Dobrym ćwiczeniem, które warto wykonać przed złożeniem wniosku o fundusze z UE, jest postawienie sobie szczerze pytania: czy zrealizowałbym tę inwestycję, gdybym musiał pokryć ją w 100% ze środków własnych gminy, nawet przy założeniu, że gmina by je miała, ale miałaby też i inne potrzeby wydatkowe?
Wybory samorządowe na nami, a w Gdańsku jakby nic się nie wydarzyło. W Radzie Miasta nastąpiło zauważalne przesunięcie układu sił, większościowa odmłodzona siłą Młodych Demokratów frakcja PO stała się jeszcze większa, PiS poniósł straty rzędu niemal połowy stanu posiadania, pojawiła się Jolanta Banach, kończąc czteroletnią posuchę gdańskiej lewicy. W wyborach na prezydenta spodziewane zwycięstwo odniósł Paweł Adamowicz z PO, już w pierwszej turze. Są tacy, należy do nich sam prezydent, którzy twierdzą, że uzyskałby nawet, jak w 2006 roku, ponad 60% poparcia, tyle że w stawce pojawił się Doppelgänger o takim samym nazwisku i 8% wyborców się „pomyliło” (co musi oznaczać, że z grubsza co ósmy gdański wyborca PO jest mało uważny).
Opozycyjni kandydaci partyjni przedstawili słabą kontrofertę. W warunkach gdańskich słabsza niż średnio w kraju jest lewica, dlatego kandydat SLD Krzysztof Andruszkiewicz zdobył tylko 8% głosów, ledwo wyprzedzając Doppelgängera w boju o trzecie miejsce. Miał on sporo ciekawego do powiedzenia na temat jakości władania miastem przez prezydenta, lecz jako pracownik miejskiej instytucji kulturalnej (jego przełożeni są podwładnymi kandydata PO) miał zrozumiałe opory przed jaskrawym prezentowaniem swojego stanowiska. Drugi w wyścigu był poseł PiS Andrzej Jaworski, który dostał nieco słabszy wynik niż 4 lata temu, gdy poległ w tej konkurencji po raz pierwszy. Jaworski wziął udział w tej kampanii z „musu”, co było widać na każdym kroku. Skłócone i sypiące się struktury jego partii na Pomorzu nie wpadły w ostatnich latach na lepszy pomysł na prezydenturę Gdańska. Poszukiwania kandydata „spoza polityki” spełzły na niczym. Tak więc Jaworski wystartował chwaląc się wszem i wobec, że kandyduje z identycznym programem i tymi samymi plakatami co poprzednim razem. Gdańszczanie się ludźmi konsekwentnymi, więc i wynik polityka PiS był z grubsza taki sam.
Lokalne media tak skonstruowały zdawanie relacji z przebiegu kampanii, że tylko partyjni kandydaci mieli realną szansę, aby w niej zaistnieć. Obie główne gazety tylko tę trójkę zaprosiły do swoich debat, przez co cała reszta automatycznie zeszła na margines i tam pozostała. Aby przebić się przez ten szklany sufit trzeba było cudu takiego jak podszycie się pod jednego z „partyjnych”, co rzecz jasna udało się tylko Doppelgängerowi. W efekcie izolacji pozostałych kandydatów i braku woli/mocy/obiektywnych możliwości partyjnej konkurencji prezydenta Adamowicza, kampania zamieniła się w jego one-man-show. Identycznie jak 4 i 8 lat temu prezydent Gdańska przedstawił długą listę projektów do zrealizowania w kolejnych 4 latach. Jedne inwestycje będą polegać na dokończeniu rozpoczętych już działań i w tym kontekście polityk PO mówił o nowej kadencji jako o „czasie żniw”, ale znalazło się miejsce na wiele innych, świeżych projektów inwestycyjnych.
Manna z nieba
Większość z nich to projekty współfinansowane ze środków unijnych. Wszędzie w kraju „dobre wykorzystanie środków europejskich” stało się punktem obowiązkowym programu każdego szanującego się kandydata do samorządów. Dwie, ściśle ze sobą powiązane, kwestie stanowiły temat najważniejszy w tej kampanii. Były to: podsumowanie polskiej recepty na wykorzystanie środków unijnych (a czas już na jakieś podsumowania) oraz narastający dług publiczny naszych samorządów. Mój problem sztampowego liberała z kampanią gdańską w wykonaniu prezydenta Adamowicza był taki, że ten drugi temat nie został przez niego wcale poruszony.
„Manną z nieba”, „łaską” czy „dopustem bożym” najczęściej określa się fundusze unijne, które trafiły i jeszcze trafią do Polski. W istocie, słowa o szansie na „skok cywilizacyjny” możliwy dzięki temu napływowi celowej, skoncentrowanej na kilka kluczowych dziedzinach gotówki nie są przesadzone i na pewno rację mają ci, którzy twierdzą, że bez tych środków żadną „zieloną wyspą” Polska by w roku 2009 nie była. Jednak zjawisko to ma swoje pozytywne i negatywne strony. Koniec obecnej, dość hojnej perspektywy finansowej UE w 2013 roku, to dobry moment, aby otwarcie o tych negatywach powiedzieć. Środki się skończą, być może zostaną poważnie ograniczone już za 3 lata. Natomiast pewne problemy wywołane przez boom na nie, pozostaną i miasta takie jak Gdańsk będą się z nimi borykać przez dobrych kilka, a może i kilkanaście lat.
Ma bowiem korzystanie z tych funduszy także i pewien aspekt, który nie zawaham się nazwać wręcz demoralizującym. Po pierwsze, wszyscy o tym mówią i powtarzają, że kto nie skorzysta pełnymi garściami, ten jest skończonym idiotą. Po drugie, skoro „dają”, to trzeba brać. Po trzecie, zawsze znajdzie się coś, na co można je będzie wydać. Pieniądze mają to do siebie, że zawsze można je wydać. Zawsze można wymyślić jakąś potrzebę, wpaść na jakiś pomysł projektu, napisać wniosek z dopasowanym do wymogów danego programu uzasadnieniem i, bardzo często, uzyskać te środki. Po czwarte, lepiej jest wybudować w zasadzie cokolwiek, aniżeli niczym łoś nie wykorzystać pieniędzy. Zbrodnią nie jest wybudowanie za grube miliony czegoś, czego dana społeczność w sumie nie potrzebuje, skoro 75 czy 85% pieniędzy pochodzi z Unii. Zbrodnią jest nie spróbować po pieniądze sięgnąć. W końcu, po piąte, samorządy biorą udział w pewnym nieformalnym konkursie „kto wyda więcej” i sięgają po środki na wyścigi. Sukces nie jest mierzony tym, jak sensowne inwestycje poczyniono (bo to trudno ocenić i porównać), a tylko i wyłącznie w liczbach, ilości zdobytych środków. W sumie nic dziwnego, skoro konstrukcja funduszy karze wykorzystać je w określonym czasie, a potem one przepadają. Trudno w takich warunkach prowadzić rozsądną politykę rozważnego definiowania precyzyjnych potrzeb. Wszystko jest na chybcika, na ilość. Finansowy fast-food.
Żadne z dwóch skrajnych podejść do pokuszenia pieniędzmi unijnymi nie jest dobre. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chyba sugerował, aby po środki te nie sięgać i nie wybudować z ich pomocą wielu elementów lokalnej infrastruktury, które w sposób bezdyskusyjny są potrzebne. Skończyłoby się to tylko statusem zacofanego płatnika netto. Aberracja. Ale także podejście „ile wlezie” nie jest dobre, a niestety jest to mentalność szeroko rozpowszechniona w szeregach naszych włodarzy lokalnych. Pośrednio przyznaje to aktualny szef Związku Miast Polskich, prezydent Poznania Ryszard Grobelny. Wobec spadku dochodów podatkowych miast, stanęły one, jak mówi Grobelny, wobec dylematu zadłużać się (kredyty komercyjne na – póki co – niezłym oprocentowaniu lub własne obligacje) albo nie inwestować. Nie do końca można się z tym zgodzić, ponieważ jest też i taka opcja: zadłużyć się umiarkowanie i zrealizować tylko część inwestycji, od góry, według własnego, lokalnego rankingu priorytetów. Jednak Grobelny jasno wskazuje, że nie jest to powszechny sposób myślenia. Mówi bowiem, że miasta niebawem przestaną się zadłużać, a to dlatego, że osiągną maksymalny poziom dozwolonego zadłużenia (60% rocznych przychodów). A więc włodarzy tylko wizja zarządu komisarycznego i utraty stołka jest w stanie skłonić do umiaru? Żaden inny rachunek kosztów?
Dobrym ćwiczeniem, które warto wykonać przed złożeniem wniosku o fundusze z UE, jest postawienie sobie szczerze pytania: czy zrealizowałbym tę inwestycję, gdybym musiał pokryć ją w 100% ze środków własnych gminy, nawet przy założeniu, że gmina by je miała, ale miałaby też i inne potrzeby wydatkowe? Dalej: czy wziąłbym na nią kredyt komercyjny i dopłacił do niej takie i takie odsetki? Jeśli szczera odpowiedź jest negatywna z tego powodu, że inwestycja, choć potrzebna (one wszystkie w sumie są do jakiegoś stopnia potrzebne), to jednak nie aż tak bardzo potrzebna, aby wydać na nią aż tyle pieniędzy, to należy wnioskowania o fundusze poniechać.
Rzecz bowiem w tym, że Unia nie finansuje wydatków inwestycyjnych gmin tak po prostu. Mechanizm pozyskiwania funduszy generuje problemy, z którymi gminy i regiony pozostaną. Po pierwsze, zwykle gmina musi najpierw całą sumę wyłożyć samodzielnie, a środki unijne fizycznie wpływają dopiero po jakimś czasie. Ponieważ niemal zawsze sumą taką nie dysponuje, zaciąga kredyt. Poza tym zawsze jest obowiązek wniesienia wkładu własnego. Gminy zaciągają więc dług, od którego spłacać muszą odsetki. Warto zatem ograniczyć do realizacji tych inwestycji, które są najpotrzebniejsze, a nie wszelkich możliwych według zasady „byle więcej”, czy „ile wlezie”.
Manna kosztuje
„Ile wlezie” obowiązuje jednak w Gdańsku. Dobrze ilustruje to język debaty. Gdy część zaplecza politycznego prezydenta Pawła Adamowicza, młodzi radni z PO, zakwestionowali przed ponad rokiem zasadność rozmachu budowy Europejskiego Centrum Solidarności przez wzgląd na stan finansów miasta, Adamowicz nie rozumował w kategoriach takich, że rezygnacja z tego projektu oznaczałaby oszczędność wkładu własnego i (horrendalnych) kosztów utrzymania obiektu w latach późniejszych. Prezydent Gdańska rozumował wyłącznie w kategoriach straty środków przyznanych na ECS z Unii, a bodaj także z polskiego budżetu centralnego. Nazwał to stratą, pomimo iż nie byłyby to utracone, źle wydane miejskie środki, a tylko środki, które nie wpłynęłyby z zewnątrz. Oto mentalność w dobie unijnych dofinansowań.
Tymczasem dług samorządów rośnie gwałtownie i jest wliczany do całkowitego długu sektora finansów publicznych w Polsce. Dokłada on swoje ziarnko do reformatorskiej posuchy rządu Donalda Tuska i może współprzyczynić się do przekroczenia przez dług bariery 55% PKB. Jeśli więc w przyszłym roku zapłacimy wyższy VAT, stracimy ulgę na dziecko czy internet, to winowajcę musimy potrafić dostrzec także w prezydencie naszego miasta, który o długu gminy nie myśli i nawet nie poruszył tego tematu w trakcie wyborów.
Dług zaciągnięty na pokrycie wkładu własnego i wyłożenia gotówki to tylko część obciążeń. Wybudowane obiekty trzeba będzie z własnych pieniędzy utrzymać. W Gdańsku problemem będzie nie tylko obiekt ECS, zaplanowany na rzeczywiście bizantyjską skalę projekt z natury non-profit. Miasto obciążą także projekty teoretycznie jak najbardziej „profit”, takie jak hala Ergo Arena i stadion na Euro 2012, PGE Arena. Wiele wskazuje na to, że staną się garbami. Jeśli świat uderzy druga fala kryzysu, trudno będzie zagwarantować w nich program imprez na tyle bogaty, aby można było marzyć o rentowności. W Polsce, w wielu gminach, przez wzgląd na demoralizujący aspekt funduszy, powstało sporo inwestycji, który nie zaistniałyby nigdy, gdyby samorządy musiały dokładnie oglądać każdy wydawany grosz. Za sprawą funduszy za stratę przyjęto uważać nie oddanie do użytku nierentownej inwestycji, a rezygnację z takiej inwestycji. Świat stanął na głowie.
51%
Gdańsk w 2011 roku planuje deficyt na poziomie ponad 51% rocznych dochodów (które nota bene w projekcie budżetu mogą być nazbyt optymistycznie policzone…). Gdy któraś z inwestycji popadnie w kłopoty, albo w związku z Euro 2012 pojawią się schody (ostatnio nowe życzenie UEFA brzmi: budowa linii kolejki centrum-stadion), miasto może szybko otrzeć się o barierę 60%. Już w tym roku zastosowano trochę kreatywnej księgowości w postaci pokracznych mechanizmów finansowych, aby uniknąć takiego biegu zdarzeń, mimo iż nominalny dług wyniósł tylko 42%! Co ciekawe, Paweł Adamowicz sytuację, w której dług miasta wynosi 51% rocznych wpływów nazywa „stabilną”, a ów poziom zadłużenia „niskim”.
Polskie miasta po wyschnięciu strumienia z funduszami będą długo pracować nad redukcją swojego zadłużenia. Środki wydane w przyszłych latach na obsługę i spłatę kredytów de facto zmniejszą realną wartość grantów pozyskiwanych teraz z funduszy – trzeba by to odliczyć. To samo można w zasadzie rzec o kosztach utrzymania nierentownych pomników obecnej epoki szczodrości. Niejedna dużo bardziej potrzebna gminom inwestycja będzie w przyszłości musiała być odwleczona w czasie, ponieważ środki będą potrzebne na zobowiązania wymagalne.
Moim kandydatem w minionych wyborach był Stanisław Cora, który wystartował z własnym komitetem, a na co dzień jest związany z SD. Nie ukrywam, że mój wybór był też polityczny. Cora zajął piąte miejsce z wynikiem 3,3% głosów. Jednak przede wszystkim, z liberalnego punktu widzenia, wrażenie robiło odpowiedzialne podejście Cory do problemu stanu miejskich finansów. Opowiadał się za filozofią przeprowadzania mniejszej ilości, za to tylko najpotrzebniejszych inwestycji. Ograniczenie zadłużania miasta, audyt jego finansów i upublicznienie wyników audytu w „raporcie otwarcia” oraz przedstawienie realistycznego planu jak najszybszej redukcji długu z założeniem sobie konkretnych celów i terminów, oto jego propozycje. Inny istotny temat Cory, o których wspominali także kandydaci PiS i SLD, to zmiana rozkładu priorytetów. Z funduszy unijnych można współfinansować tylko wielkie inwestycje, skupiające się na prestiżu miasta w jego społecznym i kulturalnym centrum. Niektóre, jak ECS, są wręcz wyłącznie prestiżowe i mają dość mały ładunek praktyczności. Przez to także miejskie środki idą w większym strumieniu na wkłady własne do tych inwestycji, zaś mniej jest ich na inwestycje w osiedlową, przyziemną infrastrukturę, szkoły, remonty, przysłowiowe „dziury w chodniku”. Zmniejszenie środków na te zadania, to poświęcenie jakości codziennego, szarego życia ludności „tubylczej” na ołtarzu prestiżu miasta, jego sfery luksusu, nastawionej głównie na przyjezdnych. To kolejny trudny problem powiązany z finansami lokalnymi Gdańska.
Paweł Adamowicz także będzie tym wszystkim musiał wkrótce się zająć, pomimo tego, iż ignorował część tych spraw w dniach kampanii. „Czas żniw” może stać się „payback time” dla ekipy tego prezydenta.
?