Dość natrętnie mówi się i pisze ostatnio w mediach o „ekonomii społecznej” – jeszcze jednym z mało użytecznych projektów unijnych. Otóż, wedle odkrywczej formuły projektu, ekonomia społeczna to taka, w której nie pracuje się dla zysku, a jako minimum zysk nie jest najważniejszy, bo najważniejsi są ludzie: bezrobotni i inni „wykluczeni”.
Trudno powiedzieć, czy to tylko bezmyślność, czy też raczej – co bardziej prawdopodobne – kolejny sposób na pośrednie podkopywanie zaufania i podstaw moralnych kapitalistycznego rynku. Terminologia użyta w tym projekcie jest zresztą nonsensowna. Normalna ekonomia, według zasad której funkcjonuje gospodarka, jest zawsze społeczna. Opisuje bowiem relacje społeczne, w rezultacie których członkowie danej społeczności włączają się dobrowolnie w procesy produkcji i wymiany.
Zysk nie jest przeszkodą dla społecznego charakteru. Przeciwnie. Wbrew różnym ideologiom kolektywistycznym i religiom, przedsiębiorca wtedy ma szanse osiągnięcia zysku, gdy jego starania spotykają się z odzewem społecznym w postaci popytu. W normalnej kapitalistycznej gospodarce rynkowej zysk jest swoistą nagrodą za to, że przedsiębiorca wytwarza to – i tylko to! – co chcą kupić członkowie danej społeczności, obojętne: lokalnej czy globalnej. Najniższym możliwym kosztem, co odzwierciedla się w najniższej zaoferowanej kupującym cenie.
Zysk jest więc także kategorią moralną: nagrodą za skuteczną służbę społeczną. W odróżnieniu np. od premii, nagród, a nawet płac, nieraz wypłacanych w „realsocu” za udane oszukanie przez dyrekcję swoich zwierzchników co do rzeczywistej ilości i jakości wytworzonych w przedsiębiorstwie wyrobów (tzw. „dopisywanie z sufitu”). To samo dotyczyło zwykłej pracy „lewą nogą” w myśl zasady „czy się stoi, czy się leży”, będącej karygodnym marnotrawstwem materiałów, surowców, pracy maszyn i ludzkiego czasu.
Czym jest więc ten dość natrętnie wciskany kit „ekonomii społecznej”? Kiedyś nazywało się to zakładami pracy chronionej i stanowiło formę aktywizacji zawodowej ludzi dotkniętych niepełnosprawnością. Z tego co słyszę i czytam wynika, że mają to być różne formy działań wspierających inicjatywy samych niepełnosprawnych (czy tych, którzy nie radzą sobie w gospodarce). Jest w tym jakiś sens: lepiej wspierać ludzką inicjatywę, niż z wyżyn swojej biurokratycznej wszechwiedzy wtłaczać ich w jedynie dostępne sztywne struktury.
Jednak bzdura ciągnąca się za tym pomysłem w postaci dumnego podkreślania raz po raz, że przedsiębiorstwa społeczne „nie muszą osiągać zysku” sygnalizuje kolejną ułomną, finansowaną z podatków, kolektywistyczną utopię. Z normalną firmą, czy ekonomią jako zasadą działania w gospodarce, nie ma to nic wspólnego.
A swoją drogą widać w zachodniej cywilizacji pewną niepokojącą tendencję autodestrukcji, podcinania ekonomicznej gałęzi, na której ta cywilizacja opiera się od stuleci. Kiedyś pomoc gospodarcza udzielana bywała przez kraje kapitalistycznej gospodarki rynkowej krajom „Trzeciego Świata” pod warunkiem przygotowania przez nie… planów gospodarczych, będących przecież kartą wizytową konkurującego wówczas systemu komunistycznego. Konkurencja padła pod ciężarem własnej nieudolności, ale skłonność Zachodu do podważania fundamentów – bez refleksji, iż (rzekomo!) lepsze jest wrogiem dobrego – pozostała. I odbija się ideologiczną czkawką w postaci „społecznej gospodarki rynkowej” czy teraz „ekonomii społecznej”.