Od kiedy nastała druga, „państwowa” fala obecnego kryzysu, europejscy politycy dwoją się i troją w wysiłkach znalezienia antidotum na wirusa toczącego [pożerającego] kolejne społeczeństwa Starego Kontynentu. Diagnoza nie budzi większych kontrowersji: balon obietnic socjalnych złożonych obywatelom urósł tak bardzo, że nie da się dalej go pompować bez narażenia się na wielkie BUM! Zresztą ścianki tej bańki są już tak cienkie, że mało kto jest zadowolony z ochrony, jaką dają przed niedogodnościami świata zewnętrznego.
Na diagnozie konsensus się nie kończy. Z grubsza panuje zgoda wśród elit politycznych co do terapii – państwa należy po prostu oduczyć ciągłego zadłużania się. Sektor publiczny nie jest tak różny od podmiotów rynkowych, jak wmawiano Europejczykom przez całe dziesięciolecia. Nie ma złotej formuły, która pozwalałaby mu cały czas być pod finansową kreską i utrzymywać wzrost na kredyt. Doszliśmy już chyba ostatecznie do punktu, który jeden z najbardziej wpływowych ekonomistów ubiegłego stulecia, John Maynard Keynes, określił mianem „długiego okresu”, jakiego -jak słusznie przewidział – nie dożył. My jednak dożyliśmy i chcielibyśmy go przeżyć.
Zgoda europejska zakończyła się, gdy przyszło do wyboru lekarza. Choroba zaatakowała bowiem pacjentom układ nerwowy tak nieszczęśliwie, że pomieszały im się zmysły i nie wiedzą, co dla nich dobre. Demokratycznym decydentom, niestety, nie można ufać – co prawda, chwilowo opamiętali się, gdy widmo plagi stanęło przed ich oczami, jednak nikt nie wątpi, że gdy tylko choroba trochę zelżeje, żądni władzy znowu obiecają za dużo swoim oszołomionym wyborcom; ponownie rozprzestrzenią wirusa przenoszonego drogą kropelkową podczas płomiennych mów w okresach kampanii wyborczych. A nawrót choroby dla coraz słabszej Europy jest zbyt niebezpieczny.
Trzeba zatem odwołać się do nieczułych na pojękiwania europejskich społeczeństw lekarzy-technokratów z Brukseli. Oni to, wyposażeni w ulepszone lekarstwa przywiezione w „sześciopaku” i bardziej inwazyjny, ale przez to skuteczniejszy sprzęt ratunkowy w postaci zmian traktatowych, mają stanąć na wysokości zadania. Właśnie o tę inwazyjność sprawa się rozbiła – Brytyjczycy stwierdzili, że wolą własne metody radzenia sobie z zadłużeniowym wirusem. Należy zresztą uczciwie im przyznać, że terapię rozpoczęli jako jedni z pierwszych, nie czekając na zalecenia i recepty brukselskich medyków.
Mimo że autor niniejszego artykułu jest federalistą i demokratą, nie może oprzeć się wrażeniu, że tym razem to samotni Brytyjczycy mieli rację odrzucając euro-terapię i wybierając swoją sprawdzoną metodę radzenia sobie z kryzysem na własnym podwórku. Odseparowanie się od opinii społecznej i przywiązanie do niesprawdzających się rozwiązań (tzw. kryteriów konwergencji z Maastricht) poprzez dodatkowe biurokratyczne procedury, które zapewne i tak wymagać będą przyzwolenia ,poszczególnych rządów (Rady UE)nie dają zbyt wiele nadziei na poprawę sytuacji.. Niestety, zasada 3% deficytu budżetowego i 60% długu publicznego, jak obserwujemy na własnym przykładzie, nie działa. Jest po prostu niepraktyczna: w okresie prosperity daje rządzącym mocny argument, że ich polityka budżetowa jest zdrowa, gdyż trzyma się nieco poniżej fatalnego progu 3%, zaś w gorszych czasach „obiektywne warunki” sprawiają, że trzeba przymknąć oko na sztywne limity i jeszcze bardziej się zadłużyć. Podobnie próg długu nie odstrasza, dopóki nie jest naprawdę źle. Dość powiedzieć, że jesteśmy ciągle poniżej tego limitu, mimo że od ponad dwudziestu lat funkcjonowania w wolnym kraju ani razu nie udało nam się skonstruować zrównoważonego planu przychodów i wydatków publicznych.
Czy jako Europejczycy jesteśmy na straconej pozycji? Jest to, niestety, dość prawdopodobne, choć jedną z propozycji wyjścia może być sięgnięcie do judeochrześcijańskich tradycji. Pytanie o to, jak powinno wyglądać zdrowe zarządzanie finansami publicznymi zawsze przywodzi mi na myśl starotestamentową historię Józefa. Był on więźniem faraona, który jednak po objaśnieniu władcy Egiptu dręczących go koszmarów – mam na myśli sen o chudych i tłustych krowach oraz pustych i pełnych kłosach – został zarządcą państwa faraona, które doprowadził do rozkwitu. Okoliczne plemiona same przychodziły do Egiptu oddając się pod jego opiekę. Sekret sukcesu polegał na tym, że Józef w czasach dobrobytu kazał zbierać zboże w spichlerzach i żywność w magazynach, zaś w następnych siedmiu latach suszy sprzedawać ten towar z odpowiednim zyskiem lub oddawać w zamian za uznanie zwierzchności. Proste, nieprawdaż? A jednak naszym współczesnym sposobem na rozwój jest ciągłe zadłużanie się na rachunek przyszłych pokoleń.
Dziś nie potrzebujemy natchnionych snów władców, żeby wiedzieć, że w gospodarce po latach tłustych, nadchodzą chude i na odwrót. Brakuje nam jednak mechanizmu wskazanego faraonowi przez Józefa. Nie wydaje się on trudny do zbudowania – wystarczy zastąpić trzyprocentowy limit deficytu budżetowego, łącząc ten wskaźnik prostą sumą z przewidywanym wskaźnikiem wzrostu PKB danego kraju i ustalić limit na poziomie ok. 3,5-4%. Dzięki temu w sytuacji wzrostu gospodarczego przekraczającego 3% rządy musiałyby równoważyć budżet, gdyby zaś przekroczył 4% – generować nadwyżkę. Zaś w przypadku spowolnienia lub recesji, swoboda budżetowa dla ingerencji państwa w procesy gospodarcze byłaby nawet większa niż obecnie. Dlatego takie rozwiązanie miałoby szanse przejść nawet, a może szczególnie, teraz.
Odwołanie do tradycji judeochrześcijańskiej w unijnym prawie, o które kilka lat temu tak mocno walczyliśmy, w tym kontekście nabiera nowego znaczenia. Szkoda jednak, że chodziło nam jedynie o identyfikację ideologiczną, której nie podzielają wszyscy mieszkańcy współczesnej Europy; szkoda również, że nie odwołaliśmy się do sensu starotestamentowej historii o Józefie W tym wypadku zaczerpnięta z Biblii opowieść mogłaby w naszych traktatach przybrać formułę matematyczną, w która pozwoliłaby nam uniknąć przynajmniej części trudności, jakie niesie ze sobą kryzys.