Brendan Simms: Tematem mojego wystąpienia będzie Europa po supremacji. Zagadnienie, które jeszcze mniej więcej sto lat temu mogłoby się wydawać nieco dziwne. Europa była wówczas bezapelacyjnie uznawana za siłę dominująca, tymczasem tę supremację straciliśmy. Moja najnowsza książka traktuje o sprawie niemieckiej, tym samym podtytułem wystąpienia chciałbym uczynić „Kwestię niemiecką i rozwiązania angloamerykańskie”. Spróbuję wskazać wyzwania, jakie w dniu dzisiejszym stoją przed Europą, oraz przypomnieć o tych, z którymi zmagała się w przeszłości. Postaram się udzielić odpowiedzi na pytania: „Jak państwa mierzą się z owymi wyzwaniami?”, „Jak zastosować naukę zaczerpniętą z historii dla współczesnej Europy?” oraz „W jaki sposób osiągnąć najbardziej pożądane dziś dla nas rezultaty?”.
Mówiąc o wyzwaniach, mam na myśli przede wszystkim kryzys niezależności w Europie, problemy z euro, kryzys ekonomiczny, stagnację, recesję, a nawet coś, co ośmieliłbym się nazwać depresją panującą w znacznej części Unii Europejskiej. Mamy do czynienia z gwałtownym osłabieniem Unii na scenie światowej: w zakresie gospodarczym względem Chin, militarnie zaś wobec potęgi Rosji. Nie muszę przypominać, co działo się w ciągu ostatnich kilku miesięcy na Krymie i Ukrainie. Na skutek strategii przyjętych wobec tamtych wydarzeń Unia Europejska okazała się na scenie międzynarodowej słabym partnerem dla Stanów Zjednoczonych. Sądzę, że mamy do czynienia z dwoma fundamentalnymi problemami. Po pierwsze, z mocno dyskutowaną kwestią deficytu demokracji. Deficyt ów polega na paradoksie dysponowania demokracją konfederacyjną, opartą na systemie wybieralnych przywódców, przy jednoczesnym nieistnieniu federacji, czego skutkiem jest brak bezpośredniego wpływu obywateli ze strefy euro na przywództwo europejskie. Uwidacznia się to choćby w procesie wyboru przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i szefa Komisji Europejskiej. Po drugie, istotnym problemem pozostaje kwestia bezpieczeństwa w Europie. Niemcy są w niewystarczającym stopniu politycznie i militarnie zaangażowane w zapewnienie bezpieczeństwa Europy. W tym względzie wyjątkowo paląca pozostaje sprawa rosyjskich aspiracji terytorialnych na wschodzie Europy. Oba te problemy są zakorzenione w historii europejskiej, a szczególnie w dziejach Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Cesarstwo rzymskie, struktura niegdyś rządząca Europą Środkową, której dziedzictwo trwa do dziś – zostało stworzone, by zająć się problemem Niemiec. Pod kątem historycznym problem ów dotyczył ich rozmiaru terytorialnego, skali populacji, ale również ogromnego, wypracowanego przez wieki potencjału gospodarczego i zbrojnego połączonego ze znacznymi podziałami wewnętrznymi. Niemcy jak żaden inny kraj skupiały ogromną liczbę frakcji religijnych, politycznych i gospodarczych. Wszystko to sprawiało, że kraj ów przez pierwsze kilkaset lat istnienia imperium były celem dla innych potęg. Gdy zaś dla odmiany Niemcy się zjednoczyły – a zatem w latach 1871–1945 – dysponowały ogromnym potencjałem wpływającym na destabilizację systemu europejskiego.
Gdy przyjrzymy się umowom jałtańskim, ustaleniom wersalskim, a także kolejnym traktatom unijnym, z łatwością dostrzeżemy wspólne cechy owych porozumień. Wszystkie wspomniane umowy zostały stworzone, by rozproszyć moc niemiecką. Pozostawiały Niemcom tyle mocy i siły, aby mogły się one bronić przed agresorami zewnętrznymi, nie pozwalały im jednak stać się państwem tak potężnym, by zagrażać swoim sąsiadom. W istocie przez setki lat (z wyjątkiem okresu 1871–1945) głównym celem polityki europejskiej było okiełznanie potęgi Niemiec. Proces integracji europejskiej wprowadził w tym względzie wiele rozwiązań, które stały się konstytutywnymi elementami kultury politycznej Unii Europejskiej. Struktury stworzonej po to, by rozproszyć, a nie skupiać siłę. Gdybyśmy jednak przed laty obrali inną strategię, byłoby nie do pomyślenia, by prezydent Putin próbował obecnie zbliżyć się do naszych wschodnich granic.
Zastanówmy się teraz, w jaki sposób podobnym wyzwaniom stawiali czoła politycy w przeszłości. Najpierw przyjrzyjmy się Wielkiej Brytanii z początku XVIII w., kiedy to Anglia i Szkocja występowały jako oddzielone byty polityczne. Wyczuwały one silne zagrożenie ze strony Francji Ludwika XIV, obawę przed ideologicznym absolutyzmem i katolicyzmem, z północy zaś niebezpieczeństwo w postaci interwencji francuskiego wojska przez terytorium Szkocji, która była wówczas ekonomicznie rozbita. Pieniądze zostały przeznaczone na nieudane projekty kolonialne. Pojawiły się więc problemy ideologiczne, gospodarcze i militarne. Podobnie Ameryka Północna w drugiej połowie XVIII w. miała szereg problemów, mimo że zabezpieczyła swoją niepodległość przed Brytyjczykami. Mierzyła się z ogromnymi długami i zagrożeniem zewnętrznym, ot, choćby ze strony Hiszpanów na południu Florydy. Problemów nastręczała także polityka wewnętrzna: otwarta pozostawała kwestia niewolnictwa, stworzenia republiki, kontrola Zachodniego Wybrzeża. W jaki zatem sposób kraje anglosaksońskie stawiły czoła tym wyzwaniom?
Anglia i Szkocja w 1707 r. powołały wspólny parlament, wspólnego władcę, połączyły także swoje długi i armię. Szkoci zachowali swoją suwerenność w zakresie religii i prawa, jednak wspólnie z Anglikami stworzyli projekt imperium przeciwko Francji. Anglia i Szkocja, czyli Wielka Brytania, od tej pory występuje na scenie światowej jako jedna siła. W 1787 r. Amerykanie na zjeździe konstytucyjnym powołali urząd prezydenta, senat, Izbę Reprezentantów, utworzyli skarb, stworzyli wspólną armię. To zapewniło im wspólną tożsamość. W ten sposób Stany Zjednoczone stały się najpotężniejszym krajem na świecie. Te dwa wydarzenia to przykłady momentów w historii, w których przeciwnicy razem stawiali czoła problemom i podejmowali radykalne decyzje. Jak więc ową historyczną lekcję angloamerykańskich rozwiązań – które stanowią najbardziej efektywną strukturę dla zapewnienia wewnętrznej stabilizacji i zewnętrznej potęgi – można zastosować dla przezwyciężenie naszych dzisiejszych problemów?
Zwracam tu też uwagę na Polskę, która powinna włączyć się do strefy euro i stać się częścią tej dyskusji. Tym, czego bez wątpienia potrzebujemy, jest angloamerykańska struktura konstytucyjna. By ją wprowadzić, musimy porzucić tradycję cesarstwa rzymskiego w Europie. Tradycję, która opiera się na powolnej polityce, na założeniu, że rozwiązaniem problemów europejskich będzie proces, a nie określone zdarzenie. Obawiam się, że proces integracji europejskiej będzie trwał w nieskończoność. Lekcja płynąca z angloamerykańskiego przykładu pozwala przyjąć, że można zrobić wszystko za jednym razem, a szczegóły dopracować nieco później. Oczywiście, nie jest to proste, musimy wszak połączyć obywateli różnych państw, połączyć nasze długi, stworzyć jedną armię, a nawet jeden język władz, którym służyłby do porozumienia. To doprowadziłoby do paneuropejskiej konwencji konstytucyjnej opartej na propozycji głosowania we wszystkich krajach tego samego dnia. Konieczne byłoby tu wyrażenie głosu w jednorazowym demokratycznym referendum.
Chciałbym podsumować ten fragment odniesieniem do moich politycznych afiliacji, w tym projektu Unii Demokratycznej z siedzibą w Monachium, a także w Brukseli i Londynie. W przedsięwzięciu tym staramy się mówić o dwóch znamiennych dla Europy pojęciach: demokracji i unii. Ich znaczenie jest o wiele silniejsze niż sama idea Europy. Staramy się stworzyć grupę zaangażowanych aktywistów, którzy będą działać na rzecz Unii Demokratycznej. W naszym przekonaniu jedynie unia tego typu będzie mogła rozwiązać problemy, z którymi musimy się obecnie zmierzyć. Szczególnie, gdy chodzi o wspomniany deficyt demokratyczny oraz problem Niemiec. Niemcy wspierają strefę euro, są jednak słabe, jeśli chodzi o zaangażowanie militarne we wspólny projekt europejski. Musimy w tym względzie wyciągać wnioski z nauki historii, odpowiedź zaś leży, jak się wydaje, w rozwiązaniach angloamerykańskich. Czy uda nam się przezwyciężyć kryzys, zależy jedynie od nas.
Leszek Jażdżewski: W pana książce pojawia się wątek mówiący o tym, że współczesna historia to dzieje walki o dominację nad Niemcami lub z niemiecką dominacją nad Europą. Czy można stworzyć imperium bez imperatora, a zatem federację, która nie będzie zdominowana przez Niemcy bądź inny kraj? Czy politycznie jest to możliwe, a może to tylko utopia?
To pytanie, które wciąż się powtarza. W latach 80. było przyczyną konfliktu między Margaret Thatcher a Jakiem Delorsem i Komisją Europejską. Francuzi twierdzili, że trzeba Niemcy „wchłonąć” do Europy, ale Thatcher powiedziała „nie” i wskazywała, że doprowadzi to do umocnienia pozycji Niemiec. Niektórzy twierdzą – i rozumiem, dlaczego głoszą takie tezy –że w kryzysie strefy euro odbija się echo słów Margaret Thatcher. To w pewnym sensie prawda, gdyż głos niemiecki jest nieproporcjonalny, jeśli chodzi o wielkość populacji, ale proporcjonalny pod względem ekonomicznym. Pańskie pytanie brzmi, jak możemy zaprojektować Europę, która nie będzie zagrożona konfliktem. Chciałbym w tym miejscu powrócić do różnicy między demokracją federacyjną i konfederacyjną. W chwili obecnej Europa – ponieważ nie jest zupełnie federacyjna – została zaprojektowana w taki sposób, by zmaksymalizować potęgę największej jednostki, najsilniejszego europejskiego państwa. Gdyby Stany Zjednoczone były konfederacją, a nie unią, okazałoby się, że Nowy Jork, Kalifornia czy Teksas miałby nieproporcjonalny głos w stosunku do całej populacji. Tak się nie stało, ponieważ mamy strukturę federalną, która w pewien sposób owo ryzyko eliminuje. Po pierwsze, dlatego że mniejsze części federacji mają odpowiednio proporcjonalną reprezentację, jeśli chodzi o głosy. Po drugie, dlatego że istnieje także senat, który przyznaje głos stanom mniejszym pod względem populacji. A zatem gdybyśmy mieli w Europie pełną unię federalną, wówczas Niemcy w strefie euro miałyby znaczną proporcję, ale nie byłaby to dominująca większość. Tylko rozwiązania federacyjne, które dają pewność, że żadne pojedyncze państwo nie będzie dominować, mogą zapewnić szansę przezwyciężenia obecnych problemów Unii Europejskiej.
Czy jednak nie ma pewnej różnicy, jeśli chodzi o model unifikacji w Stanach Zjednoczonych i na kontynencie? Do procesów unifikacji w USA czy Wielkiej Brytanii doszło równocześnie albo nawet z wyprzedzeniem wobec narodzin nowoczesnych tożsamości narodowych. Jak w swoich rozważaniach radzi pan sobie z kwestią nacjonalizmów? One mogą kiedyś zaniknąć lub też ulec transformacji, jednak jeśli chodzi o Europę są faktem. Gdyby istniała silna tożsamość narodowa nowojorczyków czy też mieszkańców Pensylwanii, wówczas proces unifikacji mógłby być znacznie utrudniony. Co więcej, mogą istnieć pewne kulturowe uwarunkowania tego, że zjawiska te wystąpiły w świecie anglosaksońskim, a nie gdzie indziej. Mam na myśli kulturę, religię, itd.
Różnica między modelem amerykańskim i brytyjskim zasadza się na odmienności pomiędzy unifikacją symetryczną a asymetryczną. Unia brytyjska jest bardzo asymetryczna – mamy tu dużo Anglii, a relatywnie niewiele Szkocji. Unia federalna natomiast musi być przede wszystkim unią parlamentarną. Konieczny jest wspólny parlament, w którym podejmowane są kluczowe kwestie takie jak pokój i finanse. Tak jednak w Europie się nie dzieje. Podczas tworzenia podstaw konstytucji amerykańskiej spoglądano na model proponowany przez Niccola Machiavellego, który jednak nie wydawał się zbyt dobry, bowiem zakładał wiele państw-miast. Przyglądano się Polsce – ona także wydawała się słaba, zbyt podzielona, za sprawą liberum veto pozbawiona politycznej dynamiki. Następnie rozważono rozwiązanie anglosaksońskie. I stwierdzono, że to właśnie odpowiedni model. Dlatego też w preambule do amerykańskiej konstytucji pojawia się język bardziej doskonałej unii zaczerpnięty z historii Anglii i Szkocji. Chcę zatem podkreślić, że istnieje pewnego rodzaju genealogia: pierwszy był przypadek anglosaksoński, następnie amerykański. Mam nadzieję, że kolejnym będzie projekt europejski.
Jeśli chodzi o nacjonalizm, trudno mi się zgodzić z poczynioną obserwacją. Ośmielę się twierdzić, że przeoczono powody, dla których wspomniane unie powstały. W wypadku Wielkiej Brytanii stało się to dlatego, że Anglicy i Szkoci nie pogodzili się ze sobą. Skakali sobie do gardeł przez setki lat i z tego właśnie powodu zdecydowali się stworzyć unię. Powiedzieli sobie: przestańmy z sobą walczyć, połączmy siły i walczmy przeciw Francuzom. Podobnie rzecz się miała z Amerykanami. W latach 80. XVIII w. mieli oni dogłębną świadomość, że mogą popaść w wewnętrzne konflikty, ponieważ poszczególne stany były niezwykle zróżnicowane. W niektórych kwitło niewolnictwo, w innych handel, między stanami występowały także ogromne różnice kulturowe i religijne. Ojcowie założyciele, w tym John Adams i James Madison, twierdzili, że jeśli nie uda się stworzyć unii, to Amerykanie zaczną z sobą walczyć i staną się ofiarami wrogiego świata zewnętrznego. Jeśli więc obecnie myślimy o narodzie amerykańskim czy brytyjskim, to musimy mieć na względzie fakt, że są to twory procesu politycznego, który odniósł sukces. Co to oznacza we współczesnym kontekście? Spotykam się z argumentami, że w Europie nie ma wspólnoty podobnej do tej, którą tworzyli kolonialiści, nie ma również wspólnego kulturowego rdzenia, który spajał Anglików i Szkotów. Nie sądzę, że tak jest. W ciągu ostatnich 20 lub 30 lat byliśmy świadkami intensywnego procesu europeizacji. W Europie wzmaga się bowiem poczucie, że większość krajów europejskich nie poradzi sobie sama. Frustracja, która z tego wynika, wydaje się bardziej związana z poczuciem odizolowania niż potrzebą renacjonalizacji. Tym, czego chcą europejscy obywatele, jest uczestnictwo w niezależności, którą utracili. Władza ta nie należy już do państw narodowych, zdryfowała w stronę, która nie jest jednak odpowiednio zakotwiczona w polityce demokratycznej. A zatem potrzebujemy projektu, który nie tyle odwróci europeizację, ile zdecydowanie nasili demokratyzację.
Zgadzam się. Uderzające jest jednak to, że obywatele Unii Europejskiej, zamiast wspierać zwolenników utworzenia federacji, wzmocnienia demokracji i zbliżenia wyborców do unijnych instytucji, w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego głosowali na polityków, którzy chcą zniszczenia europejskiego projektu. Dlaczego tak się stało?
Nie zgadzam się z pańską analizą wyborów europejskich. Ponad 60 proc. Europejczyków głosowało na partie nienacjonalistyczne, nieeurosceptyczne. W tym wypadku mamy do czynienia z dwuelementowym problemem: ci, którzy wzięli udział w głosowaniu i oddali swój głos na partię nacjonalistyczną, opowiedzieli się nie tyle za konkretnym ugrupowaniem, jak np. Jobbik, ale za określoną wizją Europy. Jeśli natomiast chodzi o fundamentalne nieporozumienie dotyczące koncepcji konfederacji i federacji wydaje się ono wpisane w samą formułę wyborów europejskich. Kiedy sporządzano traktat dotyczący owej formuły, uznano, że wybory przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i szefa Komisji Europejskiej będą uzależnione od decyzji premierów poszczególnych krajów. Dopóki nie mamy systemu, w którym bezpośrednio głosujemy na europejskich przywódców, dopóty frekwencja będzie niska.
Warta przedyskutowania jest także kwestia brytyjska. Według pana jednym z dwóch kluczowych graczy dalszej unifikacji jest Wielka Brytania. Bez niej Europa nie ma możliwości stania się znaczącym politycznym aktorem, zwłaszcza gdy chodzi o potęgę zbrojną. Wydaję się jednak, że Wielka Brytania zmienia swoją tradycyjną politykę wobec kontynentu z balance of power na splendind isolation. Dlaczego w ciągu ostatnich lat elity brytyjskie zmieniły swoje zapatrywania?
Byłbym zachwycony, gdyby Wielka Brytania zdecydowała się wstąpić do unii federacyjnej. To byłoby coś wspaniałego. Trudno się jednak tego spodziewać z tej prostej przyczyny, że Brytyjczycy tego nie potrzebują. Przyłączenie się do unii w pełni federacyjnej oznaczałoby utratę niezależności narodowej, na co Brytyjczycy nigdy się nie zgodzą. Zasadniczym elementem dla strefy euro pozostaje jednak fakt, że jest to model brytyjski. To angloamerykański model państwa polegający na tym, że zadłużenie i waluta zakotwiczone są we wspólnym parlamencie. Nie tyle więc potrzebujemy Wielkiej Brytanii, ile brytyjskiej Europy. Nie ma nic dziwnego w tym, że Amerykanie obrali model brytyjski, a potem, zmieniwszy go i wydatnie rozwinąwszy, stali się jeszcze potężniejsi. Dlatego też nie ma powodu, dla którego w strefie euro nie mielibyśmy przyswoić sobie brytyjskiego modelu i zarazem pozostać oddzieleni od Wielkiej Brytanii.
Czy nieobecność Wielkiej Brytanii będzie problemem dla przyszłej Unii? Czy osłabi Europę militarnie, ekonomicznie i w innych obszarach? Sądzę, że Europejczycy powinni być w tej kwestii bardziej pewni siebie. Tym lub innym sposobem będziemy musieli zbudować własne państwo federalne. Kwestia militarnego wkładu Wielkiej Brytanii jest de facto rozwiązana za sprawą istnienia NATO. W związku z tym będziemy musieli zaprojektować jedynie nową formę relacji konfederacyjnych między strefą euro i Wielką Brytanią dla celów zarządzania wspólnym rynkiem.
Jak w 2025 r. wyglądałaby wymarzona przez pana mapa Europy? Czy Unia powinna być jeszcze wówczas dwuwymiarowa?
Nie wierzę w dwuwymiarowe członkostwo. Wierzę w dwie unie w Europie: Wielką Brytanię i zjednoczoną strefę euro. Zjednoczona strefa euro powinna objąć całą Europę, z wyjątkiem Szwajcarii, a być może także Norwegii. Jestem przekonany, że gdyby taka unia istniała, byłaby decydującą siłą w regionie. Zatem postuluję jedynie dwie unie, a nie ich mnogość. Jak natomiast wyglądałaby przyszła mapa Europy? Byłaby to, jak już wspomniałem, mapa dwóch unii: Wielkiej Brytanii i jednej eurostrefy, która rozciągałaby się od południa, aż po Szwecję na północy, wschodnią zaś granicę tworzyłyby Białoruś i Ukraina.
Polska przez długi czas pozostawała na marginesie Europy. Czy mógłby pan opisać tożsamość europejską i Polskę na jej tle? Jak pańskim zdaniem wygląda obecnie rola polskiej wspólnoty?
W swojej książce wielokrotnie wspominam o Polsce i nie zgodziłbym się z tezą o jej marginalnej roli. W wielu sytuacjach, jak choćby w XVII w., pozostawała w centrum europejskiej sceny i istotnie wpływała na bieg wydarzeń. Dostrzegam bardzo interesujące paralele między wydarzeniami w XVII i XVIII w. a zagrożeniem rosyjskim obecnie. Istniało szaleńcze zaangażowanie narodów, które prosiły Reichstag o pomoc w momencie, gdy zbliżali się Turcy. W pewnym sensie polska interwencja była wtedy nieodzowna, bo Niemcy nie były w stanie poradzić sobie z Turkami. To był konkretny przykład polskiego zaangażowania.
Lekcja, jaką powinniśmy zapamiętać, jest taka, że struktura kulturowa ówczesnej polskiej wspólnoty była silna, lecz niedopasowana, dlatego nie mogła przetrwać. Polacy zdawali sobie sprawę, że choć mają silną tożsamość narodową, nie zdołają wytrwać jako suwerenne państwo. Dlatego też, w przeciwieństwie do większości innych Europejczyków, wciąż dostrzegają większą potrzebę integracji politycznej Europy. Rozumieją, że jest to jedyny sposób zarówno na zachowanie pełni wolności politycznych, jak i cech narodowych.
Instytucje polityczne w Europie umacniały się zwykle po okresach przelewów krwi. Czy wrogość Rosji może nas przerazić na tyle, żebyśmy byli skłonni dalej się integrować? Jakie są obecne cele Rosji jako państwa imperialnego?
To smutne, ale zagrożenie rosyjskie faktycznie niesie potencjał zjednoczenia Europy. Kiedy spojrzymy na strony mojej książki, która została wydana długo przed aneksją Krymu, odnajdziemy tam fragmenty mówiące o tym, że Unia Europejska zawsze zachowywała się najlepiej wobec zagrożeń. Kiedy pada pytanie, jakie mogą być zagrożenie zewnętrzne Europy, odpowiadam, że atak Rosji na Ukrainę, Białoruś i państwa bałtyckie. I to może być dla Europy wyraźny bodziec. Na Zachodzie żyjemy w świecie postmodernistycznym i niezależnym, a Rosja nadal funkcjonuje w wieku XIX. Rosja długo jeszcze nie będzie grała według naszych zasad i nie powinniśmy ciągle być tym zdziwieni. W chwili obecnej bardzo się boję, że Putin kieruje się realizmem, a my na Zachodzie nie. Jednym z powodów, dla których potrzebujemy unii federacyjnej, jest więc powrót do rzeczywistości.
Jakie są cele Rosji? Przyznam, że nie wiem. Jedynym, czego jestem pewien, jest to, że dyskurs mówiący o pragnieniu Putina, by odnowić Związek Radziecki, omija sedno sprawy. Kiedy posłuchamy tego, co mówi, jak uzasadnia potrzebę istnienia unii eurazjatyckiej, jasne stanie się dla nas, że zasięg jego ambicji wykracza poza wyłącznie terytorialne wizjonerstwo. On mówi o potrzebie stworzenia unii, która przeciwstawi się wielkim centrom potęgi na świecie: Chinom, Stanom Zjednoczonym i Unii Europejskiej. Dla niego jest to zatem walka globalna. Tu nie chodzi tylko o przywrócenie dawnego terytorium. Myślę, że nie doceniamy Putina. Nie ma bowiem powodu, by się łudzić, że prezydent Rosji, odzyskawszy wszystkie swoje terytoria, poczuje się syty i na tym poprzestanie. Nie będzie to wszak wystarczające dla odbudowania pozycji Rosji na arenie międzynarodowej, a to wydaje się jego głównym pragnieniem.
Do tej pory Putin postrzegany był jako technokrata, obecnie wydaje się jednak, że przyjął program swego rodzaju globalnego antyliberalizmu. Problematyczna jest jednak asymetria rosyjskiego zagrożenia. Dominacja rosyjska i przejęcie Ukrainy byłaby poważnym zagrożeniem dla Polski, ale nie dla Hiszpanii ani nie dla Francji. Można przypuszczać, że np. kraje bałtyckie będą wzywały do stworzenia bardziej federalnej Europy. Jak rysuje się to jednak z punktu widzenia Europy Zachodniej?
Jak słusznie pan zauważył, w Europie istnieje asymetria, jeśli chodzi o postrzeganie zagrożenia. Dlatego potrzebna jest unia zewnętrzna, która spoi wszystkie cele strategiczne w jedną wizję polityczną i musimy tego dokonać dzisiaj. Konieczna jest jedna Unia i jedna granica oraz spójna odpowiedź na politykę Rosji. Nie patrząc na skalę wyzwań i zagrożeń dla pojedynczych państw, musimy pamiętać, że to dotyczy przecież nas wszystkich.
Rozmowa została przeprowadzona w Łodzi podczas „Igrzysk Wolności” – wydarzenia związanego z obchodami 25. rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r., zorganizowanego przez Fundację Industrial w dniach 4–8 czerwca 2014 r.