W świecie, w którym Zachód słabnie a Wschód rośnie w siłę, Warszawa musi szukać nowych punktów oparcia. Czy światy tak odmienne, jak Polska i Chiny, mogą znaleźć wspólny język?
Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym „odkryłem” nowe, nieznane Chiny. Był wrzesień 1999 roku. Wędrowałem przez Liulichang, zabytkową dzielnicę antykwariatów nieopodal placu Tiananmen. Zdeterminowany, by wypróbować swą znajomość języka, wszedłem do jakiejś starej księgarni. Dukając tytuły, pełne skomplikowanych, obcych znaków, utrwalałem się w przekonaniu, że jeszcze długa przede mną nauka. I wtedy dojrzałem cztery proste chińskie cyfry: „1984”.
To była słynna dystopia Orwella!
Książka, która w Polsce i w ZSRR była zakazana aż do 1989 roku, leżała przede mną na chińskiej półce, choć przecież w czerwcu tegoż roku komuniści w Pekinie dali jasno do zrozumienia, że bezlitośnie zdławią każdą próbę podważania swej władzy. Oszołomiony odkryciem, zacząłem książkę kartkować, rozmyślając: „ile my, w Polsce, wiemy tak naprawdę o współczesnych Chinach?”
Polska, chińska brama do Europy
Od tego czasu przyglądam się, jak „odkrywają” Chiny coraz to nowe kręgi polskiego społeczeństwa. Negatywny wizerunek tego kraju stopniowo traci zwolenników. Coraz mniej osób pragnie widzieć w Chinach wyłącznie bezwzględny reżim, posyłający czołgi przeciw studentom.
Rośnie natomiast akceptacja dla wizji nowego supermocarstwa, które dynamicznym i względnie pokojowym rozwojem kwestionuje Fukuyamowską tezę o „końcu historii” oraz Huttingtonowską – o „zderzeniu cywilizacji”. To supermocarstwo, którego nie wolno nie doceniać i z którym można ubijać interesy, bo tak właśnie postępują Niemcy, Francuzi czy Amerykanie. Polscy biznesmeni marzą o podboju ludnego rynku, choć – podobnie jak koledzy z Europy i USA – póki co znacznie lepiej wychodzą na sprowadzaniu chińskich towarów.
Wartość polskiego importu z Państwa Środka od lat systematycznie rośnie. W 2008 roku wyniosła już 11,5 mld euro, podczas gdy wartość naszego eksportu do Chin – tylko 0,9 mld euro. Oczywiście, podobny problem mają również USA czy kraje Zachodniej Europy, ale można odnieść wrażenie, że tam jest to problem szerzej dyskutowany.
W Polsce dyskurs nacechowany jest skrajnościami. Kilka lat temu Marek Jurek na sejmowej komisji spraw zagranicznych przestrzegał, iż Polska poprzez handel zagraniczny „wspiera chiński komunizm”. Z drugiej strony można zaryzykować tezę, iż wokół importu z Chin wyrosło w Polsce potężne lobby. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w sytuacji, gdy Polska od lat jest zalewana wyrobami made in China, nasze Ministerstwo Gospodarki jeszcze dopłaca importerom do wyjazdu na targi do Kantonu?
Ostatnio nasze relacje gospodarcze z Chinami wkraczają na nowy poziom: zaczynamy korzystać z chińskiego kapitału. W 2008 roku wartość chińskich inwestycji w Polsce wyniosła 200 mld. dol., a w połowie tego roku – już dwa razy więcej. To mało w porównaniu do inwestycji z Niemiec czy Holandii (po 1,6 mld dol.), ale dynamika wzrostu jest imponująca. Dlatego wiceminister gospodarki Rafał Baniak mówił pod koniec czerwca: – Polska może stać się dla Chin bramą do Europy, do Unii Europejskiej.
Branże, w których Chińczycy mogą u nas zainwestować, to motoryzacja, elektronika, lotnictwo, biotechnologia IT i telekomunikacja. Publiczna spółka PKP Cargo już teraz wespół z państwową firmą China CNR Corp. organizuje w Chinach produkcję wagonów, które mają jeździć nie tylko po polskich, ale i po europejskich szynach.
Niedługo po konferencji ministra Baniaka, pojawiła się informacja, iż chińska spółka Chery może „uratować” – czyli przejąć drogą zakupu kontrolnego pakietu akcji – zakłady FSO na Żeraniu, ikonę polskiej motoryzacji. Chińczycy ostrzą sobie zęby na inne symbole polskiej gospodarki. Udziały w Hucie Stalowa Wola, będącej częścią przedwojennego COP, pragnie kupić firma LiuGong, która już kontroluje Waryński Trade. W porcie w Gdańsku, kolebce Solidarności, zarząd chińskiego portu z Ningbo pragnie wybudować centrum logistyczne.
Symbolem wejścia Chin do Polski stała się jednak branża najbardziej widoczna – budowlana. Wygrana państwowego koncernu COVEC w przetargach na budowę dwóch odcinków autostrady A2 z Warszawy do Łodzi uchodzi za koronny symbol polsko-chińskiej współpracy i pierwszy taki przypadek w całej Unii. Chińczycy zbili cenę tej inwestycji aż o 40 proc., tłumacząc, że nie muszą brać drogich kredytów. Tymczasem unijne – głównie niemieckie – firmy mają teraz do polskich władz pretensje i złożyły skargę. Wytykają, że do niskiej ceny COVEC-u dokładają się komunistyczne władze. Polscy urzędnicy wzruszają jednak ramionami. Bo nawet jeśli finansowa pomoc państwa chińskiego jest prawdą, to oznacza ona – parafrazując Marka Jurka – że komunistyczne Chiny dokładają się do budowy dróg dla polskich kierowców.
Naprawić stosunki, bo „co z nami zrobią Chiny”?
W obliczu tych dynamicznych zmian, pojawiają się sugestie, które jeszcze kilka lat temu byłby w sferze fantastyki politycznej. Mianowicie: rozwój stosunków gospodarczych należy rozciągnąć także na sferę polityki zagranicznej.
Z taką tezą wystąpił na łamach „Rzeczpospolitej” prof. Antoni Dudek, politolog i historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego, a zarazem doradca prezesa IPN. W artykule „Chińczyków trzymajmy się mocno” (3.10.2009), będącym reakcją na rezygnację USA z planów budowy tarczy antyrakietowej w Polsce, prof. Dudek proponował: „Skoro Amerykanie mają na głowie sprawy ważniejsze niż Polska, to powinniśmy rozważyć szanse na pogłębienie relacji z nowym globalnym supermocarstwem, czyli Chinami”.
Autor przedstawił dwa główne argumenty. Po pierwsze, Chiny są skłonne związać się z Polską inwestując w naszym kraju w budowę infrastruktury i w produkcję na potrzeby unijnych rynków. W krajach Zachodu takie „wejście smoka” nie miałoby sensu: infrastrukturę w postaci dróg czy torów dawno już tam podbudowano, a koszty pracy są ciągle wyższe, niż na Wschodzie.
Drugim powodem ewentualnego sojuszu, mogłaby być Rosja. Prof. Dudek zakłada, że Chiny będą przeciwne jej zbliżeniu z Unią Europejską, toteż Polska idzie im w sukurs.
Tezę prof. Dudka rozwinął krytycznie na łamach krakowskiego pisma „Arcana” Radosław Pyffel, założyciel Centrum Studiów Polska-Azja i autor relacji z Chin, publikowanych w „Najwyższym Czasie!”. O ile Dudek przedstawia Chiny jako alternatywę wobec USA, to Pyffel sugeruje iż Polska nie ma już w zasadzie wyjścia. W artykule „Polska strategicznym partnerem Chin?” („Arcana”, nr 94, lipiec, sierpień 2010), czytamy: „Jeżeli marsz Państwa Środka w stronę światowej potęgi będzie trwał dalej, ich wpływy prędzej czy później dotrą i w ten zakątek globu. Z tego względu pytanie, co zrobić z Chinami, należałoby zamienić na: co (wtedy) Chiny zrobią z nami?”
Pyffel podkreśla rozczarowanie wobec USA, oceniając iż polskie zaangażowanie po stronie USA w Iraku czy Afganistanie to „raczej współczesna Somosierra i Haiti”. Wraz pojednawczymi gestami Obamy wobec Moskwy, Polska słabnie również w roli przedmurza i „Prometeusza demokracji” na Wschodzie, jaka marzyła się śp. Lechowi Kaczyńskiemu.
Co więcej, trwające od kilku lat zbliżenie chińsko-rosyjskie może się niebawem zakończyć, i to w bolesny sposób. Oba giganty już teraz rywalizują o wpływy i surowce w Środkowej Azji, a Moskwa dodatkowo niepokoi się rosnącą obecnością China na syberyjskim Dalekim Wschodzie.
Ważą również względy gospodarcze. Jak pisze Pyffel, „Polska jako chiński przyczółek i brama do Europy wydaje się bardzo atrakcyjna” i już teraz „staje się centrum azjatyckiego handlu hurtowego w Europie Wschodniej”.
Te wszystkie argumenty bledną jednak wobec nacechowanej emocjami niechęci polskich elit politycznych wobec Państwa Środka. Autor podaje świeże przykłady. Na szczycie ASEM w Pekinie w 2008 roku Polska, jako jeden z sześciu krajów, została wytypowana do rozmów z chińskimi przywódcami. Ale w tym czasie europarlamentarzyści PO głosowali za przyznaniem nagrody im. Sacharowa uwięzionemu przed olimpiadą dysydentowi Hu Jia. W Warszawie radni PO poparli pomysł nazwanie jednego ze skrzyżowań „rondem im. Wolnego Tybetu” (z czego w tym roku zrezygnowali, po negatywnej opinii ze strony MSZ).
W podobny, negatywny sposób, Pyffel ocenia całokształt polskiej polityki wobec Chin po 1989 roku. Jego zdaniem była ona powodowana emocjami i stereotypami. Pławiąc się w niechęci do komunizmu, przeoczyliśmy narodziny supermocarstwa. Dlatego nawołuje: „Spróbujmy naprawić to, co zepsuto w poprzednich dwóch dekadach”.
Chińskie wyzwanie
Z Pyffelem niewątpliwie trzeba się zgodzić, iż polskie elity – z nielicznymi wyjątkami – nie znają dobrze Dalekiego Wschodu. Problem ten trwa od dawna i wynika m.in. z tego, iż Polska nigdy nie była mocarstwem kolonialnym. Krótkotrwałe zbliżenie PRL i ChRL w latach 50. ub. wieku sytuację tę na krótko poprawiło, ale po rozłamie chińsko-radzieckim polskie władze musiały – mniej lub bardziej – realizować wytyczne Moskwy i traktować Chiny krytycznie, jeśli nie wrogo.
Na szerszą skalę Polacy zaczęli jeździć do Chin dopiero u schyłku lat 90., ale ze względu na masakrę w Pekinie nadal patrzono na Państwo Środka podejrzliwie. A przecież nasi nowi sojusznicy, Amerykanie, zbliżyli się do Chin w latach 70., aby osłabić zimnowojennego wroga – ZSRR. Wizyta Nixona za Wielkim Murem była ciosem dla radzieckiej polityki izolowania Chin i w jakiś sposób przyczyniła do upadku Kraju Rad.
W finale słynnego „Bożego Igrzyska” z 1981 roku Norman Davies przypomina, iż jednym z autorów pragmatycznego podejścia USA do Chin był Zbigniew Brzeziński, i że można to „przypisać – przynajmniej częściowo – jego polskiemu wychowaniu.”
Prof. Dudek i Pyffel argumentują, iż rola Chin rośnie, co powinno znaleźć odzwierciedlenie w polskiej polityce zagranicznej. Ale czy takiego zbliżenia wolno dokonać, bez dogłębnej wiedzy o naszym ewentualnym partnerze? Dlatego, jak mniemam, najlepiej zacząć od dekalogu „What China Is and Is Not” Zbigniewa Brzezińskiego, przedstawionego w książce „Geostrategic Triad. Living with China, Europe and Russia” z 2001 roku. Jest on napisany z perspektywy amerykańskiej, ale – jako sojusznik USA – możemy przyjąć podobną optykę:
1. Chiny nie są ani przeciwnikiem, ani strategicznym partnerem USA, choć są wrogie temu, co postrzegają jako amerykańską „hegemonię”.
2. Chiny nie staną się globalną potęgą, choć stanowią potęgą regionalną, zdolną dbać o swoje interesy.
3. Chiny nie stanowią bezpośredniego zagrożenia dla USA.
4. Chiny nie stanowią globalnego ideologicznego wyzwania dla USA.
5. W swoim regionie Chiny nie są siłą destabilizującą, a na scenie międzynarodowej zachowują się faktycznie stosunkowo odpowiedzialnie.
6. W sferze politycznej Chiny nie są ani totalitarne, ani demokratyczne, lecz stanowią dyktaturę oligarchiczno-biurokratyczną.
7. W miejscach takich jak Tybet i Xinjiang Chiny nie spełniają uniwersalnych standardów praw człowieka i tolerancji wobec mniejszości.
8. Pod względem gospodarczym Chiny ewoluują w pożądanym kierunku.
9. Chiny zapewne nie unikną poważnych wewnętrznych napięć politycznych, bo komercyjny komunizm to oksymoron.
10. Chiny nie mają jasnej wizji swej ewolucji politycznej lub też swej międzynarodowej roli.
Po takim wyliczeniu widać jak na dłoni, iż obecne stosunki Polski z Chinami – czy też szerzej: Zachodu z Chinami stanowią wypadkową złożonych tendencji politycznych i gospodarczych.
Reasumując, dla Zachodu i Polski Chiny to obecnie trudny partner. Partnerstwo zadzierzgnięto w nadziei na zatrzymanie światowego pochodu komunizmu. Potem poszerzono je, licząc na zyski gospodarcze oraz na stymulowanie – poprzez rozwój ekonomiczny – pozytywnych zmian w Chinach. W myśl liberalnych doktryn, rozwój dobrobytu musi bowiem pociągać za sobą roszczenia polityczne.
I faktycznie: w jakimś stopniu to właśnie zachodnie inwestycje, które pomogły rozpędzić chińską gospodarkę u schyłku lat 90. sprawiają, że nadal „Chiny ewoluują w pozytywnym kierunku”.
Nie ma się jednak co łudzić. To właśnie ten pozytywny z punktu widzenia Zachodu kierunek przekształcił totalitarną autarkię z czasów Mao Zedonga w dzisiejszą „dyktaturę oligarchiczno-biurokratyczną”, której należyte zdefiniowanie wciąż budzi zamęt pojęciowy na Zachodzie, wyrażający się np. ciągłym ponawianiem pytania „czy ChRL to kraj „komunistyczny?”.
Choć państwo chińskie wyrzekło się kontroli nad wieloma dziedzinami życia swych obywateli (dlatego Brzeziński nie chce używać epitetu ‚”totalitarne”), to w sferze politycznej nadal kieruje się iście „komunistyczną” prakseologią. Z tego powodu stosunki polsko-chińskie nigdy nie osiągną tego stopnia wzajemnego zrozumienia i zaufania, jak na przykład nasze stosunki z Koreę Płd. czy Japonią. Czy w takiej sytuacji można w ogóle mówić o strategicznym partnerstwie?
Katalog problemów
Żeby nie być gołosłownym, postanowiłem przedstawić zarys najważniejszych problemów, rzutujących na obustronne stosunki. Nawiązując do tekstów prof. Dudka i Radosława Pyffela pragnąłbym, aby dyskusja była kontynuowana. Mam nadzieję, że poniższy podział to ułatwi.
Sojusz obronny przeciw Rosji. Nie istnieją żadne racjonalne przesłanki pozwalające stwierdzić, że Chiny staną po polskiej stronie, jeśli dojdzie do naszego ewentualnego konfliktu z Rosją. Niektórzy wysuwają taki wniosek z postawy Chin w 1956 r., kiedy to przewodniczący Komitetu Stałego w chińskim „parlamencie” Liu Shaoqi odwiódł Nikitę Chruszczowa, zaniepokojonego dojściem do władzy Władysława Gomułki, od planów interwencji zbrojnej w PRL. Ta postawa nie była jednak wywiedziona z jakiejś szczególnej sympatii wobec Polski, lecz z szerszej kalkulacji. Fakt, że pół wieku temu sprawa polska natrafiła w Moskwie na nową, polityczną asertywność ChRL, był czystym przypadkiem.
Ponadto, Pekin w tej chwili łączy z Moskwą „antyterrorystyczny” sojusz w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Jeśli Chiny zaatakują kiedyś Rosję, to tylko we własnym interesie. A na proces definiowania tego interesu Polska – nie łudźmy się – nie ma żadnego wpływu.
Sprawy wywiadowcze. Francuski autor Roger Faligot w książce „Tajne służby chińskie” przypomina: „służby bezpieczeństwa i wywiadu nie są jedynie, jak w krajach demokratycznych, organem zdobywającym informacje, o ograniczonym wpływie i obszarze działania. Stanowią podstawowy filar władzy obok armii i jednej partii”. W Polsce problem skali działania chińskich służb niestety nie jest szeroko dyskutowany. A mimo oszałamiających sukcesów gospodarczych, Chiny to ciągle państwo policyjne. Dopóki sami nie zaczniemy się uważnie przyglądać się metodom, wedle których działają chińskie instytucje, zawsze będziemy stali na słabszej pozycji.
Stosunki gospodarcze.
Chociaż Unia Europejska wpisała Chiny na listę swych strategicznych partnerów, to konsekwentnie odmawia im miejsca na liście krajów o gospodarce wolnorynkowej. Tymczasem niektórzy polscy biznesmeni zaangażowani w handel z Chinami powtarzają, iż w Chinach panuje większa wolność gospodarcza, niż w Polsce.
Ten paradoks można jednak łatwo wyjaśnić. Poglądy biznesmenów biorą się ze stosunkowo niewielkich obciążeń podatkowych, jakim poddani są w Chinach przedsiębiorcy. Z drugiej strony, sfera socjalna jest w ChRL słabo rozwinięta: nie ma powszechnych emerytur, darmowej opieki medycznej. Słabo rozwinięte są również związki zawodowe, bo państwo chińskie starannie odrobiło lekcję polskiej „Solidarności” i od lat 90. pilnuje, by w kraju nie powstały silne, niezależne związki zawodowe. Liczni przywódcy związkowi i działacze opozycyjni, których nazywano „chińskimi Wałęsami”, musieli opuścić kraj. Na przykład Han Dongfang mieszka w Hongkongu, a Harry Wu – w USA.
Jednocześnie państwo chińskie ciągle pozostaje ważnym dysponentem państwowej gospodarki. Chiński sektor bankowy, który w ostatnich latach rósł oszałamiająco, ciągle pozostaje pod kontrolą państwa. Z kolei niektóre przedsiębiorstwa prywatne mają charakter nomenklaturowy. Zakładają je tzw. książątka – dzieci ważnych działaczy partii. Od kiedy Jiang Zemin rozwinął teorię marksizmu o tzw. zasadę trzech reprezentacji, do partii wstępują również biznesmeni.
Mając inwestorów z ChRL w Polsce, rząd w Warszawie i opinia publiczna muszą mieć świadomość, że chińskie firmy mogą się kierować czymś więcej, niż tylko czystą chęcią zysku. Wśród przedsiębiorstw działających w naszym kraju były już firmy, w których udziałowcem jest skarb państwa francuski czy niemiecki. Niemniej, warto pamiętać, że rządy Francji i Niemiec pochodzą z demokratycznego wyboru i podlegają rozmaitym formom kontroli. Natomiast centralny rząd chiński takiej demokratycznej weryfikacji poddać się jak na razie nie zmierza.
Instytucje. W obliczu rosnących wpływów Chin Polska powinna tworzyć instytucje, dostarczające decydentom – rządowym jak i prywatnym – wielowymiarową i aktualną ocenę chińskich działań. Nie będę odkrywczy, jeśli napiszę, że takich instytucji w Polsce brakuje. Polskie think-tanki – rządowe czy też pozarządowe – są w powijakach i dopiero ostatnio zatrudniają ekspertów od Chin i Azji Wschodniej. Należy zresztą przyglądać się rosnącej chińskiej obecności w całym naszym regionie. Na przykład ostatnie duże chińskie inwestycje na Białorusi mogą służyć wzmocnieniu rządów Aleksandra Łukaszenki i odpychać jego kraj od Unii Europejskiej.
Wspólna polityka UE względem Chin. Scentralizowane i zdyscyplinowane Chiny skutecznie rozgrywają europejskie antagonizmy i różnice interesów. Unia będzie sobie coraz częściej zadawać pytanie, czemu w porównaniu z ChRL sama jest politycznym karłem, choć w dziedzinie gospodarki pozostaje gigantem. Ewentualne partnerstwo Polski z Chinami musiałoby się rozwijać na takim właśnie tle. A można by ideę tzw. partnerstwa wschodniego rozciągnąć na Daleki Wschód. Kształtując politykę Unii wobec Chin, budowalibyśmy naszą pozycję we Wspólnocie. Baza dla takiego przedsięwzięcia, już istnieje – to nasze dobre stosunki z Niemcami. Oba kraje skoordynowały swoje poczynania m.in. w okresie igrzysk olimpijskich w Pekinie, kiedy to Angela Merkel i Donald Tusk zbojkotowali ceremonię otwarcia.
Problem pragmatyzmu i aksjologii. Polscy politycy często dawali dowody sympatii wobec narodu tybetańskiego, który od 1950 roku żyje pod chińską władzą. Coraz częściej taka postawa jest krytykowana, bo nie dość, że jest bezskuteczna, to jeszcze psuje nam stosunki z ChRL, w tym gospodarcze. Jednak w moim przekonaniu polski stosunek do sprawy tybetańskiej pełni ważną funkcję tożsamościową i to jest nie wada, lecz zaleta. Polska, która sama borykała się z problemem suwerenności, może uczynić ze wspierania narodów bezpaństwowych swój znak rozpoznawczy, czy też mówić nowocześniej – soft power.
Rząd a społeczeństwo. Polska polityka wobec Chin powinna odróżniać władzę o narodu. Nawiązanie przez Polskę strategicznego dialogu z rządzącym chińskim reżimem, byłoby smutną wiadomością dla chińskich dysydentów. Spotykając się z tymi ludźmi w księgarni w Pekinie Michnik dostał największe oklaski, kiedy przyznał, iż „zachodnie rządy prowadzą wobec Chin politykę bezwstydnie pragmatyczną”.
Chińscy dysydenci to garstka osób, które spoglądają poza bieżące sukcesy gospodarcze komunistycznego reżimu i pragną trwalszych, sprawiedliwszych fundamentów dla dalszego rozwoju. Wobec 1,3 mld obywateli ChRL, łatwo tych ludzi zlekceważyć – tak są nieliczni. Chiński rząd jak bez problemu ich neutralizuje. Niemniej, pamiętajmy, że polski Komitet Obrony Robotników też był kiedyś podobną garstką dysydentów.
Podsumowanie
Cytowani przez mnie autorzy mają rację, kiedy piszą, że jesteśmy „skazani” na Chiny. Nowe supermocarstwo – czy tego chcemy, czy nie – jest już obecne w codziennym życiu każdego Polaka pod postacią produktów made in China, a wielu z nas być może znajdzie w niedalekiej przyszłości chińskich czy też chińsko-polskich pracodawców.
Nie jesteśmy jednak skazani na relację podległości. Jako członek Unii Europejskiej i NATO mamy mnóstwo instrumentów, które pozwolą nam rozmawiać z Pekinem jak równy z równym. Mamy również historyczną mądrość „przejścia przez Morze Czerwone”, dzięki której możemy spoglądać na Chiny inaczej – być może dogłębniej – niż obywatele innych państw Zachodu, pozbawieni takich doświadczeń.
Najwyższa pora uzupełnić tę mądrość o wiedzę na temat Chin współczesnych. Ryszard Kapuściński w „Podróżach z Herodotem” wspomniał, że nigdy poważniej nie zajął się Państwem Środka, bo natrafił tam „Wielki Mur języka”, a twarz typowego Chińczyka „to twarz, która kryje coś, czego nie wiemy i nigdy nie będziemy wiedzieć”. Tymczasem dowolny absolwent Contemporary Chinese Studies zaświadczy, że Chiny jednak zrozumieć można.
W państwie Orwella z „Roku 1984” zwykły Chińczyk nie rozpozna swej ojczyzny – chyba dlatego Pekin nie obawia się tej książki, tak jak lękały się jej przez lata władze PRL i ZSRR. Wolności gospodarcze dawno temu rozwiązały problem niedoborów żywności czy artykułów pierwszej potrzeby, dając w zamian nadmiar wystarczający dla obdzielenia całego świata. Upolitycznienie życia w dzisiejszych Chinach jest dalece mniejsze, niż przeszło 30 lat temu, gdy kraj zaczął wychodzić z rewolucji kulturalnej i budowano zręby gospodarczego pragmatyzmu. Zwykły turysta rzucony do Szanghaju, mógłby pomylić to miasto z Tokio czy Hongkongiem. Ale już znając język, można zauważyć, że chiński emigrant z Kanady, zachwalający w pociągu uroki kanadyjskiej demokracji milknie, kiedy zbliża się konduktor.
Chiński reżim ciągle ma więcej wspólnego z budzącym grozę Wielkim Bratem, niż większość rządów tego świata. Podobnie jak bohater Orwella nie przepada z krytyką (o czym zaświadczają perypetie wizowe autora niniejszego tekstu) i lubi poprawiać rzeczywistość, w tym nawet wydawane licznie zagraniczne tłumaczenia. Wśród ocenzurowanych znalazła się m.in. autobiografia Hillary Clinton. Z kolei w przekładzie jednej z polskich książek kilka lat temu zmieniono okoliczności śmierci ks. Jerzego Popiełuszki – podstawiając „samobójstwo” w miejsce „zabójstwa”.
Jeżeli na serio pragniemy strategicznego partnerstwa z Chinami, to najpierw zastanówmy się, dlaczego wschodzące światowe supermocarstwo boi się prawdy o śmierci skromnego księdza w odległej Polsce 26 lat temu.
?