Komentarz historyka do tragedii
Tragedię i pogrzeb trudno komentować ? właśnie dlatego, że są tragiczne. Angażują uczucia zarówno osób bezpośrednio dotkniętych, jak ? często ? postronnych. Prowadzenie chłodnej refleksji może być odczuwane wręcz jako profanacja, nawet jeśli byłoby to sprzeczne z intencją autora, też przecież wstrząśniętego tym, co zaszło.
Pozostaje faktem, że tragedie w historii zdarzały się, a historyk nie może abstrahować od nich w swojej pracy. Jest prawdą, że najczęściej pochyla się nad nimi z większego dystansu czasowego niż może to uczynić w wypadku katastrofy pod Smoleńskiem. Historycy powinni jednak obejmować swoimi działaniami także współczesność i tworzyć historię współczesności. Kłopot w tym, że w odniesieniu do współczesności najtrudniej jest oddzielić rolę zawodową od roli człowieka uwikłanego w rzeczywistość.
Trudność historyka płynie też z pewnego zamazania obrazu w momencie tragedii. Niby wszyscy mówią jednym głosem. Częściowo rzeczywiście tak mówią, bowiem w każdej tragedii występuje warstwa oczywista, wywołująca współczucie niezależnie od poglądów. Częściowo wszyscy mówią podobnie, gdyż w momencie żałoby trudno się wyłamywać, polemizować. Co nie najmniej ważne, w momentach tragedii myśli się bardziej o człowieku niż o polityce.
Wszystko to stanowi jednak sytuację krótkotrwałą, a pozory niestety często mylą. W świetle doświadczeń refleksji nad przypadkami masowej żałoby mam wątpliwości co do czystości przedstawiania tego, co przeżyliśmy, w części przekazów. Mam wrażenie, że w tle żałoby nadal toczyła się walka o pamięć ? i o współczesność.
Od pierwszych chwil pojawiały się w żałobnych obchodach akcenty, których po prostu nie rozumiem. Część opinii nadal jakby prowadziła grę „moje na wierzchu” ? nie zważając na majestat śmierci. Od początku podniosły się głosy, że masowa manifestacja żałoby była wyrazem uczuć dla zmarłego Prezydenta. Film Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego „Solidarni 2010” stawiał kropkę nad „i” już w swoim tytule; należało go chyba odczytywać jako stwierdzenie, iż zjednoczony naród polski jest solidarny ze zmarłym Prezydentem. W pewnym sensie z pewnością tak było; ludzie przyszli pod Pałac, by uczcić Prezydenta oraz wszystkich Zmarłych. Sprawa zdawała mi się i zdaje jednak bardziej skomplikowana. Śmierć wielkich postaci zawsze przyciąga masy ludzi. Nagle okazuje się, że owych wielkich też może spotkać nieszczęście. Nie przyrównując, nawet prywatne kłopoty ludzi postawionych wysoko w hierarchii społecznej wywołują zainteresowanie m.in. dlatego, że okazuje się, iż oni też mogą doświadczać trudności np. w życiu osobistym. Współczując im, zbliżamy się do nich. Czujemy się równoprawni. Patrzymy na ofiarę i myślimy: „Taki potężny, a też zginął w absurdalnym wypadku!”.
Samo masowe zgromadzenie przyciąga ludzi. W dzisiejszym, atomizującym świecie, ludzie łakną wspólnoty. Taka jest przyczyna licznego uczestnictwa w masowych, otwartych imprezach artystycznych, czy, równie dobrze, wizyt w galeriach handlowych. W wypadku składania kwiatów zmarłym czysty i szlachetny cel wzmacnia motywację skłaniającą do bycia razem. Taki jest też dodatkowy mechanizm, mobilizujący nas do pójścia na cmentarze 1 listopada. W końcu do grobów bliskich można udać się dowolnego dnia i wielu z nas tak czyni. Na ogół idziemy jednak też wtedy, kiedy „wszyscy” idą. Ludzkie uczucia muszą znaleźć ujście w tym coraz lepiej zorganizowanym, zautomatyzowanym i bezosobowym świecie. W zindywidualizowanym świecie trzeba poczuć się jednymi z wielu, członkami narodu, obywatelami kraju… A więc przyjść na Krakowskie Przedmieście, by wspólnie odczuć nieszczęście i tragedię. By postawić świeczkę. Ogień jest symbolem życia. Dlatego, działając oczywiście spontanicznie, nie przez głęboki namysł, stawiamy świeczki zarówno na torcie urodzinowym, jak na grobach.
W świecie bardzo mocno zachwianych wartości ludzie odczuwają potrzebę zakotwiczenia się. Śmierć jest jednym z już niewielu zjawisk, których znaczenie i symbolika nie zostały podważone. Nawet jeśli śmierć też może wywołać różne spekulacje, spory, czy kłótnie, to jest w tym zjawisku niepodważalna warstwa dzielona praktycznie przez wszystkich. Tylko ktoś obciążony patologią mógłby nie dzielić bólu śmierci. Tragedia wywołuje uczucia jednoznaczne i uwspólnia doświadczenie. Tragiczna, bezsensowna śmierć jest szczytem jednoznaczności, a dzielone współczucie jest najbardziej oczywiście wspólnym. Będąc członkiem narodowej wspólnoty ? żegna się własnego prezydenta.
Śmierć oczywiście nieraz odsłania prawdziwego człowieka. Nieraz w takim momencie, patrząc wstecz, orientujemy się, że nie doceniliśmy kogoś, że nie wykorzystaliśmy możliwości kontaktu z nim, nie zrozumieliśmy jego wielkości. Śmierć eliminuje jednak też negatywne cechy zmarłego, każe pamiętać o tych lepszych. W ramach naszych uwarunkowań kulturowych, jeśli w pierwszych dniach po śmierci nawet pomyślimy o złych cechach osoby zmarłej, to najczęściej szybko eliminujemy takie myśli. Tylko chory człowiek zgłaszałby pretensje wobec zmarłego przy jeszcze nie pogrzebanej trumnie. Śmierć wydobywa lepsze cechy zmarłych.
Zszokował nas ogrom katastrofy i jej forma. Zawsze robią okropne wrażenie katastrofy, w których w momencie wypadku człowiek jest skazany bezapelacyjnie; kiedy nie ma żadnych szans, a giną wszyscy. Taka jest zaś najczęstsza cecha wypadków lotniczych, czy powiedzmy, katastrof okrętów podwodnych. Możemy wiele razy usłyszeć, że komunikacja lotnicza jest relatywnie bardzo bezpieczna, a i tak wchodząc do samolotu będziemy się obawiać bardziej niż siadając do własnego samochodu i uczestnicząc w ruchu drogowym razem z licznymi chuliganami kierownicy. Ewolucja technologiczna sprawia, że jest coraz więcej katastrof wielkich i takich, gdzie nie ma ucieczki od śmierci.
W dawnych czasach nawet zaraza, która zwykle powodowała bardzo dużo ofiar, działała stopniowo i pozostawiała jakieś szanse na ratunek. Wielkości wrażenia sprzyja też obecna szybkość rozchodzenia się informacji, jej docieranie do wszystkich zakątków świata i błyskawiczne echa zewsząd. Dawniej, nim nawet dramatyczna wiadomość dotarła daleko, sprawa najczęściej już dawno minęła. Docierała zresztą w różne miejsca w różnym czasie.
Od początku podniosły się głosy, że masowa manifestacja żałoby jest wyrazem prawdziwych uczuć polskiego ludu dla zmarłego Prezydenta ? odmiennych od uczuć tych okropnych elit. Otóż mam zasadnicze wątpliwości do takiego stanowiska. Zawsze byłem bardzo krytyczny wobec Zmarłego (także wobec jego „polityki historycznej”). Zachowuję swój krytycyzm. Uważam, że była to słaba prezydentura, o bardzo dyskusyjnych posunięciach. W moim przekonaniu Prezydent nie sytuował się jako prezydent wszystkich Polaków. Poszedłem na Krakowskie, by skłonić się przed majestatem śmierci, by dać wyraz dzieleniu z innymi wstrząsu absurdalnością tej katastrofy i liczbą jej ofiar, by być ze wszystkimi, by oddać hołd zmarłej Głowie Państwa ? niezależnie od jej oceny. Nie przypuszczam, ażebym był jedyny w mojej postawie.
Idea, że prości ludzie ? w odróżnieniu od elit – rozumieli Prezydenta, czemu w końcu mogli dać
wyraz, jest wątpliwa z każdego punktu widzenia. Po pierwsze nie jestem pewien, czy ma sens taki wyraźny podział na „lud” i „elity”. Po drugie nigdzie nie jest powiedziane, że media (część elit?), nawet jeśli nie były admiratorami Prezydenta, jednak kogoś nie reprezentowały. Środki masowego przekazu są w Polsce podzielone ? co nie jest zresztą dziwne w demokratycznym kraju. Może to nie media (elity?) niszczyły Prezydenta, a stosunek ludzi doń był zróżnicowany ? co znajdowało wyraz w mediach.
Jest oczywiście prawdą, że pod Pałac przychodziło bardzo wielu ludzi nie zaliczających się i niezaliczanych do elit. Czy naprawdę przychodzili jednak oni wyrazić uznanie polityce Zmarłego? Przypuszczam, że z politycznej sylwetki Prezydenta ludzie znacznie bardziej masowo niż przedtem zwrócili uwagę na takie cechy, które są elementami rozlicznych populizmów, a które sam Zmarły akcentował: miłość rodzinna, patriotyzm bardzo potocznie rozumiany, przywiązanie do historii Polski też rozumianej raczej nieskomplikowanie. Ludzie zwrócili uwagę na postawę ich obrońcy, jaką Zmarły wyrażał choćby w sloganie „Polska solidarna”. Może nawet w przyjściu pod Pałac wyraziła się sympatia dla „antypolityki” (jak miało miejsce w wypadku światowej reakcji po śmierci księżny Diany). Na taki obraz jest zapotrzebowanie. Na tle coraz częstszych złych notowań polityków chce się choć raz zobaczyć polityka jako dobrego człowieka, a zmarły nadaje się jako ucieleśnienie takiego obrazu lepiej niż żywa postać.
W stosunku do osoby tragicznie zmarłej obraz dobrego prezydenta, przyjaciela ludzi, niezrozumianego, wręcz atakowanego przez możnych tego świata, rodzi się łatwo. Nieraz narodził się już zresztą w różnych sytuacjach w historii (śmierć Evity Perón, żony prezydenta Argentyny w 1952 r.; śmierć prezydenta Brazylii Getulio Vargasa w 1954 r.). W wypadku śmierci Bolesława Bieruta w 1956 r. wielu ludzi nawet podejrzewało, że komunistyczny przywódca został zabity w Moskwie („Pojechał w futerku, a wrócił w kuferku”) i tym naturalniej oddawało mu cześć.
W takich sytuacjach łatwo dochodzi do utożsamienia uczestników żałoby z postacią, która odeszła. W wypowiedziach zarejestrowanych w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego wyczuwało się wątek: mówiono o nas, że jesteśmy głupi, że jesteśmy „moherowymi beretami”, okłamywano nas w badaniach opinii, przedstawiano naszego prezydenta jako głupiego. W takich zdaniach indagowani faktycznie mówili zarazem o Prezydencie i o sobie samych. (Wszystkie cytaty z tego filmu zostały zaczerpnięte z notatek robionych w trakcie emisji, a zatem mogą być nie w pełni dokładne). Była to postawa akcentowana bardzo silnie w filmie np. w formie wypowiedzi:
„Wmawiali nam, że 70% źle ocenia prezydenta. Minęło parę godzin i 70% w drugą stronę. Jesteśmy tak zakłamani, czy tak manipulowani i to od kilku lat”;
„Premier nas wyzwał od moherów, tak nas nazwała część Solidarności, która to zawłaszczyła”;
„Obrażając prezydenta, obrażano naród polski, naród się obudził”;
„Prezydent nie [był prezydentem] ludzi starszych, niedouczonych. To był prezydent ludzi, którzy kochali Polskę”.
„Wielki patriota, który był szkalowany i ośmieszany”;
„Walczył o to, o co walczyła pierwsza Solidarność”;
„Wyście go zaszczuli. Mam nadzieję, że to się zmieni, przestaniecie kłamać”.
Nie wiemy jednak, jaki był rozkład poglądów w masie ludzi nawet przed Pałacem. Rozmówcy Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego oczywiście nie zostali wymyśleni. Wielu Polaków ma zapewne właśnie takie poglądy. W końcu wielu głosuje na PiS. Nie mam wątpliwości, że ktoś popierał zbiór idei przedstawianych pod nagłówkiem „IV RP”. Film najpewniej odzwierciedla mentalność niebagatelnej części narodu, poczynając od samych twórców (też część narodu!) i pewne trwałe nurty myślenia. Niemniej jednak ci, którzy występowali w filmie, nie byli dobierani według zasad próbki reprezentatywnej. W tłumie znajdowali się nie tylko tak myślący ? poczynając od mojej skromnej osoby. Zastanawia mnie też, czy dlatego, że wielu ludzi najpewniej myśli w sposób przytoczony, to część elit (zostańmy już przy tym podziale!), która krytykowała Prezydenta, nie miała racji. Nie mogę zaakceptować zdania któregoś z polityków, że naród potrzebuje mitów, a skoro elity polityczne powinny służyć narodowi, to powinny zgodzić się z rodzącymi się mitami; że masy okazały się mądrzejsze niż ci intelektualiści, którzy byli przeciw złożeniu trumny na Wawelu[1].
Podniosły się głosy, że ci, którzy krytykowali Prezydenta, powinni paść w ekspiacji na kolana. Szczerze mówiąc, nie rozumiem dlaczego. Chyba każdy i zawsze może skłonić się przed trumną. Nie rozumiem w ogóle pojawiającego się wątku, że Prezydent był za życia zaszczuwany (a przecież był taki dobry i miły!). Że stosunek przeciwników i wielu środków masowego przekazu do niego był okropny. Jest to wątek dawny, podnoszony chyba od początku kadencji. Trudno nań odpowiedzieć, jeśli nie chce się zajmować postawy cenzora wobec tragicznie Zmarłego. Trudno też odpowiedzieć, jeśli nie chce się podejmować polemiki na wzór chłopców, którzy kłócą się, który pierwszy uderzył. Nie mogę jednak uniknąć powiedzenia, że w moim przekonaniu było akurat odwrotnie. Odnosiłem wrażenie, że to PiS był najczęściej agresywny i mało elegancki wobec przeciwników. W obliczu tragedii możemy zawiesić polemikę „kto uderzył pierwszy”. Zawieśmy ją jednak z obu stron.
Razi mnie sytuowanie tragedii smoleńskiej w martyrologiczno bohaterskim ciągu historii Polski. W trakcie żałoby pojawiał się akcent nieustającej ciągłości nieszczęścia i walki w dziejach kraju. Nie jest to wątek nowy, a ma szanse zostać obecnie umocniony, wręcz zmitologizowany przez katastrofę. Było oczywiście jakimś piekielnym zrządzeniem losu, że zginęli ? i to tam ? ludzie lecący po to, aby uczcić tych, którzy zginęli. W większej skali to wydarzenie przebiegło tak, jak dzieje się, gdy ulega fatalnemu wypadkowi człowiek spieszący na pogrzeb bliskiej osoby. Niemniej jednak plakat, w którym pod nazwą „Katyń” zestawiono daty 1940 i 2010, był, moim zdaniem, nadużyciem. Puszczanie w tych dniach w telewizji, jako tła dla przedstawianych wydarzeń, piosenki „Warszawskie dzieci pójdziemy w bój…” było dyskusyjne, podobnie jak nadawanie krypcie prezydenckiej na Wawelu nazwy „Katyńska”. Pisanie „bohaterowie” o Zmarłych jest niestosowne. Plakat, na którym przedstawia się Prezydenta jako bohatera, jest bezsensowny („Za prawdę, honor i godność Polaków złożył najwyższą ofiarę”). Czy nie wystarczyłoby stwierdzenie, że Zmarły stał się godną najgłębszego współczucia ofiarą tragicznego wypadku lotniczego? Mówienie „męczennicy” o Zmarłych też jest niestosowne ? chyba, że używamy tego słowa w tym sensie, w jakim ofiara każdego strasznego wypadku staje się męczennikiem.
Bohaterska i martyrologiczna jest jednak najczęstsza forma recepcji historii w Polsce. Lansując swoją „politykę historyczną”, sam Prezydent taką formę najpewniej z przekonaniem kultywował, ale też wiedział, że ma ona szanse dobrze zbilansować się politycznie dla jego środowiska ? i chyba nie
mylił się. Tragiczna śmierć umocniła tę wizję. Pojawił się obraz, że Prezydent walczył o prawdziwą Polskę i w trakcie walki zginął.
Przez znaczącą część opinii Prezydent zostanie zapamiętany jako walczący o prawdę historyczną. Jego śmierć wpisze się w narodową martyrologię i tym samym umocni sylwetkę człowieka walczącego w niekończącym się szeregu Polaków zmagających się z dziejowym losem. Stratedzy polityczni zgadzają się w tym wypadku z masą ludzi. Cała walka, ażeby centralne obchody rocznicy Katynia zrealizowały się pod egidą Prezydenta, była fragmentem działania w kierunku umocnienia jego sylwetki jako bojownika o Polskę i o pamięć. Późniejsze zdania z początku kampanii wyborczej, iż trzeba dokończyć dzieło zmarłych patriotów, sugerują, iż walka trwa, a na jej szlaku zaistniał kolejny dramat: Smoleńsk.
Katyń, wzmocniony przez Smoleńsk, ma szanse stać się narodowym kamieniem węgielnym (tak, jak niedawno zarysowywano i zarysowano w tej roli Powstanie Warszawskie).
Spontanicznie akcentując ów ciąg martyrologiczno-heroiczny, ludzie, przybywający pod Pałac, od pierwszych chwil żałoby zaczęli ustawiać kwiaty także u stóp Krzyża Papieskiego i przy tablicy inkrustowanej w bruk Placu Piłsudskiego, zaświadczającej miejsce mszy papieskiej z 1979 r. oraz początek ostatniej drogi kardynała Wyszyńskiego (nawiązanie do istotnych epizodów wizji walki o niepodległość!). Pochowanie Zmarłego na Wawelu umocniło wizję bojownika.
Sam nie sprowadzam dziejów Polski do wątku heroiczno-martyrologicznego i do walk, które wciąż trzeba toczyć. Pochowanie na Wawelu, i to obok Józefa Piłsudskiego, perspektywicznie ? jak sądzę ? przyniesie krzywdę pamięci Zmarłego. Straszna śmierć jest godna opłakania i szacunku, a nie Wawelu. W przyszłości trudno będzie uzasadnić to miejsce. Przecież nie powstanie tam chyba krypta prezydentów. Nawiasem mówiąc, było jakimś żenującym paradoksem, że nikt nie chciał się przyznać do autorstwa myśli o pogrzebie na Wawelu. Czyżby szybko zawahano się nad jej realizacją, a wycofanie się już nie wchodziło w grę?
Nie mogę zrozumieć głębi kompleksów narodowych, jakie obnażyły się przy okazji tragedii. One przejawiają się nie od dziś – wśród członków narodu, który przetrwał zabory, okupację, dominację sowiecką, wyłonił „Solidarność”, doprowadził do godnej dumy pokojowej transformacji (tak, tak!)… To wszystko mogłoby być powodem do dumy, a nie jest. Nawet nieraz spotykana autoreklama okazuje się, gdy poskrobać, pokrywaniem głębszych kompleksów niższości. Ktoś pytany przed Pałacem przez telewizję mówił, że przedtem ? nim zobaczył się jako jeden z wielu w tym tłumie ? wstydził się mówić po polsku w Europie. Właściwie dlaczego wstydził się? A jeżeli widział jakieś powody, by się wstydzić, to właściwie dlaczego tragiczne wydarzenie i masowa żałoba miałyby to zmienić? W filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego ktoś mówił w odniesieniu do obecnych pod Pałacem: „To jest ten naród, który się nie wstydzi powiedzieć <<jestem Polką, patriotką>>”. Ktoś inny znów: „Nie [można] zapominać, że mamy polskie korzenie!”. W żałobnych wypowiedziach wielokrotnie dawało się słyszeć, że trzeba ciągle manifestować przywiązanie do polskości, bronić opinii Polski (przeciwko komu? przeciw jakimś kosmopolitom? Przeciw niedobrym elitom? przeciw zagranicy, niedoceniającej Polski?). Wielokrotnie wracał motyw, że jest się atakowanym, że trzeba się bronić.
Taka postawa była od dawna mocna w wypowiedziach i myśleniu części opinii. Nasuwa ona myśl nie tylko o kompleksie niższości, ale o manii prześladowczej. Wątek „prawdziwych Polaków” w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego nie pojawił się, ale w takich wypowiedziach, jak poniższe, chyba byliśmy blisko:
„Myślę, że rząd jest przerażony i przestraszony tym co się stało, że ludzie mają odwagę uzewnętrznić swój stosunek do Polski, do historii, do państwa przede wszystkim”;
„Kiedy ludzie się zbierali w Polsce (przy papieżu, Popiełuszce), to zaczynało być niebezpiecznie. Chciało się, żebyśmy teraz oglądali seriale. Nawet trumnę do Krakowa powieźli nie na lawecie, żeby ludzie mogli pożegnać, a szybko”;
„Niech pan zobaczy ile nas jest. Jeszcze nie jesteśmy zorganizowani, ale kto wie, niech się zastanawiają ci, co manipulują wszystkim”;
„20 lat temu baliśmy się, że zza rogu wyskoczy ZOMO, a przez te 20 lat pałowali nas medialnie”.
Polska z pewnością nie jest idealna. Nie jest jednak krajem w gorszym stanie i o gorszym losie niż mnóstwo innych. Z wątków, jak podejrzewam prawdziwie przekazanych w filmie jako uczucia części ludzi, najbardziej chciałbym zrozumieć, czym tłumaczą się takie kompleksy. Czym tłumaczy się marzenie o jedności wszystkich Polaków w dążeniu do bliżej nieokreślonej, ale szczęśliwej Polski? Nieraz w dziejach pojawiało się takie utopijne dążenie, że w końcu wszyscy będą się miłowali w szczęśliwym świecie, oraz że – nawet za dużą cenę ? przyjdzie moment zapanowania dobra. Otóż on nie przyjdzie ? ani w Polsce, ani w żadnym kraju. Można się tylko starać, by było więcej dobra, a mniej zła.
W odgłosach smoleńskiej tragedii wracał wątek częsty w odniesieniu do śmierci: dążenie do nadania stracie sensu. Śmierć nieraz jest postrzegana jako ofiara. Wskazuje się, że ofiara nie była daremna. W filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego padają słowa: „Oni zamknęli oczy, byśmy je otworzyli”; „Przyjechałem z nadzieją, że zobaczę tu znów rok 80-ty, że się zmieni Polska”. To bardzo klasyczny wątek. W tym wypadku też pojawiały się nadzieje, że Polacy ? powiedzmy w skrócie ? staną się lepsi. Prawdę mówiąc, niezbyt rozumiem takie postawienie sprawy. Nie wiem dlaczego sądzić, że Polacy są źli i muszą być lepsi. W ogóle byłoby warto skończyć z widzeniem narodu jako zjawiska w czymkolwiek szczególnego w porównaniu do innych ? ani w tym co dobre, ani w tym co złe.
Nic nie wskazuje też, ażeby po jakiejkolwiek stracie jakikolwiek naród zmieniał się w zachowaniach na dłużej niż na tydzień. Nie jestem zwolennikiem kategorii „charakter narodowy”. Jeśli jednak jakieś zachowania są rzeczywiście dziedziczone w drodze dziedziczenia kulturowego, to zmiana ich następuje bardzo powolnie oraz, jeśli w jakimś stopniu następuje, to ma to miejsce pod wpływem znacznie trwalszych bodźców (wojna, okupacja, wielopokoleniowy totalitaryzm).
Ciekawe było zaangażowanie Kościoła katolickiego w celebrowanie żałoby. Myślę, że wynikało ono z czegoś więcej niż z naturalnej w wypadku wierzących potrzeby modlitwy za zmarłych. Prezydent był postacią zapewne bardzo bliską Kościołowi i uznawaną za godną poparcia przezeń (praktykujący katolik, mówiący otwarcie o swojej wierze, człowiek rodzinny, umiarkowany konserwatysta, przeciwnik lewicy, krytykujący PRL-owski komunizm bez niuansów, funkcjonujący w środowisku przeciwnym „Gazecie Wyborczej” i szeroko rozumianym liberałom, opowiadający się za Europą chrześcijańskich wartości, deklarujący swój patriotyzm, zamiłowany w historii). Myślę, że te cechy sylwetki Zmarłego wzmocniły życzliwość Kościoła dlań. Wyobrażam też sobie, że
Kościół mógł chcieć poprzeć, wręcz wzmocnić instytucję państwa, a tym bardziej państwa funkcjonującego w dużej bliskości z Kościołem. Złożenie trumny na Wawelu ? w obrębie symbolu polskiej państwowości i Kościoła zarazem ? było tym bardziej naturalne z tego punktu widzenia. W ramach analogicznego myślenia mieściło się też najpewniej ? o ile rozumiem ten epizod ? przywiezienie spod Smoleńska kawałka samolotowej blachy i umieszczenie go w katolickiej i zarazem narodowej świętości.
Udział Kościoła niewątpliwie zwiększył dostojeństwo ceremonii, nadał im pewien odwieczny rytuał nabożeństwa pożegnalnego. Domyślam się, że większość zmarłych była związana z religią katolicką, a zatem udział Kościoła był naturalny. Doceniam akcenty ekumeniczne w kolejnych nabożeństwach. Między nami mówiąc, chciałbym jednak, by powstał też w Polsce świecki panteon. Żałuję, że w trakcie nabożeństw nie padły słowa symbolicznej prośby, by niewierzący, którzy jednak też mogli znaleźć się wśród zmarłych, traktowali modlitwę nie w jej wymowie religijnej, ale jako głos serca, wypowiedziany przez wierzących w języku im właściwym.
Tekst ukazał się w wakacyjnym numerze 2010 pisma „Uniwersytet Warszawski”. Tekst publikujemy bez skrótów za zgodą Autora i Redakcji.
[1] Zanotowane po wysłuchaniu w masie głosów w telewizji. Wobec niepewności w kwestii dokładności zapisu pomijam nazwisko polityka.łumy
?