Quo vadis, Ecclesia? :)

Lucjan Wesołowski i Edyta Pilichowska

Edyta:

Chrześcijaństwo jako religia  nie jest jednorodne i nigdy nie było. Różni się wyraźnie nie tylko w swoich zewnętrznych formach, ale także – jak wiemy – w sposobie postrzegania samej postaci Jezusa  i w sposobie kontynuowania jego nauk, a także w regulacjach dotyczących życia społecznego.

Chrześcijanie już w pierwszych latach po śmierci Jezusa zaczęli dzielić się na tzw. sekty i nie byli jednorodni w postrzeganiu jego nauk, mowa o tym już w Dziejach Apostolskich, a zwłaszcza w listach św. Pawła, gdzie znajdujemy informacje o różnorodnych ideach dzielących poszczególne grupy.

Wraz z upływem czasu – w wyniku oddziaływania różnych czynników politycznych i społecznych – wyłoniły się dwa oddzielne, główne nurty. Mowa o kościele rzymskokatolickim, który rozwijał się na terenach zachodniej części dawnego imperium rzymskiego oraz prawosławiu (część wschodnia). Podział na te dwa nurty został potwierdzony w roku 1054 w ramach tzw. wielkiej schizmy (nazywanej także schizmą wschodnią). Pojawiały się inne odłamy, a w XVI wieku w wyniku reformacji zaczęły się konstytuować różne kościoły protestanckie. Warto też wspomnieć o kościele anglikańskim, mormonach itd. Motywem łączącym jest Jezus jako Mesjasz, uznawany przez wszystkich chrześcijan.

Kościół rzymski (który zarządza katolicyzmem i organizuje życie katolików) na przestrzeni wieków  wyrządził chrześcijaństwu mnóstwo zła, odchodząc od idei obecnych w naukach Jezusa. Zamiast tego Kościół rozbudowuje do dziś instytucję o strukturze piramidalnej, w której często mamy do czynienia z ludźmi bardziej podobnymi do urzędników niż do nauczycieli duchowych (którymi być powinni). Kościół rzymski podzielił wspólnotę, jaką byli pierwsi chrześcijanie (czyli zgromadzenie wiernych, ludzi połączonych poprzez wiarę) na tych, którzy rządzą i podwładnych, na panów i sługi, w pełni realizując ideał feudalizmu, który w Kościele rzymskim jest żywy do dzisiaj. Wierni stali się petentami i  poddanymi władzy urzędników Kościoła, mimo iż Kościół rzymski właśnie jako instytucja uważał się i nadal uważa za kontynuatora nauk Jezusa.

Jednak mimo wszystkich nadużyć, a nawet zbrodni (jak nawracanie siłą czy działalność inkwizycji), słowa o przebaczeniu i miłości były nadal cytowane. Choć różnie to wyglądało w praktyce, zwłaszcza jeśli chodzi o instytucję samego Kościoła, to jednak w wymiarze społecznym i religijnym zasady te zostawały w pamięci.  Muszę jednak dodać, że tej „oficjalnej” religii katolickiej nie nazywam chrześcijaństwem.

***

Edyta: – Można odnieść wrażenie, że wielu ludzi w naszym kraju zapomina, że chrześcijaństwo to nie tylko katolicyzm.

Lucjan: – Tak, masz rację. Ja uważam się za chrześcijanina, ale w sensie popierania nauki miłości.

– Kościół rzymski zbudował sobie taką pozycję, jak gdyby był jedynym prawdziwym kontynuatorem nauk Jezusa.

– Można się długo o to spierać, ale z mojego punktu widzenia mógłbym to nazwać zawłaszczeniem.

– W moim rozumieniu, aby być chrześcijaninem należy podążać za indywidualizmem duchowym w oparciu o bardzo proste nauki Chrystusa. Nie poddawać się przywódcom duchowym, bo to Chrystus zaprezentował to, co powinno być trzonem, bardzo proste trzy czy cztery zasady. Reszta to dekoracja z rzymskiego imperium. Dlatego dla mnie katolicyzm nie jest w żaden sposób powiązany z prawdziwym chrześcijaństwem poza powoływaniem się na Chrystusa.

– Mocno to ujęłaś. Nie byłbym aż tak stanowczy, ale zgadzam się, że w katolicyzmie jest wiele rzeczy odległych – moim zdaniem – od tego, co znalazłem w Ewangelii. Nawiasem mówiąc, będąc na studiach przeczytałem sporo książek na temat chrześcijaństwa (katolickich, protestanckich i innych), prowadziłem przez rok ośrodek duszpasterstwa akademickiego, napisałem pracę magisterską na temat „Jezusa z Nazaretu” Romana Brandstaettera. Mając więc pewną wiedzę na te tematy jestem generalnie dość bliski temu, co piszesz.

– Uderza mnie, że słowa Chrystusa w katolicyzmie są za słowami księdza, a Jezus poniekąd pozostaje na drugim planie. Ludzie słuchają papieża, jakby był prorokiem i jakby to on” objawiał wiarę”.

– Mam podobne wrażenie w niektórych sytuacjach.

– Wielokrotnie wykorzystywano to do pociągnięcia ludzi za sobą dla podboju, dominacji, kontroli, nienawiści wobec innych grup (np. pogan czy nawet współwyznawców), podobnie jak to teraz jest z ISIS i jego przywódcami. Oczywiście mówię o zjawiskach ekstremalnych, takich jak Święta Inkwizycja, która została powołana do obrony i utrzymania „czystości wiary” ze względu na szerzącą się wtedy różnorodność poglądów na tematy religijne; ale także ze względu na indywidualizm religijny, niebezpieczny dla hierarchii kościelnej i ówczesnej struktury Kościoła.

–  Zgadzam się z Tobą.

– Dołączam do tego podbijanie innych narodów i narzucanie im wiary, kultury itp., zamiast głoszenia Jezusowej Dobrej Nowiny i pozwolenia ludziom, aby wybrali to, co im bardziej odpowiada.

– Tak! Wolność wyboru, szacunek dla drugiego człowieka to dla mnie sprawy fundamentalne.

– A przecież Jezus nigdy nie namawiał do podbojów, co więcej namawiał do życia w miłości i pokoju z „poganami”, pozostawiając tylko Bogu sąd nad ludzkimi uczynkami.

– Wystarczy przeczytać choćby jedną z ewangelii, żeby to zobaczyć. Idee, nawet najpiękniejsze i najczystsze, mogą się stać się punktem wyjścia do budowania struktur i systemów niekiedy bardzo od nich odległych… I do działań wręcz odwrotnych do ducha tych idei…

– Przede wszystkim dziwi mnie kult papieża, obecnie niemal celebryty. Poszukiwanie świętości w wytypowanym do tego człowieku to jest jakaś dramatyczna potrzeba prostych ludzi, aby można było bezgranicznie komuś wierzyć…

– Tak, to dziecinna potrzeba „rodzica”, który za nas zdecyduje, który wie lepiej… Nasza niedojrzałość emocjonalna i umysłowa… Jest w nas (a przynajmniej w wielu z nas) potrzeba oparcia się na kimś, komu przypisujemy większa od nas siłę, władzę, mądrość, czystość duchową itp. (niepotrzebne skreślić…).

–  Instytucja Kościoła sama wypracowała taki stosunek do postaci papieża, który niemal – zwłaszcza ostatnio – jest traktowany jak inkarnacja Jezusa, a co najmniej jego autoryzowany przedstawiciel.  Kościół wprowadza dogmaty – ogłaszane właśnie przez papieży, samowolnie manipulując postrzeganiem zarówno niektórych postaci np. Maryi, Marii Magdaleny, jak i pewnych zagadnień, jak np. kwestia odpuszczania grzechów przez instytucję Kościoła, spowiedź, przykazania kościelne. Sam sposób traktowania papieża, otoczenie go ochroną, luksusem, obowiązek całowania pierścienia to coś jak poddaństwo feudalne.

– Czuję głęboki sprzeciw przeciwko takim rytuałom. Dobrze, że ostatni papieże, a zwłaszcza Franciszek (do którego czuję dużą sympatię) zmienili wiele w tych kwestiach.

– Bo było w tym coś takiego, jakby papież był kimś w rodzaju  cesarza rzymskiego, władającego niemal całym znanym ówczesnym Rzymianom światem.

– Kościół po kilku wiekach walki utrzymywania się (o ile to możemy dzisiaj właściwie ocenić) blisko nauki Jezusa, a jednocześnie walki o przetrwanie został wprzęgnięty w struktury władzy. I odtąd zaczęła się degeneracja. Tak to przynajmniej widzę.

– Pomijam już kult świętych, co jest formą politeizmu praktykowanego przez Kościół.

– Słuszna uwaga… Takich kwestii jest więcej. Pewnie wiesz, że na samym początku dziejów chrześcijaństwa biskup Rzymu był tylko jednym z równorzędnych biskupów.  A dogmat o jego nieomylności w sprawach wiary ogłoszono dopiero w roku 1870. Część wiernych sprzeciwiła się temu dogmatowi, w wyniku czego powstał tzw. starokatolicyzm. Ale najważniejsza dla mnie sprawa (o której mało kto wie) to fakt, ze Kościół katolicki naucza tylko 9 przykazań. Jeśli przeczytasz obecne w dwóch księgach Starego Testamentu przykazania (w Księdze Wyjścia i w Księdze Powtórzonego Prawa), to jest tam jedno (drugie w kolejności), którego Kościół katolicki nie naucza –  o nieoddawaniu czci wizerunkom. Żeby utrzymać liczbę 10 przykazań, Kościół rozbił ostatnie z nich na dwa (dziewiąte: Nie będziesz pożądał itd… Dziesiąte: Ani żadnej rzeczy, która jego jest). Zwrócił mi na to uwagę pewien pastor.

– A wie Pan, co mi pomogło odkryć dla siebie wartość nauki Chrystusa? Buddyzm… Być może nawet nie wiem, że jestem bardziej buddystką niż chrześcijanką.. Jestem bliska przemieszaniu obu nauk, które wydają się być bliźniacze.

– Ja widzę w nich duże różnice, ale też zbieżności. I sam łączę w moim systemie wierzeń chrystianizm z buddyzmem i elementami innych nurtów duchowych. Używam określenia „chrystianizm”, żeby odwołać się bezpośrednio do nauk Jezusa zwanego Chrystusem, a nie do jakiejkolwiek formy religii, opierającej się na jego nauczaniu.

– Ja się akurat opieram na Nowym Testamencie, jeśli chodzi o chrześcijaństwo, ale wspieram to buddyzmem. Ważne też było i jest nadal dla mnie poznanie filozofii wschodu (filozofia jogi itd.), a także religii żydowskiej z czasów Jezusa, co pozwala lepiej rozumieć jego nauki.  Dla mnie jest bardzo istotne, że w Nowym Testamencie Chrystus występuje z pozycji nauczyciela, Mesjasza, który nadaje kobiecie równy status, traktuje ją z partnerstwem, szacunkiem, nie jak kogoś, kto ma być poddany. A już w dziejach apostolskich (to nie są słowa Jezusa, lecz uczniów) wyraźnie mówi się o poddaństwie kobiety wobec mężczyzny.

– Zapewne takie podejście Jezusa do kobiet było czymś trudnym do zaakceptowania w tamtych czasach, w tamtym środowisku. Myślę, że było rewolucyjne, jest mi ono bardzo bliskie.

– Mogłabym zażartować, że żaden Bóg takiego prawa – o poddaństwie kobiety – wymyślić nie mógł.

– A ja bym się przyłączył…

– Nasunęły mi się jeszcze takie myśli à propos chrześcijaństwa: prawo kamienowania za cudzołóstwo to prawo żydowskie i w tym kontekście tak ważne było mówienie i przekonywanie o „niepokalanym poczęciu”. Decyzja Józefa – jeśli traktujemy te postaci jako historyczne – była jedyną drogą, aby uratować życie tej kobiety. Zgodnie z prawem żydowskim Józef – jako już poślubiony, ale w sensie praktycznym narzeczony, który jeszcze nie współżył z Maryją -miał prawo zażądać jej ukamienowania. I stąd tak ważne jest w opowieści  ewangelicznej pojawienie się anioła. Nie wiemy, jak było naprawdę… Czytałam bardzo ciekawe opracowanie o społeczności żydowskiej w kontekście wiary i organizacji społeczeństwa w czasach Chrystusa. Maryja zaszła w ciążę, kiedy wyjechała, była rozdzielona z Józefem, a zatem było pewne, że nie on jest ojcem – niezależnie od tego, czy została uwiedziona, czy napełniona wolą Bożą….

– Oczywiście to ważne z punktu widzenia historycznego, jeśli mówimy o początkach chrześcijaństwa i jego kontekście kulturowym. Do dzisiaj w społeczeństwach islamskich istnieje ten problem i kobiety są kamienowane.

– Chrystus powiedział, iż po nim przyjdą inni prorocy, aby zwieść ludzi, i ze poznamy ich po owocach, bo dobre drzewo nie zrodzi złych owoców, jak i złe drzewo nie zrodzi dobrych…

– Dla mnie to jeden z najważniejszych drogowskazów życiowych.

– Czy ktoś używa religii czy jakiejkolwiek filozofii w celu uporządkowania życia społecznego, czy też dominacji – właśnie w nauce Chrystusa wychodzi to dokładnie na jaw…

– To, co uważam za sedno Ewangelii, to idee miłości, przebaczenia, zrozumienia, szacunku, prawdy.

– Czy mam nienawidzić kogoś, kto urodził się w Indiach, Nepalu, Tybecie czy innym kraju, w którym panuje inna religia? Albo jak mam traktować kogoś, kto tutaj w Europie wyznaje buddyzm czy inną religię, a unika krzywdzenia, czyni dobro? Chrystus o tym wyraźnie mówi, zastrzega też, że zbawienie i miłosierdzie Boga nie będzie dotyczyło tylko „zakonu”, czyli innym słowy społeczności żydowskiej. Zakon w tym ujęciu to zbiór obowiązujących Żydów praw opartych na unii z Bogiem (w która wierzyli i wierzą wyznawcy mozaizmu, czyli religii mojżeszowej). I że będziemy sądzeni wedle czynów, a nie zakonu (czyli przynależności do religii, społeczności wyznającej pewną religię)… I że będzie zbawienie dla pogan, bo Bóg patrzy na uczynki, a nie będzie zbawienia dla tych, którzy pozornie przyjmują religię, a czynią zło.

– Dla mnie to fundament myślenia religijnego czy szerzej duchowego. Czynienie dobra, miłość w każdej formie, do których zaliczam przyjaźń, szacunek, tolerancję itp. Nie dogmaty.

– Każdy człowiek ma prawo do miłosierdzia, jeśli tylko czuje żal za wyrządzona komuś krzywdę. Tylko Bóg go może osądzić, w sensie boskiego przebaczenia lub potępienia.

– Ja akurat w tej sprawie wierzę w to, co znalazłem w wypowiedziach wielu dawnych i dzisiejszych przewodników duchowych – że nie ma sądu ani potępienia. W kolejnych wcieleniach uczymy się, doświadczamy, rozumiemy coraz lepiej samych siebie i innych. Krzywdzimy innych idąc za naszymi słabościami, ignorancją, ego. A im więcej jest w nas czystości i harmonii, tym mniej zła wyrządzamy. Drogą do tego jest praca nad sobą, pogłębianie zrozumienia siebie i innych, stopniowa rezygnacja z utożsamiania się z własnym ego.

– Mogłam w moim niezbyt długim życiu zobaczyć wiele przykładów, jak wiele jest w naukach Chrystusa prawdy, bo przede wszystkim wiara jest w nich oparta na dobrowolności. I na uczynkach, a nie na zewnętrznych objawach pseudopobożności, która ma na celu wyniesienie społeczne czy inne korzyści.

– Warto tutaj przypomnieć sławne słowa Jezusa o faryzeuszach…

– Chrystus ostrzegał przed fałszywymi kapłanami, którzy pragną jedynie bogactw i zaszczytów, pokazywał inna rzeczywistość duchową. I to było powodem jego potępienia właśnie przez kastę kapłanów i arystokracji. Chrystus uderzył w ich system – bogacenia się kosztem ludzi, budowania pozycji społecznej na rzekomej pobożności.

– Tak to wygląda, jeśli czytamy Ewangelię.

– To jest nadal bardzo aktualne, bo ludzie nie zmienili się zbytnio. To, że używamy dziś internetu  i wielu urządzeń nie zmienia faktu, że na poziomie ludzkim wciąż jesteśmy tacy sami lub podobni do naszych przodków. Rodzimy się tacy sami.

– Myślę, że nie jest tak do końca. Sądzę, że się zmieniamy. Nawet na przestrzeni mojego życia zauważyłem, że podwyższył się poziom inteligencji i wrażliwości kolejnych pokoleń.

– Ale przechodzimy przez te same procesy, jak choćby bezradność dziecka, potrzeba opieki, potem dorastanie, szukanie miłości, osadzanie siebie w społeczeństwie w takim czy innym wymiarze. A potem starość i znowu potrzeba opieki. Jemy, pijemy, oddychamy… Jesteśmy dobrzy lub czasem nie… Mamy dokładnie te same zadania duchowe, co  ludzie  2 tysiące lat temu…

– Z ostatnim zdaniem nie zgodziłbym się, myślę, że powoli dojrzewamy jako ludzkość, pojawiło się wielu ludzi, którzy czują i myślą inaczej, niż ich rodzice czy dziadkowie. Nie mówię, że lepiej, ale inaczej, co często wiąże się z wyższym poziomem świadomości. Choćby rozszerzenie się wegetarianizmu pojętego jako idea niekrzywdzenia zwierząt albo ruchów ekologicznych czy zmierzch „świadomości łowcy”. Moim zdaniem istnieje postęp duchowy, choć z drugiej strony manifestuje się też pogłębienie postaw agresywnych i destrukcyjnych. Być może jesteśmy świadkami tego, co niektórzy przewidywali już dużo wcześniej –  ostrej polaryzacji postaw, wyraźnego postawienia przeciw sobie sił Dobra i Zła… Czas pokaże…

***

Lucjan:

Nic w materialnym świecie nie jest do końca dobre albo do końca złe, jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie możliwe punkty widzenia… Nasza rozmowa dotyczyła głównie negatywnych aspektów działalności Kościoła katolickiego, ale moglibyśmy znaleźć także wiele jej aspektów pozytywnych. Niemiecki myśliciel duchowy, autor wielu książek i artysta malarz Bo-Yin-Ra (Joseph Anton Schneiderfranken, właściwie Joseph Anton Schneider, 1876-1943) napisał, że w świecie materialnym idee mogą zaistnieć tylko o tyle, o ile zostaną przełożone na język materii. I tutaj należy oddać Kościołowi to, co mu się należy jako instytucji, która przekładała – w sposób mniej lub bardziej udany – idee Jezusa na konkret. Z całą pewnością w historii Kościoła możemy znaleźć wiele kart godnych uznania i szacunku. Należy też oddać hołd wszystkim ludziom, którzy w ramach Kościoła starali się czynić dobro i przeciwstawiać złu. Najnowsza historia naszego kraju i świata zna wiele takich postaci. Kościół położył wielkie zasługi w procesie demontażu socjalizmu realnego w Polsce i w czasie transformacji. Jest w nim wielu księży, zakonników, zakonnic i hierarchów postępujących w myśl ewangelii.

Problemem jest to, przeciwko czemu występował Jezus – zbytnie angażowanie się w sprawy świata doczesnego, uleganie mirażom władzy, posiadania, wpływu na umysły. Wiąże się z tym popieranie pewnych opcji politycznych (choć przecież Jezus powiedział „Królestwo moje nie jest z tego świata”), używanie sformułowań, które wydają się nie mieć wiele wspólnego z Jezusowym językiem miłości i przebaczenia, próby odgórnego wprowadzenia religii na egzaminy maturalne, postawa wobec trudnych zagadnień społecznych jak aborcja itp. Wbrew temu, co zapewne myśli wielu biskupów, próby wywierania nacisku na społeczeństwo muszą się skończyć (co jest opinią wielu publicystów, socjologów, psychologów, działaczy społecznych itd. ) oddaleniem się wielu ludzi od Kościoła (co nie musi oznaczać oddalenia się od wiary). Inne przewidywane konsekwencje to utrata aktualnego wpływu na katolickich obywateli Polski i – w mniejszym lub większym stopniu – pozycji szanowanej instytucji życia społecznego.

W moim odczuciu jedyna prawdziwie chrześcijańska droga ku przyszłości to skupienie się na tym, czego uczył Jezus, wyzbycie się ambicji, które z jego nauczaniem nie mają nic wspólnego (lub mają bardzo niewiele), bycie z wiernymi (a nie przeciw nim). Wykluczanie, potępianie, piętnowanie nie jest w moim odczuciu naśladowaniem Jezusa. Jest nim MIŁOŚĆ w wszelkich jej przejawach. A przynajmniej ja tak rozumiem drogę, którą pokazał Jezus…

Zdjęcie: Edyta Pilichowska_DSC9263_int

ONZ 66, czyli skaranie boskie z tymi pedałami! :)

Wypowiedź niedopuszczalna, lecz nie nosząca znamion

Nie wiem, dlaczego pustynni Izrealici tępili homoseksualistów. To pewnie taki koloryt lokalny społeczeństw żyjących w skrajnych warunkach, wyobrażających sobie, że każda zmarnowana porcja nasienia to utracona szansa na urodzenie się jeszcze jednego chłopca i zdobycie jeszcze jednej pary rąk do pracy. Jakkolwiek z tym było, potępienie „sodomii” zapisali sobie w swoich świętych księgach, które po kilkuset latach zrobiły karierę w Grecji, Rzymie i na całym Zachodzie. I to do tego stopnia, że niektórzy czytelnicy do dziś jeszcze głoszą, że homoseksualizm jest, jak to eufemistycznie ujmują, „nieładem moralnym”. Nastąpił tu wszelako niemały postęp, skoro jeszcze kilka stuleci temu święta inkwizycja gejów tropiła i oddawała w ręce siepaczy, jak jakich heretyków czy innych czarowników. Pewien progres notuję zresztą również we współczesnych biografiach całkiem indywidualnych. W roku 1986 słyszałem, jak przyszły rektor KUL wylewał gorzkie żale na homoseksualistów w publicznej debacie z pewnym profesorem z Łodzi, a w roku 2004 słyszałem na Zjeździe Filozoficznym w Szczecinie wypowiedź tego samego księdza profesora pełną wyrozumiałości dla wspólnego zamieszkiwania ze sobą kochających się par homoseksualnych. Nie wątpię, że za sto lat Kościół będzie tak samo niechętnie wspominał swoje dzisiejsze oficjalne opinie na temat homoseksualizmu, jak dziś niechętnie wspomina krwawe krucjaty, działalność wspomnianej inkwizycji albo chociażby papieskie potępienia swobód obywatelskich, wolności prasy itp. sprzed ledwie półtora stulecia. Tymczasem jednak musimy się jeszcze trochę pomęczyć.

Większość państw odmówiło podpisania przedstawionej 18 grudnia 2008 r. deklaracji ONZ wzywającej do zaniechania karania i prześladowania homoseksualistów. W 60 rocznicę Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka z inicjatywą potępienia prześladowań gejów wystąpiła Francja i Holandia. Zachód powiedział „sprawdzam” i wyszło szydło z worka: na liście krajów odmawiających podpisania deklaracji znalazło się kilka ciekawostek. Według różnych źródeł, homoseksualizm jest karany w 70-90 państwach świata, a w siedmiu z nich karany jest śmiercią. Trudno spodziewać się po nich poparcia podobnego apelu. Są jednak i takie kraje, które homoseksualistów wprawdzie nie wtrącają do więzień i nie ścinają im głów, ale jakoś na ów elementarny gest solidarności z prześladowanymi nie było ich stać. Małoduszność i kiepsko skrywana „homofobia” zdają się tworzyć ciepłą polityczną otulinę dla tego innego świata, który istnieje sobie obok nas, pławi nasze ciała w ciepłych morzach i sprzedaje nam ropę do samochodów. I tak to 60 krajów uchwaliło sobie kontrdeklarację, wzywającą do niewywierania nacisków na suwerenne państwa „w kwestiach obyczajowych”. Jak należy rozumieć, w państwach tych takie już są obyczaje, że homoseksualistów bije się i zamyka w pudle i nikomu nic do tego. Bowiem, jak wiadomo, co kraj to obyczaj.

Jak widać, w sprawie deklaracji wzywającej do depenalizacji homoseksualizmu państwa przyjęły różne postawy. Jedne siedzą cicho i nie podpisują, inne nie podpisują i się z tego tłumaczą (np. głosząc, jakoby deklaracja prowadziła do akceptacji… pedofilii), jeszcze inne podpisują „kontrdeklarację”. Tak czy inaczej, świat podzielił się na dwie części: tych, którzy po prostu potępiają dyskryminację gejów i tych, którzy ją potępiają tylko troszeczkę i warunkowo albo wręcz ją popierają, jawnie lub przewrotnie – udając, że jej nie ma, albo też zachowują obojętność. Szeroki to front. I tak w znakomitym towarzystwie miłośników arcyheteroseksualnego ładu naturalnego, potępiających syjonizm, pederastię, pedofilię, masonerię, liberalizm i kosmopolityzm znalazło się pewne małe państewko położone na wzgórku w centrum Rzymu. Nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby jego wpływy nie sięgały od Przylądka Horn po Kłajpedę. Watykan, rzecz jasna, nie ma nic przeciwko niekaraniu homoseksualistów, obawia się jednak, że pewne niejasności prawne w dokumencie mogłyby spowodować presję na niektóre państwa, aby zaakceptowały małżeństwa homoseksualne. Co więcej, jak twierdzi abp. Migliore, apel mógłby doprowadzić do tego, ze homoseksualiści zostaliby zdefiniowani na forum międzynarodowym jako grupa dyskryminowana.

Jak się domyślamy, Watykan obawia się nacisków rządu polskiego albo chińskiego, aby zaakceptował w prawie kanonicznym małżeństwa homoseksualne księży-obywateli Watykanu, zaś mordowanie w tzw. majestacie prawa homoseksualistów w niektórych nieodległych od nas krajach w opinii Stolicy Apostolskiej nie czyni z nich „grupy dyskryminowanej”, gdyż Pan Bóg wszystko im przecież wynagrodzi. Z wielką troską pochylamy się nad tymi argumentami i dodajemy jeszcze jeden. Gdyby, co nie daj Boże, jakieś państwo katolickie słuchając podszeptów rozwiązłych liberałów uznało homoseksualistów za grupę zagrożoną dyskryminacja i objęło ich jakąś „akcją afirmatywną”, to homoseksualni obywatele tego państwa mogliby żądać przyjmowania ich do seminariów duchownych, pomimo, że Kościół katolicki takich kleryków sobie nie życzy. Na małżeństwa homoseksualne Kościół i tak już nie poradzi. Wszystkie państwa, w których są już one usankcjonowane prawnie albo mają szansę zostać wkrótce zalegalizowane, apel podpisały. Fakt ten nie będzie miał już zapewne istotnego wpływu na postępy ich wewnętrznej legislacji, będąc raczej wyrazem istniejącej już tendencji, a nie przyczyną sprawczą kolejnych aktów, a tym bardziej nie będzie miał na nie wpływu fakt, że apel podpisało bądź nie jakieś państwo trzecie, np. Watykan. Tymczasem jednak ewentualny niekorzystny dla Kościoła wyrok będący skutkiem skargi kandydata do stanu kapłańskiego, w jakimś państwie, które nie chroni na swym terenie jurysdykcji Watykanu konkordatem, byłby z pewnością niemiłą przygodą. Gdyby Watykan podpisał apel, przygoda, dziś należąca do legal fiction, stałaby się o wiele bardziej prawdopodobna. Biorąc więc pod uwagę to wszystko, co mówi abp. Migliore oraz rzecznik Watykanu, kard. Lombardi, wraz z moim skromnym uzupełnieniem, z wielkim zrozumieniem odnoszę się do postanowienia Watykanu. Doprawdy nie mogło być inne.

To jednak jeszcze nie koniec ciekawostek. Oto oprócz państw miłujących demokrację, w rodzaju Chin i Rosji, podpisu odmówił również, bagatela, słynący z autorytaryzmu i antywolnościowych ustaw rząd USA. Cóż takiego wymodzili prawnicy przesławnej „Administracji”? Dowiadujemy się mianowicie, że potępienie dyskryminacji homoseksualistów może doprowadzić do wyroku nakazującego Armii Stanów Zjednoczonych przyjmowanie takich. so and so popaprańców w swoje szeregi. A ich los, oj, byłby w koszarach niewesoły. Stara demokracja, ale głupia, chciałoby się powiedzieć. Wstyd. Tak jak wstydem był rasizm sięgający w życiu społecznym USA jeszcze głęboko w lata siedemdziesiąte. W zacnym zaiste znaleźliście się, Panowie, towarzystwie. Ale w porządku, nie będzie ONZ armii wam pedalił! Zawsze to jakieś zwycięstwo.

Koalicja ONZ przeciw dyskryminacji homoseksualistów zamknęła się tym sposobem liczbą 66 państw. Piękna to liczba, symboliczna. Wiadomo. Wiadomo, kto za tym stoi. Bo czyż nie jest znamienne, iż pedalską deklarację podpisał… Izrael?

Apendyks karalny

A teraz, kochane dzieci, zamknijcie oczy i przypomnijcie s
obie, jak to kiedyś, gdy miałyście trzynaście lat dotykaliście innego dziecka tej samej płci i jak było wam przyjemnie… A potem obejrzyjcie sobie żurnal ze zdjęciami wyjątkowo urodziwych osób własnej płci. No i co, drodzy milusińscy, zaczynacie już coś rozumieć? Tak, tak, pewni ludzie nie lubią takich wspomnień i takich przyjemności, bo chcieliby być stuprocentowymi kobietami i stuprocentowymi mężczyznami. Ale te uczucia i wspomnienia wciąż powracają, we dnie i w nocy. Przepełnia ich to wstydem i dlatego bardzo się złoszczą na takich, którzy nie dbają o żadną „stuprocentowość”, a poza tym akurat ani trochę nie czują się mniej męscy, gdy dotykają mężczyzn i ani trochę mniej kobiecy, gdy dotykają kobiety. Ale, powiedzcie, drogie dzieci, czy to nie jest ich prywatna sprawa? Co to kogo obchodzi, co kto i z kim z własnej woli robi w łóżku? Czy komuś tu się dzieje krzywda? Bo to tak już, drogie dzieci, Pan Bóg świat ten urządził, że niektórzy panowie kochają panów, a niektóre panie kochają panie. Taka jest natura człowieka. Trzeba to przyjąć z pokorą i ufnością w mądrość Stwórcy, pamiętając zawsze o tym, że jeśli nawet samemu nie jest się obdarzonym przez naturę miłością do osób tej samej płci, nie trzeba innym tego bogactwa zazdrościć ani się nim brzydzić, palcem wytykać i potępiać. Nieładnie jest zazdrościć innym, że mają to, czego my nie mamy i nieładnie jest źle mówić o innych dlatego, że są inni. Zło czyni ten, kto z nienawiści albo zawiści ciska kamień na kogoś, kto nie uczynił mu żadnej krzywdy, nie zaś ten, kto pieści, całuje i mówi piękne słówka komuś, kto chce ich słuchać, bez względu na to, czy jest to pan czy pani. Idźcie, kochane dzieci, i przekażcie to wszystkim ludziom – swoim rodzicom, pani w szkole, księdzu i innym dzieciom na podwórku. A gdy już wszyscy to usłyszą i bez uprzedzenia przemyślą, wtedy świat stanie się trochę lepszy.

Świecki wymiar Kościoła: Rzecz o przywilejach :)

Bycie wierzącym lub niewierzącym jest osobistym wyborem każdego człowieka, a wybór ten – jednym z fundamentalnych praw. Religia ma jednak również wymiary polityczny i ekonomiczny, objawiający się w przywilejach, z jakich w danym kraju korzysta dominujący spośród Kościołów. Przywilej zaś zawsze implikuje drugą stronę: daje więcej, niż się należy kosztem tych, którzy przywileju są pozbawieni.

Kościół rzymskokatolicki w dzisiejszej Polsce

Większość Polaków to katolicy (choć z dużą rezerwą należy traktować sztucznie zawyżane statystyki samego Kościoła mówiące o ponad 90 proc. osób wierzących), zatem sam fakt, że głos stojącej za nimi instytucji jest słyszalny, nie dziwi. A jednak nie sposób nie zauważyć, że Kościół rzymskokatolicki jest dominującą siłą polityczną, ma ogromny wpływ na prawodawstwo i cieszy się rozlicznymi przywilejami finansowymi oraz majątkowymi. Często próbuje się to usprawiedliwiać swoistą rekompensatą za prześladowanie religii w czasach PRL-u i konfiskaty majątków kościelnych w tamtych czasach; równie często na usprawiedliwienie przywołuje się zmitologizowaną rolę Kościoła w obaleniu komunizmu. Wreszcie najczęściej przytaczanym mitem jest utożsamienie religii (więc i Kościoła) z Polską, jej historią i tożsamością. Poprzeczka jest więc zawieszona wysoko, ale i o niemałych przywilejach przecież mowa. Zacznijmy od tego, skąd się one w ogóle biorą, jak dotykają kwestii finansowych (obciążając zarówno wierzących, jak i niewierzących) i co implikują w kwestii stanowienia i interpretacji prawa oraz siły politycznej.

Przywileje wynikające bezpośrednio z aktów prawnych

Artykuł 25 Konstytucji RP ustala podstawowe relacje między państwem a związkami wyznaniowymi. Z jednej strony czytamy, że „Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”, z drugiej strony doprecyzowanie tych stosunków oddelegowane jest do umowy państwa ze Stolicą Apostolską (tzw. konkordat) i ustaw lub – w wypadku Kościołów innych niż rzymskokatolicki – umów pomiędzy Radą Ministrów a przedstawicielami związków wyznaniowych. Ten sam artykuł gwarantuje również autonomię organizacjom religijnym. Artykuł 53 Konstytucji RP przyznaje związkom wyznaniowym prawo do posiadania miejsc kultu religijnego, a także stanowi, że religia może być przedmiotem nauczania, choć zakazuje, by w ten sposób naruszać prawa osób trzecich. Zapisy Konstytucji RP znacząco wyróżniają Kościół katolicki – oprócz odrębnego trybu określania relacji państwo–Kościół należy zwrócić uwagę także na fakt, że odwołania do katolickiego Boga pojawiają się m.in. w preambule („my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, […] w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem […]”) czy w przepisach określających treść ślubowania posłów, senatorów, prezydenta, członków Rady Ministrów (możliwość dodania słów „Tak mi dopomóż Bóg” do przysięgi). Literalne odczytywanie Konstytucji RP samo w sobie nie przyznaje jeszcze tak daleko idących przywilejów dla Kościoła. Praktyka jednak, wraz przyjmowaną interpretacją zapisów prawnych, skłania do refleksji, że Kościół stanowi obecnie najbardziej wpływową siłę polityczną, kontrolującą największe ugrupowania partyjne, pełnymi garściami czerpiącą ze środków publicznych oraz rozlicznych przywilejów majątkowych i finansowych. Przekłada się to również na prawo: zarówno w zakresie jego stanowienia, jak i interpretacji oraz stosowania.

Konkordat

Głównym źródłem prawnym przywilejów Kościoła katolickiego jest zawarty w 1993 r. a ratyfikowany w roku 1998 tzw. konkordat, czyli umowa międzynarodowa między Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską. Umowa ta – w teorii mająca uregulować stosunki pomiędzy oboma państwami oraz status Kościoła rzymskokatolickiego na terenie Rzeczpospolitej – w rzeczywistości nakłada na Polskę znaczące obowiązki, często sprzeczne z innymi umowami międzynarodowymi oraz aktami normatywnymi, mając przed tymi ostatnimi pierwszeństwo.

Art. 4 konkordatu daje osobowość prawną wszelkim instytucjom kościelnym wyłącznie na podstawie powiadomienia. Art. 5 uznaje jurysdykcję prawa kanonicznego (a nie państwowego) nad wszelkimi sprawami administracyjnymi, a zgodnie z art. 7 o nominacjach urzędowych decyduje Stolica Apostolska. Art. 8 daje prawo sprawowania kultu w miejscach innych niż wyznaczone także bez zgody władz państwowych. Art. 9 narzuca kalendarz dni wolnych od pracy w uroczystości kościelne, obowiązujący zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące. Szczególnie istotny z punktu widzenia ingerencji w system edukacyjny jest art. 12, obligujący państwo do organizowania w szkołach publicznych lekcji religii przy jednoczesnym wyłączeniu spod nadzoru państwa treści tych lekcji. Należy zaznaczyć, że artykuł ten nie nakłada obowiązku finansowania tych zajęć przez państwo, a jednak tak właśnie dzieje się w praktyce. Art. 13 narzuca konieczność umożliwienia uczestniczenia w mszach świętych dzieciom na koloniach (bez określenia, czy dotyczy to tylko kolonii organizowanych przez instytucje publiczne). Art. 14 nakazuje finansowanie przez państwo (poprzez dotacje) szkół kościelnych, a art. 15 – finansowanie Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II) i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz dopuszcza finansowanie kościelnych szkół wyższych. Art. 16 zwalnia duchownych ze służby wojskowej (poza „obowiązkami” kapelanów), niezależnie od prawa obowiązującego innych obywateli (należy pamiętać, że w czasach ratyfikacji konkordatu obowiązywał przymus wojskowy). Art. 16 i 17 gwarantują funkcje kapelanów w jednostkach wojskowych, zakładach penitencjarnych, wychowawczych, resocjalizacyjnych oraz opieki zdrowotnej i społecznej. Choć nie pada sformułowanie o ich finansowaniu przez państwo, to tak właśnie w praktyce wygląda realizacja obowiązku „zapewnienia warunków”. Art. 21 wyłącza spod polskiego prawa zbiórki publiczne organizowane przez Kościół i jego instytucje. Art. 22 przyznaje Kościołowi takie samo prawo do prowadzenia działalności humanitarnej, opiekuńczej, naukowej i oświatowej jak państwu, a nie jak podmiotom prywatnym. Nakłada też na państwo obowiązek wsparcia remontów zabytków sakralnych oraz wymusił preferencyjne traktowanie Kościoła w kontekście reprywatyzacji.

Bilans Komisji Majątkowej

Jeszcze pod koniec PRL-u uchwalono ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, na której mocy powołano Komisję Majątkową. Jej działalność miała zastąpić postępowanie sądowe i administracyjne przy zwrocie kościelnych nieruchomości zabranych we wczesnych latach komunizmu. O ile sam zwrot zagrabionego mienia nie powinien budzić kontrowersji, o tyle sposób działania Komisji Majątkowej prowadził do wielu nadużyć. Jej decyzje były ostateczne, a strona kościelna miała w niej aż połowę udziału. Komisja działała od roku 1989 do roku 2011 i wedle końcowego sprawozdania przekazała Kościołowi nieruchomości warte około 5 mld zł i mniej więcej 150 mln zł rekompensat pieniężnych. Agencja Nieruchomości Rolnych i Lasy Państwowe wydały ok. 80 tys. hektarów gruntów. Śledztwa prokuratorskie w sprawie nieprawidłowości w działalności komisji, dotyczące głównie podejrzeń korupcyjnych lub działania na szkodę państwa, nie przyniosły rozstrzygnięcia, bo… komisja nie miała statusu instytucji państwowej, a jej członkowie nie posiadali statusu funkcjonariuszy państwowych, więc nie mieli obowiązku dbać o interes państwa. Tymczasem dokumentacja działalności komisji prowadzona była w sposób wybiórczy i nieprzejrzysty. Pojawiły się bardzo poważne wątpliwości co do sposobu wyceny gruntów oraz wielokrotnego rozpatrywania tych samych roszczeń. Komisja nie podlegała również żadnej kontroli wewnętrznej, a wiele wskazuje na to, że wartość faktycznie przekazanych nieruchomości przekroczyła wartość tego, co zostało zabrane. O takich sytuacjach mogą tylko pomarzyć spadkobiercy warszawskich właścicieli, którzy wobec przeciągających się latami spraw reprywatyzacyjnych wolą sprzedać swoje prawa za bezcen handlarzom roszczeń.

Fundusz Kościelny

Fundusz Kościelny został utworzony jako rekompensata za przejęte przez państwo majątki kościelne jeszcze bezpośrednio po owym przejęciu w roku 1950. W roku 2016 z budżetu państwa wpłacono do funduszu 118 mln zł (w 2014 r. mniej więcej 94 mln zł). Obecnie za pośrednictwem Funduszu Kościelnego finansowane są świadczenia funkcjonariuszy Kościoła katolickiego, przede wszystkim ich składki na ZUS (chorobowe i emerytalne). Teraz, gdy istnienie funduszu budzi powszechny społeczny opór (zwłaszcza po zakończeniu prac Komisji Majątkowej), politycy od kilku lat rozważają zastąpienie go odpisem od podatku PIT na zasadach podobnych do finansowania organizacji pożytku publicznego. Z punktu widzenia podatników niewiele to jednak zmienia, a jeśli już to na niekorzyść. Proponowane stawki odpisu z PIT byłyby bowiem na tyle wysokie, że wydatki budżetu państwa na instrument zastępujący Fundusz Kościelny by wzrosły, zamiast spaść. Propozycja odpisu z PIT w wysokości 0,3 proc. została stanowczo odrzucona przez Kościół, który proponował 1 proc., co oznaczałoby aż 500 mln zł dotacji.

Omijanie prawa przy dotowaniu instytucji kościelnych

340inkwizycjaGdy przepisy prawne nie pozwalają na finansowanie Kościoła, jego instytucji czy obiektów sakralnych wprost z budżetu, prawo często bywa zwyczajnie omijane. Najbardziej znane i głośne przykłady w ostatnich latach dotyczyły finansowania Kościoła pod pretekstem dotacji na inne cele, np. kulturalne. Dokładna skala byłaby trudna do oszacowania, ale praktyka jest nagminna. Głośnym echem odbiła się w 2014 r. nielegalna dotacja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na budowę Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie pod pretekstem finansowania zlokalizowanego w niej… Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego. Pomimo ujawnienia skandalu i jego medialnego nagłośnienia minister nie wycofał dotacji w wysokości 6 mln zł. Co więcej, rok później na ten cel przekazano kolejne 16 mln zł. Innym sposobem omijania prawa jest finansowanie działalności Kościoła nie bezpośrednio poprzez dotacje, lecz przez upolitycznione spółki Skarbu Państwa, zdominowane przez prokościelną opcję rządzącą. Gdy piszę ten tekst, wychodzi na jaw afera z finansowaniem w ten sposób właśnie Centrum Opatrzności Bożej.

Preferencyjne zasady wykupu nieruchomości

Szczególnie często Kościoły (przeważnie katolicki, czasami także, choć już nieporównywalnie rzadziej, inne związki wyznaniowe) korzystają z bonifikat przy zakupie nieruchomości (zwłaszcza gruntów) od samorządów. Często są to ulgi w wysokości 90–99 proc. wartości nieruchomości. Liczne są zresztą przykłady odsprzedawania przez Kościół uzyskanych w ten sposób gruntów już po cenie rynkowej albo bliskiej rynkowej, oczywiście z zachowaniem różnicy dla siebie. Podstawą prawną takich ulg jest ustawa z 21 sierpnia 1997 r. o gospodarce nieruchomościami (art. 68.1.6) – jest w niej jednak zastrzeżenie, że nieruchomość sprzedawana Kościołom z bonifikatą musi być przeznaczona na cele sakralne. Nie zawsze stosuje się ten przepis w praktyce – szerokim echem odbiła się choćby sprawa działki sprzedanej przez władze Gdańska parafii pw. św. Ignacego Loyoli, na której została założona hodowla danieli.

Dane na temat nieruchomości przekazanych za bezcen są szczątkowe, brakuje całościowych statystyk. Tylko jedna decyzja władz Krakowa (o udzieleniu bonifikaty w wysokości 98 proc. przy wykupie gruntów w krakowskich Łagiewnikach) wiąże się ze stratą niemal 3,4 mln zł. 90 proc. opustu przyznano niedawno Archidiecezji Lubelskiej na zakup dwóch działek o wartości 3,7 mln zł. Sprzedawanie nieruchomości o wartości kilkuset tysięcy złotych za 1–2 proc. wartości jest zaś już tak powszechne, że właściwie nie wzbudza większego zainteresowania mediów. Niestety, państwo i samorządy nie mogą liczyć na wzajemność w preferencyjnym traktowaniu przy przekazywaniu ziemi. Szczególną uwagę zwracają sytuacje, gdy Kościół utrudnia, często przez wiele lat, ważne inwestycje infrastrukturalne i inne działania o charakterze publicznym, licząc na odszkodowania o wartości znacznie przekraczającej wartość rynkową nieruchomości.

Nowe przywileje w obrocie ziemią

Skala nierównego traktowania w obrocie nieruchomościami jeszcze się powiększa, odkąd nadeszła tzw. „dobra zmiana”. Wprowadzona wiosną 2016 r. ustawa dotycząca obrotu gruntami rolnymi przyznaje związkom wyznaniowym przywileje, a właściwie pozbawia istoty prawa własności niemal wszystkich z wyłączeniem związków wyznaniowych. Pomijając oczywistą niekonstytucyjność samej treści ustawy (możliwość nacjonalizacji ziemi za symbolicznym odszkodowaniem przy próbie sprzedaży narusza art. 21 i 64 Konstytucji RP), po raz kolejny mamy do czynienia z sytuacją szczególnego uprzywilejowania Kościołów. Ustawodawca zmierza tym samym do przywrócenia hegemonii Kościoła w kwestii własności gruntów, w wyniku czego może się on ponownie stać monopolistą w kluczowych dziedzinach gospodarki, co oczywiście doprowadzi państwo do konieczności bezwzględnego podporządkowania zarówno ekonomicznego, jak i politycznego.

Finansowanie pensji katechetów

Największym bezpośrednim i jawnym wydatkiem publicznym na cele kultu religijnego jest nauczanie doktryny religijnej w szkołach (tzw. katechezy). Czytelnikom „Liberté!” temat jest zapewne dobrze znany, gdyż właśnie przeciw tej patologii skierowana była inicjatywa ustawodawcza Świecka Szkoła. Na pensje katechetów podatnicy wydają ponad 1,3 mld zł rocznie (ponad dwukrotnie więcej niż roczne wpływy z planowanego podatku handlowego, których spodziewali się rządzący), choć państwo nie ma żadnej kontroli nad programem i treścią nauczania.

Przywileje podatkowe Kościoła w Polsce

Kościoły i księża korzystają z ogromnych przywilejów podatkowych. Księży obowiązuje podatek dochodowy (PIT) w formie niewielkiego ryczałtu, w zależności od funkcji w Kościele i wielkości parafii – od 127 zł kwartalnie dla wikariuszy do półtora tysiąca dla proboszczów największych parafii. To kwoty nieporównywalnie mniejsze, niż gdyby PIT był płacony na zasadach ogólnych. Choć kościelne firmy i fundacje teoretycznie podlegają podatkowi CIT, to skala zwolnień prowadzi do tego, że nie płacą go prawie w ogóle. Kościół nie podlega też opłatom celnym oraz korzysta ze zwolnienia z podatku od nieruchomości i ulg od darowizn. Szacuje się, że łączna wartość przywilejów podatkowych jest porównywalna z kosztem finansowania lekcji religii.

Finansowanie i organizacja imprez religijnych ze środków publicznych

Dużym obciążeniem dla jednostek budżetowych (od budżetu państwa po najniższe jednostki samorządowe), a także wielu instytucji publicznych jest partycypacja w kosztach imprez religijnych i wydarzeń bardziej czy mniej związanych z Kościołem. W niektórych wypadkach mowa o imprezach masowych, czego przykładem są tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, w innych mówimy o oficjalnych wydarzeniach, których głównym punktem programu są wizyty funkcjonariuszy Kościoła spotykających się z przedstawicielami władz publicznych. Najmniej kosztują – ale też są najczęstsze – rozliczne wydarzenia kulturalno-folklorystyczne z akcentowanym udziałem religii i duchownych. Oszacowanie łącznej sumy środków publicznych przeznaczanych na wszelkiego tego typu wydarzenia wydaje się niemożliwe. Wypada więc wspomnieć, że sama tylko dotacja publiczna na organizację Światowych Dni Młodzieży została zwiększona ze 100 do 180 mln zł, a nie obejmuje to wszystkich kosztów pośrednich związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, logistyką i niedogodnościami dla osób postronnych.

Armia kapelanów

Na mocy konkordatu Polska jest zobowiązana do utrzymywania armii kapelanów w jednostkach wojskowych i innych formacjach mundurowych oraz szpitalach publicznych. Roczny koszt utrzymania samego Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego to ponad 15 mln zł, a kolejne 10 mln zł wynosi rachunek od kapelanów więziennych, szpitalnych oraz zatrudnionych w służbach mundurowych. Z największą zaś patologią mieliśmy do czynienia przy okazji reformy polskiej armii. Redukcja liczebności sił zbrojnych, związana z likwidacją w 2009 r. wojskowego niewolnictwa (tzw. poboru), spowodowała likwidację wielu jednostek wojskowych. Etaty dla kapelanów jednak początkowo zostały – zaczęło się to zmieniać dopiero począwszy od roku 2013.

Zbiórki publiczne

Kościół katolicki korzysta także z przywilejów w zakresie działalności przedstawianej jako dobroczynna. Konkordat zwalnia z obowiązku rejestrowania (a zatem również właściwego rozliczania i kontroli) zbiórek publicznych. Przywilej ten w mniejszym stopniu dotyczy działalności charytatywnej, choć i tu mamy potężną instytucję o dość skomplikowanej strukturze finansowej, mowa o Caritas. Oprócz niej istnieją 44 jednostki diecezjalne o ograniczonej przejrzystości finansowej. Główne korzyści dla samego Kościoła urzeczywistniają się w tzw. „tacy” podczas mszy oraz rozlicznych zbiórek celowych na obiekty sakralne, utrzymanie kościołów i księży bądź formy propagandy wiary. Nie zapominajmy o zbiórkach na finansowanie niektórych fundacji religijnych i prowadzonych przez nie działalności medialno-biznesowej.

Środki europejskie

Kościół katolicki i inne związki wyznaniowe często korzystają także z funduszy europejskich. Czerpią ze środków z programów rozwoju regionalnego, m.in. na konserwacje zabytków, termomodernizację budynków czy nowoczesne technologie ogrzewania, a także rozbudowę szkół kościelnych. Kościoły pozyskiwały też środki z programu Kapitał Ludzki na szkolenia i świadczenie usług społecznych. Wreszcie – a to szczególnie istotne w kontekście nowych przywilejów w obrocie ziemią – korzystają z dopłat do gruntów rolnych.

Dochody niepubliczne 

Majątek Kościoła i jego dochody to oczywiście nie tylko wpływy budżetowe czy podatkowe. Ogromną część dochodów Kościoła stanowią datki dobrowolne lub quasi-dobrowolne, ale znajdujące się de facto w szarej strefie, poza jakąkolwiek kontrolą. Przykładami takiej działalności są wspomniana już „taca” i inne zbiórki oraz wysokie „darowizny” związane z odprawianiem chrztów, ślubów czy pogrzebów. Choć nie są one tak bardzo nieetyczne jak finansowanie Kościoła ze środków publicznych (ostatecznie każdy ma wybór, czy z nich korzystać, czy nie), nieraz budziły kontrowersje ze względu na kontrast pomiędzy deklarowaną dobrowolnością „ofiary” a ustalonym cennikiem za usługę, z jakim wierni spotykają się w praktyce. Także i te opłaty nie podlegają powszechnym systemom podatkowym i znajdują się praktycznie całkowicie poza kontrolą. Jako liberał nie popieram nadmiernej kontroli dobrowolnych datków czy świadczeń pieniężnych za usługi, jednakże poczucie niesprawiedliwości budzi dysproporcja pomiędzy traktowaniem Kościoła katolickiego i innych podmiotów

Wpływ polityczny na prawo powszechne

Mając ogromne środki finansowania, Kościół katolicki może łatwiej realizować swoją politykę. Przywileje ekonomiczno-finansowe prowadzą do uprzywilejowania w kwestiach prawnych, pod względem możliwości lobbingu za przepisami (dotyczącymi ogółu obywateli, a nie tylko osób wierzących) narzucającymi zasady wyznania – przede wszystkim katolickiego. To stąd przecież, bo nie z powszechnych czy obiektywnych norm etycznych, biorą się restrykcyjne przepisy w zakresie obyczajowości, prawo o ochronie pojęć tak abstrakcyjnych jak uczucia religijne czy zakaz handlu w święta kościelne. Zresztą w tej ostatniej sprawie co pewien czas wracają pomysły dalszego zaostrzenia przepisów i całkowitego zakazu handlu w niedziele, co ma skłonić obywateli do przeznaczenia „świętego dnia tygodnia” na praktyki religijne. To również siła polityczna Kościoła katolickiego sprawia, że Polska jako jeden z nielicznych krajów Unii Europejskiej nie przyznaje żadnych praw parom homoseksualnym tylko dlatego, że są one sprzeczne z aksjologią katolicką. Przykładów takiej legislacji jest wiele. Mówimy więc o prawie, które, realizując misję polityczno-propagandową Kościoła, narusza bezpośrednio prawa osób trzecich.

Wymiar symboliczny w przestrzeni publicznej

Kościół katolicki nie zadowala się wyłącznie korzystaniem z przywilejów finansowych oraz majątkowych ani nawet potęgą polityczną i wpływem na legislację. Dominacja Kościoła nad państwem widoczna jest także w warstwie symbolicznej, w niektórych wypadkach usankcjonowana przepisami prawnymi, w innych odbywająca się całkowicie niezależnie od porządku prawnego. Słynny krzyż wiszący nad drzwiami izby plenarnej w Sejmie został zawieszony „po partyzancku”, bez żadnej podstawy prawnej ani choćby uchwały sejmowej przez dwóch posłów Akcji Wyborczej Solidarność w nocy z 19 na 20 października 1997 r. Choć jego obecność w budynku władzy publicznej łamie bezpośrednio art. 25.2 Konstytucji RP („Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”), znajduje się tam do dziś. Krzyże wiszą też całkiem powszechnie w szkołach publicznych, urzędach administracji centralnej oraz władz samorządowych, nierzadko ponad polskim herbem na tej samej ścianie, co symbolicznie ma pokazywać, że lojalność należy się najpierw Kościołowi, a dopiero później państwu. Nagminne jest też zapraszanie katolickich duchownych na uroczystości poświęcenia rozmaitych obiektów czy przecinania wstęg, bynajmniej nie za darmo.

Wpływ na stosowanie i interpretację prawa

Kwestia symboliki wprowadzać może jedynie miękkie, niewiążące narzędzia manipulacji, znajduje jednak wyraz również w postępowaniu funkcjonariuszy państwowych i sposobie pełnienia przez nich swoich obowiązków. Wśród parlamentarzystów stosunek zależności państwa od Kościoła przekłada się na lansowanie katolickiego światopoglądu w prawodawstwie. Faworyzowanie grup religijnych, a zwłaszcza Kościoła katolickiego, widoczne jest jednak także w działaniach władzy wykonawczej, prokuratury, administracji publicznej i władzy sądowniczej. Ileż to Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji się nagimnastykowało, naginając prawo, by nie dopuścić do zarejestrowania prześmiewczego Polskiego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, stosując kruczki prawne tylko dlatego, że jedyna zgodna z prawem decyzja byłaby nie w smak Kościołowi katolickiemu i innym „uznanym” religiom. Sądy Administracyjne, z NSA włącznie (wyrok z lutego 2016 r.), niedawno zaprzeczyły swoim wcześniejszym wyrokom, by wbrew zarówno Ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, jak i Ustawie o ochronie danych osobowych odebrać prawo do poprawiania swoich danych osobowych tym, którzy wystąpili z Kościoła rzymsko-katolickiego. Przepisy kodeksu karnego o ochronie uczuć religijnych są zaś nagminnie stosowane przez prokuratorów i sędziów jako narzędzia cenzury, ponieważ każdą krytykę Kościoła i religijnych przesądów można pod nie podciągnąć (przykładem były niewinne przecież słowa popularnej piosenkarki Doroty Rabczewskiej, znanej jako Doda, na temat autorów Biblii, a w czasie pisania tych słów sąd rodzinny na Podkarpaciu ściga nastolatków, którzy nie okazali „należnej czci” tzw. hostii).

Relacje państwo–Kościół na świecie

Modele relacji państwa i Kościoła w poszczególnych krajach znacząco się różnią, co wpływa na siłę polityczną i gospodarczą organizacji religijnych. Francja i Stany Zjednoczone to przykłady krajów afirmujących zupełne rozgraniczenie państwa i Kościoła, choć w tych ostatnich liczba wyznawców danej religii jest jedną z najwyższych na świecie. Kościoły muszą co do zasady finansować się same, choć i tam korzystają ze zwolnień podatkowych oraz wcale niemałych dotacji celowych. W USA wiele jest ulg podatkowych od majątków kościelnych, dotacje otrzymują również niektóre kościelne organizacje charytatywne, we Francji zaś państwo finansuje utrzymanie kościołów zbudowanych przed rokiem 1905, a więc przed wejściem w życie ustawy o rozdziale państwa i Kościoła. Siła ekonomiczna Kościoła zależy w dużej mierze od tego, czy mamy do czynienia ze społeczeństwem świeckim, czy religijnym. Liczne związki wyznaniowe – głównie chrześcijańskie, ale nie tylko (spośród których żaden właściwie nie jest dominujący) – w Stanach Zjednoczonych mają do dyspozycji spore środki finansowe (głównie dzięki hojności wyznawców) i działają jak sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwa. Z kolei we Francji – kraju równie świeckim pod względem prawnego rozdziału państwa od Kościoła, ale znacznie bardziej laickim w sensie przynależności obywateli do Kościołów i praktyki religijnej – Kościoły nie mogą liczyć na nadmiar pieniędzy.

Podatek kościelny

Zupełnie inny model przyjęły Niemcy – kraj raczej przeciętny pod względem religijności społeczeństwa, mniej więcej w równym stopniu protestancki co katolicki. Charakteryzuje się on potężną siłą gospodarczą głównych Kościołów chrześcijańskich ze względu na rozbudowany model finansowania oparty na aparacie skarbowym. Każdy Niemiec formalnie przynależący do związku wyznaniowego płaci bowiem całkiem wysoki podatek kościelny. Z jednej strony prowadzi to do całkiem sporego odsetka wystąpień z Kościoła, z drugiej strony właściwie nigdzie na świecie Kościoły nie są tak bogate, przez co mają potężne narzędzia do realizacji swojej polityki. Płaci się tam od 8 do 9 proc. kwoty podatku dochodowego (nie jako odpis od podatku, ale jako powiększenie podatku o tę kwotę). Dochody Kościołów katolickiego i ewangelickiego wynoszą po 5 mld euro rocznie. Podatek kościelny istnieje też m.in. w Austrii (1,1 proc. dochodu), Hiszpanii (0,7 proc. dochodu) i Szwajcarii (2,3 proc. dochodu).

A jednak praktyka pokazuje, że niemieckie Kościoły nie przenoszą swojej ideologii na prawodawstwo w sposób choćby porównywalny z tym, z czym spotykamy się w Polsce. Można powiedzieć nawet o pewnym uspokojeniu roszczeń Kościoła w związku z jego finansowym uzależnieniem od państwa. Podatek kościelny daje wprawdzie, przynajmniej w Niemczech, ogromne dochody Kościołowi, ale marginalizuje inne, mniej przejrzyste źródła jego finansowania, pokrywając 70 proc. wpływów. Kościół w Niemczech funkcjonuje więc jako instytucja zdolna zaspokajać swoje potrzeby finansowe, niespecjalnie interesując się tym, co się dzieje poza nim. Choć niemieccy duchowni nie wpływają na politykę krajową, to wciąż mają ogromny wpływ na politykę Kościoła katolickiego jako całości, również na najwyższych szczeblach w państwie watykańskim. Dotyczy to w szczególności reform w warstwie doktrynalnej, ale odbywa się także z uwzględnieniem warunków finansowych. Znaczna część dochodów Watykanu pochodzi w końcu od krajowych episkopatów.

Inne modele finansowania Kościoła przez państwo

W Chorwacji z budżetu finansowane są pensje księży katolickich, remonty kościołów i utrzymanie szkół religijnych, na co państwo wydaje mniej więcej 0,5 proc. budżetu. Podobny model istnieje też w Czechach, mimo że mają one jedno z najbardziej laickich społeczeństw w Europie. W Danii z przywilejów podatkowych korzysta protestancki Kościół Danii, łącząc podatek kościelny (płacony przez wierzących w wysokości 1,5 proc. dochodów) z dotacją budżetową. Inne związki wyznaniowe są dotowane z budżetu, ale nie poprzez podatek kościelny. Dwa państwowe Kościoły w Finlandii (protestancki i prawosławny) korzystają z podobnej co w Danii wysokości podatku. Kościoły protestanckie są finansowane za pośrednictwem systemu podatkowego również w Szwecji i Islandii. Włochy zaś są najbardziej znaną egzemplifikacją pomysłu odpisu podatkowego: obywatele mogą zdecydować, czy 0,8 proc. ich podatku ma zostać przeznaczone na potrzeby jednego z Kościołów z oficjalnie uznanej listy, czy też trafić do budżetu. Dobrowolny odpis podatkowy istnieje w Holandii (od 1 do 3 proc. podatku). Wysokim poziomem pomocy publicznej dla Kościoła charakteryzuje się katolicka Irlandia, nadmienić jednak należy, że jej głównym beneficjentem są kościelne szkoły.

Rys historyczny

Kościół katolicki swoją potęgę finansową budował przez kilkanaście stuleci. Wywodząc się z nieznaczącej, początkowo nawet prześladowanej sekty przeistoczył się w potęgę polityczną i majątkową, a w wielu miejscach i okresach w główny ośrodek władzy. Nie tylko Średniowiecze, lecz także znaczna część czasów nowożytnych minęły pod jego całkowitą dominacją w krajach Europy Zachodniej i Środkowej (podczas gdy Południowy Wschód znajdował się pod wpływem Cerkwi). Nawet gdy Kościół katolicki został osłabiony przez reformację, nie oznaczało to zaniku politycznej dominacji religii, ale raczej przesunięcie strefy wpływów na nowe Kościoły. To właśnie reformacja doprowadziła do powstania protestanckich Kościołów państwowych, w których jedna osoba pełniła obowiązki głowy państwa i Kościoła. Ten stan rzeczy w wielu krajach protestanckich istnieje zresztą do dziś. Również w krajach zawsze katolickich kwestia rozdziału państwa od dominującej instytucji religijnej praktycznie nie istniała, a Kościół długo był dominującym posiadaczem ziemskim w wielu krajach Europy. Pionierem świeckości państwa była w Europie Francja, w której tendencje laickie pojawiały się z różną siłą od czasów Oświecenia, obecny zaś stan prawny w dużej mierze opiera się na zasadach zarysowanych we wspomnianej ustawie z roku 1905.

Stolica Apostolska

Swoistą centralą instytucji kościelnych i podmiotem prawa międzynarodowego jest Watykan de iure składający się z dwóch podmiotów: Państwa Watykańskiego i Stolicy Apostolskiej znajdujących się w unii personalnej. Głową obu podmiotów jest papież, monarcha absolutny wybierany przez tzw. konklawe. Podmiotowość prawną Watykanu, jego granice i stosunki z Włochami (bo częścią ich terytorium jest Stolica Apostolska) gwarantują tzw. traktaty laterańskie zawarte jeszcze w roku 1929 i podpisane przez Benita Mussoliniego i kardynała Pietra Gasparriego. Znaczące zmiany traktatów nastąpiły w 1984 r., kiedy zniesiono bezpośrednie finansowanie Watykanu przez Włochy (wprowadzono jednak wspomniany odpis podatkowy na rzecz Kościoła). Watykan na pierwszy rzut oka powinien pozostawać bez znaczenia politycznego (zajmuje ledwie skrawek terenu i ma znikomą liczbę ludności), a jednak jego siła dyplomatyczna jest ogromna. Konkordaty często faktycznie uzależniają inne państwa od Watykanu w kwestiach finansowych, politycznych, prawnych, a także światopoglądowych – chociaż skala tego uzależnienia w każdym wypadku jest inna. Konkordat jako umowa międzynarodowa jest też trudny do wypowiedzenia: pomijając delikatność polityczną (najczęściej zawierany jest z krajami, gdzie dominującą część populacji stanowią katolicy), zazwyczaj nie zawiera przepisów o jednostronnym wypowiedzeniu czy choćby niezależnym arbitrażu zawartych w nim postanowień, a obowiązki nakłada prawie wyłącznie na to drugie państwo, a nie na Watykan.

Dzisiejsze Państwo Watykańskie, choć potężne, jest jednak cieniem Państwa Kościelnego, istniejącego z przerwami od VIII do XIX w. Mimo wciąż potężnej roli politycznej i siły finansowej Kościoła jego znaczenie wciąż się zmniejsza. Przyczyn jest wiele, a najbardziej oczywista to laicyzacja społeczeństw opartych na filozofiach racjonalistycznych oraz nauce. Druga – która uderzyła szczególnie w Kościół katolicki – to liczne skandale. W katolickiej Irlandii czy eklektycznie religijnych Stanach Zjednoczonych wizerunek Kościoła ucierpiał zwłaszcza przez afery pedofilskie. Ucierpiały zresztą również kościelne budżety, z których wypłacono znaczne odszkodowania dla ofiar. Watykan początkowo nie reagował, ale obecnie, zwłaszcza od początku władzy Jorgego Maria Bergoglia (choć wykluczanie księży z Kościoła za pedofilię zapowiedział już poprzedni przywódca Watykanu – Joseph Ratzinger), nadużycia seksualne księży są przynajmniej oficjalnie zwalczane przez najwyższe władze kościelne. Wreszcie trzecią przyczyną stopniowego ograniczania władzy i przywilejów Kościoła katolickiego na świecie jest rosnąca konkurencja. Pojawiają się przecież nowe ruchy religijne stojące w opozycji do Kościoła, a wielokulturowość społeczeństw zachodnich prowadzi do większej obecności i widoczności innych wielkich religii, zwłaszcza islamu.

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden trend związany z osobą obecnego przywódcy Watykanu. Dość silnie akcentowana w jego polityce jest wizja kościoła ubogiego. Nie podoba się to oczywiście wielu kościelnym hierarchom przyzwyczajonym do zbytku i luksusu. Implikacje tej polityki (zakładając, że papieżowi uda się ją wcielić w życie) mogą być dwojakie. Z jednej strony ograniczenie „przemysłu religijnego”, a więc zmniejszenie finansowej potęgi Kościoła (lub przynajmniej przeznaczenie jej na cele dobroczynne), pozornie osłabia rolę polityczną Watykanu. Z drugiej strony jednak taka polityka może mu zaskarbić wiele społecznej sympatii, co w dłuższej perspektywie ma szansę odwrócić tendencję spadkową (a więc również zniwelować straty wizerunkowe po skandalach finansowych w Instytucie Dzieł Religijnych, znanym lepiej jako Bank Watykański). Może się jednak okazać, że opór hierarchów wobec polityki „kościoła ubogiego” te zmiany zablokuje. Zresztą, wracając na polski grunt, czy należy się spodziewać, że polscy hierarchowie kościelni łatwo zrezygnują ze swojej uprzywilejowanej pozycji? Uważam, że to wątpliwe.

Egalitaryzm :)

LibertyEqualityorDeath

W ostatnich dekadach standardem stało się nazywanie liberalnej formy rządów „liberaną demokracją”. Pierwsze zasady liberalizmu w pełni dają się pogodzić tylko ze stanem uporządkowanej anarchii, a więc rodzącej się spontanicznie struktury konwencjonalnych reguł. Nawet niedoskonałe ustroje liberalne skłaniają się ku minimalizacji rządu. Demokracja wiąże się natomiast historycznie z dynamiczną, ekspandującą sferą kolektywnych wyborów, przybierających postać dużego rządu. Ożenek „liberalnej” z „demokracją” jest mniej więcej tak samo spójny jak „rząd małoduży”.

— Anthony de Jasay, „Analiza fundamentów liberalizmu”, [w:] Leszek Balcerowicz, „Odkrywając wolność. Przeciw zniewoleniu umysłów”, Zysk i s-ska, Poznań, 2012, s. 284

Jako klasycznemu liberałowi nie podoba mi się ustrój polityczny i społeczny dominujący w większej części świata. Uważam, że ideał wolności osobistej został zniszczony dążeniem do równości materialnej i kolektywnego podejmowania decyzji. W istocie można powtórzyć za Herbertem Spencerem (Jednostka wobec państwa):

Tak samo jak prawdziwy liberalizm czasów ubiegłych walczył przeciw monarsze zamierzającemu rządzić samowładnie, tak samo też za dni naszych prawdziwy liberalizm będzie walczył z parlamentem pragnącym posiąść takąż władzę.

Postaram się więc pokrótce wyjaśnić jak do tego doszło, streszczając wykład Anthonego de Jasaya w słowackim Konserwatywnym Instytucie M. R. Štefánika, dodając przy okazji kilka moich własnych uwag, rozbudowując pewne kwestie i kończąc wywód swoimi wnioskami. (Plus śródtytuły są ode mnie.)

1. Państwo i religia

Znaczna część historii europejskiej była zdeterminowana partnerstwem dwóch instytucji: państwa i religii. Za tym instytucjami, jak to często w historii bywa, stały dwie idee: suwerenności i boskiego objawienia. Partnerstwo to w dużej mierze było przyczyną pokojowego rozwoju Europy przez bardzo rozległy czas, ale było też przyczyną w kilku przypadkach wielkich katastrof.

Na gruncie logiki mogą zaistnieć tylko trzy rodzaje relacji pomiędzy tymi dwoma partnerami (a w zasadzie pomiędzy dowolnymi dwoma stronami). Pierwszą z nich jest przypadek, w którym obie strony współpracują i czerpią ze swoich wspólnych wysiłków wspólne korzyści realizując taki czy inny cel. Innym możliwym przypadkiem jest sytuacja, w której państwo próbuje zdominować religię. Trzecim przypadkiem natomiast jest relacja, w której to religia próbuje zdominować państwo. Przez większą część historii Europy mieliśmy do czynienia z tym pierwszym przypadkiem, ale istnieją także liczne przypadki historyczne, w których można było dostrzec jeden z kolejnych dwóch, ekstremalnych, przypadków, w których równowaga była zagrożona, a wynik niemal zawsze był gorszej jakości. Pokój w historii świata zwykle był owocem równowagi, pokojowej koegzystencji i współpracy.

Jednym z takich przypadków, gdy jedna strona próbowała zdominować drugą, jest związana z datą 25 stycznia 1077 r.  W dniu tym odbyła się pokuta króla niemieckiego, późniejszego cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Henryka IV przed papieżem Grzegorzem VII. Kolejne pokolenia historyków określili to wydarzenie nazwą „podróż do Kanossy” (a znacznie później „sporem o inwestyturę”). Władca imperium teutońskiego próbował przejąć prerogatywę nadawania biskupstw dotąd będącej w rękach biskupa Rzymu. Biskupstwa w owych czasach suwerennie rządziły potężnymi połaciami ziemi i znaczną częścią ludności królestwa. Był to zatem zamiar przejęcia władzy politycznej. Papież, rzecz naturalna, przeciwstawiał się zuchwałemu królowi. Napięcie narasta, aż w końcu Papież decyduje się na rewolucyjny krok –  grozi ekskomuniką wszystkich poddanych Henryka IV, jeśli nie odmówią politycznego posłuszeństwa względem niego – tj. jeśli go nie obalą. Zabieg ten przyniósł mu całkowity sukces w tym sporze. Henryk IV jest zobowiązany do pokuty przed zamkiem w Kanossie.

Przeciwnym przypadkiem – kiedy to państwo zdominowało religię – była tzw. Niewola awiniońska w trakcie XIV wieku, kiedy to papież był marionetką w rękach francuskiego króla. Jeszcze innym przykładem takiej relacji jest secesja Kościoła poddanych króla angielskiego od biskupa Rzymu – od tej religii, która właśnie po reformacji została nazwana katolicyzmem „rzymskim” – czyli utworzenie Kościoła anglikańskiego przez Henryka VIII w 1536 r. Jest to typowy, w zasadzie idealny przykład religii państwowej – kompletnego braku autonomii oficjeli eklezjalnych.

Wszystkie inne przykłady relacji, pokojowej i owocnej koegzystencji czy też skonfliktowanego współżycia partnerów, pokazują, że religia, czyli chrześcijaństwo, pełniło rolę religii państwowej. Dla przykładu, po wojnie trzydziestoletniej (1618-1648), wydarzeniu absolutnie niszczycielskiemu i bezsensownemu, które w znacznym stopniu było wojną religijną (chodziło też o osłabienie rodu Habsburgów), zostaje ustanowione swego rodzaju modus vivendiCuius regio eius religio, tj. książę terytorium określa religię panującą (w owym czasie oznaczało to, że jeśli książę był protestantem, religią państwową jego księstwa miał być protestantyzm, a jeśli był katolikiem religią państwową zostawał katolicyzm). Wyjątkiem w tej wojnie jest Francja, która stanęła po przeciwnej stronie w konflikcie religijnym. We Francji silny ruch protestancki w XVI wieku wywalczył Edykt nantejski, król nadał swoim poddanym protestanckim wolność wyznawania swojej religii. Kilka dekad po wojnie trzydziestoletniej, w 1685 r., Ludwik XIV uchwala Edykt z Fontainebleau, który po prostu odwołuje Edykt nantejski i unicestwia wolność wyznania protestantów, co w praktyce sprowadzało się wygnania z Francji setek tysięcy Hugenotów częściowo do Prus, częściowo do Anglii i częściowo Holandii, gdzie uformowały tam bardzo ciekawe i oryginalne francuskie społeczności.

Partnerstwo tych dwóch instytucji zakończyły wydarzenia trwające przez niemal wiek, znane dzisiaj jako Oświecenie (choć zważając na poziom intelektualny „dzieł” antyreligijnych owego czasu, należałoby ten okres nazwać raczej „Zdziecinnieniem”). Prymitywne ataki na chrześcijaństwo były cechą oświeceniowych pisarzy, które nie jest łatwo im odpuścić – nie ze względu na obiekt ich antypatii, ale ze względu na upodlenie europejskiej kultury intelektualnej, za które zasadniczo są odpowiedzialni. Nie owijając w bawełnę: to było haniebne zachowanie.

2. Falsyfikacja i weryfikacja

Niemniej ostatecznie wynikiem Oświecenia było uświadomienie Europejczyków, że istnieją dwa rodzaje twierdzeń, które radykalnie się różnią i nie należy ich ze sobą mieszać. Pierwsza grupa tych twierdzeń dotyczy prawdziwości i fałszywości – jest to tzw. domena wiedzy. Są to zdania, które są albo prawdziwe, albo fałszywe – a ostatecznym sposobem rozstrzygnięcia w tej sprawie są dwie metody sprawdzania: weryfikacja (dowód, że coś jest prawdą) i falsyfikacja (dowód, ze coś fałszem). Jeśli słuszność twierdzenia została sprawdzone za pomocą jednej z tych metod, to cała dalsza dyskusja na temat tego twierdzenia jest skończona. Prawda albo fałszywość zostały ustalone. Weźmy przykład: ktoś twierdzi, że Ziemia jest płaska, a są sposoby sprawdzenia tego twierdzenia. Sprawa została gruntownie sprawdzona i okazało się, że Ziemia nie jest płaska, ale okrągła (czy dokładniej: jest to kształt zbliżony do elipsoidy obrotowej, kuli lekko spłaszczonej na biegunach). Jakakolwiek dalsza dyskusja na ten temat jest pozbawiona sensu.

Druga ogromna grupa twierdzeń, które nie są ani prawdziwe, ani fałszywe, jest domeną wiary. Dla przykładu, mówisz mi, że jest życie po śmierci. A to nie może być oczywiście ani zweryfikowane, ani sfalsyfikowane. Możesz wierzyć bardzo głęboko, że jest życie po śmierci, ale ktoś inny może rzec: „mój przyjacielu, bardzo cię lubię, ale mylisz się, jesteś w błędzie – nie ma życia po śmierci”.  W takiej sytuacji naprawdę trudno jest znaleźć jakikolwiek sens w dalszym dyskutowaniu tej sprawy. On nie ma żadnych narzędzi, aby przekonać ciebie – a ty nie masz żadnych narzędzi, żeby przekonać jego. Wierzenie jest w pewnym sensie suwerenne: nie może być sfalsyfikowane, nie może być zweryfikowane. Wiara należy do sfery metafizyki – sfery poza „fizyką”. Do sfery „fizycznej” należą twierdzenia prawdziwe bądź fałszywe, dla których istnieją ostateczne „fizyczne” dowody sprawdzenia. Osąd należy zawieszać w kwestii wiary, czyli w dziedzinie spekulacji metafizycznych, a sferę wiedzy konsekwentnie podporządkować należy weryfikacji i falsyfikacji. Dyskusje o wyższości jednego poglądu metafizycznego (np. „Bóg jest”) nad drugim poglądem metafizycznym (np. „Boga nie ma”) mają tyle sensu, co rozmowy o wyższości koloru zielonego nad niebieskim. Przekonania metafizyczne to subiektywne impresje, odczucia, intuicje. Dlatego też są tak odporne na racjonalne argumenty.

Wielką zasługą Oświecenia jest zakończenie niemal dwóch tysięcy lat, w których religia pretendowała do głoszenia (sprawdzalnych) twierdzeń prawdziwych (sfery wiedzy). Chrześcijaństwo nigdy nie głosiło, że w i e r z y w życie po śmierci, tylko, że w i e, iż jest życie po śmierci. Chrześcijanie w to wierzą, ja w to wierzę, ty w to wierzysz i papież w to wierzy, ale jeśli ktoś inny w to nie wierzy, no to trudno. Zdarza się. Możemy próbować go przekonać – w istocie Kościół na przestrzeni dziejów podjął ogromny wysiłek w przekonywanie niewierzących – ale ostatecznie, gdy niewierzący ustaje przy swoim, to nic się nie da zrobić. Po prostu nie ma obiektywnych środków falsyfikacji subiektywnych twierdzeń.

Kościół chrześcijański aż do Oświecenia traktował swoje dogmaty wiary, jako twierdzenia prawdziwe, których nikt nie ma prawa poddawać w wątpliwość. Nikt nie ma prawa głosić, że są albo mogą być nieprawdziwe. To wytworzyło niezwykle interesujący rezultat, w którym osoba, która nie miała żadnych wątpliwości co do prawdziwości dogmatów chrześcijaństwa, nie poddawała w wątpliwość także legitymizacji władzy świeckiej. Głównie dlatego, że władza przez znaczną część historii podtrzymywała przekonanie, że nie istnieje prawda poza doktryną Kościoła i że nauki chrześcijaństwa nie są po prostu wiarą, ale prawdą. I to stanowisko, pierwotne względem Oświecenia, było przyczyną wielu wydarzeń tragicznych, znacznego rozlewu krwi i ogromnej przemocy. Przykładem jest eksterminacja katarów w południowo-zachodniej Francji za odmowę porzucenia swojej herezji, która odbiegała od katolickiego nauczania; wydarzenia w trakcie i po rekonkwisty w Hiszpanii; czy też działania inkwizycji, które nie przyniosły chwały Kościołowi; a także wiele, wiele innych, którymi dzisiaj tak chętnie posługują się domorośli antyklerykałowie. Wszystkie te straszne, niszczycielskie, tragiczne wydarzenia mają swoje źródło w tym fundamentalnym logicznym błędzie: konfuzji wiary z wiedzą.

Otwarcie umysłów po Oświeceniu rujnuje przekonanie Kościoła o swoim monopolu prawdy, co zresztą zapoczątkowało jego postępujący upadek aż do naszych czasów. Stopniowo chrześcijaństwo zaczęło  być wypierane jako religia państwowa. Ani Kościół nie mógł już wspierać swoim autorytetem władzy monarszej, ani państwo nie mogło już tak otwarcie wspierać Kościoła. Od tej pory, gdy ktoś negował dogmat Kościoła to już nie było zagrożenie, poddawanie w wątpliwość, prawdy, tylko subiektywnego przekonania – wiary.

3. Nowa religia państwowa

Tak więc weszliśmy w okres upadku chrześcijaństwa, jako religii państwowej, który trwał przez cały wiek XIX. Nominalnie oczywiście, chrześcijaństwo wciąż pozostaje religią państwową w wielu krajach, ale de facto staje się nieskuteczne w wywieraniu wpływu na politykę państwa. Coś innego, raczej przerażającego, naprawdę groźnego, zaczyna zajmować jego miejsce. Łatwo jest wytłumaczyć to próżnią, którą pozostawiło po sobie chrześcijaństwo. Próżnia została, a natura ludzka się nie zmienia – człowiek wciąż żywi głęboką potrzebę myślenia wykraczającego poza „fizykę”. Człowiek wciąż potrzebuje sacrum. Sekularna Europa wypierała (i nadal wypiera) tradycyjne spekulacje metafizyczne (religię) nowymi spekulacjami metafizycznymi (konieczności dziejowe, prawa człowieka etc).

W XX wieku próżnię tę chwilowo i w pewnych częściach świata zapełnił faszyzm, narodowy socjalizm i komunizm, ale były to tak absurdalne ideologie, tak odległe od ludzkiej natury, że nie mogły przetrwać dłużej. Upadły pod naporem swoich własnych absurdalnych konsekwencji. Z punktu widzenia historii Europy musiały to być tylko tymczasowe intelektualne aberracje i dewiacje skazane na względnie krótkotrwały żywot. Prawdziwym następcą chrześcijaństwa, jako religii państwowej, był i nadal jest egalitaryzm.

Anthony de Jasay postawił hipotezę dlaczego to właśnie egalitaryzm zajął miejsce chrześcijaństwa na tym bulwarze idei. W XIX wieku nie tylko chrześcijaństwo straciło na znaczeniu, jako zasadnicza siła polityczna, ale także monarchia, jako tzw. boskie prawo. Aż do XIX wieku monarchia była postrzegana, jako posiadająca pochodzenie boskie. Koronacja była sakramentem. W wyniku upadku chrześcijaństwa, monarchia nie miała już podstawy, na której mogła rościć prawa do władzy, straciła legitymizację. Z czasem monarchia przestała być kwestią religijną, a stawała się kwestią cywilną; po prostu, kwestią organizacji państwa. Krok po kroku do monarchii, jako dominującej metody rządzenia, przyłączyła się demokracja – tj. władza królewska zaczęła dzielić się na pewnych ograniczonych obszarach z formami embrionalnej demokracji. Odtąd pewne zagadnienia zaczęły być rozstrzygane przez większość za pomocą głosowania, oczywiście głosowanie nie wszystkich (ba! i dziś nie są to wszyscy – dzieci, wariaci i cudzoziemcy nie głosują), ale określonej klasy społecznej, którą w pewnych krajach stanowiła szlachta (Europa kontynentalna), a w innych był to cenzus majątkowy (np. w Anglii byli to ludzie posiadający dom, którzy płacili za niego roczny podatek wynoszący więcej niż 40 szylingów – tzw. „Forty shilling freeholders”). Na całym kontynencie w pewnych wypadkach dopuszczono do decydowania metodą głosowania większościowego w cechach.

Z biegiem czasu obszar, na którym metoda demokratyczna służyła podejmowaniu decyzji, stopniowo rozrastał się, aż do momentu, w którym prawo wyborcze stało się powszechnym żądaniem, którego każdy mógł się domagać, i któremu europejskie elity intelektualne udzieliły poparcia. Początkowo było to, rzecz jasna, powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn, a następnie, na początku XX wieku, wprowadzono także powszechne prawo wyborcze także dla kobiet.

4. Dwie definicje demokracji

Przywykliśmy do szanowania demokracji, bo jesteśmy nieustannie indoktrynowani przez uczonych, media, liderów opinii publicznej i przez samo państwo, że demokracja jest niemal uświęcona, jakby była instytucją religijną. Za wszelką cenę musi być szanowna, utrzymywana i wielbiona. Nie wolno jej krytykować, bo nie jest kwestią subiektywnej opinii, ale kwestią prawdy.

Jest to kompletnie irracjonalny sposób myślenia. Osoby, które upierają się przy demokracji, jako ostatecznej i bezdyskusyjnej metodzie podejmowania decyzji (tzw. „koniec historii”), łączą ją zwykle z takim cnotami ustroju liberalnego, jak wolność słowa, wolność prasy, niezawisłość sądu i praworządność. Podczas, gdy te zalety liberalizmu niekoniecznie muszą z demokracją iść w parze. Głosowanie większości, jak poświadcza historią, może współistnieć z liberalnym ustrojem politycznym, ale też nie musi. Bardziej ścisła definicja demokracji ograniczyłaby się do mechanizmu narzucania decyzji przez większość mniejszości wraz z uznaniem, że każda osoba posiada jeden głos. Fakt, że demokrację wiąże się raczej z wolnością jednostki niż tyranią większości jest dość osobliwym stanem rzeczy.

Teorię o rozdzielności demokracji, jako metody podejmowania decyzji, i ustroju liberalnego, wspierają fakty historyczne: Prusy pod panowaniem Fryderyka II Wielkiego, Francja pod Ludwikiem XV (który zresztą prywatnie narzekał na ograniczające go rządy prawa) czy Austro-Węgry pod Franciszkiem Józefem I były niedemokratyczne i jednocześnie przestrzegały zasad praworządności. W istocie przypadków historycznych jest znacznie więcej. Podobnie jest w przypadku demokracji nieliberalnej: nie tylko historia o niej poświadcza, ale nawet współczesne demokratyczne kraje, jak Ukraina, Rosja czy znaczna czy część krajów afrykańskich, południowoamerykańskich i azjatyckich.

Jaka jest konsekwencja tego, że na początku XXI wieku, większość krajów albo są demokracjami (z cechami liberalnymi – konstytucja ograniczająca władzę, trójpodział władzy, niezawisłość sądu, wolność słowa etc), albo są demokracjami w sensie ścisłym (jeden głos dla każdego, decyduje większość) i niekoniecznie idą w parze z liberalnymi cnotami? Rezultat jest taki, że we wszystkich tych krajach, które mają się za cywilizowane i jednocześnie demokratyczne, polityka przestała być zajęciem poważanym. W istocie stała się haniebną praktyką układania się polityków z większością, aby wywłaszczać mniejszość. Pod takim systemem każdy może stanąć na agorze i powiedzieć: „Obywatele! Przyłączcie się do mnie! Uformujmy większość z nas wszystkich, którzy pragną sprawiedliwości społecznej. Przyłączcie się! Dajcie mi władzę, a ja nagrodzę was progresywnym opodatkowaniem, dzięki któremu będziecie mogli cieszyć się częścią bogactwa tej części społeczeństwa, która zarabia więcej od was.”

Istotą tego systemu jest konkurencja o kadencję dzierżawy władzy. Formę, jaką ta konkurencja przybiera, jest aukcja, w której różne jednostki roszczące sobie prawo do władzy politycznej oferują pakiety redystrybucji: „jeśli wybierzesz mnie, to z ogólnego opodatkowania sfinansuję ci to, tamto, siamto”. Skutkiem tego mechanizmu jest większa równość materialna, jako że poparcie większości można zdobyć tylko pozbawiając własności bogatszej mniejszości. Zawsze będzie to bogatsza mniejszość, bo przeciwna konfiguracja – tj. pozbawienie biedniejszych własności, aby zdobyć głosy bogatszych – zebrała by znacznie mniej środków do przekupienia większości niż ta pierwsza. A więc z punktu widzenia racjonalnej strategii zdobycia większości głosów będzie mniej skuteczna. Choć nie ulega wątpliwości, że w toku – jak ujmował to Friedrich A. von Hayek – „interwencjonistycznego chaosu”, zdarza się redystrybucja od biednych do bogatach (np. uczelnie wyższe, drogi, dofinansowanie kredytów hipotecznych etc). W istocie kto akurat dostanie pieniądze ze wspólnej kasy zależy od trzech wypadkowych: przypadku (często zdarza się, że przepisy prawa działają wbrew intencjom ich twórców), grup nacisku (zwłaszcza tych mających zasadaniczy wpływ na sondaże) oraz przekonań polityków.

Praktyka polityki zatem stała się raczej oportunistycznym mechanizmem redystrybucyjnym, w której co 3/4/5 lat, w regularnych odstępach czasu, władza jest przedmiotem aukcji.  Politycy będący u władzy, będą starali się ją zachować zgodnie z regułami demokratycznych wyborów i dominującej kultury politycznej danej społeczności (który ma zasadniczy wpływ na ograniczenia poczynań władzy), a opozycja, która pragnie przejąć władzę, będzie deklarowała co zrobi dla większości, gdy zdobędzie władzę. Rząd, który próbuje ochronić swoją władzę będzie oczywiście odpowiadał na obietnice opozycji, swoimi obietnicami i ich realizacjami w ramach środków, którymi dysponuje, i ograniczeń, które go powstrzymują. Będą to obietnice przynajmniej tak dobre, jak opozycji, ale ich realizacja niekiedy będzie skromniejsza. Obietnica wyborcza staje się zatem podstawowym środkiem do zdobycia władzy. „Nikt nie może wam tyle dać, ile my możemy wam obiecać”. Jest to ciągły, samonapędzający się, niemal automatycznie powtarzający się proces.

Demokracja zatem, jako rządy większości, jest nierozerwalnie związana redystrybucją, która sama w sobie jest paskudną praktyką politycznego przekupstwa. I stąd właśnie wzięła się nowa państwowa religia – egalitaryzm – która mówi, że nie powinieneś rozpatrywać tego w kategoriach sprawiedliwości. To może wyglądać jako jawna niesprawiedliwość względem okradanej mniejszości, ale to tak naprawdę jest realizacja przykazań sprawiedliwości społecznej. Wynika to z faktu, że nierówność jest niesprawiedliwa. Każdy dobry rząd będzie dążył do ograniczenia nierówności. Proces produkcji tworzy nierówność – za każdym razem, gdy ktoś coś produkuje i sprzedaje, staje się bogatszy, a więc nieustannie nierówność się odtwarza. W istocie biedni dzięki produkcji również się bogacą, ale wciąż są relatywnie biedni (względem bogatych). Nie ma znaczenia, że produkcja sprawia, że biedni w wartościach absolutnych się bogacą – najważniejsze jest to, że produkcja tworzy nierówność. I celem rządu jest naprawienie tego defektu procesu produkcji za pomocą systemu redystrybucji na korzyść biedniejszej większości na koszt bogatszej mniejszości.

5. Uzasadnienie dla zrównania

I w ten właśnie sposób podły akt przymusowego wywłaszczenia mniejszości, w celu przekupienia większości, zdobycia jej głosów, staje się imperatywem moralnym. Imperatyw ten zaczyna przypominać dogmat religijny, egalitaryzm natomiast nową religię państwową. Rząd zaczyna służyć moralnemu imperatywowi zniesienia nierówności. Jeśli imperatyw jest tylko przekonaniem (kwestią wiary), to zawsze możemy powiedzieć, że w niego nie wierzymy. Niepodobna przecież udowodnić, zweryfikować albo sfalsyfikować, tezy, że nierówność jest niesprawiedliwością. Jest to kwestia subiektywnego odczucia. Dlatego też od ponad stu lat jest podejmowany gigantyczny wysiłek intelektualistów, aby przekształcić to przekonanie w (obiektywną i sprawdzoną) prawdę. Tak jak niegdyś chrześcijaństwo, wpychało swoje subiektywne przekonania w domenę wiedzy, tak dziś robią to samo egalitaryści ze swoim przekonaniem, że nierówność jest moralnie niedopuszczalna.

Walka o to przekonanie toczy się na dwóch frontach: metafizycznym i fizycznym. W pierwszym przypadku jest to właśnie przedstawianie swoich subiektywnych przekonań (np. „prawa człowieka”) jako sprawdzonych i potwierdzonych twierdzeń, jako prawdę. Nieustannie tworzy się i uświęca przez kapłanów polityki nowe koncepcje metafizyczne, które mają legitymizować ustrój. Innym przypadkiem, bardziej zniuansowanym, jest uzasadnianie tez egalitarnych na gruncie „fizyki”. Najważniejszym przedstawicielem tego nurtu jest filozof i znawca teorii gier Sir Ken Binmore, który twierdzi, że mamy w sobie zakodowany gen egalitaryzmu. (Stąd też, dla przykładu, równość materialna jest tzw. „pierwotnym położeniem” w teorii sprawiedliwości Johna Rawlsa.) Równa dystrybucja zatem nie jest ani utylitarnym zaleceniem, ani imperatywem moralnym egalitarnej quasi-religii – jest empirycznym faktem naszej ewolucji genetycznej. Walka z nim miałaby zatem tyle sensu, co walka z naszą naturą. Z tego punktu widzenia, zwolennicy liberalizmu są nieracjonalni.

Od dziesiątek tysięcy lat człowiek zwykł był żyć w małych bandach zbieracko-myśliwskich (w populacjach 20-25 osób, czyli 2-3 rodzin). Kiedy udało się komuś w takiej grupie zabić woła, wtedy co mógł taki człowiek zrobić z taką górą mięsa? Mógł oczywiście zachować to mięso dla siebie i swojej rodziny, kierując się wrodzoną chciwością, ale nie miał żadnych możliwości zachowania i zakonserwowania tych środków. W istocie nie był nawet w stanie nieść ze sobą ciężaru tego mięsa, bo musiał się wraz ze swoją rodziną i swoim plemieniem nieustannie przemieszczać. Jedynym rozwiązaniem w owym okresie był podział mięsa z innym członkami plemienia. Zatem geny pierwotnego człowieka były kształtowane przez zasadę „dzielić po równo” – tj. nie zachowuj swoich rzeczy dla siebie, ale podziel się nimi ze swoimi współplemieńcami. Gen ten prosperował w społeczeństwach pierwotnych, a ci, którzy go nie mieli i próbowali akumulować swoje zdobycze tylko dla siebie, musieli zginąć w negatywnej selekcji naturalnej, jako że taka strategia przetrwania była niepraktyczna. Zatem cała ludzkość jest wyposażona w geny, które determinują naszą tendencję do zasady „dzielić po równo”. Niektórzy biolodzy ewolucyjni twierdzą, że to wciąż jest nasz dominujący gen. Zatem każdy kto sprzeciwia się ustanowieniu równości, próbuje walczyć z czymś, co jest determinowane genetycznie. Niepodobna zwalczyć ideę, która jest wpisana w nasze geny. Trzeba się z tym pogodzić z tym i zaakceptować nasz naturalny instynkt do równego podziału dóbr.

Krótka odpowiedź jest taka: przez ostatnie dziesięć tysięcy lat, człowiek w znacznej części świata, porzucił życie zbieracko-łowieckie i stał się rolnikiem. Osiedlił się na stałe i zaczął uprawiać zboże. Zbiory z tej uprawy pozwoliły mu nie tylko wyżywić siebie i swoją rodzinę, ale nawet uzyskać zapas – nadwyżkę, która mogła być zachowana przez dość długi czas. Gen egoizmu, gen akumulacji, który okazał się lepszą strategią przetrwania w kulturowej selekcji niż gen „dziel po równo”, gen zbieraczy-myśliwych. Przez ostatnie dziesięc tysięcy lat gen egoizmu zaczął dominować oraz okazał się efektywniejszy w zachowaniu i rozrostu populacji, gdyż okazał się skuteczniejszy w utrzymaniu przy życiu potomstwa.

Niektórzy biolodzy ewolucyjni utrzymują, że gen egoizmu nie ma znaczenia, bo dziesięć tysięcy lat to zbyt krótko w porównaniu do okresu, w którym rozwijał się gen „dziel po równo”. Można postawić do tego kontrargument: jeśli dziesięć tysięcy lat przystosowania jest zbyt krótkim okresem czasu, aby wytworzyć nowy gen dominujący, który jest najlepszy do przetrwania i pomnażaniu potomstwa. Jeśli dziesięć tysięcy lat to zbyt krótko to również okres, który uformował gen „dziel po równo”, również musi być zbyt krótki, a więc nie ma takiego genu. Jest to po prostu bezpodstawne twierdzenie, że jesteśmy zdeterminowani genetycznie do wiary w moralną wyższość równości materialnej.

Jest to jeden z przykładów próby przekształcenia egalitaryzmu z przekonania (sfera wierzeń) w prawdę (sfera wiedzy). Porażka przekształcenia koncepcji metafizycznej w fizyczną. Drugim, starszym, lecz znacznie bardziej skutecznym, podejściem był, i nadal jest, utylitaryzm, który narodził się w pierwszej dekadzie XIX wieku w pracach Johna Stuarta Milla, który wprowadził koncepcję „użyteczności”, jako swego rodzaju nieuchwytny, nienamacalny byt, który jest związany z ekonomicznymi dobrami i usługami. Im więcej ludzie konsumują dóbr i usług, tym bardziej wzrasta „użyteczność”. Charakterystyczną cechą „użyteczności” jest fakt, że można ją przekazać od osoby do osoby. Czyli jeśli ktoś jest milionerem i kolejne pieniądze, które zarabia, przynoszą mu niską „użyteczność”, to można przekazać te pieniądze do osoby potrzebującej, która odniesie z nich znacznie wyższy poziom „użyteczności”. Dzięki temu zabiegowi „całkowita użyteczność” wzrasta, suma szczęścia ludzkości jest większa. Równa dystrybucja dochodu zwiększa „całkowitą użyteczność”, a zwiększanie całkowitej użyteczności jest podstawowym imperatywem moralnym utylitaryzmu i każdy uczciwy człowiek powinien tak postąpić. I tak utylitarna logika, którą Mill stworzył, aby bronić klasycznego liberalizmu, stała się fundamentem quasi-religijnej doktryny redystrybucji – egalitaryzmu. Doktryny, która znów śmie nazywać swoje roszczenia nie przekonaniem, ale fizyczną prawdą.

Ten pogląd na użyteczność dominował przez ponad wiek w ekonomii i naukach politycznych w krajach anglosaskich, aż do lat 30 XX wieku, kiedy ekonomiści uświadomili sobie, że nie ma czegoś takiego jak „międzyosobowa użyteczność” („interpersonal utility”). Nie da się wziąć użyteczności jednej osoby i porównać jej z użytecznością drugiej osoby. Tym bardziej nie da się przetransferować użyteczności. To jest po prostu fantazja. Książką, która rozgromiła brednie dotyczące użyteczności w ekonomii, była An Essay on the Nature and Significance of Economic Science Lionela Robbinsa.

Wreszcie trzecim atakiem egalitaryzmu było propagowanie idei, że ludzie mają do różnych dóbr „prawa”. Filozofię „prawizmu”(„rightism”) par excellence reprezentuje Powszechna deklaracja praw człowieka proklamowana przez Zgromadzenie Ogólne ONZ 10 grudnia 1948 r. Jeśli przeczytacie ten dokument to łatwo uświadomicie sobie, że autorytetem tej globalnej międzypaństwowej organizacji, propaguje się ideę, jakoby człowiek miał „prawa” do wszystkiego. Aż ciężko w to uwierzyć: masz prawo do jedzenia, do cywilizowanego mieszkania, do dobrze płatnej i interesującej pracy, nawet masz prawo do rozwoju kulturalnego. Masz prawo do wszystkich tych rzecz, bez zająknięcia się w Deklaracji kto ma dostarczyć te dobra, na kim spoczywa zobowiązanie realizacji tych praw. Kto ma do cholery dać ci te wszystkie rzeczy? Deklaracja odpowiada ciszą, ale ta cisza też jest odpowiedzią. Egalitaryści dopowiadają już jawnie: rząd musi zabrać pieniądze bogatym i tymi pieniędzmi finansować „prawa” ludzi.  Można uważać ten „prawizm” za oszustwo. Najbardziej kujonowaci, najbystrzejsi obrońcy egalitaryzmu starają się dowieść, że jest to moralnie wyższa, niemal święta doktryna. A jak się rozbierze ją na części pierwsze to od razu widać, że kierując się dobrymi intencjami, egalitaryści zachęcają państwo do grabieży. Trzeba uwolnić redystrybucję od pozorów legitymizacji.

6. Transformacja języka

Proces demokratycznych wyborów wywołujący egalitarystyczną propagandę transformuje język. „Uprawnienie” nie znaczy już to, co wcześniej znaczyło, tak samo „wolność”, podobnie „sprawiedliwości”. Język przyjął jako nawyk zrównywanie słowa „równy” z „lepszy”. Istnieją w każdym języku pary słów, które wartościują: „dobry – zły”, „prawdziwy – fałszywy”, „sprawiedliwy – niesprawiedliwy”, „wolny – zniewolony”, etc. Zadawanie pytania czy „dobry” jest lepszy od „złego” jest pozbawione logicznego sensu, bo te słowa powstały po to, żeby wskazywać na moralną wyższość jednego nad drugim. Każde z tych słów ewidentnie ma oddźwięk pozytywny, a drugie negatywny. Propaganda wpłynęła na język i teraz większości „równy” kojarzy się pozytywnie a „nierówny” negatywnie. Podobnie z parą „demokratyczny – niedemokratyczny”. Tak, jakby wyższość jednego przymiotnika nie zależała od kontekstu w którym on występuje, tak jakby „równy” albo „demokratyczny” nie mógł występować w negatywnym kontekście – np. „równa nędza” albo „demokracja ludożerców”.

Propaganda ta jest zwykłą ligwistyczną manipulacją – naginaniem języka do egalitarnej ideologii. Niemniej okazała się ona tak skuteczna, że nieustannie można się spotkać, np. w prasie, ze zdaniami typu „Dzięki reformom w Brazylii rozmiar biedy w wartościach bezwzględnych zmniejszył się, ale nierówność się zwiększyła”. „Ale” w tym wypadku implikuje, że pierwsza cześć przekazu jest pozytywna, a druga negatywna. W tym zdaniu jest domniemany przekaz, że ta nierówność, która się zwiększyła, jest moralnie zła – bo gdyby nie była zła to nie używano by w takim wypadku słowa „ale”. Zamiast tego powinno się zastosować słowo „oraz”, które wskazywałoby, że nierówność jest moralnie neutralna. Takie zabiegi są prawie niedostrzegalne, jak powietrze, ale wciąż jak mantrę powtarza się, że równość jest lepszy niż nierówność, niezależnie od poniesionych kosztów owej równości. Podświadomie powoli zaczynamy przyjmować, że nierówność jest negatywną cechą dystrybucji społecznej.

8. Wnioski

Ile jeszcze minie czasu, zanim ludzie pojmą, że powszechne prawo wyborcze zrodziło system masowej redystrybucji powodujący paraliż rozwoju gospodarczego i erozję odpowiedzialności przez zniesienie indywidualnej wolności? Nie wiem, ale czy to oznacza, że musimy zlikwidować demokrację (swoją drogą: ciekawe jak!?) i przywrócić ustrój monarchiczny i chrześcijaństwo, jako religię państwową? Ja bym sobie takiego scenariusza nie życzył. Po pierwsze, monarchia, jak dowodził de Tocquville Dawnym ustroju i rewolucji bynajmniej nie gwarantuje, że unikniemy ustroju niesprawiedliwego i nieefektywnego ekonomicznie. Po drugie zaś, jestem przeciwnikiem wszelkiej religii państwowej. Jestem bardzo krytyczny względem konsekwencji, jakie niesie za sobą demokracja w dłuższej perspektywie, ale nie bardzo wiem co z nią teraz należy zrobić. Wiem natomiast, że nie powinniśmy o tych konsekwencjach milczeć i udawać, że wszystko jest w porządku. Zbitka słów „demokracja liberalna” ma mniej więcej tyle sensu, co „rząd mało-duży” albo „rząd redystrybucyjno-sprawiedliwy”. Należy jasno i czytelnie rozdzielić co stanowi doktrynę liberalną, a co jest wpychane w nią w sposób nieuprawniony. Należy wreszcie skończyć z rozdwojeniem jaźni „liberalnych demokratów”, którzy głoszą z jednej strony pochwałę rządu ograniczonego, a z drugiej demokracji, która ten rząd (mówiąc technicznie: przestrzeń wyboru kolektywnego) rozpycha, zawłaszczając ograniczone przecież zasoby i obszar indywidualnej swobody (mówiąc techniczne: przestrzeń wyboru indywidualnego) ponad granice wszelkiego rozsądku i przyzwoitości.

Sprawiedliwość, jak ją wyłożył David Hume w Traktacie o naturze ludzkiej, wywodzi się z czasów przedpaństwowych. W toku ewolucji interakcji pierwszych ludzi wyłoniły się spontaniczne pewne konwencje, jako behawioralne stany równowagi, ograniczające i hamujące samowolę. Tak się narodziła z czasem wolność – ludzie narzucali sobie nawzajem ograniczenia, a te wykonalne działania, które nie łamały deliktów (innymi słowy: nie były karane), stanowiły sferę faktycznej swobody. Współczesna teoria polityki przypisuje stworzenie sfery wolności państwu. Większość wybrała reprezentantów, a ci uchwalili prawa i stworzyli urzędy, dzięki którym nie skaczemy sobie do gardeł, dzięki którym współpracujemy w uporządkowany sposób. Prawdopodobnie z tego pomylenia skutku z przyczyną – kodyfikacja wolności i sprawiedliwości nie stworzyła wolności i sprawiedliwości, tylko je spisała na papierze i upaństwowiła – wywodzi się błąd współczesnych liberalnych demokratów, którzy inne standardy moralności stosują wobec społeczeństwa obywatelskiego a inne wobec państwa.

Według kryteriów liberalizmu jeśli ktoś chce popełnić delikt, to należy go do tego zniechęcić, a jeśli ktoś już popełnił delikt, to należy go za to ukarać i powinien to uczynić każdy przyzwoity człowiek, a nie tylko wyspecjalizowana organizacja zatrudniona przez państwo. Przetrwanie sprawiedliwości zależy od efektywnego zapobiegania przestępstwom i karania przestępców, a biurokratyczny monopol nie służy temu celowi najskuteczniej. Tym bardziej trudno jest pojąć, dlaczego państwo nie pozwala bronić się ludziom, zapobiegać popełnieniu przestępstw przez użycie siły (lub wiarygodnej groźby jej użycia) oraz adekwatnie karać na miejscu, gdy ktoś zachowuje się podle.

Jeśli funkcjonariusz państwa łamie reguły sprawiedliwości (nawet jeśli robi to zgodnie z ustanowioną legislacją), to należy się z tym godzić i to akceptować, bo legislacja została uchwalona przez demokratycznie wybrany parlament? Trudno liberałowi pogodzić się z taką hipokryzją. Zgodnie z „prawem równej wolności” umowa społeczna, zgodnie z którą każdy akceptuje wszystko to, co robi z nim państwo, bo w przeciwnym wypadku musiałby mierzyć z niepojętymi zagrożeniami anarchii, jest absurdalna. Nawet gdyby takie zagrożenia istniały, to nie usprawiedliwiałoby w niczym postępowania państwa. Tym bardziej, jeśli takie zagrożenia nigdy historycznie nie istniały (albo są mocno przesadzone), gdyż – jak dowodził David Hume – wolność, własność i sprawiedliwość jest pierwotna względem państwa. Ostatecznie czy żyjemy z państwem, czy na bezludnej wyspie bez państwa, wszystko zależy od nas samych, od naszej kultury, naszych wartości i naszej gotowości do wypełniania roli strażników sprawiedliwości i przyzwoitości.

Doskonale liberalna może być jedynie uporządkowana anarchia (policentryczny porządek konstytucyjny) . Niedoskonale liberalne ustroje przynajmniej dążą do minimalizacji rządu. Ustroje nieliberalne sprawiają, że rząd rośnie zawłaszczając coraz więcej zasobów i swobody indywidualnej swoich poddanych. O tym nie wolno zapominać zwolennikom wolności osobistej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję