowach.

Tak. Bo wtedy zostało pokazane społeczeństwu coś, czego wcześniej nie robiono, to znaczy, że można bez żadnego udawania, bez kostiumu niby-legalności, w sposób bezczelny złamać konstytucję. Oczywiście konstytucję na drobne sposoby łamano wielokrotnie wcześniej. Nie tylko w Polsce, ale także w innych państwach demokratycznych, ale to były drobiazgi. Natomiast tutaj mieliśmy do czynienia z czymś, co jest fundamentalne, dotyczącego wrogiego przejęcia organu konstytucyjnego. Władza pokazała, że „ponieważ mamy większość, to możemy wszystko; wszystko nam wolno”. A demokracja ma to do siebie, że zwycięzcom wolno dużo, ale nie za dużo. Że musi się powstrzymywać przed zagarnięciem wszystkiego choćby po to, by utrzymać system, w którym jego dzisiejszy rywal, a przyszły zwycięzca wyborczy, nie będzie też miał wszystkiego. No, ale później się okazało, że zwycięzcy z 2015 roku mogą znacznie więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.

I nie cofają się. Zdobywają kolejne przyczółki. Raz przesunięta granica zostaje utwierdzona w nowym miejscu, nawet jeśli ktoś próbowałby to oprotestować czy walczyć o przywrócenie status quo ante.

Tak, oczywiście.

Można powiedzieć, że właśnie w taki sposób rządzący nas testują, wystawiają naszą cierpliwość na próbę. Raz za razem. W jakimś sensie podobnie zadziałał Victor Orbán. Tyle że on, testując „granice wytrzymałości” Unii Europejskiej, potrafił się cofnąć wiedząc, że nie może posunąć się dalej, bo takie działanie będzie miało bardzo – mówiąc eufemicznie – nieprzyjemne konsekwencje. Oczywiście „odpuszczał” przeważnie to, na czym tak naprawdę mu nie zależało. U nas tego cofnięcia się nie ma, ba, nie było go nigdy.

Orbán cofał się w stosunku do Unii Europejskiej wyłącznie w sposób cyniczny i strategiczny. Ale to wynika z dwóch przyczyn: po pierwsze jest dużo sprytniejszy liderem niż polscy liderzy, w szczególności Jarosław Kaczyński, którego geniusz strategiczny jest bardzo mocno przeszacowany. A po drugie dlatego, że Orbán ma dużo silniejsze poparcie społeczne. On wie, że może sobie na to pozwolić. Społeczeństwo odczytuje jego grę i cały czas uważa, że Orbán jest „swój”, a jak z czegoś rezygnuje, to tylko tak gra. Przecież on ma potężną większość w wyborach. Opozycja jest kompletnie rozproszkowana i to zarówno opozycja na prawicy, jak i na lewicy, a zatem nie ma zdolności koalicyjnych możliwych do postawienia tamy wobec Orbána. A zatem on wie, że jeżeli dokona takich gestów, które mogą się wydawać gestami koncyliacyjnymi, to tak naprawdę puszcza oko do społeczeństwa. To jest przecież gra w stylu „Ja muszę tak mówić, ale jestem przecież wasz, z krwi i kości”. Nasi tego nie mają. Zjednoczona Prawica nie ma tego, o czym marzy każdy autorytarysta – aby większość społeczeństwa była przekonana, że ten autokrata jest po ich stronie i jak robi rzeczy dziwne, to trzeba pamiętać, że robi to dla prostych, zwykłych ludzi, a nie dla siebie.

To podprowadza tak naprawdę pod pytanie o samo społeczeństwo. Chcę abyśmy porozmawiali o społeczeństwie czy narodzie, o demokracji, wyznaczając sobie swego rodzaju mapę. Wspomnieliśmy zamieszki przy okazji tak zwanego Marszu Niepodległości. Tego nie robią jacyś „obcy”. W tle majaczy cały czas społeczeństwo, czy mówiąc bardzo szeroko, lud. Pamiętam takie zdanie z Myśli nieuczesanych Leca: „Kiedy lud nie ma głosu, poznaje się to nawet przy odśpiewaniu hymnu”.

[Śmiech]

Mam wrażenie, że był taki moment, gdy ów lud stracił ów głos. Przynajmniej w metaforycznym sensie. Bo przyszedł taki moment, gdy w tym „śpiewaniu hymnu”, w bardzo szeroko rozumianym mówieniu o naszym patriotyzmie, ale także o narodzie, coś stracono. Najpierw pojawiły się nieczystości, później fałszywe nuty, a w końcu zgubiono takt, rytm, pomylono słowa… I tak dalej. 

Mam duże etyczne problemy z tego typu dyskursem, bo wydaje mi się, że z punktu widzenia, nazwijmy to, demokracji formalnej, ten lud ma głos. Jestem przekonany, przypominam moim przyjaciółkom i moim przyjaciołom będącym po mojej stronie, że jednak więcej ludzi głosowało na nich, niż na nas. I to w wyborach w miarę wolnych. Aczkolwiek tylko do pewnego stopnia uczciwych, bo totalnie zakłóconych indoktrynacją i propagandą mediów publicznych. Ale na ile to wpłynęło na wynik wyborów? Tak czy inaczej bardzo dużo ludzi, niemal tyle samo, głosowało na nich, jak i na nas. Bardzo duży dylemat mają dzisiaj też Demokraci w Stanach Zjednoczonych, kiedy widzą, że różnica głosów oddanych na Donalda Trumpa – po czterech latach absolutnych wybryków i ekscesów, kiedy zrzucił maskę i pokazał tę swoją prawdziwą naturę – i na Joe Bidena, jest naprawdę niewielka. Na Trumpa zagłosowały 73 miliony ludzi. To nie jest tak, że oni wszyscy są ogłupiali.

W każdym razie nam nie wolno tego przyjąć. I tu jest potężny dylemat, powiedziałbym już nie poznawczy, ale moralny dylemat wszelkich demokratów, w sytuacji, w której demokratycznie do władzy dochodzą autokraci. Dlatego, że my musimy mówić naszym współobywatelom, wyborcom tamtej strony, nie tylko, że naszym zdaniem popełniają błąd, bo to normalne. Bo w demokracji zawsze ludzie głosujący inaczej uważają, że inni ludzie zrobili błąd. Tak działa demokracja. Ale nasz stosunek do nich nie wyraża się krytyką ich błędów, ale potępieniem moralnym – to znaczy powiedzeniem: „Wy dokonaliście wyboru, który jest moralnie zły, bo odciągacie Polskę od demokracji”. Tu mamy potężny dylemat jak to zwerbalizować bez popadania w arogancję i skrajny paternalizm. Arogancję, wyrażającą się w sformułowaniu: „Nawet jak nas jest mniej, to mamy rację”. Oczywiście, że mamy rację, ale nie mamy możliwości narzucenia tej racji reszcie. I paternalizm, czy protekcjonizm mówiąc generalnie, który mówi, że wy nie wiecie, co jest dla was dobre; nie wiecie, co jest dobre dla społeczeństwa jako całości. Oczywiście, w społeczeństwie jest zawsze normalna niezgoda dotycząca kryteriów dobra wspólnego. Ale my mówimy wyborcom autokratów: wy nawet nie wiecie, co jest dla was dobre. Krótko mówiąc, uważamy ich nie tylko za moralnie, ale także intelektualnie za niższych. Tymczasem nie wolno nam popadać w taki dyskurs, bo w takim momencie od razu wszystko tracimy.

Zgoda. Podobnie przecież było w USA, gdzie można było usłyszeć słowa lekceważenia, a nawet wprost wyrażanej pogardy w stosunku do tak zwanych rednecks. Tymczasem, pamiętam jak dziś, jak w dniu zaprzysiężenia Trumpa siedziałam w typowym teksańskim barze, przysłuchując się rozmowom dotyczącym właśnie owej pogardy, ale też nadziei, jakiej ci mężczyźni dopatrywali się w jego prezydenturze. I tak poszli zagłosować. My również bardzo dużo przegraliśmy ignorując całe grupy ludzi, które zagłosowały na PiS, całe regiony kraju, którym bliżej do narracji polskiej prawicy. A to nie jest tak, że ci ludzie nie rozumieją, czym jest wolność. Pytanie, czy przez te nieco ponad 30 lat wolnej Polski, myśmy w tej naszej wolności nie skarleli? Mówię tutaj o karleniu moralnym, które wielu tłumaczy sobie faktem, że cóż, kiedy obcujemy z karłami to deformuje nasz kręgosłup. Czy my możemy sobie pozwolić na deformowanie tego naszego kręgosłupa? Bo to, że daliśmy się w debacie, dyskusji ściągnąć do danego poziomu – czy to nie świadczy bardziej o naszych brakach moralnych? O naszych niedostatkach, które wnosimy do demokracji?

Tutaj jest szalenie trudno generalizować, ludzie są bardzo różni, każdy powinien mówić za siebie. Ja jestem optymistą. Nie sądzę abyśmy skarleli, a wręcz przeciwnie. Myślę, to może brzmi dziwnie, po tym roku 2015 aż do teraz, że polskie społeczeństwo pokazało także piękne cechy, pokazało oczywiście haniebne i paskudne, ale pokazało też bardzo piękne. Także w demokracji, której bardzo szybko dosięgło. Badanie opinii publicznej, prowadzone przez Eurobarometr do roku 2015, pokazało, że poziom internalizacji norm demokratycznych w Polsce był stosunkowo wysoki, że nie musieliśmy się specjalnie tego wstydzić. Moim zdaniem, to „skarlenie” nie wynika z organicznych cech polskiego społeczeństwa, a głównie z przywództwa. Wynika z tego, że polskie instytucje polityczne nie wydobywają z ludzi tego, co w nich najlepsze, ale to, co jest najgorsze. Nie, dlatego nie sądzę, że skarleliśmy. Często się mówi – to jest zdanie Masaryka po Pierwszej Wojnie, kiedy Czechosłowacja stała się państwem niezależnym i demokratycznym – że mamy demokrację, ale problem polega na tym, że nie mamy jeszcze demokratów. Mnie się wydaje, że w Polsce mamy na szczęście sytuację odwrotną. Mamy demokratów, mamy dużo demokratów, ale nie mamy demokracji, nie mamy już instytucji demokratycznych. Nie wiem, czy to jest jakieś profesjonalne zboczenie socjologiczne, a może politologiczne, że my nie doceniamy tego sprzężenia zwrotnego, wpływu instytucji i przywództwa na poglądy ludzi. Najbardziej szokującym tego przejawem jest stosunek społeczeństwa do uchodźców i imigrantów, który na początku roku 2015 spełniał pewne elementarne normy społeczeństwa tolerancyjnego i otwartego. Później, w wyniku wściekłej i paskudnej kampanii PiS-u i osobiście Jarosława Kaczyńskiego, wsparcie dla idei otwarcia Polski, przynajmniej dla małej grupy uchodźców będących w najgorszej sytuacji, radykalnie spadło. W tej chwili jesteśmy społeczeństwem generalnie dość paskudnym, jeżeli chodzi o stosunek do pomocy dla uchodźców. Ale myślę, że w niewielkim stopniu wynika to z jakichś zakorzenionych poglądów i stereotypów. Raczej jedne stereotypy czy jedne obawy zostały sprytnie wydobyte przez klasę polityczną. Mamy po prostu fatalne przywództwo. Prościutko mówiąc: ludzi mamy dobrych, ale fatalnych przywódców.

Z tymi przywódcami mieliśmy w różnych momentach większego czy mniejszego pecha. Spójrzmy na 1989 rok – o co chodziło Polakom? Polacy szukali wolności i sprawiedliwości. I nawet jeżeli myślimy o demokracji w wersji minimum, czyli wolne wybory i prawa obywatelskie. Są te cztery wyznaczniki, które stanowią podstawę dla klasyfikacji poziomu demokracji w danym kraju. Tymczasem coraz trudniej mówić o Polsce używając terminów demokracja liberalna, jeżeli chcemy ją rozumieć poprawnie. Wskazujemy na demokrację zagrożoną czy „nieliberalną” (jakkolwiek już samo to pojęcie jest wewnętrznie sprzeczne). Adam Bodnar, podczas swojego sierpniowego wystąpienia w Senacie, mówił, że mamy do czynienia z ustrojem hybrydowym. Ale można też mówić o „nowym despotyzmie” czy „pragmatycznym autorytaryzmie”… Czy to jest jakiś kierunek?

Rzeczywiście mamy do czynienia z niebywałym rozkwitem rozmaitych określeń dla tych dziwnych ustrojów, które obecnie wydają się dominować, które ani są nie są pełną demokracją, ani absolutnym despotyzmem, takim tradycyjnym, opresyjnym niezmiernie. Każdy ma jakiś swój ulubiony termin. Freedom House używa innych terminów, politolodzy używają innych, ale musimy znaleźć jakiś określenie dla tego nowego zwierzęcia. Bo to nowe zwierzę jest systemem wywodzącym się z demokracji, a raczej z demokratycznej decyzji, z demokratycznego wyboru, które często zachowuje demokratyczne wybory w miarę nienaruszone. Mówię o „demokratystach z wyboru”, by zachować celową dwuznaczność tego określenia: są „z wyboru”, bo nikt im tego z zewnątrz nie narzucił, żaden ZSRR czy UE, ale też wywodzą się „z wyboru” dokonanego przez elektorat. To się stało w Polsce. Nie chcę tutaj przesadzić i nie chcę powiedzieć, że to były wybory całkowicie uczciwe, ale nie były w sposób oczywisty sfingowane czy zafałszowane. Czyli mamy wybory i nie mamy masowego łamania praw człowieka. Dysydenci polityczni nie siedzą więzieniach, czołgi nie kontrolują miast, ludzie mogą wjeżdżać i wyjeżdżać, jeżeli mają pieniądze i jak nie ma zagrożenia pandemicznego i tak dalej i tak dalej. Czyli mamy do czynienia z jakąś hybrydą. Pod tym względem Adam Bodnar ma rację, ale powiedzieć, że coś jest hybrydowe, to znaczy tylko, że jest w nim coś jednego i trochę drugiego – to dużo nie wyjaśnia. 

Moim zdaniem najbardziej zbliżone do rzeczywistości jest określenie autorytaryzmu populistycznego. Element populistyczny akcentuje to, że jest to system autorytarny, który stara się podobać ludziom, który stara się dać ludziom jak najwięcej elementów hedonizmu, że nie ma nic wspólnego z ascezą, charakterystyczną np. dla „realnego socjalizmu”. O tym właśnie pisze John Keane w swoim Nowym despotyzmie, który nie wymaga koniecznie, aby ludzie go kochali, ale lubi być lubiany i robi dużo w tym kierunku. Z drugiej strony nie jest to już demokracja, dlatego, że w mojej prywatnej definicji demokracji mieszczą się cztery elementy: wolne wybory, prawa i wolności obywatelskie, rzeczywisty podział władz i rządy prawa. Te dwa ostatnie elementy są absolutnie fundamentalne. Dlaczego? Ponieważ podział władzy, rozproszenie władzy oznacza, że władza nie może być skoncentrowana w jednych rękach – wiemy, że to nieuchronnie prowadzi do despotyzmu. Rządy prawa oznaczają natomiast, że istnieją pewne reguły gry, które ograniczają władzę, a nie na odwrót, że władza może sobie te reguły gry kształtować. W Polsce nie mamy już do czynienia z tymi dwoma ostatnimi elementami. Mamy więc do czynienia z pewną hybrydą. Problem z hybrydami polega na tym, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że one są ze swojej istoty niestabilne, albo że muszą iść w jednym kierunku albo w drugim kierunku. W swojej ostatniej książce Adam Przeworski mówi, że kryzys demokracji polega na tym, że to nie może długo trwać, że to musi albo wrócić do poprzedniego stanu, albo musi przejść do konńkryzyskretnego despotyzmu. A mnie się wydaje, że problem z tą hybrydą jest taki, że ona może być bardzo stabilna. To może być system, który będzie trwał. Nie mamy już do czynienia z systemem „okresu transformacji”, jak to mówiliśmy po 1989 roku, że idzie od A do B. Teraz idziemy od A, czuli od etapu gdzie mieliśmy nieźle skonsolidowaną demokrację, ale nie wiemy, czym jest B. Jesteśmy gdzieś zawieszeni, możemy być zawieszeni bardzo długo.

To jest przerażająca prawda. Gdy wrócimy do Keane’a, to warto powiedzieć, iż mówi on o tak zwanym ustroju pseudodemokratycznym, gdzie system władzy jest opanowany przez przywódców, którzy dopracowali sztukę manipulowania ludźmi. O tej pierwszej manipulacji pisze już Alexis de Toqueville. Powiada on, iż „demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. Ma słuszność, prawda? 

Tak, oczywiście.

A przecież to się dzieje w Polsce. Mamy 500+, mamy trzynastą emeryturę, różnego rodzaju dopłaty etc. Zastanawiam tylko, czy jest jakiś moment, w którym to się wyczerpuje, kiedy te socjały/pomysły na tego rodzaju „finansowe zachęty” się wyczerpią i ludzie przestana już im wierzyć. Czy rządzący są w stanie odłożyć tą chwilę ad calendas graecas?

Akurat tego nie są w stanie przeciągać ad calendas graecas. Zagrywka populistyczna władzy PiS-u, a teraz Zjednoczonej Prawicy, polegała na tym, żeby dać ludziom dobra, które powodują natychmiastową satysfakcję, a jednocześnie, których produkcja nie wymaga specjalnych umiejętności ze strony władzy. To jest w pewnym sensie zafałszowanie pojęcia dóbr publicznych.  Bardzo łatwo jest dać ludziom pieniądze, tutaj nie jest wymagana jakaś specjalna wiedza fachowa, nie jest wymagana koordynacja działań w sferze ogólnospołecznej. Jednocześnie satysfakcja jest natychmiastowa. Problem polega na tym, że ta natychmiastowa satysfakcja nie daje się utrzymać w sposób stabilny i prowadzi do zaprzeczenia tej pierwotnej obietnicy. Pierwotna obietnica władzy, która stoi za obecną polityką socjalną, w szczególności 500+, jest taka, że należy ludziom ułatwić dostęp do dóbr, od których byli odsunięci, a jednocześnie umożliwić im swobodną decyzję, w jaki sposób chcą hierarchizować swoje priorytety konsumpcyjne. Czy chcą wyjechać na wakacje z dziećmi, czy raczej wysłać je do lepszej szkoły i tak dalej. To jest forma prywatyzacji dóbr, które powinny być dobrami publicznymi, szczególnie oświaty, opieki medycznej i opieki społecznej, na przykład dla seniorów. Dlatego, że te wszystkie pieniądze, które zostały oddane – ja to mówię bez żadnej pogardliwości i nie nazywam tego rozdawnictwem i tak dalej, bo ludzie dostali pieniądze, które im się bardzo przydały – te pieniądze wydane na te zasiłki oznaczają, że nie zostały stworzone ekwiwalentne dobra publiczne, czyli bardzo dobre publiczne szkoły czy szpitale czy ośrodki dla seniorów. Ludzie dostali gotówkę, żeby iść na rynek prywatny i te wszystkie dobra sobie kupować. Oczywista jest konsekwencja tego, czyli następuje dewaluacja tego pieniądza. I nie chodzi mi tylko o efekt inflacyjny, ale o to, że w rywalizacji o świetną szkołę prywatną dla swojego dziecka, zawsze bardzo bogaty człowiek wygra z tym, dla którego jedynym źródłem tego marginalnego wzrostu bogactwa jest 500+. To samo w rywalizacji o bardzo dobrą, prywatną opiekę medyczną, jak trzeba w tym celu załatwić sobie wyjazd za granicę i tak dalej. 

Nastąpiła prywatyzacja, a nie upublicznienie tych dóbr. Ale taka prywatyzacja, która sprawia, że pieniądze będą miały coraz mniejszą wartość nie tylko ze względu na naturalną inflację, ale z tego względu, że jako środek tych przyrzeczonych celów będą one stanowiły dla beneficjentów bardzo niewielki, coraz słabszy atut w konkurencji z prywatnymi środkami ludzi dużo zamożniejszych. Więc mamy do czynienia z prywatyzacją i pogłębieniem nierówności, a nie wzrostem jakiejś równości. W związku z tym ja bym powiedział, że to jest jakieś okrutne oszustwo ze strony PiS, to jest po prostu nie do utrzymania – ten system, który oni stworzyli. Nie dlatego, że jest tak drogi, ale dlatego, że wypiera system publiczny, na który nie ma środków i pcha ludzi do systemu prywatnego, gdzie najbiedniejsi przegrają bez względu na ich 500+…

Z jednej strony mówimy o dostępie do dóbr i tu się absolutnie zgadzam. Tyle, że często ci, którzy są beneficjentami tego systemu, w ogóle nie biorą tego rodzaju rzeczy/czynników pod uwagę. PiS dał im coś jeszcze, a mianowicie swego rodzaju dostęp do dumy. Istotną stała się na powrót opowieść o narodzie. Co tylko się da, jest dziś w Polsce narodowe, czy unarodowione. To już stało się rodzajem gwary. W tej nowomowie  słowo „naród” stało się kluczem, który ma otwierać wszystkie drzwi. Jeśli coś jest godne, dobre, właściwe, bezpieczne, godne zaufania, przyjazne… Nawet kwarantanna ma być „narodowa”, bo w jakimś sensie wspólna, doświadczana wedle państwowego schematu.  Chyba nigdy nie mieliśmy takiego „narodowego” ujęcia, które równocześnie z tym źródłowo „narodowym”, takim pierwotnym, naprawdę ma niewiele wspólnego.

Absolutna racja. Pomijając kwestie ekonomiczne, PiS dał ludziom pewien typ dumy, pewien typ dumy z ich tożsamości. Ale jest to duma w rozumieniu negatywnym, duma z wykluczania, duma z możliwości gnębienia innych. Najlepszym przykładem tego jest duma z powiedzenia „nie” uchodźcom. Bardzo ładnie opisał to Maciej Gdula w swojej słynnej książeczce o „Miastku”, gdzie to pokazuje, pomijając tłumaczenia ekonomiczne, które na przykład mówią, ze zwolennikami PiS-u nie są ludzie najbiedniejsi w stratyfikacji ekonomicznej. To raczej ci, co patrzą na tych najbiedniejszych z niechęcią i uważają, że to są leniuchy. Stronnicy PiS-u już się czegoś dorobili, ale ciągle się boją, że mogą to stracić, a jednocześnie przymierzają się do bycia klasą średnią. Okazują wzgardę ludziom od siebie biedniejszym. Ale abstrahując od tego, analizując źródła poparcia dla PiS-u Maciej Gdula znalazł właśnie to poczucie wyższości i poczucie dumy. Że jestem pod tyloma względami lepszy. Życie daje mi po głowie, to prawda, ale mogę powiedzieć „nie” ludziom ode mnie „gorszym”. Gorszym, bo mają ciemną skórę; gorszym, bo mają inną religię, której ja nie cenię; gorszym, bo znaleźli się straszliwej sytuacji przymusu i żebrzą o naszą wspaniałomyślność i hojność. A my możemy powiedzieć: „nie”. Oni mogą czerpać dumę nawet z wulgarnych zachowań wobec właściciela budki z kebabem.

Można czerpać dumę z tej niechęci – jednocześnie kupuję i obrażam właściciela kebaba, bo wiem, że nie może mi odpowiedzieć pięknym za nadobne, bo jego sytuacja życiowa i obywatelska, finansowa, powoduje, że jest na prekaryjnej, na bardzo słabej pozycji. Gdy widzimy całą ideologię i retorykę PiS-u, to polega ona na budowaniu dumy z negacji wobec innych: albo że jesteśmy od nich lepsi, albo bo stale jesteśmy zagrożeni jakąś agresją ze strony innych. A jak pojawiają się kłopoty, to w retoryce prawicy natychmiast pojawiają się Niemcy, nawet obecnie, w tych dniach. A oni przecież kompletnie nie mają nic wspólnego z tym, co się u nas teraz dzieje. Ja czytam czasem te najgłupsze rozmaite portale, ale także wypowiedzi polityków prawicy. I nagle znów jest mowa o tym, że Niemcy chcą nas skolonizować. Dziś! Nagle! Dlaczego? To jest odwoływanie się do takiego negatywnego poczucia dumy, połączenia buty z mizerią. Połączenia wyższości z tym, że jesteśmy stale zagrożeni, bo „oni” są silniejsi od nas, ale moralnie gorsi… I stale chcą nam coś odebrać. Gdzieś w tle jest taka narodowość zbastardyzowana. Ja na przykład jestem dumny z tego, że jestem Polakiem, z tego, że znam język polski, że znam literaturę. Chociaż spędzam większość czasu poza Polską, przez moich kolegów, koleżanki chcę być odbierany jako Polak, bo mam coś ciekawego do powiedzenia, mogę wnieść jakieś perspektywy, których oni czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Australii nie mają. Jestem z tego dumny. Ale to nie wynika z potrzeby wyższości, ale z poczucia pewnej tożsamości, która nie jest udziałem innych. Nie jest ona ani lepsza, ani gorsza. PiS natomiast wciąż żeruje na narodzie, czy patriotyzmie, wykluczającym, wyższościowym, a jednak stale przerażonym zagrożeniem ze strony innych.

W tej tożsamości łączą się nie tylko rzeczy związane bezpośrednio z Polską – z literaturą, z historią, z tradycją – ale my również inkorporujemy to, co jest na zewnątrz. To też coraz mocniej i wyraźniej stanowi osnowę naszej tożsamości. Uczymy się różnorodności, też życia w różnorodności, coraz bardziej się na nią otwierając. I – co by nie mówili rządzący – tego się nie da uniknąć. I dobrze.

Społeczeństwa europejskie po II wojnie światowej poczuły na własnej skórze, że rozmaite tożsamości nie są grą o sumie zerowej. Może być synergia, ale mogą też się rzeczywiście wykluczać. Szkot może uważać, że nie jest Szkotem, ale Europejczykiem. Ale to jest rzadkość. Przecież Portugalczycy, bardzo dumni ze swojej tożsamości, czy Grecy, nie stracili jej wstępując do Unii Europejskiej. Możemy mieć tożsamości lokujące się na różnych poziomach, może być dumna, radosna tożsamość lokalna, regionalna czy narodowa, europejska. Ale to zupełnie nie przemawia do obecnej elity władzy, ponieważ oni uważają, że to jest gra o sumie zerowej, że jeżeli jest troszeczkę więcej tożsamości europejskiej, to będziemy mieli mniej tożsamości polskiej. Ale na czym w ogóle to ma polegać? Jeżeli będziemy mieli bardziej zintegrowaną politycznie Unię Europejską, to czy z tego powodu będzie mniej podręczników języka polskiego? Będzie mniejsze zainteresowanie historią Polski, bo wyprze ją historia europejska?

Raczej nie będzie ich mniej, ale z pewnością staną się bogatsze, niejako z konieczności będą musiały uwzględnić szczerszą perspektywę, spoglądać poza własne podwórko. Ale z drugiej strony, są tacy, co najbardziej bali się, że ktoś im zabierze – jakkolwiek kuriozalnie to brzmi – schabowe i bigos…

[Śmiech] No właśnie. Zabiorą bigos i kotlety. Ale może to by się akurat przydało…

Rzecz w tym, że gdy pytam o tego rodzaju rzeczy moich studentów – a są to młodzi ludzie pochodzący raczej z mniejszych ośrodków, reprezentujący bardzo różne środowiska i opinie – to, o zgrozo, ujawniają się takie obawy. Z naszej perspektywy wydają się one dość absurdalne, ale pamiętajmy, że ktoś tym ludziom o tym powiedział, ktoś ich o tym przekonał. I to pokutuje jako opowieść o odbieraniu „tożsamości narodowej”, jakby to było coś, co po prostu można komuś zabrać. 

Oczywiście, ale to są idiotyzmy. To są takie mity miejskie, o tym, że Unia Europejska kontroluje zakrzywienie banana i tak dalej.

Prawda, ale te mity miejskie niestety mają ogromną siłę przyciągania. 

No tak, ale to jest pewna głupota. Bo przecież ci ludzie, nawet najbardziej patriotyczni, jednak jeżdżą po Europie, bo nieraz taniej jest wyjechać na wakacje do Hiszpanii, czy Włoch niż do drogiego kurortu polskiego. Jeżdżą z zainteresowaniem, niektórzy tam pracują. Czy naprawdę ktokolwiek, kto ma oczy i uszy, może powiedzieć, że Holendrzy stali się mniej holenderscy od wejścia do Unii Europejskiej? Albo czy Włosi są mniej włoscy? Czy na przykład Włosi przestali się interesować operami Verdiego, bo już są w Unii Europejskiej? Albo czy Caravaggio jest dla nich mniej ważny, bo ważniejszy stał się Rembrandt? To są takie idiotyzmy, takie bzdury. Przecież jeżeli mówimy o tożsamości, a nie o wyimaginowanym niebezpieczeństwie wynikającym z integracji europejskiej, to tkwi ona przede wszystkim w kulturze. Języku, kulturze, religii. W żaden sposób to, że instytucje europejskie zaczną np. koordynować politykę zagraniczną w obszarze europejskim, albo pilnować praworządności w państwach członkowskich, nie ma najmniejszego związku ze zjawiskami tożsamości kulturowej. Ale tego typu demagogia ma jakiś wpływ na ludzi. To jest tragedia.

Mam też wrażenie, że tego typu demagogia kształtuje kolejne pokolenia. Aż chciałoby się zakrzyknąć wprost: „Edukacja, edukacja głupcze!” To tej edukacji, na właściwym poziomie, o odpowiedniej zawartości merytorycznej ciągle nam brakuje. Jak przyglądam się pomysłom kolejnego odpowiedzialnego za nią ministra, gdy słyszę, jakie to planuje reformy, to włos mi się na głowie jeży. To część problemu. Ale jest i to, co pisał Zygmunt Bauman, a mianowicie, że demokratyczna polityka nie przetrwa zbyt długo w obliczu bierności obywateli, wynikającej z politycznej ignorancji i politycznej obojętności. Zastanawiam się, czy rozdawania dóbr bez zastanawiania się, tworzenie „ładnego pudełka z dumą narodową” bez zastanawiania się, czym tak naprawdę ona jest… czy to wszystko nas nie hamuje, jako wspólnoty? Czy to nie jest opowieść o głupocie, która nas gna w sidła ignorancji i obojętności? Bo jeżeli tak, to co dzisiaj trzeba zrobić, abyśmy nie byli obojętni? Mam takie wrażenie, że jeszcze trochę i my sięgniemy tego dna. A jeśli tak, to miejmy nadzieję, że coś pęknie, że się od niego odbijemy, a nie utkniemy zaplątani w muł i wodorosty. 

Nie popadajmy tutaj w skrajny pesymizm. Nie sądzę, że dla utrzymania demokracji jest niezbędny stały, wysoki poziom aktywności społecznej. Oczywiście ja ją lubię, chciałbym aby jej poziom był wysoki, aby była wysoka frekwencja wyborcza, aby ludzie często i gęsto dyskutowali, aby udział ludzi w partiach politycznych – członkostwo – było większe niż to, które aktualnie jest, bo u nas jest jedno z najniższych w Europie. Ale nie sądzę, aby była taka prawidłowość, że demokrację trwają tam, gdzie utrzymywany jest stały poziom aktywności, że coś się gotuje, że coś się dzieje. Demokracja jest właściwie ustrojem letnim, jest ustrojem, który nie wzbudza wielkich emocji, a zatem także nie opiera się na wielkich emocjach. Najlepszym stanem demokracji jest taki, gdzie stawka ludzkich decyzji, ludzkich wyborów nie jest ani bardzo wielka, ani minimalna. Jeżeli ta stawka jest bardzo wielka, jeżeli od naszych działań zależy „być albo nie być” naszego narodu, społeczeństwa, państwa, to nas to pcha do rewolucji. A rewolucja jest sprzeczna z demokracją. 

Czasem rewolucja jest ważna i potrzebna, ale jako metoda zmiany politycznej nie ma charakteru demokratycznego. Z drugiej strony, na drugim końcu tego spectrum, jeżeli stawka jest bardzo, bardzo niewielka, bo decydujemy w następnych wyborach, czy podatek taki i owaki będzie o jakiś procent wyższy czy niższy, a tak naprawdę nic się nie zmieni ważnego, bez względu na to jak za głosujemy, to też jest złe dla demokracji, bo ludzie przestają się interesować republiką – czyli działaniem publicznym. Dla dobra publicznego. Cokolwiek zrobię, będzie jak jest. Albo tak źle jak jest, albo tak dobrze jak jest. Ale nic ode mnie nie zależy. A demokracja wymaga, abyśmy byli w tej sferze środkowej, kiedy od naszych działań i wyborów zależy sporo, ale nie bardzo dużo. Dlatego uważam, że korelacją tego, co powiedziałem, jest, że demokracja wcale nie wymaga – użyję popularnego słowa – wzmożenia. Demokracja wymaga pewnego uważnego zainteresowania. Ale zainteresowania, które nie ma charakteru stałego podniecenia. To bardzo dobrze, jeżeli są ludzie z misją, ludzie w stanie wzmożenia i podniecenia. Oni są dla polityki ważni, ponieważ kształtują świadomość, są pewnymi modelami i punktami odniesienia. Kształtują pewien poziom działalności publicznej. Ale nie chciałbym, aby wszyscy obywatele tacy byli. Wtedy mielibyśmy do czynienia z sytuacją właściwie przed przed-rewolucyjną.

Innymi słowy, ta nasza demokracja… Demokracja potrzebuje spokoju – po prostu.

Tak, ale demokracja potrzebuje także demokratów, a mam wrażenie, że w Polsce mamy do czynienia już z bardzo dużą bazą demokratów. Na czym polega świadomość demokratyczna? Świadomość demokratyczna po pierwsze wymaga pewnej dozy altruizmu – to znaczy, że wszystko, co robię publicznie, nie jest wyłącznie podyktowane moim interesem indywidualnym, a przynajmniej potrafię rozdzielić w mojej głowie interes indywidualny od tego, co jest dobre dla kraju. Myślę, że ludzie są w stanie tego dokonać, nawet jeśli w końcu w ich życiu praktycznym interes indywidualny wygrywa. Po drugie wymaga tego, abym wierzył w to, że istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, która nie jest tylko grą interesów i takim stałym targiem, albo grą siły. Dlatego, że wymaga pewnego stopnia bezstronności… co nie jest czymś zupełnie naturalnym, z tym się nie rodzimy. Tego się musimy nauczyć. Po trzecie wymaga pewnego stopnia tolerancji, ale znów, tolerancja jest umiejętnością, której trzeba się nauczyć pokonując pewne naturalne pokusy i odruchy. Bo naturalną pokusą człowieka skonfrontowanego z człowiekiem innym pod jakimś względem, jest albo zniszczyć, albo zakazać. Ale uczymy się, że nie, nie na tym polega życie w społeczeństwie, że wyeliminujemy wszystkich, którzy nie są tacy jak my. To wymaga pewnej tolerancji. A na koniec, demokratyczna świadomość wymaga uznania pewnej wiedzy, nazwijmy to technicznej. Wymaga to pewnej wiedzy eksperckiej, której nikt z nas nie ma w pełni, ale mamy gotowość i przyzwyczajenie, by słuchać ekspertów. Bo ja na przykład nie wiem, jakie byłyby konsekwencje przyjęcia euro w Polsce. Jako dobry demokrata, muszę przyznać swym współobywatelom, że ja się na tym nie znam, nie jestem ekonomistą, nie robiłem badań i tak dalej – to ja oprę się na ludziach, którzy są dla mnie autorytetami z jakiegoś powodu – bo wiem, że oni wiedzą, bo śledziłem ich wypowiedzi, ludzi znających się na rzeczy. To nie znaczy, że ja jakoś abdykuję moje prawo wyboru, bo podtrzymuję prawo wyboru moich autorytetów, ale potrafię się na nich zdać. No i te cztery cechy które wymieniłem, to są cechy moim zdaniem demokratycznej świadomości. W moim przekonaniu, w społeczeństwie polskim mamy ludzi niosących w sobie te cechy i jest ich dużo więcej niż na przykład w społeczeństwie amerykańskim, które pod pewnymi względami kocham, bo uwielbiam np. dobre uniwersytety amerykańskie, ale pod wieloma względami ono mnie przeraża i oburza. Dlatego, że tam każdy z tych czterech elementów występuje w niewielkim stopniu. Więc nie bądźmy pesymistami, jeżeli chodzi o poziom świadomości demokratycznej. Podtrzymuję tezę, że mamy demokratów bez demokracji w Polsce. Naszym problemem jest przywrócić instytucje demokratyczne, a w mniejszym stopniu działać na świadomość ludzi i utyskiwać, że ludzie nie wiedzą na czym ta demokracja polega.

Mogłabym powiedzieć, że w zasadzie musimy budzić naszych demokratów, pokazywać i zachęcać ich do tego, czym jest demokracja i wtedy nie będziemy musieli krzyczeć „O tempora, o mores!”

Oczywiście, nie będziemy też musieli zastanawiać się nad oddziaływaniem zbiorowego Katyliny, dlatego, że ta cierpliwość nie będzie już narażona na takie próby. Chciałbym jeszcze słowo powiedzieć o tym Katylinie. Metaforycznym oczywiście. Nasza cierpliwość jest niestety, a może „stety”, przymiotem bardzo rozciągliwym i bardzo elastycznym. Jest stwierdzone i w socjologii, i w psychologii społecznej, że ludzie skonfrontowani z kolejnymi strasznymi wiadomościami, gdy każdy dzień przynosi jakieś nowe szaleństwo władzy, albo nową patologię społeczną, po jakimś czasie ludzie wyłączają tą świadomość. Nie z głupoty, nie ze strachu, ale wszyscy mamy pewien ograniczony potencjał absorbowania złych wiadomości. O tym bardzo pięknie pisał w 1993 roku Daniel Patrick Moynihan, socjolog, który był też amerykańskim senatorem ze stanu Nowy Jork.

Moynihan pisał w czasie straszliwego kryzysu przestępczości zwłaszcza w Nowym Jorku. Zauważył zjawisko polegające na tym, że wiadomości o jakimś kolejnym strasznym morderstwie, gwałcie czy napadzie i tak dalej, które przynosi codzienna prasa i polityka stanowa, są tam jakoś minimalizowanie albo bagatelizowane, że ludzie potrafią jakby to rozbroić i znormalizować. To jest także teoria dysonansu poznawczego. Jeżeli świat jest nieustannie zły dla nas, a my przecież nie możemy żyć przekonaniu, że świat jest straszny, bo mamy tylko jedno życie i lepszego nie będziemy mieli, to musimy sobie ten świat na nowo opowiedzieć i zdefiniować, by nie cierpieć bez końca z tą świadomością. Tak więc myślimy, że to, co wczoraj opisał brukowiec, jakieś straszne morderstwo, to jest przesada, może tego nie było, może piszą to tylko, aby sprzedawać gazetę i tak dalej. Czyli mamy tendencję do rozbrajania w swoim umyśle kolejnych strasznych wiadomości. Nie chcę nadużywać słowa straszne, ale to, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce od końca 2015 roku, od punktu który ja symbolicznie zaczynam tą bezprawną uchwałą sejmu, poprzez wszystkie kolejne rzeczy, poprzez przypisanie prokuratury do Ministerstwa Sprawiedliwości, poprzez przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, przez przejęcie Sądu Najwyższego, przez zmianę formuły Krajowej Rady Sądownictwa i zmianę systemu obsadzania służby cywilnej i tak dalej i tak dalej… Ta lista jest potwornie długa. I to są rzeczy straszne. To wszystko jest w tej mojej książce. Ale tak to się właśnie działo. Wszyscy mieliśmy tendencję do pewnego bagatelizowania tego zjawiska. Nie da się żyć w stanie, kiedy każdy kolejny dzień przynosi coś jeszcze gorszego. Kupujemy retorykę PiS-owską, że w innych krajach jest podobnie, a przecież to są kraje demokratyczne. We Francji tak wybierają sędziów, a w Niemczech również, a z kolei w Hiszpanii jest tak. Politycy polskiej prawicy coś zawsze znajdą na świecie, coś z wybranym takim malutkim elementem, malutką śrubką, która przypomina naszą śrubkę, którą oni właśnie wprowadzili. No i mówię, że ta śrubka którą oni właśnie wprowadzili, jest w całym instrumencie, który jest w całości patologiczny, a taka sama śrubka z kolei w tej Francji czy w Niemczech czy Hiszpanii jest jakoś neutralizowana przez resztę. 

W mojej książce używam metafory wirusa. Jest coś takiego, że w zdrowym ciele wirus zostaje rozbrojony i może nawet być korzystny, może wzmocnić system immunologiczny. Czyli jeżeli jest coś podejrzanego w systemie sądowym, na przykład w Kanadzie, gdzie sędziów powołuje rząd, to jest to rozbrajane przez inne elementy tego organizmu. Tam jest oczywiście inna kultura polityczna, która zapewnia, że sędziowie muszą być najwyższej jakości, oraz że muszą być zróżnicowani ze względu na płeć, na prowincje, z jakich się wywodzą etc. Te niepisane normy neutralizują potencjalnie niebezpieczny przepis o powoływaniu sędziów. Natomiast u nas wirus w ciele już chorym, może być tym, co powoduje śmierć. Może mieć skutek śmiertelny dla całego organizmu – tak jest u nas. Dlatego nie mamy demokracji.

Zastanawiam się, czy musimy skończyć aż tak smutną konstatacją?

Konstatacja jest smutna, że nie mamy demokracji, ale poprzednia konstatacja była miła, że mamy demokratów. I wszystko zależy od instytucji. Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie musimy budować nowych ludzi. Nie jesteśmy w sytuacji tego zdesperowanego Masaryka, który mówił smutno „Mamy wreszcie demokrację, ale teraz zacznijmy szukać sobie demokratów”. To jest trudne, przecież trwa całe pokolenia. A my mamy demokratów, ale nie mamy instytucji demokratycznych. Ale to akurat będzie można zmienić w miarę szybko.

I tego będziemy się trzymać.


 Wojciech Sadurski „Polski kryzys konstytucyjny”

Książka stanowi zaktualizowane i przygotowane dla polskiego czytelnika wydanie „Poland’s Constitutional Breakdown” (Oxford University Press, 2018), pierwszej na świecie przekrojowej analizy procesu demontażu konstytucyjnego państwa prawa w Polsce po 2015 roku przez rząd Zjednoczonej Prawicy.

W dziewięciu rozdziałach autor, profesor na Uniwersytecie w Sydney oraz Uniwersytecie Warszawskim, przedstawia  przebieg tego procesu w odniesieniu do Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, sądów powszechnych i prokuratury, innych instytucji demokracji liberalnej, takich jak media i organizacje społeczne, a także praw i wolności jednostek, zwłaszcza wolności słowa, zgromadzeń i prawa do prywatności oraz praw mniejszości.

Osobny rozdział poświęca europejskiemu wymiarowi polskich problemów z praworządnością oraz reakcji na nie instytucji Unii Europejskiej i Rady Europy, w tym zwłaszcza Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Do zanalizowania tych zjawisk i procesów wykorzystuje instrumentarium i aktualny dorobek nauk prawnych i politycznych. Stawia tezę i przekonująco argumentuje, że w Polsce mamy do czynienia z populistyczną, przeciw-konstytucyjną erozją demokracji liberalnej.

Oprócz analitycznego rygoru, zaletą książki jest wartka narracja i żwawy język. Zainteresuje nie tylko prawniczki, politologów, polityczki, dyplomatów, analityków i dziennikarki. To pozycja obowiązkowa dla każdej osoby zainteresowanej współczesnymi przeobrażeniami demokracji i życia politycznego w Polsce, Europie, na świecie. I dla wszystkich konstytucyjnych patriotek i patriotów.

Książka dostępna tutaj: https://sklep.liberte.pl/product/wojciech-sadurski-konstytucyjny-kryzys-polski/

 

„Bratobójcza homofobia – to nie czas na milczenie” -wywiad z Andrzejem Kompą o sytuacji osób LGBT+, barwach kampanii i własnym coming out-cie :)

Magda Melnyk: Walka z ‘ideologią LGBT’ stała się jednym ze sztandarowych elementów kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy. Warto w tym kontekście przytoczyć dwie wypowiedzi: „Brońmy rodziny przed tego rodzaju zepsuciem, deprawacją, absolutnie niemoralnym postępowaniem. Brońmy nas przed ideologią LGBT i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy wreszcie z tą dyskusją” – powiedział poseł Czarnek. Andrzej Duda dodał z kolei: Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie, a to jest po prostu ideologia. […] To jest taki neobolszewizm”. Jak odebrałeś te wypowiedzi?

Andrzej Kompa: Były dla mnie wyjątkowo oburzające, ale wpisują się przecież w ciągnący się od lat już łańcuch tego rodzaju wypowiedzi, które tym ostrzej prawicowi i skrajnie prawicowi politycy, a także duchowni oraz tzw. niezależni publicyści zaczęli wyrażać, im bardziej Polacy nieheteronormatywni, zwłaszcza młodzi, zaczęli walczyć o swoje prawa w polskim społeczeństwie – prawa, które w Europie Zachodniej są już normą i które należą się każdemu. Strona atakująca mówi o ideologii, ale zawsze na końcu działania wobec osób LGBT+ wytracają w praktyce słowo „ideologia” i zaczynają godzić w osoby. To z perspektywy przeciętnego człowieka oznacza ludzkie tragedie i dramaty, a poza tym przeciąganie w Polsce trującego, powszechnego (choć na szczęście niedotyczącego wszystkich Polaków i Polek) klimatu homofobii, który, podtruwając, zabija i niszczy pojedynczych ludzi i całe rodziny. Nie służy społeczeństwu w żaden pozytywny sposób a jednocześnie poniża nas i zniechęca wobec opinii międzynarodowej.

Szczególnie nie rozumiem właśnie paradoksu polegającego na tym, że homofobowie, którzy mienią się obrońcami rodziny, nie zauważają, że nawet jeśli osoby LGBT+ to od 2 do 5 procent społeczeństwa, to jeśli doliczyć ich najbliższych, to mamy do czynienia z liczbą 10 do 15 procent ludzi żyjących w Polsce. Swoimi piętnującymi działaniami tacy aktorzy sceny publicznej nie tylko prowadzą do przemocy (bo prowadzą), nie tylko prowadzą do depresji i samobójstw (bo tak też jest) – ale także właśnie niszczą polskie rodziny.

Homofobia ma w Polsce dwie twarze, może nawet trzy: pierwsza to pobicia, wyzwiska, agresja słowna albo przy użyciu siły. W zależności od tego, jak jest silna i wobec jak silnego człowieka jest kierowana, może zasmucić na jeden wieczór, wzbudzić dłuższe poczucie osaczenia, a może prowadzić – jak w nagłośnionym ostatnio przez „Gazetę Wyborczą” przypadku Michała Dębskiego – do wieloletnich depresji, braku poczucia własnej wartości, a w rezultacie nierzadko samobójstwa. A może też doprowadzić do fizycznego, zabójczego ataku. W Polsce takie morderstwa dzieją się stosunkowo rzadko, zwłaszcza na tle Rosji czy krajów Bliskiego Wschodu, ale już to, co się dzieje, jest tak bardzo poniżej standardów i jest na tyle szkodliwe, że nie może się nie spotkać z reakcją.

Jest jeszcze ta druga twarz homofobii – powoduje ona, że ludzie, którzy żyją ze sobą w jednej rodzinie, jedzą posiłki przy jednym stole, śpią pod jednym dachem, rodzice i ich nastoletnie albo dorosłe dzieci, nie potrafią sobie powiedzieć szczerze kim są, szanować się i lubić za to, jakimi są w każdym aspekcie człowieczeństwa. Rodzice nie mają odwagi zapytać, bo boją się, jaką usłyszą odpowiedź, choć przecież się jej domyślają – zwłaszcza matki. Synowie i córki z kolei boją się powiedzieć o sobie, ponieważ boją się odrzucenia i z tym odrzuceniem się istotnie często spotykają. Rodziny przez lata żyją w zakłamaniu, łącząc miłość i przywiązanie z cierpieniem albo poczuciem gorszości, stygmatyzacji, dotknięcia jakimś brzemieniem. A przecież tak nie musi być. Znam bardzo wiele takich osób, nasłuchałem się mnóstwa historii na długo przed tym, nim rozpocząłem działalność w Komitecie Obrony Demokracji czy Kampanii Przeciw Homofobii, jedną z organizacji, która się takimi ludźmi opiekuje. Nie umiem się z tym pogodzić. Nawet ja, mając naprawdę cieplarniane warunki rodzinne, miałem problem z powiedzeniem części swojej rodziny, znajomych, przez lata pozostawałem w pracy osobą zupełnie przezroczystą pod tym względem, niemającą życia prywatnego albo wypowiadającą jakieś zdawkowe, neutralne wypowiedzi, które sprowadzały tę część mojego życia do zera (choć jeszcze od studiów pozostawałem przez ponad dekadę w trwałym, wiernym związku).

Do tego trzeba dodać jeszcze tę wstrętną, bezrefleksyjną homofobię uliczno-podwórkową, przejawiającą się w wyzwiskach czy pogardzie nawet wobec incydentalnie spotykanych osób. Ta jest wyjątkowo częsta.

Często mówi się (i powtarzają to bez przemyślenia nawet nie tylko homofobowie), że orientacja seksualna czy tożsamość płciowa to prywatna sprawa, co jest zresztą lustrem do wypowiedzi części lewicy, o tym, że poglądy religijne to podobnie prywatna sprawa. Staram się od lat tłumaczyć, czym tak naprawdę jest ta okrzyczana ‘prywatna sprawa’, bo w Polsce w odniesieniu do orientacji, ale także w stosunku do wyznania – zależy z której strony sceny politycznej patrzeć – oznacza to: nie mów nikomu, bądź sobie kim jesteś w domu, ale niech cię nie będzie widać, nie istniej w sferze publicznej. Takie roszczenia albo silne żądanie, także ze strony państwa w stosunku do osób LGBT+, jest teraz wprowadzane do narzucanego światopoglądu i silnie sugerowane jako jedyna właściwa postawa. Natomiast ‘prywatna sprawa’ w odniesieniu do czy to wyznania czy to orientacji płciowej / tożsamości seksualnej w sensie rzeczywistym polega na tym, nikt nie może wymuszać tego czy innego zachowania (a już zwłaszcza wyrzeczenia się posiadanej cechy czy wierzeń) i nikt nie może na danego człowieka wpływać ani go ograniczać, ani ze względu na tę cechę dyskryminować. Są to bowiem elementy prywatne – czyli słownikowo ‘własne, indywidualne, dotyczące kogoś osobiście, czyich spraw osobistych, będące osobistą własnością/przymiotem’. Nie wolno zatem takich cech zabraniać, ograniczać ich, ani wymuszać czy narzucać innym. Nawiasem mówiąc, o ile miewamy nieraz do czynienia z próbą narzucania poglądów czy wierzeń religijnych, o tyle nikt nikomu nie narzuca zachowań seksualnych ani nie nakazuje zakochiwać się w osobie tej samej płci. Tak czy inaczej, w rzeczywistym sensie ‘prywatnej sprawy’ nie mieści się element tajemnicy, tabu, wstydu, zakaz istnienia (w tej konkretnej cesze) w sferze publicznej, obowiązek chowania się w domowym mateczniku, tak by ludzie nie widzieli. I tak jak nie należy gorszyć się, widząc procesję Bożego Ciała na ulicy, albo dowiadując, że ktoś jest katolikiem, tak na tej samej zasadzie nie należy gorszyć się na widok pary mężczyzn czy kobiet trzymających się za rękę albo na wiadomość, że ktoś z naszych znajomych jest osobą LGBT+, ani też gdy przez miasto idzie marsz równości. Są to rzeczy wydawałoby się oczywiste, banalne w państwie demokratycznym, a u nas wciąż niemal nie do przeskoczenia.

 Magda Melnyk: No tak, natomiast sprawa prywatna w katolickim czy prawicowym wydaniu wydaje się oznaczać, że po to mamy firanki w domu, żeby prywatnie móc pobić żonę i, podobnie, sypiać z kim chcesz – z sąsiadką czy z sąsiadem… Myślę, że to chce nam powiedzieć prawica: „ok, feminizm, LGBT, inne historie, ale to wszystko zawsze działo się w domu, na zewnątrz nie ma na to miejsca”.

Andrzej Kompa: Nie chcę szerzej odnosić się do bigoterii, obojętnie czy laickiej czy podbarwionej mentalnością dużej części polskiego kleru. Problemem jest efekt – coraz częstsze i różnego rodzaju homofobiczne agresje ze strony części społeczeństwa, zwłaszcza ze strony ludzi bardziej wulgarnych i prymitywnych w zachowaniu, co zresztą nie znaczy, że od homofobii wolne są grupy lepiej wykształcone. Jest ich tym więcej, im temat jest gorętszy, i im bardziej młodsze pokolenia Polaków LGBT+ nie chcą chować się po kątach gwoli spokoju ducha homofobów. Dotyczy to także zachowań bardzo w gruncie rzeczy neutralnych: różowej bluzki założonej przez chłopaka czy męskiego stroju założonego przez dziewczynę, tęczowej torby niesionej na ramieniu przez nastolatkę albo delikatnego wyglądu mężczyzny. Tak właśnie został odebrany ów zwielokrotniony sygnał, wysłany przez naszych wewnętrznych barbarzyńców, żyjących z nami w tym samym społeczeństwie i nadających w tej chwili ton – że teraz już wreszcie można wyzywać, że ludzie, którzy są przedmiotem agresji w zasadzie nie są prawdziwymi Polakami i że wreszcie można sobie pozwolić na więcej.

Ale właśnie wyrosło nowe pokolenie, urodzone już w III RP, które jeździło, często od dzieciaka, po Europie, które widzi, co się dzieje dookoła, ogląda filmy i czyta książki, i nie chce trwać w takim zakłamaniu – wymuszonym, bądź nawet i dobrowolnym – w jakim żyły poprzednie pokolenia w Polsce, w tym w PRL-u. Jasnym dla mnie znakiem jest to, że w marszach równości uczestniczą przede wszystkim licealiści, ludzie w wieku studenckim, choć ujmujący jest też i widok osób w wieku 60+. Podobnie jest ze strajkiem klimatycznym. Młode pokolenia nie będą już chciały milczeć, nie będą chciały przeczekiwać.

Taka jasność i klarowność postaw oraz polaryzacja społeczeństwa co do tematu, która łączy w sobie sprzeciw wobec propagandy pisowskiej i kościelnej ze zmianą historyczną – generalnym wzrostem tolerancji i akceptacji wobec osób LGBT+ w wielu miejscach świata (w tym zwłaszcza Euroameryce), zachęciła bardzo wielu ludzi, kiedyś neutralnych i niezastanawiających się nad losem gejów i lesbijek, żyjących swoimi sprawami w zwykłych rodzinach, tworzonych przez kobietę, mężczyznę i ewentualnie dzieci, do wspierania osób LGBT+. Także do przytomnego uznania, że trwałe związki takich osób – to także rodziny. Natomiast z drugiej strony, najradykalniejszych z tych, którzy byli homofobami, ksenofobami, rasistami – bo dotyczy to tych wszystkich elementów nierzadko połączonych – zachęciła do przemocy. Wpoiła im w serca nienawiść w skali dużo większej niż mieli ją w sobie wcześniej. Ludzie tacy, trzeba to podkreślać bezustannie, zyskali coś w rodzaju niewymawianego dosłownie, ale ewidentnie dawanego przez puszczenie oka, wypowiedzi, kazania, wsparcia dla takiego zachowania. Dlatego też jawna czy ukryta homofobia wśród osób o światopoglądzie wolnościowym, lewicowym czy liberalnym (nie myślmy, że jej nie ma) jest w tym kontekście już dzisiaj zwyczajnie nieprzyzwoita.

Jest jeszcze jedna rzecz związana z marszami, paradami i ludźmi, którzy nie chcą zaprzeczać samym sobie, i z ich obecnymi zmaganiami w trudnym klimacie życia w Polsce, bardzo podtrutym po 2015 roku (a przecież liczyliśmy wszyscy, że reformy będą postępowały, a stosunek społeczeństwa wobec jego własnych członków będzie coraz przyjaźniejszy). Wiele osób LGBT+, zwłaszcza po ostatnich dwóch kampaniach wyborczych, mówi: nie chcę żyć w tym kraju, wyjeżdżam na Zachód, mam dosyć. Nawet w ostatnich miesiącach dowiedziałem się o trzech takich przypadkach z najbliższego otoczenia. Żałuję, że tak jest, ale w najmniejszym stopniu się temu nie dziwię. Każdy z nas ma tylko jedno, relatywnie krótkie życie. I każdy chciałby przeżyć je w szczęściu osobistym i w życzliwym, bądź chociaż neutralnym otoczeniu.

Częsta jest też jednak postawa: my jesteśmy obywatelami Polski tak samo jak wszyscy inni, mamy takie samo prawo żyć tutaj i to jest nasze miejsce na ziemi. Nie będziemy z niego uciekać. I to jest dobry sygnał. Zawsze będę wspierał takie podejście. Wbrew wspomnianym wcześniej przez Ciebie notorycznym oskarżeniom o wydumany neobolszewizm, wbrew paskudnym słowom o wyzuwaniu narodu z polskości, Polacy LGBT+ mają różnorodne poglądy, różne zawody i hobby, różne style życia – ale są w ścisłym sensie Polakami, od kelnerów po polityków, od robotnic po profesorki. Nie jesteśmy importem „ze zgniłego Zachodu” albo głupcami, którzy się otumanili modnymi ideologiami. Mamy prawo bezpiecznie i godnie żyć w swoim miejscu na ziemi. I nie w ukryciu, wewnętrznym zawstydzeniu, w obawie przez własnymi rodakami.

Magda Melnyk: To prawda, ale z drugiej strony rosnąca popularność takiej formacji jak Konfederacja i ogromne wsparcie, jakie otrzymuje Bosak ….. ????

Andrzej Kompa: Jest to niewątpliwy problem, przecież nie tylko polski. W dodatku polskim nacjonalistom udało się skleić tendencje ksenofobiczne, homofobiczne i antysemickie z ekonomicznym podejściem libertariańskim. To kusi i zwiększa elektorat. Nie lekceważę problemu, bo choć nacjonaliści na poziomie partyjnym ładnie się poubierali i elegancko przemawiają, a w dodatku trybuna sejmowa wyraźnie im służy, pod spodem jest nadal to samo zło. Właśnie dlatego tak ważne jest, by podkreślać, że nie tylko nacjonaliści są wyrazicielami polskości, że nie tylko im na Polsce zależy, że nie tylko oni mają prawa do naszych narodowych i państwowych symboli. To na szczęście także się dzieje, dotyczy i opozycji ulicznej i jej trwałego wpływu na klimat publiczny (KOD, obywatele.rp itd.), i polskich organizacji LGBT+.

Niemniej chcę podkreślić jeszcze jedną rzecz. Jednym z głównych winnych narastania klimatu homofobii jest duża część polskiego episkopatu, a w szczególności ci jego biskupi, którzy jeszcze przed dojściem PiS do władzy głośno z ambon mówili, że oto Polsce zagraża jakiś nowy, amorficzny, niewidzialny wróg – gender. W tym od lat celował abp metropolita krakowski Marek Jędraszewski (to on ostatnio mówił z ambony o odbieraniu polskości i odbieraniu Polakom ich chrześcijańskiej ziemi, to on z naciskiem powtarza frazesy o marksizmie jako źródle walki o prawa osób LGBT+, co uporczywie nazywa ideologią, to on ukuł pojęcie „tęczowej zarazy”), ale zyskiwał też poklask części innych biskupów i duchowieństwa.

Trzeba też jednak powiedzieć, że poza kwestią działania Kościoła i prawicy, poza wzrostem tendencji nacjonalistycznych (tylko część nacjonalistów po swojemu przyjmuje i bierze na sztandary katolicyzm, inni wykorzystują go instrumentalnie, jeszcze inni uznają chrześcijaństwo za źródło słabości), nie jest tak, że tylko w światopoglądzie katolickim, tak jak jest on najczęściej przez polskich katolików dzisiaj rozumiany (czy nadal w duchu Vaticanum II?), występuje homofobia. Znam wielu katolików, którzy w ogóle nie są naznaczeni homofobią, którzy zachowują się tak, jakby także w odniesieniu do tej kwestii czytali literalnie słowa Chrystusa i cztery ewangelie. Znam też wielu ateistów czy osoby, którym religia jest kompletnie obojętna, które są do głębi, agresywnie homofobiczne. Obraz jest skomplikowany i należy na niego nakładać ten dodatkowy filtr. Niemniej trzeba pamiętać o jednym: wymuskane słowa, ubrane w rzekomą troskę o przyszłość narodu i społeczeństwa, mogą owocować przemocą, mogą ją inspirować. Odpowiedzialność osób publicznych jest ogromna i samu strojenie się w pióra ofiar – choć jest się jednocześnie agresorem – nikogo nie usprawiedliwia. Ani polityków partyjnych, ani prezesa prezesów, ani obecnego kustosza królewskich grobów na Wawelu.

Magda Melnyk: Przez cały czas myślę sobie, że rozmawiamy o tym wszystkim z pozycji uprzywilejowanej: jesteśmy w dużym ośrodku miejskim, Ty masz wsparcie w rodzinie, obracasz się wśród osób wykształconych. W tej sytuacji nie mogę zapomnieć o Tuchowie, który ogłosił się przestrzenią wolną od LGBT i sytuacji ludzi, którzy rodzą się w podobnych miasteczkach i nie mają absolutnie żadnego wsparcia.

Andrzej Kompa: To straszna sytuacja, tym bardziej, że jeszcze jedną stroną homofobii, poza brakiem akceptacji, jest życie bardzo wielu ludzi nieheteronormatywnych w Polsce w wewnętrznym zaprzeczeniu albo szkodliwej, wewnętrznej dialektyce. Wiedzą i przeczuwają, ale nie akceptują siebie, ponieważ na przykład patrzą na siebie przez perspektywę grzechu. Albo nawet jeśli wydaje im się, że wszystko z nimi w porządku, swoją relację z osobą tej samej płci uważają domyślnie za gorszy gatunek relacji niż związek mężczyzny z kobietą. Wzmagają to autorytety prawicowe i religijne, usiłujące nas podzielić i powiedzieć, że istnieją osoby o „skłonnościach” homoseksualnych, które są w porządku, ponieważ spowiadają się z tego, nie wykonują „czynów i myśli homoseksualnych”, które są rzekomo jedynym złem, ponieważ w takim spojrzeniu mieści się też nielogiczne założenie „kochamy człowieka – potępiamy czyny”. Z drugiej strony są ci źli geje i lesbijki, ulegający ideologii gender/LGBT, lekkomyślni, amoralni, promiskuityczni, zmieniający płeć kilkakrotnie w ciągu życia jak rękawiczki ze względu na modę itd. Tego rodzaju herezje opowiadane i wpajane w serca nie tylko zaszczepiają homofobię w rodzinach takich osób, ale prowadzą także do rzeczywistych nieszczęść. Paradoksalny efekt uboczny jest taki, że wiele takich osób ucieka do zakonów i seminariów duchownych.

Sytuacja braku akceptacji samego siebie, zwłaszcza w kontekście wyznawanej wiary, to także wielkie nieszczęście. Tacy ludzie nie potrafią się często odnaleźć do końca życia, muszą kompensować sobie innymi rolami społecznymi brak najbliższej osoby, a i tak nie mają pewności czy nie zostaną wyszydzone albo zaatakowane. W dodatku służą za “pożytecznych gejów” i są częstym argumentem w ustach homofobów. Są wykorzystywani i manipulowani, bo pokazywani jako jedyni akceptowalni, w przeciwieństwie do tych rozwrzeszczanych, którzy podobno nadzy na ulicach rzeczy niecne czynią. Zdaję sobie sprawę, że dla światopoglądu prawicowo-klerykalnego to wygodne, ale gdyby głosiciele takich poglądów spojrzeli w rzeczywistą seksualność Polaków, w rzeczywiste życie ludzi, dostrzegliby też (mam nadzieję) dużą liczbę depresji, smutku, dysfunkcji, jakie powoduje taki stan i taka kostyczna moralność. Zobaczyliby, że tak naprawdę nie wiedzą, o czym mówią. Gdyby zechcieli posłuchać tego, co akurat David Cameron powiedział słusznie, tj. że popiera związki jednopłciowe nie pomimo tego, że jest konserwatystą, ale właśnie dlatego, że jest konserwatystą i w związku z tym zakłada, że społeczeństwo opiera się na stałych więziach i relacjach międzyludzkich – to być może przemyśleliby swoją optykę, i jeżeli nie byliby w stanie zmienić swojego rozumienia Biblii, to przynajmniej zamilkliby w tej jednej sprawie. Która w dodatku nie wydaje się aż tak ważna w ogólnym planie Nowego Testamentu na tle wszystkich innych, w porównaniu z tym, jak bardzo w tej chwili skupiają się na niej ludzie konserwatywnie religijni.

Magda Melnyk: Rozmawiamy dzisiaj m.in. w kontekście Twojej reakcji na to, co dzieje się dookoła…

Andrzej Kompa: Na obecną sytuację i zaognienie ataków na osoby LGBT+ każdy reaguje pewnie inaczej. Ja zareagowałem w taki sposób, jaki uznałem za potrzebny, pamiętając o tym, że moja sytuacja jest lepsza od sytuacji większości osób znanych mi a znajdujących się w podobnej sytuacji – postanowiłem nie milczeć. Powiedziałem o sobie otwarcie, ostatecznie, ale z mojej perspektywy to finisz długiej, osiemnastoletniej drogi. Odkąd stwierdziłem (czy odkryłem), że jestem gejem – nie bez problemów i nie bez długiego procesu – minęło osiemnaście lat do chwili, gdy byłem w stanie napisać o tym do potencjalnie prawie dwóch tysięcy ludzi, których mam w gronie znajomych na swoim profilu facebookowym (od dłuższego czasu już będącym dla mnie witryną publiczną a nie prywatnym narzędziem kontaktu z przyjaciółmi i znajomymi „z życia”).

Zdecydowałem się na to po części także dlatego, że liczne protesty opozycji ulicznej, w które zaangażowałem się od pięciu lat (to też zupełnie niespodziewana dla mnie społecznie rola, ponieważ definiowałem się dotąd przede wszystkim jako nauczyciel i naukowiec) – bardzo mnie uodporniły, stałem się znacznie odważniejszy niż kiedyś. Bo też i tak naprawdę 80–90% moich wystąpień od 2015 roku dotyczyło obrony konstytucji, idei tolerancji, praw człowieka, niezawisłości sądownictwa. Nie były to wystąpienia na marszach czy paradach równości. Tu warto dodać, że wbrew temu, co próbują twierdzić prawicowi ideologowie i propagandziści, marsze te odbywają się raz do roku w różnych miastach, a nie co tydzień, i są pięknym, kolorowym świętem. Szkoda tylko, że jak napisała o tym jedna z mądrzejszych osób, których wystąpienia czytałem, uczestnicy marszów tuż po ich zakończeniu zmywają z siebie kolorowy makijaż, zwijają kolorowe ciuchy i flagi, zdejmują tęczowe przypinki, bo wiedzą, że dwie ulice dalej mogą zostać na przykład zwyzywani. I sam tego także doświadczyłem.

Nie chodziło mi na pewno o wchodzenie w rolę bieda-celebryty czy jakiś rodzaj zaistnienia. Dla mojej wygody lepiej byłoby z pewnością, gdybym się tak otwarcie nie wypowiadał. Pewnie, towarzyszyła mi i towarzyszy obawa, że zostanę zredukowany w swoim światopoglądzie i wystąpieniach publicznych jedynie do płciowego wymiaru swojego życia. Zakładam, że prędzej czy później usłyszę, że się ośmieszam, a moim zadaniem jest, będąc naukowcem, pozostawać przezroczystym w innych sprawach niż moja specjalność naukowa. Z drugiej strony jest to jednak ryzyko, które należy podjąć, skoro znam wielu ludzi, którzy doznali przemocy, krzywdy, albo których relacje z najbliższymi uległy znacznemu pogorszeniu ze względu na działanie tej przemożnej siły homofobii, o której dzisiaj mówimy.

Magda Melnyk: Niektórzy twierdzą, że gdyby nie publiczne dobijanie się praw, sytuacja osób LGBT+ byłaby znacznie lepsza. Bo przecież „robicie hałas i nastawiacie ludzi przeciwko sobie ciągłymi żądaniami”.

Andrzej Kompa: To oczywiście nieprawda i wystarczy zerknąć na facebook, by zobaczyć liczne wypowiedzi zionące nienawiścią do „zboczeńców”, obojętnie czy domagamy się praw czy po prostu istniejemy. Ale tu warto podkreślić jeszcze jedną rzecz, odnieść się do pewnego rodzaju wypowiedzi, które powtarzają czasem nawet osoby przyjazne albo neutralne sprawie LGBT+, nie zastanawiając się nad tym. Zaznaczam, że to tylko wyjaśnienie, prośba o przemyślenie, a nie wyraz pretensji. Nie lubię walki o słowa i jeśli widzę, że ktoś chce stanąć po dobrej stronie, nie będę czepiał się tego, czy używa sformułowania „zmiana” czy „korekta” płci. Logomachie można wyjaśniać w przyszłości, na spokojnie. Natomiast wielu ludzi bezwiednie używa określenia “nie obchodzi mnie, z kim kto śpi”. I to jest właśnie spłaszczenie problemu, pokazujące, że istota naszej publicznej argumentacji nie jest dostatecznie dobrze rozumiana.

Gdyby istotnie chodziło tylko o „spanie” i aspekt seksualny, pewnie nie byłoby potrzeby działania w sferze publicznej. Chodzi jednak właśnie o to, że nasza tożsamość płciowa wiąże się również z tym co jest nieodzownie związane z kondycją ludzką i nie jest tylko konstruktem kulturowym. Bardzo wielu ludzi nie chce przechodzić swojej drogi w samotności i pragnienie znalezienia partnera na życie albo jego fragment, kwestie trwałych więzi, relacji, posiadania i okazywania uczuć (a nie tylko libido) nie różnią Polaków hetero-, bi- i homoseksualnych. I to dlatego o tego rodzaju równouprawnienie w prawie do uczuciowości warto walczyć na agorze publicznej, mimo niechętnego nastawienia ludzi nieżyczliwych, zmanipulowanych czy nienawistnych. Zaznaczam, ludzi, którym nikt z nas nie chce meblować ich własnego życia i własnej uczuciowości, nikt nie chce im szkodzić. W tym kontekście odebranie im prawa do jadowitej i publicznie okazywanej homofobii nie różni się niczym od zabrania prawa rasistom do pogardy względem ludzi o innym kolorze skóry niż przez nich poisiadany. Twierdzenie, że to ograniczanie wolności słowa czy wolności wychowania dzieci na własną modłę uważam za śmieszne.

Zresztą, to nie jest tak, jak próbują mówić ludzie, sami problemu niedoświadczający, że już teraz osoby LGBT+ cieszą się potrzebnymi im uprawnieniami, bo „przecież można zawrzeć umowę cywilną i korzystać z obecnie dostępnych instrumentów prawa”. W rzeczywistości mamy do czynienia ze stanem skrajnej nierówności. Przeczą temu homofobowie, którzy mówią: „przecież możecie ożenić się albo wyjść za mąż jak wszyscy inni”. Wspaniale, tylko po co lesbijce ślub z mężczyzną czy gejowi – z kobietą. Żeby tak jak w przeszłości – w PRL-u czy II Rzeczypospolitej unieszczęśliwiać osobę, z którą się taka lesbijka czy gej zwiąże? Zakładać związki na niby, dla pozoru, zaspokojenia oczekiwań otoczenia albo gwoli kamuflażu? Uważam, że czas takich fikcji dawno minął.

Nie akceptuję też bardzo pokrętnej wizji, w myśl której słowo „małżeństwo” musi być definiowane tylko przez źródłosłów. Słowa zmieniają swój sens i jako historyk mogę podawać na to setki przykładów. Sacramentum było najpierw w starożytnym Rzymie przysięgą żołnierską albo przysięgą plebejuszy na wierność trybunom ludowym. W świecie chrześcijańskim stało się jedną z podstaw nawiązywania relacji z Bogiem, poprzez siedem sakramentów. Nie każdy gej jest wesoły, nie każdy Katar czysty – wzięte z greki słowo katharos, jeśli chodzi o średniowiecznych Katarów, właśnie tyle oznaczało; kto chce sprawdzić znaczenie pierwotne słowa gay niech zerknie jak tłumaczy się tytuł musicalu „The gay divorcee” z 1934 roku. Małżeństwo oznaczało co innego w średniowieczu, co innego w XIX wieku, co innego oznacza dzisiaj. Wpisane do tak wielu prawodawstw – nawet niektórych krajów afrykańskich jak RPA czy azjatyckich jak Tajwan – ma już inny sens prawny niż sto lat temu. Choć uspokajam, dla przytłaczającej większości nas wszystkich oznacza ono związek dwóch osób, a więc przez kilka następnych stuleci co najmniej nie będzie tak dramatycznie odmienne od tego, co homofobowie obserwują na co dzień wokół siebie.

Jeśli coś mnie w tym kontekście szczególnie oburzyło w ostatnim czasie, to wystąpienie posła Rzymkowskiego, który napisał w odniesieniu do głosowania na Rafała Trzaskowskiego, że oddanie głosu na niego oznacza zgodę na małżeństwo z kozą. Można by racjonalnie kontrargumentować, że nikt w Polsce nie mówi przecież choćby o związkach wieloosobowych poliamorycznych, a już nikomu nie przychodzi do głowy, żeby wiązać relacje międzygatunkowe. Tyle że dyskutowanie z takimi głosami (przypominam, że mówię o pośle na Sejm, funkcjonariuszu publicznym i w teorii konstytucyjnej reprezentancie narodu) urąga godności każdego cywilizowanego człowieka. Takie, w gruncie rzeczy obrzydliwe, metafory mają jednak swoją siłę oddziaływania. A potem jeszcze słyszymy od rządzących, że wybory prezydenckie 2020 miały znaczenie cywilizacyjne… warto to zestawić. To przecież nie jest jednostkowa sytuacja!

Oczywiście w głowach osób o prawicowych poglądach to wszystko się gładko miesza – na przykład to, że protestujemy przeciwko biciu czy katowaniu zwierząt. Zobaczymy w telegraficznym skrócie: niektórzy ludzie o poglądach lewicowych i proekologicznych chcieliby zakazu produkcji mięsa. Można to łatwo połączyć, dokleić jakiś fake news z Zachodu, wyrażający poglądy niszowe, a podawany jako rzekomo dominującą tam doktrynę, włożyć to jeszcze w celowo źle rozumianą ideę poprawności politycznej i stworzyć z tego kulę, w którą ludzie zaczynają bezkrytycznie wierzyć. Efekt? „Lewactwo/Trzaskowski/opcja niemiecka zabrania Polakom jeść mięsa” – wymarzony pasek z telewizji wiadomej. To analogiczny proces myślowy.

Magda Melnyk: Ta bezkrytyczność przeraża …

Andrzej Kompa: O tym, jak działa taka świadomość, taki światopogląd, pouczająco pisze Hampton Sides w książce „Ogar piekielny ściga mnie”, traktującej o ostatnich tygodniach życia Martina Luthera Kinga i losach jego zabójcy, który w pewnym momencie przed mordem, uciekłszy z więzienia, znalazł się pod wpływem Georga’a C. Wallace’a – skrajnie rasistowskiego zwolennika segregacjonizmu, który ze względu na popularność takich poglądów pod koniec lat 60. w Ameryce dorobił się pozycji na tyle wysokiej, że pokusił się o start w wyborach prezydenckich. Zbierając elektorów w poszczególnych stanach, zbierał również osoby wierzące w nadprzyrodzone moce, niezidentyfikowane pojazdy latające, kosmitów, próby przejmowania kontroli psychicznej państwa nad społeczeństwem itp. Bezkrytyczność i zamiłowanie do teorii spiskowych, nieumiejętność pogodzenia się ze światem i wzdychanie do jego rzekomej przeszłej, lepszej, niezepsutej formy często jak magnes ściąga do nienawistnych radykałów.

Ale też nigdy nie chciałbym zredukować wyznawców poglądów, o których mówimy, wyłącznie do osób bezkrytycznych. Niestety, w tym przypadku, często z różnych powodów, po drugiej stronie barykady stają ludzie dobrze wykształceni, posiadający wszystkie narzędzia intelektualne, aby odsiać fakty od fikcji i prawdę od nieprawdy. Podobnie jest w odniesieniu do kluczowej w tym kontekście rekomendacji WHO dla Europy dotyczącej edukacji seksualnej. Jestem przekonany, że część krytyków i siewców strachu nie przeczytała nawet dogłębnie krytykowanych najczęściej tabel z propozycjami odnoszonymi do wieku uczniów, a tym bardziej wstępu i części opisowej, zawierającej sam sposób stosowania tabel – a ogólna wymowa dokumentu jest naprawdę odmienna od tego, czym próbuje się dezinformować nasze społeczeństwo. Niestety jednak, część krytyków choćby z racji pełnionych funkcji obowiązana była przeczytać całość broszury – i ci dezinformują celowo. A przecież w gruncie rzeczy, z pominięciem tego antyintelektualnego szumu, należy apelować ponad podziałami o jedno: zacznijmy w Polsce prowadzić dobrą edukację seksualną chociaż w liceum/technikum, zamiast opowiadać idiotyzmy o tym, że liberałowie, lewica czy organizacje LGBT+ chcą masturbowania czterolatków w przedszkolach.

Magda Melnyk: Przeciwnicy mówią często o działaniach osób LGBT+ jako o zagrożeniu dla rodziny. Co na to odpowiadasz?

Andrzej Kompa: Mam liczne grono serdecznych przyjaciół i kochającą rodzinę, co zawsze podkreślam. Bo to pokazuje, jak ważne są dla nas nasze rodziny i to, czy nas wspierają. Rodzina jest dla nas tak samo ważna, jak dla każdej osoby heteroseksualnej, ale definiujemy ją w zależności od tego, jakie mamy możliwości. Rodziną dla kogoś, kto został odrzucony przez swoich rodziców i najbliższych, będą jego przyjaciele i ludzie, z którymi się związał. Rodziną osoby nieheteronormatywnej, która cieszy się kochającą rodziną, będzie jej partner/partnerka, rodzina biologiczna, przyjaciele i najbliżsi. Niezależnie od tego, każdy człowiek powinien móc indywidualnie szukać szczęścia, ponieważ nie ma sprzeczności między dobrem rodziny a dobrem pojedynczego człowieka, o ile tylko nie próbuje się pewnego kostycznego systemu wyznawców tej czy innej religii, wyznania, światopoglądu narzucać wszystkim bez względu na to, kim są i jak próbują żyć.

Trwałe więzi tworzyłem przez całe swoje życie, na długo wcześniej zanim zacząłem publicznie działać. W swojej ewolucji, której efektem jest na przykład ten wywiad, dojrzewałem nie tylko przez działalność publiczną, tą prokonstytucyjną, z którą zresztą nie zamierzam zerwać, dopóki Polska nie wróci na tory demokratycznego państwa prawa, a ja mógłbym zajmować się już tylko sprawami naukowymi i życiem prywatnym. Nie ukrywam, że takim kolejnym punktem przełomowym było dla mnie to, kiedy zobaczyłem, jak wielu moich heteronormatywnych znajomych m.in. z Obywateli.rp czy KOD-u uczestniczy w marszach równości w Łodzi i innych miastach. Równolegle wzrastało moje wzburzenie na bezczelne słowa padające z ambon i z mównic.

Mam pocieszającą wiadomość dla wszystkich, którzy dzisiaj są zasmuceni efektami wyborów. Tej wielkiej zmiany nastawienia osób LGBT+ i naszych sojuszników nie da się już zatrzymać. Marsze i parady będą coraz większe i w końcu, choćby nawet i w perspektywie dwóch-trzech dekad (oby wcześniej), dojdziemy do stanu prawa i równości identycznego z Europą Zachodnią. Myślę, że ci, którzy nas tak teraz zwalczają, zdadzą sobie sprawę, że nic się w ich życiu w gruncie rzeczy nie zmieniło. Że żyją jak żyli, ze swoimi rodzinami, a my nie narzucamy im, z kim mają się wiązać i czy mogą fakt ten upubliczniać. Obecna pisowsko-jędraszewska pruderia to kolos na glinianych nogach i musi w końcu runąć. Frazesy o neobolszewizmie w końcu przestaną działać, bo nie wytrzymują zestawienia z rzeczywistością, są strachem na Lachy, w tym zwłaszcza na czytelników „Sieci”, „Gazety Polskiej” i tym podobnych pism.

Pocieszające jest też np. choćby to, że głosy, jakoby wybory były przez opozycję przegrywane ze względu na sprawę LGBT+ (albo przez działalność organizacji LGBT+) są po ostatnich wyborach już znacznie rzadsze niż jeszcze rok temu po wyborach parlamentarnych. Myślę, że wszyscy dostrzegają, kto jest stroną agresywną, a kto walczy po prostu o swoje prawa. Bardzo cieszy coraz większe pole sympatii, coraz większa liczba osób angażujących się w ten czy inny sposób w obronę gejów i lesbijek albo osób transpłciowych. W Łodzi i nie tylko kapitalną pracę wykonują rodzice osób LGBT z organizacji „My, Rodzice”. To daje dużo nadziei. Recepta jest prosta – niezależnie od trudności i oskarżeń trzeba po prostu żyć i pracować normalnie, wspierać się wzajemnie i bronić przed agresją (albo nieżyczliwością aparatu państwowego). I dalej działać. Mnie energii na pewno nie zabraknie.

SzKODa :)

Celny tekst Bartłomieja Austena o przyczynach upadku Nowoczesnej wzbudził lawinę komentarzy po stronie opozycyjnej. Jest tam wiele cytatów, które należałoby wrzucić na billboardy i koszulki, aby koniecznie dotarły do formalnych i uznaniowych, a zwłaszcza samozwańczych, liderów opozycji. Jest także wiele słów, które po drobnych dekoracjach można by odnieść do innych zrywów – przede wszystkim KODu, ale także np. Wiosny. Za każdym razem mamy ten sam schemat, co nasuwa wniosek, że nie są to jakieś spiski, koniunkcje niesprzyjających gwiazd czy sabotaże służb. Może po prostu my jako społeczeństwo nie umiemy w budowanie silnych ruchów społecznych? Może jak dorosłe dziecko alkoholika wchodzimy raz po raz w te same toksyczne relacje, od których tak bardzo chcemy uciec?

Jedno jest pewne – jeśli tych mechanizmów nie zrozumiemy, nie przepracujemy, nigdy nie zdołamy się z nich wyrwać. Przyjrzyjmy się im zatem dokładniej.

 

1. Czas proroków

Zaczyna się od nowego prądu. Idzie jak impuls elektryczny przez określoną grupę społeczną, aktywizując coraz szersze kręgi. Jest łatwo, wszystko „idzie samo” – grupy rosną, lajki i udostępnienia puchną w oczach, nasz przekaz dociera do mas! Pojawia się ekscytacja i aktywistyczna gorączka. Nabieramy przekonania, że wszyscy wokół zaczynają myśleć tak, jak my. Droga do zdominowania sceny politycznej stoi zatem otworem. Wszyscy zgadzamy się, że nie chcemy tego, co było. Chcemy więcej, inaczej, lepiej. Do głosu dochodzą idealiści z dobrą gadaną oraz ludzie, którzy potrafią celnie wyrazić emocje większych grup. Fala wynosi zupełnie anonimowe osoby, których naturalność i amatorstwo działają na ich korzyść. Jest świeża krew, nowe twarze. Każdy zaczyna zdanie od „dotąd się nie angażowałem, ale…”

 

2. Od swoich, dla swoich!

Co się dzieje z tą energią? Trzeba ją szybko przekuwać w działanie, zanim rozejdzie się po klikach i memach. Wysypują się mniej lub bardziej profesjonalne propozycje spotkań, działań. Narwani ideowcy projektują loga, w twórczej gorączce wymyślają hasła i nazwy. Wiele z nich, niesionych pierwszymi emocjami, przetrwa. Inne przepadną w mrokach. Istotne jest, kto w tym momencie narzuci narrację. Czy będzie to poetyka styropianowa, symbole takie jak opornik czy też viral w postaci selfie na czarno z hashtagiem?

Dobór estetyki zasadniczo ustawia dalszy rozwój sytuacji.  Nie musimy nazywać, co nas de facto przyciąga lub odpycha od danej inicjatywy. Jednak podskórnie czujemy, czy to jest „nasz” ruch, czy jesteśmy „wśród swoich”. Jakiego języka wolno używać? Do jakich emocji odwołują się twórcy bannerów, plakatów, haseł? Część z nich dokonuje tych wyborów całkowicie odruchowo, bez świadomego targetowania odbiorcy. Stąd potem te słynne stękania, czemu np. KOD nie przyciągnął młodych. Czym, skoro od zarania jasne było, że estetyka, autorytety i narracja są tworzone przez starych solidarnościowców dla starych solidarnościowców?

I tu pojawia się paradoks pierwszy – chcemy grać szeroko, ale de facto podświadomie kierujemy przekaz do swojaków. Do takich, jak my. Chcemy mieć dużo osób, które myślą identycznie, ponieważ czujemy się niepewnie. Niesie nas idea, więc nie chcemy „sporów światopoglądowych”, „liberalnego bełkotu”, „socjalistycznych wymysłów”, „paździerzowych dziadów” lub „zapatrzonych w smartfonów gówniarzy”. Oczywiście nigdy nie powiemy głośno, że ich nie chcemy. Być może nawet tak świadomie nie pomyślimy. Ale tak będzie.  Austen pisze o Nowoczesnej tak:

  • Warszawa nie ufała strukturom, bo te były gdzieś daleko od Warszawy. Warszawa wiedziała lepiej.

  • W wyborach wzięły jednak udział tylko 39 osób, które wybrano tak, aby wybory poszły wedle z góry zaplanowanego scenariusza. 

     

3. Skandal założycielski

W końcu przychodzi moment, gdy nowo powstały zryw przechodzi do tzw. reala. Jakaś grupka osób ma dosyć klikania, skrzykuje się wokół konkretnych działań i przejmuje inicjatywę. Aby działać, musi się jednak, choćby roboczo, ukonstytuować. Są to momenty wielkiej gorączki, wręcz delirium, które potem owiewa wiele legend. Dokładnie w momencie, gdy zaczynają padać pytania „jak to się stało, że koordynatorem całej Wielkopolski została X?”, „Kim właściwie są ci założyciele?”, „A ten to skąd się wziął?” Odpowiedzi na te pytania są często banalne: ktoś założył grupę na Facebooku, która stała się centrum organizacyjnym. Ktoś włożył dużo pracy w organizację pierwszej akcji. Ktoś miał w telefonie wszystkie kontakty. Ktoś dostał klucze do świeżo założonego fanpage lub strony, żeby wrzucać jakiekolwiek informacje. Wszak tłum domaga się treści, ustaleń, ogłoszeń. Czy 16 grudnia robimy demonstrację? Kto ma podjąć taką decyzję? Bo ktoś musi.  To często przypadkowe osoby. Wiem, bo też byłam jedną z nich.

Ci pierwsi, często niesieni ideowym zapałem, dostają pierwsze baty. Często za chaos, niewiedzę, brak doświadczenia i błędy innych, na tym etapie praktycznie obcych sobie osób. Są jednak także osoby, które rozumieją potęgę informacji. Wiedza to władza. Telefon do osób, które mogą coś sprawić, to władza. Położenie ręki na tym, kto może się wypowiedzieć na forum, a kto nie, to władza.

Słabością tej władzy jest jej siła. Nie umiemy jej udźwignąć, bo nikt nas nie uczy pracować z ludźmi. Pracować, służyć, nie rządzić. Niby wszyscy pełni skromności Zostałem powołany, czyż nie było lepszych. Ale boją się jej użyć, gdy trzeba, by nie popełnić błędu. Wolą nie psuć atmosfery, nie być tym pierwszym, co zaczął cenzurować, wycinać i usuwać. Robią to potajemnie, bo w istocie się tego wstydzą. Boją się też jednak puścić organizację zupełnie na demokratyczny żywioł. To paradoks drugi.

Czapka Monomacha jest ciężka, a władza poparta czymś tak iluzorycznym jak konsensus nieokreślonej, internetowej mgławicy, pozbawiona realnych narzędzi, realnych wytycznych, znanych granic – jest ciężka podwójnie. To z tego okresu pochodzą pierwsze konflikty, odbijające się potem czkawką niezliczonych internetowych krucjat, gównoburz i podziałów. Bóle porodowe organizacji, pierwsze wybory ciał zarządczych, pierwsze podziały zadań. Praktycznie każda organizacja ma u swoich podstaw skandal założycielski – moment, kiedy jakaś grupa uznała, że jej wyobrażenia zostały zawiedzione.

 

4. Biada zwyciężonym

Nie umiemy w to. Nie mamy jako społeczeństwo kultury organizacji. Nie potrafimy ani wziąć odpowiedzialności za swoje błędy ani ich korygować. Większość świeżych, przestraszonych liderów prze do przodu, licząc na to, że z czasem ludzie zapomną, a niezadowoleni odpadną sami. Tyle, że każdy przełomowy moment dla organizacji powoduje wytworzenie kolejnej grupy przegranych.

Paradoks trzeci. Kochamy demokrację do obłędu, ale w organizacjach nie zawsze najlepszą metodą zarządzania konfliktem jest głosowanie. Zmusza ono wszystkich do określenia się po danej stronie. Tworzy stronę wygraną i przegraną. Naturalną dynamiką jest następnie odpadanie strony przegranej. Nikt nie dba o to, aby do przegranych wyciągnąć rękę, włączyć ich w tworzenie organizacji, nawet jeśli ich idee nie przeważyły. Dla przegranych to często kwestia honoru. Niesieni ferworem wielkich słów, deklarują, że nie będą dłużej w organizacji, jeśli… A wielkim słowom trzeba sprostać. Ideowiec nie może ustąpić, nie robi z gęby cholewy. Więc odchodzi. Każda kwestia sporna tworzy obozy, fronty. Ważne staje się nie to, by organizacja była skuteczna, tylko żeby wygrali nasi. A to przecież tylko arytmetyka.

Dla KODu szczególnie bolesnym momentem były wybory krajowe z 2017 roku – gdy ruch wyraźnie rozpadł się na „żołnierzy” Zarządu Głównego i „murarzy” Mateusza Kijowskiego. Byłam w KODzie od samych jego zarań i pamiętam, jak te same osoby w 2015 i 2016 roku ramię w ramię pracowały ciężko na rozwój organizacji. Jednak gdy przyszło do wyborów, liczyły się tylko szable, nie sympatie. Lista członków uprawnionych do głosowania rządziła wszystkim. Oddajmy zresztą znowu głos Austenowi:

Nowoczesna, jako organizacja, coraz bardziej starała się być czysta poprzez zamknięcie. Stawała się przez to coraz brudniejsza i coraz bardziej oddalona od wyborcy. Tak jak inne ugrupowania przechodziła na ciemną stronę mocy. Na każdym szczeblu liczyło się przede wszystkim kto jest nad kim, a kto pod kim. Liczyło się kto za kim podniesie rękę w wewnętrznym głosowaniu. Kto będzie przewodniczącym koła albo powiatu, kto będzie w radzie regionu, a kto w radzie krajowej. Ciągłe intrygi, nieustanne liczenie szabel. Łatwiej kontrolować kilkanaście osób, niż sto. Ot, cała przyczyna beznadziejności polskiej polityki.

To, co było energią Nowoczesnej, KODu i innych ruchów – spontaniczna współpraca, oddolna energia, chęć zmiany, praca pozioma – zostało zmielone przez maszynkę do głosowania. I tak jakoś po cichu 90% naszej energii jako organizacji schodzi na wewnętrzną wojenkę z kim lub przeciwko komu. Rozpad Nowoczesnej Ryszarda Petru na Nowoczesną bez Ryszarda Petru jest tego koronnym przykładem. Ale też wielki KOD zaczął pękać na rozmaite OdNowy, Stery na Demokrację, Grupy Akcje Częstochowa, Rebelianty Podkarpackie etc. Następnie te odpryski zaczęły znowu pękać na kolejne itd. Z KODu wyodrębnił się ruch KOD PP, potem OSA, Obywatele RP, TAMA, Tarcza… Każda grupa ma swoje zatargi, swój skandal założycielski, za który wciąż wymienia czasem rytualne ciosy na arenie. Myślimy grupowo, plemiennie, chociaż wytykamy to innym.

 

5. Wodzu, nie prowadź

Podobno mądrzejsi jesteśmy jako kolektyw niż jako jednostki. Tymczasem to, do czego polska opozycja dążyła w każdym możliwym aspekcie, z uporem pijaka, to wyłonienie lidera. Jakbyśmy byli jakimś wielkim dzieckiem, które potrzebuje tatusia. Wszyscy tatusiowie po kolei zawiedli – począwszy od Kijowskiego, na na Biedroniu skończywszy. Co gorsza, wielu z nas już u zarania wiedziało, że to się źle skończy:

Partię zarejestrowano 25 sierpnia pod pełną nazwą Nowoczesna Ryszarda Petru. Pamiętam, że wtedy drugi raz się wzdrygnąłem. Pomyślałem, że pewnie się nie znam. Pewnie nazwisko lidera, mimo że jego rozpoznawalność nie była przecież za wysoka, raczej pomoże niż zaszkodzi. Z drugiej strony od tej chwili powodzenie całego projektu zależało już tylko od powodzenia, lub porażki samego lidera. Gramy na skróty. Mało czasu do wyborów, więc wchodzimy all in. 

Był chyba rok 2016 rok, gdy pisałam publicznie, że nie podoba mi się czołobitność wobec Mateusza Kijowskiego. Był rok 2016, gdy na zebraniu regionów krzyczałam, że nie wychodzę na ulicę dla przewodniczącego tego czy owego. Śmiejemy się z ludu pisowskiego, zapatrzonego w „naczelnika”, ale sami szukamy, jako grupa, takiej postaci. Miał być Petru, miał być Tusk, miał być Biedroń. Nie sprawdził się Kijowski, rozczarował Kasprzak. Mimo wszystko wciąż o Ikarach głoszą, przepraszam, wciąż o liderach głoszą.

Najgorsze, że ci, którym tak bardzo przeszkadzała czołobitność wobec lidera, znajdują sobie nowego. Powiecie, to naturalne, ludzkie. Owszem. Jednak znowu zapominamy, że przecież bijemy się o pluralizm, o wolność słowa, o reprezentację mniejszości. To paradoks czwarty. Kochamy różnorodność, dopóki mieści się ona w akceptowanym przez nas ramach. Nie umiemy się różnić. Nie umiemy odpuścić prywaty dla wyższego celu. Dochodzi potem do kuriozalnej sytuacji, gdy jedna organizacja robi demonstrację o 11.00 w miejscu X, druga o 12.00 w miejscu Y, bo z tamtymi nie pójdą.

Liderzy są ludźmi, przeładowanymi i zgniecionymi przez zainteresowanie ich osobą. Zamieniają się w misie z Krupówek, z którymi wszyscy robią selfiki. Nie umieją powstrzymać tej czołobitności, bo nie chcą ranić uczuć ludzi, którzy tak bardzo potrzebują nadziei i wzorca. Mają wielką moc, ale niosą też gigantyczne ryzyko. Im większa idealizacja Wodza, tym głośniejszy jego upadek. O to zresztą do dzisiaj mam żal – o brak świadomości u samozwańczych liderów, że nie odpowiadają tylko za swój los, swoją karierę, swoje prywatne życie. Odpowiadają za wizerunek setek tysięcy. Za ich wiarygodność. Ich poczucie godności. Zabrakło nieraz uczciwości, uderzenia się w pierś, wzięcia błędów na klatę. Otoczeni klakierami, nie słuchali konstruktywnej krytyki i ostrzeżeń. W czym wielka szkoda, bo mądrość lidera rozpoznaje się po kompetencjach jego doradców. W tym po stałej obecności ludzi, którzy – niech będzie, że w zaciszu, poza oczami wyznawców – będą walić prawdę z dubeltówki między oczy.

Paradoks piąty? Tak kochamy równość wszystkich ludzi, ale Ukochanemu Liderowi wybaczamy więcej. Nie smucimy jego jasnego oblicza złymi wieściami. Nie stresujemy go krytyką. Po co lidera denerwować, niech się lider cieszy. A nuż się zezłości? Przestanie nas lubić? I na co nam to? Albo zostaniemy oskarżeni przez klakierów, że czepiamy się go, bo zazdrościmy mu chwały?

 

6. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem

Ogromną zaletą polskiego wzmożenia obywatelskiego, które trwa od 2015 roku, jest zwrócenie uwagi na publiczną dostępność informacji. Słusznie oburzały nas pospieszne głosowania w nocy, wyprowadzanie posłów do Sali Kolumnowej. Nic tak nie podniosło ciśnienia ulicy jak zamknięcie ust posłowi Szczerbie 16 grudnia 2016 roku. Obywatel jakby obudził się nagle i zaczął dopominać o swoje prawo do kontroli władzy, nawet jeśli dotąd przymykał na jej poczynania oko.

Pierwsze niedociągnięcia ruchów obywatelskich w tym względzie można zrzucić na kłopoty czysto techniczne lub brak standardów. Nie każdy ma przygotowanie zawodowe i potrafi napisać komunikat, który wszystko wyjaśnia. Nie każdy pomyśli o tym, że z zebrań powinien istnieć protokół, informujący nieobecnych, co ważnego zapadło. Być może wpływ miały na to czynniki czysto ludzkie: spora część osób z pierwszego rzutu to prywatni przedsiębiorcy lub freelancerzy, bo tacy mieli więcej czasu i możliwości niż pracownicy etatowi. Nie groziło im zwolnienie za aktywność polityczną. To często były też osoby rzutkie, zorganizowane, logistycznie przygotowane – miały zaplecze, biura, samochody, czasem dostęp do niezbędnych zasobów jak ksero, drukarki, krótkofalówki, kamizelki odblaskowe itd. Jednak brakowało im często umiejętności pracy w dużym zespole, komunikowania się w innym trybie niż nakazowy.

Tak zwane doły szybko zaczęły się czuć skołowane. Co się dzieje? Ktoś odszedł, ktoś przyszedł, ktoś ma nagle jakąś funkcję? Skąd? Dlaczego właściwie ona zarządza tym i tym? Kto tak postanowił? Dlaczego mamy robić to, co nam każe X? Te pytania nie wynikały zazwyczaj ze złej woli. Jednak przez przemęczonych, zestresowanych liderów z pierwszego rzutu były odbierane jako podważenie ich chwiejnej władzy. Naturalną reakcją było położenie ciężkiej ręki na kanalikach, którymi wypływały informacje. Nie bez znaczenia były też liczne pierwsze aferki, tonące w screenach z prywatnych rozmów, postach wynoszonych z zamkniętych grup i całą tą sieczką, używaną do rozgrywania pierwszych konfliktów. Grupy facebookowe szybko się uszczelniły. Na zebrania przychodzili ci, którzy mieli przyjść. To doświadczenia z KODu, ale zajrzyjmy do sąsiadów z N.:

  • Na konwencję nie zaproszono mediów, ale również wielu dotychczasowych działaczy ugrupowania, członków stowarzyszenia. 

  • Ryszard Petru postanowił, że partię będzie tworzył odgórnie, a pierwszych członków partii wskażą posłowie.

Paradoks szósty: oto w KODzie, wiodącym prym w najostrzejszej batalii o wolne media w Polsce, brakowało transparentności wewnętrznej. Brakowało notatek, komunikatów, ogłoszeń. Brakowało przejrzystości procesów, uzasadnień. Ktoś się spotykał, coś postanawiał. Ktoś się pojawiał znikąd – jak niesławny Piotr Chabora. Ktoś nagle znikał, odcinany od informacji jak od rurki z tlenem. Narastało napięcie pomiędzy zarządem krajowym, który coraz bardziej czuł się bombardowany, a regionami, wyczuwającymi, że nie mówi im się wszystkiego.

Zaczęły się wojny w social media, obracające głównie wokół władzy w rękach adminów grup i stron. Od początku poza formalnymi władzami, posiadali oni niczym nieograniczoną władzę nieformalną. Od ich decyzji nie istnieją żadne odwołania, więc dochodziło nawet do wrogich przejęć, włamań, szybkiego usuwania niewygodnych administratorów bez podania przyczyn, bez chociażby komunikatu. Takie możliwości daje technologia i nie mają one nic wspólnego z kulturą organizacji, demokracją czy choćby koleżeństwem. Oto zatem w organizacji walczącej z samowolką władzy zaczynały się wytwarzać zbuntowane doły i góry zamknięte coraz szczelniej w coraz mniejszych wieżyczkach z kości słoniowej.

Ostatecznie ludzie, pozbawieni poczucia wpływu na cokolwiek, zaczęli po prostu odchodzić.

 

7. Ekspertom dziękujemy

Odchodzili coraz szybciej także wielcy i znani, początkowo skuszeni wznoszącą się gwiazdą „Solidarności XXI wieku” (pamiętam te okładki). Tak, gdzieś to już czytaliście:

  • Think thank Lepsza Polska, kierowany przez Pawła Rabieja, dostawał od sieci eksperckiej tyle informacji, że szybko się zapchał i zaczął odpychać od siebie kolejnych profesorów, ekspertów, przedsiębiorców brakiem jakiejkolwiek informacji zwrotnej. Jednak lokomotywa jechała coraz szybciej. 

Tyle Austen. Identyczną historię niesie projekt Przestrzeń Wolności, ogłoszony z wielką pompą i ze znacznie mniejszą porzucony. Potem turkusowe zarządzanie. Nazw następnych już nawet nie pamiętam. Demokratom nie można całkiem odmówić autorefleksji – mieli świadomość, że muszą się szkolić, rozwijać, słuchać mądrzejszych. Przyszło mnóstwo akademików, profesorów, nauczycieli, dziennikarzy, ludzi kultury. Wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki. Bo byli.

Z Latającego Uniwersytetu Demokracji, fantastycznej inicjatywy na wzór podziemia edukacyjnego, zostały wióry. Autorytety były chętnie zapraszane, bo kadziły, jacy to jesteśmy fajni. Szybko się jednak okazało, że są dobierane pod kątem tego kadzenia. Dlaczego? Bo wtedy przychodziło 300 osób i każda wrzucała grosik na zbiórkę.  A jak zapraszano kogoś, kto mówił rzeczy psujące ogólne zadowolenie, przychodziło 30 osób. W końcu nie po to się jedzie w listopadzie po zmroku do sąsiedniego miasta, żeby posłuchać krakania. Nie po to się ugłaskuje zaprzyjaźnionego właściciela knajpy o salę za darmo, żeby goście wyszli niezadowoleni.

To paradoks siódmy: jeśli decyduje popularność, czyli demokracja – prawda może się nie przebić. W ten sposób zwycięża populizm, bo tak samo jak „otumanieni” wyznawcy PiSu, lubimy słuchać tych piosenek, które znamy i tych autorytetów, z którymi się zgadzamy. Kiedyś organizowałam w swoim regionie szkolenia ze skutecznej komunikacji z trudnym rozmówcą – często kimś, kto przyszedł do namiotu informacyjnego KOD lub zaczepił nas na demonstracji. Ale także z opozycją wewnętrzną. Czy muszę dodawać, że nigdy nie zawitał na nie nikt z kolegów na stanowiskach decyzyjnych, odpowiedzialnych za kontakty z ludźmi?

Chcemy się zmienić – ale nie za mocno. Chętnie przyjmiemy warsztat z lepszej prezentacji, żebyśmy lepiej wypadali na scenie, gdy przemawiamy do tłumu. Jednak już niechętnie damy posłuch komuś, kto mówi nam, że należy zmienić język, jakim mówimy do oponentów. Wolimy wierzyć w klepane uparcie mity o 500+, żeby nie odrzucać utartej narracji. Albo jesteśmy super inkluzywni i równościowi, tylko nie wtedy, gdy wykluczamy rozmówcę nieposługującego się sprawnie naszym aparatem pojęciowym. Chcemy docierać do mas, byle nie konfrontować się z ich opiniami. Różnorodność! Różnorodność! Byle nie za duża.

 

8. Skrzyknij, wypromuj się, wyrzuć, powtórz

Austen pisze do bólu celnie

  • W Polsce nikt, poza Jarosławem Kaczyńskim, nie buduje organizacji. Nikomu się nie chce. Każdy idzie drogą na skróty. Budowanie organizacji to żmudny, pozbawiony szybkich efektów proces. (…) Najsmutniejsze dla mnie w tej historii było zmarnowanie potencjału tysięcy wspaniałych ludzi, którzy w przeważającej części byli wcześniej nieaktywni politycznie. 

Mogę się pod tym tylko podpisać. KOD miał wszelkie warunki, żeby ewoluować w wielki, stabilny ruch. Miała je również Wiosna, miała je do pewnego stopnia Nowoczesna, wcześniej Ruch Palikota. Miał je Strajk Kobiet. Przez chwilę nawet Obywatele RP. Co zostało? Parę rozpoznawalnych szerzej osób, które w większości postawiły wszystko (czyli tę swoją rozpoznawalność) na jedną kartę. Była to  karta wyborcza. Być może nawet osoby te są przekonane, że ich misją jest pójść do samorządu / Sejmu / Europarlamentu reprezentować aktywistyczne masy. Na przykład Paweł Kasprzak, którego ruch zamienił się praktycznie w komitet wyborczy skupiony wokół jego osoby, zdaje się być o tym przekonany (poza tym, że jednak nie dostał się do Senatu). Humoru nie psują tym wybrańcom narodu nawet zawiasy urwane od trzaskania drzwiami, bo ich dawni zwolennicy przyszli jednak kiedyś do organizacji, a nie do lidera.

I jest jak w tym starym dowcipie, kandydaci ekscytują się w social media niczym podniecone kurczątka – rzekomym sukcesem organizacji, a tak naprawdę własnym. Odnieśliśmy sukces! Lewica wreszcie w Sejmie! Ulicznicy w samorządzie! Demokraci w Brukseli! Idziemy do przodu! To fajnie macie, myślą sobie te szaraczki sprzed komputera, które nigdzie nie idą. Które nie wiedzą, co właściwie dalej mają robić, bo organizacja nie osiągnęła żadnego z celów formułowanego z takim pietyzmem w złotej erze prapoczątku. Masy zrobiły swoje, masy mogą się rozejść. Co prawda nie pokonaliśmy PiSu, nie wprowadziliśmy równości, wolności, demokracji, różnorodności, tolerancji… co prawda dalej jest źle… ale hej, nasi są na szczycie! Mają diety! Mają biura, w których być może nawet zatrudnią paru z nas! Czy to nie cudowne?

A społeczne zaufanie do ruchów społecznych? Do świeżych partii, w których rzekomo nie miało chodzić o kolesiostwo, lizusostwo, układy, forsę, intrygi… tylko o wizję? Co z ludźmi, którzy chcieli w coś wierzyć i teraz nie uwierzą jeszcze bardziej, bo już w tym byli, natyrali się jak koń Bokser u Orwella, a teraz mogą sobie popatrzeć, jak inni jedzą konfitury? Co z tymi, co napracowali się, bo wierzyli w postulaty, o których już nikt nie pamięta? Co ze sztandarami, co kiedyś były święte, a jednak zostały bez specjalnych fanfar wyprowadzone?

Paradoks ósmy i ostatni mówi o tym, jak wielka oddolność kończy się odcięciem dołów. Wielkie cele po cichu odchodzą do lamusa. Partie i ruchy traktujemy jak chusteczki jednorazowe. Brakuje długofalowej inwestycji. Dominuje polityka rabunkowa: zbudować sobie trampolinę, wybić się, potem można zapomnieć. I naprawdę gorzka to pociecha, gdy wybitni wybijający się osuwają się potem sami po szklanej górze, bo na wymarzonych salonach trafiają na bardziej doświadczonych graczy od siebie. Marna to satysfakcja, gdy samozwańczy liderzy kończą się szybciej niż się zaczęli. Bo tak naprawdę to jednak trochę żal. Nie chodzi przecież o to, żeby temu czy owemu się nie udało. Jego porażka to zawsze w pewnym stopniu porażka nas wszystkich. 

Chodzi o to, żeby udało się grupie. A to wyklucza sukces indywidualny. Wyklucza liderozę. Ruch Skupiony Wokół. Niestety wciąż tańczymy w tym zaklętym tańcu: masy chcą liderów, więc same ich kreują. Następnie ich psują. Potem są nimi rozczarowane.

Karen Armstrong pisze w Polach krwi o tym, że wojenkom drobnych wodzów może położyć kres tylko tyrania jednego, silnego aktora. Taka podobno naturalna droga ludzkiej cywilizacji. Ewidentnie sprawdza się na prawicy, kiedyś jeszcze bardziej rozbitej. KOD miał w swoich początkach dobre odruchy, by silnego aktora zastąpić silną organizacją. Dopóki był wspólnym parasolem, miał siłę. Podobnie rozwijały się wszystkie pozostałe ruchy. Powszechność kontra elitarność, otwartość kontra zamknięcie, pluralizm kontra jednomyślność to wciąż najważniejsze konflikty polskiej opozycji.

Manifest dla nowoczesnej Nowoczesnej :)

Manifest dla nowoczesnej
Nowoczesnej.

Preambuła
Kiedy się zaczynało, przypominało to ułańską szarżę. Napędzała nas potrzeba walki przeciwko niekompetencji, koteriokracji i amatorszczyzny w rządzeniu naszym krajem. Po dwóch latach stoimy niemal w tym samym miejscu, mając w ustach niemal dokładnie te same hasła co wiosną 2015.

Co oferujemy? Spójny i korzystny dla Polski i Polaków program, który mało kto zna i z którym się nie utożsamia. Poza tym niczym się nie wyróżniamy. Mamy wodza, który nas poderwał do walki. Mamy wybitne indywidualności w grupie. Jesteśmy profesjonalni. Mamy wolę działania.

Czego nie mamy? Nie stanowimy zespołu. Mamy cel, ale słabo wychodzi nam działanie w kierunku jego realizacji. Mamy świetną nazwę, ale mamy coraz gorszą markę. Mamy wodza, ale nie mamy lidera.

Daliśmy się wciągnąć w utarczki wg scenariusza pisanego przez naszych przeciwników. Tracimy energię na jałowe dyskusje za pośrednictwem mediów, zamiast robić rzeczy naprawdę ważne. Nam potrzebna jest teraz nowa strategia. Z dokładnym określeniem celów taktycznych, które realizować będziemy w kwartalnych odcinkach czasu. Każdy członek naszej organizacji musi wziąć udział w tym twórczym procesie. Ważne jest zdanie jednostek, ale na końcu wszyscy musimy mieć wspólną wizję i plan odzyskania Polski dla Polaków i Europy.

Musimy rozpocząć intensywną pracę nad odbudową marki Nowoczesna. Konieczna jest bardziej trafna i systematyczna komunikacja z szerokimi grupami społecznymi, które na dziś stanowią główną grupę wyborczą PiS.
Społeczeństwo trzeba edukować, wyraźnie pokazywać jak obecnie wygląda demolowanie naszego państwa. Politycy PiS, tak jak w PRL, zostają ekspertami od wszystkiego. Niedouczony prawnik zostaje ministrem sprawiedliwości i generalnym prokuratorem, cyniczny oszust z odchyleniami paranoidalnymi demoluje armię, niezbyt rozgarnięta nauczycielka demoluje edukację podstawową, słynny ze swoich wypowiedzi poseł zostaje ministrem spraw wewnętrznych, nie mówiąc o nieudolnym szefie MSZ, skutecznie skłócającym ten rząd z niemal wszystkimi rządami z którymi winniśmy razem współpracować. Jednym rzeczywistym obsadzonym fachowcem okazał się prezes TVP, który wprawdzie doprowadził do zapaści finanse tej firmy, ale z drugiej strony, do perfekcji rozpędził aparat kłamliwej propagandy. Koniecznym jest uruchomienie Zespołu Naprawy Państwa – Think-tanku przygotowującego założenia pod nowoczesny system prawny, który nie pozwoli na takie sytuacje w przyszłości.

10 przykazań .N

1. Stosunek do PiS.
Musimy zweryfikować stosunek do wyborców PiS. Głosowali oni na tę partię bowiem poprzedni rząd nie spełniał zasadniczych kryteriów kompetencji. Niezbędnym jest uruchomienie „Czarnej Księgi” by punkt po punkcie wykazać niekompetencję i populizm obecnych rządów. To nie „suweren” rządzi, ale jego przedstawiciele. Czas rozliczyć obietnice wyborcze PiS. Należy wyłapywać i piętnować kolejne przykład bezwzględność rządzących w dążeniu do władzy absolutnej. Jednocześnie niezbędnym jest opracowanie zasad funkcjonowania w środowisku „brudnej” debaty, którą do perfekcji opanowały główne „twarze” PiS. Zwycięstwo jest możliwe pod warunkiem, że nie pozwolimy sobie na walkę na warunkach przeciwnika.

2. Opieka nad osobami w podeszłym wieku i niepełnosprawnymi to obowiązek państwa.
Koniecznym jest przyjęcie narodowej strategii opieki społecznej nad tą częścią społeczeństwa. Rozwiązania w tym obszarze nie mogą ograniczyć się do walki o wyższe emerytury i zasiłki. Konieczne są systemowe zmiany prowadzące do stworzenia specjalnego systemu opieki przesuwającego większą odpowiedzialność za godne życie tej części społeczeństwa z indywidualnej na społeczna. Jednym z rozwiązań jest możliwość nadawania przez sąd osobom niepełnosprawnym umysłowo statusu dziecka, ale też należy uruchomić system wspierania osób w starszym wieku
i niepełnosprawnych.

3. Efektywna gospodarka jest racją stanu Rzeczypospolitej.
Swoboda gospodarcza, podporządkowanie administracji rozwojowi przedsiębiorczości to polska racja stanu i priorytety zmian systemu prawnego. Tępienie patologii nie może powodować ograniczeń dla prosperowania uczciwych jednostek gospodarczych. Powinniśmy przygotować nową ordynację podatkową i nową, prostą, ustawę o VAT i zawsze pamiętać, że podatnik jest najważniejszym klientem państwa, nie możemy traktować go jako potencjalnego przestępcy.

4. Stanowione prawo nie może wkraczać w sferę sumienia obywateli.
Prawo nie może zastępować sumienia. Żaden związek wyznaniowy nie może publicznie apelować do zmiany prawa narzucając swój, ludzki przecież, pogląd na niektóre rozstrzygnięcia. Prawo nie może narzucać sposobu działania indywidualnym osobom, gdy ich przekonanie jest inne. „Jakże mała musi być wiara wiernych, gdy do przestrzegania jej reguł potrzebny jest nakaz prawa i jego egzekucja”.

5. Sądy rozsądzają spory sprawiedliwie i szybko.
Sprawiedliwość uzyskana po czasie, gdy szkoda mogłaby być naprawiona jest niesprawiedliwością. Niezbędnym jest zreformowanie postępowań sądowych tak, by nie były one przewlekłe. Niezbędnym jest przywrócenie samodzielnej prokuratury (przykład 9-cio miesięcznej pracy nad banalnym wypadkiem drogowym z udziałem pni premier jest typowym przykładem skutków podporządkowania prokuratury partii rządzącej). W szczególności ważną kwestią jest procedowanie z użyciem telekomunikacji oraz wprowadzenie zasady, iż obecność na sali sądowej jest przywilejem, a nie obowiązkiem. Dobór sędziów do sprawy – specjalizacja sądów: rodzinny, prawa handlowego, podatkowego, spółdzielczego, patentowego itp. Powinno się niezwłocznie uruchomić projektowanie nowelizacji kpk, kpc i kpa, ze szczególnym uwzględnieniem stosowania w procedurach sądowych telekomunikacji. Należy w tym celu powołać w N zespół dla przygotowania propozycji.

6. Parlament ustanawia prawa i kontroluje działalność rządu.
Postuluję przywrócenie w Polsce demokracji – przestrzeganiu art. 10 Konstytucji RP i zaniechaniu stosowania zezwolenia wynikającego z art. 103 p. 1 Konstytucji RP, który pozwala posłom być członkiem Rady Ministrów lub sekretarzem stanu w administracji rządowej.

7. Rząd administruje państwem w sposób kompetentny – dobór premiera i ministrów wynika z ich umiejętności, a nie z przynależności partyjnej.
Rząd powołany jest do wykonywania prawa, a nie jego stanowienia
– nie ogranicza to inicjatywy ustawodawczej, jednak praca nad kształtem ustawy winna się odbywać w Sejmie, a nie w ministerstwach. Jedynym kryterium obsady stanowisk w rządzie winna być kompetencja w danej specjalności i umiejętność zarządzania zespołami pracowników (merytokracja). Tylko w ten sposób zostanie przywrócona, opisana w konstytucji (choć dość ułomnie), zasada trójpodziału władzy.

8. Strategia energetyczna Polski jest jej fundamentem bezpieczeństwa.
Energie pozyskiwane ze źródeł odnawialnych, słońca, wiatru i geotermii powinny być priorytetem. Ruch prosumencki i polityka rozproszonych źródeł energii to podstawa nie tylko obniżania kosztów energii, ale i bezpieczeństwa państwa. Jest również bezsporną potrzeba budowy nowoczesnej elektrowni atomowej, jak też usprawniania istniejących elektrowni węglowych. Niezbędnym jest pilne dostosowanie prawa dla umożliwienia masowego pozyskiwania energii wiatrowej, wodnej i słonecznej. Koniecznym jest wprowadzenie odpowiednich systemów finansowania inwestycji, tak by nawet osoby niezamożne w prosty sposób mogły z takiej energii korzystać.

9. Powinniśmy dążyć do ujednolicenia stawki VAT i jej obniżenia finalnie do 16% (co roku -1%) oraz likwidacji PIT dla osób wynagradzanych za pracę z budżetu państwa.
Obecna sytuacja, w której pracownicy sfery budżetowej, emeryci i renciści są objęci podatkiem dochodowym jest paradoksalna
– budżet państwa wypłaca co miesiąc zarobki po to by co miesiąc część z nich odprowadzać z powrotem do budżetu. Podobnym paradoksem jest opodatkowanie zasiłków dla bezrobotnych wypłacanych z kasy państwa.

10. Demokratyczna i obywatelska Nowoczesna w demokratycznej i obywatelskiej Polsce.
Nowoczesna partia nie może być prywatnym przedsięwzięciem kilku osób. Wybory w niej muszą być powszechne i odbywać się za pomocą narzędzi elektronicznych: internet lub sms. Decyzje muszą być podejmowane po wnikliwej analizie wszystkich dostępnych zmiennych, a nie w oparciu o emocje i widzimisię politycznych dyletantów. W Nowoczesnej partii nie możemy obrażać się na mających inne zdanie, tylko czerpać z niego co najlepsze. Musimy być skuteczni.

Epilog
Celem nad celami musi być przywrócenie Polski Europie. Odbudowanie wizerunku Polski i Polaków na arenie świata. Świetność Rzeczypospolitej. Otwartość na przyszłość, zaprzestanie niekończącej celebracji przeszłości. Chwała Bohaterom lecz z żywymi naprzód trzeba iść…

Nowoczesna – Kwestie ustrojowe :)

Każda partia polityczna, stawiająca kroki na rodzimej scenie po 1989 r., proponowała innowacje ustrojowe, zarówno przed, jak i po ustanowieniu polskiej konstytucji w 1997 r. Część z pomysłów traktowana była jako karta przetargowa w wyborach i niemal od początku nie traktowano ich inaczej, jak tylko haseł na sztandary. Część, nawet i hołubiona przez pomysłodawców, nigdy nie zyskała poparcia wystarczająco silnego, by można było dla jej realizacji nowelizować Konstytucję. Nowe propozycje rzucano jednak w takt wyborów i rzuca się je nadal, z tym że po okresie obecnych rządów PiS nic nie będzie już tak beztroskie, bo próba ustawowego podminowywania lub demontowania organów ustrojowych państwa połączona z obniżaniem autorytetu urzędów najwyższych nastąpiła teraz i szybko, i z nieznaną dotąd gwałtownością. Fundamenty państwa prawa i rozumienie Konstytucji, nie wbrew jej samej, zostały poświęcone na ołtarzu skuteczności przepełnionych pychą „wybrańców suwerena”. Jak słusznie wywodzą autorzy programu Nowoczesnej, Atak na Trybunał Konstytucyjny podważył trójpodział władzy i osłabił mechanizmy konstytucyjnej kontroli. Premier i prezydent są niesamodzielni. (…). To osłabianie, a nie wzmacnianie państwa (s. 11). Jeśli opozycja chciałaby te wyjątkowo zgubne trendy odwrócić, musi zmiany ustrojowo-prawne sygnalizować i wprowadzać inaczej. Przede wszystkim jednak opanować chęć wprowadzania reform krótkoterminowych i efemerycznych tam, gdzie bodaj najbardziej liczy się trwałość i wypracowywany dekadami uzus.

Autorzy programu zdają się rozumieć wagę utrzymania ustrojowego kontinuum i zadbania o to, by zapobiec demontażowi konstytucyjnego szkieletu państwa, zaufania do jego instytucji i ciągłości prawa. Ale nawet i tu, może ze względu na potrzebę wykazania się skonkretyzowanymi pomysłami i dojrzałością oferty programowej, a może ze względu na chęć zapobieżenia recydywie obecnych ustrojowych patologii w przyszłości, dążenie do reform przeważa nad potrzebą kontynuacji. Co prawda, proponowane zmiany określa się w programie jedynie jako korekty (s. 19), ich skala jest jednak szeroka. Nawet i liberalne kręgi porzuciły najwyraźniej fundamentalną myśl, nigdy zresztą dostatecznie dobrze nie zakorzenioną, że polska Konstytucja jest tworem dobrym, dookreślającym uprawnienia organów państwowych wystarczająco, a wszelkie gnębiące państwo aberracje wynikają z niemożności porozumienia się i z poniechania konsensusu przez uczestników dyskursu publicznego na eksponowanych stanowiskach. A przecież tylko takie zrozumienie dla dbałości o Konstytucję sprzyjało dostrzeżeniu wartości w utrzymaniu przepisów ustawy zasadniczej, potrzebę zmian przenosząc na poprawę wykonywania działań w jej granicach i na docieranie komunikacji między organami konstytucyjnymi różnych obozów.

Należy mieć to na uwadze, rozpatrując propozycje ustrojowe Nowoczesnej. Program sugeruje m.in. doprecyzowanie podziałów kompetencyjnych, co jest sensowne, ale powinno być traktowane i zadeklarowane jako utrzymanie (a może podkreślenie) linii orzeczniczej Trybunału Konstytucyjnego, który już w przeszłości wyrokował w podobnych sporach kompetencyjnych. Oddania wagi tych wydanych już uprzednio decyzji w omawianym programie ewidentnie brakuje.

O ile imperatywowi zabezpieczenia praw i wolności obywatelskich oraz rzeczywiście demokratycznego procesu sprawowania władzy w kraju nie sprzeciwia się wpisany w program postulat przekazania pełnej odpowiedzialności (sc. władzy) opcji zwycięskiej w wyborach, zwłaszcza wobec zamierzonego jednocześnie podniesienia kontroli sprawowania władzy, o tyle precyzujący go pomysł systemu kanclerskiego (premierowskiego) przy zmniejszeniu roli prezydenta, otwiera kolejny problem konstytucyjny. Brzmi znajomo, to prawda, ale sam w sobie – podważając sporą część przepisów ustawy zasadniczej – nie niesie żadnego lekarstwa. Przypomnijmy, że tam gdzie Andrzej Duda najdotkliwiej godzi w polski porządek prawny, robi to nie tyle w granicach swoich prezydenckich prerogatyw, ale poza nimi (zaprzysięganie sędziów). System skupiony na prezesie rady ministrów sam w sobie nie chroni przed kolejnymi pokusami autogolpe, przywłaszczania sobie i wykonywania większego zakresu władzy niż się w istocie posiada. Lepsze uporządkowanie kompetencji władzy wykonawczej jest ważne, ale zmniejszenie pozycji prezydenta, przy jednoczesnym, cokolwiek nielogicznym i jakby na pocieszenie, utrzymaniu jego powszechnej elekcji, nie jest odpowiedzią na problemy poprzednich lat, a odbyłoby się ze szkodą dla ustrojowej równowagi. Tymczasem nacisk należałoby położyć na kulturę kohabitacji, umiejętność współrządzenia przez różne opcje w granicach istniejących obecnie uprawnień. Styk potencjalnie najbardziej newralgicznych kompetencji, choćby w odniesieniu do reprezentacji zagranicą, jest już, przypomnijmy to raz jeszcze, dawno uregulowany orzeczeniami TK.

Na marginesie warto odnotować pierwszy raz podkreślaną tak bardzo przez partię o liberalnym charakterze chęć podkreślenia reprezentacyjnych aspektów funkcjonowania prezydenta, „jego symbolicznej roli jako głowy państwa i symbolu tradycji polskiej państwowości”. To szczytne, ale i trudne do realizacji, chyba że za postulatem podążyłaby całą grupa następnych, których nie da się tak prosto ująć w ustawy: szacunek dla głowy państwa wybranej przez inną większość, wybór kandydatów z innego niż dotąd kręgu osób (autorytety prawne i intelektualne, a nie liderzy partyjni i ich substytucje, czyli raczej Zoll, Łętowska i Bartoszewski niż Tusk, Ogórek, Duda). Prezydentura symboliczna, pomysł cokolwiek nienowoczesny w programie Nowoczesnej, opiera się najwyraźniej na resentymentach z ostatnich kilkunastu lat, na wyrażonej jasno konstatacji fiaska prezydentury ponadpartyjnej, na obawie, że prezydent albo realizuje interesy swojej partii albo przeszkadza w rządzeniu. To nazbyt krzywdzące dla ćwierćwiecza III RP, ale i wewnętrznie sprzeczne. To monarchia parlamentarna bez monarchy, a jeśli tak, to lepsza byłaby już rzeczywista monarchia parlamentarna w stylu, powiedzmy, skandynawskim.

Nie dziwi obszerne miejsce, poświęcone zmianom ustrojowo-ustawodawczym, to część polskiej polityki bez wątpienia domagająca się naprawy, ale także i tu nie wszystkie zmiany wydają się iść w dobrym kierunku. Starania o poprawienie jakości legislacji odpowiadają sugestiom wyrażanym od dawna, ale rola planowanego w związku z tym Centrum Studiów Strategicznych jest niejasna i nie jest niczym ponad nośne hasło. Czy ma to być bowiem instytucja analityczna, dostarczająca rządzącym potwierdzenia albo zaprzeczenia możliwości wdrożenia tego czy innego rozwiązania, thinktank na zapleczu rady ministrów i premiera czy też superbiuro legislacyjne opracowujące ustawy? Jego publiczny charakter to trochę za mało, by nie odnieść wrażenia, że część pracy parlamentarnej/gabinetowej może być przeniesiona do innej instytucji o mniejszej do tego legitymacji – a to nie podniesie przecież samo w sobie jakości działania parlamentu. Trzeba doceniać dążenie (mocno przez Nowoczesną podnoszone) do tworzenia prawa nie ze względu na popularność sondażową, a długoterminowe potrzeby państwa, niemniej tworzenie kolejnego podmiotu politycznego winno być znacznie szerzej rozpisane i przemyślane. Rewolucyjny w kontekście polityki wprowadzania prawa jest natomiast, poprowadzony wzorcem kanadyjskim, postulat przyjmowania nowej ustawy przy jednoczesnym likwidowaniu poprzedniej (s. 86). Ma on znaczenie nie tylko w kontekście upraszczania systemu prawnego – winien, odpowiednio wyrażony w ustawach, budować świadomość uchwalania prawa na czas dłuższy i wpływać na rzetelność stanowienia przepisów prawa; podobnie może zadziałać, sygnalizowana tuż obok, uprzednia i następcza ocena skutków zmiany stanu prawnego.

Najbardziej bodaj nietrafionym pomysłem ustrojowym Nowoczesnej jest ograniczenie liczby kadencji poselskich i senatorskich do dwóch. To wyraz tej samej linii polityki i tego samego sposobu rozumienia państwa, co myśl „nie róbmy polityki, budujmy stadiony”, to przejaw głębokiej nieufności polityków wobec samych siebie. Wypominanie, co czyni się w programie na marginesie odnośnej strony, że poseł o najdłuższym stażu znajduje się w sejmie od 25 lat, to wyraz niezrozumienia wagi doświadczenia i właściwie podważanie zaufania do własnego państwa. Nie brzmi liberalnie – pachnie populizmem. Owszem, część elity politycznej Polski wymaga wymiany i przewietrzenia, ale żadne rozsądne państwo nie powinno pozbawiać się szansy posiadania korpusu wykształconych i doświadczonych parlamentarzystów, którzy przepracowali kilka kadencji w izbach ustawodawczych. Weryfikacja powinna następować poprzez dobrze skonstruowaną ordynację wyborczą, niepremiującą a priori partyjnych bonzów, a kontrola zmierzająca do wyeliminowania nadużyć i nepotyzmu powinna działać nieprzerwanie, ale ograniczenia i karencje są środkiem zbyt ostrym, desperackim. Z podobnej bezradności wychodzi też zresztą najwyraźniej kuriozalny pomysł likwidacji urzędu wojewody, potrzebnego nawet jeśliby Polska miała stać się krajem całkowicie zdecentralizowanym, jako reprezentant rządu w danej części kraju. Nasuwa się tu zresztą kolejna sprzeczność, bo skoro pozycja rządu i premiera ma ulec wzmocnieniu, to eliminacja ich wojewódzkiego reprezentanta zdaje się iść wbrew ogólnej idei zmian.

Pomysł urządzania wyborów do senatu na półmetku kadencji sejmu – to właśnie jedna z tych idei, które mogłyby przewietrzyć polską scenę polityczną, wzbogacając krajowy bikameralizm, więdnący zwłaszcza od niesławnego pomysłu jednomandatowych okręgów w wyborach do izby wyższej. Cieszy, że nie ponawia się błędu Platformy Obywatelskiej sprzed lat, chcącej utrącić dwuizbowość w ogóle. Mantrę „izba refleksji” podkreślają od lat wszyscy, ale pomysłów ożywienia Senatu, wzmocnienia jego podmiotowości nadal brak. Nowoczesnej także, bo podnosi zgrany pomysł wprowadzania samorządowców do izby, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy, że samorządy wymagają przynajmniej w części jeszcze większej sanacji niż parlament. To zresztą nie najważniejsze: jeśli senat ma mieć znaczenie, to nie na potrzeby lokalnych partykularyzmów, tylko na rzecz pozapartyjnego, globalnego spojrzenia na polską rację stanu. Wachlarz możliwości jest znaczny, od wprowadzania do izby wirylistów, poprzez włączanie w pewnej liczbie przedstawicieli szkół wyższych, po taki sposób wyłaniania senatorów, który wybije senat raz na zawsze z roli echa sejmowego i cienia w polityce międzypartyjnej. Można tylko wyrazić żal, że pomysłodawcy nie wyszli tu poza nieobiecującą rutynę polityczną.

Z zadowoleniem przychodzi skwitować pomysł podniesienia rangi i ustrojowego przemyślenia roli Trybunału Stanu, jak też deklarowane osobno przekonanie o potrzebie rugowania z życia państwowego osób winnych przestępstw politycznych i kryminalnych. Rzeczywiste narzędzie umożliwiające pociągać polityków do odpowiedzialności karnej byłoby nie tylko wskazane, ale stałoby się bez wątpliwości jednym z najskuteczniejszych mechanizmów kontroli. Jego znaczenie mogłoby być, i zapewne byłoby, nie tylko następcze, ale i zapobiegające. Tu jednak znowu niedosyt – brakuje jakichkolwiek szczegółów, które przecież wydają się dość oczywiste przy takim postawieniu sprawy. Trybunał Stanu powinien zostać odpolityczniony, a jego zależność ustrojowa od sejmu – przerwana. Przed tak pomyślanym ciałem stanąłby problem legitymizmu jego wysokich uprawnień, i to też trzeba przemyśleć, a następnie jasno zwerbalizować. Inaczej pomysł, w tak amorficznym kształcie, nie jest niczym jak tylko życzeniem dość niepoważnie i niewyraźnie wyrażonym. A przecież w ciągu najbliższych kilkunastu lat czeka nas przynajmniej jeden rzeczywisty, fundamentalnej rangi, proces przed TS. Nie może być do tego czasu żadnych wątpliwości odnośnie do kompetencji, umocowania i demokratycznej formy działania tego gremium.

Biorąc pod uwagę kluczową rolę, jaką w obronie ładu państwowego w Polsce odgrywa ostatnio Trybunał Konstytucyjny, dziwi stosunkowo odległe miejsce, w którym autorzy programu w lapidarny sposób zapewniają o przywróceniu Trybunałowi odpowiedniego miejsca w strukturach instytucjonalnych państwa i potwierdzają konieczność uznawania powszechnego obowiązywania i ostatecznego charakteru wyroków (s. 20 i 28). Nowoczesna ma niewątpliwe zasługi w obronie TK, które winny być pamiętane i które dodają wiarygodności wyrażonej tu deklaracji. Miejsce w tej części programu można też uzasadnić systematyką wewnętrzną Konstytucji. Warto by jednak, tym niemniej, właśnie ze względu na obecny bezprecedensowo silny i barbarzyński atak na Trybunał, na Sąd Najwyższy i na Rzecznika Praw Obywatelskich, szerzej i wcześniej podjąć wątek, któremu przecież ta akurat partia poświęciła wiele uwagi i starań. Więcej jeszcze: należałoby również, nawet w tak skrótowej ofercie, odnieść się do pata ustawowego, zadeklarować (co wiemy z generalnej polityki .N) potrzebę restitutio in integrum w odniesieniu do kwestii trybunalskiej mocniej jeszcze niż tylko w punktach planu na pierwszych 12 miesięcy rządzenia (s. 120), potępić ponowioną kilkukrotnie niekonstytucyjność ustaw o TK przyjętych przez obóz „dobrej zmiany”. To jednak tylko kwestia detali i ujęcia – generalna wymowa jest szczęśliwie silna i nie pozostawia wątpliwości co do wyznawanego stanowiska.

Osobnego podsumowania wymaga wyrażona w ostatnim punkcie trzynastu postulatów ustrojowych dążność do delegalizacji bądź ograniczania działania organizacji cechujących się rasizmem, szowinizmem i nienawiścią, z osobnym oznaczeniem organizacji anarchistycznych i przeciwpaństwowych. Jak długo takie narzędzie znajduje się w rękach osób o liberalnym i otwartym światopoglądzie, można nie bać się o wolność słowa i bezpieczeństwo przed ekstremistami. Trzeba by tylko tak sformułować oczekiwane przepisy, by w razie ponownego dojścia do władzy środowisk nieliberalnych, albo, nie daj Boże, kręgów skrajnych i radykalnych, nie mogły być one użyte do gromienia opozycji i światopoglądów uznawanych za skrajne z pozycji skrajnej prawicy (co w praktyce oznacza środek, środowiska wolnomyślicielskie, organizacje mniejszościowe itp.). Sam jednak postulat urzeczywistnienia i poszerzenia zapisów istniejących już przecież w naszej Konstytucji należy ocenić pozytywnie. Zwłaszcza w obecnej sytuacji w Polsce i Europie, wobec nasilenia postaw rasistowskich, ksenofobicznych i nietolerancyjnych przy jednoczesnych próbach usprawiedliwiania tego rodzaju zachowań, oswajania z nimi społeczeństw oraz celowego, demagogicznego zrównywania nacjonalizmu z patriotyzmem.

Program Nowoczesnej nie niesie zatem rewolucji ustrojowej, tyleż nierealnej i niepotrzebnej, co i nawet niewskazanej przy obecnej próbie poniżenia i demontażu ustawy zasadniczej z 1997 r. Sądzę, że do zmian tych rozdziałów Konstytucji, które regulują działanie głównych instytucji państwowych, nie należy wracać, dopóki polski dyskurs polityczny nie odzyska zdolności przeprowadzania zmian w uzgodnieniu z oponentami, przy szerszej zgodzie między stronnictwami politycznymi. Dobrze, że nie wracają z nową partią stare pomysły ustrojowe Platformy Obywatelskiej, szkoda natomiast, że nowe propozycje nie są bardziej dopracowane. W tej sytuacji brak radykalizmu jest dodatkową zaletą.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję