6 października 1536 roku. Na dziedzińcu więzienia w Vilvoorde, w pobliżu dzisiejszej Brukseli, mężczyzna znany jako William Tyndale został uduszony a następnie spalony na stosie. Za co? Odważył się przełożyć Biblię z łaciny na angielski, jego język ojczysty. Duchowny i naukowiec, Tyndale walczył o wolność dostępu do informacji, a jego misją było doprowadzenie do otworzenia Pisma na zwykłych ludzi. „Jeśli Bóg mnie oszczędzi”, miał powiedzieć znajomemu księdzu, „sprawię, że chłopiec, który obsługuje pług będzie wiedział o Piśmie więcej niż ty!”.
Tyndale działał w okresie nowej, niezwykłej ery informacyjnej wywołanej przez wynalazek Guttenberga – druk. Zanim on jednak powstał, w całej Europie dostępnych było zaledwie 30.000 książek. 50 lat później, w roku 1500 było ich już ponad 10 milionów. Kościół katolicki zareagował na te zmiany alarmem. Starał się zachować monopol biblijnej interpretacji, ogłaszając, iż wszelkie przekłady z łaciny są herezją. Logika Kościoła była prosta: ktokolwiek sprawuje kontrolę nad przepływem informacji, ten ma władzę.
Podobnie jak Tyndale, współcześni obywatele żyją w czasach kolejnej rewolucji informacyjnej. Choć technologia Guttenberga faktycznie dała podwaliny zaistniałej później zmianie, to jednak właśnie aktywiści tacy jak Tyndale byli prawdziwymi inżynierami transformacji. Druk był jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Bez demokratycznych zapędów Tyndale’a narzędzie to mogło wpaść w ręce ludzi posiadających władzę, którzy następnie produkowali by jedynie jeszcze więcej łacińskojęzycznych Biblii dla księży, by ci mogli wygłaszać niedzielne kazania. Tyndale podjął próbę wykorzystania dostępnej mu technologii być wyzwolić zwykłych ludzi, dając im możliwość aby sami próbowali zrozumieć pewne treści, myśleć niezależnie i podejmować własne decyzje. Otwartość informacji oznaczała wiarę w to, że ludzie powinni mieć wolność by odkrywać i zmieniać idee wedle własnego uznania, bez jakiegoś wielkiego planera dyktującego im odpowiednie interpretacje.
W obliczu oszałamiającego tempa zmian, możemy zacząć dostrzegać poszczególne przykłady postępu technicznego jako ich własne rozwiązania. Jednak technologia to nie teleologia. Zbyt często świadkowie przełomów skupiają się na samej technologii i zapominają o strukturach prawnych, prawie własności czy też władzy, która determinuje sposób wykorzystania owego nowego rozwiązania technologicznego. The medium is not the message – zaś otwarta architektura internetu sama w sobie nie zagwarantuje bardziej demokratycznego czy otwartego świata.
Przestrogę stanowi przykład radia. Komentarze dotyczące tego nowego medium, które pojawiły się w latach 20-tych XX wieku brzmią podejrzanie podobnie do dyskusji na temat internetu jaką możemy zaobserwować dziś. Technologia ta zrewolucjonizuje komunikację, twierdzono, utoruje drogę lepszej demokracji poprzez stworzenie świata peer-to-peer, w którym każdy będzie mógł być nadawcą. Jednak choć radio dokonało tego, co obiecywało pod względem technologicznym, to nie udało mu się spełnić obietnic w zakresie społecznym. Zamiast wspólnoty komunikacyjnej, obywatele dostali do dyspozycji jednostronne medium zdominowane przez państwo i kilka wielkich korporacji – głównie dlatego, że zasady i strategie polityczne powstałe wokół radia pilnie strzegły koncentracji władzy.
Niskie koszty transmisji internetu mogą równie łatwo przyczynić się zarówno do powstania imperiów informacyjnych i królów złodziei, jak i cyfrowej demokracji czy równości informacyjnej. Rosnąca wartość dostępu do wydobywania i manipulowania ogromnymi zbiorami danych, generowania prognoz dotyczących zachowań i pragnień konsumentów tworzy samonapędzające się koło efektów sieciowych. Dane generują nowe dane, szczelnie zamknięte za murami firm, których własne algorytmy pozwalają na wykorzystywanie ich dla zysku.
Jednak zacznijmy od tego jak w tym alternatywnym, bardziej otwartym świecie będziemy płacić za tworzenie informacji? Przecież wytwarzanie nowego software’u, filmów i leków kosztuje prawdziwe pieniądze i prawdziwe zasoby.
Jedną z możliwych odpowiedzi na to pytanie może być wykorzystywanie zbiorowych mechanizmów, które już mamy na podorędziu, szczególnie w formie państwa. Podobnie jak obywatele płacą podatki w zamian za dostęp do dóbr publicznych takich jak obrona terytorialna czy parki miejskie, możemy też zastosować te same mechanizmy do sprawiedliwego, zbiorowego tworzenia i dystrybucji informacji. Ponadto, w przeciwieństwie do modelu radia będącego własnością państwa, nie ma to być komisja rządowa decydująca o tym, którzy autorzy dostaną wynagrodzenie, czy jaki software zostanie opracowany. Fakt, iż państwo zbiera fundusze nie oznacza, że musi ono decydować, kto dostaje finansowanie. Możemy zastosować tradycyjne mechanizmy rynkowe kierowane przez popyt by alokować wszystkie lub część zebranych pieniędzy.
Ściślej mówiąc, zamiast dostawać prawo do monopolu na patent, jak to jest obecnie, wynalazcy mogliby nabywać „prawo do wynagrodzenia”. To mogłoby dawać im uprawnienia do otrzymania wypłaty z centralnego funduszu rządowego według wartości ich wkładu – na podstawie tego, o ile opracowany przez nich (na przykład) lek wpłynął na poprawę zdrowia lub ile razy dana piosenka była odtwarzana. Decyzje te są oczywiście uzależnione od ważnych i spornych kwestii wartości, która powinna podlegać publicznej kontroli i debacie.
I tu wracamy do Tyndale’a. Wziął on odpowiedzialność za druk i zaślubił sobie otwartość informacji. Dziś, porównywalnym gestem byłoby odwrócenie się od prywatnych monopoli w celu finansowania innowacji i kreatywności. Liczy się to, kto jest właścicielem informacji, a nie tylko infrastruktura, za pośrednictwem której są one dystrybuowane. Technologie cyfrowe muszą pociągać za sobą konkretne działania, które chronią otwartość na szeroką skalę – od map do leków, od software’u po szkoły. Lepiej jeśli dokonamy tego za pośrednictwem publicznych instytucji zamiast być zdanym na indywidualistów i męczenników.
Artykuł pierwotnie ukazał się na: https://aeon.co/ideas/only-governments-can-safeguard-the-freedoms-of-the-internet
Z angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz