Traktowany trochę jak przybysz z innego świata, niczym nie mógłby już zaskoczyć znużonej nim publiczności. Dopiero śmierć, której się po nim nikt nie spodziewał, spowodowała szok i ocierającą się o nekrofilię fascynację.
Media, z niezawodnym instynktem padlinożercy wyczuły łatwy łup. Czołówki zdominowały doniesienia przypominający raport patologa z kostnicy – o przeprowadzonej (podobno sfałszowanej) autopsji, zdjęcia zwłok, informacje o zawartości żołądka, kształcie blizn na plecach i skąpym meszku na głowie. Wszystko to serwowane prosto na Wasze stoły, ekrany i monitory dla niepoznaki pięknie opakowane w ociekające fałszem współczucie. Nie czas żałować róż kiedy ciąć trzeba lasy (na zwiększanie nakładu). „Kwestię smaku” pozostawmy niedzisiejszym poetom i Panu Cogito.
Bezguście i szaleństwo bogatych nazywa się ekscentrycznością. Trudno o właściwe słowa do opisania człowieka, który sprzedawał dziesiątki milionów płyt, mieszkał w prywatnym zamku otoczonym, niczym w rajskim ogrodzie przez dzikie zwierzęta, kochanym przez tłumy i potwornie samotnym, który nigdy nie przestając być dzieckiem oskarżony został o pedofilię. Można powiedzieć bohater na miarę swoich czasów – egoistyczny, infantylny, ucieleśnienie sukcesu i glamour.
Pośmiertny come back zapomnianej gwiazdy wykracza jednak poza kreowanie medialnych sensacji w sezonie ogórkowym i tanią grę na sentymentalizmie opinii publicznej. To kolejna, choć wyjątkowo banalna odsłona w długim szeregu starych jak ludzkość zmagań między śmiertelnością i przezwyciężaniem jej ograniczeń, począwszy od eliksiru młodości, przez kamień filozoficzny po Frankensteina – pozszywanego z kawałków ciał monstrum, ożywionego przez elektryczny dech wszechpotężnej nauki.
Zapanować nad własnym ciałem, tylko po to, żeby zamkniętym w wysokiej wieży swojego zamku bezsilnie obserwować jak się powoli rozkłada. Osiągnąć szczyty niedostępne zwykłym śmiertelnikom i stoczyć się w otchłań. Postać rzucającego wyzwanie naturze, a następnie przez nią pokonanego, alchemika czy naukowca przemawia do naszej zamieszkanej przez archetypy wyobraźni.
Łatwo nią manipulować, co do perfekcji wykorzystują media, serwując nam banalne historie z rozdanymi zawczasu rolami, przy których nie możemy powstrzymać narzucającego się uczucia deja vu. Walka, nawet podyktowana szlachetnymi pobudkami, nie ma sensu, tylko nakręca niekończące się show. Pocieszeniem może być fakt, że takie medialne bańki mają coraz krótszy żywot, coraz mniej czasu mija między jedną a drugą, w coraz szybszym tempie się nadmuchują i pękają odchodząc w niebyt.
Dlatego zamiast się oddawać się oburzać, biadolić lub wołać „ciszej nad tą trumną!” będę się bawić w ten weekend Gdyni przy Digging the Grave, który to utwór wszystkim hienom cmentarnym dedykuję.