Z niewiadomych przyczyn środowisko to stało się hermetyczne, zamknięte na nowe wizje Polski, na próby ulepszania tego, co już zostało zrobione, a nawet – i to jest bodaj najboleśniejsza konstatacja – na udzielanie głosu tworzącym się projektom intelektualnym.
27 listopada br. odbyła się w siedzibie PAP-u promocja książki Tadeusza Mazowieckiego „Rok 1989 i lata następne”, a po niej otwarta, publiczna debata z jego udziałem w Auli Starego BUW-u. Dzień wcześniej w Fundacji im. S. Batorego miała miejsce dyskusja na temat roli kościoła wobec polskich problemów. Co połączyło te trzy wydarzenia? Przede wszystkim „środowiskowość”: stawiły się tam osoby z dawnej Unii Wolności lub jej otoczenia, w tym głównie „Gazety Wyborczej”. Politycy – Bogdan Borusewicz, Piotr Nowina-Konopka, Andrzej Olechowski, Andrzej Wielowieyski, Henryk Wujec; dziennikarze i publicyści – Jarosław Kurski, Ernest Skalski, Jan Turnau, Dominika Wielowieyska, Rafał Zakrzewski, Jacek Żakowski; intelektualiści – Adam Michnik, Zbigniew Nosowski, Aleksander Smolar, o. Maciej Zięba; artyści – Izabella Cywińska, Julia Hartwig, Maja Komorowska; naukowcy – prof. Andrzej Friszke, Ewa Łętowska, Waldemar Kuczyński, Jerzy Osiatyński, Ewa Wipszycka. I wielu innych. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że (oprócz nieżyjącego Jacka Kuronia i Bronisława Geremka oraz nieobecnego Leszka Balcerowicza i Lecha Wałęsy) zebrał się trzon twórców polskiej transformacji roku 1989. Drugi wspólny mianownik to gęstość myślowa prowadzonych dyskusji, oryginalność prezentowanych sądów, bardzo wysoki poziom kultury i erudycji mówców, poszanowanie adwersarzy, a język debat otwarty i pełen tolerancji, co w dzisiejszej Polsce jest coraz większą rzadkością. Niemal fizyczną przyjemnością było przebywanie przez kilka godzin w tym elitarnym gronie i obcowanie z ludźmi, którzy położyli tak wielkie zasługi w pokojowym wydobyciu Polski z komunizmu, integracji z Unią Europejską i NATO oraz przeprowadzeniu trudnych reform gospodarczych. Ich całożyciowe postawy, niejednokrotnie okupione pobytami w więzieniach czy szykanowaniem przez zarówno władze PRL-owskie, jak i społeczeństwo w wolnej Polsce, stanowią namacalny dowód odwagi, wierności wyznawanym zasadom i hartu ducha. To od nich pokolenie lat 70. i wczesnych 80. uczyło się reguł demokracji, poszanowania praw człowieka, prowadzenia sporów na argumenty, nie emocje. To oni wyznaczyli kanon myślenia o Polsce jako kraju zdolnym do przeobrażeń; oni podjęli walkę z polskim antysemityzmem, tendencjami dyskryminacyjnymi i ksenofobią. Na pewno popełnili wiele błędów, wielu spraw niedoszacowali, wiele zaniedbali, ale wytyczyli drogę rozwoju, którą od 1989 roku szła i idzie Polska. Pochwały można by mnożyć.
Jest jednak jedna kwestia, nie dająca spokoju ludziom, którzy nasiąkli ideami środowiska b. Unii Wolności czy „Gazety Wyborczej”, którzy byli jego uczniami, którzy wzrastali (jak niżej podpisana) na jego tekstach i którzy trenowali się od młodzieńczych lat w obronie „planu Balcerowicza” czy prymitywnie przeinaczanej filozofii „grubej kreski”. Otóż z niewiadomych przyczyn środowisko to stało się hermetyczne, zamknięte na nowe wizje Polski, na próby ulepszania tego, co już zostało zrobione, a nawet – i to jest bodaj najboleśniejsza konstatacja – na udzielanie głosu tworzącym się projektom intelektualnym. Dziwi to tym bardziej, że większość dawnych opozycjonistów powinna doskonale rozumieć i wspierać współczesne dążenia różnych podmiotów, choćby organizacji pozarządowych czy grup ekspertów, zaniepokojonych niektórymi aspektami polskiej rzeczywistości, głównie w wymiarze gospodarczym. Nie ulega bowiem wątpliwości, że szybki bieg czasów przynosi konieczność weryfikacji pewnych, niekwestionowanych dotąd dogmatów, np. sposobu ukształtowania budżetu państwa lub funkcjonowania jego instytucji. Niezbędna jest zmiana paradygmatów działania sektora publicznego, opartego na organizacyjnych wzorach PRL-u, a także śmiałość w reformowaniu polityk publicznych. Chodzi tu nie tyle o to, by dostarczyć cudownych rozwiązań, będących panaceum na wszystkie problemy, ale by stworzyć przestrzeń do szerokiej dyskusji, obecnej i w opiniotwórczych mediach, i na zwykłych ulicach Wałbrzycha, Goleniowa czy Międzyrzeca Podlaskiego.
Tymczasem trudno pozbyć się wrażenia, że silne środowisko autorów transformacji nie tyle nie pomaga w tym dziele, ale wręcz utrudnia dostęp do kanałów dystrybucji myśli. „Gazeta Wyborcza” (co nie do końca, rzecz jasna, jest jej winą; bardziej signum temporis) z funkcji sumienia polskiego inteligenta przekształca się w zapatrzone w słupki czytelnictwa pisemko z serii „dla każdego coś miłego”, odrzucając jakiekolwiek trudniejsze, systemowe tematy i tłumacząc to niezmiennie rynkowym przymusem utrzymania spadającego nakładu – zupełnie tak, jakby TAMTEN jej czytelnik, z lat 90. XX w., w jakiś tajemniczy sposób zniknął z powierzchni ziemi lub znacznie obniżył swe intelektualne loty. Środowisko Unii Wolności, której co ważniejsi działacze znaleźli (poniekąd zresztą słusznie) bezpieczne przystanie w prestiżowych, choć mało wpływowych instytucjach publicznych, czego najjaskrawszym przykładem jest skład zespołu doradców w Kancelarii Prezydenta, nie przejawia żadnej inicjatywy programowej oraz nie organizuje debat na temat aktualnego stanu polskiego państwa i metod jego poprawy. Ich dzieci zajęły miejsca w biznesie, mediach czy administracji, sami zaś jakby zapomnieli o obowiązku podtrzymywania swej misji wobec przyszłych pokoleń. Fakt, zrobili dla potomnych bardzo wiele, ale czy znaleźli kontynuatorów? Intelektualiści i artyści zabierają głos tylko wówczas, gdy trzeba upomnieć się o mocno zagrożone wartości ze sfery „meta”: tolerancję, równość czy uczciwość w życiu publicznym lub po prostu… pieniądze na realizację badań naukowych czy dzieł sztuki. Oczywiście, nie jest rolą reżysera czy filozofa tworzenie projektów strukturalnych, dotyczących np. finansów publicznych, ale z całą pewnością obowiązkiem obywatelskim osób rozpoznawanych i cieszących się szacunkiem powinno być zwracanie uwagi na konieczność powstawania takich programów, a co więcej – promowanie ich. Zwłaszcza w sytuacji, gdy na skutek procesów ogólnoświatowych, w tym globalizacji czy inwazji nowych technologii, gdzieś zagubiły się busole i autorytety, nie tylko moralne, ale i funkcjonalne. Wprawdzie duża część przedstawicieli wyżej wymienionych grup jest już wiekowa, schorowana i nie uczestniczy czynnie w życiu społeczno-politycznym, ale czy nie powinno być tak, że noblesse oblige?
Podnoszenie tego rodzaju kwestii to podwójnie niezręczna sytuacja: raz, że nikt nikomu nie jest nic winien, bo w demokratycznym społeczeństwie każdy przebija się ze swymi projektami we własnym zakresie, mając jako probierz jedynie zainteresowanie obywateli, a dwa, że słowa te muszą być napisane POMIMO ogromnego szacunku i wdzięczności, jakie budzi środowisko opozycji solidarnościowej. Łatwo również może zostać przeciw nim wysunięty argument, że dawni dysydenci już nic nie muszą, a państwo właściwie funkcjonuje przecież całkiem sprawnie i wielkich zmian mu nie należy fundować – dość ich już było w przeszłości, a w dodatku każda reforma pociąga za sobą nieuchronnie negatywne skutki społeczne, których należy unikać. Nie ma więc sensu podejmować nawet próby myślenia o zmianie ustroju terytorialnego kraju i likwidacji niemożliwych do wybronienia ekonomicznie powiatów; nie trzeba zajmować się niekontrolowaną autonomią i marnotrawieniem pieniędzy w instytucjach, jakimi obrosła władza wykonawcza (agencjami, funduszami); mało ważny jest fakt, że polskie ministerstwa nie produkują wizji, a jedynie zarządzają bieżącą pracą administracji; nie liczy się alarmistyczny ton ekspertów, mówiących o nadchodzącym kryzysie demograficznym czy konieczności ujednolicenia i uproszczenia polskiego prawodawstwa, choćby na wzór skandynawski. Mamy nie czerpać z dorobku innych krajów, a dyskurs publiczny zredukować albo do casusu Madzi z Sosnowca, czyli brukowców, albo „etyki w życiu publicznym”, czyli czysto teoretycznych rozważań o imponderabiliach (skądinąd ważnych).
Narasta w Polsce, obok innych groźnych kwestii, o których trafnie się mówi i pisze, zjawisko obojętności wobec państwa i jego spraw. Ludzie uczą się żyć OBOK władzy, demonstracyjnie nie chodzić na wybory, nie brać udziału w (nielicznych) referendach, odsuwać się od jakiegokolwiek kontaktu z państwem. Ci uczciwi jeszcze płacą podatki, ci mniej uczciwi nawet tego nie czynią. Lamenty na temat niskiego kapitału społecznego i braku zaufania w społeczeństwie zdają się ich nie obchodzić: koncentrują swą egzystencję na rodzinie, pracy i przyjemnościach, nie angażując się w nic, co ma posmak „obywatelski”. Nie jest to absolutnie winą środowiska Unii Wolności, ani „Gazety Wyborczej”. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie: ten drugi podmiot stara się aktywizować większe i mniejsze wspólnoty wokół akcji interwencyjnych, a ten pierwszy położył prawne i instytucjonalne podwaliny pod wykształcanie się społeczeństwa obywatelskiego. Ale to nie wystarczy. Trzeba wielkiej odwagi, a wręcz bohaterstwa, być może nie mniejszego niż to w 1989 roku i wcześniej, by wsłuchać się ponownie w głos Polaków i nawiązać z nimi dialog. Dowiedzieć się, czego chcą. Jakie są ich potrzeby. O jakim państwie marzą. Otworzyć się na głosy nie tylko osób z tytułami profesora, ale niezależne ośrodki myśli, think tanki. Zacząć dopuszczać odrębność zdań. Wesprzeć poszukujących dróg swym autorytetem. Nie bać się nowych elit, które przyjdą, podźwigną i będą kontynuować dorobek polskiej transformacji. Ale już we współczesnym, niestabilnym świecie. Świecie, gdzie nic, nawet państwo demokratyczne, nie jest dane raz na zawsze.