Wprowadzenie parytetów na listy wyborcze jest niczym innym jak praktyczną realizacją konstytucyjnego zapisu o równych prawach kobiet i mężczyzn.
Polska jest krajem o ugruntowanej tradycji demokratycznej. Najważniejszym aktem prawnym w kraju jest Konstytucja RP z 2 kwietnia 1997 roku. Artykuł 33. rozdziału II mówi, że „kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym” oraz że „kobieta i mężczyzna mają w szczególności równe prawo do kształcenia, zatrudnienia i awansów, do jednakowego wynagradzania za pracę jednakowej wartości, do zabezpieczenia społecznego oraz do zajmowania stanowisk, pełnienia funkcji oraz uzyskiwania godności publicznych i odznaczeń”. Słowo „parytet”, wzbudzające w polskiej debacie publicznej wiele skrajnych emocji, wywodzi się z języka łacińskiego (paritas) i oznacza równość. Równość w rozumieniu potocznym wyraża się poprzez podział „po połowie”, „po równo” czy też „pół na pół”. Stąd też parytet jest 50-procentową odmianą kwot. Wprowadzenie parytetów na listy wyborcze jest więc niczym innym jak praktyczną realizacją konstytucyjnego zapisu o równych prawach kobiet i mężczyzn.
TAJEMNICA POLISZYNELA, CZYLI JAK KONSTRUOWANE SĄ LISTY WYBORCZE
Autor komentarza w Liberté! „Dziewczyny, nie idźcie tą drogą” pisze, że wprowadzenie parytetów byłoby rozwiązaniem anty-wolnościowym i anty-demokratycznym. Nic bardziej mylnego. Parytety w gruncie rzeczy poszerzają wolność wyborców o kobiety, których na listach wyborczych nie ma. Jeżeli już są, z reguły zajmują ostatnie pozycje, z góry mające niewielką szansę przekroczenia wymaganego progu głosów. Sondaże CBOS z czerwca 2009 roku wykazały, że 62% respondentek chce głosować na kobiety (w przypadku porównywalnych kwalifikacji kandydatów obojga płci), jednak często nie ma takiej możliwości. Nie zgadzam się z opinią, że parytety są rozwiązaniem anty-demokratycznym. Wszak demokracja to system o charakterze reprezentatywnym, co oznacza, że poszczególne grupy społeczne mogą liczyć na reprezentację w parlamencie. Według danych GUS, kobiety stanowią 51,7% społeczeństwa polskiego. Dlaczego więc 50-procentowy parytet wzbudza tyle wątpliwości wśród męskiej części polityków? Mam poważne wątpliwości, czy obecny system konstruowania list wyborczych można nazwać w pełni demokratycznym, i czy kryteria umieszczania kandydatów na poszczególnych pozycjach są przejrzyste, sprawiedliwe i zrozumiałe dla przeciętnego obywatela.
PŁEĆ VS. KWALIFIKACJE
Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” pisze na swoim blogu, że parytety są z założenia „skrajnie niesprawiedliwe”, bo w hierarchii ważności wyżej stawiają płeć niż kwalifikacje zawodowe. Moim zdaniem takiej „skrajnej niesprawiedliwości” doświadczamy obecnie. To w dzisiejszych czasach polityków wybiera się ze względu na płeć. Polskie kobiety są doskonale wykształcone – według danych GUS z 2007 roku stanowią 56,4% słuchaczy uczelni wyższych i aż 70% studiów podyplomowych. Wśród mężczyzn przeważa wykształcenie zasadnicze zawodowe. Sytuacja wygląda podobnie na rynku pracy. W przypadku dwóch identycznie wykwalifikowanych kandydatów do pracy z reguły wybiera się mężczyznę. Dlaczego? Bo nie urodzi dziecka, nie odejdzie na płatny urlop macierzyński, nie będzie miał prawa do 7-godzinnego dnia pracy w okresie karmienia piersią, aż wreszcie – nie będzie nadużywał absencji z powodu częstych chorób dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym.
WZORCE KULTUROWE
Parytety nie są formą uprzywilejowania kobiet. Obecnie to mężczyźni są uprzywilejowani z uwagi na tradycję w jakiej żyjemy. Wizerunek mężczyzny-polityka jest obrazkiem tak głęboko zakorzenionym w kulturze anglosaskiej, że emocje związane z projektem ustawy o parytetach są całkowicie wytłumaczalne. Mężczyzna-polityk, krótko ostrzyżony, w jasnej koszuli, garniturze, o poważnym tonie głosu i zaciętych rysach twarzy to uosobienie męża stanu, autorytetu, profesjonalisty, specjalisty, znawcy, innymi słowy – reprezentanta narodu. Taki wizerunek wykreowała polska tradycja, taki stereotyp powielają każdego dnia polskie media. Tymczasem polityka to podejmowanie decyzji dotyczących życia obywatelek i obywateli, kobiet i mężczyzn. Nieproporcjonalna reprezentacja kobiet i mężczyzn na szczeblach władzy uniemożliwia sprawną koordynację wszystkich istotnych obszarów życia społecznego. Przewaga mężczyzn na polskiej scenie politycznej determinuje kierunki przepływów finansowych w budżecie państwa. W Polsce od lat brakuje pieniędzy na edukację, ochronę zdrowia, przeciwdziałanie przemocy czy świadczenia dla samotnych matek.
WEŹMY POD LUPĘ WARSTWĘ WIZUALNĄ
Dla uważnego obserwatora różnice na niekorzyść kobiet są wyjątkowo rażące na poziomie wizerunkowym. Wróćmy na chwilę do tekstu „Dziewczyny, nie idźcie tą drogą”, merytorycznie ciekawego, aczkolwiek nie do zaakceptowania pod względem wizualnym. Głos w sprawie parytetów opatrzony został ilustracją kobiety, co jest zrozumiałe i logicznie wytłumaczalne. Nie jest to jednak kobieta-polityczka, kobieta-aktywistka, ani w ogóle kobieta znajdująca się w jakimkolwiek kontekście zawodowym. Artykuł zdobi wizerunek baletnicy w szpilkach tańczącej z rozwianym włosem. Ktoś może zarzucić, że czepiam się szczegółów. Tymczasem taka ilustracja w sposób automatyczny odejmuje debacie powagi i nadaje jej lekko humorystyczny i prześmiewczy ton. Bo jakże to takie trzpiotki z arsenałem sukien, kokard i kapeluszy miałyby zasiąść w parlamencie i decydować o losie państwa? Wizja tragikomiczna. Sytuacja wygląda podobnie w debatach radiowych i telewizyjnych, gdzie postulatom zwiększenia reprezentacji kobiet w rządzie nieodłącznie towarzyszą pobłażliwe uśmieszki i uszczypliwe komentarze. Tymczasem sprawa parytetów to nie kokieteria ani próba zwrócenia na siebie uwagi, lecz poważne i długofalowe zadanie wprowadzenia zmian w polskiej kulturze politycznej, a co jeszcze ważniejsze – w mentalności społecznej.
PARYTETY W PRAKTYCE
Dla wielu idea parytetów jest niepokojącą i wyabstrahowaną formą inżynierii społecznej. Tymczasem system kwot z powodzeniem realizowany jest w takich krajach jak Belgia, Dania, Finlandia, Francja, Grecja czy Słowenia, a także na gruncie polskim w przypadku partii Zieloni 2004, której parytetowo z Dariuszem Szwedem przewodniczy Agnieszka Grzybek. Przyjrzyjmy się często stawianemu za wzór modelowi skandynawskiemu. Nie bez przyczyny – o czym za chwilę – do analizy wybrałam Islandię, Szwecję i Norwegię. W Islandii premierem jest Jóhanna Sigur?ardóttir, a spośród dwunastu resortów sześcioma zarządzają kobiety. W Szwecji od 2007 roku istnieje Departament Integracji i Równouprawnienia, którego szefową jest ciemnoskóra Nyamko Sabuni ze Szwedzkiej Partii Liberałów. Spośród dziewiętnastu resortów dziewięć piastują kobiety, przy czym zwracam uwagę na niestereotypowy podział kompetencji – kobieta jest m.in. wicepremierem i ministrem gospodarki, szefową departamentu sprawiedliwości, ministrem handlu oraz infrastruktury.
Dla porównania, w Polsce na osiemnaście resortów pięcioma zarządzają kobiety, przy czym podział kompetencji na „twarde” męskie i „miękkie” kobiece jest wyjątkowo wyraźny – kobiety to szefowe ministerstw edukacji, nauki,
zdrowia, pracy i polityki społecznej oraz rozwoju regionalnego. I wreszcie Norwegia, czyli kraj, w którym partie polityczne same zaczęły wprowadzać kwoty, a podział władzy po ostatnich wyborach sam ukonstytuował się na poziomie 50:50 – dziesięcioma resortami z dwudziestu kierują kobiety. Ciekawostką jest fakt, że Islandia, Szwecja i Norwegia zajęły kolejno pierwsze, drugie i trzecie miejsce w rankingu brytyjskiej fundacji New Economics na najszczęśliwsze narody świata. Głównym kryterium selekcji było badanie wskaźnika zadowolenia ludzi z życia. Być może zwiększony udział kobiet w polityce prowadzi do wyższego poziomu debaty publicznej, co z kolei łagodzi nastroje społeczne i daje obywatelom poczucie względnego ładu i bezpieczeństwa. Polska póki co zajmuje w rankingu miejsce 19.
DOKĄD ZMIERZA PROJEKT USTAWY?
Sprawa parytetów od zawsze budzi kontrowersje i tak pewnie zostanie. Zwiastunem sukcesu dla autorek projektu byłaby większa solidarność środowisk kobiecych. Prof. Maria Janion na otwarciu czerwcowego Kongresu Kobiet powiedziała, że „solidarność to wielki, zbiorowy obowiązek kobiet”. Trudno jednak mówić o solidarności, gdy pani Elżbieta Radziszewska, pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania (sic!) otwarcie mówi, że „parytety wyrządziłyby więcej złego niż dobrego”. Łatwo powiedzieć, pani pełnomocnik, gdy już piastuje się urząd i nie trzeba o niego zabiegać. Proszę zauważyć, że mało wiarygodnie i nieprofesjonalnie brzmi pełnomocniczka rządu, która w swoich wypowiedziach jest bardziej radykalna od samego szefa rządu. Donald Tusk do projektu ustawy podchodzi ze zrozumieniem, choć preferuje rozwiązania wewnątrzpartyjne. Według danych z „Gazety Wyborczej” z 18 listopada b.r., poparcie dla ustawy o parytetach zadeklarował też prezydent Lech Kaczyński oraz zarząd SLD.