W czasach, kiedy w ankietach osobowych wypełniało się rubrykę „pochodzenie społeczne”, wpisywałem w tym miejscu „inteligencja pracująca”. Oboje moi rodzice byli bowiem nauczycielami i zostałem wychowany w typowej krakowskiej rodzinie inteligenckiej. W takiej rodzinie od dzieci oczekuje się przede wszystkim, żeby się „dobrze uczyły”, a rodzice za swój podstawowy obowiązek uważają zapewnienie dzieciom odpowiedniego wykształcenia.
W czasach PRL-u wykształcenie stanowiło zresztą szansę na w miarę ustabilizowaną pozycję społeczną (bez konieczności serwitutów na rzecz panującej ideologii), dawało także pewien społeczny prestiż, możliwość podróży zagranicznych itp. Po Październiku 1956 r. niezależność środowisk inteligenckich, twórców nauki i kultury, była jak na warunki socjalizmu i w porównaniu z innymi krajami „demokracji ludowej” stosunkowo duża. Pewną dozą swobody cieszyło się też życie studenckie, bogate w zróżnicowane inicjatywy kulturalne (kluby, teatrzyki, zespoły muzyczne). Ba, nawet w Zrzeszeniu Studentów Polskich, organizacji skądinąd podlegającej nomenklaturze, możliwe były wybory, w których głos studentów istotnie się liczył. Bardzo ważną rolę odgrywały w tym czasie także duszpasterstwa akademickie. Do pracy z młodzieżą studencką Kościół delegował swoich najbardziej światłych kapłanów; wielu z nich zostało później wybitnymi hierarchami. W tym kontekście warto też wspomnieć odrodzone po 1956 r. harcerstwo, zwłaszcza ruch starszoharcerski, który objął młodzież licealną i studencką, czyli przyszłą inteligencję.
Z tradycji rodzinnej wyniosłem przekonanie, że tak jak kiedyś obowiązywała zasada noblesse oblige, tak dziś równie zobowiązujące jest bycie inteligentem. Moje humanistyczne wykształcenie umocniło we mnie przekonanie, że świat stanowi „zadanie inteligencji” – jako polonista mogłem się tu odwołać do tradycji uosabianej przez Żeromskiego, jako slawista byłem świadom roli, którą inteligencja odgrywała czy to w życiu duchowym Rosji, czy też w kształtowaniu narodowego etosu Czechów i Słowaków.
W czasach całkowitej martwoty życia politycznego życie kulturalne, czyli domena działań inteligencji, w pewnej mierze zastępowało polityczne spory, było barometrem nastrojów społecznych z jednej strony, a testem intencji władz wobec społeczeństwa z drugiej.
Inteligencji polskiej po II wojnie światowej przyszło się zmierzyć z sytuacją, na którą nie była przygotowana. Historyk literatury przywoła jako dowód literaturę obrachunków inteligenckich (termin Kazimierza Wyki), serię powieści będących świadectwem rozterek inteligencji w nowych warunkach. Później dojdzie do tego publicystyka w typie „Rodowodów niepokornych” Bohdana Cywińskiego, a także spory na temat historii, które często były maską dla roztrząsania problemów współczesnych.
Inteligencki etos, w którym zostałem wychowany, zakładał udział w działaniach społecznych („Żoliborz” z „Listów do pani Z.” Kazimierza Brandysa), wzorem religijności był „kościół ubogi”, katolicyzm uosabiany przez środowiska „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”.
W czasach panowania metodologii marksistowskiej pozycja inteligencji była niejako z definicji dwuznaczna, ponieważ źródłem stratyfikacji klasowej był „stosunek do środków produkcji”, a ten w wypadku inteligencji był ambiwalentny czy wręcz niedopuszczalnie neutralny. Dla władzy inteligencja była a priori podejrzana, chociaż – to wiem jako bohemista – w PRL-u nastroje antyinteligenckie nie przybierały takiej postaci jak chociażby w sąsiedniej Czechosłowacji. Były, rzecz jasna, próby przeciwstawiania inteligentom klasy robotniczej – chociażby w Marcu 1968 r. („Studenci do nauki!”, „Pisarze do pióra!” – głosiły hasła podczas organizowanych przez władze pochodów aktywu robotniczego), ale ostatecznie to właśnie sojusz robotników i inteligencji doprowadził do obalenia ustroju, do czego przyczyniła się działalność KOR-u czy środowisk Klubów Inteligencji Katolickiej.
Inteligencja miała też niewątpliwy udział w ustrojowej transformacji pierwszej połowy lat 90. To są rzeczy powszechnie wiadome, a ja znam to z autopsji: w roku 1990, jako człowiek pięćdziesięcioletni, porzuciłem pracę na uniwersytecie dla podjęcia działalności stricte politycznej, czyli pracy w dyplomacji. Był to czas, który dla środowisk inteligenckich oznaczał z pewnością swego rodzaju spełnienie: inteligencja – właśnie dzięki swoim kwalifikacjom i postawie – zajęła ważną pozycję w życiu społecznym.
Pamiętam doskonale swoją rozmowę z rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego Aleksandrem Kojem, któremu w sposób nieco patetyczny, w tamtej chwili chyba usprawiedliwiony, tłumaczyłem decyzję o podjęciu pracy państwowej, uważając ją za część inteligenckiego etosu, za zadanie, które postawiłby przed ludźmi uniwersytetu jego twórca Kazimierz Wielki dążący do zapewnienia państwu odpowiednio wykształconych urzędników.
I z tego powodu najbardziej bolesnym doświadczeniem lat późniejszych była dla mnie swoista abdykacja inteligencji, widoczna szczególnie w dwóch środowiskach: inteligencji katolickiej i inteligenckiej lewicy.
Inteligencja katolicka nie znalazła w sobie tyle siły, żeby przeciwstawić się odradzaniu najgorszych form katolicyzmu, które nam – pokoleniu wchodzącemu w dorosłe życie w latach 60.– wydawały się anachroniczne i bezpowrotnie przebrzmiałe. Wina leży także po stronie Kościoła instytucjonalnego, który odepchnął inteligencję nie tylko jako środowisko społeczne, lecz także jako zwykły synonim prawidłowego rozeznania w otaczającej rzeczywistości.
Inteligencja lewicy pozwoliła z kolei na zepchnięcie się w stereotyp komuny, dała sobie narzucić całkowicie zafałszowaną swoją własną historię oraz pozwoliła na wykreślenie inspiracji lewicowych z kulturalnej, powiem nawet duchowej, tradycji Europy. A przecież cały szereg społecznych urządzeń współczesnego życia stanowią zrealizowane postulaty lewicy europejskiej XIX i XX w. Często oderwały się one od swojej ideologicznej bazy i wydają się wręcz politycznie neutralne,, obojętne, podobnie jak twierdzenia matematyczne (na przykład pitagorejczyków), które całkowicie uniezależniły się od towarzyszącej im niegdyś filozofii.
W efekcie w języku potocznym słowo „inteligencja” zaczyna dziś ograniczać swój zasięg i zmieniać znaczenie i – podobnie jak kiedyś – zdaje się stawiać w stan podejrzenia. Inteligencja katolicka? Inteligencja techniczna? „Inteligenckość” jako pewien styl życia? W czasach tworzenia sztucznych inteligencji i wobec perspektyw komputerowego wspomagania pracy mózgu współczesny inteligent zaczyna tracić pewność siebie i poczucie własnej tożsamości.