Burzliwa dyskusja na temat fotoradarów od początku wypełniona była dziesiątkami populistycznych haseł. Poniedziałkowy program Tomasza Lisa – jednego z najbardziej opiniotwórczych dziennikarzy w Polsce – zawierał jednak taką ilość informacji nieprawdziwych lub podanych z fałszywej perspektywy, że nie można obok nich przejść obojętnie.
Zatem, od początku:
- Zaczęło się od mocnego uderzenia – zacytowania wypowiedzi Donalda Tuska sprzed blisko sześciu lat, która kończyła się słowami: „tylko facet, który nie ma prawa jazdy może wydawać takie pieniądze na fotoradary, a nie na drogi”. Sześć lat temu dróg w Polsce nie było. Autostradą mogliśmy przejechać wyłącznie pomiędzy Łodzią a Poznaniem. W tej chwili Polska ma szansę na dokończenie w perspektywie zaledwie dwóch-trzech lat podstawowej sieci autostrad. Niestety, z powodu marketingowej nieudolności rządu, ten największy przeskok infrastrukturalny od wielu dziesięcioleci został właściwie niedostrzeżony. Pewnie dlatego niemal nikt nie zauważył, że wypowiedź Donalda Tuska w 2013 roku jest już po prostu całkowicie nieaktualna.
- Usłyszeliśmy także opinie anonimowego polskiego kierowcy, który stwierdził, że fotoradary to „wyciąganie od ludzi pieniędzy”. I rzeczywiście – pewnie wielu Polaków tak myśli o każdej karze, którą musi zapłacić. Odpowiedzialni dziennikarze powinni walczyć z przekonaniem, że ponoszenie konsekwencji za łamanie prawa jest „wyciąganiem pieniędzy”, a nie „wzywać do narodowej walki z fotoradarami”, jak kilka dni temu zrobił Tomasz Lis na swoim blogu.
- Prowadzący rozpoczął program od postulatu, aby pieniądze z mandatów były przeznaczane wyłącznie na bezpieczeństwo drogowe. Właściwie w żaden sposób nie uzasadnił, dlaczego akurat tak powinno akurat w tym przypadku. Rozumiem, że analogicznie mandaty za picie w miejscu publicznym powinny być przeznaczane na walkę z alkoholizmem? Pytanie zupełnie mija się też ze sposobem budżetowania, który nie działa na takiej zasadzie, że „dokładnie te pieniądze” przeznaczane są na określone wydatki.
- Po chwili Tomasz Lis zdziwił się, że w 2010 roku w Polsce nie było fotoradarów. Po raz kolejny udowodnił (pierwszy raz zrobił to na blogu: http://tomaszlis.natemat.pl/46407,wzywam-do-narodowej-akcji-walki-z-fotoradarami), że nie odróżnia fotoradarów gminnych od krajowych, a także makiet fotoradarów (których kiedyś zostało postawionych kilkaset – stąd zapewne liczby przytoczone na blogu) od fotoradarów, które rzeczywiście mierzą prędkość.
- Przykład Słowacji jest absurdalny z wielu względów – to kraj absolutnie do Polski nieporównywalny, chociażby ze względu na liczbę mieszkańców, a także umiejscowienie większych miast. Na Słowacji jedna autostrada D1 wystarcza, żeby dobrze obsługiwać większość ruchu samochodowego. W Polsce autostrada o podobnej długości ledwo połączyłaby Poznań i Warszawę! Co ciekawe, najwyższy mandat na Słowacji wynosi obecnie 650 euro, dla porównania – w Polsce niemal sześciokrotnie mniej. Dwanaście słowackich fotoradarów wymienionych przez Tomasza Lisa brzmi efektownie, jednak to nieprawda – według danych słowackiej policji fotoradarów jest blisko 250. Gdybyśmy, biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, postawili w Polsce analogiczną ilość fotoradarów – byłoby ich prawie dwa tysiące.
- Następnie obejrzeliśmy materiał, pokazujący trzy fotoradary, które – zdaniem Tomasza Lisa – postawione są w niewłaściwych miejscach. I znów otrzymaliśmy porządną dawkę populizmu, który można streścić: na trzypasmowych drogach ograniczenie mniejsze niż 80 kilometrów na godzinę jest absurdalne. To nieprawda. Po pierwsze – ograniczenia (oraz ich egzekucja) nie służą tylko bezpieczeństwu. Podstawy inżynierii drogowej pokazują, że ograniczenia prędkości zwiększają przepustowość ruchu oraz wydajność dróg. To powinno być ważne, zwłaszcza w Polsce, w której niemal każdy narzeka na ciągłe korki. Po drugie – dwa przykłady pokazane przez Lisa zawierają przejścia dla pieszych, które na trzypasmowej drodze są szczególnie niebezpiecznie (w przypadku jednego pasa ruchu muszą zatrzymać się dwa samochody, przy trzech pasach – aż sześć!).
- Usłyszeliśmy także – powtarzane od jakiegoś czasu – zarzuty, że cała akcja rządu spowodowana jest wyłącznie chęcią zwiększenia wpływów do budżetu. Nic dziwnego, że półtora miliarda złotych to liczba, która robi wrażenie, jednak dziennikarze powinni mieć świadomość, że w kontekście całego budżetu naszego państwa nie jest to duża suma (zwłaszcza, że nikt nie neguje faktu, że jakieś wpływy z mandatów i tak powinny być, więc realnie mówimy o kwocie znacznie niższej). Od tego niedaleka droga do mówienia: „oni, władza, jeżdżą w tych swoich limuzynach, kradną, a do tego jeszcze zdzierają z nas ciężko zarobione pieniądze i nawet rozpędzić się na drogach nie pozwolą”. To smutne, że wielu dziennikarzy przyłącza się do tego chóru.
- Tomasz Lis przywołuje raport Najwyższej Izby Kontroli, która skrytykowała gminne fotoradary. Krytykuje to, że od raportu minęło czternaście miesięcy, a rząd w tym czasie nic nie zrobił. To znów krytyka w stylu: „władza tylko siedzi w tych swoich pałacach i nic nie robi”. Do tego dziennikarz mówi to w momencie, gdy minister transportu przedstawia program poprawy bezpieczeństwa drogowego, który zawiera m.in. audyt fotoradarów stawianych przez samorządy. Czternaście miesięcy to – jak na polskie realia – bardzo przyzwoity czas reakcji. Zwłaszcza, że relacje pomiędzy władzami krajowymi a samorządowymi nie należą do najłatwiejszych.
- Po raz kolejny Tomasz Lis przywołuje słynne gminne fotoradary. Rzeczywiście, przysporzyły one wiele kłopotów kierowcom. Sam dostałem w ten sposób cztery mandaty. Jednak, nie należy zapominać, że krytyka gmin nie powinna ograniczać się do samego faktu postawienia fotoradaru. Jeśli na drogach są kierowcy, którzy przekraczają prędkość i łamią w ten sposób prawo, to nie należy się dziwić samorządom, że próbują to wykorzystać. Atakowanie gminnych fotoradarów bez wyjątku, to po prostu ciche przyzwolenie na łamanie prawa. Co innego, oczywiście, jeśli gmina np. celowo ogranicza prędkość, żeby złapać więcej kierowców.
- Okładki „Faktu”, pokazującej Sławomira Nowaka, który przekracza prędkość nie warto nawet komentować. To znów znana melodia: „władza się rozbija w swoich limuzynach, a od nas tylko by pieniądze brali”, która podczas całego programu pojawiała się kilkukrotnie.
- Dalej Tomasz Lis mówi o tym, że obecne prawo pozwala zapłacić „stówkę więcej i nie dostać punktów karnych”. I znów to nijak ma się to do rzeczywistości. Prawo pozwala nie wskazać osoby, która kierowała pojazdem i zapłacić maksymalną kwotę mandatu (500 złotych). Czyli np. w przypadku przekroczenia prędkości o 11-20 km/h, płacimy 400 do 450 złotych więcej. Czym to jest spowodowane? Tym, że przy obecnych fotoradarach rzeczywiście istnieją sytuacje, w których nie można rozpoznać, kto kierował w danym momencie samochodem. Prawo musi dawać możliwość, żeby takiej osoby nie wskazywać. Oczywiście, wiele osób wykorzystuje to do uniknięcia punktów karnych. Jednak to oznacza wyłącznie, że należy udoskonalić system. Obecne przepisy – jak sugeruje Lis – nie są spowodowane chęcią osiągnięcia większego zysku, a jedynie koniecznością umożliwienia niewskazania osoby, która kierowała pojazdem. Jeśli ktoś wykorzystuje to, żeby uniknąć punktów – po prostu oszukuje. Alternatywą mogłaby być jedynie większa kontrola obywateli, np. poprzez obowiązkowe zapisywanie, kto i kiedy korzystał z określonego pojazdu (co planuje wprowadzić się w przypadku firm) lub wprowadzenie tylko takich fotoradarów, które rejestrują twarz kierującego, chociaż wtedy także zdarzałyby się przypadki, w których rozpoznanie kierowcy mogłoby być niemożliwe. Oczywiście – gminy często przymykały oko na dużą ilość kierowców, która wolała zapłacić czasami dużo więcej i uniknąć punktów karnych, ponieważ same w ten sposób zarabiały więcej. A to tylko najlepszy dowód, że należy – jak mówił minister transportu – zmienić cały system, włącznie z cenami mandatów, tak aby niewskazywanie kierującego nie opłacało się właścicielowi pojazdu.
- „Dlaczego obywatel tego kraju nie dostanie zdjęcia?” – pyta Lis i po raz drugi stwierdza, że można legalnie uniknąć otrzymania punktów za zdjęcie zrobione przez fotoradar. Nie można. Jeśli pamiętamy, kto prowadził samochód, możemy wyłącznie oszukać.
- „Dlaczego potencjalnemu mordercy pozwala pan płacić stówkę więcej i nie mieć ani jednego punktu karnego?” – po raz trzeci Tomasz Lis porusza wątek słynnej stówki.
- „Dlaczego gangster dostanie karteczkę z adnotacją: zapłać, nie będzie punktów?” – czwarty raz.
- Tomasz Lis stwierdził na podstawie statystyk, że „83% kierowców w Polsce to są kierowcy, którzy nie łamią przepisów, albo łamią je w sposób: miał pojechać 60, pojechał 65”. To bardzo ryzykowna gra ze strony dziennikarza. Nie wiem, skąd pochodzi ta statystyka, bo moim zdaniem to rzecz absolutnie nie do zbadania. Nie będę też polemizował z nielogicznym stwierdzeniem o kierowcach, którzy nie łamią przepisów, chociaż tak naprawdę je łamią. Po prostu boję się, że im więcej polskich dziennikarzy mówi takie rzeczy, tym więcej kierowców myśli o sobie: „ja nie łamię przepisów, po prostu jeżdżę trochę szybciej niż można”. A jak blisko od takiego myślenia do potrącenia pieszego z powodu zbyt długiej drogi hamowania – obrazowały wykresy, które pokazał Sławomir Nowak.
- 16. „To są normalni kierowcy, którzy nagle się orientują na trzypasmówce, że jest czterdziestka, a za chwilę fotoradar” – i znów kolejna miejska legenda. To, że droga ma trzy pasy nie ma nic do rzeczy. A nagle pojawiające się ograniczenie do czterdziestu jest takim samym mitem, jak czerwone światło, które zmieniło się tak szybko, że nie kierowca nie zdążyłby zahamować. I znów powtórzę – jeśli ograniczenie do czterdziestu kilometrów postawione jest wyłącznie ze względu na zwiększenie ilości mandatów – należy to zmienić, jednak na materiałach, które pokazał Lis, widziałem głównie niebezpieczne i ruchliwe drogi, z których korzystali piesi.
- „Jak za dwa miesiące będzie cieplej i zostaną dziury w drogach, wtedy nadmierna prędkość to będzie dziesięć na godzinę” – Tomasz Lis przywołuje jakąś ciekawostkę, którą trudno zweryfikować. Nawet starając się zrozumieć tę metaforę (bo 10 km/h to chyba musi być metafora?), trudno zaakceptować zrozumienie Tomasza Lisa dla niedostosowywania prędkości do warunków jazdy, zwłaszcza, jeśli cała jego polemika oparta jest na anegdocie o tym, że jazda dziesięć kilometrów na godzinę może być uznana za nadmierną prędkość.
- „Przysyłacie kartkę z adnotacją, zapłacę sto więcej i nie mam ani punktu” – po raz piąty Tomasz Lis przywołuje historię o stu złotych więcej.
- „Kiedy nie będzie adnotacji, która gangsterowi drogowemu pozwoli zapłacić sto więcej i nie mieć punktów?” – stówka pojawia się po raz szósty, tym razem Tomasz Lis pyta. Można więc odpowiedzieć – takiej adnotacji nie ma już teraz i nigdy nie było. Zawsze płacimy bowiem 500 złotych – czasami jest to 450 złotych więcej, a czasami dokładnie tyle samo, ile wynosi mandat (w przypadku przekroczenia prędkości powyżej 51 km/h możemy dostać od 400 do 500 złotych).
- Prawie na samym końcu dyskusji Tomasz Lis postanowił zaproponować rewolucyjną – na skalę światową – zmianę: mandaty bez kary finansowej, tylko z punktami karnymi. I znów, trudno nawet o tym dyskutować, chociażby w kontekście rozwiązań stosowanych w krajach skandynawskich, w których kary wynoszą – w przeliczeniu – kilka tysięcy złotych. Takiego systemu, jaki proponuje Lis, nie ma nigdzie.
- Populistyczną wisienką na torcie było stwierdzenie, że „człowiekowi jest najlepiej, jak siedzi z tyłu albo z przodu, a kieruje nie on”. To nic nie wnosi do dyskusji, ale pięknie wpisuje się w wizję, w której władza to ci źli, którzy za pieniądze z fotoradarów jeżdżą w limuzynach i nie muszą nawet prowadzić, ponieważ mają od tego – opłaconych, oczywiście, za pieniądze z fotoradarów – kierowców.
- Rozwinięciem argumentu o siedzeniu z tyłu była propozycja dotycząca zmiany przepisów o płaceniu mandatów przez parlamentarzystów. Oczywiście – to rozwiązanie mądre, chociaż właściwie nic nie wnosi do całej dyskusji. „Chciałbym, żeby posłów i senatorów obowiązywała taka procedura jak nas wszystkich” – trudno się nie zgodzić ze słowami Tomasza Lisa, jednak to nic innego niż dorzucanie węgla do populistycznego pieca, na którym oparta była cała dyskusja oraz podkreślanie osi podziału na nas (obywateli) oraz ich (polityków).
Nie wierzę w to, że Tomaszowi Lisowi w walce z fotoradarami przyświecają jakieś złe intencje. Wybrana przez niego argumentacja wydaje mi się niebezpieczna i prowadząca do relatywizacji zjawisk, które co roku zabijają blisko czterdzieści razy więcej osób niż zginęło podczas stanu wojennego. Wypadki drogowe to obszar, w którym – jak słusznie zauważył Sławomir Nowak – nie ma miejsca na kompromisy. Jednak tak naprawdę nie chodzi o redaktora naczelnego „Newsweeka”, którego do tej pory bardzo ceniłem, paradoksalnie – przede wszystkim ze względu na profesjonalizm.
Przykład programu o fotoradarach jest przerażający z innego względu. W czasie trzydziestu minut usłyszałem taką ilość nieprawd i półprawd, że próba polemiki z nimi traci jakikolwiek sens. Zauważyłem to, mimo że nie jestem specjalistą – jestem po prostu kierowcą, interesuję się polską infrastrukturą oraz mam dostęp do podstawowych źródeł dostępnych w internecie.
Trudno mi jednak nie pomyśleć o tym, ile w mediach słyszałem dyskusji o tematach, o których nie miałem pojęcia. Czy wtedy też informacje dziennikarzy były po prostu zbiorem, przekazywanych z ust do ust, miejskich legend? Czy wierzyłem w nie tylko dlatego, że akurat na dany temat nie miałem wiedzy, która pozwoliłaby je zweryfikować? Mam nadzieję, że nie, a dyskusja o fotoradarach jest tylko niechlubnym wyjątkiem, który potwierdza regułę.