Minęła niedawno pierwsza rocznica upadku Lehman Brothers. Wieść o bankructwie amerykańskiego giganta inwestycyjnego ze 158-letnią historią wpędziła w panikę najbardziej zuchwałych inwestorów giełdowych. Bank ten zdołał przetrwać wszystkie najgorsze kryzysy gospodarcze łącznie z Wielką Depresją okresu międzywojennego. Tym razem nie dał rady. W chłodny wrześniowy poranek 2008 roku Lehman Brothers ogłosił bankructwo i „oficjalnie” rozpoczął najgłębszą recesję kapitalistycznego świata od lat 30. poprzedniego stulecia.
Od tamtego dnia zdołaliśmy już nieco ochłonąć z fali bankructw, doniesień o spadkach na giełdzie i czarnych wizji na temat stanu gospodarek. Zdjęcia finansistów na Wall Street czy w londyńskim City trzymających się za głowę lub z rezygnacją patrzących w ekrany monitorów na długo zostaną w pamięci. Dzień po dniu media informowały o stratach i upadkach spółek wartych astronomiczne pieniądze. Słyszeliśmy o utracie kwot trudnych do wyobrażenia dla przeciętnego zjadacza chleba, niewprowadzonego w tajniki giełdowych spekulacji, gdzie handluje się rzeczami niepojętymi – długami, które nigdy nie zostaną spłacone czy kursami spółek w przyszłości.
Rzecz jasna przez cały ten rok powiedziano o kryzysie tak dużo, że wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do nowego języka pełnego krachów, zawrotnych strat i niewyobrażalnych pieniędzy. W pewien sposób zdołaliśmy trochę recesję oswoić, zacząć z żyć z nią za pan brat – słowem – przyzwyczaić się. I nagle, jakby za sprawą magicznej różdżki, pojawiają się pierwsze jaskółki na niebie wróżące, zakończenie recesji. Zjawisko, które miało być lub jest „najgłębszym kryzysem zachodniego świata od ponad 100 lat” nagle w zaskakujący sposób okazuje się, przynajmniej w ostatnich doniesieniach medialnych, nie być takie ponure. Tymczasem, zanim oficjalnie ktoś ogłosi „koniec recesji” (realny czy medialny, trudno powiedzieć), a język kryzysu zostanie zastąpiony językiem „odbudowy i rozwoju”, warto przyjrzeć się, w jaki sposób doświadczenie kryzysu wpłynęło na egzystencję zwykłych ludzi. Tu, na tym poziomie lokalnej brytyjskiej ulicy kryzys miał przez ten rok nieco inne oblicze. Było ono zapewne mniej spektakularne, mniej obecne na pierwszych stronach gazet, ale za to realnie wpływające na świadomość, styl życia i wybory ludzi. Dziś trudno jeszcze do końca przewidzieć skutki kryzysu, ale pojawiają się głosy, że zmiany społeczne będą miały charakter długofalowy. Nawet jeśli ktoś zaraz „oficjalnie” ogłosi wyjście gospodarek z recesji, warto przyjrzeć się temu, jakie zmiany „realnie” następują w społeczeństwie.
Co właściwe stało się w Wielkiej Brytanii?
Aby w pełni zrozumieć społeczne znaczenie kryzysu na Wyspach, warto na wstępnie uświadomić sobie wyjątkowy kontekst sytuacji, w której się zdarzył. Od początku lat 90. gospodarka brytyjska (i szerzej zachodnia) przeżywała czas nieprzerwanej prosperity. Przeciętna rodzina brytyjska od ponad dekady, z roku na rok miała się coraz lepiej. Obliczono, że w latach 1995 – 2005 zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie zwiększyli o jedna trzecią swoje realne dochody. Oznacza to, że czas prosperity był tak długi, że zdołało dorosnąć całe pokolenie Brytyjczyków, dla którego wzrost gospodarczy i nieskrępowana konsumpcja były sprawami oczywistymi. Dobra dostępne w poprzednich dekadach tylko dla niektórych – towary luksusowe, egzotyczne wakacje, drogie samochody, nowoczesne gadżety – stały się nagle szeroko dostępne. Klasa średnia nigdy wcześniej nie miała się tak dobrze i na tak wiele nie mogła sobie pozwolić. Coraz mniej liczna klasa robotnicza natomiast z powodzeniem mogła aspirować do stylu życia klasy średniej. Pojedyncze głosy od wielu lat ostrzegały, że balon niczym nieskrępowanej konsumpcji pęknie, ale kwoty w portfelu i nastroje mówiły co innego. Zwłaszcza, że życie na kredyt stało się nie tyle wyjątkiem, co powszechną normą. Sąsiedzi kupują nowy samochód? Nas też stać na nowy samochód (na kredyt). Rodzina Jonesów (odpowiednik naszych Kowalskich) jedzie na Karaiby? To my wybierzmy się w podróż dookoła świata.
W środku tego cudownego życia, gdzie większość ludzi miała się coraz lepiej i na coraz więcej mogła sobie pozwolić nagle „ktoś” zakręcił kurek. Balon pękł. Nastąpił krach. Banki przestały udzielać kredytów. Ludzie zaczęli tracić pracę. Indeks optymizmu konsumentów z dnia na dzień spadł na łeb na szyję do najniższego poziomu w swojej historii sprzed 1985 roku.
Charakterystyczną cechą tego kryzysu jest, że dotyczy on w poważnym stopniu klasy średniej. Dziś również białe kołnierzyki mają powody do zmartwienia. Bezrobocie dotknęło cały świat korporacyjny – ludzi z różnych branż, często z niezłymi pensjami i wielkimi kredytami na drogie mieszkania. Kryzys dotknął również tych, którzy wcześniej byli „skazani na sukces” – młodych, wykształconych, dopiero wchodzących na rynek pracy. Jeszcze szumiały w uszach słowa poprzedniego premiera, Tony’ego Blaira o edukacji, która miała być kluczem do dobrego życia, a tu nagle, pierwszy raz od lat – na absolwentów nie czeka praca. Zdobycie stażu w dobrej firmie w Londynie w te wakacje było wielkim powodem do dumy dla magistrów z dobrych uczelni.
Jednocześnie to właśnie białe kołnierzyki mają prawo do przekonania, że „ktoś” niesłusznie ich ukarał recesją. Brytyjczycy z klasy średniej maja powody do przekonania, że koniec końców to właśnie oni ciężko pracowali na swój sukces, budując przy okazji rozwój gospodarczy kraju. Dziś czują się ukarani za błędy, które nie oni popełnili. Panuje przekonanie, że winę za chciwość wąskiego grona bankowców nagle ponoszą wszyscy. W kilkanaście minut po tym, jak Lehman ogłosił bankructwo z siedziby firmy w Dokach Świętej Katarzyny zaczęły wyłaniać się sznury postaci z pudełkami w dłoniach. News z pierwszych stron gazet stał się katastrofą ludzką dla tysięcy ludzi i ich rodzin w przeciągu kilkunastu minut. Mieli prawo uważać, że nie zrobili niczego złego.
Czy tu znajdzie zmiana?
Recesja ekonomiczna, jak każdy kryzys, ma swoje charakterystyczne fazy i wywołuje różne emocje. Najpierw pojawia się szok, potem zaprzeczenie, wreszcie złość i desperacja. W samym środku szoku recesyjnego na witrynie jednego ze sklepów we wschodnim Londynie pojawił się wielki szyld z napisem – „F**k you recession”. Kiedy pierwsze emocje opadną, kryzys staje się początkiem zmiany. Im większy kryzys, tym większa i głębsza zmiana społeczna. Kryzys przyspiesza też zmianę.
Patrząc na dane o tym, jak Brytyjczycy radzą sobie z życiem, z recesją wydaje się, że zmiana wychodzi poza typowe dla w tej sytuacji „zaciskanie” pasa. Ludzie zaczęli ograniczać wydatki, ale nie poprzestali na tym. Można przypuszczać, że kryzys podważył dosyć podstawowe elementy krajobrazu Brytyjczyków – poczucie bezpieczeństwa, kontroli nad własnym życiem i przewidywalności rozwoju indywidualnej sytuacji życiowej. Choć Brytyjczycy przeżywają kryzys zgodnie z wojennym mottem „keep calm and carry on” – bez paniki, z dystansem i poczuciem humoru – wydaje się, że kryzys podważył wiele z dotychczasowych przekonań. Na razie trudno mówić o nowym systemie wartości, pojawiają się jednak nowe trendy, nowe recesyjne mody, nowe sposoby zachowania, które podważają lub przynajmniej reinterpretują dotychczasowy sposób życia. Obserwujemy też próbę twórczego przetworzenia recesji w „coś” wartościowego. Recesja zmusza do postawienia pytań szerszych niż te o stan indywidualnych finansów. Sprawia ona, że Brytyjczycy próbują na nowo definiować stare jak świat pytanie o to, czym właściwie jest dobre życie. Pojawiają się wątpliwości, czy na pewno w życiu chodzi tylko o niepohamowaną konsumpcję wszystkiego, co w danym momencie jest „na topie”.
Krach kredytowy pozwolił więc wyrwać się z koła konsumpcji napędzanej rywalizacją o to, żeby dorównać państwu Jones. Nagle okazuje się, że ludzie odetchnęli z ulgą. Zniknęła presja. Nie wstyd po przyjściu do pracy w poniedziałek powiedzieć, że siedziało się w weekend w domu i nie było w restauracji. Można swobodnie przyznać się do tego, że sweter nie jest nowy, a wyciągnięty z samego dołu szafy. Nawet w prestiżowych firmach można śmiało przynieść kanapki do pracy i nie ukrywać się z oszczędzaniem, a raczej nim afiszować. Niepewna sytuacja na rynku pracy sprawia, że ludzie bardziej realistycznie zaczynają patrzeć na relacje między karierą a życiem prywatnym. Ci, którzy zostali wyrzuceni z pracy, odkrywają na nowo uroki najprostszych rzeczy. Pojawiła się cała seria żartobliwych artykułów o tym, w jaki sposób radzić sobie w życiu po utracie pracy. Prasa rozpisuje się o „nowym stylu życia” i lepszej równowadze. Brytyjczycy zaczynają dostrzegać pewne pozytywne elementy płynące z kryzysu lub przynajmniej umieć z niego wyciągać konstruktywne wnioski. Nie bez znaczenia jest tu tradycyjny anglosaski pragmatyzm i umiejętność przystosowania się do trudnych sytuacji.
Powrót rodzinnych wartości
Pierwszym z przykładów zmieniających się trendów jest powracający po długim czasie „baby boom”. Brytyjczycy znów chętnie się rozmnażają. Od 2008 rośnie liczba urodzin i jest wyższa niż kiedykolwiek po 1973 roku . Rzecz jasna, wzrost liczby urodzin w czasie kryzysu nie jest zjawiskiem nowym (vide stan wojenny w Polsce), ale „baby boom” wydaje się być szansą na lepsze rozłożenie balansu życiowego. Eksperci w tutejszych mediach ostrzegają, ze odwlekanie decyzji o potomstwie nie oznacza, ze biologia również jest w stanie zaczekać. Paradoksalnie, recesja daje szansę na odwrócenie takiej sytuacji. Kobiety podchodzą do założenia rodziny w tym momencie bardzo praktycznie. Recesja to czas niepewności na rynku pracy – ciąża w pewnym sensie wydaje się być dobrym wyjściem z niepewnej sytuacji. Kryzys gospodarczy oznacza zamrożenie ścieżek awansu, podwyżek i wszystkich korzystnych zmian w życiu pracownika. „Kryzysowa” ciąża wypcha zatem kobiety z ich ścieżki kariery „mniej” niż znalezienie się poza rynkiem pracy w czasie boomu gospodarczego. W czasie, kiedy gospodarka hula, nawet kilka miesięcy urlopu macierzyńskiego może oznaczać straty, bo inni idą szybko do przodu.
Recesja sprawia, że do łask wraca dom i wszystkie zapomniane przyjemności z nim związane. Brytyjczycy zaczęli spędzać w domach więcej czasu – nawet jeśli remonty i myślenie o nowych mieszkaniach odłożyli na później. Na fali recesji wraca moda na gotowanie w domu. Dzięki postaciom takim jak Jamie Olivier ludzie uczą się gotowania od podstaw po latach stołowania się na mieście lub kupowania „gotowców”. Ludzie znów spotykają się u siebie w domach. Sklepy odnotowały gigantyczny wzrost sprzedaży jedzenia imprezowego. Chodzi nie tylko o proste oszczędzanie, ale przewartościowanie pewnych przyzwyczajeń. Ludzie robią wiele, żeby uniknąć poczucia, że „nagle stali się biedni”. Zmiana nie jest radykalna. Pomysłem na nie jest więc „gotowiec” z Tesco zamiast wizyty w restauracji. Restauracja zostaje zastąpiona zakupami na targu czy w przyjemnych delikatesach Waitrose, których sieć odnotowała historyczne zyski. Ludzie starają się przeorganizować własne gospodarstwo domowe na bardziej wydajne. Nie rezygnują ze swojego stylu życia, ale podchodzą do niego w sposób bardziej wymagający i twórczy.
Dom staje się też na powrót ważnym miejscem zabawy rodzinnej. Rośnie rynek tzw. rozrywki domowej. Brytyjczycy coraz częściej zostają w domu, żeby obejrzeć film zamiast pójść do kina. Gry komputerowe i telewizyjne odnotowują rekordowe wzrosty sprzedaży. Recesja sprawia, że ludzie w ogóle spędzają więcej czasu w gronie swojej rodziny i robią wspólnie więcej rzeczy. Ilość darmowych rodzinnych atrakcji w Londynie w te wakacje była w stanie sprostać nawet najbardziej wymagającym gustom.
Po raz pierwszy od długiego czasu wielu Brytyjczyków postanowiło spędzić wakacje w domu. Tak zwane staycations stały się jednym z ulubionych tematów wakacyjnych brytyjskiej prasy. W skrócie, staycations oznaczają, że po latach spędzania lata w ciepłych krajach przypominasz sobie o tym, że wakacje właściwie można spędzić „u siebie” – we własnym domu lub we własnym kraju. Tego lata miliony Brytyjczyków postanowiło przypomnieć sobie o urokach brytyjskiego lata i tutejszej riwiery z zapachami smażonej ryby i wesołych miasteczek. Znów pojawiła się cała masa przewodników, artykułów i programów pokazujących jedną z najbardziej egzotycznych kryzysowych wypraw – wakacje we własnym kraju.
Samowystarczalność jest trendy
Równolegle do odkrywania na nowo dobrodziejstw domowych pieleszy Brytyjczycy, po latach zlecania innym najprostszych form „obsługi” samych siebie innym, przypominają sobie zalety samowystarczalnego i twórczego życia. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy słowo resourceful, które można przetłumaczyć jako „samowystarczalny”, zrobiło niesamowitą karierę. Opisuje ono zaradność życiową, pełną pomysłowości, oszczędności i odpowiedzialności za siebie i innych. Bycie człowiekiem, który żyje życiem „samowystarczalnym” stało się cechą pożądaną, podziwianą i nagradzaną społecznie. Obserwujemy więc trend do brania prostych czynności życiowych we własne ręce. Dotyczy to zarówno samodzielnego wykonywania, tworzenia czy też załatwiania spraw dookoła siebie.
Wraca do łask samodzielne majsterkowanie w domu. Narzędzia służące do najprostszych zadań domowych odnotowały kilkuset procentowe wzrosty sprzedaży . „Time Out” – jeden z najbardziej lifestylowych londyńskich magazynów przeznaczył niedawno cala sekcję tematowi DIY – Do it yourself, czyli „zrób to sam”. W poradniku można było znaleźć praktyczne wskazówki dotyczące najprostszych spraw – jak przykręcić obrazek, wywiercić czy załatać dziurę oraz tych całkiem skomplikowanych jak wymiana uszczelki w łazience, naprawienie złamanego łóżka czy zepsutego piecyka elektrycznego. Może jeszcze za wcześnie na hasło „cały naród młotki w garść”, ale Brytyjczycy odzyskują pomału umiejętności robienia rzeczy, które wcześniej cedowali na innych.
Nowy „samowystarczalny” styl życia można obserwować również w wielkim powrocie działki. Ogrodnictwo to kolejna z kategorii, która odnotowała gigantyczne zyski. Staromodne hobby wróciło do łask. Prawie 40 proc. Brytyjczyków sadzi zioła i warzywa w swoich ogródkach i na swoich działkach lub ma zamiar rozpocząć taką działalność . Ludzie odkrywają na nowo satysfakcję, jaką daje pielęgnowanie, jedzenie własnych produktów i praca na ziemi. Wydaje się, że mamy do czynienia z wielkim powrotem do prostych tradycyjnych przyjemności życiowych, które dają poczucie długotrwałej satysfakcji. Są też zwyczajnie pożyteczne. Ludzie chcą czuć się bardziej odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale też za otocznie, w którym mieszkają. Zwracają coraz większą uwagą na tak zwaną „etyczna konsumpcję”. Domagają się wiedzy o tym, skąd pochodzą produkty, których używają i jak zostały wyprodukowane. Na początku bardzo zaskakiwało mnie czytanie informacji na opakowaniu o ilości dwutlenku węgla, który został wyemitowany przy okazji produkcji danego przedmiotu. Badania pokazują, że Brytyjczycy przejmują się takimi sprawami. Każdy może sprawdzić swój indywidualny „ślad węglowy”, obliczając czy jego gospodarstwo domowe jest wielkim balastem dla środowiska naturalnego.
W ślad za modą na samowystarczalne życie, które bierze pod uwagę koszty dla środowiska podąża również moda ubraniowa. Pojawiają się sklepy, gdzie można kupić ekologiczne ubrania wyprodukowane w trosce o naturę. Ekologiczny minimalizm staje się zjawiskiem kultowym. „Guardian” pisał niedawno o pierwszej giełdzie wymiany odzieży. Można sprawić sobie zupełnie nowe ubrania, wymieniając swoje własne, które przestały nam się podobać lub pasować. Zyskuje w ten sposób nasza kieszeń i nasze morale. Boom przeżywają londyńskie second-handy, zwłaszcza te, które sprzedają ubrania w stylu retro. Tworzy się nowy retro chick, a trend ten nazywany jest tez tutaj recessionistas, czyli trendem recesyjnym. Jego podstawą jest założenie, że nie warto i nie trzeba kupować nic nowego. Najlepiej „wykombinować”, przerabiając to, co mamy w szafie, łącząc różne rzeczy, mieszając dodatki, ewentualnie kupić coś używanego. Po raz pierwszy liczy się bardziej pomysłowość niż metka i zasobność portfela.
Być znaczy uczestniczyć
Badania Demosu, jednego z najbardziej wpływowych think-tanków pokazują, że Brytyjczycy tęsknią za wspólnotą i ponownym zakotwiczeniem w społeczności. Po latach kultury indywidualistycznej, będącej spuścizną zarówno thatcheryzmu jak i ery Blaira, powstało przekonanie, że przestrzeń między jednostką, a państwem jest pusta. Ludzie domagają się więcej poczucia „my” i gotowi są poskromić własne „ja”, byle nie stawiać czoła nowej sytuacji samotnie. Badania podkreślają nostalgię za czasami, gdzie sąsiedzi się znali, ludzie żyli bardziej razem i wspólnie działali . Ludzie zaczynają sobie przypominać o wspólnotach dających poczucie bezpieczeństwa, zakorzenienia i przynależności. Jeszcze niedawno triumfowały instytucje oferujące „trzecią przestrzeń” – miejsca, gdzie można czuć się „jak w domu”, a jednocześnie w nim nie być. Chodziło o to, żeby móc być wśród innych, ale jednocześnie nie musieć się wdawać w interakcję. Kultowym przykładem marki budującej na idei „trzeciej przestrzeni” był Starbucks, zawsze tłumna sieć kafejek, która musiała zlikwidować wiele ze swoich lokali. Kryzys sprawił, że cała idea „trzeciej przestrzeni” straciła na znaczeniu. Ludzie chcą być prawdziwie razem – w domu z rodziną lub we wspólnocie. Rzecz jasna w dobie facebooka i twittera nowoczesna „wspólnota” wychodzi poza tradycyjne ramy. Mamy raczej do czynienia z powstawaniem nowego typu wspólnot, które w przeciwieństwie do tradycyjnych, nie muszą być oparte ani na związkach terytorialnych jak społeczność lokalna ani na wspólnym interesie, jak kiedyś związki zawodowe. Dzisiejsze wspólnoty bardzo często bazują na najprostszych instynktach potrzeby bycia razem, uczestnictwa i wspólnego doświadczania. „Życie jest po to, żeby się dzielić” woła jeden z operatorów telefonii komórkowej i na to wezwanie na Trafalgar Square pojawiają się tysiące ludzi, pragnąc wspólnie przeżyć coś interesującego. Ludzie znów potrzebują bycia razem, wspólnych doświadczeń, żeby poczuć się u siebie.
Nowy kontrakt społeczny
Czy zatem z postrecesyjnego krajobrazu wyłania się nowy ład społeczny? Patrząc na opisane powyżej zjawiska, istotnie wydaje się, że mamy do czynienia ze zmianą w sposobach myślenia i zachowania. Brytyjczycy na nowo definiują relacje między pracą a życiem prywatnym. Na powrót zaczynają cenić wartości rodzinne i widzą potrzebę przynależności i zakotwiczenia w szerszej społeczności. Równocześnie wiele rzeczy robią w inny sposób – inaczej patrzą na konsumpcję, inaczej definiują luksus, co innego jest dziś prestiżowe. Posiadanie „więcej” dla wielu przestało znaczyć „lepiej”. Pojawiają się mody, które nie są oparte na konsumpcji, znaczenia nabrała idea samowystarczalności. Zjawiska te wydają się interesujące, bo wychodzą poza prostą potrzebę zaciskania pasa typową dla czasów recesji. Pojawiają się nawet głosy mówiące o nowym kontrakcie społecznym wyłaniającym się z postrecesyjnego krajobrazu. Bazowałby on na idei, że życie służy przede wszystkim życiu („life is for living) – doświadczaniu, uczestniczeniu, działaniu z innymi. Nowy sposób życia, bazując na wcześniej przytoczonych tendencjach, odrzucałby przedrecesyjną nadmierną koncentrację na konsumpcji. Potrzebę działania na rzecz „wspólnego dobra” czyniłby filarem ludzkiej egzystencji. W sercu takiego ładu leżałoby więc postrecesyjne przewartościowanie indywidualistycznego egoizmu i wzrost bardziej kolektywnych, wspólnotowych postaw.
Sama koncepcja „nowego ładu społecznego” brzmi bardzo odważnie. Nie będzie przesadą nazwanie jej nową utopią. Utopie czasem są potrzebne społeczeństwom – wyznaczają kierunek aspiracji i przynajmniej pośrednio nakreślają pole działania. Nie należy się więc spodziewać, że nagle wszyscy porzucą myślenie o zaspokajaniu własnych potrzeb i oddadzą się wspólnej budowie lepszego świata. Można też sprawę zupełnie zmarginalizować uznając, że myślenie o „dobrze wspólnym” i ponadjednostkowych sprawach jest charakterystyczną cechą społeczeństw postkapitalistycznych, gdzie brzuchy są pełne i indywidualne ambicje w dużej mierze zaspokojone. Obecne trendy pozwalają jednak dawać nadzieję, że nawet, jeśli wkrótce Brytyjczycy odetchną z ulgą i przestaną zaciskać pasa – doświadczenie recesji zweryfikuje na dłużej ich perspektywę, pozwoli im patrzeć na życie w bardziej wielowymiarowy sposób i czerpać z niego więcej satysfakcji. Czas pokaże na ile długofalowe będą powyższe zmiany. Jeśli okazuje się, że nawet w ciężkiej sytuacji radość z życia polega nie na posiadaniu, a na dzieleniu się i radzeniu sobie w trudnej sytuacji – to być może warto to doświadczenie zachować nawet na dobre czasy. I dzielić się nim z innymi krajami .